kontrast 6/2009

52

Upload: miesiecznik-kontrast

Post on 23-Feb-2016

262 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Listopadowy numer "Kontrastu" - miesięcznika studentów UWr i nie tylko.

TRANSCRIPT

Page 1: Kontrast 6/2009
Page 2: Kontrast 6/2009
Page 3: Kontrast 6/2009

Listopad często uważany jest za miesiąc nijaki, nie

przynoszący nic innego. Ot, taki czas poprzedzający

okres grudniowy, który ma o wiele więcej do zaofero-

wania niż mijający właśnie jedenasty miesiąc roku.

Jednak są tacy dla których trwające właśnie

dni są najlepsze w całym roku. To miesiąc tych, któ-

rzy baczniej przyglądają się coraz krótszym dniom

i z uwagą patrzą na odchodzącą powoli jesień, która

jakże niechętnie w tym roku ustępuje srogiej zimie.

Listopad to nie tylko brzydkie dni, o czym możemy

przekonać się na własnej skórze, ale także inten-

sywny czas dla takich instytucji jak teatr, opera,

filharmonia. To także czas wielu koncertów, niepo-

wtarzalnych widowisk. My także mieliśmy mnóstwo

pracy, gdyż tematów – o których warto było Wam

opowiedzieć, na które warto było zwrócić uwagę –

było wiele. Spotkanie chłopakami z Chłopomanii,

artykuł o potrzebach innych to tylko niewielka część

tego, co możecie znaleźć na stronach „Kontrastu”.

Prezentujemy Wam kolejny numer naszego mie-

sięcznika z nadzieją, że zaliczacie – tak jak my – ten

mijający czas do udanych. Wszak czy właśnie nie

listopad rozpoczyna się i kończy ważnymi, ezoterycz-

nymi wręcz wydarzeniami?

Joanna Figarska

Zapowiedzi kulturalne 4

Publicysyka

Muzyka z przymrużeniem oka 10

Równe szanse 18

„Lustereczko, powiedz przecie...” 20

Fotoplastykon 22

kultura

„Słowacki wielkim poetą był...” 24

Równowaga 26

Masłem do dołu 30

Recenzje 32

Felietony 38

sPort

Gaizka Mendieta 42

Francuski bohater tragiczny: Thierry Henry 46

Zaplecze wielkich firm 48

Krzyk z ławki 50

Street Photo 51

„Kontrast”miesięcznik studentów

Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa

i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15

50-383 Wrocławe-mail: [email protected]

http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Paweł Klimczak,

Paweł Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ola Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Grafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Dorota Stępień, Michał Wolski

Rozmowa z twórcami Chłopomanii

Rozmowa z Gavinem Harrisonem

czyli dzień ku chwale Murphy’ego

ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Czas, czas, czas...

Spis treści

Page 4: Kontrast 6/2009

4

Gdy za kamerą staje Ang Lee, a do komponowania muzyki zabiera się Danny Elfman, nogi same kieru-ją się w stronę kina. Tak też było 27 listopada, kiedy do kin wszedł Zdobyć Woodstock. Ta pełna kolorów i muzyki komedia powstała na podstawie pamięt-nika Elliota Tibera. Autor, będący tutaj głównym bo-haterem, prowadzi wraz z rodzicami podupadający finansowo motel w Catskills. Nic nie wskazuje na to, że latem 1969 roku Elliot znajdzie się w cen-trum wydarzeń historycznych. Oto bowiem będzie nie tylko świadkiem, lecz przyczyni się wręcz do organizacji najsłynniejszego na świecie koncertu, który stanie się symbolem pokolenia Hipisów…

Jean-Pierre Jeunet, twórca kultowej „Amelii” i tro-chę mniej kultowych „8 kobiet” przedstawia nową historię w której znaczącą rolę odegra…bobasek. Zacznie się jednak oczywiście od miłości. Katie, samotna matka, na co dzień pracująca w fabryce, pewnego dnia poznaje Paco. Zakochują się w so-bie od pierwszego wejrzenia, a owoc tej miłości, tytułowy Ricky, wystawi ich uczucie na niezwykłą próbę. Jak to zwykle u Jeuneta, spodziewać się możemy niesamowitego klimatu i sporej dawki magicznego realizmu. W kinach od 27 listopada.

Szykuje się prawdziwa kinowa bomba! Rob Marshall reżyser najlepszego musicalu ostatniej dekady – Chicago, powraca z jesz-cze bardziej imponującym zestawem gwiazd w kolejnej produkcji. Guido (Daniel Day-Le-wis), światowej sławy egocentryczny reżyser filmowy, próbuje uporządkować swoje życie prywatne i odzyskać utraconą wenę twór-czą. W zmaganiach z problemami pomaga mu - i przeszkadza - grono kobiet jego życia: zdradzana żona Luisa (Marion Cotillard), ko-chanka Carla (Penelope Cruz), przyjaciółka Lili (Judi Dench), dziennikarka modowa Ste-phanie (Kate Hudson), muza Claudia (Nicole Kidman) oraz duch jego matki (jakby jeszcze było mało, w tej roli Sophia Loren). Film jest ekranizacją musicalu, zainspirowanego ob-razem 8 i 1/2 Federico Felliniego. Premiera 25 grudnia.

20 listopada to również dzień, w którym słowo „horror” nabrać może zupełnie innego, a raczej powrócić do swojego przerażającego znaczenia. W zalewie krwawych jatek pojawi się bowiem Paranormal Activity – historia nakręcona wzo-rem Blair Witch Project. Młoda para, podejrze-wając, że ich dom jest nawiedzony przez jakąś złowrogą istotę, organizuje monitoring, aby uchwycić dowody na to, co się dzieje, kiedy śpią. Ich nagrania, w połączeniu z amatorskimi filma-mi wideo, zostały zmontowane w 99-minutowy, pełnometrażowy film fabularny. Okazuje się, że część materiału jest wręcz niewiarygodna, a in-terpretacja przedstawionych wydarzeń pozosta-wiona jest widzowi. Pozostaje tylko powtórzyć za plakatem: don’t see it alone!

Kto miał okazję wybrać się do kina na Odlot, ten na pewno widział również zwia-stun nowego dzieła Roberta Zemeckisa ( reżyser m.in. Forrest Gumpa czy Ekspresu Polarnego). Znana wszystkim historia czło-wieka o dziwacznym imieniu – Ebenezera Scrooge’a – po raz kolejny została przenie-siona na wielki ekran. Będą więc duchy, będzie Boże Narodzenie i budująca prze-miana bohatera – a wszystko to w jakości 3D, z Jimem Carreyem w roli głównej. Do obejrzenia od 20 listopada.

Dziewięć

Opowieść wigilijnaZdobyć Woodstock

Ricky

2012

Film

Page 5: Kontrast 6/2009

5

…bo stać nas na dobry design! Sympatyczna kolorystycznie witryna proponuje

całą moc uroczych drobiazgów, które niesamowicie cieszą oko, a ponadto oka-

zują się być bardzo praktyczne. Internetowe połączenie klimatu Flo i Toys4Boys.

Idealny adres dla tych wszystkich, którzy przy różnych okazjach nie mają pomysłu

na prezent.

www.crazyshop.pl

…czyli jedna z wyrastających ostatnio jak grzyby po deszczu galerii wyrobów au-

torskich. Jakkolwiek istnieje na stronie zakładka dla panów, królują wytwory ty-

powo kobiece: biżuteria, ubrania, torebki, jak również gadżety garderobiane czy

upiększające wnętrze. Czujesz, że masz ochotę na coś niebieskiego czy zielone-

go? Pipsztyki idą Ci z pomocą, umożliwiając filtrowanie wszystkich dostępnych na

stronie produktów przez pryzmat…koloru.

www.pipsztyki.pl

Zabawne zabawki do zabawy? Kalimba to barwny, godny pochwały projekt, skie-

rowany nie tylko do najmłodszych. Idea, łącząca w sobie m.in. internetowy sklep

z zabawkami, studio projektowania wnętrz i kawiarnie dla dzieci i rodziców, jest

autorskim projektem pewnej bardzo kreatywnej mamy. Pomimo pozornego na-

kierowania na bobaski i ich rodziców, Kalimba ma w sobie tak wiele uroku, że

warto czasem zajrzeć na jej stronę, chociażby po to, żeby sobie… popatrzeć.

www.kalimba.pl

A konkretniej: Polka na zakupach. Serwis dla każdego, kto nie do końca ogarnia

zakupy w Internecie. Na stronie znajdziemy sensowny podział na działy tematycz-

ne, a w każdym z nich – zadowalającą ilość przydatnych linków z adresami innych,

poświęconych już konkretnym rzeczom, witryn. Świetne zaplecze dla odkrywają-

cych dopiero magię nabywania bez potrzeby wychodzenia z domu.

www.polkanazakupach.pl

Absolutny klasyk, jeśli chodzi o połączenie sklepu Internetowego i oryginalności.

Skromny pomysł dwóch sióstr przerodził się w jedną z największych platform ar-

tystycznego shoppingu w Polsce. Znajdziemy tu unikatowe produkty młodych pro-

jektantów mody, bardzo rozbudowany dział vintage, jak również pokaźną bazę

linków, odnoszących do wszystkiego, co autorskie, nietuzinkowe i fajne. Zarówno

dla kobiet, jak i dla mężczyzn.

www.decobazaar.com

Idee – kupuj w sieci!Crazyshop

Pipsztyki

Kalimba

Na zakupach

Decobazaar

Page 6: Kontrast 6/2009

6

Teatr

Page 7: Kontrast 6/2009

7

Ciekawą jesienną propozycją będzie również solowa płyta Huberta „Spiętego”

Dobaczewskiego – na co dzień wokalisty i gitarzysty Lao Che. 11 kompozycji

o intrygującym tytule Antyszanty trafił do sklepów 16 listopada. „Tytuł płyty jest

adekwatny do jej zawartości. Można powiedzieć, że zawiera szanty w wydaniu

alternatywnym, w krzywym zwierciadle, są surrealistyczne i psychodeliczne” -

mówi „Spięty”. Skąd pomysł na taki album? Autor śmieje się, że zawsze myślał

o takiej odskoczni; płyta pozwoliła mu mógł dać upust swoim mało demokra-

tycznym pasjom. Co ciekawe, sam zagrał na niemal wszystkich instrumentach

- gitarze, basie, banjo, gitarze hawajskiej, a nawet flecie. Solowa trasa koncer-

towa, promująca płytę ruszy, niestety, dopiero w marcu.

Muzyczny hołd w 85. rocznicę urodzin skła-

dają Zbigniewowi Herbertowi polscy arty-

ści. Kompilację Herbert, będącą pomysłem

Karima Martusiewicza, basisty zespołu Voo

Voo, znaleźć można w sklepach już od kilku

tygodni. Martusiewicz odpowiada również za

muzyczną oprawę projektu. A do śpiewania

została zaproszona sama śmietanka, m.in.

Maria Seweryn, Gaba Kulka, Jan Nowicki,

Wojciech Waglewski, Muniek Staszczyk,

Sebastian Karpiel Bułecka czy Maciej Stuhr.

Dzięki archiwalnym nagraniom Polskiego

Radia na płycie można też usłyszeć głos sa-

mego Poety.

13 listopada ukaże się nowy longplay

Anity Lipnickiej, „Hard Land Of Won-

der”. Po siedmiu latach tworzenia

w duecie z Johnem Porterem, jedna

z najbardziej utalentowanych pol-

skich wokalistek powraca z solowym

projektem, a jako, że po raz pierwszy

występuje w roli autora i producenta

własnego przedsięwzięcia, a także

sama akompaniuje sobie na fortepia-

nie i innych instrumentach - album

uznawany jest za „debiutancki”. Je-

denaście utworów zaskoczy nie tylko

pięknym głosem, lecz także bogatą

warstwą muzyczną: na płycie usłyszy-

my fortepian, kontrabas, banjo, puzon

oraz…kwartet smyczkowy. Wszystko

owiane akustyczną mgiełką i nałado-

wane emocjami.

Nową płytą uraczył nas tej jesieni rów-

nież słynny polski trębacz jazzowy – To-

masz Stańko. Długo oczekiwany album

Dark Eyes jest wielkim muzycznym wy-

darzeniem w świecie jazzu. Tym razem

Stańko zaprosił do współpracy skandy-

nawskich muzyków – Alexi Tuomarila,

Jakuba Bro, Andresa Christensena

i Olavi Louhivuori. Płyta jest utrzyma-

na w charakterystycznym dla artysty

klimacie i jest dokładnym spełnieniem

oczekiwań polskiej publiczności o tym,

jak powinien brzmieć najlepszy album

jazzowy roku.

26 października ukazał się kolejny,

piąty już album formacji Pustki. Dzie-

sięciolecie alternatywna grupa posta-

nowiła okrasić, jak mówią sami muzy-

cy, podsumowującym, a jednocześnie

wyznaczającym nową drogę projektem

„Kalambury”. Na płycie znajdują się

bowiem utwory, napisane do wierszy

znanych polskich poetów: Bolesława

Leśmiana, Stanisława Wyspiańskie-

go, Tadeusza Gajcego czy Władysława

Broniewskiego. Wraz z zespołem wyko-

nują je zaproszeni goście – Katarzyna

Nosowska i Ar-

tur Rojek.

MuzykaHerbertAnita Lipnicka – Hard

Land of Wonder

Pustki – Kalambury

Spięty – Antyszanty

Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes

Page 8: Kontrast 6/2009

8

Podobno rzecz oparta była na historii autentycznej. Dwaj młodzi oficerowie wysławiali piękność i cnotę swych narzeczo-

nych. Przysłuchujący się temu pewien wiedeński arystokrata, stary sceptyk, założył się, że dowiedzie im, jak wątpliwa

jest wierność kobiet. Wystarczyła zręczna mistyfikacja i kilka prostych zabiegów teatralnych – kostium, pod którym

ukryli się młodzieńcy, gorące zaklęcia miłosne i dramatyczne gesty, by skruszyć serca płochych niewiast. Już wkrótce

zdolne były zmienić obiekt swych uczuć i gotowe ulec „nowym” adoratorom. Podpisaniu gotowych kontraktów ślubnych

zapobiegł niespodziewany „powrót” zbulwersowanych młodzieńców... Zakład został przegrany, zdrada odkryta. Pozosta-

ła gorzka prawda pocieszającego ich starca, iż „tak czynią wszystkie”…

Dzieło powstało pod koniec 1789 na zamówienie cesarza Józefa II. Jego prapremiera odbyła się 26 stycznia 1790

w Burgtheater w Wiedniu i okazała się wielkim sukcesem. W ciągu pierwszego sezonu wystawiono ją dziesięć razy.

Premiera polska miała miejsce w 1933 w Poznaniu.

Opera była ostro krytykowana przez Wagnera, który twierdził, że do złego libretta nie da się skomponować dobrej muzy-

ki. Obecnie jest jednak powszechnie uważana za jedno z mistrzowskich dzieł Mozarta, powstałe w szczytowym okresie

jego twórczości. Według Alfreda Einsteina libretto da Pontego jest najlepszym dziełem tego librecisty, a muzyka nie jest

gorsza niż w Weselu Figara.

Cosi fan tutte do wsłuchania i obejrzenia w Operze Wrocławskiej 9 grudnia o godzinie 19.00. Spektakl w reżyserii Mi-

chała Znanieckiego, dyryguje Małgorzata Orawska.

Wesele Figara to czteroaktowa opera buffa z muzyką napisaną przez Mozarta. Libretto do niej na podstawie sztuki

Pierre’a Beaumarchais’go z 1784 roku stworzył Lorenzo da Ponte.

Premiera opery odbyła się w wiedeńskim Hofburgtheater 1 maja 1786 r, gdzie odiosła sukces. Wystawiona w grudniu,

jeszcze w tym samym roku w Pradze, zapoczątkowała popularność kompozytora wśród praskiej publiczności.

Wesele Figara to kontynuacja losów byłego golibrody, który z czasem został zarządcą dóbr swego pana - Hrabiego

Almavivy. Niegdyś pomógł mu zdobyc żonę - piękną Rozynę. Wystarczyły jednak trzy lata, by gorące uczucie Hrabiego

zamieniło się w katalog rutynowych uśmiechów i serdeczności. Znudzony arystokrata tęskni już za „nowymi emocjami”.

Z nadzieją patrzy na urodziwą Zuzannę - pokojówkę swojej żony, a zarazem oficjalną narzeczoną Figara, ten nie zamie-

rza jednak się nią z nikim dzielić. Obmyśla więc intrygę, która ma udaremnić zamiary jego pana.

Spektakl 3 grudnia o godzinie 19.00, dyrygować będzie Tadeusz Zathey.

Nieśmiertelne dzieło Mozarta. Jedna z najsłynniejszych oper w historii gatunku i jeden z ostatnich utworów genialnego

austryjackiego kompozytora. Uniwersalna, przemawiająca d wszystkich ludzi powieść o odwiecznej walce dobra ze

złem. Kolejne pokolenia słuchaczy i widzów, od pamiętnej prapremiery w wiedeńskim Theater auf der Wedeń w 1791 r.,

śledzą ze wzruzeniem przygody szachetnego księciaTamina. Książę Tamino w towarzystwie zabawnego ptasznika Papa-

gena zdobywa kolejne stopnie do wtajemniczenia na drodze do śwata mądrośći i dobra, który reprezentuje arcykapłan

Sarastro. Pod jego życzliwym okiem Tamino i Papageno odnajdują swe człowieczeńswo i miłość, która połączy księcia

z Paminą, a ptasznika z Papageną. Świat zła i zawiśći symbolizowana jest przez Królową Nocy, której słynna aria jest

najwższą partią wokalną w historii opery

Spektakle, w reżyserii Anny Długoęckiej, 30 i 31 grudnia. Opera zagra pod batutą Dariusza Mikuskiego.

Grudzień z Wolfgangiem Amadeuszem MozartemOperaWesele Figara

Cosi Fan Tutte

Czarodziejski flet

Page 9: Kontrast 6/2009

9

Od 6.11 do 29.11 w Filharmonii Wrocławskiej rozbrzmiewało jaz-

zowe granie, czyli VI edycja Festiwalu Jazztopad. We Wrocławiu

pojawiły się światowej sławy nazwiska , m.in. jeden z najbardziej

szanowanych gitarzystów na świecie – Bill Frisell, gitarzysta nor-

weski Terje Rypdal czy wybitny trębacz Kenny Wheeler. Jednak

chyba najbardziej oczekiwany był koncert Wayne Shorter Quartet,

którego występ rozpoczął tę imprezę.

Przez ostatnie 50 lat ten Wayne Shorter wyznacza kierunek

rozwoju muzyki jazzowej i obok Milesa Davisa jest najważniejszym

kreatorem jazzu XX wieku. W odróżnieniu od Milesa, Wayne Shor-

ter wkroczył w nowe milenium tworząc kwartet, który po prawie 10

latach działalności jest uznawany za najważniejszą grupę jazzową

na świecie. Tworzą go, oprócz lidera muzycy wybitni – każdy z nich

jest wielką osobowością, a wypracowana przez lata „chemia“ jest

odczuwalna w każdym ich dźwięku i frazie.

Każda formacja, w której uczestniczył Wayne Shorter uzna-

wana jest za kultową. Warto tutaj wymienić choćby najważniejszy

kwintet Milesa Davisa (w latach 1964-1970), Jazz Messangers czy

legandarną już grupą fusion Weather Report.

Do Wrocławia Wayne Shorter przyjechał ze swoim kwartem,

z którym nagrał trzy znakomite płyty, w tym Alegria, za którą mu-

zycy otrzymali statuetkę Grammy.

Koncert przyciągnął olbrzymią publiczność.

...do usłyszenia w Filharmonii Wrocławskiej 5 grudnia o go-

dzinie 18.00.

Angelus Kilara to różaniec muzyczny, oparty wyłącznie

na tekscie modlitwy Zdrowaś Mario, którego recytacje roz-

poczyna chór bez orkiestry, rozwijając powoli akcje wokal-

ną, przejmującą solo sopranowe, spiewając proste i krotkie

motywy melodyczne równolegle z chorem i na przemian;

jakby w kontrapunkcie.

Orawa na 15 instrumentów smyczkowych skompo-

nowana w 1986 roku, jest ostatnim z czterech utworów

zaliczanych do cyklu „tatrzańskiego”, który Wojciech Kilar

zapoczątkował w 1974 roku Krzesanym na orkiestrę, a któ-

ry dopełniają: napisany na orkiestrę Kościelec 1909 (1976)

i przeznaczona na baryton z orkiestrą Siwa mgła (1979).

Wszystkie odzwierciedlają fascynację kompozytora

muzyką górali, z jej niezwykłą żywiołowością, przejawiają-

cą się w charakterystycznej rytmice, oryginalnej melodyce,

w stylu gry podhalańskiej kapeli. Tego wieczoru usłyszymy

także Exodus na chór mieszany i orkiestrę.

Pod batutą Jana Walczyńskiego muzycy zagrają Muzy-

ka Południowo-Amerykańska, m.in.

A.C. Jobim – Samba na jednej nucie

A.C. Jobim – Girl from Ipanema

A.C. Jobim – Desafinado

A.C. Jobim – How Insensitive

B. Manilow – Copacabana

L. Bonfa – Black Orpheus

G. Rodriguez – La Cumparsita

A. Piazzolla – Libertango

A. Piazzolla – Adios Noninon

J. Filiberto – Caminito

C. Gardel – Por Una Cabeza

FilharmoniaZa nami... Muzyka Wojciecha Kilara...

Festiwal noworoczny 30 i 31 grudnia

Page 10: Kontrast 6/2009

10

Muzyka z przymrużeniem oka

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 11: Kontrast 6/2009

11

Młodzi, energiczni i kreatywni. Tak najłatwiej można opisać Szymona Lechowicza i Lubomira Grze-laka – twórców Chłopomanii. Od ponad roku sukcesywnie podbijają serca wrocławskiej publiczno-ści, a ostatnimi czasy stają się coraz bardziej popularni na terenie całego kraju. Już teraz mają na

swoim koncie występy u boku takich artystów, jak Maria Peszek czy Czesław Mozil i nic nie wskazu-je na to, aby w najbliższym czasie mieli zwolnić tempo. O ich wielkiej fascynacji folklorem, nadcho-

dzących zmianach i o tym, czym jest dla nich muzyka rozmawiała Ewa Fita.

Zacznijmy od początku. Jak się poznaliście?

Lutek: Poznaliśmy się w szkol-

nej ławce, jeszcze w liceum. Chodzili-

śmy do tej samej klasy przez prawie

trzy lata, ale właściwie nie kolegowa-

liśmy się.

I pewnego pięknego dnia stwierdziliście po prostu, że chcecie robić razem muzy-kę?

Lutek: Chyba tak to właśnie

było…

Szymon: Chłopomania nie

wzięła się po prostu z tego, że ja

zacząłem robić jakieś utwory, a Lu-

tek zaczął sobie śpiewać. Kiedyś

(i tu jednak wychodzi, że trochę się

kolegowaliśmy), w trakcie luźnej

rozmowy o stanie polskiej muzyki

rozrywkowej, wpadliśmy na pomysł

wspólnego grania, najpierw wszyst-

ko sobie dopracowaliśmy, wymyśli-

liśmy, jak to ma wyglądać i wtedy

nagraliśmy płytę. I może właśnie

dlatego nie mieliśmy aż tak trudne-

go startu, obyło się bez godzin prób

i kłótni – wiedzieliśmy, co chcemy

robić i tyle.

Chłopomania to Wasz pierwszy projekt?

Szymon: Nie do końca. W kla-

sie maturalnej zaczęliśmy robić ra-

zem Chłopomanię, ale każdy z nas

muzyką zajmował się już dużo wcze-

śniej.

Lutek: Tak, braliśmy udział

w wielu projektach, jak np. Quodli-

bet64, Stas Gaska, Huta Szkła, Intro-

dukcja. A razem zaczęliśmy działać

w trzeciej klasie liceum.

Szymon: Ale jeszcze wcze-

śniej, w drugiej klasie, zrobiliśmy

ścieżkę dźwiękową do Jasełek…

Nazwijmy to sztuką niezależnego te-

atru działającego przy naszej szkole.

I można powiedzieć, że był to w za-

sadzie już przedsmak tego, co teraz

robimy w Chłopomanii.

Lutek: Tak, ta ścieżka dźwię-

kowa jest nawet do ściągnięcia za

darmo na stronie mojej wytwórni

płytowej, w której też wydaliśmy na-

szą ostatni, długogrającyą krążek

Ludomania. Mówię tutaj o wytwórni

Byłem Kobietą Records.

Sporo tego. Obecnie bie-rzecie udział też w innych projektach, czy skupiacie się na Chłopomanii?

Szymon: Te, które wymienili-

śmy przed chwilą, aktualnie są w za-

wieszeniu. Istnieją jeszcze Rakiety

Przeciwko Rakietom - konceptualny

projekt Lutka, bardziej chyba perfor-

mance niż muzyka. Chociaż Chłopo-

mania to też trochę preformance…

Lutek: Szymon z kolei gra cały

czas w zespole Damiano CZ.

Szymon: Koncepcja jest za-

inspirowana sceną polsatowskiego

disco, zespołami popowymi z lat

osiemdziesiątych, takich jak: Papa

Dance, Wanda i Banda, wczesny

Bajm, oraz najnowszymi dokona-

niami zachodniej sceny muzycznej,

gatunkami takimi jak chillwave czy

hypnagogic pop. W Damiano CZ sta-

ramy się robić przyjemne dla ucha,

popowe rzeczy. Właśnie wczoraj

wydaliśmy nowy singiel Zakazany

smak. Zespół współtworzy, jako dru-

gi wokalista, Cocker Cock, czyli obec-

ny tancerz Chłopomanii. A poza tym

nazwaliśmy się pierwszym w Polsce

zespołem hetero for homo.

A dlaczego właśnie Chło-pomania? Fascynacja folklo-rem?

Szymon: Po pierwsze ciekawi

nas sposób, w jaki popkultura wyko-

rzystuje ludowość. Prywatnie intere-

suje nas również muzyka i szeroko

pojęta kultura ludowa, w Chłopoma-

nii jest to jednak tylko rodzaj maski.

W nazwie, jak i w całym koncepcie

Page 12: Kontrast 6/2009

12

projektu, bo jest to projekt konceptu-

alny, chodzi bardziej o manię prosto-

ty graniczącej z prostactwem, modę

na chamstwo, właśnie manię cham-

stwa, brutalizm. Muzycznie to podróż

w świat topornego house‘u, techno,

przaśnych melodii.

Co inspiruje Was do tworzenia

nowych utworów? Wasze teksty

trzeba chyba traktować ze sporym

przymrużeniem oka.

Szymon: Nawet z zamknięty-

mi oczami (śmiech).

Lutek: Myślę, że cała konwen-

cja zespołu jest taka, że należy do

nas podchodzić z przymrużeniem

oka i, co za tym idzie, takie muszą

być też nasze teksty. Ale trudno jest

mi odpowiedzieć na pytanie, co mnie

inspiruje do pisania…

Szymon: Życie cię inspiruje!

Lutek: No tak, życie mnie inspi-

ruje. Albo po prostu dostaję materiał

muzyczny od Szymona i stwierdzam:

„Napiszę teraz coś pasującego”.

Szymon: Lutek się trochę

wstydzi powiedzieć, ale on jest do-

skonałym zwiadowcą internetowym

i czyta wszystkie portale, na których

znajdują się jakieś wiadomości czy

newsy z życia wzięte, przeważnie te

cieszące się fantastyczną opinią pu-

bliczną typu „Fakt” (śmiech). No i to

w zasadzie też bardzo często go in-

spiruje – takie proste sprawy z życia

ludzi.

Lutek: Tak, na przykład jeden

z naszych utworów był oparty na

takiej właśnie prawdziwej historii

człowieka z Opola, który miał swój

gołębnik i przesuwał go o kilka cen-

tymetrów, co jakiś czas.

To, co robicie, w zasadzie trudno jest podpiąć pod kon-kretny gatunek muzyczny. To połączenie electro, techno, momentami hip-hopu. Jak Wy nazywacie swoją muzy-kę?

Lutek: Staramy się być jak

najbardziej eklektyczni w tym, co ro-

bimy, a robimy to, co w danym mo-

mencie nam się podoba. Zresztą nie

pragnęliśmy nagrywać płyty, która

byłaby monotonna, na której każdy

utwór wyglądałby podobnie. Nie lubi-

my tego w cudzej muzyce i nie chcie-

liśmy tego w swojej.

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 13: Kontrast 6/2009

13

Czy w takim razie często zmieniają się obiekty wa-szych muzycznych fascyna-cji?

Szymon: Tak, bardzo często.

Lutek: W czasie nagrywania

Ludomanii interesował nas house,

8bit i można to usłyszeć w naszych

kawałkach. Ale słuchamy naprawdę

każdego gatunku. Ja ostatnio siedzę

w hardtekach.

Powiedzieliście kiedyś, że robicie muzykę, która za kilka lat zdominuje wrocław-skie kluby. Nadal tak myśli-cie?

Lutek: Nie, to swoisty żarcik.

(śmiech)

Szymon: Może tak: muzyka,

do której nawiązujemy, nie kon-

kretnie ta, którą gramy, już dawno

zdominowała wrocławskie kluby. To

zdanie, to nie był żaden profetyzm

z naszej strony. Do klubów z muzyką

taneczną, tak jak i na nasze koncer-

ty, przychodzi się po zapomnienie.

Z tym, że nam dodatkowo zależy

na odtworzeniu takiego momentu

imprezy, gdy ktoś włącza Banię u cy-

gana albo Kanikuły, czy tam nawet

Day’n’nite, i mimo tego, że wszyscy

wstydzą się przyznać do słuchania

tego w domu, to - pijani, zmęcze-

ni, swobodni, ogłupieni - bawią się

wyśmienicie. Większość z naszych

utworów ma taką funkcję. No, są też

swoiste ballady. (śmiech)

W takim razie ile takich tanecznych utworów stworzy-liście do tej pory?

Lutek: Na długogrającej płycie

było ich jedenaście, a od tego czasu

nagraliśmy kolejne trzy czy cztery,

w tym Lodowisko i Rustykalny bit.

Szymon: Do tego mamy kilka

typowo koncertowych utworów, jak

np. On odpowiedział nie wiem czy

Kowboj, więc w sumie jest ich wię-

cej. Myślę, że koło dwudziestu.

A jak wygląda podział ról? Kto jest za co odpowie-dzialny?

Szymon: W zdecydowanej

większości przypadków ja robię mu-

zykę, a Lutek pisze teksty. Jest jesz-

cze trzeci członek zespołu – Cocker

Cock – który okazyjnie śpiewa, a na

koncertach tańczy.

A Wasze zaplecze tech-niczne? Macie profesjonalny sprzęt?

Szymon: Tak, laptopy

(śmiech).

Lutek: Pierwszą płytę nagrali-

śmy korzystając z domowego sprzę-

tu, takiego jak właśnie wspomnia-

ne przez Szymona laptopy. Kiedy

w grudniu będziemy nagrywać dru-

gą, chcemy wejść już do profesjonal-

nego studia.

W grudniu? Słyszałam, że nad nową płytą pracujecie już od czerwca.

Szymon: Naszą twórczość

w ogóle podzieliłbym na trzy okresy.

Pierwszy to czas Ludomanii,brzmie-

nia inspirowanego 8-bitem, i dużo

przaśnych żartów. Generalnie rzecz

biorąc, tam było wszystko, od cze-

go teraz coraz bardziej odchodzimy.

Drugi okres to etap singlowy. Stwo-

rzyliśmy wtedy między innymi Lodo-

wisko oraz te utwory, które gramy

na koncertach, a które nigdzie się

nie ukazały. Natomiast trzeci cykl

właśnie nadszedł i dopiero teraz pra-

cujemy nad nową płytą. W czerwcu

wydawało nam się, że zaczynamy

nową płytę, jednak stworzyliśmy kil-

ka utworów i ze względów osobistych

musieliśmy przerwać pracę. Tak że

na dobrą sprawę prace dopiero się

zaczynają.

Czym tym razem zasko-czycie fanów?

Szymon: Mamy w planie

dużo zmian. Chcemy grać muzykę

na żywo, mamy zamiar wprowadzić

sporo improwizacji. Poza tym planu-

jemy zmienić trochę wizerunek- bę-

dziemy robić inną muzykę, śpiewać

o trochę innych rzeczach. To już nie

będzie house, ale nie będą to też ja-

kieś kolosalne przemiany. Owszem,

mieliśmy dawno temu taki pomysł,

że wchodzimy do studia i zaczynamy

grać ballady na gitarach, ale zrezy-

gnowaliśmy z tego.

Lutek: Chociaż pewnie wróci-

my jeszcze kiedyś do tej myśli.

Szymon: Na pewno. Teraz

mamy zamiar dalej grać elektro-

niczną muzykę, chcemy, żeby nadal

było to postrzegane z przymruże-

niem oka. Wiesz, to jest tak, że cała

otoczka, która towarzyszyła pierw-

szej płycie, trochę nam się przejadła.

Odnosimy wrażenie, że słuchaczom

także. Dlatego chcemy pójść trochę

w innym kierunku, A jednak nie bę-

Page 14: Kontrast 6/2009

14

dzie to przemiana o 180º. Nie chce-

my, żeby ludzie byli zaskoczeni tym,

co robimy, ale mile zdziwieni.

Z tego, co widziałam, gra-cie dużo koncertów, w tym sporo wyjazdowych.

Lutek: Tak, ale już na samym

początku stwierdziliśmy, że nie bę-

dziemy się nigdzie wpraszać. Gramy

tylko tam, gdzie jesteśmy zaprasza-

ni.

Szymon: Idziemy tam, gdzie

nas chcą.

Lutek: Ludzie często kontaktu-

ją się z nami przez MySpace. Piszą,

że gdzieś będzie taki, a taki festiwal.

My odpisujemy i dogadujemy szcze-

góły.

Odczuwacie już jakąś po-pularność, przejawy sympa-tii?

Lutek: Oczywiście, ale to zale-

ży od miasta. W niektórych nikt nas

nie kojarzy, na występy przychodzą

przypadkowe osoby, które zobaczyły

plakat i były najzwyczajniej w świe-

cie ciekawe, kim jesteśmy, a w in-

nych ludzie śpiewają razem z nami,

ubierają się na koncerty tak, żeby

wpasować się w klimat.

Szymon: Myślę, że takie trzy

miasta - Wrocław, Poznań i Warsza-

wa, to są miejsca, gdzie kojarzy nas

najwięcej osób.

Lutek: Tak, chociaż ostat-

nio graliśmy w Toruniu i zostaliśmy

bardzo mile zaskoczeni. Ludzie nas

bardzo dobrze kojarzyli, znali tek-

sty, nawet klub był specjalnie przy-

gotowany, wyścielony sianem, na

ścianach wisiały wiejskie elementy.

Wydaje mi się, że dla coraz większej

grupy osób przestajemy być anoni-

mowi, a dzięki temu, że mamy profil

na MySpace (www.myspace.com/

chlopomania), każdy może przed

koncertem zobaczyć, kim jesteśmy,

czym się zajmujemy. Poza tym na-

sza płyta jest do pobrania za darmo,

więc wszyscy mogą ją ściągnąć.

Właśnie. Aktualnie Lu-domania dostępna jest tylko w Internecie. Nie myśleliście o tym, żeby ją wydać?

Lutek: Ona w zasadzie została

wydana w mojej wytwórni w formie

fizycznej. Była to limitowana edycja

kilkudziesięciu egzemplarzy- na każ-

dej płycie były ręcznie malowane

wzory. Zostały sprzedane, bądź roz-

dane znajomym lub interesującym

ludziom, z którymi aktualnie współ-

pracowaliśmy, np. zespołom z Czech

czy ze Stanów Zjednoczonych. Jed-

nak nakład bardzo szybko się wy-

czerpał, a my stwierdziliśmy, że nie

będziemy wydawać nowych. Wolimy,

żeby każdy mógł mieć do tego do-

stęp poprzez Internet.

Któryś już raz z kolei uży-wasz sformułowania „moja wytwórnia”. Mógłbyś przybli-żyć tę kwestię?

Lutek: Prowadzę tzw. netla-

bel, czyli wytwórnię płytową, w któ-

rej wydawnictwa są do ściągnięcia

za darmo i mam tam na koncie już

ponad czterdzieści różnych płyt. Nie

są to moje projekty, ale zazwyczaj

znajomych albo ludzi poznanych

w Internecie. Wytwórnia nie ma

sprecyzowanego kierunku, choć zde-

cydowanie wspólnym elementem

albumów jest nietuzinkowość i ory-

ginalność (co najmniej w skali krajo-

wej). Adres wytwórni to www.byłem-

kobieta.pl Nazwę, jeszcze w liceum,

wymyślił Szymon, ale wytwórnię pro-

wadzę sam.

A jak udaje Wam się funkcjonować, kiedy Szymon jest we Wrocławiu, a Lutek w Poznaniu?

Lutek: W dzisiejszym skompu-

teryzowanym świecie to nie jest pro-

blem. Rozmawiamy ze sobą głównie

przez Internet. Szymon przesyła mi

plik mp3 z muzyką…

Szymon: … a Lutek dopisuje

do tego tekst.

Lutek: Odległość to nie jest ża-

den problem.

Szymon: A potem spotykamy

się na nagraniach albo imprezach

i dyskutujemy o tym, jak to ma wy-

glądać, jak byśmy chcieli widzieć

Chłopomanię.

Jest ktoś, kto koordynuje Wasze działania?

Lutek: Póki co menedżera nie

posiadamy.

Szymon: Wszelkimi kontakta-

mi zajmuje się Lutek. Na razie pasu-

je nam to, bo jest to zgodne z filozo-

fią Do It Yourself.

Lutek: Prowadzę nam My-

Space i Facebooka, kontaktuję się

z wszystkimi ludźmi, odpisuję na

maile.

Page 15: Kontrast 6/2009

15

A dostajecie na tych por-talach jakieś wiadomości od fanek?

Szymon: Tak, bardzo często.

Nawet we wczorajszej rozmowie

stwierdziliśmy, że nie ma zespołu

bez fanek.

Lutek: My nasze fanki nazywa-

my „kurkami”.

Szymon: Dokładnie, nadali-

śmy im specjalną nazwę.

„Kurki”? Dlaczego wła-

śnie tak?Szymon: (śmiech) Chciałbym

to trochę sprostować, bo zadajesz py-

tania odnoszące się często do świa-

domej sfery naszej twórczości. Bywa

tak, że dużo rzeczy, które tworzymy

czy mówimy, wychodzi gdzieś z głę-

bi nas czy, jak chcą inni - przychodzi

z daleka, i tak naprawdę nie mamy

pojęcia, skąd to się bierze. Tak jest

z tymi „kurkami” na przykład. Poza

wiejskimi skojarzeniami nie ma

chyba na to wytłumaczenia. A naj-

bardziej nieświadomym elementem

naszego zespołu jest taniec Cocke-

ra Cocka, który można zobaczyć na

koncertach, na które serdecznie za-

praszamy. Już w przyszłym roku za-

mierzamy zorganizować trasę, która

obejmie też Wrocław.

Lutek: Taki już mamy zwyczaj,

że od Wrocławia zaczynamy.

Jesteście amatorami, czy macie jakieś przygotowanie muzyczne?

Szymon: Ja mam. Chodziłem

do Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywko-

wej we Wrocławiu, byłem w klasie

gitary.

Gdybyście w takim razie mieli powiedzieć, czym jest dla Was muzyka?

Szymon: Jeśli mówimy

o twórczym podejściu do muzyki to

po prostu zabawą. Nie traktuję mu-

zyki śmiertelnie poważnie, zresztą to

słychać we wszystkim, co robię mu-

zycznie.

Lutek: W takim ogólnym zna-

czeniu, to traktuję ją poważnie, ale

jeśli chodzi o proces twórczy, to rze-

czywiście, jest ona dla mnie zaba-

wą.

Szymon: Z naszej strony to

jest takie żonglowanie konwencja-

mi, pewnego rodzaju postmoderni-

styczne wariactwo.

A czym oprócz muzyki się zajmujecie?

Szymon: Ja studiuję filologię

polską na Uniwersytecie Wrocław-

skim. Bardzo mi się tam podoba.

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 16: Kontrast 6/2009

16

Lutek: A ja właśnie zacząłem

kulturoznawstwo na Uniwersytecie

im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Szymon: Kochamy stu-

dia i chcemy zostać naukowcami

(śmiech).

Lutek: Ale tak poważnie, to

chcielibyśmy jakoś to wszystko po-

łączyć -żeby robić w życiu coś na

poważnie: pracować, zarabiać, ale

i mieć też ciągle czas i ochotę robić

to, co lubimy, czyli muzykę.

Tworząc Chłopomanię mieliście ambicje, żeby stać się zespołem ogólnie roz-poznawalnym i obecnym w branży?

Szymon: Trudno rozpatrywać

to w takich kategoriach. Wiadomo,

mieliśmy takie ambicje, ale z dru-

giej strony to nie jest nasza praca, to

nasze hobby, fajna zabawa – przede

wszystkim robimy to dla przyjemno-

ści. No a im więcej ludzi przychodzi

na koncerty, im więcej nas słucha,

tym większa przyjemność.

Lutek: Ale mieliśmy nadzieję,

że będziemy zapraszani na masowe

festiwale. Staraliśmy się robić muzy-

kę, która nie będzie cały czas w pod-

ziemiu, ale taką, która spodoba się

słuchaczom, i przy której będą się

dobrze bawić. A z czasem okazało

się, że nam się to udało. Zostaliśmy

docenieni.

Co możecie uznać za swo-je największe dokonanie?

Lutek: Myślę, że był to występ

na warszawskim festiwalu Wisłostra-

da, gdzie publika sięgała dziesięciu

tysięcy ludzi.

Szymon: Wtedy przed nami

grali między innymi Czesław Śpiewa

i Maria Peszek. Zresztą w Warszawie

graliśmy już parokrotnie i zawsze

spotykaliśmy się z bardzo ciepłym

przyjęciem.

A z drugiej strony: jakie jest Wasze największe ma-rzenie?

Szymon: Nowa płyta - to jest

największe marzenie. Chcemy poka-

zać wszystkim, że słynny „syndrom

drugiej płyty”, który jest zmorą po-

czątkujących zespołów, nas nie do-

tyczy; że dalej potrafimy stworzyć

coś ciekawego, dowcipnego i nie-

koniecznie musi to się opierać cały

czas na tym samym patencie.

I naprawdę tylko tego mogę Wam życzyć?

Szymon: Życz nam jeszcze „ku-

rek”! (śmiech)

Rozmawiała Ewa Fita

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 17: Kontrast 6/2009

17

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 18: Kontrast 6/2009

18

rozstrzelone w bardzo dużych odle-

głościach przejścia dla pieszych są

na porządku dziennym. Do tego do-

chodzą wąskie chodniki, niejedno-

krotnie zastawione przez parkujące

tam samochody, brak wind w nie-

których instytucjach państwowych

czy chociażby nieprzystosowanie

bloków mieszkalnych.

Rozmowa z Anią zainspirowała

mnie również do tego, aby zastano-

wić się, czy moja rodzima uczelnia

i wydział podejmują odpowiednie

środki ułatwiające życie osobom

nie w pełni sprawnym. Wchodząc

tego dnia do Instytutu Filologii Pol-

skiej, w którym studiuję, myślałam:

„na pewno nie jest tak źle, mamy

w końcu windę”. Niestety, kiedy do

niej podeszłam, pierwszą rzeczą,

jaka rzuciła mi się w oczy, była kart-

ka z napisem „winda nieczynna”. Od

tego czasu minął tydzień, a winda jak

nie działała, tak nie działa – mimo,

że w tym instytucie studiują również

osoby niepełnosprawne. Zdziwiona

tą sytuacją podeszłam do znanej mi

z widzenia dziewczyny, poruszającej

się na wózku i wprost zapytałam,

czy uważa, że nasz instytut jest do-

brze przystosowany. Odpowiedziała,

że tak – ogólnie rzecz biorąc, jest.

Zepsuta winda to spore uniedogod-

nienie, ale akurat moja rozmówczyni

była w stanie zejść po schodach, je-

żeli tylko ktoś ją wtedy asekurował

i zniósł jej wózek. W znacznie gorszej

sytuacji byłaby osoba, której nogi są

całkowicie bezwładne. Dziewczyna

zwróciła mi jednak uwagę na inne

defekty naszego instytutu, które

utrudniają jej życie: kilkustopniowe

schodki przy wejściu do biblioteki,

ksera, kilku sal na parterze, a nawet

bufetu. Również, żeby dostać się do

Jak podają różne źródła, liczba

niepełnosprawnych studentów stale

rośnie. Nie zmienia to jednak faktu,

że ilość ludzi z wyższym wykształce-

niem jest wciąż nieporównywalnie

większa wśród tych, którzy nie są

dotknięci żadną dysfunkcją. Z czego

to wynika? Moja jeżdżąca na wózku

inwalidzkim znajoma z Warszawy,

Ania, wyjaśnia to tak: „młode, niepeł-

nosprawne osoby mają do pokona-

nia wiele barier, nie tylko fizycznych,

ale przede wszystkim psychicznych.

Wiem, że wielu ludzi obawia się, czy

sobie poradzi. Do tego dochodzi świa-

domość, że nawet jeżeli uczelnia jest

odpowiednio przystosowana, to dro-

ga, którą trzeba pokonać od wyjścia

z domu, może być tak naprawdę nie

do przebycia”.

I rzeczywiście. Kiedy przeszłam

się kilkoma wrocławskimi ulicami,

nie tak jak zwykle, spokojnie spa-

cerując, ale starając się choć przez

moment postawić w sytuacji osoby

poruszającej się na wózku, zauwa-

żyłam, że nawet zwykła wyprawa

do sklepu może być dla niektórych

wędrówką pełną katorgi. Wysokie

krawężniki, brak podjazdów czy

Media wprost atakują nas tymi słowami z każdej strony. Równe szanse dla dzieci ze wsi, dla nie-pełnosprawnych, dla samotnych matek. W każdym dużym mieście można, co jakiś czas, zobaczyć adekwatne plakaty, a w telewizji pojawiają się reklamy społeczne. Ale czy rzeczywiście państwo,

a co za tym idzie, wszelkie instytucje publiczne zapewniają równe szanse? A może kończy się tylko i wyłącznie na sloganach reklamowych?

Równe szanse

Fot. Daniel Stańczak

Page 19: Kontrast 6/2009

19

sporej części księgozbioru w czytel-

ni, trzeba pokonać w miarę wysokie

i wąskie schody. Kompletnie rozbita

tym, co usłyszałam, zaczęłam zasta-

nawiać się, jak to wygląda na innych

wydziałach i uczelniach. Żeby roz-

wiać wątpliwości zadzwoniłam z tym

pytaniem do kilku znajomych. Jak

nietrudno się domyślić, okazało się,

że w najgorszej sytuacji są osoby,

których wydziały mieszczą się w sta-

rych, przedwojennych budynkach.

Nawet jeśli zamontowano w nich

windę, to są miejsca, do których oso-

ba na wózku inwalidzkim po prostu

nie wejdzie. Tak jest na niektórych

wydziałach Uniwersytetu Wrocław-

skiego i Akademii Medycznej. Z in-

formacji, które udało mi się zebrać

wynika, że najlepiej przystosowane

budynki UWr to te, w których uczą

się studenci stosunków międzyna-

rodowych, socjologii i politologii.

Ponoć w trudnej sytuacji byli nie-

pełnosprawni studenci Politechniki

Wrocławskiej, jednak tam znalezio-

no pewne rozwiązanie – wszystkie

zajęcia mają oni teraz w najnowo-

cześniejszym budynku C13.

Nie zapominając o tym, że nie-

pełnosprawni to nie tylko ludzie, któ-

rzy mają trudności w poruszaniu się,

postanowiłam sprawdzić, jak sprawy

się mają w przypadku osób niewido-

mych. Tym razem, muszę przyznać,

mile się zaskoczyłam. W Instytu-

cie Filologii Polskiej na każdych

drzwiach, niezależnie od tego, czy

jest to wejście do sali wykładowej,

czy toalety, można znaleźć tablicz-

ki z informacjami, pisane brajlem.

Jak słyszałam, niewidomi studenci

są zadowoleni z tego, jak wszystko

tu funkcjonuje. Nie mają problemu

z uczestniczeniem w zajęciach dy-

daktycznych, a wszelkie kolokwia

i egzaminy zaliczają ustnie. Porusza-

nie się po budynku również nie sta-

nowi zbytniego problemu – zawsze

można skorzystać z pomocy kole-

gów. Gorzej, kiedy niewidoma osoba

musi „wyjść na miasto”. Sama by-

łam kiedyś świadkiem sytuacji, gdy

niewidząca dziewczyna chciała dojść

na przystanek tramwajowy koło Ga-

lerii Dominikańskiej, ale zatrzymała

się na skraju wielkiej kałuży (w miej-

scu, gdzie zimą zawsze sprzedawa-

ne są rękawiczki) i nie wiedząc, co

ma zrobić, stała tam przez pewien

czas. Wokół było pełno ludzi, ale

nikt nawet nie ruszył się z miej-

sca, żeby jej pomóc. Wszyscy za to

z zaciekawieniem na nią patrzyli.

Kiedy do niej podeszłam, powiedzia-

ła mi, że takie sytuacje zdarzają się

często. Bywa, że nie wie, w którą

stronę może pójść, jak się poruszyć

i musi liczyć na pomoc przypadko-

wych osób.

Przez długi czas niepełnospraw-

ni studenci mogli liczyć na stypendia

specjalne, jednak w 2004 roku w ży-

cie weszła ustawa, na mocy której

zostały one zniesione i zastąpione

dopłatą do stypendium socjalnego

z tytułu kosztów związanych z nie-

pełnosprawnością. Nikogo nie zdziwi

chyba, jeśli powiem, że wielu oso-

bom znacznie skomplikowało to ży-

cie. Aktualnie niepełnosprawni stu-

denci mogą ubiegać się o przyznanie

wspomnianego stypendium socjal-

nego, jeśli tylko posiadają orzecze-

nie o stopniu niepełnosprawności,

wydane przez Zakład Ubezpieczeń

Społecznych. Na jakich warunkach

takie stypendium będzie przyznawa-

ne oraz jaka będzie jego wysokość,

indywidualnie ustala już rektor każ-

dej uczelni, działając w porozumie-

niu z Samorządem Studenckim.

„Równe szanse” są dla wielu

osób ideą, której chyba nigdy nie

uda się osiągnąć. Wymagałoby to

nie tylko całkowitej reformy prawnej,

ale przede wszystkim kompletnej

zmiany w myśleniu ludzi tzw. „peł-

nosprawnych”. A na to, niestety, nie

mamy najmniejszego wpływu.

Ewa Fita

Fot. Daniel Stańczak

Page 20: Kontrast 6/2009

20

Z lustrem wiąże się wiele przesądów.

Stłuczone lustro ma wróżyć siedem

lat nieszczęść, a przejrzenie się

w jego odłamku – rychłą śmierć lub

chorobę, dlatego kawałki stłuczone-

go lustra należy sprzątać z zamknię-

tymi oczami. Wierzenie to pochodzi

od Rzymian z I w. n.e., którzy do

greckiego przesądu o pechu doda-

li siedem lat. Nieszczęściu jednak

można zapobiec, zakopując w ziemi

kawałki rozbitego zwierciadła. Pecha

sprowadza też spoglądanie w lustro

przy świecy, zwłaszcza w Halloween.

Również panna młoda, kiedy jest już

gotowa do ślubu, nie powinna w nie

zerkać przed ceremonią . Przesąd

aktorski wiąże pecha ze spojrzeniem

przez ramię w czyjeś lustro. Spadają-

ce ze ściany ma wróżyć natomiast

rychłą śmierć jednego z domowni-

ków, a niezasłonięte podczas burzy,

przyciągać pioruny.

Jeden z lustrzanych mitów mówi

o tym, że zwierciadlana tafla może

uwięzić ludzką duszę. Stąd prawdo-

podobnie wziął się zwyczaj zasła-

niania luster w mieszkaniu na czas

obrządków pogrzebowych zmarłego

domownika. Ta tradycja wywodzi się

być może z obawy, by nieboszczyk

Któż nie zna baśni o Królew-nie Śnieżce i siedmiu krasno-

ludkach, w której zła macocha posiadała lustro pomagające jej w poszukiwaniu pasierbi-cy? Kto nie słyszał o Alicji Po Drugiej Stronie Lustra? Zwier-

ciadło towarzyszy nam nie tylko w baśniach i legendach. Jest elementem naszej rzeczy-wistości, bez którego trudno się obyć. Lustra otaczają nas

zewsząd, a my od wieków nadajemy im coraz to nowe

znaczenie, symbolikę, a nawet moc.

Lustereczko, powiedz przecie…

Fot.

ww

w.s

tory

.pl

Page 21: Kontrast 6/2009

21

nie wypatrzył sobie przez lustro spo-

śród obecnych towarzysza podróży

na tamten świat, albo z poglądu,

że zwierciadło to drzwi, przez które

dusza przedostać się może do (lub

z) innego świata. Także niemowlę

w ciągu pierwszego roku życia nie po-

winno przyglądać się swemu odbiciu

w lustrze, aby zwierciadło nie skradło

mu duszy. Ze związków zwierciadła

z duszą wywodzi się także przekona-

nie, że wampiry i czarownice nie od-

bijają się w lustrze, ponieważ jej nie

posiadają.

Lustro przez wieki stało się

niezbędnym atrybutem każdego

maga. Nostradamus korzystał z ma-

gicznego zwierciadła wykonanego

z czarnego materiału. Zdaniem wie-

lu badaczy słynne „Centurie” jasno-

widza powstały dzięki magicznym

praktykom z wykorzystaniem tegoż

lustra, nie zaś jako przepowiednie

astrologiczne. Podobny przedmiot

posiadała również jego protektor-

ka - Katarzyna Medycejska. Według

legendy nadworny mag, na żąda-

nie swej pani, ukazał w nim oblicza

przyszłych władców Francji. Słynne

w dziejach magii jest zwierciadło wy-

konane przez Johna Dee – nadwor-

nego astrologa angielskiej królowej

Elżbiety I.

W Polsce w legendy obrosło

lustro czarnoksiężnika Twardow-

skiego, znajdujące się w zakrystii

bazyliki mniejszej pod wezwaniem

Wniebowzięcia Najświętszej Marii

Panny w Węgrowie. Za pomocą tego

zwierciadła czarnoksiężnik wywołać

miał dla Zygmunta Augusta ducha

Barbary Radziwiłłówny. Pomimo

ostrzeżenia maga, że próba zbliże-

nia się do zja-

wy królowej

przyniesie im

obu nieszczę-

ście, zrozpa-

czony król

usiłował ją

objąć. W tym

m o m e n c i e

duch zniknął,

lustro pękło,

a obaj uczestnicy seansu po niedłu-

gim czasie zmarli. Ramę zwierciadła

Twardowskiego obiega napis – lekko

wypukłe, złocone litery układające

się w łacińskie zdanie: „Zabawiał się

lustrem tym Twardowski, magicz-

ne sztuki pokazując, lecz na służbę

Bożą obrócone (to) jest”.

To tylko niektóre ze zwiercia-

dlanych legend. Może teraz, gdy

przypadkiem sięgniemy po lusterko,

wrócimy do marzeń z dzieciństwa

i zastanowimy się, co kryje się za

zasłoną jego tafli. Być może uświa-

domimy sobie wówczas, że posiada-

my przedmiot, którego największą

siłą nie jest magia, ale budowana od

wieków sieć niezwykłych legend, ba-

śni i cudownych historii.

Paulina Dreslerska

Fot. www.niewiarygodne.pl

Fot. www.elblag24.pl

Page 22: Kontrast 6/2009

22

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 23: Kontrast 6/2009

23

Page 24: Kontrast 6/2009

24

Wrocław, obok Warszawy, Po-

znania stał się jednym z ważniejszych

ośrodków obchodów tzw. juliuszady.

Dla Wrocławian 2009 rok to nie tylko

200.rocznica urodzin Słowackiego,

ale również 160. rocznica jego śmier-

ci, 55. rocznica powstania tutejszego

IX LO, 50. rocznica nadania szkole

tej imienia Juliusza Słowackiego,

25. rocznica odsłonięcia pomnika

Juliusza we Wrocławiu, czy też 25.

zlot szkół, których patronem jest wła-

śnie Słowacki. Sporo tego - zadyszki

można dostać, wymieniając rocznice

te jednym tchem! Program wrocław-

skich obchodów juliuszady jest rów-

nie bogaty, jak powyższe kalenda-

rium. Nad całością przedsięwzięcia

czuwa wymienione przeze mnie IX

Liceum Ogólnokształcące, które pilo-

tuje i animuje uroczyste obchody.

Instytut Filologii Polskiej Uniwer-

sytetu Wrocławskiego oraz Zakład

Narodowy im. Ossolińskich także

dorzuciły z tej okazji swój kamyczek.

Tymi słowami profesor Pimko z Gombrowiczowskiego Ferdydurke wydał ponadczasowy, literacki wyrok, którego skutki odczuwamy po dziś dzień, chociażby w sferze edukacji, kiedy to setny raz

przez naszych belfrów przywoływana zostaje powyższa kwestia. A że w 2009 roku przypada dwu-setna rocznica urodzin sławnego Jula, sejm polski postanowił okrasić nam szarą rzeczywistość

oficjalnymi obchodami tego zacnego jubileuszu, to z kolei wiąże się z szeregiem wystaw, odczytów i innych imprez kulturalnych powiązanych tematycznie z twórczością owego poety, które swe miej-

sce mają w największych miastach Polski. Bóg zapłać!

„Słowacki wielkim poetą był…”

Fot. Magda Oczadły

Page 25: Kontrast 6/2009

25

ale również przedruki rękopisów po-

parte współczesnym zapisem trans-

krypcyjnym. Całość prezentuje się

niezwykle urodziwie i jest z pewno-

ścią warta uwagi. Stanowi również

namacalny ślad zaistnienia wychwa-

lanej przeze mnie wystawy.

A więc… „Koniec i bomba, kto

nie widział - ten trąba”!

Paulina Pazdyka

P.S. A 3 listopada w Teatrze Mu-

zycznym Capitol można było obejrzeć

inscenizację: Juliusz Słowacki według

Sambora Dudzińskiego Król Duch

Twój! Będzie to autorski spektakl in-

spirowany poematem Król Duch i po-

stacią polskiego papieża: opowieść

o dobru i złu, o przemianie, jaka do-

konuje się w człowieku. Kolejne spek-

takle zaplanowano na 4, 13 i 14 listo-

pada, zawsze o godz. 20.00.

19 i 20 października zorganizowały

konferencję naukową „Juliusz Sło-

wacki - w dwusetną rocznicę urodzin”,

w której udział wzięli wybitni znawcy

literatury romantycznej oraz twórczo-

ści naszego wieszcza.

Ciekawość i głód intelektualny

zaspokojono. Co zatem na deser?

Zmysł wzroku zaspokoiła wystawa

rękopisów Słowackiego pt. „Żem

był jak pielgrzym... Juliusz Słowacki

(1809- 1849)” otwarta 20 październi-

ka we wrocławskim Ossolineum. Do

19 grudnia możemy na własne oczy

przekonać się, jak pisał – ba, a nawet

rysował słynny Jul!

Ossolineum naprawdę zadba-

ło, aby widzowie…nie usnęli z nudy.

Wystawę podzielono na kilka części.

Pierwsza z nich dotyczy „Albumów

rysunkowych z podróży na wschód”,

zwiedzającym udostępniono intere-

sujące akwarele i rysunki satyrycz-

ne poety. W kolejnej części ekspo-

zycji, tradycyjnym „rzutem oka na

gablotę”, obejrzeć możemy rękopisy

takich dzieł jak: „Fantazy”, „Beniow-

ski”, „Król Duch” i wiele, wiele innych.

Zeskanowane strony oryginałów

daje się również obracać, dzieje się

to za sprawą nowoczesnych technik

audiowizualnych, które zakradły się

w czeluści Zakładu im. Ossolińskich

i pozwalają uwierzyć, że Juliusz może

być naprawdę.. trendy i nie jest wy-

łącznie imaginacją umysłu Gom-

browiczowskiego Pimki. Na końcu

prawdziwą furorę robi sala, w której

zrekonstruowano gabinet Słowackie-

go, jego centralnym punktem jest

stół, a na nim plik fragmentów listów

zaadresowanych do matki i stryja

oraz osobiste przedmioty - kałamarz,

rękawiczki. A dookoła ogromne ekra-

ny, na których wyświetlane są krótkie

prezentacje na temat życia jubilata.

Ossolineum z tej okazji postano-

wiło również wydać „Album rysunko-

wy z Podróży na wschód”. Zawiera on

oczywiście rysunki autorstwa poety,

Fot. Magda Oczadły

Page 26: Kontrast 6/2009

26

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że Porcupine Tree planuje wydać dwupłytowy al-bum, na którego pierwszym dysku znajdować się będzie pięćdziesięciominutowa suita The Incident, drugi zaś będzie mieścił cztery odrębne piosen-ki, żartowałem, że nagraliście swoją własną Ummagummę. Gdy jednak zapoznałem się z gotowym dziełem stwierdzi-

razem chcieliśmy wydać wszystkie

utwory za jednym razem, chcieliśmy,

żeby stanowiły całość. Można więc

powiedzieć, że to był gruntownie prze-

myślany plan.

Wydaje mi się zresztą, że z Ummagummą Floydów łą-czy Wasz nowy album nie tyl-ko pomysł dwupłytowego wy-dania. The Incident zdaje się być swego rodzaju powrotem

łem, że ma to głębszy sens.(śmiech) Wiesz, mogliśmy zmie-

ścić cały ten materiał na jednym

dysku, ale chcieliśmy, żeby suita The

Incident stanowiła osobny fragment

i dlatego też umieściliśmy ją na

osobnym kompakcie. W przeszłości

zdarzało nam się, że nagrywaliśmy

album, z którego pozostawało parę

dodatkowych kompozycji, które na-

stępnie wydawaliśmy na EPkach,

takich jak Nil Recurring. Jednak tym

Wiedziałem, że jestem którymś z kolei dziennikarzem, który miał przeprowadzić wywiad z Gawinem Harrisonem przed wrocławskim koncertem Porcupine Tree 28. października.

Czekając przed jego ciasną garderobą w podziemiach Hali Orbita, zastanawiałem się więc, jak bardzo będzie zmęczony i znużony tym niekończącym się ciągiem rozmów w klaustrofo-bicznym pomieszczeniu. Kiedy już jednak znalazłem się w środku, powitał mnie uśmiechnię-ty, sympatyczny i bardzo chętny do rozmowy człowiek, a przede wszystkim wybitny muzyk,

trzykrotny laureat tytułu Najlepszego Bębniarza Roku według czytelników magazynu „Modern Drummer”, perkusista Porcupine Tree.

Równowaga Rozmowa z Gavinem Harrisonem

Fot.

ww

w.e

lulti

moa

noch

ecer

.com

Page 27: Kontrast 6/2009

27

do przeszłości, nawiązaniem do najlepszych tradycji psy-chodelicznych i początków rocka progresywnego.

Pewnie dlatego, że to tak na-

prawdę jeden długi utwór. Na pewno

zauważyłeś, że próbowaliśmy realizo-

wać różne pomysły na każdym albu-

mie i w tym wypadku wydawało nam

się, że najwłaściwszą, najfajniejszą

drogą będzie stworzenie jednego, sta-

nowiącego całość fragmentu. Myśleli-

śmy o tym, jak o filmie ze zróżnicowa-

ną dynamiką, który ma poprowadzić

słuchacza przez mnogość stylistyk,

nastrojów, przez różne warstwy opo-

wieści. Wydaje mi się, że ten pomysł

naprawdę ma sens.

The Incident opowiada o ludziach, którzy wzięli udział w wypadkach, osobach, któ-rym umarł ktoś bliski i o stra-cie. Czy Ty, Richard Barbieri bądź Colin Edwin macie jakiś wpływ na warstwę tekstową albumów Porcupine Tree, czy jest to tylko i wyłącznie dział-ka Stevena Wilsona, a Wy skupiacie się na warstwie muzycznej?

Wszystkie teksty pisze Steven,

więc cała warstwa słowna i histo-

rie opowiadane na płytach to jego

dzieło. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to

część utworów pisał Steven, część pi-

saliśmy wszyscy razem, a część tylko

wspólnie aranżowaliśmy. To zmienia

się przy każdym naszym albumie

Zawsze udaje nam się znaleźć nowy

sposób na współpracę. W przeszłości

bywało na przykład tak, że tylko jeden

z nas pisał utwory ze Stevenem, tym

razem było o wiele więcej tworzenia

we czwórkę. Na dwa tygodnie poje-

chaliśmy do naszego studia w Anglii

i po prostu jamowaliśmy, intensyw-

niej niż zdarzało nam się to kiedyś.

Część efektów tego wspólnego gra-

nia znalazła się w suicie The Incident,

a część na drugim dysku.

Czy w takim razie czujesz jakiś związek z warstwą tek-stową albumów Porcupine Tree?

Tak, oczywiście. Wiesz, wszyscy

doświadczamy najprzeróżniejszych

rzeczy w życiu i, chociażby dlatego,

każdy może odwoływać się do naszych

tekstów. Zobacz, przecież tyle rzeczy

się dzieje: ludzie umierają, rodzą się,

rozwodzą… Przez lata twojego życia

wydarza się masa rzeczy i refleksja

nad nimi jest chyba kwestią pewnej

dojrzałości każdego członka zespołu.

Widzisz, brzmienie Porcupine Tree

to tak naprawdę my czterej, wpływy

każdego z nas zebrane razem. Nie

możemy pisać razem tekstów, to by

była jakaś katastrofa. Nikt przecież

nie powie: „OK, to ja piszę pierwszą

linijkę, ty drugą” i tak dalej – to był-

by totalny bałagan. Steven ma dryg

do pisania piosenek, w takim stop-

niu, w jakim Richard jest wybitnym

klawiszowcem. To właśnie stanowi

brzmienie Porcupine Tree – talenty

nas czterech, połączone razem.

Dołączyłeś do Porcupine Tree w 2002 roku, przy nagry-waniu albumu In Absentia. Nie da się ukryć, że od tam-tego czasu styl zespołu zmie-nia się. Jaki jest w tym Twój wpływ?

Powiedziałbym, że jest to jedna

czwarta. A tak na serio – jasne, że

zespół będzie brzmieć inaczej po wy-

mianie dowolnego muzyka. Na pew-

no ważne jest też to, że gdy w zespole

był Chris [Maitland – przypomnienie

K.B.], między chłopakami panowa-

ły inne relacje, a kiedy on odszedł…

Wiesz, jak to jest – każdy ma swój

sposób reagowania na zachowania

innych, poczucie humoru… Ja jestem

zupełnie innym perkusistą, niż Chris,

no i mam też zupełnie inny niż on

wpływ na pozostałych. To nie jest kwe-

stia „lepiej albo gorzej”, to po prostu

coś innego i tak mogłoby być, gdyby-

śmy wymienili jakiegokolwiek innego

muzyka w zespole – brzmienie Porcu-

pine Tree uległoby zmianie. Przecież

ważne jest też to, co już mówiłem –

chłopaki nie są już tymi samymi oso-

bami, co dziesięć lat temu. Dojrzeli,

wiele rzeczy wydarzyło się w ich życiu.

Wiesz, prawdopodobnie gdyby Chris

został w zespole w 2002 roku, Porcu-

pine Tree też brzmieliby teraz inaczej,

bo życie zmienia każdego z nas. Nie

da się ukryć, że jeśli wymienisz jedne-

go z członków zespołu, zmieni się też

Page 28: Kontrast 6/2009

28

brzmienie i kierunek, w jakim podąża

twoja muzyka.

Nie da się też ukryć, że od kiedy dołączyłeś do Porcupine Tree, brzmienie zespołu stało się mocniejsze, ostrzejsze – bardziej metalowe…

To prawda. Chociaż nie sądzę,

żeby była w tym jakaś moja zasługa,

ponieważ moje korzenie są związa-

ne z jazzem. Przed wstąpieniem do

Porcupine Tree nigdy nie próbowa-

łem grać muzyki „metalowej”, nigdy

wcześniej nie grałem heavy metalu.

W 1996 roku grałem z Iggy’m Po-

pem, ale to był tak naprawdę jedyny

moment, kiedy wykonywałem „cięż-

kiego” rocka. Granie w mocniejszy,

bardziej agresywny sposób było dla

mnie swego rodzaju wyzwaniem.

W sumie nie wydaje mi się, żeby

nasz zespół podążał w kierunku me-

talu – mieszamy po prostu ze sobą

ekstrema. Lubimy delikatne, atmos-

feryczne wręcz dźwięki, skojarzone

z bardzo mocną, gitarową muzyką.

To zdecydowanie poprawia dynami-

kę według mnie, wszystko rozbija się

o kwestię jak najszerszego spektrum

naszej muzyki.

Wygląda na to, że wy-zwanie, o którym wspomnia-łeś, przeszedłeś doskonale. W latach 2007, 2008 i 2009 otrzymałeś nagrodę czytel-ników magazynu Modern Drummer dla Najlepszego

Progresywnego Perkusisty Roku. W tej rywalizacji prze-ścignąłeś takich muzyków jak Neal Peart, Mike Portnoy, a nawet Pat Mastelotto.

To dość zabawne w wypadku per-

kusisty jazzowego, co nie? (śmiech)

Wiesz, tak naprawdę to nie uważam

się za perkusistę progresywnego.

W dzieciństwie słuchałem bardzo

dużo jazzu, a przecież zupełnie nie

gramy jazzu z Porcupine Tree, ale te

wpływy wciąż gdzieś tam są, ja wciąż

mam tę potrzebę improwizowania

i wciąż mam…wiesz, jazzowe serce.

A jazzem zaraził Cię oj-ciec…

Zgadza się, był muzykiem jazzo-

wym, więc kiedy byłem bardzo mło-

dy, w domu zawsze słychać było jazz.

Ojciec odtwarzał nagrania jazzowe,

czasem znajomi wpadali pograć i ja

też grałem z nim jazz. Wiesz, mówimy

o takiej bardzo starodawnej odmia-

nie tej muzyki, która była tak napraw-

dę moją jedyną inspiracją. Za młodu

nigdy nie słuchałem muzyki progre-

sywnej. Mój brat, starszy ode mnie

o sześć lat, miał płyty Pink Floyd, Ge-

nesis, Yes, ale wtedy zupełnie mnie

one nie interesowały.

Skoro o jazzie mowa – je-steś obecnie również drugim perkusistą King Crimson. Jak to jest grać legendarnym ze-spole i współpracować z czło-wiekiem takim, jak Robert

Fripp, o którym chodzą słu-chy, że jest perfekcjonistą, pracoholikiem, a nawet dyk-tatorem w grupie?

Nigdy czegoś takiego nie od-

czułem. Też słyszałem te plotki, ale

nie znalazłem nic, co mogłoby je po-

twierdzić. Robert jest bardziej niczym

kapitan na statku – to on dowodzi,

ale nigdy nie mówi ci JAK masz grać.

Jeśli jest coś, co ci mówi to jak NIE

grać,a nie chce grania standardo-

wych rzeczy. Musisz odrzucić wszyst-

kie swoje wcześniejsze wizje i zacząć

od nowa, od szkicu, co jest bardzo

odświeżające, ponieważ wielu arty-

stów, z którymi może ci się zdarzyć

grać żąda właśnie standardu. Robert

miał masę ciekawych pomysłów na

to, jak powinna brzmieć perkusja,

a ja oczywiście współpracowałem ra-

zem z Patem Mastelotto, fantastycz-

nym perkusistą, z którym mieliśmy

mnóstwo frajdy. Można powiedzieć,

że próbowaliśmy grać jak jeden bęb-

niarz o czterech rękach i czterech

nogach. Bardzo sumiennie projekto-

waliśmy rytmy, jakimi będziemy się

dzielić, bo nie chcieliśmy powtarzać

się nawzajem i grać tego samego

na dwóch perkusjach. Byliśmy więc

niczym układanka. To był dla mnie

wspaniały czas.

King Crimson są obecnie skupieni na graniu koncertów na żywo. Może jednak znasz i możesz wyjawić jakieś pla-ny Roberta Frippa odnośnie

Page 29: Kontrast 6/2009

29

zespołu, nowej płyty?

Z tym człowiekiem nigdy nic nie

wiadomo. Poza tym na chwilę obecną

gram z Porcupine Tree, więc jestem

oderwany od King Crimson. Robert

Fripp, Tony Levin, Pat Mastelotto –

oni wszyscy mają masę projektów po-

bocznych, każdy z nich ma mnóstwo

pracy na innych polach, więc Robert

będzie musiał po prostu zadecydo-

wać, kiedy zaczynamy od nowa. W ze-

szłym roku graliśmy w Stanach Zjed-

noczonych i być może – ale to tylko

moje domysły – zaczniemy grać zno-

wu za kolejny rok. Szczerze mówiąc

mam nadzieję, że tak się stanie, bo

to świetna sprawa. Nie wiem też, czy

Robert planuje nagrać nowy album

z King Crimson, ale bardzo chciałbym

wziąć w tym udział, jestem pewien, że

byłoby to wspaniałe doświadczenie.

Czy współpraca z Rober-tem Frippem i Stevenem Wilsonem ma jakieś punkty wspólne? Obaj wydają się wy-magającymi perfekcjonista-mi i pracoholikami.

Zupełnie nie. To dwaj różni lu-

dzie. Szczerze mówiąc, Steven wcale

nie jest wymagający i Robert też nie.

On ma zdecydowanie więcej różnych

filozoficznych idei w kwestii muzyki

i tego, jak powinna być wykonywa-

na. Prawdą jest, że obaj bardzo dużo

pracują, mimo że, szczerze mówiąc,

mają zupełnie różne charaktery.

Od momentu dołączenia

do Porcupine Tree wiele razy byłeś w Polsce na koncertach, ale jeszcze nigdy we Wrocła-wiu. Czy przy okazji Waszego dzisiejszego występu miałeś okazję zobaczyć miasto, po-zwiedzać?

Tak, razem z Colinem [Edwi-

nem – przyp. K.B.] wybraliśmy się do

centrum. Lubimy – a przynajmniej

ja – wybrać się do miasta, w którym

koncertujemy. Inaczej wszystko było-

by strasznie monotonne; widzieliby-

śmy tylko autobus, garderobę i sce-

nę, a potem znów wracalibyśmy do

autobusu i tak każdego dnia. W ten

sposób moglibyśmy być gdziekol-

wiek. Wiesz, mam swój rower w au-

tobusie, lubię sobie na niego wsiąść,

skoczyć do miasta i rozejrzeć się. To

oczywiście zależy od tego, ile mam

czasu. Dziś wzięliśmy z Colinem sa-

mochód i pojechaliśmy do centrum,

bo, tak jak mówiłeś, nigdy tu nie by-

łem, a wstydem byłoby przyjechać

i widzieć jedynie garderobę z dziurą

w suficie (wskazał palcem dziurę

i zaczął się śmiać). Wyskoczyliśmy

na chwilę, porobiliśmy zdjęcia, wy-

piliśmy kawę i rozejrzeliśmy się po

okolicy. Oczywiście w godzinę nie da

się wiele zobaczyć, ale to zawsze miła

pamiątka wiedzieć, jak wygląda dane

miasto.

Na koniec: co jest dla ciebie najważniejsze w życiu i w muzyce?

Najważniejsza dla mnie jest rów-

nowaga, bo nieważne jak bardzo jest

fantastycznie i jak bardzo wydaje ci

się, że będzie tak dalej, to po pew-

nym czasie ci się to znudzi. Nieważne

jak świetne będzie ci się wydawało

to, co teraz robisz, jeśli robisz to cały

czas, stanie się nudne. Tak więc, róż-

norodność i równowaga pomiędzy

byciem w trasie, siedzeniem w domu,

spędzaniem czasu z rodziną, nagry-

waniem w studio i podróżowaniem

po świecie. Po prostu trzeba w życiu

zachowywać równowagę i to jest dla

mnie najważniejsze.

Rozmawiał Kuba Bocian

Fot. www.propercussion.ch

Page 30: Kontrast 6/2009

30

Każdy z nas ma czasem pecha – budzi się z poduszką odciśniętą niesymetrycznie na korzystniej-szym profilu twarzy, wybiera się na zakupy do sklepu obuwniczego z dziurą w skarpecie albo pada ofiarą obficie najedzonego ptaka tuż po najdroższej w życiu wizycie u fryzjera. O pechu niektórych piszą potem w gazetach. Jak o 41-letnim mężczyźnie z Detroit, który, chcąc odzyskać zgubione

kluczyki do samochodu, utknął w studzience kanalizacyjnej, a chwili potem w niej utonął. Albo jak o pewnym austriackim turyście, który w ramach podzięki za cudowne wydostanie się z zaklinowa-

nej windy, udał się do kościoła, gdzie został przygnieciony przez prawie półtonowy ołtarz.

inżynierze – Edwardzie Murphym,

który brał w nich udział, ale kilku

cech jego charakteru możemy się

domyśleć. Wiele możemy mu dzisiaj

zarzucać – całkiem możliwe, że był

człowiekiem zgorzkniałym i sfrustro-

wanym, prawdopodobne też, że nie

grzeszył cierpliwością, a przysłowio-

wa szklanka przez większość życia

świeciła mu w oczy połowiczną pust-

ką, miast cieszyć 50-procentową za-

wartością; jedno jednak musimy mu

oddać – facet wiedział, co go wkurza

i potrafił swoje zdenerwowanie traf-

nie zwerbalizować.

Tym, który wyprowadził Murphy-

’ego z równowagi podczas tamtych

badań, był jego asystent – człowiek,

który popełnił błąd podczas instala-

cji przewodów, zmieniając kierunek,

w jakim zostały przyłączone do całe-

go obwodu, i zniszczył tym samym

calutki, pieczołowicie przygotowany

eksperyment. Opinia Murphy’ego na

temat tego człowieka była szybka

i bezkompromisowa: „Jeśli ten facet

Ludzie od zawsze potrzebowali pra-

wa, które usprawiedliwiłoby ich nie-

udolność, niezdarność czy głupotę.

A że pech obowiązuje nie tylko w au-

tobusach, gdzie każde potknięcie

(dosłownie!) uzasadnić da się siłą

bezwładności, i nie zawsze w taki

sposób, by złorzeczyć można by pod

adresem prawa ciężkości, tłumacząc

się, najłatwiej powołać się na gościa

o nazwisku Murphy.

Jeśli więc posłodziłeś sobie her-

batę dwiema łyżeczkami soli, złama-

łeś nos własnym łokciem, a w mię-

dzyczasie popsułeś trzy żelazne kulki

– nie trać czasu na zbędne tłumacze-

nia, posłuż się słowem – kluczem,

dzięki któremu nawet to, co pozor-

nie niemożliwe, nabierze charakteru

pierwszego trybu warunkowego.

Wszystko zaczęło się 60 lat

temu podczas badań, które te-

stowały ludzką odporność w sy-

mulacjach wypadków lotniczych

w amerykańskiej bazie Muroc Field.

Niewiele wiemy dziś o amerykańskim

ma jakąkolwiek możliwość zrobie-

nia błędu, zrobi go” – orzekł. Ów asy-

stent wkrótce przemianowany został

na ponadczasowego everymana,

z wizerunkiem którego utożsamić

mógłby się każdy nieudacznik, ja-

kiego kiedykolwiek nosiła ziemia,

a postać Murphy’ego awansowała

na naczelnego malkontenta wszech-

czasów – cytowanego przez ludzi

wszystkich ras i w różnych przedzia-

łach wiekowych podczas ekstremal-

nie frustrujących dla nich sytuacji.

Co zabawne, legenda o kąśliwo-pe-

symistycznych regułach Murphy’ego

szybko przerosła jego rzeczywiste,

elokwentne zasługi – książki Artu-

ra Blocha czy Gene’a Weisskopfa

przysłowiowo „włożyły” w jego usta

szereg zabawnych powiedzonek,

przeobrażając go we współczesną

Kasandrę wielu konkretnych i za-

gadnień, i profesji. Odrębnym zbio-

rem własnych praw Murphy’ego po-

szczycić mogą się dziś informatycy,

budowlańcy, elektrycy, filozofowie,

Masłem do dołu czyli dzień ku chwale Murphy’ego

Page 31: Kontrast 6/2009

31

hydraulicy, a nawet zawiadowcy

stacji. W języku obiegowym funkcjo-

nuje dzisiaj także wiele zabawnych,

trochę ironicznych praw, które traf-

nie promowane są nazwiskami ta-

kich ludzi, by ich treść wydawała się

być i przekonująca, i dwuznaczna.

Jak w prawie Rockefellera – najbo-

gatszego człowieka w historii, który

potomnych przestrzega, by nie robili

tylko tych rzeczy, na których mogą

zostać przyłapani. Porady i aforyzmy

o tematyce rodzicielsko-wychowaw-

czej przypisano natomiast… matce

Murphy’ego; i choć i owo autorstwo,

i same złote myśli należy traktować

z przymrużeniem oka, pomysłodaw-

cy żartobliwie wyjaśnili tym światu,

po kim Murphy odziedziczył swoje

sławetne czarnowidztwo.

Pomimo swojej sześćdziesięcio-

letniej genezy, szereg praw legendar-

nego Murphy’ego nadal funkcjonuje

w wielu językach świata i cieszy się

niesłabnącą popularnością – można

by pokusić się o śmiałe spostrzeże-

nie, iż przeciętny człowiek najpierw

dowiaduje się o istnieniu reguł jego

autorstwa, a dopiero potem zapo-

znaje się z prawami Kirchoffa czy

Ohma. Istnieją także ludzie, którzy

uosabiają cały Murphy’owy świato-

pogląd, a oddziaływanie w ich życiu

takich praw jak choćby kultowe:

„jeśli coś złego może się zdarzyć,

to się zdarzy” jest bardziej zauwa-

żalne niż istnienie w nim grawitacji.

To ci ludzie zaznaczają prawidłowe

numery w Dużym Lotku, ale zapo-

minają o nadaniu kuponu, spadają

z 60-metrowego nabrzeża podczas

joggingu czy w dość nieszczęśliwy

sposób siadają na telefonie komór-

kowym w kabinie prysznicowej.

W Wymarzonym domu Ani –

jednej z kultowych powieści Lucy

Maud Montgomery o przygodach Ani

z Zielonego Wzgórza, jedna z boha-

terek – niejaka Kornelia, dzieli ludzi

na tych, „którzy znają i nie znają Jó-

zefa”. Parafrazując jej selekcję, „lu-

dzie, którzy znają Murphy’ego”, to

ci, którzy spędzają 60 minut oczeki-

wania na tramwajowym przystanku,

aby przemierzyć nim piętnastominu-

tową trasę, z pracy i szkół wracają

notorycznie ochlapani – nawet jeśli

przez ostatni tydzień z nieba nie spa-

dła ani jedna kropla deszczu i jako

jedyni na sto tysięcy klientów wybie-

rają wadliwy „egzemplarz” Kinder

niespodzianki - bez zabawki w jajku.

O niektórych z nich później czytamy

o poranku w gazetach – jak o Jacqu-

es’u LeFevrierze, który „zasłynął” sa-

mobójczą determinacją: skok z urwi-

ska z uwiązanym do szyi kamieniem,

wypicie trucizny, podpalenie swojego

ubrania i strzał w głowę nie mogły

jednak okazać się skuteczne, skoro

Francuzowi (ostatecznie zmarłemu

z wychłodzenia) od zawsze brakowa-

ło w życiu szczęścia. Taka lektura,

zwłaszcza przy śniadaniu, może być

niebezpieczna, dlatego za wskazane

uchodzi trzymanie kurczowo każdej

kanapki w rękach – wszak Murphy

przewidział nawet to, że jeśli nam

spadnie, to praktycznie zawsze ma-

słem do dołu.

Ola Nowak

Fot.

ww

w.g

azet

a.pl

Page 32: Kontrast 6/2009

32

że jestem wielkim miłośnikiem po-

przedniego albumu Jeżozwierzy, taki

zwrot w ich twórczości bardzo mi się

podoba.

Dostaliśmy album, który sięga

bardzo głęboko do eksperymental-

nych, psychodelicznych tradycji lat

60. Słychać tu ogromne wpływy Be-

atlesów, czy wczesnego Pink Floyd,

nie jest to jednak prosta zrzynka –

starodawne klimaty są bowiem sko-

jarzone z nowoczesnymi trendami

i współczesną techniką realizacyjną.

Psychodeliczne, progresywne klima-

ty połączono na The Incident ze zna-

nym z ostatnich dokonań Porcupine

Tree metalowym wręcz wykopem

oraz elektronicznymi, nowoczesnymi

brzmieniami, chociażby w utworze

tytułowym. Do tego jak zwykle docho-

dzi niezwykły talent Stevena Wilsona

i spółki do pisania pięknych melodii

– praktycznie każdy utwór na tym

krążku może się takową pochwalić

(jako najbardziej reprezentatywne

przykłady niech posłużą wspomniany

Time Flies, Drive the Hearse, czy Kne-

el and Disconnect).

Temat talentu poszczególnych

muzyków w wypadku nowej płyty Por-

cupine Tree możnaby ciągnąć w nie-

skończoność, ponieważ wszyscy czte-

rej panowie prezentują nam klasę

samą w sobie, tak wykonawczo, jak

i w kwestii produkcji (zresztą w wy-

padku tej kapeli jest to już standard).

Jeśli jednak należałoby kogoś wyróż-

nić, będzie to na pewno perkusista

Gavin Harrisom, któremu najwyraź-

niej bardzo przysłużył się niedawny

„staż” w King Crimson pod okiem Ro-

berta Frippa i Pata Mastelotto.

Jestem pod coraz większym

wrażeniem tego albumu i pomimo

licznych słów krytyki, jakimi go ob-

rzucono, mogę zaryzykować stwier-

dzenie, że The Incident jest nowym

Signify. Owszem, to płyta trudna,

wymagająca skupienia i zaangażo-

wania, jestem jednak przekonany, że

za jakiś czas będzie się wymieniać ją

jako jedną z najważniejszych, przeło-

mowych pozycji w dorobku Porcupi-

ne Tree.

Kuba Bocian

„Urodziłem się

w 67. – roku Sierżanta Pie-

prza i Are You Experienced” – nie

bez powodu właśnie tymi słowami

zaczyna się Time Flies, kompozycja

uważana za najważniejszą i kulmi-

nacyjną na najnowszym albumie

Porcupine Tree - The Incident.

Muzycznie bowiem ta płyta jest

hołdem wobec wspomnianej tra-

dycji. Przyznam, że mocno mnie to

zaskoczyło, ale zarazem uradowało

– podejrzewałem, że po rewelacyj-

nym i znakomicie przyjętym krążku

Fear of a Blank Planet i będącej po-

dobnym sukcesem EPce Nil Recur-

ring, Porcupine Tree będą podążać

obranym na nich kierunkiem. Stało

się jednak zupełnie inaczej i, mimo

Porcupine Tree – The Incident

Page 33: Kontrast 6/2009

33

„Mnie nie obchodzi żaden undergro-

und, ja nawet nie wiem, co to jest...”

Od tych słów zaczyna się utwór

Wszystko mogę mieć, znajdujący się

na premierowej płycie zespołu Ira

z 1989 r. Dwadzieścia lat upłynęło,

a słowa te wciąż wydają się aktualne.

Nowa płyta, opatrzona tytułem 9, nie

odbiega od dotychczasowego dorob-

ku radomskiej grupy. Artur Gadowski

powiedział zresztą o niej, że ma być

zsumowaniem działalności zespołu.

Można spytać, czemu akurat

cytatem sprzed dwóch dekad opa-

trzyłem artykuł poświęcony najnow-

szemu albumowi. Inspiracją jest je-

den z utworów, a konkretnie Spróbuj.

Piosenka jest odpowiedzią wokalisty

na głos fana, który zarzuca zdradę

dla pieniędzy i granie „chłamu”. Ga-

dowski w refrenie śpiewa wprost:

„Spróbuj coś sam, nieważne co, jakąś

radość ludziom daj…”. Zaznaczone

słowa wiele znaczą, gdyż wyrażają to,

co dla zespołu jest ważne – dawanie

radości. Nie wiem, kto miałby zarzu-

cać zespołowi sprzedanie się, skoro

oni nigdy nie byli muzykami podzie-

mia, nieznanymi szerokim rzeszom

ludzi, nastawionym na tworzenie al-

ternatywnej muzyki. Przecież już w la-

tach 90. Telewizja Polska promowała

ich (na Youtube.com można znaleźć

chociażby nadawaną przez Dwójkę

rozmowę z Katarzyną Dowbor, po-

święconą płycie Ogrody z 1995 r.). Ira

to zespół komercyjny, grający muzykę

rozrywkową, nie ma więc sensu robić

o to wyrzuty, skoro sam się z tym nie

kryje.

Przejdźmy jednak do dziewią-

tego studyjnego albumu. Co o nim

powiedzieć? Zaczyna się obiecują-

co. W pierwszej kolejności słuchamy

mocnego, gitarowego grania, w sam

raz na otwarcie koncertu (swoją dro-

gą, zespół wystąpić ma 1 grudnia

w klubie Alibi). Najpierw Z dnia na

dzień, a potem Mój Bóg. Drugi utwór

jest nieco wolniejszy, ale mocny, nie-

co przypominający słabszą wersję

Ikara. Dość charakterystyczne, że Ga-

dowski ostatnio często śpiewa o Naj-

wyższym. Na płycie Tu i teraz obiecy-

wał, że mu wygarnie, gdy stanie przed

Nim (Gdyby mnie lubił), na Londyn

8:15 śpiewał, iż otrzymał nowy dzień

od dobrego Boga (Nowy dzień). Na

najnowszym longplayu Stwórca jest,

miota błyskawicami i odbiera życie.

Rozpalony mocnym graniem słu-

chacz potem może przeżyć rozczaro-

wanie. Dalej jest bowiem lżej; To co

na zawsze brzmi jak przyjemna piose-

neczka o tym, co w życiu ważne, lecz

trąci banałem.

Podobnie jest ze

Szczęściem.

Na dziewiątce pojawia się nowa

wersja utworu Dobry czas, znanego

z udziału w eliminacjach Eurowizji.

Brzmi nieco lepiej, gdyż początkowe

partie klawiszowe zastąpiono gita-

rowymi, co dodaje nieco mocy. Po

wspomnianym wcześniej kawałku

Spróbuj mamy balladkę Nie daj mi

odejść. Małe wzmocnienie następu-

je wraz z piosenką Żyję. Ostatnie trzy

utwory to znów raczej lekkie, łatwe

i przyjemne kawałki. Uwagę zwró-

cić może Druga miłość, łamiąca mit

pierwszego uczucia i jednej jedynej

miłości („Druga miłość też w niebo

porwie cię…”). Kończący album Ape-

tyt budzi optymizm, traktuje o chęci

do życia.

Właściwie nowy album Iry nie

wprowadza niczego nowego – to przy-

jemna dość płytka, mówiąca o rado-

ści życia i codziennych sprawach. Nie

ma tu wielkiego liryzmu, nie da się tu

znaleźć głębokiej metaforyki czy nie-

typowych rozwiązań słownych bądź

muzycznych. Pamiętajmy jednak: Ira

to nie underground – to zespół, który

ma sprawiać przyjemność. Przypusz-

czam, że fani zespołu chętnie jej po-

słuchają, choć brak tu może jeszcze

jednego lub dwóch naprawdę moc-

nych utworów.

Magoo

Ira – 9

Page 34: Kontrast 6/2009

34

wszystkim na tym, żeby czas akcji

nie przekroczył 24 godzin. Niestety

zamknięcie w pigułce wszystkich pro-

blemów ludzkiej egzystencji nie jest

możliwe. Gdyby nie ograniczenia cza-

sowe, Zero mogłoby nie mieć końca.

Dochodziliby kolejni bohaterowie, ko-

lejne zdarzenia, aż nikt nie wiedziałby

o co tak naprawdę chodzi.

Wydawać by się mogło, że Bo-

rowski tak bardzo starał się powiązać

ze sobą jak największą ilość przypad-

kowych zdarzeń i osób (to w sumie

czyni film bardzo efektownym), że

zapomniał, co tak naprawdę chciał

wyrazić. Trudno powiedzieć na czym

najbardziej mu zależało. Czy na po-

kazaniu, że wszyscy ludzie są w ja-

kiś sposób ze sobą powiązani? Czy

na tym, że życie jest pełne zarówno

zwykłych problemów, jak i nieoczeki-

wanych zdarzeń? Czy może w końcu

na tym, żeby film był po prostu ory-

ginalnie zrobiony. Chyba przez nie-

zdecydowanie reżysera otrzymujemy

ostatecznie szereg epizodycznych

(ale ciekawych) historii, ułożonych

sprawnie w spójną całość i niewiele

ponad to.

Pomysł był dobry, wykonanie

całkiem niezłe, ale chyba twórca za-

tracił się w szalonym pędzie wyda-

rzeń i pogubił w korowodzie ludzkich

losów. Mógł być z tego film rewelacyj-

ny, a wyszedł tylko dobry.

Urszula Burek

Czy mijasz czasami

kogoś na ulicy i masz

wrażenie, że wcze-

śniej już go gdzieś widziałeś? A wiesz

dlaczego tak się dzieje? Prawdopo-

dobnie nie tylko już się spotkaliście,

ale być może łączy was jakaś szcze-

gólna historia. Przynajmniej tak uwa-

ża Paweł Borowski, reżyser filmu pt.

Zero.

Wśród schematycznych i niezbyt

inteligentnych produkcji, zalewają-

cych ostatnio polski rynek filmowy,

Zero to miła odmiana. Akcja rozpo-

czyna się od odebrania tajemniczego

telefonu przez mężczyznę pracujące-

go w dobrze prosperującej firmie. Ten

telefon powoduje lawinę zdarzeń, po-

wiązanych ze sobą w mniejszym lub

w większym stopniu. Jesteśmy świad-

kami różnych sytuacji, które są jakby

koralikami kolejno nawlekanymi na

nitkę. Niestety koralików jest trochę

za dużo i w pewnym momencie moż-

na się w tym wszystkim pogubić. Na

pewno przyda się dobra pamięć do

twarzy i umiejętność szybkiego koja-

rzenia faktów. Na szczęście bohate-

rowie są dość barwni, dzięki czemu

mamy szansę, nie pogubić się w tej

zagmatwanej układance. Szkoda tyl-

ko, że przez nadmiar postaci, histo-

ria każdej z nich jest potraktowana

po macoszemu. Nie wiedzieć czemu,

w obsadzie znalazła się chyba poło-

wa aktorów serialu Brzydula (jakby

brakowało utalentowanych akto-

rów, którzy jeszcze nie mieli okazji

zadebiutować). Pokazywanie ich

w scenach następujących bezpośred-

nio po sobie, zaczyna w pewnym mo-

mencie nie tyle bawić, co irytować.

Zero to po prostu film o ludziach.

Można odnieść wrażenie, że powstał

po to, by udowodnić, że na świecie nic

nie jest czarne albo białe, dobre albo

złe. Każdy człowiek, ma swoje wady

i zalety. Ale to każdy wie i Borowski

żadnego, wielkiego odkrycia nie do-

konał. Kilka z przedstawionych zda-

rzeń jest dość nieprawdopodobnych,

ale kto tak naprawdę wie, co może

nam się przytrafić w życiu. Intrygują-

ca muzyka tworzy dobry klimat, cho-

ciaż ten sam temat muzyczny jest po-

wtarzany zbyt często (co zresztą jest

nagminne w polskich filmach). Sam

sposób przedstawienia wydarzeń jest

ciekawy i przywodzi na myśl takie fil-

my jak 21 gramów, Amores Perros,

czy rodzime Drzazgi. Jednak ciąg

zdarzeń nie prowadzi w konsekwen-

cji do niczego konkretnego, brakuje

momentu kulminacyjnego. Pewnie

dlatego, że reżyser skupił się przede

Zero

Page 35: Kontrast 6/2009

35

w latach 50-tych, czarno-biały, stylizo-

wany (fantastyczne zdjęcia Koszałki)

na kino tego okresu. Jest tu jednocze-

śnie śmiesznie, strasznie i absurdalnie.

Niesamowite. Jak na Polskę. Ale czy

jest tu coś, czego by nie zrobili już kie-

dyś bracia Coen? Inspiracje monochro-

matycznymi klasykami – jest. Fabuła

wyjęta z powieści Chandlera – jest.

Zaskakujące poczucie humoru – jest.

Nastrój pewnej moralnej klaustrofobii

– a jakże. Grubi faceci w koszulach –

ha! Tego scenarzysta Andrzej Bart nie

użył. Ogółem jednak wniosek jest taki,

że Bart nie zrobił niczego nadludzkie-

go. Zrobił taki „Hollywood po polsku”

– a o ilu polskich twórcach można tak

powiedzieć? Pasikowski, może Wajda?

Ktoś jeszcze?

Mógłbym wypisywać długo przed-

wojenne filmy, do których nawiązuje

Rewers, albo wymieniać podobieństwa

do Coenów, ale skupię się na tym, co

jest tu pewną nowinką. Bardzo podo-

ba mi się fakt uczynienia głównej bo-

haterki kobietą. Sabina (Agata Buzek)

jest postacią, którą od razu się lubi.

Niebrzydka (jak się dobrze światło uło-

ży), niegłupia (jak zagadasz o poezji),

ale taka... stłamszona życiem. Pracuje

w wydawnictwie, szef traktuje ją jak

dziecko. Mieszka z matką i babką, obie

próbują ją wydać za mąż, gotowe przy-

witać każdego chętnego najlepszym

ciastem i nalewką. I wtedy pojawia

się ON... Bronek. Elegancki płaszcz,

nieodłączny papieros w ustach, silna

pięść i osobowość. To zawsze ONI są

Jeśli film dostaje jeszcze przed pre-

mierą miliard nagród, to można się

spodziewać, że będzie dobrze. I jest

dobrze. Rewers jest wyśmienity. Ory-

ginalny, świetnie nakręcony, nieźle za-

grany. Niegłupi, a jednocześnie bardzo

rozrywkowy. Wow.

Od momentu pokazu na festiwalu

w Gdyni filmem Borysa Lankosza pod-

niecają się po prostu wszyscy. Film do-

stał tam każdą nagrodę, jaką się dało;

dwa miesiące temu Sobolewski napi-

sał, że narodziła się nowa szkoła pol-

ska i w ogóle polskie kino jest super.

Recenzje po premierze pełne zachwy-

tów. I co ja mogę do tego dopisać?

Wypadało by trochę nakłuć ten balon

hype’u. I owszem, można to zrobić. Nie

zrozumcie mnie źle – Rewers to wyjąt-

kowy polski film, pozbawiony w zasa-

dzie słabych punktów, i każdy powinien

go zobaczyć. ALE... zawsze jest jakieś

„ale”. Jest kilka powodów, które po-

wodują, że nie nazwę Rewersu czymś

wybitnym. To tylko/aż najlepszy polski

film od kilku lat. Ja bym powiedział, że

od czasu Placu Zbawiciela. Czy to tak

wielkie osiągnięcie?

W zachwytach nad Rewersem

irytuje mnie przede wszystkim pewien

etnocentryzm, który pozwala kryty-

kom traktować wyrażenia „świetny

film” i „świetny polski film” na równi.

A przecież przeciętny widz ogląda kino

z całego świata i widzi, jak jest. Weźmy

choćby tę oryginalność i wyjątkowość.

Nie da się ukryć, że jak na polskie

kino jest to rewelacja. Film osadzony

głównymi bohatera-

mi, to wokół nich kręci

się fabuła, to oni biorą sprawy

w swoje ręce w kulminacyjnej scenie.

Nie tym razem. Jak przystało na kraj

kultu maryjnego, w Polsce to figura

matki wiąże się z największą siłą. Ale

więcej nie zdradzam. Natomiast warto

wrócić do Bronka, którego gra Marcin

Dorociński. Ta postać potrzebowała

klasowego aktora i go dostała. Kreacja

Dorocińskiego zasługuje na swoje na-

grody. W momencie, gdy niektórzy już

go skreślali ze swojej listy nadziei, on

wraca w świetnym stylu. Jest świetny,

tak jak pozostali aktorzy. Janda, Po-

lony, Wrocławski, Woronowicz - każdy

wykorzystuje okazję, by się wykazać.

Rewers jest inteligentny, za-

bawny, zaskakujący, emocjonujący.

Bardzo, naprawdę bardzo dobre kino

dla każdego, kto chce czegoś więcej.

Nie wybitne. Ale trzymające się na

poziomie, który „normalne” polskie

filmy osiągają tylko momentami albo

w ogóle. Mam tylko nadzieję, że dla

dobijającego do 60-tki pisarza An-

drzeja Barta Rewers nie będzie jedno-

razowym romansem z kinem i facet

na dobre przerzuci się na zawód sce-

narzysty. O Lankoszu i Koszałce już

nie wspominam. Ci kolesie na pewno

w tej branży zostaną i to m.in. dzięki

nim mam nadzieję, że kiedyś, może

już niedługo... w III RP powstanie arcy-

dzieło przez duże A.

Paweł J. Mizgalewicz

(więcej na filmowelowy.blox.pl)

Rewers

Page 36: Kontrast 6/2009

36

środowisko, jak i przez fanów. Ale

wrócimy do Reallity Killed The Video

Star. Krążek wnosi nieco świeżości,

jednocześnie nawiązując do starego,

dobrego stylu albumów Sing When

You’re Winning i Escapology. Premie-

ra nowego materiału miała miejsce

podczas październikowego koncertu

BBC Electric Proms w Londynie.

Piosenki pisane przez samego

Williamsa są bardzo osobiste. Na

szczególną uwagę zasługuje tu Mor-

ning Sun, ballada stworzona (podob-

no) w hołdzie Michaelowi Jacksonowi.

Z muzycznego punktu widzenia naj-

ciekawszą piosenką jest Starstruck.

Fragment arii przywodzącej na myśl

Star Treka jest piękny; szkoda, że tak

rzadko w współczesnym popie mamy

do czynienia z fragmentami stylizo-

wanymi na opery.

Pierwszy, pro-

mujący album

singiel Bodies,

świetnie pokazał

charakter nowej

płyty. Łączy on

przepiękny głos

artysty z elektro-

nicznym brzmie-

niem oraz życio-

wym tekstem.

S z c z e g ó l n i e

bliską mojemu

sercu i przez to

moją ulubioną

piosenką jest Blasphemy; jej słowa

naprawdę skłaniają do przemyśleń,

z nastrojem utworu współgra nadzwy-

czajnie wymowny wokal.

Jednakże bywają momenty, któ-

re jak na mój gust są „zbyt elektro-

niczne”, np. nie podoba mi się zmo-

dyfikowany głos Robbiego z utworu

Difficult For Weirdos. Sama piosenka

w dziwny sposób opowiada o futury-

stycznych dewiacjach, które już dziś

można zaobserwować. Ale przecież

album ma łączyć to, co było, z czymś

zupełnie nowym…

Robbie Williams po raz kolejny

udowodnił, że nie jest już chłopcem

z boysbandu Take That, a dojrzałym

wokalistą, który dobrze czuję się za-

równo w melodyjnych balladach, jak

i w nowoczesnych, elektronicznych

brzmieniach. Nagrał rewelacyjną

płytę, która sprostała oczekiwaniom

fanów, łącząc elektroniczny styl z do-

skonałym wokalem, do którego przy-

zwyczaił nas artysta. Płyta, pomijając

fakt, że niektóre utwory są elektro-

nicznie przekombinowane, jest świet-

na i w pewien sposób nawiązuje do

początków solowej kariery Roba.

Przyjemnie się jej słucha i na pewno

na dłuższy czas zagości na mojej play-

liście.

Konrad Gralec

Reallity Killed The

Video Star jest pierw-

szym od trzech lat studyjnym albu-

mem brytyjskiego wokalisty Robbie-

go Williamsa. Jego tytuł odnosi się do

utworu mało znanego amerykańskie-

go zespołu The Buggles: Video Killed

The Radio Star z 1979 roku. Skąd ta

dziwna korelacja?

Sam Rob napisał na swoim ofi-

cjalnym blogu że Video Killed The Ra-

dio Star była inspiracją dla całej płytki.

Ponadto w lutym dodał, że jego al-

bum łączy „starego Robbiego, nowe-

go Robbiego oraz Robbiego jakiego

jeszcze nie znamy”. Tą wypowiedzią

narobił sporo zamieszania, zwłasz-

cza że jego wcześniejsze wydawnic-

two Rudebox z 2006 roku zostało

bardzo źle przyjęte zarówno przez

Robbie Williams – Reality Killed The Video Star

Page 37: Kontrast 6/2009

37

Jednak uważam, że wyraźniej zasu-

gerowany stosunek bohaterów do

prawdopodobnego sprawcy pozwo-

liłby widzom lepiej oswoić się z sytu-

acją, w jakiej znaleźli się ławnicy.

Pozornie mało znaczące za-

chowania aktorów na drugim planie

(pisanie kredą po tablicy, taniec, je-

dzenie) potrafiły skutecznie odciągać

uwagę publiczności od kluczowych

monologów czy dialogów. Ten cieka-

wy zabieg umożliwiał widzom kilkuse-

kundową ucieczkę z niezrozumiałego

świata, w którym decyzje człowieka,

a więc i jego tożsamość, zdają się być

podważane przy każdej możliwej oka-

zji. Rzeczone ucieczki nadały przed-

stawieniu dynamiczności.

Spośród wszystkich aktorów do-

bre kreacje stworzyła zaledwie garst-

ka, m.in. Marcin Rams, który wcielił

się w postać Ławnika numer osiem,

Błażej Michalski (Ławnik numer

dziewięć) czy Bar-

bara Pigoń (Ławnik

numer dwanaście). W spektaklu

pojawiło się zbyt mało sygnałów, że

jedenasty Ławnik – w tej roli Michał

Przybysz – jest obcokrajowcem, stąd

wiele trudności z właściwym odczy-

taniem jego intencji. Nie do końca

zrozumiałe zdają się być agresywne

zachowania Ławnika numer siedem

(Maciej Mikulski). Z jednej strony

bowiem na każdym kroku sugeru-

je, że jego postawa jest błazeńska,

a jednocześnie nie jest w stanie

prześmiewczo zdystansować się do

zaistniałej sytuacji.

Mocną stroną przedstawienia

jest muzyka, którą stworzył Jan Du-

szyński. Adekwatność dźwięku do

wydarzeń mających miejsce na sce-

nie, zdaje się być doskonale dopra-

cowana.

Za dwunastoma krzesłami

wznosi się wielka, kredowa tablica.

Na niej przewodniczący posiedzenia

zapisuje, ilu ławników jest za unie-

winnieniem, a ile chce skazać oskar-

żonego. W czasie trwania przedsta-

wienia to, co zapisują aktorzy staje

się coraz mniej zrozumiałe, powstaje

wielki chaos. Zamęt rodzi się także

w głowach widzów. Spektakl zada-

je wiele pytań i na szczęście nie na

wszystkie odpowiada. To jak najbar-

dziej zdrowy chaos.

Marta Mordarska

W ubiegły weekend miało miejsce

przedstawienie dyplomowe czwarte-

go roku Państwowej Wyższej Szkoły

Teatralnej we Wrocławiu – Dwunastu

gniewnych ludzi w reżyserii Redbada

Klijnstry, na podstawie tekstu Regi-

nalda Rose’a. Na scenie dwanaście

krzeseł ustawionych na planie pół-

okręgu. Na nich zasiada dwunastu

obcych sobie ludzi, aby zadecydować

o przyszłości młodego chłopca. Mają

wydać wyrok – uniewinnić podejrza-

nego albo skazać go na śmierć. Będą

mogli opuścić to dość przygnębiające

pomieszczenie tylko wtedy, gdy ich

rozstrzygnięcie będzie jednomyślne.

Już w pierwszych chwilach przedsta-

wienia dowiadujemy się, że wszyscy,

poza jednym ławnikiem, uważają, że

należy uznać chłopaka za winnego.

Ławnik numer osiem powoli wzbudza

wątpliwość u reszty bohaterów. Spra-

wa przestaje być taka prosta. Pojawia

się wiele niejasności, które na scenie

próbuje się rozwiązywać z lepszym

lub gorszym skutkiem.

Nie mamy sposobności zapo-

znania się z oskarżonym chłopcem.

Nie zostaje nam nawet zasugerowa-

ny jako ktoś, o kim warto byłoby po-

rozmawiać. Bohaterowie wyjątkowo

lakonicznie o nim opowiadają, na

jego miejscu może stanąć dosłownie

każdy, „beztożsamościowy” każdy. To

jasne, że nie o oskarżonego chłopca

idzie, ale o dramat podjęcia decyzji.

Dwunastu gniewnych ludzi

Page 38: Kontrast 6/2009

38

przeciwnie – może uczynić utwór

sławnym.

Kapitalnym przykładem po-

wyższego jest teledysk do utworu

zespołu MGMT „Kids”. Sygnowany

nazwą „Official video” klip zyskał

ogromną popularność w serwisie

Youtube, gdzie odnotowano ponad

20 milionów wejść. Piosenka jest

niewątpliwie dobra, lecz teledysk,

który pojawił się w internecie, do-

datkowo ją ubarwił. Para młodych

ludzi: hipnotyzująco spoglądający

młody mężczyzna oraz jego szero-

ko uśmiechająca się towarzyszka,

wszystko przeplatane fragmenta-

mi filmików (zawierających urywki

prognoz pogody, baletów czy dzieł

Charliego Chaplina) – mieszanka

ta zrobiła prawdziwą furorę. Zespół

zyskał rzesze fanów, którzy począt-

kowo nie mogli zrozumieć, kimże

jest pokazana w klipie dziewczyna.

Okazało się, że całe przedsię-

wzięcie jest dziełem półamator-

skim, niezwiązanym z zespołem.

Całość wyreżyserował student Jon

Salmon, a w teledysku wystąpili

jego znajomi – Abby Fuller i Rafa-

el Pulido. Twórca tej wersji wybrał

utwór, gdyż urzekała go nostalgia

za dzieciństwem, którą można od-

naleźć w tekście. Makijaż boha-

terów tego klipu wynika z faktu…

Nie jest nowością, że w przypadku

wielu gwiazd muzyki popularnej

ogromne znaczenie mają różne

czynniki zewnętrzne, a nie wyłącz-

nie muzyka. Bez oświetleniowców,

dźwiękowców i rozlicznych technik

miksowania nierzadko wielu arty-

stów (czy może „artystów”) z pew-

nością nie zaistniałoby.

Czasem idzie się dalej, przy-

pomnijmy sobie słynną historię

zespołu Milli Vanilli, gdzie oficjalne

twarze grupy nie korzystały ze swo-

jego wokalu, korzystając ze śpiewu

innych, mniej atrakcyjnych osób. To

samo zresztą miało miejsce pod-

czas ceremonii otwarcia Igrzysk

Olimpijskich w Pekinie, gdzie

piękna mała dziewczynka, którą

zachwycił się świat, tylko ruszała

ustami, gdyż partie wokalne nagra-

ne zostały przez utalentowane, lecz

niezbyt urodziwe dziecko.

Żyjemy w dobie MTV, czyli cza-

sach, gdy wizja jest nie mniej waż-

na od fonii. Obok dobrej piosenki,

niezbędny jest również porządnie

wykonany teledysk. Dostęp do in-

ternetu, jak i do sprzętu audiowi-

zualnego, mają dzisiaj miliardy lu-

dzi, co sprawia, że dochodzi często

do amatorskich nagrań czy prze-

róbek cudzych utworów. Nie jest

to zjawisko groźne, czasem wręcz

iż nie chcieli oni być rozpoznani. Co

więcej, Rafael prosił Jona o usunię-

cie filmiku, gdy ten pojawił się na

profilu reżysera w portalu Myspace.

Sytuacja odmieniła się, gdy

sam zespół skontaktował się z Jo-

nem, prosząc o udział w kolejnym

projekcie. W teledysku „Electric

Feel” (tym razem oficjalnym) Abby

i Rafael znów pojawiają się ze swo-

im charakterystycznym makijażem,

choć już w roli drugoplanowej.

Fani, zwłaszcza zainspirowani

przeróbką „Kids”, mogli mieć przez

moment nie lada problem, gdy po-

jawił się oryginalny teledysk do tej

piosenki, który absolutnie nie mógł

się równać z klipem w reżyserii

Jona Salmona. Niemniej jednak to

muzyka jest domeną zespołu, tym,

na czym znają się najlepiej. Klipy są

jedynie jej uzupełnieniem

Jak widać, czasem garstka za-

paleńców, dostęp do internetu i por-

tale pokroju Youtube mogą niezwy-

kle pomóc artyście w osiągnięciu

sławy. Choć jednak trochę żal, że

ten magiczny duet, to ktoś inny niż

na początku się wydawało.

Magoo

Dla kogo zaszczyt?MGMT „Kids”

Page 39: Kontrast 6/2009

39

Odległość się liczy. W klubie są

wszystkie co bardziej szanujące

się jednostki służące do opisywa-

nia rzeczywistości. Mamy tam lata:

człowiek stary, w przeciwieństwie

do swawolnego młodzieńca-juna-

ka, z przerażeniem obserwuje kur-

czącą się odległość dzielącą go od

śmierci. Mamy jednostki odległości:

Spragniony tułacz przemierzający

pustynię łaknie oazy, jego zbawienie

jest jednak odległe i umrze. Patrząc

ogólnie: w „najodleglejszym punkcie

w ogóle” siedzi Bóg, w najbliższym:

człowiek.

Bóg, jako byt zbyt zarówno odle-

gły, jak i transcendentny, nie będzie

przedmiotem rozważań. Za dużo

„zbytów” przy jednym bycie by na-

pisać coś konkretniejszego od nie-

konkretnej Biblii; dlatego pomyślimy

o człowieku. Jest więc on, ten czło-

wiek, a wkoło są też inni sprawy.

Relacja człowiek a przedmioty

wydaje się prosta do rozgryzienia:

niewidzialne odcinki mierzą wszyst-

ko, a mózg rejestruje i wie, że: tu za

daleko, tu już nie, ale nie, a może

tam, albo tam albo w prawo albo

w lewo. Wszystko porachowane

i daje jakiś obraz i wyobrażenie. Do-

datkowo kto tam przejmował by się

przedmiotami? Przecież przedmioty

są podległe człowiekowi! Kto przy

zdrowych zmysłach przejmuje się

czymś sobie podległym?

Gorsza sprawa: konfrontacja

człowiek kontra człowiek. Tutaj pija-

na proksemika swawoli w najlepsze.

Wszystko mobilne i względne, wyli-

czenia dezaktualizują się w ułamku

sekundy. Fioła można dostać i to

takiego solidnego. Sytuacja zwodzi

pozorną prostotą: ty, znaczy obiekt

„A”, jesteś sobie tam, a obiekt „B”,

znaczy on, siam. Jak rewolwerowcy

na dzikim zachodzie. Odległość od-

powiednia: duży i bezpieczny bufor.

Nawet najmniejszego zwiastuna zbli-

żającej się tragedii. Biedacy, gdyby

wiedzieli! Zarówno „A”, jak i „B”, za-

czynają kroczyć, a – jak wiemy – kro-

czenie jest naturalną uwerturą zmie-

rzania. „A” naciera na „B” lub „B” na

„A”, hard to say. Proksemiczny alarm

daje o sobie znać: Uwaga! Uwaga!

Kolizyjny kurs. „A” i „B” toną w prze-

rażeniu, wszak to próba odwagi: te-

stowe porównanie godności własnej.

Kto zrobi krok w bok? Historia uczy

nas, że krok w bok jest domeną pod-

danych i słabych. Dziś nikt nie chce

być poddany i słaby. Z nozdrzy bije

dym determinacji, zimne spojrzenia

supremacji ścierają się w eterze.

„A” jest pewny siebie, „B” nie kalku-

luje przegranej. Metry deewoluują

w decymetry, te znów w centymetry.

Emocje wypełniają przestrzeń. Nagle

„B” uległ, niczym nieporadne pisklę

upada na bruk. „A” kroczy dalej, kro-

czy jako zwycięzca. Adwersarz żuje

gorycz porażki. Warto zauważyć, że

byliśmy na zwykłym chodniku. Do

proksemicznych swarów może dojść

wszędzie.

Ułożenie rąk, łokci i ud, wszyst-

ko nieustannie kalkuluje się nawza-

jem. Sumy i różnice, iloczyny i ilorazy

śmigają w przestrzeni. Tak właśnie

człowiek tańczy swoje proksemiczne

tango. Taniec pełen ruchów para-

lelno-zachęcających i kontrataków

paraliżujących. Krok w przód inicjuje

i zachęca, krok w tył albo unik od-

rzuca. Partner i partnerka wzajem-

nie reagują i aktywnie tworzą daną

sesję. Atutowy łokieć blokuje możli-

wość przesunięcia łydki. Spojrzenie

umyka nie pozwalając przemieścić

się dłoni, która utorowała by drogę

dla ramienia i szyi. Lewa ręka cze-

ka w odwodzie, ucho nie daje sy-

gnału, osierocona stopa nerwowo

tupie w podłoże. Usta, broda i nos

niespodziewanie kontratakują two-

rząc wyrwę w obronie przeciwnika,

pokonana ręka ucieka w tył. Szansa!

Zmasowany atak, kroczek w przód,

wszystkie dywizje ruszają do boju!

Proksemiczne tango tańczy cały

świat. Taniec nie ma swojej melodii.

Mało to ważne. Fakt faktem, czło-

wiek tańczy je, jak mu zagrają.

Marcin Pluskota

Tango proksemiczne

Page 40: Kontrast 6/2009

40

To już ostatnia część naszej małej

wędrówki po szpitalnych zaświatach.

Byliśmy już w każdym niemal zaka-

marku polskich szpitali i zajrzeliśmy

w głowy prawie wszystkim uczestni-

kom tej paranormalnej degrengola-

dy, jaką jest nasza rodzima służba

zdrowia. Zanim jednak zakończymy

nasze szpitalno-farmaceutyczno-

zdrowotne rozważania – wszak mo-

notematyczność jest, tak jak nadgor-

liwość, gorsza od faszyzmu – trzeba

zdobyć się na małe, ale donośne,

crescendo.

No dobrze, nie wiem, czy będzie

donośne... a w kontekście ostatnich

pięciu felietonów na pewno niczym

nie zaskoczy. Nie będzie też to jed-

nak naiwny i jednoznaczny apel

w stylu „Nie leczcie się!”. O nie. Cho-

dzi o przesłanie w swej istocie od-

mienne, może równie naiwne bądź

pretensjonalne, ale za to bardziej

zbliżone do ogólnej wymowy nasze-

go małego cyklu.

Inaczej mówiąc, leczcie się – na

zdrowie. Ale – pod żadnym pozorem,

choćby nie wiem, jak bardzo kto-

kolwiek bądź cokolwiek starało się

was przekonać, że jest inaczej – nie

myślcie, że kasta szpitalnych rezy-

dentów w jakikolwiek sposób chce

Wam, drodzy czytelnicy, pomóc. To

klasa społeczna, jak każda inna.

Nastawiona na znalezienie sobie

miejsca w świecie, zarobienie pie-

niędzy, zysk. Nie jest powiedziane, że

nie chce bądź nie może leczyć (wręcz

przeciwnie, większość z nas po wizy-

cie u lekarza jednak wraca do zdro-

wia), ale trzeba być świadomym, że

nie żyjemy w żadnej Arkadii. Ta klasa

chce zarabiać. A jeśli przypadkiem

jej zarobek w pewnej chwili zacznie

kłócić się z interesem pacjenta – co

wtedy?

Weźmy przykład wirusa A/H1-

N1. Jaki jest słowny ekwiwalent tego

zjawiska w zbiorowej świadomości?

Nie „świńska grypa”, nie „śmiertelny

wirus”, nawet nie „śmiertelne szcze-

pionki”. Za tym wirusem idzie jedno

słowo: panika. Nikogo tak naprawdę

nie obchodzi, kim było tych 50 osób,

które zmarły na grypę na Ukrainie.

Liczy się statystyka, jak u Stalina.

Szczepionki na grypę zabijają szyb-

ciej niż sama grypa: kolejna panika,

kolejne oskarżenia i kolejne ofiary.

Agnieszka Frykowska przywdziewa

maseczkę. Unia Europejska – z Pol-

ską na czele – ładuje ciężkie pienią-

dze w pomoc humanitarną dla Ukra-

iny... To wszystko ładnie wygląda

w mediach. Na szczęście „Kontrast”

jest medium niezależnym, możemy

więc zajrzeć za kulisy tego wszyst-

kiego, poszukać prawdziwego celu

tej całej medialno-farmaceutycznej

nagonki. I tym samym wracamy –

chcąc nie chcąc – do rzeczonej pa-

niki.

Hamartia to zaiste nie do roz-

plątania. Ufasz lekarzom – przyj-

mujesz szczepionkę, więc narażasz

się na śmierć. Nie ufasz – nie przyj-

mujesz, również się narażasz. Tym-

czasem każdy z nas chorował na

grypę w swoim krótkim i szalenie

ciekawym życiu, więc wie, czym się

objawia i czym grozi. A ilu z nas bądź

naszych bliskich na grypę umarło?

Znikomy procent, jak sądzę. Z A/H1-

N1 – śmiem domniemywać – będzie

podobnie.

Jasne, że przytoczony przykład

nie dotyczy tak bardzo medycznego

aspektu sprawy, jak jej medialnego

odbioru. Ale ktoś na ten odbiór po-

zwolił, ktoś dopuścił szczepionki, ktoś

zdecydował, że ta panika będzie ko-

muś na rękę. Nieważne jednak, kto

pozwolił i na co. Istotny jest fakt, że

to zjawisko występuje – rzecz w tym,

żeby nie dać się zwariować. Ani służ-

bie zdrowia, ani zadymie wokół niej,

ani niczemu innemu. Licząc na to,

że jednak to przesłanie do kogokol-

wiek z was dotrze, kończę niniejszy –

i ostatni zarazem – felieton o służbie

zdrowia. A o czym będzie następny?

Czytajcie „Kontrast” – dowiecie się.

Michał Wolski

Choroby służby zdrowiaczęść VI

Page 41: Kontrast 6/2009

41

Na pewno zdarzyło Wam się kiedyś

odczuwać pożądanie. Połączone

z fascynacją tworzy symfonię tak

subtelną i miękką, jak najbardziej

ulubiony sweter w parszywy, jesien-

ny dzień (jakich za oknem ostatnio

sporo). Piękne to uczucie i jakże nie-

odgadnione, i nie sposób nie zgodzić

się ze stwierdzeniem, że pielęgno-

wać się jego subtelność, miękkość

i nieodgadnioność powinno. I tutaj

na drodze, niestety, staje nam nowo-

czesna technologia. Bo jakże mówić

o towarzyszącej pożądaniu mgiełce

tajemnicy, kiedy za kilkoma kliknię-

ciami wszystko można mieć na tale-

rzu? Oto przebijane zostają ostatnie,

najgłębsze dna czegoś, co kiedyś

nazywane było intymnością, a słowo

tabu szerokim echem odbija się na

pustyni naszej próżności. Drżyjcie,

romantycy i esteci. Drżyjcie i zasłoń-

cie oczy.

Internet. Adres strony w trybie

rozkazującym, a na stronie, a jakże,

zdjęcia. Uchroń mnie siło wyższa

i niech Was, drodzy czytelnicy, ona

również uchroni przed wyciąganiem

wniosków i szukaniem motywacji

dla pojawiania się tego rodzaju…

witryn. Puch marny, nędzna ponoć

istota, zsyła mannę z nieba tym

wszystkim, dla których piękno, w ja-

kiejkolwiek formie, zamyka się na

wysokości klatki piersiowej kobiety.

Każde są inne. Jedyne, co je łączy, to

bezwstydne zamknięcie w cyfrowym

prostokącie, opatrzone, żenującym

zazwyczaj, opisem.

Domyślacie się, o co chodzi?

W myśl idei owej witryny, na tacy

podaję Wam ze wszech miar suge-

rującą wskazówkę: www.pokacycki.

eu. Wskazówka to, jak się okazuje,

skierowana do obojga płci. Przedział

wiekowy: od pacholęcia do późnej

dojrzałości. Fizycznej, oczywiście, bo

o emocjonalnej, w przypadku tej szla-

chetnej idei, mowy być nie może.

Jak to zazwyczaj bywa, jeśli

idzie o przedziały, najwięcej za-

wiera się w tak zwanej średniej.

Pokacycki przykładnie potwierdza

tę tezę. Króluje średniość: wieku,

rozmiaru, jakości zdjęć. Wtóruje im

monotematyczność, bo założenie

(które, zakładając zawarty w adresie

zwrot do adresata, oddzielić można

spacją, w wyniku czego powstaje

sformułowanie, składające się ze

słów „poka” i „cycki”), użytkownicy

tego, można się nawet pokusić o ta-

kie stwierdzenie, serwisu społeczno-

ściowego, wypełniają wzorowo. Po

prostu poka-zują.

I tutaj, wraz z końcem tychże

rozważań, zaczyna się problem. Pro-

blem kolejno: odwagi, przyzwoitości,

nowoczesności, granic, frywolności,

wolności i szeregu innych wytrychów

słownych, które w dyskusji na ten

temat mogą stać się argumentami

za, a nawet przeciw. Cóż jednak po

spierających się stronach, gdy istota

rzeczy zdaje się odpadać w przedbie-

gach. Zaliczamy solidny emocjonal-

ny falstart, a mimo tego, biegniemy

dalej. I dopóki nie zorientujemy się,

że trzeba wrócić, sprawę (nazwijmy

ją tak roboczo) poka, pozostawić

można, enigmatycznie i wyniośle,

bez komentarza.

Ewa Orczykowska

Felieton bez komentarza

Fot.

blog

s.w

vgaz

ette

.com

Page 42: Kontrast 6/2009

42

O istnieniu Hiszpana przypo-

mniało sobie niedawno BBC – stąd

tekst na ich internetowej stronie au-

torstwa Jonathana Stevensona. Ob-

jaśnienie kontekstu i wyprowadzony

na wstępie kontrast, raczej smutne:

„Gdy najlepsi spotykają się w kolej-

nej kolejce Ligi Mistrzów, człowiek,

który dwa razy inspirująco doprowa-

dził swój klub do finału tych rozgry-

wek, jest już tylko i wyłącznie zainte-

resowanym widzem”.

Mendieta walczył o Puchar Mi-

strzów w barwach swojej Valencii,

w 2000 i 2001 roku. W obu przy-

padkach bez powodzenia. Mimo

porażek, eksperci doceniali kunszt

Hiszpana. Dwukrotnie uznany naj-

lepszym pomocnikiem kontynentu,

miał też pewne miejsce w reprezen-

tacji swojego kraju. Kuszony przez

kilka europejskich klubów, wreszcie

się zdecydował (pomogło mu w tym

też odejście trenera Hectora Raula

Cupera). Wybrał ten, który dawał za

niego nieprzyzwoicie dużo.

Z Rzymu do Katalonii

W wakacje 2001 roku Lazio

(rozrzutne wtedy niczym starożyt-

ni rzymianie) zapłaciło za piłkarza

29 milionów funtów (41 milionów

dolarów). Tym samym, Mendieta

został najdroższym hiszpańskim

graczem w historii i szóstym w ran-

kingu ogólnym. Jego pierwszy se-

zon w Wiecznym Mieście okazał

się jednak fatalny. Odejście trene-

ra Dino Zoffa i niepewna sytuacja

w przechodzącym kryzys klubie,

sprawiły, że Mendieta nie czarował.

Nie grywał zresztą regularnie, przez

co nie zdążył przystosować się do

Serie A. Latem ponownie zmienił

klub. Został wypożyczony do FC

Barcelony.

„Wiem, co sobą reprezentuję

i mam wielką ochotę, by znów grać

dobrze. Barça to kolejne wyzwanie

i to mnie bardzo motywuje. (...) Nie

muszę grać dobrze dlatego, że dużo

kosztowałem, czy dlatego, że prosił

o mnie trener. Muszę to zrobić dla sa-

mego siebie.” – tak Mendieta odpo-

wiadał na pytania o swoją przyszłość

w ostatnim dniu lipca 2002.

Legia to za mało

Początkowo, zachwycony trener

Luis Van Gaal stawiał na Hiszpana,

sadzając na ławce m.in. kupionego

również tego lata Romana Riquel-

me. Dzięki temu Mendieta mógł też

zdobyć zwycięską bramkę w spo-

tkaniu z... Legią Warszawa przy

Wirtuoz, dwukrotny finalista Ligi Mistrzów, w swoim czasie jeden z najlepszych środkowych pomocników świata, a w ostatnich dwóch sezonach kariery tylko rezerwowy w rezerwach

Middlesbrough. Przedwcześnie umarły dla futbolu, Gaizka Mendieta i jego ciernista, piłkarska droga.

Gaizka Mendieta ktokolwiek widział,

ktokolwiek wie...

Fot. Wikipedia Commons

Page 43: Kontrast 6/2009

43

Łazienkowskiej, w rewanżowym me-

czu eliminacji LM w sierpniu 2002.

Później było już niestety tylko gorzej.

Po pierwsze, podobnie jak w Lazio,

również na Camp Nou zmienił się

szkoleniowiec. Za słabe wyniki, z po-

sadą pożegnał się Van Gaal, a jego

następca, Radomir Antic, miał nieco

inną wizję zespołu. Nieprzyjemne

deja vu?

Mendieta zaliczył w tamtym se-

zonie w sumie 33 występy (o 13 wię-

cej niż w Lazio), strzelając przy tym

4 bramki. W Barcelonie nie zdecydo-

wano się jednak na stałe zatrudnie-

nie piłkarza, co oznaczało dla niego

powrót do włoskiej stolicy...

Szansą na odrodzenie wydawa-

ła się deklaracja człowieka, który

prowadził go w najlepszych latach

w Valencii: Hectora Raula Cupera,

ówczesnego szkoleniowca Inte-

ru, który zapewniał w mediach, że

chciałby ściągnąć Zabalę (drugie

nazwisko rodowe Gaizki) na San

Siro. Do transferu jednak nie doszło.

Mendieta wybrał inny klub, a Cuper

został zwolniony z Interu po sześciu

meczach sezonu 2003/2004. Czyż-

by pomocnik wreszcie oszukał zły

los?

Riverside revolution

Zamiast klubu z Mediolanu,

Mendieta wybrał Middlesbrough

FC. Porzucił kolorowe życie we wło-

skiej stolicy na rzecz mniejszego,

przemysłowego miasta na północ-

nym-wschodzie Anglii. Co ciekawe,

w tym okresie otrzymał też podobno

propozycję ponownego zatrudnienia

w Hiszpanii, ale wolał ofertę z Pre-

mier League (do Boro trafił na zasa-

dzie rocznego wypożyczenie z opcją

pierwokupu).

Decyzja Gaizki dziwiła wielu.

Nawet podczas pierwszego oficjalne-

go czatu z fanami Boro we wrześniu

2003, jeden z sympatyków klubu

z Riverside pytał go: „Boro to niezbyt

znany klub i nie gra w Europejskich

Pucharach, co skłoniło cię do takiej

decyzji?”. Hiszpański pomocnik wy-

jaśniał: „Przyszedłem tu po długich

rozmowach z trenerem i zawodnika-

mi Boro, którzy zachęcali mnie do

przeprowadzki i bardzo ciepło mówili

o klubie. A w pucharach zagramy za

rok, taką mam nadzieję...”.

W Middlesbrough swój trze-

ci sezon zaczynał Steve McClaren,

który zapowiadał, że ten rok będzie

rewolucyjny. W pierwszej jedenastce

grali tam wówczas już: na skrzydle

Boudewijn Zenden, w środku – mie-

rzący 165 cm – magik Juninho Pau-

lista, w ataku bramkostrzelny Mas-

simo Maccarone, a w środku obrony

pewny Gareth Southgate. Mendieta

miał pomóc klubowi wejść na nowy,

jeszcze wyższy poziom.

Sukcesy /łamane przez/ kontuzje

Inauguracyjny sezon wyszedł

mu świetnie. Rozegrał 38 spotkań,

strzelił trzy bramki i pomógł zdo-

być pierwsze trofeum w 128-letniej

historii swojego klubu: Boro, w finale

Pucharu Ligi pokonało Bolton 2:1.

Dla klubu z Riverside oznaczało to

też debiut w Pucharze UEFA. Mendie-

ta (który latem zmienił wypożycze-

nie na transfer permanentny) mógł

znów wrócić na europejskie salony...

Tym razem tylnimi drzwiami.

Niestety, sezon 2004/2005,

kiedy McClaren i jego piłkarze mieli

zbierać owoce pracy z lat poprzed-

nich, okazał się pechowym, ze wzglę-

du na szczególnie dużą ilość kontuzji.

Wśród nich najpoważniejszej doznał

Mendieta, który z powodu urazu ko-

lana stracił prawie cały sezon. Reha-

bilitacja trwała 6 miesięcy. Niektórzy

obawiali się, że do piłki już nie wróci,

pomocnik zapewniał jednak w maju

2005 r. kibiców Boro: „Jedyne o czym

w tym czasie myślałem, to powrót

do Middlesbrough i gra w podstawo-

wym składzie. Koniec kariery? Mam

jeszcze trzy lata w kontakcie, które

chcę tutaj wypełnić”.

Gdy w październiku 2005 r.

„Mendi” wrócił wreszcie do pierwsze-

go składu, pokazał, czym jest głód

gry i radość z przezwyciężenia kontu-

zji. Udowodnił też, że może wrócić do

światowej elity. W pierwszych pięciu

spotkaniach czterokrotnie zostawał

wybrany go graczem meczu, a Boro

z nim w składzie rozbiło m.in. Man-

chester United 4:1 (Mendieta zaliczył

dwie bramki i asystę).

W końcówce listopada, jego

świetną passę na miesiąc przerwała

kontuzja łydki, ale po powrocie na

Page 44: Kontrast 6/2009

44

boisko nadal radził sobie bardzo do-

brze (chociaż gorzej niż wcześniej).

Rozgrywał najczęściej całe spotka-

nia, asystował, strzelał i, co najważ-

niejsze, swoim doświadczeniem po-

magał drużynie przechodzić kolejne

rundy Pucharu Uefa. Nieszczęśliwie,

tuż przed rewanżowym meczem

o półfinał tych rozgrywek, podczas

sesji treningowej

3 kwietnia (tydzień po swoich

32 urodzinach), Mendieta złamał

kość w stopie i jego sezon przed-

wcześnie dobiegł końca.

Southgate i ostatni mecz

Hiszpan pokonał uraz po „zale-

dwie” trzech miesiącach, ale w tym

czasie przy Riverside zmieniło się

wiele. Po porażce zespołu w finale

Pucharu Uefa z Sevillą, odszedł tre-

ner Steve McClaren (objął posadę

selekcjonera reprezentacji Anglii),

a jego miejsce zajął jeden z graczy,

symbol klubu, Gareth Southgate.

Jak pokaże przyszłość, będzie to naj-

mniej przychylny i ostatni z trenerów

Mendiety.

Southgate od początku dawał

Hiszpanowi do zrozumienia, że nie

widzi dla niego miejsca w składzie.

Konsekwentnie stawiał tylko na Bo-

atenga lub Morrisona. Pozwolił Za-

bali na tylko 7 występów (połowa

z nich to wejścia z ławki po 70 minu-

cie), a później przestał wybierać go

do kadry meczowej, ale też nie od-

syłał do rezerw. Po raz pierwszy zro-

bił to dopiero po 3 miesiącach. Pod

koniec listopada przyznał, że jeśli

zimą pojawi się oferta, chętnie po-

zwoli mu odejść.

W 20 kolejce Premiership,

w wyjazdowym spotkaniu z Everto-

nem, Mendieta po raz ostatni w swo-

jej karierze wystąpił w oficjalnym

meczu. Grał od początku (bo South-

gate nie miał akurat nikogo innego

na tę pozycję), ale trener zmienił go

już w przerwie. Był 26 dzień grudnia

2006 r., a w Boro mówiło się już wte-

dy głośno, że w tym klubie nie ma

dla Mendiety nadziei.

Uciec, ale dokąd?

Ciąg dalszy kariery pomocni-

ka, to już tylko pasmo rozczarowań

w kolejnych okienkach transfero-

wych. Nikt nie mógł lub nie chciał

wykupić piłkarza. W styczniu 2007

nie udało się to Realowi Sociedad,

a później LA Galaxy, której Southga-

te odpowiedział, że Gaizka to nadal

część składu. Kłamał, bo Hiszpan nie

pojawił się nawet na ławce rezerwo-

wych. Grał tylko w rezerwach.

Po kilku miesiącach, w wywia-

dzie z kwietnia 2007 roku, 33-letni

Mendieta mówił w „The Sunday

Sun”: „Chcę odejść, ale nie myślę

o końcu kariery, czuję się nadal mło-

dym piłkarzem ”. Miał podobno ofer-

ty z Anglii, USA i Bliskiego Wschodu,

ale czas mijał, a Mendieta (leczący

w tym czasie drobny uraz) nadal

nie był w stanie z nikim się doga-

dać. W końcu sam Southgate zapo-

wiedział, że w odejściu piłkarzowi

pomoże klub: „Dla niego najważniej-

sze jest teraz, żeby gdzieś odejść

i grać w tym ostatnim etapie swojej

kariery. Nie brałem go pod uwagę

w ustalaniu kadry na przyszły sezon.

Dopóki jest z nami postaramy się

jednak traktować go normalnie. To

wspaniały profesjonalista”.

Między słowami

Gaizka, przez wspomnianą po-

wyżej uprzejmość, trenował więc

z Boro, a w ostatnich dniach sierpnia

2007 (i okna transferowego) zasko-

czył fanów, mówiąc SkySports, że

nikt w klubie nie rozmawiał z nim

jeszcze o odejściu, a on skupia się

na treningu, bo w przyszłym sezo-

nie chce dostawać więcej szans gry

w pierwszej drużynie. Równie zdzi-

wione Middlesbrough wydało ofi-

cjalne oświadczenie, sprowadzające

się do słów „Przykro nam i dziękuje-

my, ale dla Gaizki Mendiety nie ma

w tym klubie przyszłości – rozma-

wialiśmy o tym wiele razy w poprzed-

nich tygodniach”. Może obu stronom

w komunikacji przeszkodziła bariera

językowa...

Co ciekawe, dziwne i smutne,

mając za sobą już 7 miesięcy w re-

zerwach, Mendieta został przy Ri-

verside na kolejny sezon – ostatni

w kontrakcie z Boro i jak się póź-

niej okaże, w całej karierze piłka-

rza. O pierwszy skład nie otarł się

ani razu, w rezerwach zagrał zaled-

wie kilkakrotnie. Po raz ostatni 22

kwietnia 2008 roku, w spotkaniu

Page 45: Kontrast 6/2009

45

rezerw Middlesbrough z rezerwami

Manchesteru City. Małego-wielkiego

Gaizkę Mendietę (uznanego zawod-

nikiem meczu) oklaskiwało 174 wi-

dzów. Tak do historii futbolu odszedł

jeden z piłkarskich bogów ostatnie-

go przełomu wieków...

Nierozwiązany problem

„Angielska piłka dała mi wiele

radości, mimo kilku kontuzji mam

piękne wspomnienia z tego czasu

z Middlesbrough” – wspomina w li-

stopadzie 2009 r., Mendieta. „Pierw-

sze sezony były fantastyczne: wygra-

liśmy Puchar Ligi, graliśmy w finale

Pucharu Uefa – to były przyjemne

chwile. Szkoda, że w którymś mo-

mencie coś się zepsuło. Wydawało

mi się, że w moim ostatnim sezonie

ani klub, ani manager nie traktowa-

li mnie fair. Niestety nie udało nam

się znaleźć wyjścia z tej sytuacji...”.

Gaizka to skromny człowiek,

który lubi doszukiwać się pozyty-

wów. Dostrzega je także w piłkarsko

zmarnowanym czasie, który spędził

w rezerwach Boro: „Pokochałem tu-

tejszych ludzi, to miejsce. Nie chcę

jeszcze wyprowadzać się do Hiszpa-

nii” – zdradza były kapitan Valencii,

który ze swoją partnerką Helen, na-

dal mieszka ok. 15 km od stadionu

Middlesbrough.

Niczego nie żałuję

Mimo nienajlepszego pożegna-

nia z piłką, Mendieta podsumowując

swoją karierę zaznacza, że osiągnął

znacznie więcej niż planował: „Kiedy

byłem młody trenowałem raczej lek-

koatletykę, w piłkę zacząłem grać

na poważnie dopiero kiedy miałem

14 albo 15 lat. Nigdy nie sądziłem,

że mi się powiedzie w tym sporcie.

Nawet o tym nie marzyłem. Gdy te-

raz to wszystko wspominam, jestem

w szoku, że udało mi się tak dużo

osiągnąć.”.

Hiszpan dodaje też: „Wiesz

ileu dzieciaków marzy tylko o tym,

żeby zostać piłkarzem? Ja miałem

szczęście grać w La Lidze, Serie A,

Premier League, w Lidze Mistrzów

i na Mistrzostwach Świata. Wygry-

wałem trofea, grałem w derbach

Roma-Lazio i Barcelona-Real, a to

najwspanialsze mecze w jakich mo-

żesz wystąpić w futbolu, mam dzię-

ki nim niesamowite wspomnienia.

Właśnie dlatego nie mogę czegokol-

wiek żałować”.

Zdaje się, że jest jednak taka

rzecz, która sprawia, że trochę żało-

wać trzeba. To Wikipedia. Tak, ta in-

ternetowa encyklopedia. Nie może

być inaczej, jeśli nawet jej twórcy

dzielą opis kariery Mendiety na tyl-

ko dwie części: cztery udane lata

w Valencii i kolejne siedem w trzech

innych klubach, zatytułowane zbior-

czo „koniec kariery”...

Adrian Fulneczek

Fot. Wikipedia Commons

Page 46: Kontrast 6/2009

46

Takoż eksperci, Michały: Pol

i Okoński, na swych blogach, zęby

zaciskają, ale gadają. Pisze jeden

z wyżej wspomnianych Panów Mi-

chałów: „żeby chociaż Francja mia-

ła znacznie więcej okazji...”. I mnie

smuci, że dzisiejsi Trójkolorowi mieli

jakiekolwiek problemy z bądź co

bądź, europejskim średniakiem. Ale

- wbrew popularnej opinii – mi wyda-

li się lepsi.

Poza tym, najgorsza pomyłką

sędziego tego spotkania nie była

związana z zagraniem ręką, a sytu-

acją, w której Anelka wywalczył rzut

karny dla gospodarzy. W tamtym

momencie Francuzi powinni strzelić

gola po bożemu i nie byłoby teraz za-

mieszania. Nie, nie twierdzę, że kon-

cepcja sprawiedliwości rozumianej

jako „każdemu po równo” jest naj-

lepszą, bynajmniej. Przypominam

tylko, że wcześniej sędzia skrzywdził

Les Bleus w bardziej klarownej sytu-

acji. Warto o tym nie zapominać. To

na wstępie, teraz do rzeczy.

Z dystansu patrząc (no, po-

wiedzmy oczami Irlandczyka Pół-

nocnego) nie najlepiej wypadają ci

kamienujący ‘Anriego’. Po pierwsze,

gdyby po drugiej stronie boiska to

samo zrobił Robbie Keane, to ilu

z nich równie głośno nawoływałoby

do powtórzenia spotkania?

Po drugie, czemu cały ciężar

odpowiedzialności spada na napast-

nika? Emmanuel Petit, w rozmowie

z BBC starał się zdecydowanie zała-

godzić sprawę. Poza wpadkami taki-

mi jak to zdanie: „Zidane dostawał

czerwone kartki za rzeczy, za które

ktoś na ulicy trafiłby do więzienia,

a Henry przez 15 lat kariery zacho-

wywał się wspaniale, więc jeden

błąd możemy mu chyba wybaczyć?”

– wypowiedział też jedno, dosyć

ostre, krótkie i rzeczowe zdanie: „na

boisku jest od tego sędzia i jeśli on

niczego nie widział, to nie jest pro-

blem Francji”.

Po trzecie, najważniejsze, o hi-

pokryzji: zdarzyło się, że w tegorocz-

nym półfinale Ligi Mistrzów ściska-

łem kciuki za Chelsea. Pamiętam,

że ostatecznie przegrali. Nie przy-

pominam sobie natomiast, żebym

po spotkaniu miał okazję ściskać

dłoń kogoś, kto twierdziłby, że skoro

Pique grał w koszykówkę we wła-

snym polu karnym, to mecz należy

powtórzyć. Nie pisałem po tym spo-

tkaniu, żeby ukrzyżować arbitra, ale

by. Pisałem, żeby pogodzić się z wy-

nikiem, bo to taki sport. Tj. takie po-

myłki się w nim zdarzają, więc war-

to wygrać spotkanie zanim do nich

dojdzie.

Czy to się zmieni (wprowadze-

nie powtórek video etc.), nie jest

dla mnie najważniejsze w tej chwi-

li. Znacznie ciekawsze jest to, że po

np. wspomnianym spotkaniu Chel-

sea z Barceloną, pytań egzysten-

cjalnych, religijnych i moralnych nikt

sobie i piłkarzom nie zadawał. Nikt

nie chciał publicznej spowiedzi. A od

Henry’ego chcieliby samobiczowa-

Zdaje się, że widziała to cała planeta. Widziała, a teraz gada. Gada, panie, ta banda hipokrytów, hipokrytów, panie, banda.

Francuski bohater tragiczny: Thierry Henry

Fot. Wikipedia Commons

Page 47: Kontrast 6/2009

47

nia do kamery. Maradonnę czczą do

dziś, bo toż tych dumnych Anglików

oszukał. I się uśmiechają. Napastni-

kowi Barcelony przypominają za to,

że sport tworzy wartości i wyznacza

normy społeczne. I są przy tym po-

ważni.

Nikt nie chce go usprawiedli-

wiać. Lee Dixon, z którym Henry grał

w Arsenalu, powiada o Francuzie,

że „on jest teraz w bardzo trudnej

sytuacji, ale nie współczujmy mu

za bardzo, bo sam się w niej posta-

wił”. Na szczęście wspomina też tę

sytuację po końcowym gwizdku, kie-

dy Henry usiadł na murawie obok

Richarda Dunne’a. Jeden pojedzie

na Mistrzostwa Świata, drugi nie,

ale ból na ich twarzach rysował się

jednakowy. Mnie to wystarcza, żeby

okazać współczucie. Henry już wte-

dy rozumiał swój błąd. Niestety za

późno, żeby cokolwiek zmienić.

Są pewne reguły, które okre-

ślają w klasycznym teatrze, kogo

można określić mianem bohatera

tragicznego. Jedna z nich to, czy na

początku opowieści miał on w so-

bie wystarczająco dużo dobra, by

na końcu publiczność mogła żało-

wać, że jego wybory doprowadziły

do takiego finału. Henry się w ten

schemat wpisuje: dobra nie brako-

wało w nim nigdy. Teraz tonie w pa-

radoksie tragicznej ironii. Dał swojej

nacji upragniony awans na Mundial,

z którego w tej chwili nikt za bardzo

nie chce się cieszyć...

Mam nadzieję, że los da mu

jeszcze szansę na poprawę wize-

runku, bo nie na taki koniec karie-

ry Henry sobie zasłużył. Z kolei tym

chcącym dochodzić sprawiedliwości

akurat w tym spotkaniu, polecam

odjęcie Francji tej bramki - niech

znów będzie 1:0 dla Irlandii. Ale

niech w imię sprawiedliwości, za

faul na Anelce, piłkę na jedenastym

metrze ustawi sobie Thierry Henry.

Ano właśnie, hipokryci...

Adrian Fulneczek

Fot.

Wik

iped

ia C

omm

ons

Page 48: Kontrast 6/2009

48

Dlaczego? Wszystko wskazuje na to,

że włączą się do niej firmy, z których

każda ma długie piłkarskie tradycje.

Pierwszą szóstkę w tabeli tworzą Wi-

dzew Łódź, Pogoń Szczecin, ŁKS, Gór-

nik Zabrze, Dolcan Ząbki oraz GKS

Katowice. Poza „kopciuszkiem” z Zą-

bek, wszystkie te drużyny znajdują się

w pierwszej dziesiątce tabeli wszech

czasów naszej Ekstraklasy. Marze-

niem wielu kibiców jest, by wróciły do

niej w komplecie – niestety, w tym se-

zonie dane będzie to jednak zaledwie

dwóm z nich.

Najmniejsze szanse wydaje się

mieć GKS Katowice. Dla drużyny, któ-

ra luki posiada w praktycznie każdej

formacji, dużym sukcesem jest jej

obecne szóste miejsce. W składzie

jest zaledwie trzech piłkarzy, mogą-

cych mówić o doświadczeniu w naj-

wyższej klasie rozgrywkowej -Adrian

Napierała ( dawniej m.in. ŁKS, Po-

goń Szczecin, Jagiellonia Białystok

), Bartosz Iwan ( Widzew Łódź, Odra

Wodzisław ) i Gražvydas Mikulėnas

( Polonia Warszawa, Wisła Płock,

Ruch Chorzów ). Szczególnie waż-

ną rolę odgrywa pierwsza dwójka:

Napierała to jeden z filarów obro-

ny, a Iwan strzelił w tym sezonie już

osiem bramek. Wspomagani są oni

przede wszystkim przez Krzysztofa

Kaliciaka, który strzelił najwięcej goli

w drużynie - dziewięć . W porównaniu

do pozostałych zespołów z czołówki,

GKS nie ma jednak wystarczających

argumentów do walki o awans – wy-

różnia się tu zaledwie kilku zawodni-

ków, reszta to poziom przeciętnego,

I ligowego klubu.

Zupełnie inaczej jest w piątym

Górniku Zabrze. Większość zawodni-

ków drużyny bez problemu znalazła-

by zatrudnienie w Ekstraklasie. Paz-

dan, Bonin, Banaś, Gorawski, Szczot

i Zahorski odgrywali w niej jeszcze

niedawno czołowe role; poza Szczo-

tem i Banasiem - każdy z nich ma

za sobą dłuższe lub krótsze epizody

w reprezentacji. W Zabrzu szwankuje

przede wszystkim atmosfera psuta

ciągłymi konfliktami na linii klub-

kibice i zawodnicy- trener. Drugie

podejście Ryszarda Komornickiego

do jego ukochanego zespołu jest zu-

pełnie nieudane; sam szkoleniowiec

zarzuca piłkarzom, że „nie zależy im”

na awansie do wyższej klasy rozgryw-

kowej. W takich warunkach trudno

jest walczyć o ligowe punkty. Jeżeli

w przerwie zimowej nic się w Górniku

nie zmieni, to pomimo najsilniejszego

personalnie składu, kibice z Zabrza

nie będą mogli cieszyć się z powrotu

do Ekstraklasy.

W cieniu polskiej Ekstraklasy toczą się rozgrywki jej bezpośredniego zaplecza – I ligi. Na jeden mecz przed przerwą zimową ( zaległy Widzew-Stal ) można już powiedzieć, że walka o awans

w roku 2010 będzie dla kibiców bardzo ciekawa.

Zaplecze wielkich firm

Fot. Wikipedia Commons

Page 49: Kontrast 6/2009

49

Wszystko w rękach działaczy, którzy

mają niepowtarzalną szansę na przy-

wrócenie Ekstraklasy do portowego

miasta.

Najbardziej klarowną sytuację

mamy w przypadku Widzewa Łódź.

Ten klub przewyższa kadrowo i orga-

nizacyjnie całą konkurencję. Chociaż

kibice narzekają na styl gry ulubień-

ców, podopieczni Pawła Janasa nie

mają większych problemów z poko-

nywaniem kolejnych ligowych prze-

szkód. O ile nie dojdzie do spekta-

kularnego kryzysu formy, to Widzew

bez problemu „doczłapie się” do Eks-

traklasy. Dopiero tam znajdzie rywali,

którzy będą potrafili wykorzystać sła-

bości łódzkiego klubu.

Nie bez powodu pominą-

łem w swojej analizie Dolcan

Niespodziewanie szanse na to

mają fani ŁKS-u. Drużyna, która nie

była pewna występu w I lidze, po po-

czątkowych porażkach nabrała ryt-

mu i rzutem na taśmę zmieściła się

na podium rundy jesiennej. Duża

w tym zasługa duetu doświadczonych

obrońców ( Adamski-Hajto) oraz sku-

tecznego Adriana Świątka. Na tym

nie kończą się atuty Łódzkiego Klubu

Sportowego; w kadrze widać nazwi-

ska takie jak Sierant, Wyparło czy

Nawrocik. Kadrowo ŁKS jest w stanie

nawiązać walkę o awans. Pozostaje

tylko odwieczne w przypadku tego

klubu pytanie: czy podoła organiza-

cyjnie oraz finansowo?

Drugie miejsce po rundzie je-

siennej zajmuje Pogoń Szczecin. Nikt

nie wiedział, czego spodziewać się po

zespole, którego trzon tworzony był

dopiero w okresie przedsezonowym.

Eksperyment wypadł pomyślnie: be-

niaminek znajduje się obecne na

miejscu premiowanym awansem do

Ekstraklasy. Czy ma szansę się tam

utrzymać? To zależy przede wszyst-

kim od zimowych wzmocnień: bez

tych trudno będzie zaskakiwać ry-

wali tak, jak w pierwszej połowie

sezonu. Niewątpliwym atutem szcze-

cińskiego zespołu jest duet Moska-

lewicz-Petasz: ten pierwszy swoim

doświadczeniem i skutecznością (

osiem goli ) ciągnie grę zespołu, drugi

natomiast zachwyca strzałami z dy-

stansu, którymi zapewnił klubowi

dobre kilka zwycięstw. Ta dwójka to

jednak za mało, by myśleć o awansie.

Ząbki oraz drużyny, które znajdują się

na miejscach niższym niż szóste. Ten

pierwszy klub nie jest gotowy do wal-

ki o Ekstraklasę; Tataj i spółka będą

urywać punkty faworytom, być może

utrzymają się w czołówce, ale obecne

w I lidze „wielkie firmy” nie pozwo-

lą im na awans do najwyższej klasy

rozgrywkowej. Również i pozostałe

zespoły są na to zbyt słabe. W tym

sezonie walka o pierwsze dwa miej-

sca powinna rozegrać się pomiędzy

Widzewem, Pogonią, ŁKS-em i Gór-

nikiem. Miejscem tych klubów jest

Ekstraklasa. W roku 2010 dwie z tych

czterech drużyn powrócą na należne

im w polskiej piłce pozycje.

Jakub Belina Brzozowski

Fot. Wikipedia Commons

Page 50: Kontrast 6/2009

50

Kariera Tomasza Kuszczaka to ewenement wśród polskich piłkarzy. Wyjechał za granicę jako bram-karz właściwie nieznany. W przeciwieństwie do wielu podobnych mu młodych emigrujących futboli-stów, wykazał się cierpliwością podczas 4-letniego pobytu w berlińskiej Herthcie. W 2004 roku prze-niósł się do drużyny West Bromwich, by tam czekać na swoją szansę. Otrzymał ją 18 października

w meczu przeciwko Fulham. Od tego momentu, przy jego nazwisku w angielskiej prasie, notorycznie pojawiał się przymiotnik „imponujący”.

Stadion The Hawthorns w West Brom-

wich, 15 stycznia 2006 roku. Miejsco-

wa drużyna podejmowała walczący

o utrzymanie zespół Wigan. The Bag-

gies prowadzili do ostatnich minut

meczu i wówczas, po zamieszaniu pod

bramką West Brom, przed stuprocen-

tową sytuacją stanął Jason Roberts.

Nim Grenadyjczyk zdążył zmrużyć

oczy, piłka odbiła się od heroicznie in-

terweniującego Tomasza Kuszczaka.

Polak wiedział, że dokonał cze-

goś niezwykłego; angielski komenta-

tor określił jego interwencję mianem

„magicznej”. W krajowej prasie poja-

wiły się artykuły z podpisem „Tomasz,

skąd to masz?”. Po zakończeniu sezo-

nu, widzowie programu „Match of the

Day” wybrali wspomnianą interwencję

„paradą sezonu”.

Podczas przerwy letniej, przed

rozgrywkami 2006/2007, Tomek

przeniósł się na Old Trafford i przy-

odział strój Manchesteru United.

Transakcja była rocznym wypożycze-

niem z opcją pierwokupu, z której Sir

Alex Ferguson postanowił skorzystać.

Kuszczak przez trzy poprzednie sezony

rozegrał 36 spotkań w drużynie Czer-

wonych Diabłów.

Polak nie potrafił wygryźć ze skła-

du Edwina ‘Dziadka’ van der Sara, ale

też stracił pozycję numer dwa w bram-

ce na rzecz Bena ‘Fajtłapy’ Fostera.

Kuszczak dał upust swojej frustracji

na początku listopada, żaląc się klu-

bowej telewizji – MUTV. Stwierdził, że

jest rozczarowany postawą holender-

skiego bramkarza, który nie jest dla

Tomasza odpowiednim wsparciem

i nie udziela mu przydatnych rad.

Informacja trafiła na sportowe

jedynki internetowych serwisów futbo-

lowych w Anglii. Nie pomogły tłuma-

czenia Sir Alexa i zrzucanie winy na

tzw. ‘polish joke’. Żarłoczni brytyjscy

dziennikarze już wiedzieli, że w bram-

ce Manchesteru coś pękło i bynaj-

mniej nie była to kość podstarzałego

Holendra.

Historia, której bohaterem stał

się Kuszczak, jest symptomatyczna,

gdyż przytrafia się polskim piłkarzom

regularnie. Nie jest to zapewne gafa

pokroju tej, którą popełnił Bartosz

Karwan. Grający wówczas w Herthcie

skrzydłowy, nie wziął ze sobą na ław-

kę rezerwowych klubowej koszulki.

Być może nie wierzył, że akurat w tym

meczu trener po długiej przerwie ka-

rze mu wstać z ławki. Prawdopodob-

nie, zwyczajnie o koszulce zapomniał,

co chyba wystawia mu jeszcze gorszą

ocenę.

Plamę dał również inny Polak gra-

jący w Herthcie Berlin – Artur Wichnia-

rek. Po swoim pierwszym, nieudanym

pobycie w klubie ze stolicy Niemiec,

rozbawił kibiców stwierdzeniem, że

wszystkiemu winna jest wyjątkowo źle

koszona trawa na Olympiastadion.

Kuszczak również skalał własne

gniazdo. Oczekując pomocy od star-

szego braciszka, zbłaźnił się niczym

mały chłopiec. Mimo zapewnień Fer-

gusona o jego przydatności, Polak

w Manchesterze skończony był już

dużo wcześniej. Przegrał rywalizację

o miano pierwszego bramkarza, a Sir

Alex nie ufa mu na tyle, by powierzyć

mu tę rolę po odejściu van der Sara.

Świadczą o tym pogłoski o transferze

Igora Akinfeeva, jak również nama-

wianie Holendra do przedłużenia kon-

traktu.

Jedyna nadzieja w tym, że „wy-

stęp” Kuszczaka jest przemyślaną

strategią, mającą przekonać szkockie-

go menadżera do konieczności sprze-

daży Polaka. Obawiam się jednak, że

jest to krzyk rozpaczy rozkapryszone-

go chłopczyka, który przyklejony do

szyby czeka na lizaka.

Grzegorz Frąc

Krzyk z ławki

Page 51: Kontrast 6/2009

51

street photo

Fot. Damian Białek

Page 52: Kontrast 6/2009