kontrast 7/09

50

Upload: miesiecznik-kontrast

Post on 11-Mar-2016

257 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Grudniowy numer miesięcznika studentów "Kontrast".

TRANSCRIPT

Page 1: Kontrast 7/09
Page 2: Kontrast 7/09
Page 3: Kontrast 7/09

Gdy się jest na ostatniej prostej maratonu, człowiek

zaczyna z nową, nagłą siłą biec ku mecie. Niezależ-

nie od miejsca które zajmie, przepełniony jest rado-

ścią, że podołał. Podołał wyzwaniu. A łatwo nie było:

wzniesienia, doliny, strome zbocza, niepewny grunt.

Mimo to maratończyk nie przestaje biec.

Kończy się rok. Dla każdego inny, utkany z róż-

norodnych wspomnień. Niepowtarzalny, pełen wzru-

szających uniesień , ale też niepewnych konsekwen-

cji często ryzykownych decyzji. Dla nas, jako zespołu

redakcyjnego, był to rok przełomowy – podjęliśmy

wyzwanie. Powstał „Kontrast”. Patrząc wstecz, wi-

dzę sześć numerów stworzonych przez ludzi z pa-

sją. Przed nami jeszcze dużo pracy, ale dzisiaj, je-

steśmy na ostatniej prostej tego roku. Przed Wami

natomiast kolejny, ostatni w 2009 roku, numer na-

szego miesięcznika. Jeszcze raz, w ten grudniowy

czas, zabierzemy Was w świat niezwykłej osoby Ady

Niewolańskiej, która mimo młodego wieku, ma od-

wagę realizować swoje marzenia, nie zabraknie też

miejsc, które udowadniają, że młodzi ludzie chcą

i potrafią zrobić wiele dobrego dla potrzebujących

dzieci, sprawdziliśmy też, jaka atmosfera panowała

na tegorocznych Promocjach Dobrej Książki, które

odbyły się w naszym mieście.

Różnorodnych światów, z których zbudowany

jest ten numer jest wiele. Sami sprawdźcie, czy któ-

ryś z nich na tej ostatniej, grudniowej prostej, okaże

się także Waszym.

Joanna Figarska

Zapowiedzi 4

Publicysyka

„Szukam odpowiedzi” 10

Biedny student, jeszcze biedniejszy 18

FAN 20

Samotność w Sieci 22

Fotoplastykon 24

kultura

Kevin sam w domu już 18. święta 26

„Z myśleniem mamy problemy” 28

Wrocław bardzo literacki 30

Recenzje 36

Felietony 42

sPort

Złota piłka 42

O brother, where art thou? 44

Przerwana lekcja futbolu 47

Street Photo 49

„Kontrast”miesięcznik studentów

Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa

i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15

50-383 Wrocławe-mail: [email protected]

http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Paweł Klimczak, Paweł

Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ola Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Grafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Michał Wolski

Rozmowa z Adrianną Niewolańską | Ewa Fita

Urszula Burek

Barbara Rumczyk

Ewa Fita

Damian Białek

Ola Nowak

Rozmowa z zespołem Low Ceiling | Urszula Burek

Paulina Dreslerska

Bocian, Mizgalewicz, Mordarska, Wieczorek, Orczykowska

Pazdyka, Pluskota, Wolski, Orczykowska

Aleksandra Michalska

Artur Karpiński

Grzegorz Frąc

...by na mecie ręce ku górze wznieść...

Spis treści

Page 4: Kontrast 7/09

4

Jackson żyje! Żyje i nakręcił kolejny hit. Odpocząw-szy lat kilka po King Kongu, umoczywszy paluszki w produkcji Dystryktu 9, twórca kultowej ekraniza-cji trylogii Tolkiena, Peter Jackson (bo o nim oczy-wiście mowa) postanawia w nowym roku wycisnąć z nas trochę łez. W jego najnowszej historii brutal-nie zamordowana mała dziewczynka, siedząc już w tym lepszym świecie, opowiada nam o tym, jak po jej śmierci wygląda życie jej najbliższych. Opo-wieść to dramatyczna i koszmarna, a zarazem wzruszająca i pełna nadziei. Spodziewajmy się więc, poza Markiem Wahlbergiem, Susan Saran-don i Rachel Weisz w rolach głównych, happy endu i oczu szeroko otwartych ze zdumienia.

Zwycięzca tegorocznego Festiwalu Filmowego

w Wenecji z charakterystycznym dla naszego

kraju poślizgiem powinien w najbliższych tygo-

dniach pojawić się w repertuarach. Porównywa-

ny do Walca z Baszirem (reż. Ari Folman), kon-

flikt na Bliskim Wschodzie przedstawia jednak

z zupełnie innej perspektywy – z wnętrza, nie

tylko czołgu, ale i człowieka. Pomijając kon-

tekst polityczny, sięga po to, o czym świat zdaje

się zapominać – o tym, że na wojnie walczą tacy

sami ludzie, jak my. Reżyseria: Samuel Maoz.

Otwórzcie oczy, szukajcie tego filmu! Za ka-

merą stanął bowiem Marcin Wrona, a w roli

głównej, świeżo uhonorowany nagrodą im.

Zbigniewa Cybulskiego (za ten właśnie film),

typ niepokorny polskiej sceny filmowo-teatral-

nej – Eryk Lubos! A historia brzmi tak: młody

bokser Igor, dowiaduje się, że jest umierający.

Chce więc pozostawić coś na świecie coś po

sobie. Decyduje, że powinno być to dziecko.

Zaczyna więc szukać kobiety, która zgodzi się

mu je urodzić. Kobietę poznaje, ale nie jest to

zwykła kobieta. I tu zaczyna się film. Na hory-

zoncie na przełomie stycznia i lutego.

Jeżeli tytuł wydaje wam się dziwny, a nazwisko

reżysera (Grant Heslov) niewiele wyjaśnia, niech

reklamą tego filmu zostaną pojawiający się

w nim aktorzy. Iście męska będzie to rzecz, bo

zagrają między innymi Ewan McGregor, George

Clooney, Kevin Spacey i Jeff Bridges. Tło? Pro-

zaiczne – dziennikarz szuka tematu reportażu,

trafia na ciekawostkę i po przysłowiowej nitce

dochodzi do bardzo zamotanego kłębka. Gdzie

tu zatem miejsce na tytułowe kozy? Cóż, przeko-

nacie się sami, już w 2010.

Był na Nowych Horyzontach, był na Camerima-ge, w kinach będzie dopiero w… lutym. Przez jednych uważany za „przedawkowany”, przez innych – za nowoczesny manifest pokolenia rosyjskich „beztlenowców”. Film Iwana Wyry-pajewa jest ekranizacją eklektycznej sztuki, której celem wydaje się być poszukiwanie od-powiedzi na pytanie, jak żyć prawdziwie w dła-wiącym i tłamszącym uczucia i emocje kapi-talizmie. Korzystając z estetyki wideoklipu, graffiti czy komiksu, łącząc romans, dramat, horror i kryminał daje mieszankę, jak tlen, nie-możliwą do zignorowania. W rolach głównych: Karolina Gruszka i Aleksiej FIlimonow.

Moja krew

OxygenNostalgia anioła

Liban

The Men who Stares at Goats

Film

Page 5: Kontrast 7/09

5

Vintage to nie tylko, wbrew wszelkim

pozorom, z jednej strony podziurawio-

ne spodnie, a z drugiej - ubrania z sza-

fy babci. Vintage to magnetyzm, który

w sukienkach, bluzkach czy dodat-

kach objawia się na wiele sposobów,

niezależnie od wieku elementu gar-

deroby.

I takie właśnie ubrania - przyciągają-

ce wzrok, czasami zwykłe, lecz w tej

zwykłości posiadające coś niezwy-

kłego – chcemy Wam oddać w do-

bre użytkowanie.

Martyna i Ewa

http://www.3rd-hand.pl

3rd HandVintage Store

Idee – Vintage

Page 6: Kontrast 7/09

6

Trwają w Teatrze Polskim prace nad marcową premierą Snu

Nocy Letniej Szekspira w reżyserii Moniki Pęcikiewicz. W mię-

dzyczasie, 20 lutego, na Scenie Kameralnej pojawi się Berek

Joselewicz w reżyserii Remigiusza Brzyka. Absolwent wro-

cławskiej i krakowskiej PWST, szkolony pod okiem Krystiana

Lupy, jest uznawany za jednego z najciekawszych przedstawi-

cieli młodego pokolenia. Bazą dla nowej sztuki Brzyka stał się

Rok 1794 Zenona Parviego – historia żydowskiego pułkow-

nika, poległego w bitwie pod Kockiem. Biletów na premierę,

niestety, już brak.

Warszawa, jak na stolicę przystało, obfituje nie tylko w teatry,

ale i w około teatralne, postmodernistyczne wariacje. Jedną

z nich niewątpliwie jest Teatr Czarodziejskiej Kury – grupa

powiązana z czasopismem dla dzieci o analogicznej nazwie.

Spektakle, a jakże, również są dla dzieci. Jeśli więc posiadacie

w stolicy jakichś milusińskich, koniecznie zabierzcie je jeszcze

w grudniu na najnowszy spektakl tej grupy – opowieść o Kro-

wie Andżelajnie, która chce zrobić karierę w wielkim świecie.

Twórcy serdecznie zapraszają dzieci od lat czterech i mało wy-

brednych dorosłych.

15 stycznia oczy sympatyków i krytyków zwrócą się ku Teatrowi

Muzycznemu Capitol, bo tam – premiera! Spod skrzydeł Kon-

rada Imieli, w reżyserii Cezarego Studniaka wyfrunie w nowym

roku kolejna wersja kultowego musicalu Hair. Powstały pod

koniec lat 60., w dzisiejszych czasach nabiera nowej, ostrzej-

szej niż kiedykolwiek wymowy. I tu informacja dla wszystkich

niecierpliwych: na stronie Capitolu już można rezerwować bile-

ty na tenże spektakl na styczeń i luty. Lepiej się pospieszyć!

Pierwsze poniedziałkowe wieczory nowego roku wszyscy za-

interesowani szeroko pojętą kulturą wrocławianie powinni

spędzić aktywnie, czyli na Scenie Kameralnej Teatru Polskie-

go. W ramach „Czynnych Poniedziałków” 4 stycznia odbędzie

się magiel filmowy, którego gościem będzie Marcin Koszałka:

operator, reżyser i autor zdjęć do takich filmów jak Rewers,

Pręgi czy Rysa. Tydzień później (11 stycznia) Robert Gonera,

Cezary Harasimowicz i Bogusław Linda spotkają się na Scenie

Kameralnej, by pokazać Antygonę w Nowym Jorku (reż. Ja-

nusz Głowacki) w ramach wieczoru poświęconego Tadeuszowi

Szymkowowi. Obydwa spotkania rozpoczną się o 19.00 i są

bezpłatne.

TeatrMuzycznie w Nowy RokCo w Polskim?

Styczniowe maglowanieCiekawostka ze stolicy

Page 7: Kontrast 7/09

7

…czyli polscy dżentelmeni w charytatywnym geście. Tegoroczny projekt to ko-

lejna odsłona akcji „Stop bosym stopom”. Tym razem postawiono właśnie na

muzykę. Fantastyczna trąbka Tomasza Stańko wprowadzi słuchaczy w wyjąt-

kowy nastrój, jaki zafundowali nam najbardziej pożądani polscy aktorzy w du-

etach z uznanymi wokalistami. Nazwiska wykonawców mówią same za siebie:

Piotr Adamczyk, Piotr Kupicha, Borys Szyc, Tomasz Karolak, Paweł Małaszyń-

ski, Marcin Dorociński, Mietek Szcześniak, Maciej Maleńczuk, Paweł Deląg.

Ten album po prostu trzeba mieć. Dla porządku dodam: kupując tę płytę ku-

pujesz dziecku buty.

Pojawiła się na półkach sklepowych pod koniec

listopada. W zalewie składanek około świątecz-

nych przeszła bez większego echa, a szkoda,

bo płyta z piosenkami pnącego się w ostatnich

miesiącach na szczyty popularności aktora chy-

ba warta jest uwagi. Feelin’ Good to mieszanka

znanych hitów (Purple Rain, Hit the Road Jack

czy I Feel Good) i autorskich piosenek Borysa,

wzbogacona gdzieniegdzie o featuring kobiecy

w postaci Justyny Steczkowskiej, Kasi Cerekwic-

kiej, Ewy Bem i Marysi Starosty. Szyc miłość do

muzyki deklaruje od maleńkości: „Chciałem

być Bono, ale jakiś kolo z Irlandii ukradł

mi ksywę i teraz podobno nieźle śpiewa”.

Czyż nie jest to wystarczająca reklama?

26 lat oczekiwania i wreszcie jest!

16 czerwca na warszawskim lotni-

sku Bemowo, na jednym koncer-

cie jednego dnia zagrają Mega-

deth, Metallica, Slayer i Anthrax.

Giganci rodem z lat 80. spotkają

się w ramach Sonisphere Festival.

Nic dziwnego, że informacja ta

wywołała olbrzymią euforię wśród

wszystkich fanów metalu i po-

chodnych. Nie mniej niż zestaw ze-

społów porażają jednak ceny bile-

tów – na najtańsze trzeba będzie

wyłożyć 189 złotych. Na zachętę

można dodać, że oprócz wielkiej

czwórki na Sonisphere pojawią

się Mastodon i Behemoth. …zespół o trudnej do wymówienia nazwie:

Muariolanza? Jeżeli jeszcze nie słyszeliście

o grupie rodem z Sosnowca, to nadarza się

świetna okazja, aby to zmienić! Wszystko

będzie inaczej – tak tytułuje się najświeższa

(pokazała się w grudniu) płyta ambient-

jazzowej ekipy. Grają od 2006 roku i, zgod-

nie z założeniem programowym, co roku

wydają jedną płytę. Na najnowszej do tra-

dycyjnych brzmień dorzucają m.in. reggae,

funk i noise, mantryczny wokal, a dodatko-

wo na koncertach – plastyczne wizualizacje.

Do sprawdzenia na MySpace.

MuzykaSzyc soloMegakoncert

Muzyka z serca

Ktokolwiek zna...

Page 8: Kontrast 7/09

8

...liczy sobie niespełna 200 lat. Narodziła się w Paryżu,

a prawdziwy rozkwit przeżyła w Wiedniu. Była ulubioną

rozrywką tłumów, które odwiedzały teatry ogródkowe

i miejskie, by podziwiać sławne i uwielbiane primadon-

ny, rozkoszować się temperamentem i urodą tancerek

wykonujących kankana i walca, czardasza i slow-foxa.

I ta melodramatyczna fabuła, miłosna historia ozdo-

biona pięknymi ariami i duetami, scenami zbiorowymi

i baletowymi popisami wywoływała u widzów łzy wzru-

szenia i szybsze bicie serca.

Od 14 stycznia w Operze wrocławskiej zobaczymy naj-

bardziej znane dzieło Johanna Straussa (syna) operet-

kę – Zemsta nietoperza,która miała swoją premierę

5 kwietnia 1874 r. w Theater an der Wien w Wiedniu.

Autorami libretta według Henriego Mielhaca i Ludovica

Halevy’ego są Carl Haffner i Richard Genée. Przekładu

dokonał – Julian Tuwim.

Finansista Eisenstein za obrazę sądu ma trafić na trzy

dni do aresztu. Jego przyjaciel doktor Falke postana-

wia zabrać go – jako cudzoziemca bawiącego w mie-

ście przejazdem – na bal u księcia Orlofsky’ego. Tam

Falke zamierza zemścić się za kawał, jaki ongiś zrobił

mu Eisenstein. Kiedyś wybrali się obaj na bal: Falke

w przebraniu nietoperza, Eisenstein – motyla. Nad ra-

nem przyjaciel zostawił go pijanego na ławce w parku.

Mieszkańcy miasta mieli wyborną zabawę, gdy w rajtu-

zach i z uszami nietoperza wracał do swego domu.

Opera zagra pod batutą p. Ewy Michnik. Spektakl w re-

żyserii Heleny Kaut-Howson.

30 stycznia 2010 r. Opera Wrocławska zaprasza na premierę opery „Cho-

pin” Giacomo Orefice. Rozpoczynamy tym samym - jako pierwsza insty-

tucja operowa w Polsce - obchody Międzynarodowego Roku Chopinow-

skiego, ustanowionego z okazji 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina.

Opera „Chopin” oparta jest na zdarzeniach z życia wielkiego polskiego pia-

nisty i kompozytora. Swoją premierę miała 25 listopada 1901 r. w Teatro Li-

rico w Mediolanie. Dzieło zdobyło wielkie uznanie i przez następne 30 lat było

wystawiane w wielu krajach europejskich, a także w Australii i Argentynie.

Kult dla polskiego kompozytora sprawił, że Orefice podjął się napisania

dzieła operowego, które – składając się wyłącznie z utworów Chopina –

opowiadałoby o życiu genialnego Polaka. Libretto opery napisał Angelo

Orvieto do oryginalnej muzyki fortepianowej Fryderyka Chopina. Wyboru

ponad 100 fragmentów mazurków, ballad, sonat, scherzo, nokturnów

i etiud dokonał G. Orefice. Połączył je również w całość i zinstrumentował

Na treść opery składają się 4 obrazy z życia Fryderyka Chopina, które

odpowiadają czterem porom roku:

I – Lata młodzieńcze w Polsce

II – Pobyt w Paryżu – Salon Paryski

III – Pobyt na Majorce – burza

IV – Powrót do Paryża – śmierć kompozytora

W operze tej oprócz tytułowej postaci występuje siostra Chopina, jego

przyjaciółka George Sand, przyjaciel z lat młodzieńczych Elio i zakonnik.

We wrocławskiej inscenizacji zobaczymy Fryderyka Chopina w ostatnich

chwilach życia, po powrocie do Paryża z Majorki, a także przesuwające

się jak w filmie retrospektywne obrazy – wspomnienia kompozytora.

OperaOperetka – „lekkomyślna

siostra opery”Chopin Giacomo Orefice

Page 9: Kontrast 7/09

9

Lutosławski Quartet Wrocław powstał w 2007 roku jako jeden z zespołów przynależących do Filharmonii im. W.

Lutosławskiego we Wrocławiu. Zespół tworzą młodzi, kreatywni i utalentowani artyści , liderzy orkiestry Filhar-

monii: Marcin Markowicz - II skrzypce, Artur Rozmysłowicz - altówka, Maciej Młodawski – wiolonczela, a I skrzyp-

kiem kwartetu jest jeden z najwybitniejszych wirtuozów wiolinistyki młodego pokolenia - Jakub Jakowicz.

Pomimo krótkiej działalności zespół wystąpił na wielu festiwalach, takich jak: Wrati-

slavia Cantans, Festiwal Ensemble, Musica Polonica Nova i Jazztopad. W tym roku go-

ścił także na Festiwalu Łańcuch VI poświęconemu muzyce Witolda Lutosławskiego.

Zespół wraz z zaproszonymi gośćmi - Krzysztofem Jakowiczem i Andrzejem Bauerem nagrał dla wytwórni CD Accord

pierwszą na świecie płytę prezentującą twórczość kameralną Witolda Lutosławskiego, która otrzymała nominację do

nagrody Fryderyk 2009.

9 stycznia w Filharmonii wrocławskiej wielkie wydarzenie pianistyczne – Jubile-

usz 55-lecia pracy artystycznej i pedagogicznej profesora Włodzimierza Obidowicza.

Profesor W. Obidowicz jest założycielem wrocławskiej szkoły pianistycznej. Podczas koncertu zostaną zaprezen-

towane utwory m.in.Jana Sebastiana Bacha, Fryderyka Chopina, Sergiusza Rachmaninowa, Paolo Canonica.

Podczas koncertu wystąpi Włodzimierz Obidowicz oraz absolwenci klasy Profeso-

ra (m.in. Grzegorz Kurzyński, Ewa Prawucka, Anna Gągola i inni Pedagodzy AM we Wrocławiu).

Wstęp na tę imprezę jest wolny.

15. i 16. stycznia w wykonaniu Filharmoników wrocławskich zabrzmią fragmenty z Zemsty nietoperza:

Dyrygent – Jacek Kaspszyk

Kierownictwo artystyczne – Agnieszka Franków-Żelazny

30.stycznia na zakończenie Festiwalu Noworocznego „Muzyczne Fascynacje” razem z Trio jazzowym:

Stefan Gąsieniec - fortepian, Stan Michalak – kontrabas,Kenny Martin – perkusja wystąpi Siggy Davis.

Jest to wybitna, amerykańska wokalistka, która przypomina o tym, jak powinien brzmieć dobry jazz.

W programie:

The First Ladies of Song

S. Romberg, O. Hammerstein II – Lover come back to me

B. Holiday, A. Herzog – God bless the Child

Carmichael/Mercer – Skylark

G&I Gershwin – Summertime

S. Davis – My brotha Myself

A. Franklin – If I loose this dream

E. McDaniels – Feel Like Makin Love

S. Gąsieniec – After brake

J. McHugh – I can’t give You anything but love

G. Marks – All of me Blues

FilharmoniaLutosławski Quartet Wrocław

Page 10: Kontrast 7/09

10

Fot.

Mag

da O

czad

ły

Page 11: Kontrast 7/09

11

największą wartością i zawsze

będzie na pierwszym miejscu

w Twoim życiu?

Na pierwszym miejscu na

pewno nie, bo ono jest zarezerwo-

wane dla rodziny. Ale na drugim

zdecydowanie jest i zawsze będzie

muzyka.

Jakiś czas temu wygrałaś II

Opolski Festiwal Talentów Wo-

kalnych i zrezygnowałaś z na-

grody, jaką było nagranie płyty.

W przypadku młodej wokalistki,

która dopiero zaczyna istnieć

w ludzkiej świadomości, to za-

skakująca decyzja. Dlaczego

w takim razie to zrobiłaś?

To nie był jakiś prestiżowy festi-

wal a jedynie konkurs, jakich w Pol-

sce jest bardzo dużo. Z nagraniem

płyty też wcale nie było tak różowo

– sprawa nie wyglądała tak, że do

współpracy zaprosiła mnie jakaś

wielka wytwórnie, jak np. BMG.

Wygranie tego konkursu wcale nie

dawało mi więc jakiś wyjątkowo

dużych możliwości – równie dobrze

mogłabym teraz znaleźć w Interne-

cie jakieś małe studio, do którego

mogłabym wejść płacąc powiedz-

Wspomniałaś, że kształcisz

głos we Wrocławskiej Szkole

Jazzu i Muzyki Rozrywkowej.

Jednak kiedy wybierałaś kieru-

nek studiów, zdecydowałaś się

na filologię polską. Dlaczego

nie Akademia Muzyczna?

Niestety w Polsce nie ma ta-

kich uczelni muzycznych, które by

mnie interesowały. Natomiast te

zagraniczne, które są oczywiście

bardzo dobre, są równocześnie nie-

samowicie drogie i w tym momen-

cie nie stać mnie na nie. Dlatego

też wybrałam inny kierunek. Filolo-

gia polska jest dla mnie alternaty-

wą, zostawiam sobie otwartą furt-

kę na wypadek, gdyby nie wypaliły

moje muzyczne plany.

Czyli nie jesteś pasjonatką

literatury?

Lubię czytać, natomiast nie

do końca podoba mi się wizja czy-

tania pozycji z góry narzuconych.

Uwielbiam literaturę antyczną, ale

sądzę, że mogę mieć problem ze

średniowieczem (śmiech).

Powiedziałaś kiedyś: „Mu-

zyka jest wszystkim tym, co

kocham najbardziej”. Czy rze-

czywiście jest ona dla Ciebie

Ewa Fita: Jak się zaczęła

Twoja przygoda z muzyką?

Ada Niewolańska: To zale-

ży jak na to spojrzeć. Moja przy-

goda ze śpiewaniem zaczęła się

cztery lata temu, kiedy trafiłam

do Młodzieżowego Domu Kultury

we Wrocławiu na Starym Mieście,

gdzie zaczęłam chodzić na zajęcia

wokalne. Natomiast cała historia

z muzyką rozpoczęła się trochę

wcześniej. Będąc w czwartej kla-

sie szkoły podstawowej, zaczęłam

grać na wiolonczeli. Trwało to trzy

lata, kolejne cztery grałam na kon-

trabasie. Potem poszłam do Wro-

cławskiej Szkoły Jazzu i Muzyki

Rozrywkowej, tym razem na to, co

chciałam, czyli na wokal. W zasa-

dzie od początku marzyło mi się

śpiewanie, ale wcześniej nie mo-

głam się kształcić w tym kierunku,

bo po prostu byłam za młoda. Mu-

siałam poczekać, ale nie chciałam

przez cały czas siedzieć i nic nie ro-

bić – stąd wiolonczela i kontrabas.

Granie na tych instrumen-

tach w ogóle Cię nie pociągało?

Nie (śmiech). To po prostu nie

jest moja bajka, nie odnajduję się

w tym.

Anioł. Tak przeważnie Adriannę Niewolańską nazywają ludzie, którzy słyszą ją po raz pierwszy. Mocny głos, niesamowita barwa i niebanalna osobowość sprawiły, że ta dziewięt-nastoletnia wokalistka podbiła serca widzów „Mam Talent”. O swojej wielkiej miłości do

muzyki, największych marzeniach i o kulisach TVN-owskiego show opowiedziała Ewie Ficie.

„Szukam odpowiedzi”

Page 12: Kontrast 7/09

12

my 50 złotych za godzinę. Będąc

tam trzy godziny, mogłabym nagrać

sześć piosenek i to w zasadzie wy-

starczyłoby mi na płytę. Dokładnie

tak miała wyglądać też moja nagro-

da za zwycięstwo w tym festiwalu.

Ale było też kilka innych aspektów

przyczyniających się do mojej decy-

zji. Miałam bardzo duże zarzuty do

organizatora, który był bardzo nie

fair w stosunku do uczestników. To,

co działo się na tym konkursie, było

poniżej wszelkiej krytyki, dlatego

nie chciałam mieć nic wspólnego

z tym człowiekiem.

Oprócz wspomnianego fe-

stiwalu jesteś laureatką wielu

innych konkursów. Pozwól, że

wymienię tylko kilka przyzna-

nych Ci wyróżnień: Nagroda Pu-

bliczności na XXXIII Nocnych

Spotkaniach Literacko-Muzycz-

nych we Wrocławiu, Złoty Reflek-

tor w Koszalinie, czy chociażby

Grand Prix w VIII Ogólnopolskim

Przeglądzie Twórczości Agniesz-

ki Osieckiej „Bardzo Wielka

Woda”. Która z tych nagród jest

dla Ciebie najcenniejsza i który

konkurs wspominasz najmilej?

Są dwa takie konkursy. Pierw-

szy z nich to Nocne Spotkania Lite-

racko-Muzyczne, bo to od nich się

wszystko zaczęło. Tutaj do zdoby-

cia jest tylko jedna nagroda- przy-

znawana przez Publiczność. To,

że ją dostałam, było dla mnie na-

prawdę bardzo ważne. Byłam wte-

dy na początku swojej drogi, a ten

konkurs utwierdził mnie w przeko-

naniu, że na pewno chcę śpiewać

i chcę iść tą drogą. Zresztą do tej

pory bardzo lubię wracać do Im-

partu. Natomiast drugi konkurs to

Festiwal Piosenki Aktorskiej w Ko-

szalinie, w którym uczestniczyłam

dwa razy (w zeszłym i bieżącym

roku), i na którym dwa razy zdoby-

łam I miejsce. W tym roku w jury

był pan Zbigniew Zamachowski.

Do tego konkursu mam niesamo-

wity sentyment, ponieważ jest tam

naprawdę fantastyczna, rodzinna

atmosfera. Z czystym sumieniem

mogę zachęcić wszystkich, któ-

rzy chcą spróbować swoich sił do

uczestnictwa w nim. Naprawdę nie

znam innego konkursu, który od-

znaczałby się tak rodzinną atmos-

ferą.

A nie myślałaś o Przeglą-

dzie Piosenki Aktorskiej we

Wrocławiu?

Owszem, myślałam i bardzo

chciałabym wziąć w nim udział

w tym roku. Zdaję sobie sprawę, że

mam bardzo nikłe szanse na wy-

graną, ale mimo wszystko chcia-

łabym spróbować. Moim zdaniem

nie chodzi o to, żeby wygrywać każ-Fot.

Mag

da O

czad

ły

Page 13: Kontrast 7/09

13

dy konkurs, w którym bierze się

udział, ale by móc się sprawdzić.

Jaka muzyka pociąga Cię

jako wokalistkę?

Są dwa takie gatunki – mu-

sical i coś na pograniczu piosenki

literackiej i aktorskiej.

A poezja śpiewana?

Nie do końca. Niestety, w zde-

cydowanej większości poezja śpie-

wana kojarzy mi się z ludźmi, któ-

rzy nie do końca wiedzą, co chcą

przekazać publiczności. Mówię

teraz o tych młodych wokalistach,

bo wiadomo – są zespoły jak np.

Czerwony Tulipan, które są abso-

lutnie fantastyczne. Jednak ludzie

młodzi, którzy zabierają się za po-

ezję śpiewaną, w moim odczuciu

nie do końca wiedzą, co robią.

Dlatego ja wolę mówić o piosence

literackiej.

Słuchasz tych samych ga-

tunków, które wykonujesz?

Nie do końca. Prywatnie je-

stem fanką soulu, r&b. Lubię moc-

ne, czarne głosy.

Masz jakieś muzyczne au-

torytety?

Są osoby, które mi imponują,

ale nigdy nie staram się ich na-

śladować, ponieważ wiem, że nie

jestem w stanie tego zrobić. Są to

ludzie na tyle charakterystyczni,

że nie ma najmniejszych szans

na ich skopiowanie. Mówię w tej

chwili o takich artystach, jak np.

Barbara Streisand, George Micha-

el czy Prince. Natomiast jeśli cho-

dzi o polską muzykę, bardzo cenię

sobie twórczość Renaty Przemyk.

Jej teksty bardzo do mnie przema-

wiają.

A może jest ktoś, komu

szczególnie dużo zawdzię-

czasz? Muzyczny mentor?

Od strony wokalnej najwięcej

niewątpliwie zawdzięczam mojej

pani profesor – Kasi Mirowskiej,

która pracuje między innymi w Te-

atrze Capitol.

Dzisiaj najwięcej osób koja-

rzy Cię dzięki występowi w dru-

giej edycji programu „Mam Ta-

lent”, gdzie doszłaś do półfinału.

Ale niewiele osób wie, że brałaś

udział już w pierwszej edycji.

Fot. Magda Oczadły

Page 14: Kontrast 7/09

14

Rzeczywiście brałam, ale tam

nie było mi nawet dane stanąć

przed jury.

No właśnie. Powiedz w ta-

kim razie – jak jest możliwe, że

osoba, która dziś podbija serca

milionów przed telewizorami,

rok temu nie przeszła nawet

precastingów?

Program „Mam Talent” rządzi

się swoimi prawami. W precastin-

gach bierze udział mnóstwo ludzi,

którzy posiadają wielkie talenty i są

absolutnie fenomenalni, natomiast

niekoniecznie pasują do formuły

programu. W ubiegłym roku śpie-

wałam piosenkę, którą można na-

zwać właśnie literacką czy aktorską

i niestety ona nie dawała mi szans

na przejście do kolejnego etapu. To

po prostu nie był utwór, który nada-

wał się do tego programu. Niestety

– takie są tamtejsze realia. Poza

tym nie wszystko w tym programie

jest w rzeczywistości takie, jak po-

kazuje się w telewizji.

Pojawienie się na castingu

po raz drugi, po wcześniejszej

porażce, wymaga chyba spo-

rego samozaparcia i wiary we

własne siły?

„Mam Talent” cały czas trak-

towałam jako zabawę. Precastingi

były w sobotę i w niedzielę, a ja wła-

śnie w sobotę byłam w Stargardzie

Szczecińskim. Żeby zdążyć na nie-

dzielne przesłuchania, jechałam do

Wrocławia całą noc i poszłam na

nie prosto z pociągu. Przez ten cały

czas nie rozważałam, jak to wszyst-

ko będzie wyglądać, co się stanie,

jeśli się nie dostanę ani nic z tych

rzeczy. Przeciwnie – był nawet mo-

ment, kiedy zastanawiałam się,

czy na pewno dobrze robię startu-

jąc w tym programie. Ale stwierdzi-

łam, że co ma być, to będzie. Wie-

rzę w przeznaczenie i uważam, że

skoro los prowadzi mnie tak a nie

inaczej, to może coś z tego mojego

śpiewania wyjdzie.

Gdybyś mogła cofnąć czas,

zmieniłabyś coś w związku

z tym programem?

Fot. Magda Oczadły

Page 15: Kontrast 7/09

15

Na pewno ponownie bym

w nim wystąpiła. Tego jestem

pewna na 100 procent. Jednak

faktem jest, że przez cały czas

trwania tego programu niezu-

pełnie mogłam się w nim odna-

leźć. Formuła towarzysząca temu

show, to nie do końca jest to, o co

mi chodzi. Ale niewątpliwie jest to

duża przygoda – i naprawdę miła.

A czy bym coś zmieniła? Tak, jed-

nak byłyby to rzeczy, które tak na-

prawdę nie były zależne ode mnie.

Ten drugi występ niestety nie był

taki, jak bym chciała. Muzyka

mnie zagłuszyła, a ja nie mogłam

nic zrobić. Przecież nie mogłam

przerwać i powiedzieć, że się nie

słyszę i musimy zacząć od nowa.

Na próbach wszystko szło dobrze.

Ale i tak jestem dumna z tego,

że udało mi się podnieść – że po

nieudanym początku wróciłam na

dobry tor, poszłam dalej, a nie za-

łamałam się.

Wspomniałaś, że nie

wszystko w „Mam Talent” jest

takie, jak widzimy to w telewi-

zji. Jak zatem wygląda ten pro-

gram od kuchni?

Zabiją mnie po tym wywia-

dzie (śmiech). Szczerze powie-

dziawszy niektórzy uczestnicy

maja tam łatwiej, a niektórzy

trudniej. Producentom chodzi

przede wszystkim o to, żeby zro-

bić show, dlatego tak naprawdę

niemożliwe jest w tym programie

pokazanie siebie. Nagle okazu-

je się, że ktoś ma na ciebie inny

pomysł. Na przykład w półfinale

bardzo chciałam zaśpiewać coś

z piosenki aktorskiej, ale powie-

dziano mi, że nie mogę wybrać

takiego repertuaru, bo to mają

być „pióra i cekiny” – co nie do

końca jest dla mnie zrozumiałe

w momencie, kiedy z założenia

mam pokazać widzom siebie. Ale

oczywiście nie mogłam powie-

dzieć kategorycznego „nie!”.

Którego z członków jury

wspominasz najmilej? Miałaś

w ogóle okazję z nimi porozma-

wiać?

W zasadzie nie miałam okazji

do rozmowy, ale najmilej wspomi-

nam Agnieszkę Chylińską. Z tego,

co udało mi się zaobserwować, to

bardzo sympatyczna osoba.

Po Twoim występie na fo-

rach internetowych pojawiło

się wiele szalenie miłych opinii

na Twój temat. Nadal spotykasz

się z dowodami sympatii?

Tak. Jeśli ktoś zaczepia mnie

na ulicy, to zawsze są to pozytywne

reakcje. Teraz, z racji tego, że już

jest po programie to trochę ucichło.

Tak naprawdę ta „popularność” to

taka pięciosekundowa sprawa. Co

nie zmienia faktu, że jest to szale-

nie miłe.

Zapytana o to, na co prze-

znaczyłabyś ewentualną wygra-

na powiedziałaś, że chciałabyś

się kształcić za granicą. Zresztą

dzisiaj też już o tym wspomnia-

łaś. Sądzisz, że w Polsce nie ma

perspektyw dla młodych woka-

listów? Przecież tutaj również

są fantastyczni nauczyciele –

wystarczy wspomnieć chociaż-

by Elżbietę Zapendowską czy

Annę Serafin.

Oczywiście masz rację, to są

wielkie nazwiska. Jeżeli chodzi

o panią Serafin, to dodatkowo

uwielbiam jej słuchać, bo to fan-

tastyczna wokalistka. Natomiast

fakt, że chciałabym kształcić głos

za granicą, nie jest nawet kwestią

perspektyw. Po prostu w Polsce

nie ma muzycznych uczelni, które

by mnie interesowały. Chciałabym

wykonywać określony rodzaj muzy-

ki, czyli tak jak mówiłam musical

i piosenkę aktorską, jednak szkoła

teatralna w moim przypadku odpa-

da. Nie widzę siebie w roli aktorki,

dla mnie istotą jest przekazywanie

emocji głosem, nie muszę do tego

jeszcze grać. Szkoły musicalowe

też niestety nie są dla mnie. Czasa-

mi mam wrażenie, że w Polsce, je-

żeli chodzi o musical, oczekuje się

samych Nataszy Urbańskich. Ludzi,

którzy wszystko robią super – su-

per tańczą, super śpiewają, super

grają aktorsko – ale w tym nie ma

duszy. Bo nie można być dobrym

we wszystkim. Można być dobrym

w dwóch, może w trzech rzeczach

– ale nie w ośmiu. To jest strasznie

trudne. Dać z siebie w ośmiu rze-

czach 300 procent - przynajmniej

na próbach, bo tyle trzeba z siebie

dać, żeby finalny efekt był na 100,

albo chociaż na 90. Dlatego to pol-

skie podejście w tej materii nie do

Page 16: Kontrast 7/09

16

końca mi pasuje. Za granicą jest

trochę inaczej. Oczywiście, tam też

jest nacisk na wiele rzeczy, jednak

nikt cię nie odrzuci tylko dlatego,

że nie umiesz tańczyć.

Masz jakieś pasje poza mu-

zyką?

Muzyka zajmuje mi bardzo

dużo czasu i niekoniecznie mam

czas na realizowanie innych pasji.

Ale bardzo interesuję się japońską

popkulturą.

Udało Ci się kiedyś odwie-

dzić Japonię?

Niestety nie. Chciałabym,

ale będzie z tym bardzo ciężko

(śmiech).

Jak wyobrażasz sobie swo-

ją przyszłość?

Bardzo chciałabym, żeby to

muzyka była moim zawodem, ale

wiem, że różnie może mi się w ży-

ciu ułożyć. Filologia polska to „plan

B” – nigdy tego nie ukrywałam.

Chociaż oczywiście bardzo mnie to

interesuje. Mogłabym zostać logo-

pedą i myślę, że również czułabym

się wtedy spełniona. Chciałabym

pomagać ludziom.

Planujesz wydanie płyty?

To nigdy nie było moim priory-

tetem. Chcę po prosty śpiewać to,

co chcę i jak chcę. Aktualnie szu-

kam muzyków, z którymi bym się

dobrze rozumiała i którzy pomo-

gliby mi przekazać publiczności

to, co czuję.

Po programie „Mam Talent”

jest Ci łatwiej? Ktoś się do Cie-

bie odezwał?

Prawda jest taka, że ten pro-

gram nie do końca cokolwiek daje.

Nie jest tak jak w bajce, nikt nie

dzwoni na drugi dzień po emisji

i nie błaga o podpisanie kontrak-

tu. Oczywiście, zdarzają się różne

propozycje, ale dotyczą one raczej

jednorazowych występów, na przy-

kład na jakiś imprezach charyta-

tywnych. Nie mam z tego korzyści

materialnych, ale mam szansę się

wypromować.

Tylko śpiewasz, czy zda-

rza Ci się również pisać teksty

i komponować?

Przyznam szczerze, że w kom-

ponowaniu jestem kiepska, ale

i tak jest z tym lepiej niż z pisa-

niem tekstów. Nie jest też tak, że

nigdy nie próbowałam – bo oczy-

wiście próbowałam. Ale wszystkie

teksty, które napiszę, mam ochotę

wyrzucić zaraz do kosza (śmiech).

Fot. Magda Oczadły

Page 17: Kontrast 7/09

17

Wydaje mi się, że nie mam wystar-

czających środków, żeby przekazać

odpowiednie emocje.

Edyta Bartosiewicz powie-

działa kiedyś, że pisanie po

polsku obnaża z talentu. I że

jest to największe wyzwanie

dla artysty.

W pełni się z tym zgadzam.

Gdzie trzeba się udać, żeby

posłuchać jak śpiewa Adrianna

Niewolańska?

Póki co jest to możliwe tylko

na tych okazjonalnych imprezach.

Na stałe nigdzie nie występuję. Mu-

szę najpierw znaleźć ludzi, z któ-

rymi mogłabym grać. Muzyka na

żywo jest dla mnie naprawdę bar-

dzo ważna. Niestety jest to trudne.

Ja chciałabym pracować na swo-

je nazwisko, większość muzyków

chce natomiast występować pod

szyldem zespołu.

Jakie jest Twoje największe

marzenie?

Dokładnie to samo pyta-

nie zadano mi w „Mam Talent”

i wtedy popłakałam się jak bóbr

(śmiech). Ale w porządku. Muszę

tutaj rozdzielić kategorie marzeń,

ponieważ mam życzenia, które są

związane tylko i wyłącznie ze mną

oraz takie, które dotyczą innych

osób – i te zdecydowanie są więk-

sze. Co do tych pierwszych, to są

one typowe – chciałabym zajmo-

wać się muzyką, śpiewać i móc się

z tego utrzymywać. Zdecydowanie

większe pragnienie, które nie jest

związane bezpośrednio ze mną to,

że chciałabym kupić mamie dom,

ponieważ wszystko co mam, za-

wdzięczam właśnie jej. Dlatego

myślę, że fajnie byłoby spełnić rów-

nież jej marzenia.

A najbliższy cel do zrealizo-

wania?

Na pewno nie jest to żaden

konkurs. Nigdy nie wyznaczam

sobie tego typu celów. Nie muszę

wygrywać. Najbliższym celem jest

chyba, żeby dostać się na kurs

w Niemczech, gdzie mogłabym

szkolić głos.

Co powiedziałabyś, gdybyś

miała opisać siebie?

To chyba najgorsze zadanie

(śmiech). Tak naprawdę sama do

końca nie wiem, kim jestem. Na-

dal szukam odpowiedzi. Ale mam

jeszcze czas, żeby odnaleźć samą

siebie – w muzyce, w życiu. Na

pewno jestem zabiegana i mam

bardzo dużo pomysłów.

Ale jesteś szczęśliwa?

Tak… Tak, jestem.

Rozmawiała Ewa Fita

reklama

Page 18: Kontrast 7/09

18

Instytucje państwowe mają to do sie-

bie, że albo popadają w zadłużenie,

albo działają na niskim poziomie.

Podobnie jest z polskimi uczelniami,

które ciągną się na szarym końcu

światowych rankingów. Problem ,jak

zwykle, tkwi w pieniądzach. Dlatego

02.12.2009 roku Konferencja Rek-

torów Akademickich Szkół Polskich

przedstawiła projekt, w którym

znajduje się propozycja rozwiązania

tej kwestii. KRASP uważa, że naj-

lepszym sposobem na uzdrowienie

wyższego szkolnictwa jest wprowa-

dzenie opłat za studia dzienne. Do

tej pory czesne musieli płacić tylko

studenci prywatnych uczelni lub stu-

diów zaocznych. Od 2015 roku ta sy-

tuacja miałaby się zmienić.

Pieniędzy brakuje zarówno na

wynagrodzenie dla profesorów, jak

i na wyposażenie uczelni, szczegól-

nie jeżeli chodzi o kierunki, wyma-

gające specjalistycznego sprzętu.

Studenci mieliby pokrywać ¼ rocz-

nych kosztów nauki. Dzięki temu

jakość nauczania znacznie by wzro-

sła, a uczelnie mogłyby zaopatrzyć

się w nowoczesne pomoce naukowe

i zatrudnić wysoko wykwalifikowaną

kadrę. Poza tym dodatkowe finanse

umożliwiłyby remonty budynków,

w których odbywają się zajęcia. Wy-

daje się więc, że taki projekt pozy-

tywnie wpłynąłby na rozwój polskie-

go szkolnictwa wyższego. Jednak

jak wiadomo, każdy medal ma dwie

strony.

I tu wracamy do punktu wyjścia,

czyli pieniędzy. Skąd studenci mieli-

by je brać? Już teraz osoby przyjeż-

dżające z małych miasteczek czy wsi

mają problem, żeby powiązać przy-

słowiowy koniec z końcem. Koszty

jakie obejmują wynajem mieszka-

nia, kupno artykułów spożywczych

i podręczników mogą spędzać sen

z powiek. Jeżeli do tego miałyby

dojść opłaty za studia, tylko najbo-

gatsi mogliby sobie pozwolić na luk-

sus, jakim byłaby nauka. Tylko czy

nie jest to cofnięcie się do czasów,

w których elita zdobywała wykształ-

Polskie szkolnictwo zawsze zostawiało wiele do życzenia. Już wielokrotnie podejmowano próby przywrócenia go do stanu świetności. Tym razem receptą na poprawę kondycji szkolnictwa wyższe-

go ma być wprowadzenie opłat za studia dzienne.

Fot. Magda Oczadły

Biedny student, jeszcze biedniejszy

Page 19: Kontrast 7/09

19

cenie, a cała reszta edukację koń-

czyła po podstawówce?

Szanse na dorobienie paru gro-

szy w czasie roku akademickiego też

są niewielkie. Po pierwsze, tryb zajęć

umożliwia pracę prawie wyłącznie

w weekendy, a po drugie, ofert pracy

jest bardzo niewiele. Ale i na to rek-

torzy mają lekarstwo, jakim rzekomo

miałyby być kredyty studenckie o ni-

skim oprocentowaniu. Jednak kredyt

to kredyt i prędzej czy później trzeba

go spłacić. A kto da nam pewność,

że nawet z wyższym wykształce-

niem znajdziemy pracę i to nie taką,

w której miesięczna spłata kredytu

pochłonie połowę pensji?

Kolejnym argumentem rekto-

rów jest fakt, że w Ameryce płatne

studia dzienne to norma. Być może,

ale rodzice przyszłych studentów, od

ich najmłodszych lat odkładają spore

kwoty na naukę swoich pociech. Na-

wet jeżeli zmiany miałyby wchodzić

stopniowo, co zresztą zapowiada

KRASP, nie wszyscy mogą pozwolić

sobie na zakładanie lokat oszczęd-

nościowych. W kraju z wysokimi

cenami a małymi wynagrodzenia-

mi oszczędzanie jest raczej trudne.

W tych realiach inteligentni ludzie

z uboższych rodzin nie mieliby szans

na zdobycie wyższego wykształcenia.

Czy naprawdę o to chodzi?

Nie dalej jak w październiku

osoby zrzeszone w inicjatywie Stop

płatnym studiom zbierały podpisy,

aby nie dopuścić do wprowadzenia

opłat za drugi kierunek studiów.

Wcześniej ci sami ludzie walczyli

o przywrócenie 49% zniżki dla stu-

dentów na przejazdy PKP i PKS. Pol-

skie władze mają chyba mylne po-

jęcie o zamożności żaków i jak tak

dalej pójdzie, trudno będzie nadążyć

ze zbieraniem podpisów, które uda-

remnią próby uszczuplenia studenc-

kich portfeli.

Urszula Burek

Fot. Magda Oczadły

Fot. Magda Oczadły

Page 20: Kontrast 7/09

20

Zaczęło się od fascynacji…siatków-

ką. Grupa miłośników tego sportu

utworzyła Klub Kibica Gwardii Wro-

cław. Jako członkowie Klubu pew-

nie nie spodziewali się, że słowo

„fan” nabierze dla nich ogromnego

znaczenia, stanie się również rozpo-

znawalną częścią nazwy ich własnej

organizacji. Nazwa to jedna z ostat-

nich formalności, jakie przyszło im

załatwić w 2005 roku, w którym

Stowarzyszenie Promocji Sportu

FAN rozpoczęło swoją działalność.

Na starcie było 17 osób, z Marcinem

Spitalniakiem na czele – pierwszym

i obecnym prezesem. Wstępne cele?

Dalsze tworzenie Klubu Kibica,

wspieranie innych klubów oraz akcji

związanych z rekreacją, ale przede

wszystkim rozwijanie wspólnych za-

interesowań w coraz szerszym gro-

nie. Obecnie FAN liczy 65 członków,

a lista aktywności, z jakimi jest zwią-

zane stale rośnie, tak samo jak licz-

ba osób, które je wspierają.

Ci, którzy słyszeli o Stowarzy-

szeniu, często nie mają pojęcia, że

jest ono silnie związane z siatkówką.

Pierwsze skojarzenie, które przycho-

dzi im najczęściej na myśl, to cho-

dzenie. Organizacja słynie bowiem

z Nordic Walking. Wystarczy tylko

zapisać się i przyjść w umówione

miejsce oraz być na tyle zdetermino-

wanym, by przebyć określoną drogę.

Trasy biegną przez największe wro-

cławskie parki. Spodziewający się

lekkiego spaceru, mogą być zdziwie-

ni. Spacer jest tu bowiem marszem,

który zaprzęga do pracy więcej

mięśni niż zwykły chód czy jogging.

Oprócz wygodnych butów i dobrze

dopasowanych kijków przyda się

odrobina chęci do wysłuchania cen-

nych wskazówek instruktora. Zalety

tego sportu, poza zdrowotnymi, to

łatwość w realizowaniu (nie jest zbyt

kosztowny) oraz możliwość treningu

w większej grupie. W bazie organi-

zacji zapisanych jest obecnie około

300 osób, które chcą z chodzić z FA-

N-em.

Przyznam się, że dzięki Sto-

warzyszeniu zetknęłam się z wyjąt-

kowym pojazdem – Trikke. Nowo-

czesny rydwan. Takie skojarzenie

pojawiło się w mojej głowie na jego

widok. Ów „rydwan” nie potrzebuje

koni, porusza się dzięki sile mięśni

i zasadzie zachowania pędu. Ten trój-

kołowy pojazd „poddaje się” ruchom

prowadzącego. Można nim na przy-

kład wjechać pod górkę bez dotyka-

nia stopami podłoża w sposób, który

znacznie różni się od podjazdu na

rowerze, trzeba tylko odpowiednio

manipulować ciałem, przechylając

się na boki. To doskonały sposób na

relaks oraz konkurencja dla fitness.

Niektórzy porównują Trikke do de-

skorolki, inni widzą w nim pochodną

hulajnogi, jeszcze inni nie zważają na

kształt, lecz na prędkość (można roz-

winąć nawet do 30km/h). Jedno jest

pewne – przejażdżki Trikke nie spo-

sób dobrze opisać, trzeba ją przeżyć.

FAN daje możliwość wypróbowania

pojazdu, z której niewątpliwie warto

skorzystać. Uwaga! Trikke uzależnia!

Organizacja promuje wiele in-

nych dziedzin sportu, takich jak

Freestyle Football czy treningi na

nartach biegowych. FAN nie tylko

rozbudza ciekawość do nowych

dyscyplin, pragnie też wzmocnić

świadomość i wrażliwość społeczną

na to, co od zawsze jest konieczne,

Nordic Walking? Tak, ale nigdy w pojedynkę. Taką zasadę wyznają członkowie Stowarzy-szenia Promocji Sportu FAN. Ustalają terminy treningów i próbują zachęcić jak najwięcej osób. Ktoś mógłby zapytać, co jest tak nadzwyczajnego w „chodzeniu z kijkami”? Nordic

Walking to coś więcej niż kijki, a FAN to znacznie więcej niż sam Nordic Walking. Zacznij-my od początku.

FAN

Page 21: Kontrast 7/09

21

a o czym często zapominamy, dopó-

ki sami nie stajemy się świadkiem

wypadku. Pierwsza pomoc i propa-

gowanie szkoleń z metod jej udzie-

lania są na stałe wpisane w program

organizacji. Stowarzyszenie posiada

półautomatyczny defibrylator AED,

podarunek od Fundacji Wielkiej Or-

kiestry Świątecznej Pomocy. Dzięki

temu w listopadzie 2005 roku po-

wstała Grupa 3PiR, która uczy jak

poprawnie przeprowadzić akcję ra-

tunkową.

Oprócz stałej współpracy

z WOŚP, FAN ma swoje sposoby na

niesienie szczęścia dzieciom… FAN

udowadnia, że połączenie pluszu

z siatką jest możliwe. Nie mam na

myśli materaca, lecz Siatkarskie

Mikołajki, czyli zbiórkę zabawek

i odrobinę sportowego szaleństwa

dla najmłodszych. W tym roku, 20

grudnia w Hali Orbita, czeka nas

już V edycja Siatkarskich Mikołajek,

w którą zaangażowało się ponad 50

wolontariuszy spoza Stowarzyszenia.

Zbiórka zabawek dla milusińskich

z domów dziecka rozpoczyna się

wcześniej i prowadzona jest przede

wszystkim w szkołach na terenie

Wrocławia, ale włączają się w nią

także studenci. Również firmy dzie-

lą się swoimi gadżetami. To właśnie

ze szkół napływa najwięcej zabawek

od dzieci, które pragną podzielić się

radością z rówieśnikami. W zeszłym

roku zebrano tak dużo pluszaków, że

ledwo zmieściły się w jednej ze szkol-

nych sal gimnastycznych. Najmłodsi

mogą spodziewać się, że dzień 20

grudnia będzie obfitował w zabawy,

konkursy, spotkania z Olimpijczyka-

mi i wiele innych atrakcji. To Siatkar-

skie Mikołajki, więc nie zabraknie

też meczu z udziałem Impel Gwardii

Wrocław. Pytani o trudności podczas

organizowania Mikołajek, człon-

kowie FAN-u wymieniają przede

wszystkim fundusze i czas, a raczej

brak jednego i drugiego. Mimo tego

radzą sobie doskonale już kolejny

rok, na co pozwala im zapewne opty-

mizm, determinacja, a także wspar-

cie władz miasta i firm.

Dlaczego to robią? Mogliby przy-

łączyć się po prostu do jakiejś zbiór-

ki. Mogliby, ale ich cele sięgają wyżej.

Chcą się cały czas rozwijać, spełniać

marzenia, stawiać wyzwania własnej

kreatywności, a przede wszystkim

docierać do jak największej liczby

osób, by propagować zdrowy styl

życia, otwierać innych na to, co dzie-

je się dookoła, rozwijać wrażliwość

społeczną. Ludzie są dla nich naj-

ważniejsi. Nieistotne, czy to seniorzy,

maluchy, niepełnosprawni czy też za-

wodowi sportowcy. Najwięcej znaczy

uśmiech i zadowolenie tych osób.

Sport jest powodem do radości, ale

jeszcze większą radość sprawiają

emocje przeżywane razem. Dlatego

coraz częściej wolimy oglądać me-

cze w dużym gronie znajomych. FAN

wychodzi nam naprzeciw. Na stro-

nie www.fan.org.pl można dowie-

dzieć się więcej o Stowarzyszeniu.

Szczególnie warto zapamiętać ich

przewodnie hasło: „Sport tworzą lu-

dzie i ich myślenie”, które może się

przydać, gdy ktoś będzie twierdził, że

chodzenie jest nudne.

Barbara Rumczyk

P.S. Serdeczne podziękowania

dla Katarzyny Moskal za udzielenie

cennych informacji.

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 22: Kontrast 7/09

22

Ponieważ portale mnożą się jak grzy-

by po deszczu, nietrudno się domy-

ślić, że nie wszystkim udaje się na

stałe zagościć w internetowej świa-

domości Polaków. Moda na poszcze-

gólne serwisy mija, a posiadanie na

nich konta staje się z czasem powo-

dem do wstydu. Kilka lat temu praw-

dziwe oblężenie przeżywał serwis

fotka.pl, którego fenomenu nigdy

nie mogłam zrozumieć. Jest to miej-

sce, na którym świetnie odnajdą się

ludzie przejawiający narcystyczne

cechy – to właśnie tam najszybciej

usłyszą, jacy są piękni i wspaniali.

Dodatkowo mogą podnosić sobie

samoocenę dzięki wystawianym im

ocenom. Osobiście czułabym się

tam jak towar wystawiony na au-

kcję i - całe szczęście - coraz więcej

osób podziela moje zdanie. Popu-

larność fotki spada, dziś logują się

tam głównie nastolatki, a o samym

portalu większość ludzi wypowiada

się w prześmiewczym tonie. Mogę

nawet zaryzykować stwierdzenie, że

dziś fotka stała się dla większości

Polaków synonimem żenady.

Kolejnym powszechnie znanym

serwisem, który przez jakiś czas

królował w internetowych rankin-

gach jest grono. Dzięki temu, że aby

załogować się na tej stronie potrze-

bowaliśmy zaproszenia od kogoś

z aktywnych użytkowników, poziom

całego przedsięwzięcia był do przy-

jęcia. Tutaj Internauci zapisują się

do grup łączących ludzi o wspólnych

zainteresowaniach, dzięki czemu

mogą prowadzić interesujące dys-

kusje. Jednak z czasem gronowskie

fora zaczęły być dominowane przez

wątki w stylu „Czy podoba ci się oso-

ba wyżej ?”, przez co znaczna część

użytkowników zrezygnowała z kont

na tym portalu. Doszły mnie słuchy,

że obecnie grono proponuje nam

wiele nowych opcji, jednak nie zano-

si się na renesans serwisu.

Coraz większą popularnością

cieszy się za to last.fm. To prawdzi-

wa gratka dla melomanów. Serwis

ten, jak wiele innych, pozwala nam

stworzyć własną sieć kontaktów

oraz zapisywać się do interesują-

cych nas grup tematycznych, a przy

tym jest szalenie pożyteczny przy

wyszukiwaniu muzyki. Na podsta-

wie naszych playlist last.fm określa

nasz gust muzyczny i proponuje nam

nowych, często nieznanych jeszcze

wykonawców. Z własnego doświad-

czenia mogę powiedzieć, że dzięki

tej opcji użytkownikom portalu czę-

sto udaje się znaleźć prawdziwe pe-

rełki. Kolejną użyteczną funkcją jest

też informowanie zarejestrowanych

użytkowników o mogących ich zain-

teresować imprezach muzycznych.

Każdy z nas może później zamieścić

na laście recenzję z danego wyda-

rzenia oraz wymieniać komentarze

z innymi osobami biorącymi w nim

udział. W moim własnym rankingu

portali internetowych last.fm jest

w niekwestionowanej czołówce.

Absolutną królową Internetu

jest dzisiaj w Polsce nasza-klasa.

Niestety portal początkowo trzy-

mający poziom, dziś coraz bardziej

przypomina fotkę. Założenie było

dobre – użytkownicy mieli możli-

wość odnowienia starych, szkolnych

W ciągu ostatnich lat w Polsce dało się zaobserwować prawdziwy wysyp serwisów społecz-nościowych. Grono, facebook, nasza-klasa, hi5, myspace, last.fm czy fotka to tylko niektóre z nich. Z dnia na dzień liczba zarejestrowanych użytkowników rośnie, dlatego wzbudzają one coraz więcej kontrowersji. Media coraz częściej pytają, czy korzystanie z nich jest bezpieczne, natomiast użytkownicy zaczynają się zastanawiać, czy rzeczywiście są one tak fantastyczne,

jak im się pierwotnie wydawało.

Samotność w Sieci

Page 23: Kontrast 7/09

23

znajomości. Ale kiedy w grę zaczęły

wchodzić naprawdę duże pieniądze,

założyciele nastawili się głównie na

zyski. Obecnie nasza-klasa bombar-

dowana jest reklamami skierowany-

mi bezpośrednio do użytkowników.

Pojawiające się u góry strony obra-

zy coraz częściej krzyczą do mnie:

„Ewa! Załóż u nas konto”, „Ewa! Za-

dbaj o swoją cerę!”, a nawet „Ewa

na prezydenta!”. I niezależnie od

tego, że konto od lat mam w jednym

banku, z którego jestem zadowolo-

na, na cerę nie narzekam, a kariery

politycznej nie planuję, reklamy na

naszej-klasie coraz częściej wołają

moje imię. Natomiast sam Portal

staje się coraz bardziej skomercja-

lizowany. Zaczęło się niewinnie - od

powiadomień o akcjach znajomych

i możliwości wysyłania im prezentów

– oczywiście odpłatnie. Potem poja-

wiła się opcja „Goście”, dzięki której

możemy dowiedzieć się, kto oglą-

dał nasz profil. Punktem zwrotnym

w nastawieniu internuatów do na-

szej-klasy było pojawienie się ocen

pod zdjęciami, a następnie Śledzi-

ka. I choć administratorzy dają nam

możliwość zablokowania większości

nowych opcji, coraz więcej osób de-

cyduje się na usunięcie swoich kont.

Ale co z tego, skoro liczba zarejestro-

wanych w tym serwisie użytkowni-

ków ciągle wzrasta? Doszło do tego,

że na naszej-klasie mają swoje pro-

file nawet pierwszoklasiści, którzy

ledwo potrafią pisać. Bombardują za

to swoje galerie zdjęciami kotków,

piesków, wymarzonych lalek czy sa-

mochodów. Patrząc na to wszystko

mam ochotę powtórzyć za Jackiem

Karczmarskim „Co się stało z naszą

klasą?”.

Kolejnym, bardzo popularnym

portalem jest dzisiaj facebook,

który skupia na całym świecie już

300 000 000 użytkowników. Tutaj

poziom żenady jest jeszcze w mia-

rę niski. Zarejestrowane w tym ser-

wisie osoby mogą się rozerwać,

znaleźć swoich z znajomych całego

świata (co jest szczególnie przydat-

ne, w momencie gdy wymiany mię-

dzy szkołami na całym świecie są

tak popularne) oraz interesujące ich

imprezy. Dodatkowo możemy udo-

stępniać naszym znajomym ulubio-

ną muzykę i filmy, a także podawać

linki do ciekawych stron www.

Na facebooku nie spotkamy się

też że spamem, tak powszechnym

między innymi na naszej-klasie.

Ponieważ większość tych porta-

li wymaga od nas, abyśmy przy reje-

stracji podali swoje dane osobowe

- od imienia i nazwiska, przez adres

e-mail i szkoły, do których chodzimy,

a na miejscu zamieszkania kończąc,

musimy zachować ostrożność. Swe-

go czasu głośno było w mediach

o wielkiej akcji, mającej na celu

sprawdzenie, czy nasze dane są tam

bezpieczne. Mimo, że wynik był zado-

walający, nie powinniśmy całkowicie

ufać serwisom internetowym. Wy-

starczy przypomnieć sobie sprawę

kobiety, której zabrano dodatek cho-

robowy, kiedy zamieściła na facebo-

oku swoje zdjęcia w bikini - ponieważ

otrzymywała go ze względu na cięż-

ką depresję, która uniemożliwiała jej

podjęcie pracy. Urzędnicy argumen-

towali to faktem, że na dostępnych

w Internecie zdjęciach absolutnie

nie wyglądała ona na osobę, która

cierpi na depresję. Nie wiadomo, jak

uzyskali oni dostęp do galerii, która

powinna być dostępna tylko dla zna-

jomych. Jednak jest to praktyka co-

raz bardziej powszechna – potencjal-

ni pracodawcy i wszelkiego rodzaju

instytucje coraz częściej sprawdzają

nas na portalach społecznościowych

i otwarcie się do tego przyznają.

Przytłaczający jest również fakt,

że statystyczny internauta poświęca

tym serwisom ponad 10% całego

czasu, jaki spędza w sieci. Coraz czę-

ściej młodzi ludzie przenoszą swoje

życie w wirtualny świat. Więc może

kiedy następnym razem będziecie

chcieli kliknąć myszką na „zareje-

struj”, zastanówcie się najpierw, czy

naprawdę warto.

Ewa Fita

Page 24: Kontrast 7/09

24

Zdjęcia: Damian Białek

Page 25: Kontrast 7/09

25

Page 26: Kontrast 7/09

26

Boże Narodzenie to piękny i wyjątkowo zrytualizowany czas. Większość z nas rokrocznie przy-straja bombkami tę samą, sztuczną choinkę, przygotowuje dwanaście świątecznych potraw według

przepisów niezmiennych od lat i co roku tak samo łaskawym spojrzeniem obrzuca mięsne dania niemal natychmiast po powrocie z Pasterki. Kiedy chcemy odpocząć od tych wszystkich bożona-rodzeniowych rytuałów, machinalnie włączamy telewizję. I odpoczywamy, oglądając to samo, co

zwykle – już od dobrych dziesięciu lat.

Statystyczny Polak spędza przed te-

lewizorem świąteczne 4 godziny i 43

minuty – to mniej niż jeszcze dzie-

sięć lat temu, kiedy to sprzed odbior-

nika wstawał po długich 5 godzinach

i 45 minutach, ale wciąż więcej niż

każdego powszedniego, nieświątecz-

nego dnia. Odpowiedzialne za taki

stan rzeczy jest typowo świąteczne

rozleniwienie, skutkujące później

w przekazywanych z pokolenia na

pokolenie takich „prawach natury”

jak choćby to, że „na zimę zawsze

się tyje”. Świątecznym telemania-

kom nie przeszkadza nawet fakt, że

telewizyjna ramówka zaskakująca

mogła być dobrych parę lat temu

i doskonale wpisuje się w konwen-

cję dogmatycznych rytuałów Bożego

Narodzenia.

Niekwestionowanym nume-

rem jeden w każdym świątecznym

rankingu jest oczywiście Kevin sam

w domu, na perypetiach którego –

w obowiązkowym klimacie roziskrzo-

nych, choinkowych lampek – dora-

stać już niebawem będzie mogło

drugie pokolenie młodych widzów.

Film powstał dobrych dziewiętnaście

lat temu i,dzięki corocznym emisjom

w okresie Bożego Narodzenia, stał

się z czasem symbolem porówny-

walnym do choinki czy opłatka, bez

których święta prawdopodobnie by

się odbyły, ale bez których każdemu

trudno jest je sobie wyobrazić. Dwa

lata temu Polsat zaskoczył swoich

widzów – projekcja Kevina… oczywi-

ście się odbyła, ale bardziej w okoli-

cach Sylwestra niż Wigilii, co skazało

najbardziej rozmiłowanych fanów

tej produkcji na przedświąteczne

uruchomienie DVD. Trochę mniej-

szą popularnością cieszy się druga

część przygód rezolutnego chłopca

pt. Kevin sam w Nowym Jorku, co

łatwo wytłumaczyć można słabszym

uwarunkowaniem tradycji – film po-

wstał w 1992 r., jego dystrybucja

do Polski przypadła na rok 1993 r.,

więc emitowany w święta mógł być

dotychczas zaledwie 14 razy, pod-

czas gdy prawdziwie kultowy film to

taki, którego liczba emisji nieubła-

ganie zbliża się do drugiej dziesiątki.

Takim filmem z pewnością jest

nieśmiertelna produkcja z cyklu:

„W Krzywym Zwierciadle” pt. Witaj,

święty Mikołaju!, która jest formą

przestrogi przed tym całym złem, ja-

kie dopaść może człowieka w okre-

sie bożonarodzeniowym. Zaniedbano

natomiast w ostatnim czasie fanów

kolejnego typowo gwiazdkowego fil-

Kevin sam w domu już osiemnaste święta

Page 27: Kontrast 7/09

27

mu o tytule: Książę w Nowym Jorku,

w którym w główną rolę wciela się

Eddie Murphy. Onegdaj emitowany

rokrocznie z regularnością pojawia-

nia się pierwszej gwiazdki na wigi-

lijnym niebie, przez kilka ostatnich

lat pojawia się w telewizji średnio

raz na dwa lata, co przypłacił srogą

deklasacją w rankingu najbardziej

nierozerwalnych z okresem Boże-

go Narodzenia filmów w historii.

O niekwestionowaną emisję w świą-

tecznej ramówce dopiero walczy To

właśnie miłość – film stosunkowo

młody, bo z 2003 r., za to niezwy-

kle klimatyczny, a w oczach fanów

angielskiego humoru i miłośniczek

urody Hugh Granta z pewnością

zasługujący na miano przedświą-

tecznej pozycji obowiązkowej. Jego

droga do regularnego pojawiania się

w naszych odbiornikach będzie jed-

nak długa, trudna i związana z ko-

niecznością wygryzienia z programu

telewizyjnego kilku „świątecznych

tytanów” małego ekranu: między

innymi Arnolda Schwarzeneggera,

który już dwunastu lat zwykł wpro-

wadzać pod postacią marnotrawne-

go ojca Świąteczną gorączkę. O ile

wyżej wymienione filmy podlegać

mogłyby różnorodnym dywagacjom,

wartościującym ich szeroko pojmo-

wane walory artystyczno-technicz-

ne, ich „obecność” w odbiornikach

telewizyjnych wydaje się być uza-

sadniona i w pełni zharmonizowana

z grudniową, przedświąteczną porą.

Prawdziwym kinematograficznym

fenomenem, cieszącym się nie-

zmiennie dużą popularnością wśród

widzów, jest natomiast „świąteczny”

film, w którym rolę stajenki odgrywa

biurowiec w samym centrum Los

Angeles, największym problemem

bohaterów okazuje się być nie zakup

świątecznych podarków, a walka

z terroryzmem, a rolę św. Mikołaja

odgrywa Bruce Willis, biegający po

ulicach w przepoconym podkoszul-

ku. Szklana pułapka od prawie dwu-

dziestu lat wprowadza za wigilijny

stół tę dawkę akcji i adrenaliny, któ-

rej – pomimo szczerych chęci – nie

potrafią nam zapewnić nam ani Gri-

swoldowie, ani wiecznie zagubiony

Kevin - nawet razem wzięci.

Przeciętna długość jednego spo-

śród tych filmów to 90 minut – po-

zostałe 180, które statystyczny czło-

wiek przed telewizorem odsiaduje ze

wzrokiem wbitym w szklany ekran,

poświęca pozycjom, które pochła-

niają jego czas na co dzień, z tym,

że w mniej spektakularnej, bo nie

świątecznej, wersji. Oglądamy więc

seriale – czy to cudownie zsynchro-

nizowane z rzeczywistym czasem na

świecie perypetie losy Lubiczów, czy

to irytujących nas wakacyjną bez-

troską Mostowiaków; obserwujemy

gwiazdy tańczące na lodzie do ame-

rykańskich pastorałek, pseudoama-

torów kolędujących w ramach akcji

udowadniającej, „jak oni śpiewają”,

wysłuchujemy świątecznego dowcipu

Karola Strasburgera, przebranego za

świętego Mikołaja, a w międzyczasie

rozważamy zakup coca-coli, którą

konwojem (czy aby na pewno z Lapo-

nii?) zwożą renifery, oraz błyskawicz-

ny wypad do Tesco, w którym – jeśli

wierzyć reklamom, jest teraz bar-

dziej świątecznie niż u nas samych.

Jednak to, co nas w święta uszczę-

śliwia, to przecież nie program tele-

wizyjny, a fakt, że zapoznajemy się

z nim w gronie bliskich osób, których

kochamy i na których możemy pole-

gać – i oby zostało tak przynajmniej

dopóki, dopóty telewizja emitować

będzie w święta Kevina….

Ola Nowak

Page 28: Kontrast 7/09

28

Na początku graliście w innym ze-

spole, w trochę innym składzie.

Jak narodził się Low Ceiling?

Bartek: Właściwie ciężko po-

wiedzieć. Na początku mieliśmy ze-

spół Otwieracze bez Otwieraczy, ze

względu na intensywne picie piwa

Carlsberg. To znaczy… może bez

kryptoreklamy, ale graliśmy różne

covery. Tworzyliśmy zespół trzyoso-

bowy, potem doszedł do nas Paweł,

odszedł jeden gitarzysta, doszedł

Duży i tak właśnie powstało Low Ce-

iling.

A czy nazwa Low Ceiling ma

coś wspólnego z waszym miej-

scem prób?

Paweł: Tak, z naszą salką. Sal-

ka ma bardzo niski sufit i Duży, który

ma 2,08 m, po prostu się tam nie

mieści i musi stać na podłodze, a nie

na scenie.

To was zainspirowało do

nadania takiej nazwy zespołowi?

Bartek: To znaczy, to był tytuł

totalnie roboczy. Byliśmy w takim

śmiesznym programie katolickim,

„Raj”…

Bartek: Przyjechała do nas tele-

wizja i musieliśmy coś zapowiedzieć,

wymyślić i padło na Low Ceiling, tak

kompletnie spontanicznie.

Śpiewacie tylko po angiel-

sku. Planujecie w przyszłości

śpiewać także polskie piosenki,

czy angielskie brzmienie bardziej

wam odpowiada?

Bartek: Wydaje mi się, że żeby

pisać po polsku, trzeba być totalnie

utalentowanym. Bo słowa dobrze

brzmią w języku angielskim. To

słychać w jakichś zespołach zagra-

nicznych: nawet trywialne i banalne

rzeczy brzmią niesamowicie mądrze

i inteligentnie. Żeby pisać po polsku,

trzeba mieć niesamowity warsztat

i niesamowitą wiedzę, więc na razie,

w naszym przypadku, nie zapowiada

się na to.

Na pewno macie swoich mu-

zycznych idoli. Czym się inspiru-

jecie, pisząc muzykę?

Duży: Jeśli o mnie chodzi, to głów-

nie Sonic Youth – jest to kapela, która

dużo eksperymentuje z gitarami. Na

przykład wsadzają śrubokręty za stru-

ny i grają młotkiem, w sumie bardzo

fajnie to brzmi. Parę takich ekspery-

mentów przeprowadziłem w domu

i spodobało mi się to, co słychać na

naszych nagraniach. Takie ogólno ze-

społowe inspiracje, to myślę, że czer-

piemy z At the Drive-In, Jeff Buckley,

Radiohead, Dinosaur Jr i Bauhaus.

Bartek: Ogólnie muzyka indie

rock jest dla nas dosyć inspirująca.

Eksperymentujecie z muzy-

ką, czy raczej trzymacie się jed-

nego nurtu?

Bartek: Bywa różnie, bo to za-

leży także od piosenki. Mamy tutaj

człowieka, który się nazywa Duży

i naciska bardzo na eksperimental…

Duży: Przepraszam (śmiech).

Bartek: Ale niejednokrotnie

dobrze to wychodzi. Staramy się ra-

czej nie wpasowywać w jakąś kon-

wencję, bo to raczej nie wypala i nie

o to nam chodzi. Nie zależy nam na

graniu czegoś, co się sprzedaje, albo

jest dobrze odbierane.

Paweł: Coraz częściej zaczyna-

my teraz eksperymentować.

Duży: Ale to raczej na próbach.

Jeszcze żadnego kawałka stricte

eksperymentalnego, może oprócz

jednego, nie gramy...

A muzykę traktujecie jako

przygodę, czy myślicie, że zajmie-

cie się nią w przyszłości?

Bartek: To znaczy… z my-

śleniem ogólnie mamy problemy

(śmiech).

Tworzą muzykę, eksperymentują, bo właśnie to kochają najbardziej. Bartek, Duży, Gruby i Paweł opowiedzieli nam

o wspólnej pasji i początkach Low Ceiling.

„Z myśleniem mamy problemy”

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 29: Kontrast 7/09

29

Duży: Trudno wiązać z tym przy-

szłość, jeżeli przyszłości nie ma. Albo

idziemy i sprzedajemy się w całości

i śpiewamy: „jaka piękna i cudow-

na”, albo...

Paweł: Albo gramy dla siebie.

Niedawno ukazała się wasza

EP-ka. Chcielibyście w przyszło-

ści nagrać płytę?

Bartek: Ja myślę, że każdy

z nas chciałby w przyszłości nagrać

płytę.

Duży: Z tym się zgodzę.

Paweł: Zdecydowanie.

Bartek: Pełną płytę, nie EP-kę.

To znaczy, i tak byliśmy zadowoleni

z naszego demo i z tego, co udało

nam się stworzyć razem z panem

Radkiem, który nam pomagał. My-

ślę, że każdy z nas ma takie marze-

nia, żeby nagrać płytę, nawet dla sie-

bie, na własny koszt – żeby mieć coś

takiego.

Zazwyczaj koncertujecie

z Echoe i Chris June. To przypa-

dek, czy współpracujecie ściślej

ze sobą?

Duży: Współpraca z Chris June

jest raczej przypadkowa. To jest

kapela, która ma swoje początki

na Klecinie, tam gdzie mieszkam

i znam po prostu tych ludzi. Tylko

raz było tak, że potrzebowaliśmy

kapeli, która by zagrała wspólnie

z nami koncert, więc napisaliśmy

właśnie do nich, bo z nimi mamy

kontakt. Nasze pozostałe wspólne

koncerty zdarzały się dość przypad-

kowo. Z Echoe jest sytuacja nieco

inna: to jest kapela, która gra za-

jeb***e technicznie. Muzycznie

są na bardzo wysokim poziomie.

Graliśmy z nimi pierwszy koncert

w „Wagonie”, potem oni nas zapro-

sili na support do Teatru „Versus”

i jakoś tak się potem potoczyło, że

graliśmy razem, bo potrzebowali ta-

kiego właśnie składu jak my, żeby

gdzieś pojeździć, coś pograć.

Ale chyba więcej koncertów

dajecie w czasie wakacji. Trudno

jest wam pogodzić naukę, co-

dzienne obowiązki z koncertowa-

niem?

Bartek: Poniekąd one właśnie

przyczyniły się do tego, a poniekąd

spowodowane to było tym, że aby

wyjść z jakimś materiałem, musie-

liśmy na odpowiednim poziomie to

zrobić, nagrać pewną ilość piosenek.

I to właśnie wypadało tak w okoli-

cach czerwca, dlatego tyle koncer-

tów nazbierało się w wakacje.

Duży: Teraz mamy przerwę.

Bartek: Myśleliśmy, żeby zrobić

przerwę, żeby stworzyć nowy mate-

riał. Bo jednak ludzie, którzy przycho-

dzą na nasze koncerty, to albo nasi

znajomi, albo znajomi znajomych

i ten materiał, który gramy na czwar-

tym koncercie z rzędu, po prostu jest

już przejedzony totalnie. Nie chcemy

cały czas sprzedawać tego samego,

bo też nie o to nam chodzi.

Współpraca w grupie na pew-

no jest ciężka. Czy zdarzały się

wam do tej pory jakieś większe

kłótnie, nieporozumienia?

Bartek: Oprócz tego, że powie-

działem Pawłowi, że „niepewnie jeź-

dzi Skodą Felicią” (śmiech), to nie

było czegoś takiego, że nie mogli-

śmy się dogadać. Wiadomo, są tam

jakieś sporne tematy. Jeden chce

grać ostrzej, drugi lżej, ale zawsze

podchodzimy do tego spokojnie.

Duży: Zazwyczaj wychodzi po

prostu na to, że Paweł robi swoje

napier…, Bartuś swoje spokojne

”claptonowskie plumkanie”, ja tam

zapieprzam czym popadnie w stru-

ny, a Gruby... Gruby gra na basie

(śmiech).

Gruby: I tak tego nie słychać.

Co do tej pory uważacie za

swój największy sukces?

Bartek: Ja myślę, że jakbyśmy

uważali coś za swój największy suk-

ces, to by się nie opłacało dalej żyć,

więc ja nie mam czegoś takiego.

Duży: To zabrzmiało tak… po-

ważnie.

Na pewno macie jakieś osią-

gnięcia…

Bartek: Największym moim

osiągnięciem było pierwsze miejsce

w konkursie recytatorskim, ale to

było w drugiej klasie podstawówki

(śmiech).

A muzycznie?

Duży: Myślę, że fajnie jest, że

ludzie nas znajdują, piszą, że można

coś wspólnie zrobić. Ja to traktuję

jako sukces – to że jesteśmy jakoś

tam zauważalni.

Rozmawiała Urszula Burek

Page 30: Kontrast 7/09

30

Wrocławskie Promocje łączą targi

książek i cykl spotkań autorskich.

W budynku Muzeum Architektury

mieściły się stoiska wydawnictw,

na których przez cały okres trwania

WPDK można było kupić książki

w promocyjnej cenie i otrzymać au-

tografy od swoich ulubionych pisa-

rzy. Miejscem spotkań z pisarzami

stała się po raz drugi Galeria BWA

Awangarda. Prestiżu nadało impre-

zie wręczenie trzech nagród literac-

kich: Literackiej Nagrody Europy

Środkowej „Angelus”, „Pióra Fredry”

oraz Nagrody Księgarzy „Witryna”.

W tym roku statuetkę Angelusa

otrzymał czeski pisarz Josef Škvo-

recky za powieść Przypadki inżynie-

ra ludzkich dusz. Niestety sam pisarz

z powodu choroby nie mógł przybyć

na galę. Przesłał jednak list z podzię-

kowaniami: „Jesteśmy sąsiadami,

moje rodzinne miasto Nachod leży

tylko 120 kilometrów od Wrocławia.

Mam wciąż nadzieję, że stan mojego

zdrowia na tyle się poprawi, że będę

mógł odbyć choć jeden transatlan-

tycki lot i odwiedzić moje rodzinne

strony. Bardzo chciałby przy tej oka-

zji odwiedzić również Wrocław”. Na-

groda dla najlepszego tłumacza tra-

fiła w ręce Andrzeja Jagodzińskiego,

który przetłumaczył zwycięską książ-

kę. Jagodziński podziękował za do-

cenienie pracy translatorskiej, któ-

rej się zazwyczaj nie zauważa. „My

tłumacze stanowimy przecież jakieś

ogniwo pośrednie między autorem

a czytelnikiem” – dodał.

„Pióro Fredry” – przyznawane

wydawcom za książki wyróżniające

się wysokim poziomem edytorskim

i szczególnymi walorami literackimi,

przypadło wydawnictwu BOSZ za

książkę Ach! Plakat filmowy w Pol-

sce autorstwa Doroty Folgi-Januszew-

skiej. Zaś Nagrodę Księgarzy „Witry-

na” otrzymała książka Przed Świtem

Stephenie Meyer. Wybór uzasadniła

Bożena Wójcik, Prezes Izby Księga-

rzy, tłumacząc, że „Książka Stepha-

nie Meyer zainspirowała do czytania

kilka pokoleń kobiet. Sagę tę czytają

córki, matki i babcie”.

Przez cały czas trwania WPDK

na ulicach Wrocławia, w tramwa-

jach, w Galerii Dominikańskiej moż-

na było spotkać sympatyczne Mole

Książkowe ubrane w czarne długie

płaszcze z kapturem i białe maski

z długimi nosami. Zachęcały do czy-

tania i zapraszały do ciekawej roz-

mowy, a także proponowały kupony

konkursowe, spośród których na

zakończenie Promocji rozlosowano

nagrody książkowe.

Sukcesem organizatorów była

na pewno szeroka rozpiętość te-

matyczna proponowanych spotkań.

Było ich na tyle dużo, że każdy mógł

wybrać coś dla siebie. Dyskusje na

Początek grudnia minął pod znakiem 18. Wrocławskich Promocji Dobrych Książek. To już ostatnie wydarzenie literackie w stolicy Dolnego Śląska w roku 2009, a także kolejna impreza kulturalna na stałe wpisana w krajobraz Wrocławia. WPDK razem z Festiwalem Opowiadania, Kryminału i Portem Literackim przyciąga do naszego miasta pisarzy nie tylko z Polski, ale tak-

że z całej Europy.

Wrocław bardzo literacki

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 31: Kontrast 7/09

31

temat aktualnych problemów pra-

wa autorskiego przeplatały się ze

spotkaniami z kulturą arabską, opo-

wieściami o Pradze i rozmowami na

temat współczesnego teatru. Orga-

nizatorzy zaoferowali czytelnikom

nowe, ciekawe sposoby nawiązania

dialogu, w którym literatura często

staje się punktem wyjścia do dysku-

sji na temat kondycji współczesnego

człowieka, spraw kulinarnych, a cza-

sem nawet piłki nożnej.

Już pierwszego dnia Targów

można było wziąć udział w wieczorze

autorskim tegorocznego laureata

Nike – Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyc-

kiego.

Dużą popularnością cieszyło się

też spotkanie z pisarzem nominowa-

nym do Literackiej Nagrody Europy

Środkowej Angelus – Krzysztofem

Vargą. Autor Gulaszu z Turula opro-

wadził publiczność po współczesnym

Budapeszcie, wspominając czasy

swojego dzieciństwa, węgierską

kuchnię, a nawet piłkę nożną. Opo-

wiedział, dlaczego stolica Węgier

może być prawdziwym rajem dla

pisarzy i czym różni się od Warsza-

wy. „Budapeszt to jest czuła miłość”

– zauważył. „Warszawa to brudny

seks”.

Motyw miasta przewijał się tak-

że na innych spotkaniach z finalista-

mi Angelusa. W sobotę o Mińsku

opowiadał Ihar Babkou, zaś książka

Bambino Ingi Iwasiów stała się pre-

tekstem do dyskusji o Szczecinie.

Dużą dozę poczucia humoru i opty-

mizm w poważną tematykę spotkań,

wniosła Monika Szwaja autorka Go-

sposi prawie do wszystkiego, przybli-

żając uczestnikom liczne anegdotki

z własnego życia.

Nie obyło się także bez wątków

budzących wśród publiczności duże

kontrowersje. Takim tematem oka-

zała się tragedia na Wołyniu, którą

opisał Ryszard Kłosiński w książce

Wołyńska golgota oczami dziecka. Na

spotkaniu z autorem zastanawiano

się nad współczesnym kontekstem

tragedii sprzed blisko siedemdzie-

sięciu lat, nad stanowiskiem obec-

nego rządu ukraińskiego i pamięcią

potomnych. Na sali obok siebie pa-

dały słowa oskarżenia i przebacze-

nia. Dyskusja była żarliwa i trwałaby

zapewne do późnych godzin, gdyby

nie napięty grafik WPDK.

Tym sposobem 18. Wrocław-

skie Promocje Dobrych Książek do-

biegły końca. Na kolejne cztery dni

prawdziwej literackiej uczty przyjdzie

nam czekać cały rok. Tymczasem nie

pozostaje więc nic innego jak wziąć

się za czytanie… dobrej książki.

Paulina Dreslerska

Źród

ło: w

ww

.wpd

k.pl

Page 32: Kontrast 7/09

32

Nie przekonywały mnie wtedy za-

pewnienia, że chodzi o podzielenie

historii opowiadanej na płytach na

cztery części, o odpowiednie rozgra-

niczenie przełomowych punktów fa-

buły. Skoro można było trzy pierwsze

części Controlling Crowds wsadzić

na dysk pierwszy, dlaczego nie moż-

na było upchnąć tam jeszcze części

czwartej?

Kiedy jednak dostałem w swoje

ręce Part IV, zostałem kilkakrotnie

pozytywnie zaskoczony. Po pierw-

sze, za rozsądną cenę dostajemy

pełnowymiarową, trwającą prawie

pięćdziesiąt minut płytę, a nie jakąś

rozszerzoną EP-kę z odrzutami. Dru-

gim zaskoczeniem był sam początek

Controlling Crowds Part IV. Otwie-

rającej kompozycji Pills (która no-

tabene jest porywająca) nie śpiewa

bowiem główny wokalista Archive,

Dave Pen, lecz pojawiająca się na

płytach zespołu jako drugi głos, Ma-

ria Q. Potem zaś mamy rewelacyjny

misz-masz hip-hopu i muzyki alter-

natywnej w Lines, z zachwycającym

swą rytmiką refrenem. I gwarantuję,

że tych przeskoków stylistycznych na

Part IV jest dużo więcej. To zresztą

właśnie konstrukcja utworów na

tej płycie sprawiła, że zrozumiałem

celowość wydania jej w oderwa-

niu od poprzednich części. Control-

ling Crowds Part IV jest bowiem

od swojej poprzedniczki znacząco

odmienna. Mamy tu bowiem albo

niestandardowe w wypadku Archive

rozwiązania, jak w dwóch otwierają-

cych utworach, albo również coraz

rzadsze w obecnej twórczości tego

zespołu powroty do stylistyki z ich

najlepszych płyt, czyli You All Look

the Same to Me i Noise (tutaj naj-

lepszym przykładem będzie bodaj

Come On Get High).

W każdym razie, cieszę się, że

Archive rozwiali moje wątpliwości

co do części czwartej Controlling

Crowds. Dostaliśmy bowiem pełno-

wartościowy album, muzycznie róż-

niący się od poprzednika i w wielu

momentach bardzo pozytywnie za-

skakujący.

Kuba Bocian

Kilka miesięcy

temu miałem przyjem-

ność recenzować dla „Kontrastu”

wydaną na początku tego roku płytę

Controlling Crowds zespołu Archive,

której nie szczędziłem pochwał. Ja-

kiś czas później dowiedziałem się,

że zimą Brytyjczycy planują wydanie

czegoś, co nazywają „muzycznym

suplementem” do owego albumu –

Controlling Crowds Part IV.

Przyznam, że średnio mi się

wówczas ten pomysł spodobał. Oba-

wiałem się, że Archive spodziewają

się tak spektakularnego sukcesu

swojego najnowszego wydawnic-

twa, że chcą po prostu zarobić na

swoich fanach, wciskając im po pół

roku odrzuty z Controlling Crowds.

Archive – Controlling Crowds Part IV

Page 33: Kontrast 7/09

33

Z tymi całymi supergrupami to czę-

sto bywa tak, że kilku młodych, ale

już bardzo sławnych i (zasłużenie

bądź nie) uwielbianych muzyków

schodzi się w studiu, bo ich macie-

rzyste formacje akurat mają wolne,

albo zawiesiły działalność i tam gra

sobie niezobowiązującą, ale przyjem-

ną muzykę w dość „oldschoolowym”

stylu. I zazwyczaj wychodzi to jak naj-

bardziej fajnie, tylko dość odtwórczo,

bo „młodzi”, grając muzykę dawną,

naśladują tylko to, co stworzyli wcze-

śniej „klasycy”. Dlatego też, ocze-

kując niejakiej odmiany, miłośnicy

muzyki z ogromną niecierpliwością

wypatrywali płyty Them Crooked

Vultures – kapeli, którą tworzą Dave

Grohl (Nirvana, Foo Fighters), Josh

Homme (Queens of the Stone Age,

Kyuss) i… John Paul Jones (dopisek

niepotrzebny). Wszyscy liczyli, że sta-

ry wyga, który wziął pod swoje skrzy-

dła dwóch młodych, ale zasłużonych

twórców, pokaże światu, na czym po-

lega wciąż żywy rock and roll.

Uważam, że na płycie zatytuło-

wanej po prostu Them Crooked Vul-

tures, wymienieni trzej dżentelmeni

znakomicie się z postawionego za-

dania wywiązali. Mimo, że zrobili to

dość przewrotnie – przy pierwszym

słuchaniu może się wydawać, że al-

bum (trwający bagatela sześćdzie-

siąt sześć minut) jest jednolity, jak-

by stanowił niepodzielny muzyczny

kloc. Zbłądzi jednak, kto przyjmie

takie stwierdzenie za dobrą monetę.

Them Crooked Vultures to płyta tak

zróżnicowana, jak tylko w hard roc-

ku się da (no, może poza brakiem

jakiejś wyrazistej ballady, ja tam jed-

nak nad tym nie ubolewam). Przy do-

kładnym wsłuchaniu się w muzykę

dostrzegamy, że praktycznie każdy

utwór na tej płycie prezentuje nam

inną stylistykę. Mamy zabójczo prze-

bojowe No One Loves Me & Neither

Do I czy Elephants, mamy porywają-

cą galopadę w Mind Eraser, No Cha-

ser czy też świetnie połamane rytmy

(brawo Grohl!) w New Fang i Dead

End Friends. Do tego jeszcze przy-

jemne kołysanie w Bandoliers, kilka

fajnych pa-

tentów w Ca-

ligulove, dyskotekowe wręcz zaba-

wy w Gunman i wiele, wiele innych

rewelacyjnych zabiegów.

Them Crooked Vultures nie gra-

ją wtórnego hard rocka rodem z lat

70. Niezwykły pomysł na skład tej

kapeli zaowocował wybuchową mie-

szanką tego, co najlepsze w Zeppe-

linowej klasyce i nowoczesnym gita-

rowym graniu. I nawet początkowy

zarzut wobec przesadnej długości

tego albumu po kilku przesłucha-

niach musi zostać wycofany.

Kuba Bocian

Them Crooked Vultures

Page 34: Kontrast 7/09

34

nych świat zostaje wyidealizowany

- drogie restauracje, urlop na Hawa-

jach, solarium raz w tygodniu, te spra-

wy. Tak samo z historią – poznają się,

później jakaś losowa sytuacja (połą-

czona z głupotą bohaterów) powoduje,

że nie mogą być razem, by na koniec

się zejść. W dziele Marka Webba też

łączyłby takie bogactwo pomysłów,

z których każdy jest nakręcony i zmon-

towany po prostu perfekcyjnie. Może

Amelia? To porównanie wydaje mi się

najtrafniejsze.

A jednak 500 dni... podoba mi

się bardziej niż Amelia, chociażby

ze względu na świat przedstawiony.

Dzieło Webba jest zanurzone w rzeczy-

wistości bliskiej nawet polskiej mło-

dzieży. Bohaterowie pracują w mar-

ketingu, do pracy przychodzą jak na

pokaz mody, wieczory spędzają na

szalonych imprezach. Słuchają The

Smiths i Pixies (koniecznie płyty Do-

olittle) na designerskich słuchawkach

firmy WeSC. To są po prostu młodzi lu-

dzie, w których można uwierzyć. Spora

w tym zasługa wielkiego uroku dwójki

głównych wykonawców. Zooey De-

schanel, czyli ładniejsza wersja Katy

Perry, ma tu co prawda rolę drugopla-

nową, ale jej Summer nie pozostawia

wątpliwości, że jest dziewczęciem nie

tylko pięknym, ale też inteligentnym,

zabawnym i wyzwolonym. Pierwszy

plan należy do Toma, czyli Josepha

Gordona-Levitta. To jest super postać.

Znałem twarz Gordona-Levitta, zna-

łem nazwisko, ale nie spodziewałem

się, że ta rola będzie na nim tak do-

brze leżała. Powstała kreacja, którą

osobiście jestem zachwycony. Po wyj-

ściu z kina od razu pobiegłem do skle-

pu kupić sobie kamizelkę w romby...

i to w sumie nawet nie jest żart.

Paweł Mizgalewicz

http://filmowelowy.blox.pl

Inteligentna kome-

dia romantyczna. Nie,

serio! Jedno z piękniej-

szych przeżyć tego roku. Od pierwszej

sceny nie ma się wątpliwości, że to

rzecz wyjątkowa.

Człowiek zdaje sobie sprawę,

jak nieprzyzwoicie wtórny stał się

gatunek komedii romantycznej. On

i ona, piękni, młodzi, ale coś im nie

wychodzi – najczęściej wykorzysty-

wany schemat we współczesnym ki-

nie, bez dwóch zdań. A jednocześnie

schemat, od którego najtrudniej jest

twórcom odchodzić. Patrząc choćby

na ostatnie premiery (Amerykańskie

ciacho, Nowszy model itp.) człowiek

zaczyna wręcz błagać: wrzućcie jeden

dobry dialog! Jedno oryginalne ujęcie!

Zmieńcie chociaż kolor włosów bo-

haterom! Niech się spotkają w bud-

ce z gyrosem! Cokolwiek! Nic z tego.

Czy żaden scenarzysta filmowy nigdy

się nie zakochał? Czy ten sztywny ka-

non to jedyny sposób na romantycz-

ne kino? Okazuje się, że jednak nie.

Trójka debiutantów z Kalifornii zrobiła

film na podstawie przeżyć jednego

ze scenarzystów. Skupili się na uczu-

ciach. Efekt? Wielki sukces kasowy,

ale przede wszystkim - pierwsza od

dawna historia miłosna, które przej-

dzie do klasyki. A przynajmniej – po-

winna.

Fabuła 500 dni... to świetna

rzecz, ale tym, co zwraca tu uwagę

najbardziej, jest świat przedstawiony.

Tradycyjnie w komediach romantycz-

jest jakoś podejrzanie pięknie, ale...

to „wyidealizowanie” jest pozbawione

wszelkiej sztuczności i nadętości. Tom

i Summer to jednostki mające w życiu

tylko jeden cel – nie przynudzać widza.

Żadnych dramatów, taniego chwy-

tania za serce. 500 dni... to zupełnie

zwyczajny związek dwojga ludzi. Cała

wartość filmu opiera się na tym, żeby

to ciekawie pokazać. I jest ciekawie.

Poczynając od nieliniowej struktury

(po tytułowych 500 dniach przemiesz-

czamy się bez żadnej chronologii),

przez liczne aluzje do klasyków, po

różnorodność konwencji upchanych tu

w całkowicie strawny sposób. Jest tu

zabawa formą, jest gra z konwenansa-

mi, trafi się też kilka zagrań typu „no

tak, tak właśnie jest w życiu, czemu

przez 100 lat istnienia kina nikt tego

nie pokazał właśnie tak?”. Dawno nie

widziałem obrazu, który z taką gracją

500 dni miłości

Page 35: Kontrast 7/09

35

no jednak powiedzieć, żeby narracje

cechowały jakieś istotne różnice.

Poza ironią charakterystyczną dla

Jofaniela, czy cytatami z Hachame-

la, którymi posługuje się Nith- Ha-

iach, nie dzieję się tu nic, co mogłoby

świadczyć o odmienności stylów wy-

powiadania. Warto w tym miejscu za-

znaczyć, że dla anielicy Ilmuth w ogó-

le nie przewidziano osobnego głosu.

Kobieta jest w tej powieści prawie nie-

ma. Resztę postaci kobiecych określa

się poprzez ich relacje z płcią przeciw-

ną. Zastanawiają się, dlaczego zo-

stawił je mężczyzna lub dlaczego nie

odwiedza ich syn. W ostateczności

bywają narzędziem do zaspokajania

męskich fantazji erotycznych.

Aby wiedzieć, jak pomóc czło-

wiekowi w odejściu z tego świata,

i jak ukoić ból tych, którzy pozostali,

aniołowie mają w krótkim czasie zo-

rientować się w sytuacji konkretnych

osób. Najwartościowsze momenty

w książce to te, mówiące nam o ludz-

kim podejściu do sprawy śmierci czy

potencjalnego drugiego życia. Niektó-

rzy nie przyjmują do wiadomości, że

rzeczone tematy mogłyby ich kiedyś

dotyczyć. Śmierć może być tylko „na-

stępstwem jakiegoś błędu - na przy-

kład fatalnej niewiedzy, złego trybu

życia, albo nadmiernej szybkości”.

Jedna z postaci, Estera, „żyje śmier-

cią” swojego męża. W owej śmierci

nie dostrzega niczego cennego, do-

brego, właściwego, wzbudzającego

Dlaczego autorzy wciąż podejmują

się pisania książek o aniołach? Wy-

dawać się może, że to temat całkiem

wyczerpany. Viewegh ma na ten te-

mat inne zdanie, więc proponuje nam

opowieść o aniołach nie-aniołach.

Pomysł to dość hollywoodzki i banal-

ny. Główni bohaterowie Aniołów dnia

powszedniego zdają się być bardziej

ludzcy niż człowiek. Ich ciągłe pytania

o byt i egzystencję, o Boga i jego na-

turę, ich kłótnie i ironiczne żarty nie

pozwalają myśleć o aniołach jako

istotach nadprzyrodzonych. Jofaniela,

Hachamela, Nith – Haiacha przysła-

no na ziemię, aby pomagali ludziom

odchodzić z tego świata i uspokajali

tych, którzy za odchodzącymi płaczą.

Trzem głównym bohaterom to-

warzyszy młoda anielica Ilmuth. Jest

ona właściwie całkiem bierna. Aktyw-

nie działa tylko w sytuacji, gdy trzeba

namówić jedną z postaci do nierzą-

du. Ilmuth jest obiektem westchnień

aniołów- mężczyzn, którzy widzą

w niej tylko jakiś rodzaj infantylizmu:

„Ilmuth wzdycha ze smutkiem. To jej

pierwsza akcja. Do pewnych pikant-

nych sfer ludzkiego doświadczenia

nie mamy, niestety, dostępu, ale i tak

wygląda na to, że jej młodość i niewin-

ność przybliżają mnie do zrozumienia

słowa lubieżność”.

Wielogłosowość tej opowieści

jest czytelna tylko na poziomie tytu-

łów kolejnych rozdziałów- w każdym

z nich wypowiada się inny anioł. Trud-

nadzieję. W po-

wieści przewi-

dziano osobne

rozdziały poświęcone historii Estery,

jednak to nie ona jest w nich narrato-

rem. Nie wiemy nawet, czy jest nim

jeden z aniołów. W powieści wielo-

krotnie sugeruje się, że anioły są, wy-

glądają jak dobrzy ludzie. Nic nie stoi

na przeszkodzie, aby przypuszczać,

że Estera w niczym nie jest odmien-

na od reszty aniołów. Jest i wygląda

jak dobry człowiek. Jedynym, co ją

odróżnia, są jej bezpośrednie wypo-

wiedzi o niewierze w Boga.

Mam wrażenie, że historia, któ-

rą opowiada Viewegh, jest już do-

brze znana. Napisano wiele książek

o tym, iż każdy z nas ma w sobie

jakiś pierwiastek boski czy anielski.

Nie bardzo rozumiem po co znowu,

ostatecznie w mało oryginalny spo-

sób, o tym pisać. Viewegh epatuje

tu często odbiorcę scenami ero-

tycznymi. Na szczęście momenty

te nie przysłaniają całej konstrukcji

fabularnej, bo trzeba przyznać, że

użycie w nich mowy pozornie zależ-

nej pozostawia wiele do życzenia.

Czytelnikom pozostaje mieć tylko

nadzieję, że anioły są nieco bardziej

mistyczne i mniej zmaterializowane,

niż te przedstawione w Aniołach dnia

powszedniego.

Marta Mordarska

Aniołowie, którzy nie wierzą w Boga

Page 36: Kontrast 7/09

36

zwartej. Mam tu na myśli poziom

edytorski publikacji – jest WZORO-

WY. Album szyty, w twardej oprawie

ze specjalnie zaprojektowaną obwo-

lutą został uzupełniony o dodatkowe

grafiki z „universum Wilqa”. Poziom

edytorski zaskakuje tym bardziej, iż

regularnych czternaście dotychczas

wydanych tomów cechuje się raczej

ekonomicznością i pozorowanym

niechlujstwem strony technicznej.

Z komiksem zdecydowanie po-

winien się zapoznać każdy, kto chce

z czystym sumieniem dyskutować za-

równo o poziomie polskiego komik-

su jako takiego, jak też o problemie

upadku kultury masowej, niemocy

opisu współczesnej rzeczywistości

przez literaturę oraz artystów w szer-

szym rozumieniu. Wilq jest wulgarny

i obsceniczny, obraża wszystkie gru-

py społeczne, nie słyszał o pojęciu

poprawności politycznej, ale w tym

wszystkim cechuje go autentyzm

graniczący z heroizmem. Niektórzy

widzą w nim krzywy obraz frustracji

polskiego społeczeństwa po prze-

mianach ustrojowych

lat dziewięćdziesiątych,

inni, interpretując przy-

gody dzielnego obroń-

cy Opola, podkreślają

tęsknotę za prostotą

życia, autorytetami i,

dziś już można chyba

tak powiedzieć, arche-

typicznym superboha-

terem. Niezależnie od interpretator-

skich skłonności czytelnika – warto

zapoznać się z najstarszymi przy-

godami Wilqa, Alcmana, Entobeta,

Mikołaja, Jura i innych mieszkańców

opolskiej rzeczywistości wymyślonej

oraz narysowanej przez braci Minkie-

wiczów. Ich poziom absurdu śmiało

równa się historiom znanym z Mon-

thy Pythona, celność obserwacji

przypomina Dzień świra, lecz wciąż

zachowuje silną autonomię, dzięki

której Wilq funkcjonuje nieco poza

głównym nurtem polskiej twórczo-

ści komiksowej. Niewątpliwie seria

ta przyczynia się do powolnej reha-

bilitacji sztuki komiksu w Polsce

– ciemne wieki średniowiecza („ko-

miksy niszczą wyobraźnię i psują

słownictwo”, „komiks jest kolejnym

przykładem amerykanizacji” itp.)

mamy już chyba za sobą.

Jan Wieczorek

PS. Zainteresowani przemy-

śleniami braci Minkiewiczów mogą

śmiało chwytać za telewizyjny doda-

tek do „Gazety Wyborczej”, w którym

co dwa tygodnie ukazuje się felieton

autorów Wilqa.

PS. 2. W styczniu nakładem Kul-

tury Gniewu ukazać się ma zbiorcze

wydanie serii „Osiedle Swoboda”

Michała „Śledzia” Śledzińskiego. My-

ślę, że każdy miłośnik Wilqa uzna tę

pozycję za obowiązkową.

Komiksy z se-

rii „Wilq Super-

bohater” zdoby-

ły w 2003 roku

podczas Międzynarodowych Dni Ko-

miksu w Łodzi cały zestaw nagród

przewidzianych dla dzieł polskich

autorów. Zdarzenie to nie miało

w dodatku charakteru incydentalne-

go, ponieważ sukces został potwier-

dzony następnymi trofeami. Trudno

się więc dziwić, że właśnie pierwsze

cztery albumy tejże serii uchodzą

dziś za białe kruki a na serwisach

aukcyjnych osiągają nieprzyzwoite

wręcz ceny przyprawiające o ból gło-

wy polskich, nie tak znowu nielicz-

nych, fanów komiksu. Na szczęście

ojcowie sukcesu – bracia Minkiewi-

czowie – zaradzili temu niemiłemu

zjawisku w szybki i jakże pocieszają-

cy sposób, postanowili wydać tomy

1. Wilq Superbohater, 2. Historie,

których wolałbyś nie znać, 3. Żółw,

Tuńczyk i jaskinia Krokodyla oraz

4. Powrót na basen w Suchym Bo-

rze w formie zwartej, nawet bardzo

Wilq 1234

Page 37: Kontrast 7/09

37

ją we współczesność. Duży dystans

dzieli Franciszka od początków XXI

wieku. Z pomocą przychodzi nam

wielowiekowa tradycja motywu oni-

rycznego. We śnie może zdarzyć się

wszystko: Ty możesz wygrać milion

dolarów, a święty Franciszek może

zostać skopany przez grupkę bloker-

sów, bo nie chciał poczęstować ich

chlebem. We śnie możesz pogadać

z gościem w habicie i dowiedzieć się,

jak wiele was łączy. Od stuleci ludzie

boją się, rozczarowują i mają proble-

my. Nawet ci, przed których zacnymi

imionami widnieje teraz tytuł „św.”.

Franciszka, snu everymana nie

nazywałabym jednoznacznie spek-

taklem. To określenie zbyt mocno

obrośnięte jest siecią kulturowych

skojarzeń, które w żaden sposób nie

obrazują tego, co zobaczyć można na

deskach Wrocławskiego Teatru Lalek.

Reżyser Jolanta Denejko, być może

niezamierzenie, pokusiła się o rodzaj

socjologiczno-psychologicznego, pa-

rateatralnego eksperymentu. Mnożą

się w nim i piętrzą

poziomy znaczeń,

a po obejrzeniu

w niejednym mózgu

otworzy się dawno już nieużywana

szufladka. Franciszek… mówi pro-

stym językiem, pokazuje autentycz-

ne dylematy młodzieży, unikając

przy tym nachalnego dydaktyzmu

czy pseudo rodzicielskiego puento-

wania. W którym momencie młody

człowiek staje się swoją własną ma-

rionetką? Kiedy traci kontrolę? To

Franciszek, niezmiennie w tym śnie

z krwi i kości, zadaje nam te pyta-

nia. Każdy z oglądających odpowie-

dzi na nie udziela sobie sam.

Niebagatelną rolę w przedsię-

wzięciu odgrywa, a jakże, otoczka

wizualna. Mantryczna, niepokojąca

muzyka Pawła Hendricha, scenogra-

fia Barbary Hanickiej i lalki – drugie

„ja” bohaterów, powodują w gło-

wach zamęt. Bo przecież w tytule

jest Franciszek, ten, co to w szkole

mówili, że kochał zwierzęta. Zburzyć

kawałek rzeczywistości, po drodze

podcinając nogi kilku mitom – to

Franciszkowi… niewątpliwie się uda-

ło. I mimo dramatyzmu całej historii,

o wiele łatwiej, a na pewno „fajniej”

się z nim teraz zaprzyjaźnić.

Ewa Orczykowska

Nie jest potrzebny cud ani ingeren-

cja boska, aby młodego widza za-

interesować tak z pozoru anachro-

niczną formą rozrywki, jaką jest

teatr. W myśl zasady „jeśli wejdziesz

między wrony…”, wystarczy tylko

odpowiednio donośnie i zrozumiale

zakrakać. Ubrać nawet najsolidniej

obwarowaną nudą i sztampą, bez-

barwną postać czy historię w błysz-

czące, modne piórka, jest wówczas

bardzo łatwo. Zrobić to tak, by całość

z jednej strony nie była zbyt tandet-

na, z drugiej zaś nie nadbudowywała

kolejnego poziomu mało odkryw-

czych znaczeń – jest zadaniem nie-

co trudniejszym. W przypadku okle-

panych z każdej strony motywów,

najrozsądniej jest więc wypracować

kompromis. A że nic nie sprawdza

się lepiej, niż uniwersalność, a za-

pożyczenia z angielskiego ciągle są

w modzie – stworzyć everymana. Na

przykład ze świętego Franciszka.

Skoro wybraliśmy już postać,

należałoby jakoś sensownie wrzucić

Franciszek też był ziomem

Page 38: Kontrast 7/09

38

Apogeum nastąpiło w grze,

w której Kevin, który kolejny raz

został sam w domu, udzielił wywia-

du podczas konferencji prasowej.

Z morza pytań i odpowiedzi wynik-

nął jeden epokowy wniosek: on się

puszcza co roku dwa razy i to jesz-

cze sam!

To może tak po wierszyku….

Święta to czas nostalgii, ra-

dości, nieraz zadumy. Niejednemu

zjadaczowi chleba przyszło na myśl:

a może by tak napisać świąteczny

wiersz?

Choinka, pisuar, rude koty?

Zima, podest kolejowy, beton?

Stado pędzących imadeł, zim-

na galareta, ciepłe kluchy?

10 grudnia kolejny raz zawitał, tym

razem w progach Teatru Muzycz-

nego CAPITOL, i znowu porządnie

Kwiknął.

KWIK – Kameralna Wielka

Improwizacja Kabaretowa to cu-

downi, młodzi ludzie, z ogromnym

poczuciem humoru i wrodzonym

„luzem”, który bez najmniejszych

problemów pozwala im bezkarnie

i przede wszystkim skutecznie im-

prowizować.

A skoro, jak sami powiedzieli:

„nasza świnka wygryzła Rudolfa

i w tym roku poprowadzi renifery

w zaprzęgu św. Mikołaja”, nie pozo-

stało nam – widzom – nic innego,

jak pozwolić zaistnieć im na świą-

tecznej scenie. Tym bardziej, że po-

wstały domysły, iż „św.” przed imie-

niem Mikołaj to… skrót od świnki,

co nam wiecznie kwika.

Konwencja ta sama, nieznisz-

czalna, czyli odgrywanie impro-

wizowanych scenek przy ścisłej

współpracy z publicznością, która

jest medium nieobliczalnym, a cza-

sem bezlitosnym.

Nie straszne to KWIKowi; co

ma KWIKnąć – KWIKnie!

Wreszcie dowiedzieliśmy się,

co stało się w fabryce świętego. Po-

tem przyszła kolej na bożonarodze-

niowe zatrucia – KWIKowa rada:

czym się strułeś/aś, tym się lecz!

Fantazja publiki w propozy-

cjach do improwizacji nie znała gra-

nic. Ale co to dla KWIKa, co przez

cały rok poetycko KWIKa?! Jednym

słowem: zrób „se” wiersz z czego

chcesz!

Mikołaj nie lokomotywa, nie za-

wsze musi dyszeć. A co jak nie dy-

szy? „Się depresi”.

Co go uleczy z depresji? Publi-

ka: tunning renifera! No ba, oczywi-

sta oczywistość!

Skarpeta nie śpi, skarpeta czu-

wa, z tekstem śmiesznym po sali

zasuwa…

Przez cały występ między zakwi-

czaną publicznością krążyła skarpe-

ta, do której trafiały kwestie do ko-

lejnych improwizacji. Gdy skarpeta

ta przemówiła, padło krótkie, acz

treściwe zawołanie: Mikołaju, Miko-

łaju wewaluowany (?) szczebrzeszyń-

ski płetwalu!

I można by tak wymieniać bez

liku, co się działo 10 na KWIKu…ale

po co? Przyjdźcie sami

i sprawdźcie, co tam w KWIKu

kwika.

Na koniec świnkowe życzenia

rodem ze skarpety: a niech wam

choinka spłonie!

Kwik, kwik…

Paulina Pazdyka

Coraz bliżej... świnia!

Page 39: Kontrast 7/09

39

Nie ma po prostu bata, żeby w dzi-

siejszych czasach coś takiego prze-

szło. Po prostu no way! Teoretycznie

WYSOKA KULTURA NAJWYŻSZA po-

siada przerażającą i graniczącą z hi-

sterią awersję do „kupy” i podobnych

spraw. Takie można odnieść wraże-

nie. Zgromadzone dane pokazują,

że najprawdopodobniej żaden z wiel-

kich myślicieli nie używał tego słowa

ani nie korzystał z toalety, można

się jednak zastanowić, czy powiedz-

my taki Arystoteles na pewno nie

myślał o „siuśkach”? Nawet jeżeli

rozważał fekalia, to po cichu, scho-

wany za jakąś kolumną. Oficjalnie

to tylko „metafizyka” i „etyka”, żad-

nych społecznie nie akceptowalnych

nieprzyzwoitości. Czy Jezus myślał

o TAKICH rzeczach? Biblia nic o tym

nie mówi, musimy więc przyjąć, że

głowę Zbawiciela przenikała tylko

transcendentna troska i miłość do

ludzi. Można i tak.

Wracając jednak do „kupy” –

problem stanowi Gargantua i Panta-

gruel Rabelais’a. Sprośna historyjka,

która miała szczęście zostać przyjęta

do KANONU wielkich ksiąg intelektu-

alnych. Hektolitry atramentu zużyto,

by komentować i naukowo badać

owo dzieło. Intelektualny świat wy-

chwalał trafną satyrę, wyśmienitą

grę z konwencją i przenikliwość ana-

lizy społecznej autora, zapominając

albo celowo pomijając meritum –

Francois Rabelais – XVI-wieczny sa-

tyryk, duchowny i lekarz całą swoją

umysłową potęgę wykorzystał do

napisania książki o „kupie” i „morzu

siuśków”. Te mocno zakorzenione

w gminie tematy wyglądają śmiesz-

nie pośród nieprzyzwoicie mocar-

nych i nieskończenie ważnych idei

krążących wśród pisarzy od stuleci.

Idea nie babra się w gnoju. Zawsze

unosi się parę centymetrów nad zie-

mią.

Jak zauważono we wstępie, dziś

nie byłoby najmniejszej możliwości

powtórzenia takiego sukcesu. Był

to wiekopomny i jednorazowy rzut

na taśmę zakończony powodze-

niem. Prawda jest taka, że obecnie

gdziekolwiek „kupa” się pojawi, kazi

swoją przykrą semantyką wszystko

wkoło (5 akapitów w górę, 5 akapi-

tów w dół), siła wielkich myśli gdzieś

uchodzi, a czytelnik przestaje trak-

tować książkę POWAŻNIE. Nikt nie

chce być traktowany niepoważnie,

zwłaszcza nasączeni mądrością pi-

sarze. Tak jak ideom, mądrości nie

wypada babrać się w gnoju. Czy

wyniesionoby na ołtarze Pana Tade-

usza, gdyby „świątynia dumania” Te-

limeny spełniała odmienną rolę? Czy

Lem uzyskał by taki szacunek, gdyby

pokrył Solaris inną substancją? Jak

zareagował by świat, gdyby Proust

podmienił magdalenkę? Odpowiedź

jest prosta: dzisiejszy KANON byłby

chudszy od nigeryjskiej krowy.

Od maleńkości poznaje się te-

mat dogłębnie, załóżmy więc, że

młodość zaczynamy z tym samym

pakietem wiedzy. Z czasem wszy-

scy zaczynają się tematu wstydzić.

Kwestia ewolucji poglądów jest tutaj

kluczowa. Owszem, wielu umiera

z nietkniętą „kupą” w głowie, jednak

nie wszyscy. Pewna grupa poświęca

swoje życie walce z niewygodnym

tematem. Negowanie, oskarżanie,

piętnowanie, wyszydzanie, zapomi-

nanie, obrażanie – szykanom nie ma

końca.

Niewątpliwy mózgowiec Rabe-

lais wzniósł się na wyżyny myśli i mą-

drości, udało mu się jednak zachować

w swojej głowie wyniesiony z kołyski

fundament. Nobilitacja „kupy” zosta-

ła dokonana, a intelektualny świat

przyjął ją na swe łono. Nieważne, że

nie wygrzewa się ona w ciepłych pro-

mieniach kaganka oświaty. Kaganek

jest tak ustawiony, by „kłopotliwy te-

mat” pozostał w półcieniu, niewąt-

pliwie jednak „kupa” odcisnęła swój

ślad na wielkim pergaminie wiedzy.

Jestem fanem każdego policzka wy-

mierzonego nadętym mózgowcom.

Bravo panie Rabelais!

Marcin Pluskota

„Kupa” w służbie mądrości

Page 40: Kontrast 7/09

40

Czesi to są szczęśliwi. Ich pogoda du-

cha, beztroska, spokój i dystans do

siebie są już niemal przysłowiowe.

Zawsze weseli, zawsze błogo usto-

sunkowani do życia, czasem lekko

wcięci... są dla nas od zawsze i chyba

na zawsze dowodem na to, że świat

może być piękny. Od dawna poku-

tuje też stwierdzenie, że ich rzeczy-

wistość faktycznie jest piękniejsza;

w myśl złotej i nieobalanej zasady,

że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma.

Obok standardowej i stereotypowej

sympatii do Czechów, zgodnie z na-

szym – polskim – postrzeganiem

wizerunku tego narodu, często też

pojawia się rysa zazdrości.

Ostatnio obraz ten został pory-

sowany kluczem, i to francuskim.

Świat, a zwłaszcza Polskę, obiegła

wieść, o której wiedziano od dawna,

że nadejdzie. Nikt jakoś nigdy nie

uświadamiał sobie jednak jej wagi.

Czechy legalizują miękkie narkotyki!

Nie no, to być nie może! Toż to już

szczyt wszystkiego! Jakim prawem?

Jak to jest możliwe, że u nich można,

a u nas nie? Wałęsa nam obiecał, że

kiedyś tu będzie Japonia („kiedyś tu

będzie Rumunia” – poprawił Kacz-

marski). To nie fair. U nas Japonii czy

nawet Rumunii jak nie było, tak nie

ma, a Czechy stają się drugą Holan-

dią!

Albo nie. Ludzie! Cieszcie się

i radujcie, albowiem bramy raju się

przed nami otwarły. Eden leży tuż-

tuż, zaraz za naszą południową gra-

nicą. Wszak z Wrocławia bliżej do

Pragi niż do Warszawy. A Czesi na

pewno nas przyjmą, na przykład na

Sylwestra, kiedy – wraz z odtrąbie-

niem Nowego Roku – otworzą się

stragany z marihuaną, a świat na-

gle stanie się piękniejszy. Na czeską

modłę i podobieństwo. Raj jest na

wyciągnięcie ręki. A nasi czescy przy-

jaciele na pewno podzielą się swoim

szczęściem.

Nie podzielą się. A to z tej przy-

czyny, że handel narkotykami wciąż

jest w Czechach zabroniony. Poza

tym sama legalizacja ogranicza się

do zwiększenia dozwolonej ilości po-

siadania marihuany na tzw. użytek

własny. Zresztą Czesi mogą wcale

nie widzieć powodów, aby dzielić się

z Polakami. Dlaczego? Rok 1968

– agresja wojsk Układu Warszaw-

skiego – a więc i polskich – na Cze-

chosłowację. Rok 1938 – zajęcie Za-

olzia. Niby to już historia, ale ta sama

historia sprawiła, że polsko-czeskie

stosunki dyplomatyczne ustabilizo-

wały się dopiero w 1994 roku. Czesi

aż za dobrze wiedzą, że jeśli historia

zatoczy koło, to nie będzie między

nami tak różowo. I jak tu się mają

dzielić z nami swoim szczęściem?

Zresztą zastanówmy się: czy na-

prawdę Czesi są szczęśliwsi od Pola-

ków? Świat wokół nich zmienia się

równie szybko, jak wokół nas, a jego

tempo jest jednakowo deprymujące

dla obu nacji. Czesi też są zdolni do

gniewu i agresji, ich politycy również

podejmują błędne decyzje, a skala

problemów społecznych jest rów-

nie duża, jak w Polsce, tylko kraj

mniejszy. Do tego dochodzi świado-

mość śmieszności swojego języka

w uszach innych Europejczyków i na

tym punkcie wielu Czechów żywi

swoisty kompleks. Ratują się więc

używkami, zabawą i dystansem

do życia, przez co wydają się nam

znacznie mniej sfrustrowani. Ale na

pewno nie szczęśliwsi?

„Ludzki czas nie toczy się po

kręgu, ale biegnie naprzód po linii

prostej. To jest powód, dla którego

człowiek nie może być szczęśliwy,

ponieważ szczęście jest pragnieniem

powtarzalności.” Taką – bez wątpie-

nia trafną – obserwację wysnuł nie-

jaki Milan Kundera. Czech.

Michał Wolski

Czeskie szczęście

Page 41: Kontrast 7/09

41

Potwierdza się, niestety, ironicznie

przemycana przy różnych okazjach

teoria mówiąca, iż wszystko, co w na-

zwie ma „polskie” i/lub „państwo-

we”, należy obśmiać, opluć i spisać

na straty. Tym razem, między dwa

magiczne słowa, wsadzamy, jakże

metaforycznie brzmiące – „koleje”.

Jak byłam mała, to podobno dużo

jeździłam pociągami i nawet to lubi-

łam. Teraz jestem duża i nie lubię.

Polskie Koleje Państwowe to,

technicznie rzecz ujmując, sieć zre-

strukturyzowanych spółek z ogra-

niczoną odpowiedzialnością. Owo

ograniczenie, praktycznie rzecz bio-

rąc, nabiera innego, pozaprawnego,

można powiedzieć: ludzkiego, zna-

czenia. Bo kto może ponosić odpo-

wiedzialność za te wszystkie cuda

i dziwy, jakich doświadczyć może

przeciętny użytkownik pociągu?

Przeklinanie i wołanie o pomstę do

nieba odbija się echem, człowiek

zahacza o nerwicę i przy odrobinie

wysiłku wyrzuca z pamięci to przykre

podróżnicze doświadczenie. Nieste-

ty, tylko do następnego razu.

Podróż pociągiem zawsze pełna

jest niespodzianek, które – zmikso-

wane z ludzką głupotą – wylewają

się na nas od momentu, w którym

decydujemy się przekroczyć próg

jednego z dworców. Zresztą dworzec

sam w sobie uruchamia ciąg skoja-

rzeń dość pojemny: slalomem prze-

ciskamy się pomiędzy ludźmi, którzy,

również slalomując, starają się omi-

jać kolejno: podejrzanie pachnących

ludzi o twarzach seryjnych morder-

ców, moherowe kapelusze z religij-

nymi czasopismami, sztuczne tłumy,

tworzone przed ludność rumuńską,

sosy pikantne i ziołowe, niebezpiecz-

nie łypiące z kebabów. W drodze do

kas biletowych zaleca się uskutecz-

nienie (asekuracyjnie) przeczącego

ruchu głową, w ramach odpowiedzi

na ewentualne zapewnienie o głę-

bokim szacunku, połączone z „pani

da na wódkę”. Przydatne okazuje

się być również stworzenie bezpiecz-

nej przestrzeni: w tym celu unosimy

prawy i lewy łokieć, po czym – wy-

glądając z zewnątrz może odrobinę

jak, nie przymierzając, okaz drobiu

– zmierzamy w kierunku kas bileto-

wych.

Błogosławieni przezorni, którzy

mogą tylko spojrzeć z politowaniem

na owe kasy i od razu udać się na pe-

ron, z biletem w kieszeni; większość

z nas maluczkich zajmuje miej-

sce w jednym z uroczych ogonków.

Z nadzieją, że przecież każdemu się

spieszy, stoimy przez pierwsze kilka

minut. Gdy ze zniecierpliwieniem

spoglądamy w końcu kierunku ma-

gicznego okienka, ze zdumieniem

stwierdzamy, że ciągle stoi przy nim

jedna i ta sama osoba, rozważająca

aktualnie poważny, życiowy problem,

związany z wyborem odpowiedniego

pociągu. Biernym uczestnikom tego

procesu pozostaje nerwowo tupać

nogami, przybrać dezaprobującą

minę i pogardliwe spojrzenie. Gdy

decyzja w końcu zostaje podjęta

i znienawidzona przez ogonek po-

stać oddala się z biletem w łapie,

najczarniejszy scenariusz przewiduje

zamknięcie się magicznego okienka

poprzez użycie magicznego słowa:

przerwa!. Bądźmy jednak optymi-

styczni i załóżmy, że bilet posiada-

my. Pozostaje dostać się na peron

(proces analogiczny do zmierzania

w kierunku kas biletowych) i wsiąść

do pociągu. Niebylejakiego!

c.d.n.

Ewa Orczykowska

No to jedziem!Część I

Page 42: Kontrast 7/09

42

Messi otrzymał 473 punkty, co jest

wynikiem rekordowym. Przypo-

mnijmy, że zeszłoroczny zdobywca

nagrody, Cristiano Ronaldo, zdobył

wówczas 446 punktów. Leo Mes-

si natomiast od trzech lat sukce-

sywnie zmierzał po to wyróżnienie:

w zeszłym roku był drugi, a dwa

lata temu – trzeci. Tuż za Argentyń-

czykiem w tym roku uplasowali się

wspomniany już wcześniej Cristiano

Ronaldo (Portugalia i Real Madryt)

z 233 punktami, Xavi ze 170 punkta-

mi, Andrés Iniesta ze 149 punktami

(obaj Hiszpania i FC Barcelona) oraz

Samuel Eto’o (Kamerun i Inter Me-

diolan), który zgromadził 75 punk-

tów.

Dziwi fakt, że Messi jest pierw-

szym reprezentantem Argentyny,

który zdobył Złotą Piłkę. Jest to za-

skoczenie z uwagi na to, że najlepszy

piłkarz w historii, Diego Maradona,

nigdy tej nagrody nie otrzymał. Stało

się tak dlatego, że początkowo (aż do

roku 1995) wyróżnienie to przyzna-

wano jedynie graczom pochodzącym

z Europy. Pierwszym pozaeuropej-

skim zawodnikiem, który otrzymał

to trofeum jest George Weah repre-

zentujący Liberię- został wyróżniony

za znakomitą grę w AC Milan.

Dzięki Messiemu Barcelona

zrównała się z Juventusem Turyn

i AC Milanem w ilości zawodników,

którzy grając w danym klubie, otrzy-

mali Złotą Piłkę. Przed Argentyńczy-

kiem byli to Luis Suárez, Johan Cru-

ijff (dwukrotnie), Christo Stoichkov,

Rivaldo i Ronaldinho.

Wciąż krajem, z którego pocho-

dzi najwięcej laureatów tego prestiżo-

wego plebiscytu, są Niemcy, których

reprezentanci cieszyli się Złotą Piłką

aż siedmiokrotnie, a byli to: Gerd Mül-

ler, Franz Beckenbauer (dwa razy),

Karl-Heinz Rummenigge (dwa razy),

Lothar Matthäus i Matthias Sam-

Lionel Andrés Messi zdobył tegoroczną Złotą Piłkę. Gracz FC Barcelony został zwycięzcą w 54. plebiscycie tygodnika „France Football” i tym samym pierwszym Argentyńczykiem, który otrzymał

to wyróżnienie.

Złota Piłka

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 43: Kontrast 7/09

43

mer. Wśród piłkarzy rekordem nadal

jest trzykrotne zdobycie w karierze

Złotej Piłki (dokonali tego Johann

Cruijff, Marco van Basten i aktualny

prezydent UEFA, Michel Platini). Ich

rekord jest wciąż niezagrożony, bo

z jeszcze aktywnych sportowo gra-

czy tylko Ronaldo zdobył dwie tego

typu nagrody, jednak aktualnie gra

on w Corinthians São Paulo, a jak

wiadomo, Złotą Piłkę przyznaje się

tylko zawodnikom występującym na

co dzień w europejskich klubach.

Dodatkowo, w 54-letniej historii ple-

biscytu France Football, tylko sied-

miokrotnie wyróżniany był zawodnik,

który przekroczył 30 lat, natomiast

Ronaldo Luís Nazário de Lima ma

aktualnie 33 lata.

Żaden z Polaków nigdy nie się-

gnął po Złotą Piłkę. Dwukrotnie nasi

zawodnicy plasowali się w ścisłej

czołówce tego rankingu: w 1974

roku Kazimierz Deyna był trzeci,

w 1982 roku Zbigniew Boniek zajął

to samo miejsce. Przypomnijmy tyl-

ko, że w roku sukcesu Kazimierza

Deyny reprezentacja Polski zajęła

trzecie miejsce na Mundialu w RFN,

identycznie jak na mistrzostwach

w Hiszpanii w roku sukcesu Zbignie-

wa Bońka. Zatem, przy aktualnej

grze naszej reprezentacji, nieprędko

któryś z Polaków uplasuje się w eu-

ropejskiej czołówce.

Trzeba przyznać, że w tym roku

Barcelona, zdobywając pięć pucha-

rów, zdeklasowała wszystkie kluby

i tym samym otworzyła drogę swoim

zawodnikom do zdobywania wyróż-

nień indywidualnych. Pozostawała

tylko kwestia, któremu z liderów

zespołu je przyznać. Messi był nie-

wątpliwie najbardziej błyskotliwy,

zdobył dla swojego klubu najwięcej

bramek w zeszłym sezonie (36).

Według mnie jednak, Xavi i Iniesta

wciąż nie są dostatecznie doceniani.

Moim zdaniem nie istnieje aktualnie

zawodnik, który widzi na boisku tak

wiele jak Xavi Hernandéz, który jest

organizatorem gry Barcelony i bez

niego nie byłoby tylu sukcesów.

Andrés Iniesta natomiast nie jest

chyba wystarczająco medialny, aby

doceniono jego nieprawdopodob-

ny talent. Mam jednak nadzieję, że

w ciągu najbliższych kilku sezonów,

przy odpowiednio dobrej passie Ba-

rçy, również tych dwóch Hiszpanów

doceni tygodnik „France Football”.

Aleksandra Michalska

Źródło: Wikipedia Commons

Page 44: Kontrast 7/09

44

nie nie traci bramek. Pod względem

szczelności defensywy plasuje się na

szóstym miejscu. Trzecim Kolumbij-

czykiem, nadal grającym w piłkę,

jest Antony de Ávila, który wznowił

karierę w wieku 46 lat w Américe de

Cali i wpisał się nawet na listę strzel-

ców, o czym wspominał jakiś czas

temu Sergiusz Bober na futbolinie.

W reprezentacji Canarinhos

figurowało również trzech wciąż ak-

tywnych graczy. Figurowało, bo wy-

stępowało jedynie dwóch: Romário

i Viola. Legendarny zawodnik Barce-

lony i reprezentacji kraju postanowił

wspomóc klub, niegdyś ulubiony

przez jego ojca, América z RioW

ten sposób rzekomy strzelec tysią-

ca bramek trafił do drużyny, która

dwa lata temu spadła z trzeciej ligi,

a nawet w rozgrywkach stanowych

nie ma pewnego miejsca w czołów-

ce. O ile można zrozumieć rodzinne

motywacje Romário, to trudno dojść

do tego, na jakiej zasadzie kluby wy-

biera sobie Viola. Otóż ten zawodnik

w najwyższej klasie rozgrywkowej

występował ostatnio pięć lat temu,

gdy mimo strzelania 10 bramek

nie uratował przed spadkiem druży-

ny Guarani. Rok później dogorywał

w drugoligowej Bahii, by nagle tra-

fić do… wielkiego Flamengo, gdzie

oczywiście nie zagrał żadnego me-

czu. Później co chwilę zmieniał klu-

by, grając to jeden, to dwa mecze.

Ostatnio zakotwiczył w Resende,

grającym o klasę rozgrywkową wy-

żej niż klub Romário. Zespół byłego

gracza Barcelony jednak awansował

i w sezonie 2010, jeśli nie zakończą

obaj kariery, być może staną na-

przeciwko siebie. Tym trzecim, który

jedynie figurował w kadrze Cana-

rinhos, był pewien młodzieniaszek,

który na mecze przyjeżdżał z mamą,

a w wieku 18 lat nadal nosił aparat

na zęby. Mimo usilnych próśb, selek-

Jako że żyjemy w ohydnych czasach wszechkomercjalizacji wszystkiego wokoło, a piłkarze z guy-s-next-door stali się celebrities, często wracam pamięcią do początków mojej futbolowej pasji. Umowną linią graniczną, kiedy piłka przestała być piłką, jest rozpoczęcie tworzenia nowotworu

pod nazwą Galacticos w Realu Madryt. Głównym ambasadorem fekaliofutbolu zaś był David Bec-kham, a obecnie schedę po skrzydłowym reprezentacji Anglii przejął Cristiano Ronaldo, nie ujmując żadnemu z nich umiejętności czysto piłkarskich. Można by narzekać godzinami na stęchły zapach rozkładającego się sensu tej pięknej gry, jednak skupmy się na dobrych wspomnieniach. Te zaś

najżywsze są z Mistrzostw Świata z USA, rozegranych w roku pańskim 1994. To właśnie ten turniej pamiętam najlepiej i to właśnie wówczas futbol przeżywałem najbardziej emocjonalnie. Dziś posta-nowiłem przypomnieć zawodników, którzy grali na tamtym mundialu i nadal są aktywni oraz tych,

którzy już odeszli z naszego świata.

Wśród reprezentacji grających na

amerykańskim mundialu, trzy z nich

mogą pochwalić się aż trójką nadal

aktywnych graczy. O ile w przypad-

ku Kolumbii są to dwaj bramkarze

(długowieczni z natury) i jeden za-

wodnik z pola, to wśród Brazylijczy-

ków i Norwegów golkiperów nie ma.

Wspomniani dwaj łapacze z kraju

kojarzonego głównie z narkotykowy-

mi kartelami i Shakirą to Óscar Cór-

doba, który w lutym skończy 40 lat,

oraz o półtorej roku młodszy Faryd

Mondragón. Córdoba był podczas

amerykańskiego mundialu golkipe-

rem numer jeden, a Mondragón je-

dynie rezerwowym, obecnie jednak

role się odwróciły. Co prawda obaj

bramkarze nie grają już w reprezen-

tacji swojego kraju, ale właśnie Mon-

dragón nadal występuje w czołowej

lidze europejskiej. Jego 1.FC Köln

mimo tego, że zajmuje odległe miej-

sce w tabeli, słynie z tego, iż praktycz-

O brother, where art thou?

Page 45: Kontrast 7/09

45

cjoner Carlos Alberto Parreira nie

wpuścił tego zawodnika ani na mi-

nutę. Mowa oczywiście o Ronaldo.

Tym prawdziwym. Kto wie, czy gdy-

by nie liczne kontuzje, nie byłby to

zawodnik stawiany na równi z Diego

Maradoną? Jedno jest pewne – jest

to jeden z najlepszych napastników

ostatnich dwudziestu lat. W końcu,

po perypetiach ze zdrowiem i nad-

wagą, dochodzi do siebie. Mimo 33

lat znów jest wielki i strzela bramki

na zawołanie w Corinthians. Czy po-

jedzie na mundial w RPA? Na pewno

byłoby to przepiękne ukoronowanie

jego kariery. Póki co Dunga chyba

o nim zapomniał…

Jako że piłkarze z początko-

wych roczników lat 70-tych są już

rzadkością na światowych boiskach,

tym bardziej cieszy obecność aż

trzech Norwegów reprezentujących

rok 1970, 1971 i 1972 w naszym

zestawieniu. Najstarszy z tej trójki,

oprócz wieku i doświadczenia, dzier-

ży cechę niespotykaną praktycznie

wśród młodszych graczy. Przywiąza-

nie do klubu. Niektórym trudno so-

bie to wyobrazić, jednak Roar Strand

koszulkę Rosenborga Trondheim

przywdziewa od… 1989(!) roku. Miał

jedynie rok przerwy, gdy został wy-

pożyczony do Molde. Rok młodszy

od Roara jest Erik Mykland, znany

z zarostu rodem z epoki Wikingów

oraz charakterystycznych „cieszy-

nek”. Ten znakomity niegdyś po-

mocnik jednak nie występuje już

w najwyższej klasie rozgrywkowej,

a jedynie kopie piłkę dla przyjem-

ności w trzecioligowym Drammen.

Najmłodszy z nordyckiego tria jest

Sigurd Rushfeldt, który nadal nie

spuszcza z tonu i na każdym kroku

potwierdza swój snajperski instynkt.

W zakończonym niedawno sezonie

był najlepszym strzelcem Tromsø.

Jeśli chodzi o reprezentacje

afrykańskie grające na amerykań-

skim mundialu, to wciąż aktywnymi

zawodnikami są obrońcy z Kameru-

nu i Nigerii. Nieposkromiony Lew to

Rigobert Song, wujek bardziej zna-

nego młodszym kibicom Alexandre

z Arsenalu. Starszy z Songów do

dziś prezentuje dobrą formę i lide-

ruje defensywie Trabzonsporu. Jeśli

chodzi zaś o Nigeryjczyka, to mowa

o graczu, który w reprezentacji nie

występuje od 11 lat, a sam dawno

przekroczył czterdziestkę. Urodzony

w 1967 roku Uche Okechukwu to

prawdziwa legenda tureckiego Fe-

nerbahçe, a obecnie ostoja świeżo

upieczonego mistrza Nigerii – Bayel-

sa United. Może tytuł ten ma mniej-

szą wartość niż mistrzostwo Turcji,

ale jednak dla 42-letniego gracza to

na pewno olbrzymi sukces.

Jak już wspominałem, archety-

picznym przykładem długowieczno-

ści są bramkarze, toteż nie dziwota,

iż poza wspomnianymi dwoma Ko-

lumbijczykami jeszcze czterech in-

nych golkiperów z World Cup 1994

stoi pomiędzy słupkami swoich bra-

mek. Tym najlepszym z pewnością

jest Edwin van der Sar, jednak on na

amerykańskim mundialu był jedynie

zmiennikiem pewnego słynnego gol-

kipera, którego nazwisko wstydził się

wymówić każdy komentator w Pol-

sce. Oprócz bramkarza Mancheste-

ru United, w Premiership broni także

Brad Friedel z USA – również rezer-

wowy, który musiał oglądać wyczyny

Tony’ego Meoli z ławki. Koreańczyk

Lee Won-Jae z kolei wybrany został

jeszcze rok temu najlepszym nie tyl-

ko golkiperem, ale piłkarzem w ogó-

le, grającym w lidze koreańskiej.

Zestawienie zawodników występu-

jących na tej pozycji zamyka naj-

bardziej chyba legendarny strażnik

dwóch słupków i poprzeczki w Azji

– Mohammed Al-Deayea, który wy-

stąpił w barwach Arabii Saudyjskiej

181 razy, a do dziś jest kapitanem

swojego klubu – Al-Hilal. Gdyby nie

restrykcyjne przepisy prawa pracy

w Wielkiej Brytanii, Al-Deayea był-

by zapewne wymieniany dziś wśród

najlepszych na świecie, gdyż to on

był numerem jeden na liście życzeń

Alexa Fergusona po odejściu Petera

Źródło: Wikipedia Commons

Page 46: Kontrast 7/09

46

Schmeichela. Niestety, nie otrzymał

pozwolenia na pracę…

Poza wymienionymi już gra-

czami, wciąż aktywni są: obrońca

reprezentacji Szwecji Teddy Lučić,

obecnie grający w Elfsborgu, jeden

z moich ulubionych graczy wszech

czasów – Argentyńczyk Ariel Arnal-

do Ortega, który powrócił po latach

do River Plate i znów czaruje swą

niebywałą techniką, dogorywający

od paru lat w lidze… luksembur-

skiej Marokańczyk- Mustapha Hadji

oraz grający w lidze amerykańskiej

gwiazdor reprezentacji Boliwii- Ja-

ime Moreno. Do tego grona zaliczał

się do niedawna jeszcze legendarny

obrońca Wimbledonu i Manchesteru

City – Terry Phelan – jednak ten peł-

niący przez ostatnie cztery lata funk-

cję grającego trenera Otago United

w Nowej Zelandii Irlandczyk, został

zwolniony i zakończył karierę.

Nie ma już na tym świecie

także pięciu piłkarzy, grających

podczas World Cup 1994: dwóch

Kolumbijczyków, dwóch Boliwijczy-

ków i jednego Kameruńczyka. Na

swoje nieszczęście, Andrés Escobar

poznał dosłowne znaczenie słów

“bramka samobójcza” i zginął za-

strzelony przez mafię kilka dni po

meczu. Równie nieprawdopodobna

śmierć przydarzyła się jego koledze

z reprezentacji – Hernánowi Gavirii,

którego… trafił piorun na boisku.

Legenda głosi, iż przed wyjściem

na trening powiedział do jednego

ze zmartwionych przyjaciół “prze-

cież nie zabije mnie jakaś burza”.

Ot, ironia losu. Wszyscy pamiętamy

relację na żywo z półfinałowego me-

czu Pucharu Konfederacji Kamerun

– Kolumbia w 2003 roku i tragiczną

śmierć Marka-Viviena Foé, którego

agonię pokazały wszystkie telewizje

świata. Autopsja wykazała kardio-

miopatię przerostową i tym samym

ruszyła dyskusja na temat zdrowia

zawodników, standardów badań,

oskarżenia o doping i zaniedbanie.

Jak czas pokazał, śmierć Foé nie

była ostatnią tego typu. Obrońca re-

prezentacji Boliwii – Óscar Carmelo

Sánchez – przez ponad dekadę był

pewnym punktem swojej drużyny

narodowej, kiedy wykryto u niego no-

wotwór nerki. Mimo poważnych pro-

blemów ze zdrowiem i operacji, pod-

jął pracę trenera w The Strongest La

Paz. W tej roli szło mu znakomicie,

jednak nasilające się dolegliwości

zmusiły Sáncheza do ustąpienia ze

stanowiska. Miesiąc po rezygnacji

legendarny defensor zmarł. Historia

innego Boliwijczyka – Ramiro Castil-

lo – przypominać może niedawną

śmierć Roberta Enke. Oto w 1997

roku Castillo rozgrywał turniej życia,

kiedy to występująca w roli gospo-

darzy Boliwia doszła do finału Copa

América. Gdy już przygotowywał się

do ostatecznego starcia z Brazylią

w finale, dotarła doń wiadomość

o śmierci syna. Castillo nigdy nie po-

godził się ze stratą dziecka i wkrótce

popełnił samobójstwo.

Pięciu piłkarzy i jeden trener

spośród uczestników Mistrzostw

Świata w USA nie żyje. Dwudziestu

nadal gra w piłkę. Niestety, ta druga

grupa zmniejsza się w zastraszają-

cym tempie. Oby jednak ta pierw-

sza się nie powiększała za szybko…

Wspomnienia o jednych i drugich

nigdy nie zagasną, choćby futbol

na zawsze stał się tylko biznesem

i środkiem promocji gwiazd ekranu

i kolorowych czasopism. Na pohybel

nowym czasom!

Artur Karpiński

http://underdogfootball.wordpress.com

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 47: Kontrast 7/09

47

Dean zaczynał karierę w Crew

Alexandria, następnie grał w Nor-

Zdarza się, że powodem opuszcze-

nia futbolowych salonów jest kon-

tuzja. Alf Inge Haaland nigdy nie

pozbierał się po brutalnym faulu

Roya Keana, dlategoi ostatecznie

spasował. Dario Silva stracił nogę

w wypadku samochodowym. Do

grona karier przerwanych przez

uraz trzeba dopisać Deana Ashto-

na. Mimo nieprzeciętnego talentu,

Anglik osiągnął niewiele. W trakcie

wielomiesięcznych rehabilitacji zro-

zumiał, że w wieku 26 lat przesta-

nie biegać po zielonej murawie.

Dean Ashton spadł z szeroko

pojętego futbolowego piedestału

na początku grudnia. Napastnik,

który zaliczył jeden występ w repre-

zentacji Anglii, zakończył karierę

z powodu przewlekłej kontuzji kost-

ki. Snajper West Hamu ostatni raz

pojawił się na boisku 3. września

2008roku.

wich City. W barwach „Kanarków”

wyróżniał się na tyle, że wzbudził

Bergkamp, Shearer czy Rui Costa – wydaje się, jakby dopiero co odeszli. Jakby na butach mie-li jeszcze drobinki murawy, a na koszulce pot. Słychać jeszcze echa ich wyczynów w piłkarskim

wszechświecie, a już kolejne gwiazdy i gwiazdeczki znikają z futbolowej konstelacji. Nie wszyscy piłkarze żegnają się ze sportem, będąc na ustach całego świata. Nie każdy kończy czerwoną kart-ką w finale mundialu. Wielu odchodzi cicho, wręcz bezszelestnie. Nie umierają na Estadio Ramón

Sánchez Pizjuán, ani na torach kolejowych pod Hannoverem. Wieszają buty na kołku, tak po prostu – zwyczajnie.

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Przerwana lekcja futbolu

Page 48: Kontrast 7/09

48

zainteresowanie West Hamu Uni-

ted. Ostatecznie do drużyny z Upton

Park trafił za 7,25 mln £.

Dean znalazł się w Londy-

nie przed rundą wiosenną sezonu

2005/2006. W jej trakcie Ashton

zagrał w 16 meczach w lidze i pu-

charze, podczas których zdobył

sześć bramek. Na zgrupowaniu re-

prezentacji Anglii, przed sezonem

2006/2007, Dean złamał nogę

w kostce, po starciu z kolegą z ze-

społu Shaunem Wright-Phillipsem.

Opuścił drużynę i nie grał przez cały

nadchodzący sezon. Jak się okaza-

ło, właśnie uraz kostki ostatecznie

sprowadził Ashtona na ziemię i po-

grzebał marzenia o podboju Pre-

miership.

Ashton wrócił do gry 14 lip-

ca 2007 roku. Zagrał 45 minut

w towarzyskim meczu przeciw Da-

g&Red. W wywiadach stwierdził, że

miał wątpliwości, czy kiedykolwiek

uda mu się wrócić na najwyższy po-

ziom. Tego dnia był jednak pewien,

że w sezonie 2007/2008 nie będzie

w Premiership piłkarza bardziej

spragnionego gry niż Dean Ashton.

W 35 meczach sezonu

2007/2008 Ashton zdobył 11 bra-

mek. Wśród nich był niezapomniany

gol przeciwko Manchesterowi Uni-

ted, strzelony nożycami. Dean pod-

pisał nowy 5-letni kontrakt z londyń-

czykami. Zaliczył imponujący debiut

sezonu 2008/2009 przeciw Wigan,

który okrasił dwoma bramkami.

Cztery mecze tego sezonu były jego

ostatnimi w karierze. Podczas jed-

nego z treningów odnowił mu się

uraz kostki; przez ponad rok próbo-

wał dojść do zdrowia. Na początku

grudnia pożegnał się z futbolową

publicznością, ogłaszając koniec

kariery.

Alan Curbishley – były trener

WHU, mówił w BBC: „Widziałem

wystarczająco dużo i wiem, że gdy-

by nie kontuzja, Ashton byłby w re-

prezentacji przez wiele lat”. Dario

Gradi, były trener Ashtona w Crew,

stwierdził: „Był najlepszym piłka-

rzem wykańczającym akcję, z jakim

kiedykolwiek pracowałem”.

Ashton nie zostawił po sobie

wiele. Futbolowy wszechświat zapo-

mniał o nim już dawno temu, zanim

Anglik zdołał choćby pomyśleć o za-

kończeniu kariery. Dean uczył się

futbolu… Nie oszukiwał, nie ucie-

kał z lekcji. Tak nieuchronne wśród

sportowców zakończenie kariery,

w jego przypadku jest czymś więcej.

Ashton nigdy nie dowie się, jak do-

brym graczem mógłby być. To prze-

rwana historia piłkarza. Przerwana

lekcja futbolu, której Dean Ashton

nie ukończy już nigdy.

Grzegorz FrącŹród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 49: Kontrast 7/09

49

street photo

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 50: Kontrast 7/09