kontrast 6/2009
DESCRIPTION
Listopadowy numer "Kontrastu" - miesięcznika studentów UWr i nie tylko.TRANSCRIPT
Listopad często uważany jest za miesiąc nijaki, nie
przynoszący nic innego. Ot, taki czas poprzedzający
okres grudniowy, który ma o wiele więcej do zaofero-
wania niż mijający właśnie jedenasty miesiąc roku.
Jednak są tacy dla których trwające właśnie
dni są najlepsze w całym roku. To miesiąc tych, któ-
rzy baczniej przyglądają się coraz krótszym dniom
i z uwagą patrzą na odchodzącą powoli jesień, która
jakże niechętnie w tym roku ustępuje srogiej zimie.
Listopad to nie tylko brzydkie dni, o czym możemy
przekonać się na własnej skórze, ale także inten-
sywny czas dla takich instytucji jak teatr, opera,
filharmonia. To także czas wielu koncertów, niepo-
wtarzalnych widowisk. My także mieliśmy mnóstwo
pracy, gdyż tematów – o których warto było Wam
opowiedzieć, na które warto było zwrócić uwagę –
było wiele. Spotkanie chłopakami z Chłopomanii,
artykuł o potrzebach innych to tylko niewielka część
tego, co możecie znaleźć na stronach „Kontrastu”.
Prezentujemy Wam kolejny numer naszego mie-
sięcznika z nadzieją, że zaliczacie – tak jak my – ten
mijający czas do udanych. Wszak czy właśnie nie
listopad rozpoczyna się i kończy ważnymi, ezoterycz-
nymi wręcz wydarzeniami?
Joanna Figarska
Zapowiedzi kulturalne 4
Publicysyka
Muzyka z przymrużeniem oka 10
Równe szanse 18
„Lustereczko, powiedz przecie...” 20
Fotoplastykon 22
kultura
„Słowacki wielkim poetą był...” 24
Równowaga 26
Masłem do dołu 30
Recenzje 32
Felietony 38
sPort
Gaizka Mendieta 42
Francuski bohater tragiczny: Thierry Henry 46
Zaplecze wielkich firm 48
Krzyk z ławki 50
Street Photo 51
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Paweł Klimczak,
Paweł Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ola Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Grafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Dorota Stępień, Michał Wolski
Rozmowa z twórcami Chłopomanii
Rozmowa z Gavinem Harrisonem
czyli dzień ku chwale Murphy’ego
ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
Czas, czas, czas...
Spis treści
4
Gdy za kamerą staje Ang Lee, a do komponowania muzyki zabiera się Danny Elfman, nogi same kieru-ją się w stronę kina. Tak też było 27 listopada, kiedy do kin wszedł Zdobyć Woodstock. Ta pełna kolorów i muzyki komedia powstała na podstawie pamięt-nika Elliota Tibera. Autor, będący tutaj głównym bo-haterem, prowadzi wraz z rodzicami podupadający finansowo motel w Catskills. Nic nie wskazuje na to, że latem 1969 roku Elliot znajdzie się w cen-trum wydarzeń historycznych. Oto bowiem będzie nie tylko świadkiem, lecz przyczyni się wręcz do organizacji najsłynniejszego na świecie koncertu, który stanie się symbolem pokolenia Hipisów…
Jean-Pierre Jeunet, twórca kultowej „Amelii” i tro-chę mniej kultowych „8 kobiet” przedstawia nową historię w której znaczącą rolę odegra…bobasek. Zacznie się jednak oczywiście od miłości. Katie, samotna matka, na co dzień pracująca w fabryce, pewnego dnia poznaje Paco. Zakochują się w so-bie od pierwszego wejrzenia, a owoc tej miłości, tytułowy Ricky, wystawi ich uczucie na niezwykłą próbę. Jak to zwykle u Jeuneta, spodziewać się możemy niesamowitego klimatu i sporej dawki magicznego realizmu. W kinach od 27 listopada.
Szykuje się prawdziwa kinowa bomba! Rob Marshall reżyser najlepszego musicalu ostatniej dekady – Chicago, powraca z jesz-cze bardziej imponującym zestawem gwiazd w kolejnej produkcji. Guido (Daniel Day-Le-wis), światowej sławy egocentryczny reżyser filmowy, próbuje uporządkować swoje życie prywatne i odzyskać utraconą wenę twór-czą. W zmaganiach z problemami pomaga mu - i przeszkadza - grono kobiet jego życia: zdradzana żona Luisa (Marion Cotillard), ko-chanka Carla (Penelope Cruz), przyjaciółka Lili (Judi Dench), dziennikarka modowa Ste-phanie (Kate Hudson), muza Claudia (Nicole Kidman) oraz duch jego matki (jakby jeszcze było mało, w tej roli Sophia Loren). Film jest ekranizacją musicalu, zainspirowanego ob-razem 8 i 1/2 Federico Felliniego. Premiera 25 grudnia.
20 listopada to również dzień, w którym słowo „horror” nabrać może zupełnie innego, a raczej powrócić do swojego przerażającego znaczenia. W zalewie krwawych jatek pojawi się bowiem Paranormal Activity – historia nakręcona wzo-rem Blair Witch Project. Młoda para, podejrze-wając, że ich dom jest nawiedzony przez jakąś złowrogą istotę, organizuje monitoring, aby uchwycić dowody na to, co się dzieje, kiedy śpią. Ich nagrania, w połączeniu z amatorskimi filma-mi wideo, zostały zmontowane w 99-minutowy, pełnometrażowy film fabularny. Okazuje się, że część materiału jest wręcz niewiarygodna, a in-terpretacja przedstawionych wydarzeń pozosta-wiona jest widzowi. Pozostaje tylko powtórzyć za plakatem: don’t see it alone!
Kto miał okazję wybrać się do kina na Odlot, ten na pewno widział również zwia-stun nowego dzieła Roberta Zemeckisa ( reżyser m.in. Forrest Gumpa czy Ekspresu Polarnego). Znana wszystkim historia czło-wieka o dziwacznym imieniu – Ebenezera Scrooge’a – po raz kolejny została przenie-siona na wielki ekran. Będą więc duchy, będzie Boże Narodzenie i budująca prze-miana bohatera – a wszystko to w jakości 3D, z Jimem Carreyem w roli głównej. Do obejrzenia od 20 listopada.
Dziewięć
Opowieść wigilijnaZdobyć Woodstock
Ricky
2012
Film
5
…bo stać nas na dobry design! Sympatyczna kolorystycznie witryna proponuje
całą moc uroczych drobiazgów, które niesamowicie cieszą oko, a ponadto oka-
zują się być bardzo praktyczne. Internetowe połączenie klimatu Flo i Toys4Boys.
Idealny adres dla tych wszystkich, którzy przy różnych okazjach nie mają pomysłu
na prezent.
www.crazyshop.pl
…czyli jedna z wyrastających ostatnio jak grzyby po deszczu galerii wyrobów au-
torskich. Jakkolwiek istnieje na stronie zakładka dla panów, królują wytwory ty-
powo kobiece: biżuteria, ubrania, torebki, jak również gadżety garderobiane czy
upiększające wnętrze. Czujesz, że masz ochotę na coś niebieskiego czy zielone-
go? Pipsztyki idą Ci z pomocą, umożliwiając filtrowanie wszystkich dostępnych na
stronie produktów przez pryzmat…koloru.
www.pipsztyki.pl
Zabawne zabawki do zabawy? Kalimba to barwny, godny pochwały projekt, skie-
rowany nie tylko do najmłodszych. Idea, łącząca w sobie m.in. internetowy sklep
z zabawkami, studio projektowania wnętrz i kawiarnie dla dzieci i rodziców, jest
autorskim projektem pewnej bardzo kreatywnej mamy. Pomimo pozornego na-
kierowania na bobaski i ich rodziców, Kalimba ma w sobie tak wiele uroku, że
warto czasem zajrzeć na jej stronę, chociażby po to, żeby sobie… popatrzeć.
www.kalimba.pl
A konkretniej: Polka na zakupach. Serwis dla każdego, kto nie do końca ogarnia
zakupy w Internecie. Na stronie znajdziemy sensowny podział na działy tematycz-
ne, a w każdym z nich – zadowalającą ilość przydatnych linków z adresami innych,
poświęconych już konkretnym rzeczom, witryn. Świetne zaplecze dla odkrywają-
cych dopiero magię nabywania bez potrzeby wychodzenia z domu.
www.polkanazakupach.pl
Absolutny klasyk, jeśli chodzi o połączenie sklepu Internetowego i oryginalności.
Skromny pomysł dwóch sióstr przerodził się w jedną z największych platform ar-
tystycznego shoppingu w Polsce. Znajdziemy tu unikatowe produkty młodych pro-
jektantów mody, bardzo rozbudowany dział vintage, jak również pokaźną bazę
linków, odnoszących do wszystkiego, co autorskie, nietuzinkowe i fajne. Zarówno
dla kobiet, jak i dla mężczyzn.
www.decobazaar.com
Idee – kupuj w sieci!Crazyshop
Pipsztyki
Kalimba
Na zakupach
Decobazaar
6
Teatr
7
Ciekawą jesienną propozycją będzie również solowa płyta Huberta „Spiętego”
Dobaczewskiego – na co dzień wokalisty i gitarzysty Lao Che. 11 kompozycji
o intrygującym tytule Antyszanty trafił do sklepów 16 listopada. „Tytuł płyty jest
adekwatny do jej zawartości. Można powiedzieć, że zawiera szanty w wydaniu
alternatywnym, w krzywym zwierciadle, są surrealistyczne i psychodeliczne” -
mówi „Spięty”. Skąd pomysł na taki album? Autor śmieje się, że zawsze myślał
o takiej odskoczni; płyta pozwoliła mu mógł dać upust swoim mało demokra-
tycznym pasjom. Co ciekawe, sam zagrał na niemal wszystkich instrumentach
- gitarze, basie, banjo, gitarze hawajskiej, a nawet flecie. Solowa trasa koncer-
towa, promująca płytę ruszy, niestety, dopiero w marcu.
Muzyczny hołd w 85. rocznicę urodzin skła-
dają Zbigniewowi Herbertowi polscy arty-
ści. Kompilację Herbert, będącą pomysłem
Karima Martusiewicza, basisty zespołu Voo
Voo, znaleźć można w sklepach już od kilku
tygodni. Martusiewicz odpowiada również za
muzyczną oprawę projektu. A do śpiewania
została zaproszona sama śmietanka, m.in.
Maria Seweryn, Gaba Kulka, Jan Nowicki,
Wojciech Waglewski, Muniek Staszczyk,
Sebastian Karpiel Bułecka czy Maciej Stuhr.
Dzięki archiwalnym nagraniom Polskiego
Radia na płycie można też usłyszeć głos sa-
mego Poety.
13 listopada ukaże się nowy longplay
Anity Lipnickiej, „Hard Land Of Won-
der”. Po siedmiu latach tworzenia
w duecie z Johnem Porterem, jedna
z najbardziej utalentowanych pol-
skich wokalistek powraca z solowym
projektem, a jako, że po raz pierwszy
występuje w roli autora i producenta
własnego przedsięwzięcia, a także
sama akompaniuje sobie na fortepia-
nie i innych instrumentach - album
uznawany jest za „debiutancki”. Je-
denaście utworów zaskoczy nie tylko
pięknym głosem, lecz także bogatą
warstwą muzyczną: na płycie usłyszy-
my fortepian, kontrabas, banjo, puzon
oraz…kwartet smyczkowy. Wszystko
owiane akustyczną mgiełką i nałado-
wane emocjami.
Nową płytą uraczył nas tej jesieni rów-
nież słynny polski trębacz jazzowy – To-
masz Stańko. Długo oczekiwany album
Dark Eyes jest wielkim muzycznym wy-
darzeniem w świecie jazzu. Tym razem
Stańko zaprosił do współpracy skandy-
nawskich muzyków – Alexi Tuomarila,
Jakuba Bro, Andresa Christensena
i Olavi Louhivuori. Płyta jest utrzyma-
na w charakterystycznym dla artysty
klimacie i jest dokładnym spełnieniem
oczekiwań polskiej publiczności o tym,
jak powinien brzmieć najlepszy album
jazzowy roku.
26 października ukazał się kolejny,
piąty już album formacji Pustki. Dzie-
sięciolecie alternatywna grupa posta-
nowiła okrasić, jak mówią sami muzy-
cy, podsumowującym, a jednocześnie
wyznaczającym nową drogę projektem
„Kalambury”. Na płycie znajdują się
bowiem utwory, napisane do wierszy
znanych polskich poetów: Bolesława
Leśmiana, Stanisława Wyspiańskie-
go, Tadeusza Gajcego czy Władysława
Broniewskiego. Wraz z zespołem wyko-
nują je zaproszeni goście – Katarzyna
Nosowska i Ar-
tur Rojek.
MuzykaHerbertAnita Lipnicka – Hard
Land of Wonder
Pustki – Kalambury
Spięty – Antyszanty
Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes
8
Podobno rzecz oparta była na historii autentycznej. Dwaj młodzi oficerowie wysławiali piękność i cnotę swych narzeczo-
nych. Przysłuchujący się temu pewien wiedeński arystokrata, stary sceptyk, założył się, że dowiedzie im, jak wątpliwa
jest wierność kobiet. Wystarczyła zręczna mistyfikacja i kilka prostych zabiegów teatralnych – kostium, pod którym
ukryli się młodzieńcy, gorące zaklęcia miłosne i dramatyczne gesty, by skruszyć serca płochych niewiast. Już wkrótce
zdolne były zmienić obiekt swych uczuć i gotowe ulec „nowym” adoratorom. Podpisaniu gotowych kontraktów ślubnych
zapobiegł niespodziewany „powrót” zbulwersowanych młodzieńców... Zakład został przegrany, zdrada odkryta. Pozosta-
ła gorzka prawda pocieszającego ich starca, iż „tak czynią wszystkie”…
Dzieło powstało pod koniec 1789 na zamówienie cesarza Józefa II. Jego prapremiera odbyła się 26 stycznia 1790
w Burgtheater w Wiedniu i okazała się wielkim sukcesem. W ciągu pierwszego sezonu wystawiono ją dziesięć razy.
Premiera polska miała miejsce w 1933 w Poznaniu.
Opera była ostro krytykowana przez Wagnera, który twierdził, że do złego libretta nie da się skomponować dobrej muzy-
ki. Obecnie jest jednak powszechnie uważana za jedno z mistrzowskich dzieł Mozarta, powstałe w szczytowym okresie
jego twórczości. Według Alfreda Einsteina libretto da Pontego jest najlepszym dziełem tego librecisty, a muzyka nie jest
gorsza niż w Weselu Figara.
Cosi fan tutte do wsłuchania i obejrzenia w Operze Wrocławskiej 9 grudnia o godzinie 19.00. Spektakl w reżyserii Mi-
chała Znanieckiego, dyryguje Małgorzata Orawska.
Wesele Figara to czteroaktowa opera buffa z muzyką napisaną przez Mozarta. Libretto do niej na podstawie sztuki
Pierre’a Beaumarchais’go z 1784 roku stworzył Lorenzo da Ponte.
Premiera opery odbyła się w wiedeńskim Hofburgtheater 1 maja 1786 r, gdzie odiosła sukces. Wystawiona w grudniu,
jeszcze w tym samym roku w Pradze, zapoczątkowała popularność kompozytora wśród praskiej publiczności.
Wesele Figara to kontynuacja losów byłego golibrody, który z czasem został zarządcą dóbr swego pana - Hrabiego
Almavivy. Niegdyś pomógł mu zdobyc żonę - piękną Rozynę. Wystarczyły jednak trzy lata, by gorące uczucie Hrabiego
zamieniło się w katalog rutynowych uśmiechów i serdeczności. Znudzony arystokrata tęskni już za „nowymi emocjami”.
Z nadzieją patrzy na urodziwą Zuzannę - pokojówkę swojej żony, a zarazem oficjalną narzeczoną Figara, ten nie zamie-
rza jednak się nią z nikim dzielić. Obmyśla więc intrygę, która ma udaremnić zamiary jego pana.
Spektakl 3 grudnia o godzinie 19.00, dyrygować będzie Tadeusz Zathey.
Nieśmiertelne dzieło Mozarta. Jedna z najsłynniejszych oper w historii gatunku i jeden z ostatnich utworów genialnego
austryjackiego kompozytora. Uniwersalna, przemawiająca d wszystkich ludzi powieść o odwiecznej walce dobra ze
złem. Kolejne pokolenia słuchaczy i widzów, od pamiętnej prapremiery w wiedeńskim Theater auf der Wedeń w 1791 r.,
śledzą ze wzruzeniem przygody szachetnego księciaTamina. Książę Tamino w towarzystwie zabawnego ptasznika Papa-
gena zdobywa kolejne stopnie do wtajemniczenia na drodze do śwata mądrośći i dobra, który reprezentuje arcykapłan
Sarastro. Pod jego życzliwym okiem Tamino i Papageno odnajdują swe człowieczeńswo i miłość, która połączy księcia
z Paminą, a ptasznika z Papageną. Świat zła i zawiśći symbolizowana jest przez Królową Nocy, której słynna aria jest
najwższą partią wokalną w historii opery
Spektakle, w reżyserii Anny Długoęckiej, 30 i 31 grudnia. Opera zagra pod batutą Dariusza Mikuskiego.
Grudzień z Wolfgangiem Amadeuszem MozartemOperaWesele Figara
Cosi Fan Tutte
Czarodziejski flet
9
Od 6.11 do 29.11 w Filharmonii Wrocławskiej rozbrzmiewało jaz-
zowe granie, czyli VI edycja Festiwalu Jazztopad. We Wrocławiu
pojawiły się światowej sławy nazwiska , m.in. jeden z najbardziej
szanowanych gitarzystów na świecie – Bill Frisell, gitarzysta nor-
weski Terje Rypdal czy wybitny trębacz Kenny Wheeler. Jednak
chyba najbardziej oczekiwany był koncert Wayne Shorter Quartet,
którego występ rozpoczął tę imprezę.
Przez ostatnie 50 lat ten Wayne Shorter wyznacza kierunek
rozwoju muzyki jazzowej i obok Milesa Davisa jest najważniejszym
kreatorem jazzu XX wieku. W odróżnieniu od Milesa, Wayne Shor-
ter wkroczył w nowe milenium tworząc kwartet, który po prawie 10
latach działalności jest uznawany za najważniejszą grupę jazzową
na świecie. Tworzą go, oprócz lidera muzycy wybitni – każdy z nich
jest wielką osobowością, a wypracowana przez lata „chemia“ jest
odczuwalna w każdym ich dźwięku i frazie.
Każda formacja, w której uczestniczył Wayne Shorter uzna-
wana jest za kultową. Warto tutaj wymienić choćby najważniejszy
kwintet Milesa Davisa (w latach 1964-1970), Jazz Messangers czy
legandarną już grupą fusion Weather Report.
Do Wrocławia Wayne Shorter przyjechał ze swoim kwartem,
z którym nagrał trzy znakomite płyty, w tym Alegria, za którą mu-
zycy otrzymali statuetkę Grammy.
Koncert przyciągnął olbrzymią publiczność.
...do usłyszenia w Filharmonii Wrocławskiej 5 grudnia o go-
dzinie 18.00.
Angelus Kilara to różaniec muzyczny, oparty wyłącznie
na tekscie modlitwy Zdrowaś Mario, którego recytacje roz-
poczyna chór bez orkiestry, rozwijając powoli akcje wokal-
ną, przejmującą solo sopranowe, spiewając proste i krotkie
motywy melodyczne równolegle z chorem i na przemian;
jakby w kontrapunkcie.
Orawa na 15 instrumentów smyczkowych skompo-
nowana w 1986 roku, jest ostatnim z czterech utworów
zaliczanych do cyklu „tatrzańskiego”, który Wojciech Kilar
zapoczątkował w 1974 roku Krzesanym na orkiestrę, a któ-
ry dopełniają: napisany na orkiestrę Kościelec 1909 (1976)
i przeznaczona na baryton z orkiestrą Siwa mgła (1979).
Wszystkie odzwierciedlają fascynację kompozytora
muzyką górali, z jej niezwykłą żywiołowością, przejawiają-
cą się w charakterystycznej rytmice, oryginalnej melodyce,
w stylu gry podhalańskiej kapeli. Tego wieczoru usłyszymy
także Exodus na chór mieszany i orkiestrę.
Pod batutą Jana Walczyńskiego muzycy zagrają Muzy-
ka Południowo-Amerykańska, m.in.
A.C. Jobim – Samba na jednej nucie
A.C. Jobim – Girl from Ipanema
A.C. Jobim – Desafinado
A.C. Jobim – How Insensitive
B. Manilow – Copacabana
L. Bonfa – Black Orpheus
G. Rodriguez – La Cumparsita
A. Piazzolla – Libertango
A. Piazzolla – Adios Noninon
J. Filiberto – Caminito
C. Gardel – Por Una Cabeza
FilharmoniaZa nami... Muzyka Wojciecha Kilara...
Festiwal noworoczny 30 i 31 grudnia
10
Muzyka z przymrużeniem oka
Fot. Mariusz Rychłowski
11
Młodzi, energiczni i kreatywni. Tak najłatwiej można opisać Szymona Lechowicza i Lubomira Grze-laka – twórców Chłopomanii. Od ponad roku sukcesywnie podbijają serca wrocławskiej publiczno-ści, a ostatnimi czasy stają się coraz bardziej popularni na terenie całego kraju. Już teraz mają na
swoim koncie występy u boku takich artystów, jak Maria Peszek czy Czesław Mozil i nic nie wskazu-je na to, aby w najbliższym czasie mieli zwolnić tempo. O ich wielkiej fascynacji folklorem, nadcho-
dzących zmianach i o tym, czym jest dla nich muzyka rozmawiała Ewa Fita.
Zacznijmy od początku. Jak się poznaliście?
Lutek: Poznaliśmy się w szkol-
nej ławce, jeszcze w liceum. Chodzili-
śmy do tej samej klasy przez prawie
trzy lata, ale właściwie nie kolegowa-
liśmy się.
I pewnego pięknego dnia stwierdziliście po prostu, że chcecie robić razem muzy-kę?
Lutek: Chyba tak to właśnie
było…
Szymon: Chłopomania nie
wzięła się po prostu z tego, że ja
zacząłem robić jakieś utwory, a Lu-
tek zaczął sobie śpiewać. Kiedyś
(i tu jednak wychodzi, że trochę się
kolegowaliśmy), w trakcie luźnej
rozmowy o stanie polskiej muzyki
rozrywkowej, wpadliśmy na pomysł
wspólnego grania, najpierw wszyst-
ko sobie dopracowaliśmy, wymyśli-
liśmy, jak to ma wyglądać i wtedy
nagraliśmy płytę. I może właśnie
dlatego nie mieliśmy aż tak trudne-
go startu, obyło się bez godzin prób
i kłótni – wiedzieliśmy, co chcemy
robić i tyle.
Chłopomania to Wasz pierwszy projekt?
Szymon: Nie do końca. W kla-
sie maturalnej zaczęliśmy robić ra-
zem Chłopomanię, ale każdy z nas
muzyką zajmował się już dużo wcze-
śniej.
Lutek: Tak, braliśmy udział
w wielu projektach, jak np. Quodli-
bet64, Stas Gaska, Huta Szkła, Intro-
dukcja. A razem zaczęliśmy działać
w trzeciej klasie liceum.
Szymon: Ale jeszcze wcze-
śniej, w drugiej klasie, zrobiliśmy
ścieżkę dźwiękową do Jasełek…
Nazwijmy to sztuką niezależnego te-
atru działającego przy naszej szkole.
I można powiedzieć, że był to w za-
sadzie już przedsmak tego, co teraz
robimy w Chłopomanii.
Lutek: Tak, ta ścieżka dźwię-
kowa jest nawet do ściągnięcia za
darmo na stronie mojej wytwórni
płytowej, w której też wydaliśmy na-
szą ostatni, długogrającyą krążek
Ludomania. Mówię tutaj o wytwórni
Byłem Kobietą Records.
Sporo tego. Obecnie bie-rzecie udział też w innych projektach, czy skupiacie się na Chłopomanii?
Szymon: Te, które wymienili-
śmy przed chwilą, aktualnie są w za-
wieszeniu. Istnieją jeszcze Rakiety
Przeciwko Rakietom - konceptualny
projekt Lutka, bardziej chyba perfor-
mance niż muzyka. Chociaż Chłopo-
mania to też trochę preformance…
Lutek: Szymon z kolei gra cały
czas w zespole Damiano CZ.
Szymon: Koncepcja jest za-
inspirowana sceną polsatowskiego
disco, zespołami popowymi z lat
osiemdziesiątych, takich jak: Papa
Dance, Wanda i Banda, wczesny
Bajm, oraz najnowszymi dokona-
niami zachodniej sceny muzycznej,
gatunkami takimi jak chillwave czy
hypnagogic pop. W Damiano CZ sta-
ramy się robić przyjemne dla ucha,
popowe rzeczy. Właśnie wczoraj
wydaliśmy nowy singiel Zakazany
smak. Zespół współtworzy, jako dru-
gi wokalista, Cocker Cock, czyli obec-
ny tancerz Chłopomanii. A poza tym
nazwaliśmy się pierwszym w Polsce
zespołem hetero for homo.
A dlaczego właśnie Chło-pomania? Fascynacja folklo-rem?
Szymon: Po pierwsze ciekawi
nas sposób, w jaki popkultura wyko-
rzystuje ludowość. Prywatnie intere-
suje nas również muzyka i szeroko
pojęta kultura ludowa, w Chłopoma-
nii jest to jednak tylko rodzaj maski.
W nazwie, jak i w całym koncepcie
12
projektu, bo jest to projekt konceptu-
alny, chodzi bardziej o manię prosto-
ty graniczącej z prostactwem, modę
na chamstwo, właśnie manię cham-
stwa, brutalizm. Muzycznie to podróż
w świat topornego house‘u, techno,
przaśnych melodii.
Co inspiruje Was do tworzenia
nowych utworów? Wasze teksty
trzeba chyba traktować ze sporym
przymrużeniem oka.
Szymon: Nawet z zamknięty-
mi oczami (śmiech).
Lutek: Myślę, że cała konwen-
cja zespołu jest taka, że należy do
nas podchodzić z przymrużeniem
oka i, co za tym idzie, takie muszą
być też nasze teksty. Ale trudno jest
mi odpowiedzieć na pytanie, co mnie
inspiruje do pisania…
Szymon: Życie cię inspiruje!
Lutek: No tak, życie mnie inspi-
ruje. Albo po prostu dostaję materiał
muzyczny od Szymona i stwierdzam:
„Napiszę teraz coś pasującego”.
Szymon: Lutek się trochę
wstydzi powiedzieć, ale on jest do-
skonałym zwiadowcą internetowym
i czyta wszystkie portale, na których
znajdują się jakieś wiadomości czy
newsy z życia wzięte, przeważnie te
cieszące się fantastyczną opinią pu-
bliczną typu „Fakt” (śmiech). No i to
w zasadzie też bardzo często go in-
spiruje – takie proste sprawy z życia
ludzi.
Lutek: Tak, na przykład jeden
z naszych utworów był oparty na
takiej właśnie prawdziwej historii
człowieka z Opola, który miał swój
gołębnik i przesuwał go o kilka cen-
tymetrów, co jakiś czas.
To, co robicie, w zasadzie trudno jest podpiąć pod kon-kretny gatunek muzyczny. To połączenie electro, techno, momentami hip-hopu. Jak Wy nazywacie swoją muzy-kę?
Lutek: Staramy się być jak
najbardziej eklektyczni w tym, co ro-
bimy, a robimy to, co w danym mo-
mencie nam się podoba. Zresztą nie
pragnęliśmy nagrywać płyty, która
byłaby monotonna, na której każdy
utwór wyglądałby podobnie. Nie lubi-
my tego w cudzej muzyce i nie chcie-
liśmy tego w swojej.
Fot. Mariusz Rychłowski
13
Czy w takim razie często zmieniają się obiekty wa-szych muzycznych fascyna-cji?
Szymon: Tak, bardzo często.
Lutek: W czasie nagrywania
Ludomanii interesował nas house,
8bit i można to usłyszeć w naszych
kawałkach. Ale słuchamy naprawdę
każdego gatunku. Ja ostatnio siedzę
w hardtekach.
Powiedzieliście kiedyś, że robicie muzykę, która za kilka lat zdominuje wrocław-skie kluby. Nadal tak myśli-cie?
Lutek: Nie, to swoisty żarcik.
(śmiech)
Szymon: Może tak: muzyka,
do której nawiązujemy, nie kon-
kretnie ta, którą gramy, już dawno
zdominowała wrocławskie kluby. To
zdanie, to nie był żaden profetyzm
z naszej strony. Do klubów z muzyką
taneczną, tak jak i na nasze koncer-
ty, przychodzi się po zapomnienie.
Z tym, że nam dodatkowo zależy
na odtworzeniu takiego momentu
imprezy, gdy ktoś włącza Banię u cy-
gana albo Kanikuły, czy tam nawet
Day’n’nite, i mimo tego, że wszyscy
wstydzą się przyznać do słuchania
tego w domu, to - pijani, zmęcze-
ni, swobodni, ogłupieni - bawią się
wyśmienicie. Większość z naszych
utworów ma taką funkcję. No, są też
swoiste ballady. (śmiech)
W takim razie ile takich tanecznych utworów stworzy-liście do tej pory?
Lutek: Na długogrającej płycie
było ich jedenaście, a od tego czasu
nagraliśmy kolejne trzy czy cztery,
w tym Lodowisko i Rustykalny bit.
Szymon: Do tego mamy kilka
typowo koncertowych utworów, jak
np. On odpowiedział nie wiem czy
Kowboj, więc w sumie jest ich wię-
cej. Myślę, że koło dwudziestu.
A jak wygląda podział ról? Kto jest za co odpowie-dzialny?
Szymon: W zdecydowanej
większości przypadków ja robię mu-
zykę, a Lutek pisze teksty. Jest jesz-
cze trzeci członek zespołu – Cocker
Cock – który okazyjnie śpiewa, a na
koncertach tańczy.
A Wasze zaplecze tech-niczne? Macie profesjonalny sprzęt?
Szymon: Tak, laptopy
(śmiech).
Lutek: Pierwszą płytę nagrali-
śmy korzystając z domowego sprzę-
tu, takiego jak właśnie wspomnia-
ne przez Szymona laptopy. Kiedy
w grudniu będziemy nagrywać dru-
gą, chcemy wejść już do profesjonal-
nego studia.
W grudniu? Słyszałam, że nad nową płytą pracujecie już od czerwca.
Szymon: Naszą twórczość
w ogóle podzieliłbym na trzy okresy.
Pierwszy to czas Ludomanii,brzmie-
nia inspirowanego 8-bitem, i dużo
przaśnych żartów. Generalnie rzecz
biorąc, tam było wszystko, od cze-
go teraz coraz bardziej odchodzimy.
Drugi okres to etap singlowy. Stwo-
rzyliśmy wtedy między innymi Lodo-
wisko oraz te utwory, które gramy
na koncertach, a które nigdzie się
nie ukazały. Natomiast trzeci cykl
właśnie nadszedł i dopiero teraz pra-
cujemy nad nową płytą. W czerwcu
wydawało nam się, że zaczynamy
nową płytę, jednak stworzyliśmy kil-
ka utworów i ze względów osobistych
musieliśmy przerwać pracę. Tak że
na dobrą sprawę prace dopiero się
zaczynają.
Czym tym razem zasko-czycie fanów?
Szymon: Mamy w planie
dużo zmian. Chcemy grać muzykę
na żywo, mamy zamiar wprowadzić
sporo improwizacji. Poza tym planu-
jemy zmienić trochę wizerunek- bę-
dziemy robić inną muzykę, śpiewać
o trochę innych rzeczach. To już nie
będzie house, ale nie będą to też ja-
kieś kolosalne przemiany. Owszem,
mieliśmy dawno temu taki pomysł,
że wchodzimy do studia i zaczynamy
grać ballady na gitarach, ale zrezy-
gnowaliśmy z tego.
Lutek: Chociaż pewnie wróci-
my jeszcze kiedyś do tej myśli.
Szymon: Na pewno. Teraz
mamy zamiar dalej grać elektro-
niczną muzykę, chcemy, żeby nadal
było to postrzegane z przymruże-
niem oka. Wiesz, to jest tak, że cała
otoczka, która towarzyszyła pierw-
szej płycie, trochę nam się przejadła.
Odnosimy wrażenie, że słuchaczom
także. Dlatego chcemy pójść trochę
w innym kierunku, A jednak nie bę-
14
dzie to przemiana o 180º. Nie chce-
my, żeby ludzie byli zaskoczeni tym,
co robimy, ale mile zdziwieni.
Z tego, co widziałam, gra-cie dużo koncertów, w tym sporo wyjazdowych.
Lutek: Tak, ale już na samym
początku stwierdziliśmy, że nie bę-
dziemy się nigdzie wpraszać. Gramy
tylko tam, gdzie jesteśmy zaprasza-
ni.
Szymon: Idziemy tam, gdzie
nas chcą.
Lutek: Ludzie często kontaktu-
ją się z nami przez MySpace. Piszą,
że gdzieś będzie taki, a taki festiwal.
My odpisujemy i dogadujemy szcze-
góły.
Odczuwacie już jakąś po-pularność, przejawy sympa-tii?
Lutek: Oczywiście, ale to zale-
ży od miasta. W niektórych nikt nas
nie kojarzy, na występy przychodzą
przypadkowe osoby, które zobaczyły
plakat i były najzwyczajniej w świe-
cie ciekawe, kim jesteśmy, a w in-
nych ludzie śpiewają razem z nami,
ubierają się na koncerty tak, żeby
wpasować się w klimat.
Szymon: Myślę, że takie trzy
miasta - Wrocław, Poznań i Warsza-
wa, to są miejsca, gdzie kojarzy nas
najwięcej osób.
Lutek: Tak, chociaż ostat-
nio graliśmy w Toruniu i zostaliśmy
bardzo mile zaskoczeni. Ludzie nas
bardzo dobrze kojarzyli, znali tek-
sty, nawet klub był specjalnie przy-
gotowany, wyścielony sianem, na
ścianach wisiały wiejskie elementy.
Wydaje mi się, że dla coraz większej
grupy osób przestajemy być anoni-
mowi, a dzięki temu, że mamy profil
na MySpace (www.myspace.com/
chlopomania), każdy może przed
koncertem zobaczyć, kim jesteśmy,
czym się zajmujemy. Poza tym na-
sza płyta jest do pobrania za darmo,
więc wszyscy mogą ją ściągnąć.
Właśnie. Aktualnie Lu-domania dostępna jest tylko w Internecie. Nie myśleliście o tym, żeby ją wydać?
Lutek: Ona w zasadzie została
wydana w mojej wytwórni w formie
fizycznej. Była to limitowana edycja
kilkudziesięciu egzemplarzy- na każ-
dej płycie były ręcznie malowane
wzory. Zostały sprzedane, bądź roz-
dane znajomym lub interesującym
ludziom, z którymi aktualnie współ-
pracowaliśmy, np. zespołom z Czech
czy ze Stanów Zjednoczonych. Jed-
nak nakład bardzo szybko się wy-
czerpał, a my stwierdziliśmy, że nie
będziemy wydawać nowych. Wolimy,
żeby każdy mógł mieć do tego do-
stęp poprzez Internet.
Któryś już raz z kolei uży-wasz sformułowania „moja wytwórnia”. Mógłbyś przybli-żyć tę kwestię?
Lutek: Prowadzę tzw. netla-
bel, czyli wytwórnię płytową, w któ-
rej wydawnictwa są do ściągnięcia
za darmo i mam tam na koncie już
ponad czterdzieści różnych płyt. Nie
są to moje projekty, ale zazwyczaj
znajomych albo ludzi poznanych
w Internecie. Wytwórnia nie ma
sprecyzowanego kierunku, choć zde-
cydowanie wspólnym elementem
albumów jest nietuzinkowość i ory-
ginalność (co najmniej w skali krajo-
wej). Adres wytwórni to www.byłem-
kobieta.pl Nazwę, jeszcze w liceum,
wymyślił Szymon, ale wytwórnię pro-
wadzę sam.
A jak udaje Wam się funkcjonować, kiedy Szymon jest we Wrocławiu, a Lutek w Poznaniu?
Lutek: W dzisiejszym skompu-
teryzowanym świecie to nie jest pro-
blem. Rozmawiamy ze sobą głównie
przez Internet. Szymon przesyła mi
plik mp3 z muzyką…
Szymon: … a Lutek dopisuje
do tego tekst.
Lutek: Odległość to nie jest ża-
den problem.
Szymon: A potem spotykamy
się na nagraniach albo imprezach
i dyskutujemy o tym, jak to ma wy-
glądać, jak byśmy chcieli widzieć
Chłopomanię.
Jest ktoś, kto koordynuje Wasze działania?
Lutek: Póki co menedżera nie
posiadamy.
Szymon: Wszelkimi kontakta-
mi zajmuje się Lutek. Na razie pasu-
je nam to, bo jest to zgodne z filozo-
fią Do It Yourself.
Lutek: Prowadzę nam My-
Space i Facebooka, kontaktuję się
z wszystkimi ludźmi, odpisuję na
maile.
15
A dostajecie na tych por-talach jakieś wiadomości od fanek?
Szymon: Tak, bardzo często.
Nawet we wczorajszej rozmowie
stwierdziliśmy, że nie ma zespołu
bez fanek.
Lutek: My nasze fanki nazywa-
my „kurkami”.
Szymon: Dokładnie, nadali-
śmy im specjalną nazwę.
„Kurki”? Dlaczego wła-
śnie tak?Szymon: (śmiech) Chciałbym
to trochę sprostować, bo zadajesz py-
tania odnoszące się często do świa-
domej sfery naszej twórczości. Bywa
tak, że dużo rzeczy, które tworzymy
czy mówimy, wychodzi gdzieś z głę-
bi nas czy, jak chcą inni - przychodzi
z daleka, i tak naprawdę nie mamy
pojęcia, skąd to się bierze. Tak jest
z tymi „kurkami” na przykład. Poza
wiejskimi skojarzeniami nie ma
chyba na to wytłumaczenia. A naj-
bardziej nieświadomym elementem
naszego zespołu jest taniec Cocke-
ra Cocka, który można zobaczyć na
koncertach, na które serdecznie za-
praszamy. Już w przyszłym roku za-
mierzamy zorganizować trasę, która
obejmie też Wrocław.
Lutek: Taki już mamy zwyczaj,
że od Wrocławia zaczynamy.
Jesteście amatorami, czy macie jakieś przygotowanie muzyczne?
Szymon: Ja mam. Chodziłem
do Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywko-
wej we Wrocławiu, byłem w klasie
gitary.
Gdybyście w takim razie mieli powiedzieć, czym jest dla Was muzyka?
Szymon: Jeśli mówimy
o twórczym podejściu do muzyki to
po prostu zabawą. Nie traktuję mu-
zyki śmiertelnie poważnie, zresztą to
słychać we wszystkim, co robię mu-
zycznie.
Lutek: W takim ogólnym zna-
czeniu, to traktuję ją poważnie, ale
jeśli chodzi o proces twórczy, to rze-
czywiście, jest ona dla mnie zaba-
wą.
Szymon: Z naszej strony to
jest takie żonglowanie konwencja-
mi, pewnego rodzaju postmoderni-
styczne wariactwo.
A czym oprócz muzyki się zajmujecie?
Szymon: Ja studiuję filologię
polską na Uniwersytecie Wrocław-
skim. Bardzo mi się tam podoba.
Fot. Mariusz Rychłowski
16
Lutek: A ja właśnie zacząłem
kulturoznawstwo na Uniwersytecie
im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Szymon: Kochamy stu-
dia i chcemy zostać naukowcami
(śmiech).
Lutek: Ale tak poważnie, to
chcielibyśmy jakoś to wszystko po-
łączyć -żeby robić w życiu coś na
poważnie: pracować, zarabiać, ale
i mieć też ciągle czas i ochotę robić
to, co lubimy, czyli muzykę.
Tworząc Chłopomanię mieliście ambicje, żeby stać się zespołem ogólnie roz-poznawalnym i obecnym w branży?
Szymon: Trudno rozpatrywać
to w takich kategoriach. Wiadomo,
mieliśmy takie ambicje, ale z dru-
giej strony to nie jest nasza praca, to
nasze hobby, fajna zabawa – przede
wszystkim robimy to dla przyjemno-
ści. No a im więcej ludzi przychodzi
na koncerty, im więcej nas słucha,
tym większa przyjemność.
Lutek: Ale mieliśmy nadzieję,
że będziemy zapraszani na masowe
festiwale. Staraliśmy się robić muzy-
kę, która nie będzie cały czas w pod-
ziemiu, ale taką, która spodoba się
słuchaczom, i przy której będą się
dobrze bawić. A z czasem okazało
się, że nam się to udało. Zostaliśmy
docenieni.
Co możecie uznać za swo-je największe dokonanie?
Lutek: Myślę, że był to występ
na warszawskim festiwalu Wisłostra-
da, gdzie publika sięgała dziesięciu
tysięcy ludzi.
Szymon: Wtedy przed nami
grali między innymi Czesław Śpiewa
i Maria Peszek. Zresztą w Warszawie
graliśmy już parokrotnie i zawsze
spotykaliśmy się z bardzo ciepłym
przyjęciem.
A z drugiej strony: jakie jest Wasze największe ma-rzenie?
Szymon: Nowa płyta - to jest
największe marzenie. Chcemy poka-
zać wszystkim, że słynny „syndrom
drugiej płyty”, który jest zmorą po-
czątkujących zespołów, nas nie do-
tyczy; że dalej potrafimy stworzyć
coś ciekawego, dowcipnego i nie-
koniecznie musi to się opierać cały
czas na tym samym patencie.
I naprawdę tylko tego mogę Wam życzyć?
Szymon: Życz nam jeszcze „ku-
rek”! (śmiech)
Rozmawiała Ewa Fita
Fot. Mariusz Rychłowski
17
Fot. Mariusz Rychłowski
18
rozstrzelone w bardzo dużych odle-
głościach przejścia dla pieszych są
na porządku dziennym. Do tego do-
chodzą wąskie chodniki, niejedno-
krotnie zastawione przez parkujące
tam samochody, brak wind w nie-
których instytucjach państwowych
czy chociażby nieprzystosowanie
bloków mieszkalnych.
Rozmowa z Anią zainspirowała
mnie również do tego, aby zastano-
wić się, czy moja rodzima uczelnia
i wydział podejmują odpowiednie
środki ułatwiające życie osobom
nie w pełni sprawnym. Wchodząc
tego dnia do Instytutu Filologii Pol-
skiej, w którym studiuję, myślałam:
„na pewno nie jest tak źle, mamy
w końcu windę”. Niestety, kiedy do
niej podeszłam, pierwszą rzeczą,
jaka rzuciła mi się w oczy, była kart-
ka z napisem „winda nieczynna”. Od
tego czasu minął tydzień, a winda jak
nie działała, tak nie działa – mimo,
że w tym instytucie studiują również
osoby niepełnosprawne. Zdziwiona
tą sytuacją podeszłam do znanej mi
z widzenia dziewczyny, poruszającej
się na wózku i wprost zapytałam,
czy uważa, że nasz instytut jest do-
brze przystosowany. Odpowiedziała,
że tak – ogólnie rzecz biorąc, jest.
Zepsuta winda to spore uniedogod-
nienie, ale akurat moja rozmówczyni
była w stanie zejść po schodach, je-
żeli tylko ktoś ją wtedy asekurował
i zniósł jej wózek. W znacznie gorszej
sytuacji byłaby osoba, której nogi są
całkowicie bezwładne. Dziewczyna
zwróciła mi jednak uwagę na inne
defekty naszego instytutu, które
utrudniają jej życie: kilkustopniowe
schodki przy wejściu do biblioteki,
ksera, kilku sal na parterze, a nawet
bufetu. Również, żeby dostać się do
Jak podają różne źródła, liczba
niepełnosprawnych studentów stale
rośnie. Nie zmienia to jednak faktu,
że ilość ludzi z wyższym wykształce-
niem jest wciąż nieporównywalnie
większa wśród tych, którzy nie są
dotknięci żadną dysfunkcją. Z czego
to wynika? Moja jeżdżąca na wózku
inwalidzkim znajoma z Warszawy,
Ania, wyjaśnia to tak: „młode, niepeł-
nosprawne osoby mają do pokona-
nia wiele barier, nie tylko fizycznych,
ale przede wszystkim psychicznych.
Wiem, że wielu ludzi obawia się, czy
sobie poradzi. Do tego dochodzi świa-
domość, że nawet jeżeli uczelnia jest
odpowiednio przystosowana, to dro-
ga, którą trzeba pokonać od wyjścia
z domu, może być tak naprawdę nie
do przebycia”.
I rzeczywiście. Kiedy przeszłam
się kilkoma wrocławskimi ulicami,
nie tak jak zwykle, spokojnie spa-
cerując, ale starając się choć przez
moment postawić w sytuacji osoby
poruszającej się na wózku, zauwa-
żyłam, że nawet zwykła wyprawa
do sklepu może być dla niektórych
wędrówką pełną katorgi. Wysokie
krawężniki, brak podjazdów czy
Media wprost atakują nas tymi słowami z każdej strony. Równe szanse dla dzieci ze wsi, dla nie-pełnosprawnych, dla samotnych matek. W każdym dużym mieście można, co jakiś czas, zobaczyć adekwatne plakaty, a w telewizji pojawiają się reklamy społeczne. Ale czy rzeczywiście państwo,
a co za tym idzie, wszelkie instytucje publiczne zapewniają równe szanse? A może kończy się tylko i wyłącznie na sloganach reklamowych?
Równe szanse
Fot. Daniel Stańczak
19
sporej części księgozbioru w czytel-
ni, trzeba pokonać w miarę wysokie
i wąskie schody. Kompletnie rozbita
tym, co usłyszałam, zaczęłam zasta-
nawiać się, jak to wygląda na innych
wydziałach i uczelniach. Żeby roz-
wiać wątpliwości zadzwoniłam z tym
pytaniem do kilku znajomych. Jak
nietrudno się domyślić, okazało się,
że w najgorszej sytuacji są osoby,
których wydziały mieszczą się w sta-
rych, przedwojennych budynkach.
Nawet jeśli zamontowano w nich
windę, to są miejsca, do których oso-
ba na wózku inwalidzkim po prostu
nie wejdzie. Tak jest na niektórych
wydziałach Uniwersytetu Wrocław-
skiego i Akademii Medycznej. Z in-
formacji, które udało mi się zebrać
wynika, że najlepiej przystosowane
budynki UWr to te, w których uczą
się studenci stosunków międzyna-
rodowych, socjologii i politologii.
Ponoć w trudnej sytuacji byli nie-
pełnosprawni studenci Politechniki
Wrocławskiej, jednak tam znalezio-
no pewne rozwiązanie – wszystkie
zajęcia mają oni teraz w najnowo-
cześniejszym budynku C13.
Nie zapominając o tym, że nie-
pełnosprawni to nie tylko ludzie, któ-
rzy mają trudności w poruszaniu się,
postanowiłam sprawdzić, jak sprawy
się mają w przypadku osób niewido-
mych. Tym razem, muszę przyznać,
mile się zaskoczyłam. W Instytu-
cie Filologii Polskiej na każdych
drzwiach, niezależnie od tego, czy
jest to wejście do sali wykładowej,
czy toalety, można znaleźć tablicz-
ki z informacjami, pisane brajlem.
Jak słyszałam, niewidomi studenci
są zadowoleni z tego, jak wszystko
tu funkcjonuje. Nie mają problemu
z uczestniczeniem w zajęciach dy-
daktycznych, a wszelkie kolokwia
i egzaminy zaliczają ustnie. Porusza-
nie się po budynku również nie sta-
nowi zbytniego problemu – zawsze
można skorzystać z pomocy kole-
gów. Gorzej, kiedy niewidoma osoba
musi „wyjść na miasto”. Sama by-
łam kiedyś świadkiem sytuacji, gdy
niewidząca dziewczyna chciała dojść
na przystanek tramwajowy koło Ga-
lerii Dominikańskiej, ale zatrzymała
się na skraju wielkiej kałuży (w miej-
scu, gdzie zimą zawsze sprzedawa-
ne są rękawiczki) i nie wiedząc, co
ma zrobić, stała tam przez pewien
czas. Wokół było pełno ludzi, ale
nikt nawet nie ruszył się z miej-
sca, żeby jej pomóc. Wszyscy za to
z zaciekawieniem na nią patrzyli.
Kiedy do niej podeszłam, powiedzia-
ła mi, że takie sytuacje zdarzają się
często. Bywa, że nie wie, w którą
stronę może pójść, jak się poruszyć
i musi liczyć na pomoc przypadko-
wych osób.
Przez długi czas niepełnospraw-
ni studenci mogli liczyć na stypendia
specjalne, jednak w 2004 roku w ży-
cie weszła ustawa, na mocy której
zostały one zniesione i zastąpione
dopłatą do stypendium socjalnego
z tytułu kosztów związanych z nie-
pełnosprawnością. Nikogo nie zdziwi
chyba, jeśli powiem, że wielu oso-
bom znacznie skomplikowało to ży-
cie. Aktualnie niepełnosprawni stu-
denci mogą ubiegać się o przyznanie
wspomnianego stypendium socjal-
nego, jeśli tylko posiadają orzecze-
nie o stopniu niepełnosprawności,
wydane przez Zakład Ubezpieczeń
Społecznych. Na jakich warunkach
takie stypendium będzie przyznawa-
ne oraz jaka będzie jego wysokość,
indywidualnie ustala już rektor każ-
dej uczelni, działając w porozumie-
niu z Samorządem Studenckim.
„Równe szanse” są dla wielu
osób ideą, której chyba nigdy nie
uda się osiągnąć. Wymagałoby to
nie tylko całkowitej reformy prawnej,
ale przede wszystkim kompletnej
zmiany w myśleniu ludzi tzw. „peł-
nosprawnych”. A na to, niestety, nie
mamy najmniejszego wpływu.
Ewa Fita
Fot. Daniel Stańczak
20
Z lustrem wiąże się wiele przesądów.
Stłuczone lustro ma wróżyć siedem
lat nieszczęść, a przejrzenie się
w jego odłamku – rychłą śmierć lub
chorobę, dlatego kawałki stłuczone-
go lustra należy sprzątać z zamknię-
tymi oczami. Wierzenie to pochodzi
od Rzymian z I w. n.e., którzy do
greckiego przesądu o pechu doda-
li siedem lat. Nieszczęściu jednak
można zapobiec, zakopując w ziemi
kawałki rozbitego zwierciadła. Pecha
sprowadza też spoglądanie w lustro
przy świecy, zwłaszcza w Halloween.
Również panna młoda, kiedy jest już
gotowa do ślubu, nie powinna w nie
zerkać przed ceremonią . Przesąd
aktorski wiąże pecha ze spojrzeniem
przez ramię w czyjeś lustro. Spadają-
ce ze ściany ma wróżyć natomiast
rychłą śmierć jednego z domowni-
ków, a niezasłonięte podczas burzy,
przyciągać pioruny.
Jeden z lustrzanych mitów mówi
o tym, że zwierciadlana tafla może
uwięzić ludzką duszę. Stąd prawdo-
podobnie wziął się zwyczaj zasła-
niania luster w mieszkaniu na czas
obrządków pogrzebowych zmarłego
domownika. Ta tradycja wywodzi się
być może z obawy, by nieboszczyk
Któż nie zna baśni o Królew-nie Śnieżce i siedmiu krasno-
ludkach, w której zła macocha posiadała lustro pomagające jej w poszukiwaniu pasierbi-cy? Kto nie słyszał o Alicji Po Drugiej Stronie Lustra? Zwier-
ciadło towarzyszy nam nie tylko w baśniach i legendach. Jest elementem naszej rzeczy-wistości, bez którego trudno się obyć. Lustra otaczają nas
zewsząd, a my od wieków nadajemy im coraz to nowe
znaczenie, symbolikę, a nawet moc.
Lustereczko, powiedz przecie…
Fot.
ww
w.s
tory
.pl
21
nie wypatrzył sobie przez lustro spo-
śród obecnych towarzysza podróży
na tamten świat, albo z poglądu,
że zwierciadło to drzwi, przez które
dusza przedostać się może do (lub
z) innego świata. Także niemowlę
w ciągu pierwszego roku życia nie po-
winno przyglądać się swemu odbiciu
w lustrze, aby zwierciadło nie skradło
mu duszy. Ze związków zwierciadła
z duszą wywodzi się także przekona-
nie, że wampiry i czarownice nie od-
bijają się w lustrze, ponieważ jej nie
posiadają.
Lustro przez wieki stało się
niezbędnym atrybutem każdego
maga. Nostradamus korzystał z ma-
gicznego zwierciadła wykonanego
z czarnego materiału. Zdaniem wie-
lu badaczy słynne „Centurie” jasno-
widza powstały dzięki magicznym
praktykom z wykorzystaniem tegoż
lustra, nie zaś jako przepowiednie
astrologiczne. Podobny przedmiot
posiadała również jego protektor-
ka - Katarzyna Medycejska. Według
legendy nadworny mag, na żąda-
nie swej pani, ukazał w nim oblicza
przyszłych władców Francji. Słynne
w dziejach magii jest zwierciadło wy-
konane przez Johna Dee – nadwor-
nego astrologa angielskiej królowej
Elżbiety I.
W Polsce w legendy obrosło
lustro czarnoksiężnika Twardow-
skiego, znajdujące się w zakrystii
bazyliki mniejszej pod wezwaniem
Wniebowzięcia Najświętszej Marii
Panny w Węgrowie. Za pomocą tego
zwierciadła czarnoksiężnik wywołać
miał dla Zygmunta Augusta ducha
Barbary Radziwiłłówny. Pomimo
ostrzeżenia maga, że próba zbliże-
nia się do zja-
wy królowej
przyniesie im
obu nieszczę-
ście, zrozpa-
czony król
usiłował ją
objąć. W tym
m o m e n c i e
duch zniknął,
lustro pękło,
a obaj uczestnicy seansu po niedłu-
gim czasie zmarli. Ramę zwierciadła
Twardowskiego obiega napis – lekko
wypukłe, złocone litery układające
się w łacińskie zdanie: „Zabawiał się
lustrem tym Twardowski, magicz-
ne sztuki pokazując, lecz na służbę
Bożą obrócone (to) jest”.
To tylko niektóre ze zwiercia-
dlanych legend. Może teraz, gdy
przypadkiem sięgniemy po lusterko,
wrócimy do marzeń z dzieciństwa
i zastanowimy się, co kryje się za
zasłoną jego tafli. Być może uświa-
domimy sobie wówczas, że posiada-
my przedmiot, którego największą
siłą nie jest magia, ale budowana od
wieków sieć niezwykłych legend, ba-
śni i cudownych historii.
Paulina Dreslerska
Fot. www.niewiarygodne.pl
Fot. www.elblag24.pl
22
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
23
24
Wrocław, obok Warszawy, Po-
znania stał się jednym z ważniejszych
ośrodków obchodów tzw. juliuszady.
Dla Wrocławian 2009 rok to nie tylko
200.rocznica urodzin Słowackiego,
ale również 160. rocznica jego śmier-
ci, 55. rocznica powstania tutejszego
IX LO, 50. rocznica nadania szkole
tej imienia Juliusza Słowackiego,
25. rocznica odsłonięcia pomnika
Juliusza we Wrocławiu, czy też 25.
zlot szkół, których patronem jest wła-
śnie Słowacki. Sporo tego - zadyszki
można dostać, wymieniając rocznice
te jednym tchem! Program wrocław-
skich obchodów juliuszady jest rów-
nie bogaty, jak powyższe kalenda-
rium. Nad całością przedsięwzięcia
czuwa wymienione przeze mnie IX
Liceum Ogólnokształcące, które pilo-
tuje i animuje uroczyste obchody.
Instytut Filologii Polskiej Uniwer-
sytetu Wrocławskiego oraz Zakład
Narodowy im. Ossolińskich także
dorzuciły z tej okazji swój kamyczek.
Tymi słowami profesor Pimko z Gombrowiczowskiego Ferdydurke wydał ponadczasowy, literacki wyrok, którego skutki odczuwamy po dziś dzień, chociażby w sferze edukacji, kiedy to setny raz
przez naszych belfrów przywoływana zostaje powyższa kwestia. A że w 2009 roku przypada dwu-setna rocznica urodzin sławnego Jula, sejm polski postanowił okrasić nam szarą rzeczywistość
oficjalnymi obchodami tego zacnego jubileuszu, to z kolei wiąże się z szeregiem wystaw, odczytów i innych imprez kulturalnych powiązanych tematycznie z twórczością owego poety, które swe miej-
sce mają w największych miastach Polski. Bóg zapłać!
„Słowacki wielkim poetą był…”
Fot. Magda Oczadły
25
ale również przedruki rękopisów po-
parte współczesnym zapisem trans-
krypcyjnym. Całość prezentuje się
niezwykle urodziwie i jest z pewno-
ścią warta uwagi. Stanowi również
namacalny ślad zaistnienia wychwa-
lanej przeze mnie wystawy.
A więc… „Koniec i bomba, kto
nie widział - ten trąba”!
Paulina Pazdyka
P.S. A 3 listopada w Teatrze Mu-
zycznym Capitol można było obejrzeć
inscenizację: Juliusz Słowacki według
Sambora Dudzińskiego Król Duch
Twój! Będzie to autorski spektakl in-
spirowany poematem Król Duch i po-
stacią polskiego papieża: opowieść
o dobru i złu, o przemianie, jaka do-
konuje się w człowieku. Kolejne spek-
takle zaplanowano na 4, 13 i 14 listo-
pada, zawsze o godz. 20.00.
19 i 20 października zorganizowały
konferencję naukową „Juliusz Sło-
wacki - w dwusetną rocznicę urodzin”,
w której udział wzięli wybitni znawcy
literatury romantycznej oraz twórczo-
ści naszego wieszcza.
Ciekawość i głód intelektualny
zaspokojono. Co zatem na deser?
Zmysł wzroku zaspokoiła wystawa
rękopisów Słowackiego pt. „Żem
był jak pielgrzym... Juliusz Słowacki
(1809- 1849)” otwarta 20 październi-
ka we wrocławskim Ossolineum. Do
19 grudnia możemy na własne oczy
przekonać się, jak pisał – ba, a nawet
rysował słynny Jul!
Ossolineum naprawdę zadba-
ło, aby widzowie…nie usnęli z nudy.
Wystawę podzielono na kilka części.
Pierwsza z nich dotyczy „Albumów
rysunkowych z podróży na wschód”,
zwiedzającym udostępniono intere-
sujące akwarele i rysunki satyrycz-
ne poety. W kolejnej części ekspo-
zycji, tradycyjnym „rzutem oka na
gablotę”, obejrzeć możemy rękopisy
takich dzieł jak: „Fantazy”, „Beniow-
ski”, „Król Duch” i wiele, wiele innych.
Zeskanowane strony oryginałów
daje się również obracać, dzieje się
to za sprawą nowoczesnych technik
audiowizualnych, które zakradły się
w czeluści Zakładu im. Ossolińskich
i pozwalają uwierzyć, że Juliusz może
być naprawdę.. trendy i nie jest wy-
łącznie imaginacją umysłu Gom-
browiczowskiego Pimki. Na końcu
prawdziwą furorę robi sala, w której
zrekonstruowano gabinet Słowackie-
go, jego centralnym punktem jest
stół, a na nim plik fragmentów listów
zaadresowanych do matki i stryja
oraz osobiste przedmioty - kałamarz,
rękawiczki. A dookoła ogromne ekra-
ny, na których wyświetlane są krótkie
prezentacje na temat życia jubilata.
Ossolineum z tej okazji postano-
wiło również wydać „Album rysunko-
wy z Podróży na wschód”. Zawiera on
oczywiście rysunki autorstwa poety,
Fot. Magda Oczadły
26
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że Porcupine Tree planuje wydać dwupłytowy al-bum, na którego pierwszym dysku znajdować się będzie pięćdziesięciominutowa suita The Incident, drugi zaś będzie mieścił cztery odrębne piosen-ki, żartowałem, że nagraliście swoją własną Ummagummę. Gdy jednak zapoznałem się z gotowym dziełem stwierdzi-
razem chcieliśmy wydać wszystkie
utwory za jednym razem, chcieliśmy,
żeby stanowiły całość. Można więc
powiedzieć, że to był gruntownie prze-
myślany plan.
Wydaje mi się zresztą, że z Ummagummą Floydów łą-czy Wasz nowy album nie tyl-ko pomysł dwupłytowego wy-dania. The Incident zdaje się być swego rodzaju powrotem
łem, że ma to głębszy sens.(śmiech) Wiesz, mogliśmy zmie-
ścić cały ten materiał na jednym
dysku, ale chcieliśmy, żeby suita The
Incident stanowiła osobny fragment
i dlatego też umieściliśmy ją na
osobnym kompakcie. W przeszłości
zdarzało nam się, że nagrywaliśmy
album, z którego pozostawało parę
dodatkowych kompozycji, które na-
stępnie wydawaliśmy na EPkach,
takich jak Nil Recurring. Jednak tym
Wiedziałem, że jestem którymś z kolei dziennikarzem, który miał przeprowadzić wywiad z Gawinem Harrisonem przed wrocławskim koncertem Porcupine Tree 28. października.
Czekając przed jego ciasną garderobą w podziemiach Hali Orbita, zastanawiałem się więc, jak bardzo będzie zmęczony i znużony tym niekończącym się ciągiem rozmów w klaustrofo-bicznym pomieszczeniu. Kiedy już jednak znalazłem się w środku, powitał mnie uśmiechnię-ty, sympatyczny i bardzo chętny do rozmowy człowiek, a przede wszystkim wybitny muzyk,
trzykrotny laureat tytułu Najlepszego Bębniarza Roku według czytelników magazynu „Modern Drummer”, perkusista Porcupine Tree.
Równowaga Rozmowa z Gavinem Harrisonem
Fot.
ww
w.e
lulti
moa
noch
ecer
.com
27
do przeszłości, nawiązaniem do najlepszych tradycji psy-chodelicznych i początków rocka progresywnego.
Pewnie dlatego, że to tak na-
prawdę jeden długi utwór. Na pewno
zauważyłeś, że próbowaliśmy realizo-
wać różne pomysły na każdym albu-
mie i w tym wypadku wydawało nam
się, że najwłaściwszą, najfajniejszą
drogą będzie stworzenie jednego, sta-
nowiącego całość fragmentu. Myśleli-
śmy o tym, jak o filmie ze zróżnicowa-
ną dynamiką, który ma poprowadzić
słuchacza przez mnogość stylistyk,
nastrojów, przez różne warstwy opo-
wieści. Wydaje mi się, że ten pomysł
naprawdę ma sens.
The Incident opowiada o ludziach, którzy wzięli udział w wypadkach, osobach, któ-rym umarł ktoś bliski i o stra-cie. Czy Ty, Richard Barbieri bądź Colin Edwin macie jakiś wpływ na warstwę tekstową albumów Porcupine Tree, czy jest to tylko i wyłącznie dział-ka Stevena Wilsona, a Wy skupiacie się na warstwie muzycznej?
Wszystkie teksty pisze Steven,
więc cała warstwa słowna i histo-
rie opowiadane na płytach to jego
dzieło. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to
część utworów pisał Steven, część pi-
saliśmy wszyscy razem, a część tylko
wspólnie aranżowaliśmy. To zmienia
się przy każdym naszym albumie
Zawsze udaje nam się znaleźć nowy
sposób na współpracę. W przeszłości
bywało na przykład tak, że tylko jeden
z nas pisał utwory ze Stevenem, tym
razem było o wiele więcej tworzenia
we czwórkę. Na dwa tygodnie poje-
chaliśmy do naszego studia w Anglii
i po prostu jamowaliśmy, intensyw-
niej niż zdarzało nam się to kiedyś.
Część efektów tego wspólnego gra-
nia znalazła się w suicie The Incident,
a część na drugim dysku.
Czy w takim razie czujesz jakiś związek z warstwą tek-stową albumów Porcupine Tree?
Tak, oczywiście. Wiesz, wszyscy
doświadczamy najprzeróżniejszych
rzeczy w życiu i, chociażby dlatego,
każdy może odwoływać się do naszych
tekstów. Zobacz, przecież tyle rzeczy
się dzieje: ludzie umierają, rodzą się,
rozwodzą… Przez lata twojego życia
wydarza się masa rzeczy i refleksja
nad nimi jest chyba kwestią pewnej
dojrzałości każdego członka zespołu.
Widzisz, brzmienie Porcupine Tree
to tak naprawdę my czterej, wpływy
każdego z nas zebrane razem. Nie
możemy pisać razem tekstów, to by
była jakaś katastrofa. Nikt przecież
nie powie: „OK, to ja piszę pierwszą
linijkę, ty drugą” i tak dalej – to był-
by totalny bałagan. Steven ma dryg
do pisania piosenek, w takim stop-
niu, w jakim Richard jest wybitnym
klawiszowcem. To właśnie stanowi
brzmienie Porcupine Tree – talenty
nas czterech, połączone razem.
Dołączyłeś do Porcupine Tree w 2002 roku, przy nagry-waniu albumu In Absentia. Nie da się ukryć, że od tam-tego czasu styl zespołu zmie-nia się. Jaki jest w tym Twój wpływ?
Powiedziałbym, że jest to jedna
czwarta. A tak na serio – jasne, że
zespół będzie brzmieć inaczej po wy-
mianie dowolnego muzyka. Na pew-
no ważne jest też to, że gdy w zespole
był Chris [Maitland – przypomnienie
K.B.], między chłopakami panowa-
ły inne relacje, a kiedy on odszedł…
Wiesz, jak to jest – każdy ma swój
sposób reagowania na zachowania
innych, poczucie humoru… Ja jestem
zupełnie innym perkusistą, niż Chris,
no i mam też zupełnie inny niż on
wpływ na pozostałych. To nie jest kwe-
stia „lepiej albo gorzej”, to po prostu
coś innego i tak mogłoby być, gdyby-
śmy wymienili jakiegokolwiek innego
muzyka w zespole – brzmienie Porcu-
pine Tree uległoby zmianie. Przecież
ważne jest też to, co już mówiłem –
chłopaki nie są już tymi samymi oso-
bami, co dziesięć lat temu. Dojrzeli,
wiele rzeczy wydarzyło się w ich życiu.
Wiesz, prawdopodobnie gdyby Chris
został w zespole w 2002 roku, Porcu-
pine Tree też brzmieliby teraz inaczej,
bo życie zmienia każdego z nas. Nie
da się ukryć, że jeśli wymienisz jedne-
go z członków zespołu, zmieni się też
28
brzmienie i kierunek, w jakim podąża
twoja muzyka.
Nie da się też ukryć, że od kiedy dołączyłeś do Porcupine Tree, brzmienie zespołu stało się mocniejsze, ostrzejsze – bardziej metalowe…
To prawda. Chociaż nie sądzę,
żeby była w tym jakaś moja zasługa,
ponieważ moje korzenie są związa-
ne z jazzem. Przed wstąpieniem do
Porcupine Tree nigdy nie próbowa-
łem grać muzyki „metalowej”, nigdy
wcześniej nie grałem heavy metalu.
W 1996 roku grałem z Iggy’m Po-
pem, ale to był tak naprawdę jedyny
moment, kiedy wykonywałem „cięż-
kiego” rocka. Granie w mocniejszy,
bardziej agresywny sposób było dla
mnie swego rodzaju wyzwaniem.
W sumie nie wydaje mi się, żeby
nasz zespół podążał w kierunku me-
talu – mieszamy po prostu ze sobą
ekstrema. Lubimy delikatne, atmos-
feryczne wręcz dźwięki, skojarzone
z bardzo mocną, gitarową muzyką.
To zdecydowanie poprawia dynami-
kę według mnie, wszystko rozbija się
o kwestię jak najszerszego spektrum
naszej muzyki.
Wygląda na to, że wy-zwanie, o którym wspomnia-łeś, przeszedłeś doskonale. W latach 2007, 2008 i 2009 otrzymałeś nagrodę czytel-ników magazynu Modern Drummer dla Najlepszego
Progresywnego Perkusisty Roku. W tej rywalizacji prze-ścignąłeś takich muzyków jak Neal Peart, Mike Portnoy, a nawet Pat Mastelotto.
To dość zabawne w wypadku per-
kusisty jazzowego, co nie? (śmiech)
Wiesz, tak naprawdę to nie uważam
się za perkusistę progresywnego.
W dzieciństwie słuchałem bardzo
dużo jazzu, a przecież zupełnie nie
gramy jazzu z Porcupine Tree, ale te
wpływy wciąż gdzieś tam są, ja wciąż
mam tę potrzebę improwizowania
i wciąż mam…wiesz, jazzowe serce.
A jazzem zaraził Cię oj-ciec…
Zgadza się, był muzykiem jazzo-
wym, więc kiedy byłem bardzo mło-
dy, w domu zawsze słychać było jazz.
Ojciec odtwarzał nagrania jazzowe,
czasem znajomi wpadali pograć i ja
też grałem z nim jazz. Wiesz, mówimy
o takiej bardzo starodawnej odmia-
nie tej muzyki, która była tak napraw-
dę moją jedyną inspiracją. Za młodu
nigdy nie słuchałem muzyki progre-
sywnej. Mój brat, starszy ode mnie
o sześć lat, miał płyty Pink Floyd, Ge-
nesis, Yes, ale wtedy zupełnie mnie
one nie interesowały.
Skoro o jazzie mowa – je-steś obecnie również drugim perkusistą King Crimson. Jak to jest grać legendarnym ze-spole i współpracować z czło-wiekiem takim, jak Robert
Fripp, o którym chodzą słu-chy, że jest perfekcjonistą, pracoholikiem, a nawet dyk-tatorem w grupie?
Nigdy czegoś takiego nie od-
czułem. Też słyszałem te plotki, ale
nie znalazłem nic, co mogłoby je po-
twierdzić. Robert jest bardziej niczym
kapitan na statku – to on dowodzi,
ale nigdy nie mówi ci JAK masz grać.
Jeśli jest coś, co ci mówi to jak NIE
grać,a nie chce grania standardo-
wych rzeczy. Musisz odrzucić wszyst-
kie swoje wcześniejsze wizje i zacząć
od nowa, od szkicu, co jest bardzo
odświeżające, ponieważ wielu arty-
stów, z którymi może ci się zdarzyć
grać żąda właśnie standardu. Robert
miał masę ciekawych pomysłów na
to, jak powinna brzmieć perkusja,
a ja oczywiście współpracowałem ra-
zem z Patem Mastelotto, fantastycz-
nym perkusistą, z którym mieliśmy
mnóstwo frajdy. Można powiedzieć,
że próbowaliśmy grać jak jeden bęb-
niarz o czterech rękach i czterech
nogach. Bardzo sumiennie projekto-
waliśmy rytmy, jakimi będziemy się
dzielić, bo nie chcieliśmy powtarzać
się nawzajem i grać tego samego
na dwóch perkusjach. Byliśmy więc
niczym układanka. To był dla mnie
wspaniały czas.
King Crimson są obecnie skupieni na graniu koncertów na żywo. Może jednak znasz i możesz wyjawić jakieś pla-ny Roberta Frippa odnośnie
29
zespołu, nowej płyty?
Z tym człowiekiem nigdy nic nie
wiadomo. Poza tym na chwilę obecną
gram z Porcupine Tree, więc jestem
oderwany od King Crimson. Robert
Fripp, Tony Levin, Pat Mastelotto –
oni wszyscy mają masę projektów po-
bocznych, każdy z nich ma mnóstwo
pracy na innych polach, więc Robert
będzie musiał po prostu zadecydo-
wać, kiedy zaczynamy od nowa. W ze-
szłym roku graliśmy w Stanach Zjed-
noczonych i być może – ale to tylko
moje domysły – zaczniemy grać zno-
wu za kolejny rok. Szczerze mówiąc
mam nadzieję, że tak się stanie, bo
to świetna sprawa. Nie wiem też, czy
Robert planuje nagrać nowy album
z King Crimson, ale bardzo chciałbym
wziąć w tym udział, jestem pewien, że
byłoby to wspaniałe doświadczenie.
Czy współpraca z Rober-tem Frippem i Stevenem Wilsonem ma jakieś punkty wspólne? Obaj wydają się wy-magającymi perfekcjonista-mi i pracoholikami.
Zupełnie nie. To dwaj różni lu-
dzie. Szczerze mówiąc, Steven wcale
nie jest wymagający i Robert też nie.
On ma zdecydowanie więcej różnych
filozoficznych idei w kwestii muzyki
i tego, jak powinna być wykonywa-
na. Prawdą jest, że obaj bardzo dużo
pracują, mimo że, szczerze mówiąc,
mają zupełnie różne charaktery.
Od momentu dołączenia
do Porcupine Tree wiele razy byłeś w Polsce na koncertach, ale jeszcze nigdy we Wrocła-wiu. Czy przy okazji Waszego dzisiejszego występu miałeś okazję zobaczyć miasto, po-zwiedzać?
Tak, razem z Colinem [Edwi-
nem – przyp. K.B.] wybraliśmy się do
centrum. Lubimy – a przynajmniej
ja – wybrać się do miasta, w którym
koncertujemy. Inaczej wszystko było-
by strasznie monotonne; widzieliby-
śmy tylko autobus, garderobę i sce-
nę, a potem znów wracalibyśmy do
autobusu i tak każdego dnia. W ten
sposób moglibyśmy być gdziekol-
wiek. Wiesz, mam swój rower w au-
tobusie, lubię sobie na niego wsiąść,
skoczyć do miasta i rozejrzeć się. To
oczywiście zależy od tego, ile mam
czasu. Dziś wzięliśmy z Colinem sa-
mochód i pojechaliśmy do centrum,
bo, tak jak mówiłeś, nigdy tu nie by-
łem, a wstydem byłoby przyjechać
i widzieć jedynie garderobę z dziurą
w suficie (wskazał palcem dziurę
i zaczął się śmiać). Wyskoczyliśmy
na chwilę, porobiliśmy zdjęcia, wy-
piliśmy kawę i rozejrzeliśmy się po
okolicy. Oczywiście w godzinę nie da
się wiele zobaczyć, ale to zawsze miła
pamiątka wiedzieć, jak wygląda dane
miasto.
Na koniec: co jest dla ciebie najważniejsze w życiu i w muzyce?
Najważniejsza dla mnie jest rów-
nowaga, bo nieważne jak bardzo jest
fantastycznie i jak bardzo wydaje ci
się, że będzie tak dalej, to po pew-
nym czasie ci się to znudzi. Nieważne
jak świetne będzie ci się wydawało
to, co teraz robisz, jeśli robisz to cały
czas, stanie się nudne. Tak więc, róż-
norodność i równowaga pomiędzy
byciem w trasie, siedzeniem w domu,
spędzaniem czasu z rodziną, nagry-
waniem w studio i podróżowaniem
po świecie. Po prostu trzeba w życiu
zachowywać równowagę i to jest dla
mnie najważniejsze.
Rozmawiał Kuba Bocian
Fot. www.propercussion.ch
30
Każdy z nas ma czasem pecha – budzi się z poduszką odciśniętą niesymetrycznie na korzystniej-szym profilu twarzy, wybiera się na zakupy do sklepu obuwniczego z dziurą w skarpecie albo pada ofiarą obficie najedzonego ptaka tuż po najdroższej w życiu wizycie u fryzjera. O pechu niektórych piszą potem w gazetach. Jak o 41-letnim mężczyźnie z Detroit, który, chcąc odzyskać zgubione
kluczyki do samochodu, utknął w studzience kanalizacyjnej, a chwili potem w niej utonął. Albo jak o pewnym austriackim turyście, który w ramach podzięki za cudowne wydostanie się z zaklinowa-
nej windy, udał się do kościoła, gdzie został przygnieciony przez prawie półtonowy ołtarz.
inżynierze – Edwardzie Murphym,
który brał w nich udział, ale kilku
cech jego charakteru możemy się
domyśleć. Wiele możemy mu dzisiaj
zarzucać – całkiem możliwe, że był
człowiekiem zgorzkniałym i sfrustro-
wanym, prawdopodobne też, że nie
grzeszył cierpliwością, a przysłowio-
wa szklanka przez większość życia
świeciła mu w oczy połowiczną pust-
ką, miast cieszyć 50-procentową za-
wartością; jedno jednak musimy mu
oddać – facet wiedział, co go wkurza
i potrafił swoje zdenerwowanie traf-
nie zwerbalizować.
Tym, który wyprowadził Murphy-
’ego z równowagi podczas tamtych
badań, był jego asystent – człowiek,
który popełnił błąd podczas instala-
cji przewodów, zmieniając kierunek,
w jakim zostały przyłączone do całe-
go obwodu, i zniszczył tym samym
calutki, pieczołowicie przygotowany
eksperyment. Opinia Murphy’ego na
temat tego człowieka była szybka
i bezkompromisowa: „Jeśli ten facet
Ludzie od zawsze potrzebowali pra-
wa, które usprawiedliwiłoby ich nie-
udolność, niezdarność czy głupotę.
A że pech obowiązuje nie tylko w au-
tobusach, gdzie każde potknięcie
(dosłownie!) uzasadnić da się siłą
bezwładności, i nie zawsze w taki
sposób, by złorzeczyć można by pod
adresem prawa ciężkości, tłumacząc
się, najłatwiej powołać się na gościa
o nazwisku Murphy.
Jeśli więc posłodziłeś sobie her-
batę dwiema łyżeczkami soli, złama-
łeś nos własnym łokciem, a w mię-
dzyczasie popsułeś trzy żelazne kulki
– nie trać czasu na zbędne tłumacze-
nia, posłuż się słowem – kluczem,
dzięki któremu nawet to, co pozor-
nie niemożliwe, nabierze charakteru
pierwszego trybu warunkowego.
Wszystko zaczęło się 60 lat
temu podczas badań, które te-
stowały ludzką odporność w sy-
mulacjach wypadków lotniczych
w amerykańskiej bazie Muroc Field.
Niewiele wiemy dziś o amerykańskim
ma jakąkolwiek możliwość zrobie-
nia błędu, zrobi go” – orzekł. Ów asy-
stent wkrótce przemianowany został
na ponadczasowego everymana,
z wizerunkiem którego utożsamić
mógłby się każdy nieudacznik, ja-
kiego kiedykolwiek nosiła ziemia,
a postać Murphy’ego awansowała
na naczelnego malkontenta wszech-
czasów – cytowanego przez ludzi
wszystkich ras i w różnych przedzia-
łach wiekowych podczas ekstremal-
nie frustrujących dla nich sytuacji.
Co zabawne, legenda o kąśliwo-pe-
symistycznych regułach Murphy’ego
szybko przerosła jego rzeczywiste,
elokwentne zasługi – książki Artu-
ra Blocha czy Gene’a Weisskopfa
przysłowiowo „włożyły” w jego usta
szereg zabawnych powiedzonek,
przeobrażając go we współczesną
Kasandrę wielu konkretnych i za-
gadnień, i profesji. Odrębnym zbio-
rem własnych praw Murphy’ego po-
szczycić mogą się dziś informatycy,
budowlańcy, elektrycy, filozofowie,
Masłem do dołu czyli dzień ku chwale Murphy’ego
31
hydraulicy, a nawet zawiadowcy
stacji. W języku obiegowym funkcjo-
nuje dzisiaj także wiele zabawnych,
trochę ironicznych praw, które traf-
nie promowane są nazwiskami ta-
kich ludzi, by ich treść wydawała się
być i przekonująca, i dwuznaczna.
Jak w prawie Rockefellera – najbo-
gatszego człowieka w historii, który
potomnych przestrzega, by nie robili
tylko tych rzeczy, na których mogą
zostać przyłapani. Porady i aforyzmy
o tematyce rodzicielsko-wychowaw-
czej przypisano natomiast… matce
Murphy’ego; i choć i owo autorstwo,
i same złote myśli należy traktować
z przymrużeniem oka, pomysłodaw-
cy żartobliwie wyjaśnili tym światu,
po kim Murphy odziedziczył swoje
sławetne czarnowidztwo.
Pomimo swojej sześćdziesięcio-
letniej genezy, szereg praw legendar-
nego Murphy’ego nadal funkcjonuje
w wielu językach świata i cieszy się
niesłabnącą popularnością – można
by pokusić się o śmiałe spostrzeże-
nie, iż przeciętny człowiek najpierw
dowiaduje się o istnieniu reguł jego
autorstwa, a dopiero potem zapo-
znaje się z prawami Kirchoffa czy
Ohma. Istnieją także ludzie, którzy
uosabiają cały Murphy’owy świato-
pogląd, a oddziaływanie w ich życiu
takich praw jak choćby kultowe:
„jeśli coś złego może się zdarzyć,
to się zdarzy” jest bardziej zauwa-
żalne niż istnienie w nim grawitacji.
To ci ludzie zaznaczają prawidłowe
numery w Dużym Lotku, ale zapo-
minają o nadaniu kuponu, spadają
z 60-metrowego nabrzeża podczas
joggingu czy w dość nieszczęśliwy
sposób siadają na telefonie komór-
kowym w kabinie prysznicowej.
W Wymarzonym domu Ani –
jednej z kultowych powieści Lucy
Maud Montgomery o przygodach Ani
z Zielonego Wzgórza, jedna z boha-
terek – niejaka Kornelia, dzieli ludzi
na tych, „którzy znają i nie znają Jó-
zefa”. Parafrazując jej selekcję, „lu-
dzie, którzy znają Murphy’ego”, to
ci, którzy spędzają 60 minut oczeki-
wania na tramwajowym przystanku,
aby przemierzyć nim piętnastominu-
tową trasę, z pracy i szkół wracają
notorycznie ochlapani – nawet jeśli
przez ostatni tydzień z nieba nie spa-
dła ani jedna kropla deszczu i jako
jedyni na sto tysięcy klientów wybie-
rają wadliwy „egzemplarz” Kinder
niespodzianki - bez zabawki w jajku.
O niektórych z nich później czytamy
o poranku w gazetach – jak o Jacqu-
es’u LeFevrierze, który „zasłynął” sa-
mobójczą determinacją: skok z urwi-
ska z uwiązanym do szyi kamieniem,
wypicie trucizny, podpalenie swojego
ubrania i strzał w głowę nie mogły
jednak okazać się skuteczne, skoro
Francuzowi (ostatecznie zmarłemu
z wychłodzenia) od zawsze brakowa-
ło w życiu szczęścia. Taka lektura,
zwłaszcza przy śniadaniu, może być
niebezpieczna, dlatego za wskazane
uchodzi trzymanie kurczowo każdej
kanapki w rękach – wszak Murphy
przewidział nawet to, że jeśli nam
spadnie, to praktycznie zawsze ma-
słem do dołu.
Ola Nowak
Fot.
ww
w.g
azet
a.pl
32
że jestem wielkim miłośnikiem po-
przedniego albumu Jeżozwierzy, taki
zwrot w ich twórczości bardzo mi się
podoba.
Dostaliśmy album, który sięga
bardzo głęboko do eksperymental-
nych, psychodelicznych tradycji lat
60. Słychać tu ogromne wpływy Be-
atlesów, czy wczesnego Pink Floyd,
nie jest to jednak prosta zrzynka –
starodawne klimaty są bowiem sko-
jarzone z nowoczesnymi trendami
i współczesną techniką realizacyjną.
Psychodeliczne, progresywne klima-
ty połączono na The Incident ze zna-
nym z ostatnich dokonań Porcupine
Tree metalowym wręcz wykopem
oraz elektronicznymi, nowoczesnymi
brzmieniami, chociażby w utworze
tytułowym. Do tego jak zwykle docho-
dzi niezwykły talent Stevena Wilsona
i spółki do pisania pięknych melodii
– praktycznie każdy utwór na tym
krążku może się takową pochwalić
(jako najbardziej reprezentatywne
przykłady niech posłużą wspomniany
Time Flies, Drive the Hearse, czy Kne-
el and Disconnect).
Temat talentu poszczególnych
muzyków w wypadku nowej płyty Por-
cupine Tree możnaby ciągnąć w nie-
skończoność, ponieważ wszyscy czte-
rej panowie prezentują nam klasę
samą w sobie, tak wykonawczo, jak
i w kwestii produkcji (zresztą w wy-
padku tej kapeli jest to już standard).
Jeśli jednak należałoby kogoś wyróż-
nić, będzie to na pewno perkusista
Gavin Harrisom, któremu najwyraź-
niej bardzo przysłużył się niedawny
„staż” w King Crimson pod okiem Ro-
berta Frippa i Pata Mastelotto.
Jestem pod coraz większym
wrażeniem tego albumu i pomimo
licznych słów krytyki, jakimi go ob-
rzucono, mogę zaryzykować stwier-
dzenie, że The Incident jest nowym
Signify. Owszem, to płyta trudna,
wymagająca skupienia i zaangażo-
wania, jestem jednak przekonany, że
za jakiś czas będzie się wymieniać ją
jako jedną z najważniejszych, przeło-
mowych pozycji w dorobku Porcupi-
ne Tree.
Kuba Bocian
„Urodziłem się
w 67. – roku Sierżanta Pie-
prza i Are You Experienced” – nie
bez powodu właśnie tymi słowami
zaczyna się Time Flies, kompozycja
uważana za najważniejszą i kulmi-
nacyjną na najnowszym albumie
Porcupine Tree - The Incident.
Muzycznie bowiem ta płyta jest
hołdem wobec wspomnianej tra-
dycji. Przyznam, że mocno mnie to
zaskoczyło, ale zarazem uradowało
– podejrzewałem, że po rewelacyj-
nym i znakomicie przyjętym krążku
Fear of a Blank Planet i będącej po-
dobnym sukcesem EPce Nil Recur-
ring, Porcupine Tree będą podążać
obranym na nich kierunkiem. Stało
się jednak zupełnie inaczej i, mimo
Porcupine Tree – The Incident
33
„Mnie nie obchodzi żaden undergro-
und, ja nawet nie wiem, co to jest...”
Od tych słów zaczyna się utwór
Wszystko mogę mieć, znajdujący się
na premierowej płycie zespołu Ira
z 1989 r. Dwadzieścia lat upłynęło,
a słowa te wciąż wydają się aktualne.
Nowa płyta, opatrzona tytułem 9, nie
odbiega od dotychczasowego dorob-
ku radomskiej grupy. Artur Gadowski
powiedział zresztą o niej, że ma być
zsumowaniem działalności zespołu.
Można spytać, czemu akurat
cytatem sprzed dwóch dekad opa-
trzyłem artykuł poświęcony najnow-
szemu albumowi. Inspiracją jest je-
den z utworów, a konkretnie Spróbuj.
Piosenka jest odpowiedzią wokalisty
na głos fana, który zarzuca zdradę
dla pieniędzy i granie „chłamu”. Ga-
dowski w refrenie śpiewa wprost:
„Spróbuj coś sam, nieważne co, jakąś
radość ludziom daj…”. Zaznaczone
słowa wiele znaczą, gdyż wyrażają to,
co dla zespołu jest ważne – dawanie
radości. Nie wiem, kto miałby zarzu-
cać zespołowi sprzedanie się, skoro
oni nigdy nie byli muzykami podzie-
mia, nieznanymi szerokim rzeszom
ludzi, nastawionym na tworzenie al-
ternatywnej muzyki. Przecież już w la-
tach 90. Telewizja Polska promowała
ich (na Youtube.com można znaleźć
chociażby nadawaną przez Dwójkę
rozmowę z Katarzyną Dowbor, po-
święconą płycie Ogrody z 1995 r.). Ira
to zespół komercyjny, grający muzykę
rozrywkową, nie ma więc sensu robić
o to wyrzuty, skoro sam się z tym nie
kryje.
Przejdźmy jednak do dziewią-
tego studyjnego albumu. Co o nim
powiedzieć? Zaczyna się obiecują-
co. W pierwszej kolejności słuchamy
mocnego, gitarowego grania, w sam
raz na otwarcie koncertu (swoją dro-
gą, zespół wystąpić ma 1 grudnia
w klubie Alibi). Najpierw Z dnia na
dzień, a potem Mój Bóg. Drugi utwór
jest nieco wolniejszy, ale mocny, nie-
co przypominający słabszą wersję
Ikara. Dość charakterystyczne, że Ga-
dowski ostatnio często śpiewa o Naj-
wyższym. Na płycie Tu i teraz obiecy-
wał, że mu wygarnie, gdy stanie przed
Nim (Gdyby mnie lubił), na Londyn
8:15 śpiewał, iż otrzymał nowy dzień
od dobrego Boga (Nowy dzień). Na
najnowszym longplayu Stwórca jest,
miota błyskawicami i odbiera życie.
Rozpalony mocnym graniem słu-
chacz potem może przeżyć rozczaro-
wanie. Dalej jest bowiem lżej; To co
na zawsze brzmi jak przyjemna piose-
neczka o tym, co w życiu ważne, lecz
trąci banałem.
Podobnie jest ze
Szczęściem.
Na dziewiątce pojawia się nowa
wersja utworu Dobry czas, znanego
z udziału w eliminacjach Eurowizji.
Brzmi nieco lepiej, gdyż początkowe
partie klawiszowe zastąpiono gita-
rowymi, co dodaje nieco mocy. Po
wspomnianym wcześniej kawałku
Spróbuj mamy balladkę Nie daj mi
odejść. Małe wzmocnienie następu-
je wraz z piosenką Żyję. Ostatnie trzy
utwory to znów raczej lekkie, łatwe
i przyjemne kawałki. Uwagę zwró-
cić może Druga miłość, łamiąca mit
pierwszego uczucia i jednej jedynej
miłości („Druga miłość też w niebo
porwie cię…”). Kończący album Ape-
tyt budzi optymizm, traktuje o chęci
do życia.
Właściwie nowy album Iry nie
wprowadza niczego nowego – to przy-
jemna dość płytka, mówiąca o rado-
ści życia i codziennych sprawach. Nie
ma tu wielkiego liryzmu, nie da się tu
znaleźć głębokiej metaforyki czy nie-
typowych rozwiązań słownych bądź
muzycznych. Pamiętajmy jednak: Ira
to nie underground – to zespół, który
ma sprawiać przyjemność. Przypusz-
czam, że fani zespołu chętnie jej po-
słuchają, choć brak tu może jeszcze
jednego lub dwóch naprawdę moc-
nych utworów.
Magoo
Ira – 9
34
wszystkim na tym, żeby czas akcji
nie przekroczył 24 godzin. Niestety
zamknięcie w pigułce wszystkich pro-
blemów ludzkiej egzystencji nie jest
możliwe. Gdyby nie ograniczenia cza-
sowe, Zero mogłoby nie mieć końca.
Dochodziliby kolejni bohaterowie, ko-
lejne zdarzenia, aż nikt nie wiedziałby
o co tak naprawdę chodzi.
Wydawać by się mogło, że Bo-
rowski tak bardzo starał się powiązać
ze sobą jak największą ilość przypad-
kowych zdarzeń i osób (to w sumie
czyni film bardzo efektownym), że
zapomniał, co tak naprawdę chciał
wyrazić. Trudno powiedzieć na czym
najbardziej mu zależało. Czy na po-
kazaniu, że wszyscy ludzie są w ja-
kiś sposób ze sobą powiązani? Czy
na tym, że życie jest pełne zarówno
zwykłych problemów, jak i nieoczeki-
wanych zdarzeń? Czy może w końcu
na tym, żeby film był po prostu ory-
ginalnie zrobiony. Chyba przez nie-
zdecydowanie reżysera otrzymujemy
ostatecznie szereg epizodycznych
(ale ciekawych) historii, ułożonych
sprawnie w spójną całość i niewiele
ponad to.
Pomysł był dobry, wykonanie
całkiem niezłe, ale chyba twórca za-
tracił się w szalonym pędzie wyda-
rzeń i pogubił w korowodzie ludzkich
losów. Mógł być z tego film rewelacyj-
ny, a wyszedł tylko dobry.
Urszula Burek
Czy mijasz czasami
kogoś na ulicy i masz
wrażenie, że wcze-
śniej już go gdzieś widziałeś? A wiesz
dlaczego tak się dzieje? Prawdopo-
dobnie nie tylko już się spotkaliście,
ale być może łączy was jakaś szcze-
gólna historia. Przynajmniej tak uwa-
ża Paweł Borowski, reżyser filmu pt.
Zero.
Wśród schematycznych i niezbyt
inteligentnych produkcji, zalewają-
cych ostatnio polski rynek filmowy,
Zero to miła odmiana. Akcja rozpo-
czyna się od odebrania tajemniczego
telefonu przez mężczyznę pracujące-
go w dobrze prosperującej firmie. Ten
telefon powoduje lawinę zdarzeń, po-
wiązanych ze sobą w mniejszym lub
w większym stopniu. Jesteśmy świad-
kami różnych sytuacji, które są jakby
koralikami kolejno nawlekanymi na
nitkę. Niestety koralików jest trochę
za dużo i w pewnym momencie moż-
na się w tym wszystkim pogubić. Na
pewno przyda się dobra pamięć do
twarzy i umiejętność szybkiego koja-
rzenia faktów. Na szczęście bohate-
rowie są dość barwni, dzięki czemu
mamy szansę, nie pogubić się w tej
zagmatwanej układance. Szkoda tyl-
ko, że przez nadmiar postaci, histo-
ria każdej z nich jest potraktowana
po macoszemu. Nie wiedzieć czemu,
w obsadzie znalazła się chyba poło-
wa aktorów serialu Brzydula (jakby
brakowało utalentowanych akto-
rów, którzy jeszcze nie mieli okazji
zadebiutować). Pokazywanie ich
w scenach następujących bezpośred-
nio po sobie, zaczyna w pewnym mo-
mencie nie tyle bawić, co irytować.
Zero to po prostu film o ludziach.
Można odnieść wrażenie, że powstał
po to, by udowodnić, że na świecie nic
nie jest czarne albo białe, dobre albo
złe. Każdy człowiek, ma swoje wady
i zalety. Ale to każdy wie i Borowski
żadnego, wielkiego odkrycia nie do-
konał. Kilka z przedstawionych zda-
rzeń jest dość nieprawdopodobnych,
ale kto tak naprawdę wie, co może
nam się przytrafić w życiu. Intrygują-
ca muzyka tworzy dobry klimat, cho-
ciaż ten sam temat muzyczny jest po-
wtarzany zbyt często (co zresztą jest
nagminne w polskich filmach). Sam
sposób przedstawienia wydarzeń jest
ciekawy i przywodzi na myśl takie fil-
my jak 21 gramów, Amores Perros,
czy rodzime Drzazgi. Jednak ciąg
zdarzeń nie prowadzi w konsekwen-
cji do niczego konkretnego, brakuje
momentu kulminacyjnego. Pewnie
dlatego, że reżyser skupił się przede
Zero
35
w latach 50-tych, czarno-biały, stylizo-
wany (fantastyczne zdjęcia Koszałki)
na kino tego okresu. Jest tu jednocze-
śnie śmiesznie, strasznie i absurdalnie.
Niesamowite. Jak na Polskę. Ale czy
jest tu coś, czego by nie zrobili już kie-
dyś bracia Coen? Inspiracje monochro-
matycznymi klasykami – jest. Fabuła
wyjęta z powieści Chandlera – jest.
Zaskakujące poczucie humoru – jest.
Nastrój pewnej moralnej klaustrofobii
– a jakże. Grubi faceci w koszulach –
ha! Tego scenarzysta Andrzej Bart nie
użył. Ogółem jednak wniosek jest taki,
że Bart nie zrobił niczego nadludzkie-
go. Zrobił taki „Hollywood po polsku”
– a o ilu polskich twórcach można tak
powiedzieć? Pasikowski, może Wajda?
Ktoś jeszcze?
Mógłbym wypisywać długo przed-
wojenne filmy, do których nawiązuje
Rewers, albo wymieniać podobieństwa
do Coenów, ale skupię się na tym, co
jest tu pewną nowinką. Bardzo podo-
ba mi się fakt uczynienia głównej bo-
haterki kobietą. Sabina (Agata Buzek)
jest postacią, którą od razu się lubi.
Niebrzydka (jak się dobrze światło uło-
ży), niegłupia (jak zagadasz o poezji),
ale taka... stłamszona życiem. Pracuje
w wydawnictwie, szef traktuje ją jak
dziecko. Mieszka z matką i babką, obie
próbują ją wydać za mąż, gotowe przy-
witać każdego chętnego najlepszym
ciastem i nalewką. I wtedy pojawia
się ON... Bronek. Elegancki płaszcz,
nieodłączny papieros w ustach, silna
pięść i osobowość. To zawsze ONI są
Jeśli film dostaje jeszcze przed pre-
mierą miliard nagród, to można się
spodziewać, że będzie dobrze. I jest
dobrze. Rewers jest wyśmienity. Ory-
ginalny, świetnie nakręcony, nieźle za-
grany. Niegłupi, a jednocześnie bardzo
rozrywkowy. Wow.
Od momentu pokazu na festiwalu
w Gdyni filmem Borysa Lankosza pod-
niecają się po prostu wszyscy. Film do-
stał tam każdą nagrodę, jaką się dało;
dwa miesiące temu Sobolewski napi-
sał, że narodziła się nowa szkoła pol-
ska i w ogóle polskie kino jest super.
Recenzje po premierze pełne zachwy-
tów. I co ja mogę do tego dopisać?
Wypadało by trochę nakłuć ten balon
hype’u. I owszem, można to zrobić. Nie
zrozumcie mnie źle – Rewers to wyjąt-
kowy polski film, pozbawiony w zasa-
dzie słabych punktów, i każdy powinien
go zobaczyć. ALE... zawsze jest jakieś
„ale”. Jest kilka powodów, które po-
wodują, że nie nazwę Rewersu czymś
wybitnym. To tylko/aż najlepszy polski
film od kilku lat. Ja bym powiedział, że
od czasu Placu Zbawiciela. Czy to tak
wielkie osiągnięcie?
W zachwytach nad Rewersem
irytuje mnie przede wszystkim pewien
etnocentryzm, który pozwala kryty-
kom traktować wyrażenia „świetny
film” i „świetny polski film” na równi.
A przecież przeciętny widz ogląda kino
z całego świata i widzi, jak jest. Weźmy
choćby tę oryginalność i wyjątkowość.
Nie da się ukryć, że jak na polskie
kino jest to rewelacja. Film osadzony
głównymi bohatera-
mi, to wokół nich kręci
się fabuła, to oni biorą sprawy
w swoje ręce w kulminacyjnej scenie.
Nie tym razem. Jak przystało na kraj
kultu maryjnego, w Polsce to figura
matki wiąże się z największą siłą. Ale
więcej nie zdradzam. Natomiast warto
wrócić do Bronka, którego gra Marcin
Dorociński. Ta postać potrzebowała
klasowego aktora i go dostała. Kreacja
Dorocińskiego zasługuje na swoje na-
grody. W momencie, gdy niektórzy już
go skreślali ze swojej listy nadziei, on
wraca w świetnym stylu. Jest świetny,
tak jak pozostali aktorzy. Janda, Po-
lony, Wrocławski, Woronowicz - każdy
wykorzystuje okazję, by się wykazać.
Rewers jest inteligentny, za-
bawny, zaskakujący, emocjonujący.
Bardzo, naprawdę bardzo dobre kino
dla każdego, kto chce czegoś więcej.
Nie wybitne. Ale trzymające się na
poziomie, który „normalne” polskie
filmy osiągają tylko momentami albo
w ogóle. Mam tylko nadzieję, że dla
dobijającego do 60-tki pisarza An-
drzeja Barta Rewers nie będzie jedno-
razowym romansem z kinem i facet
na dobre przerzuci się na zawód sce-
narzysty. O Lankoszu i Koszałce już
nie wspominam. Ci kolesie na pewno
w tej branży zostaną i to m.in. dzięki
nim mam nadzieję, że kiedyś, może
już niedługo... w III RP powstanie arcy-
dzieło przez duże A.
Paweł J. Mizgalewicz
(więcej na filmowelowy.blox.pl)
Rewers
36
środowisko, jak i przez fanów. Ale
wrócimy do Reallity Killed The Video
Star. Krążek wnosi nieco świeżości,
jednocześnie nawiązując do starego,
dobrego stylu albumów Sing When
You’re Winning i Escapology. Premie-
ra nowego materiału miała miejsce
podczas październikowego koncertu
BBC Electric Proms w Londynie.
Piosenki pisane przez samego
Williamsa są bardzo osobiste. Na
szczególną uwagę zasługuje tu Mor-
ning Sun, ballada stworzona (podob-
no) w hołdzie Michaelowi Jacksonowi.
Z muzycznego punktu widzenia naj-
ciekawszą piosenką jest Starstruck.
Fragment arii przywodzącej na myśl
Star Treka jest piękny; szkoda, że tak
rzadko w współczesnym popie mamy
do czynienia z fragmentami stylizo-
wanymi na opery.
Pierwszy, pro-
mujący album
singiel Bodies,
świetnie pokazał
charakter nowej
płyty. Łączy on
przepiękny głos
artysty z elektro-
nicznym brzmie-
niem oraz życio-
wym tekstem.
S z c z e g ó l n i e
bliską mojemu
sercu i przez to
moją ulubioną
piosenką jest Blasphemy; jej słowa
naprawdę skłaniają do przemyśleń,
z nastrojem utworu współgra nadzwy-
czajnie wymowny wokal.
Jednakże bywają momenty, któ-
re jak na mój gust są „zbyt elektro-
niczne”, np. nie podoba mi się zmo-
dyfikowany głos Robbiego z utworu
Difficult For Weirdos. Sama piosenka
w dziwny sposób opowiada o futury-
stycznych dewiacjach, które już dziś
można zaobserwować. Ale przecież
album ma łączyć to, co było, z czymś
zupełnie nowym…
Robbie Williams po raz kolejny
udowodnił, że nie jest już chłopcem
z boysbandu Take That, a dojrzałym
wokalistą, który dobrze czuję się za-
równo w melodyjnych balladach, jak
i w nowoczesnych, elektronicznych
brzmieniach. Nagrał rewelacyjną
płytę, która sprostała oczekiwaniom
fanów, łącząc elektroniczny styl z do-
skonałym wokalem, do którego przy-
zwyczaił nas artysta. Płyta, pomijając
fakt, że niektóre utwory są elektro-
nicznie przekombinowane, jest świet-
na i w pewien sposób nawiązuje do
początków solowej kariery Roba.
Przyjemnie się jej słucha i na pewno
na dłuższy czas zagości na mojej play-
liście.
Konrad Gralec
Reallity Killed The
Video Star jest pierw-
szym od trzech lat studyjnym albu-
mem brytyjskiego wokalisty Robbie-
go Williamsa. Jego tytuł odnosi się do
utworu mało znanego amerykańskie-
go zespołu The Buggles: Video Killed
The Radio Star z 1979 roku. Skąd ta
dziwna korelacja?
Sam Rob napisał na swoim ofi-
cjalnym blogu że Video Killed The Ra-
dio Star była inspiracją dla całej płytki.
Ponadto w lutym dodał, że jego al-
bum łączy „starego Robbiego, nowe-
go Robbiego oraz Robbiego jakiego
jeszcze nie znamy”. Tą wypowiedzią
narobił sporo zamieszania, zwłasz-
cza że jego wcześniejsze wydawnic-
two Rudebox z 2006 roku zostało
bardzo źle przyjęte zarówno przez
Robbie Williams – Reality Killed The Video Star
37
Jednak uważam, że wyraźniej zasu-
gerowany stosunek bohaterów do
prawdopodobnego sprawcy pozwo-
liłby widzom lepiej oswoić się z sytu-
acją, w jakiej znaleźli się ławnicy.
Pozornie mało znaczące za-
chowania aktorów na drugim planie
(pisanie kredą po tablicy, taniec, je-
dzenie) potrafiły skutecznie odciągać
uwagę publiczności od kluczowych
monologów czy dialogów. Ten cieka-
wy zabieg umożliwiał widzom kilkuse-
kundową ucieczkę z niezrozumiałego
świata, w którym decyzje człowieka,
a więc i jego tożsamość, zdają się być
podważane przy każdej możliwej oka-
zji. Rzeczone ucieczki nadały przed-
stawieniu dynamiczności.
Spośród wszystkich aktorów do-
bre kreacje stworzyła zaledwie garst-
ka, m.in. Marcin Rams, który wcielił
się w postać Ławnika numer osiem,
Błażej Michalski (Ławnik numer
dziewięć) czy Bar-
bara Pigoń (Ławnik
numer dwanaście). W spektaklu
pojawiło się zbyt mało sygnałów, że
jedenasty Ławnik – w tej roli Michał
Przybysz – jest obcokrajowcem, stąd
wiele trudności z właściwym odczy-
taniem jego intencji. Nie do końca
zrozumiałe zdają się być agresywne
zachowania Ławnika numer siedem
(Maciej Mikulski). Z jednej strony
bowiem na każdym kroku sugeru-
je, że jego postawa jest błazeńska,
a jednocześnie nie jest w stanie
prześmiewczo zdystansować się do
zaistniałej sytuacji.
Mocną stroną przedstawienia
jest muzyka, którą stworzył Jan Du-
szyński. Adekwatność dźwięku do
wydarzeń mających miejsce na sce-
nie, zdaje się być doskonale dopra-
cowana.
Za dwunastoma krzesłami
wznosi się wielka, kredowa tablica.
Na niej przewodniczący posiedzenia
zapisuje, ilu ławników jest za unie-
winnieniem, a ile chce skazać oskar-
żonego. W czasie trwania przedsta-
wienia to, co zapisują aktorzy staje
się coraz mniej zrozumiałe, powstaje
wielki chaos. Zamęt rodzi się także
w głowach widzów. Spektakl zada-
je wiele pytań i na szczęście nie na
wszystkie odpowiada. To jak najbar-
dziej zdrowy chaos.
Marta Mordarska
W ubiegły weekend miało miejsce
przedstawienie dyplomowe czwarte-
go roku Państwowej Wyższej Szkoły
Teatralnej we Wrocławiu – Dwunastu
gniewnych ludzi w reżyserii Redbada
Klijnstry, na podstawie tekstu Regi-
nalda Rose’a. Na scenie dwanaście
krzeseł ustawionych na planie pół-
okręgu. Na nich zasiada dwunastu
obcych sobie ludzi, aby zadecydować
o przyszłości młodego chłopca. Mają
wydać wyrok – uniewinnić podejrza-
nego albo skazać go na śmierć. Będą
mogli opuścić to dość przygnębiające
pomieszczenie tylko wtedy, gdy ich
rozstrzygnięcie będzie jednomyślne.
Już w pierwszych chwilach przedsta-
wienia dowiadujemy się, że wszyscy,
poza jednym ławnikiem, uważają, że
należy uznać chłopaka za winnego.
Ławnik numer osiem powoli wzbudza
wątpliwość u reszty bohaterów. Spra-
wa przestaje być taka prosta. Pojawia
się wiele niejasności, które na scenie
próbuje się rozwiązywać z lepszym
lub gorszym skutkiem.
Nie mamy sposobności zapo-
znania się z oskarżonym chłopcem.
Nie zostaje nam nawet zasugerowa-
ny jako ktoś, o kim warto byłoby po-
rozmawiać. Bohaterowie wyjątkowo
lakonicznie o nim opowiadają, na
jego miejscu może stanąć dosłownie
każdy, „beztożsamościowy” każdy. To
jasne, że nie o oskarżonego chłopca
idzie, ale o dramat podjęcia decyzji.
Dwunastu gniewnych ludzi
38
przeciwnie – może uczynić utwór
sławnym.
Kapitalnym przykładem po-
wyższego jest teledysk do utworu
zespołu MGMT „Kids”. Sygnowany
nazwą „Official video” klip zyskał
ogromną popularność w serwisie
Youtube, gdzie odnotowano ponad
20 milionów wejść. Piosenka jest
niewątpliwie dobra, lecz teledysk,
który pojawił się w internecie, do-
datkowo ją ubarwił. Para młodych
ludzi: hipnotyzująco spoglądający
młody mężczyzna oraz jego szero-
ko uśmiechająca się towarzyszka,
wszystko przeplatane fragmenta-
mi filmików (zawierających urywki
prognoz pogody, baletów czy dzieł
Charliego Chaplina) – mieszanka
ta zrobiła prawdziwą furorę. Zespół
zyskał rzesze fanów, którzy począt-
kowo nie mogli zrozumieć, kimże
jest pokazana w klipie dziewczyna.
Okazało się, że całe przedsię-
wzięcie jest dziełem półamator-
skim, niezwiązanym z zespołem.
Całość wyreżyserował student Jon
Salmon, a w teledysku wystąpili
jego znajomi – Abby Fuller i Rafa-
el Pulido. Twórca tej wersji wybrał
utwór, gdyż urzekała go nostalgia
za dzieciństwem, którą można od-
naleźć w tekście. Makijaż boha-
terów tego klipu wynika z faktu…
Nie jest nowością, że w przypadku
wielu gwiazd muzyki popularnej
ogromne znaczenie mają różne
czynniki zewnętrzne, a nie wyłącz-
nie muzyka. Bez oświetleniowców,
dźwiękowców i rozlicznych technik
miksowania nierzadko wielu arty-
stów (czy może „artystów”) z pew-
nością nie zaistniałoby.
Czasem idzie się dalej, przy-
pomnijmy sobie słynną historię
zespołu Milli Vanilli, gdzie oficjalne
twarze grupy nie korzystały ze swo-
jego wokalu, korzystając ze śpiewu
innych, mniej atrakcyjnych osób. To
samo zresztą miało miejsce pod-
czas ceremonii otwarcia Igrzysk
Olimpijskich w Pekinie, gdzie
piękna mała dziewczynka, którą
zachwycił się świat, tylko ruszała
ustami, gdyż partie wokalne nagra-
ne zostały przez utalentowane, lecz
niezbyt urodziwe dziecko.
Żyjemy w dobie MTV, czyli cza-
sach, gdy wizja jest nie mniej waż-
na od fonii. Obok dobrej piosenki,
niezbędny jest również porządnie
wykonany teledysk. Dostęp do in-
ternetu, jak i do sprzętu audiowi-
zualnego, mają dzisiaj miliardy lu-
dzi, co sprawia, że dochodzi często
do amatorskich nagrań czy prze-
róbek cudzych utworów. Nie jest
to zjawisko groźne, czasem wręcz
iż nie chcieli oni być rozpoznani. Co
więcej, Rafael prosił Jona o usunię-
cie filmiku, gdy ten pojawił się na
profilu reżysera w portalu Myspace.
Sytuacja odmieniła się, gdy
sam zespół skontaktował się z Jo-
nem, prosząc o udział w kolejnym
projekcie. W teledysku „Electric
Feel” (tym razem oficjalnym) Abby
i Rafael znów pojawiają się ze swo-
im charakterystycznym makijażem,
choć już w roli drugoplanowej.
Fani, zwłaszcza zainspirowani
przeróbką „Kids”, mogli mieć przez
moment nie lada problem, gdy po-
jawił się oryginalny teledysk do tej
piosenki, który absolutnie nie mógł
się równać z klipem w reżyserii
Jona Salmona. Niemniej jednak to
muzyka jest domeną zespołu, tym,
na czym znają się najlepiej. Klipy są
jedynie jej uzupełnieniem
Jak widać, czasem garstka za-
paleńców, dostęp do internetu i por-
tale pokroju Youtube mogą niezwy-
kle pomóc artyście w osiągnięciu
sławy. Choć jednak trochę żal, że
ten magiczny duet, to ktoś inny niż
na początku się wydawało.
Magoo
Dla kogo zaszczyt?MGMT „Kids”
39
Odległość się liczy. W klubie są
wszystkie co bardziej szanujące
się jednostki służące do opisywa-
nia rzeczywistości. Mamy tam lata:
człowiek stary, w przeciwieństwie
do swawolnego młodzieńca-juna-
ka, z przerażeniem obserwuje kur-
czącą się odległość dzielącą go od
śmierci. Mamy jednostki odległości:
Spragniony tułacz przemierzający
pustynię łaknie oazy, jego zbawienie
jest jednak odległe i umrze. Patrząc
ogólnie: w „najodleglejszym punkcie
w ogóle” siedzi Bóg, w najbliższym:
człowiek.
Bóg, jako byt zbyt zarówno odle-
gły, jak i transcendentny, nie będzie
przedmiotem rozważań. Za dużo
„zbytów” przy jednym bycie by na-
pisać coś konkretniejszego od nie-
konkretnej Biblii; dlatego pomyślimy
o człowieku. Jest więc on, ten czło-
wiek, a wkoło są też inni sprawy.
Relacja człowiek a przedmioty
wydaje się prosta do rozgryzienia:
niewidzialne odcinki mierzą wszyst-
ko, a mózg rejestruje i wie, że: tu za
daleko, tu już nie, ale nie, a może
tam, albo tam albo w prawo albo
w lewo. Wszystko porachowane
i daje jakiś obraz i wyobrażenie. Do-
datkowo kto tam przejmował by się
przedmiotami? Przecież przedmioty
są podległe człowiekowi! Kto przy
zdrowych zmysłach przejmuje się
czymś sobie podległym?
Gorsza sprawa: konfrontacja
człowiek kontra człowiek. Tutaj pija-
na proksemika swawoli w najlepsze.
Wszystko mobilne i względne, wyli-
czenia dezaktualizują się w ułamku
sekundy. Fioła można dostać i to
takiego solidnego. Sytuacja zwodzi
pozorną prostotą: ty, znaczy obiekt
„A”, jesteś sobie tam, a obiekt „B”,
znaczy on, siam. Jak rewolwerowcy
na dzikim zachodzie. Odległość od-
powiednia: duży i bezpieczny bufor.
Nawet najmniejszego zwiastuna zbli-
żającej się tragedii. Biedacy, gdyby
wiedzieli! Zarówno „A”, jak i „B”, za-
czynają kroczyć, a – jak wiemy – kro-
czenie jest naturalną uwerturą zmie-
rzania. „A” naciera na „B” lub „B” na
„A”, hard to say. Proksemiczny alarm
daje o sobie znać: Uwaga! Uwaga!
Kolizyjny kurs. „A” i „B” toną w prze-
rażeniu, wszak to próba odwagi: te-
stowe porównanie godności własnej.
Kto zrobi krok w bok? Historia uczy
nas, że krok w bok jest domeną pod-
danych i słabych. Dziś nikt nie chce
być poddany i słaby. Z nozdrzy bije
dym determinacji, zimne spojrzenia
supremacji ścierają się w eterze.
„A” jest pewny siebie, „B” nie kalku-
luje przegranej. Metry deewoluują
w decymetry, te znów w centymetry.
Emocje wypełniają przestrzeń. Nagle
„B” uległ, niczym nieporadne pisklę
upada na bruk. „A” kroczy dalej, kro-
czy jako zwycięzca. Adwersarz żuje
gorycz porażki. Warto zauważyć, że
byliśmy na zwykłym chodniku. Do
proksemicznych swarów może dojść
wszędzie.
Ułożenie rąk, łokci i ud, wszyst-
ko nieustannie kalkuluje się nawza-
jem. Sumy i różnice, iloczyny i ilorazy
śmigają w przestrzeni. Tak właśnie
człowiek tańczy swoje proksemiczne
tango. Taniec pełen ruchów para-
lelno-zachęcających i kontrataków
paraliżujących. Krok w przód inicjuje
i zachęca, krok w tył albo unik od-
rzuca. Partner i partnerka wzajem-
nie reagują i aktywnie tworzą daną
sesję. Atutowy łokieć blokuje możli-
wość przesunięcia łydki. Spojrzenie
umyka nie pozwalając przemieścić
się dłoni, która utorowała by drogę
dla ramienia i szyi. Lewa ręka cze-
ka w odwodzie, ucho nie daje sy-
gnału, osierocona stopa nerwowo
tupie w podłoże. Usta, broda i nos
niespodziewanie kontratakują two-
rząc wyrwę w obronie przeciwnika,
pokonana ręka ucieka w tył. Szansa!
Zmasowany atak, kroczek w przód,
wszystkie dywizje ruszają do boju!
Proksemiczne tango tańczy cały
świat. Taniec nie ma swojej melodii.
Mało to ważne. Fakt faktem, czło-
wiek tańczy je, jak mu zagrają.
Marcin Pluskota
Tango proksemiczne
40
To już ostatnia część naszej małej
wędrówki po szpitalnych zaświatach.
Byliśmy już w każdym niemal zaka-
marku polskich szpitali i zajrzeliśmy
w głowy prawie wszystkim uczestni-
kom tej paranormalnej degrengola-
dy, jaką jest nasza rodzima służba
zdrowia. Zanim jednak zakończymy
nasze szpitalno-farmaceutyczno-
zdrowotne rozważania – wszak mo-
notematyczność jest, tak jak nadgor-
liwość, gorsza od faszyzmu – trzeba
zdobyć się na małe, ale donośne,
crescendo.
No dobrze, nie wiem, czy będzie
donośne... a w kontekście ostatnich
pięciu felietonów na pewno niczym
nie zaskoczy. Nie będzie też to jed-
nak naiwny i jednoznaczny apel
w stylu „Nie leczcie się!”. O nie. Cho-
dzi o przesłanie w swej istocie od-
mienne, może równie naiwne bądź
pretensjonalne, ale za to bardziej
zbliżone do ogólnej wymowy nasze-
go małego cyklu.
Inaczej mówiąc, leczcie się – na
zdrowie. Ale – pod żadnym pozorem,
choćby nie wiem, jak bardzo kto-
kolwiek bądź cokolwiek starało się
was przekonać, że jest inaczej – nie
myślcie, że kasta szpitalnych rezy-
dentów w jakikolwiek sposób chce
Wam, drodzy czytelnicy, pomóc. To
klasa społeczna, jak każda inna.
Nastawiona na znalezienie sobie
miejsca w świecie, zarobienie pie-
niędzy, zysk. Nie jest powiedziane, że
nie chce bądź nie może leczyć (wręcz
przeciwnie, większość z nas po wizy-
cie u lekarza jednak wraca do zdro-
wia), ale trzeba być świadomym, że
nie żyjemy w żadnej Arkadii. Ta klasa
chce zarabiać. A jeśli przypadkiem
jej zarobek w pewnej chwili zacznie
kłócić się z interesem pacjenta – co
wtedy?
Weźmy przykład wirusa A/H1-
N1. Jaki jest słowny ekwiwalent tego
zjawiska w zbiorowej świadomości?
Nie „świńska grypa”, nie „śmiertelny
wirus”, nawet nie „śmiertelne szcze-
pionki”. Za tym wirusem idzie jedno
słowo: panika. Nikogo tak naprawdę
nie obchodzi, kim było tych 50 osób,
które zmarły na grypę na Ukrainie.
Liczy się statystyka, jak u Stalina.
Szczepionki na grypę zabijają szyb-
ciej niż sama grypa: kolejna panika,
kolejne oskarżenia i kolejne ofiary.
Agnieszka Frykowska przywdziewa
maseczkę. Unia Europejska – z Pol-
ską na czele – ładuje ciężkie pienią-
dze w pomoc humanitarną dla Ukra-
iny... To wszystko ładnie wygląda
w mediach. Na szczęście „Kontrast”
jest medium niezależnym, możemy
więc zajrzeć za kulisy tego wszyst-
kiego, poszukać prawdziwego celu
tej całej medialno-farmaceutycznej
nagonki. I tym samym wracamy –
chcąc nie chcąc – do rzeczonej pa-
niki.
Hamartia to zaiste nie do roz-
plątania. Ufasz lekarzom – przyj-
mujesz szczepionkę, więc narażasz
się na śmierć. Nie ufasz – nie przyj-
mujesz, również się narażasz. Tym-
czasem każdy z nas chorował na
grypę w swoim krótkim i szalenie
ciekawym życiu, więc wie, czym się
objawia i czym grozi. A ilu z nas bądź
naszych bliskich na grypę umarło?
Znikomy procent, jak sądzę. Z A/H1-
N1 – śmiem domniemywać – będzie
podobnie.
Jasne, że przytoczony przykład
nie dotyczy tak bardzo medycznego
aspektu sprawy, jak jej medialnego
odbioru. Ale ktoś na ten odbiór po-
zwolił, ktoś dopuścił szczepionki, ktoś
zdecydował, że ta panika będzie ko-
muś na rękę. Nieważne jednak, kto
pozwolił i na co. Istotny jest fakt, że
to zjawisko występuje – rzecz w tym,
żeby nie dać się zwariować. Ani służ-
bie zdrowia, ani zadymie wokół niej,
ani niczemu innemu. Licząc na to,
że jednak to przesłanie do kogokol-
wiek z was dotrze, kończę niniejszy –
i ostatni zarazem – felieton o służbie
zdrowia. A o czym będzie następny?
Czytajcie „Kontrast” – dowiecie się.
Michał Wolski
Choroby służby zdrowiaczęść VI
41
Na pewno zdarzyło Wam się kiedyś
odczuwać pożądanie. Połączone
z fascynacją tworzy symfonię tak
subtelną i miękką, jak najbardziej
ulubiony sweter w parszywy, jesien-
ny dzień (jakich za oknem ostatnio
sporo). Piękne to uczucie i jakże nie-
odgadnione, i nie sposób nie zgodzić
się ze stwierdzeniem, że pielęgno-
wać się jego subtelność, miękkość
i nieodgadnioność powinno. I tutaj
na drodze, niestety, staje nam nowo-
czesna technologia. Bo jakże mówić
o towarzyszącej pożądaniu mgiełce
tajemnicy, kiedy za kilkoma kliknię-
ciami wszystko można mieć na tale-
rzu? Oto przebijane zostają ostatnie,
najgłębsze dna czegoś, co kiedyś
nazywane było intymnością, a słowo
tabu szerokim echem odbija się na
pustyni naszej próżności. Drżyjcie,
romantycy i esteci. Drżyjcie i zasłoń-
cie oczy.
Internet. Adres strony w trybie
rozkazującym, a na stronie, a jakże,
zdjęcia. Uchroń mnie siło wyższa
i niech Was, drodzy czytelnicy, ona
również uchroni przed wyciąganiem
wniosków i szukaniem motywacji
dla pojawiania się tego rodzaju…
witryn. Puch marny, nędzna ponoć
istota, zsyła mannę z nieba tym
wszystkim, dla których piękno, w ja-
kiejkolwiek formie, zamyka się na
wysokości klatki piersiowej kobiety.
Każde są inne. Jedyne, co je łączy, to
bezwstydne zamknięcie w cyfrowym
prostokącie, opatrzone, żenującym
zazwyczaj, opisem.
Domyślacie się, o co chodzi?
W myśl idei owej witryny, na tacy
podaję Wam ze wszech miar suge-
rującą wskazówkę: www.pokacycki.
eu. Wskazówka to, jak się okazuje,
skierowana do obojga płci. Przedział
wiekowy: od pacholęcia do późnej
dojrzałości. Fizycznej, oczywiście, bo
o emocjonalnej, w przypadku tej szla-
chetnej idei, mowy być nie może.
Jak to zazwyczaj bywa, jeśli
idzie o przedziały, najwięcej za-
wiera się w tak zwanej średniej.
Pokacycki przykładnie potwierdza
tę tezę. Króluje średniość: wieku,
rozmiaru, jakości zdjęć. Wtóruje im
monotematyczność, bo założenie
(które, zakładając zawarty w adresie
zwrot do adresata, oddzielić można
spacją, w wyniku czego powstaje
sformułowanie, składające się ze
słów „poka” i „cycki”), użytkownicy
tego, można się nawet pokusić o ta-
kie stwierdzenie, serwisu społeczno-
ściowego, wypełniają wzorowo. Po
prostu poka-zują.
I tutaj, wraz z końcem tychże
rozważań, zaczyna się problem. Pro-
blem kolejno: odwagi, przyzwoitości,
nowoczesności, granic, frywolności,
wolności i szeregu innych wytrychów
słownych, które w dyskusji na ten
temat mogą stać się argumentami
za, a nawet przeciw. Cóż jednak po
spierających się stronach, gdy istota
rzeczy zdaje się odpadać w przedbie-
gach. Zaliczamy solidny emocjonal-
ny falstart, a mimo tego, biegniemy
dalej. I dopóki nie zorientujemy się,
że trzeba wrócić, sprawę (nazwijmy
ją tak roboczo) poka, pozostawić
można, enigmatycznie i wyniośle,
bez komentarza.
Ewa Orczykowska
Felieton bez komentarza
Fot.
blog
s.w
vgaz
ette
.com
42
O istnieniu Hiszpana przypo-
mniało sobie niedawno BBC – stąd
tekst na ich internetowej stronie au-
torstwa Jonathana Stevensona. Ob-
jaśnienie kontekstu i wyprowadzony
na wstępie kontrast, raczej smutne:
„Gdy najlepsi spotykają się w kolej-
nej kolejce Ligi Mistrzów, człowiek,
który dwa razy inspirująco doprowa-
dził swój klub do finału tych rozgry-
wek, jest już tylko i wyłącznie zainte-
resowanym widzem”.
Mendieta walczył o Puchar Mi-
strzów w barwach swojej Valencii,
w 2000 i 2001 roku. W obu przy-
padkach bez powodzenia. Mimo
porażek, eksperci doceniali kunszt
Hiszpana. Dwukrotnie uznany naj-
lepszym pomocnikiem kontynentu,
miał też pewne miejsce w reprezen-
tacji swojego kraju. Kuszony przez
kilka europejskich klubów, wreszcie
się zdecydował (pomogło mu w tym
też odejście trenera Hectora Raula
Cupera). Wybrał ten, który dawał za
niego nieprzyzwoicie dużo.
Z Rzymu do Katalonii
W wakacje 2001 roku Lazio
(rozrzutne wtedy niczym starożyt-
ni rzymianie) zapłaciło za piłkarza
29 milionów funtów (41 milionów
dolarów). Tym samym, Mendieta
został najdroższym hiszpańskim
graczem w historii i szóstym w ran-
kingu ogólnym. Jego pierwszy se-
zon w Wiecznym Mieście okazał
się jednak fatalny. Odejście trene-
ra Dino Zoffa i niepewna sytuacja
w przechodzącym kryzys klubie,
sprawiły, że Mendieta nie czarował.
Nie grywał zresztą regularnie, przez
co nie zdążył przystosować się do
Serie A. Latem ponownie zmienił
klub. Został wypożyczony do FC
Barcelony.
„Wiem, co sobą reprezentuję
i mam wielką ochotę, by znów grać
dobrze. Barça to kolejne wyzwanie
i to mnie bardzo motywuje. (...) Nie
muszę grać dobrze dlatego, że dużo
kosztowałem, czy dlatego, że prosił
o mnie trener. Muszę to zrobić dla sa-
mego siebie.” – tak Mendieta odpo-
wiadał na pytania o swoją przyszłość
w ostatnim dniu lipca 2002.
Legia to za mało
Początkowo, zachwycony trener
Luis Van Gaal stawiał na Hiszpana,
sadzając na ławce m.in. kupionego
również tego lata Romana Riquel-
me. Dzięki temu Mendieta mógł też
zdobyć zwycięską bramkę w spo-
tkaniu z... Legią Warszawa przy
Wirtuoz, dwukrotny finalista Ligi Mistrzów, w swoim czasie jeden z najlepszych środkowych pomocników świata, a w ostatnich dwóch sezonach kariery tylko rezerwowy w rezerwach
Middlesbrough. Przedwcześnie umarły dla futbolu, Gaizka Mendieta i jego ciernista, piłkarska droga.
Gaizka Mendieta ktokolwiek widział,
ktokolwiek wie...
Fot. Wikipedia Commons
43
Łazienkowskiej, w rewanżowym me-
czu eliminacji LM w sierpniu 2002.
Później było już niestety tylko gorzej.
Po pierwsze, podobnie jak w Lazio,
również na Camp Nou zmienił się
szkoleniowiec. Za słabe wyniki, z po-
sadą pożegnał się Van Gaal, a jego
następca, Radomir Antic, miał nieco
inną wizję zespołu. Nieprzyjemne
deja vu?
Mendieta zaliczył w tamtym se-
zonie w sumie 33 występy (o 13 wię-
cej niż w Lazio), strzelając przy tym
4 bramki. W Barcelonie nie zdecydo-
wano się jednak na stałe zatrudnie-
nie piłkarza, co oznaczało dla niego
powrót do włoskiej stolicy...
Szansą na odrodzenie wydawa-
ła się deklaracja człowieka, który
prowadził go w najlepszych latach
w Valencii: Hectora Raula Cupera,
ówczesnego szkoleniowca Inte-
ru, który zapewniał w mediach, że
chciałby ściągnąć Zabalę (drugie
nazwisko rodowe Gaizki) na San
Siro. Do transferu jednak nie doszło.
Mendieta wybrał inny klub, a Cuper
został zwolniony z Interu po sześciu
meczach sezonu 2003/2004. Czyż-
by pomocnik wreszcie oszukał zły
los?
Riverside revolution
Zamiast klubu z Mediolanu,
Mendieta wybrał Middlesbrough
FC. Porzucił kolorowe życie we wło-
skiej stolicy na rzecz mniejszego,
przemysłowego miasta na północ-
nym-wschodzie Anglii. Co ciekawe,
w tym okresie otrzymał też podobno
propozycję ponownego zatrudnienia
w Hiszpanii, ale wolał ofertę z Pre-
mier League (do Boro trafił na zasa-
dzie rocznego wypożyczenie z opcją
pierwokupu).
Decyzja Gaizki dziwiła wielu.
Nawet podczas pierwszego oficjalne-
go czatu z fanami Boro we wrześniu
2003, jeden z sympatyków klubu
z Riverside pytał go: „Boro to niezbyt
znany klub i nie gra w Europejskich
Pucharach, co skłoniło cię do takiej
decyzji?”. Hiszpański pomocnik wy-
jaśniał: „Przyszedłem tu po długich
rozmowach z trenerem i zawodnika-
mi Boro, którzy zachęcali mnie do
przeprowadzki i bardzo ciepło mówili
o klubie. A w pucharach zagramy za
rok, taką mam nadzieję...”.
W Middlesbrough swój trze-
ci sezon zaczynał Steve McClaren,
który zapowiadał, że ten rok będzie
rewolucyjny. W pierwszej jedenastce
grali tam wówczas już: na skrzydle
Boudewijn Zenden, w środku – mie-
rzący 165 cm – magik Juninho Pau-
lista, w ataku bramkostrzelny Mas-
simo Maccarone, a w środku obrony
pewny Gareth Southgate. Mendieta
miał pomóc klubowi wejść na nowy,
jeszcze wyższy poziom.
Sukcesy /łamane przez/ kontuzje
Inauguracyjny sezon wyszedł
mu świetnie. Rozegrał 38 spotkań,
strzelił trzy bramki i pomógł zdo-
być pierwsze trofeum w 128-letniej
historii swojego klubu: Boro, w finale
Pucharu Ligi pokonało Bolton 2:1.
Dla klubu z Riverside oznaczało to
też debiut w Pucharze UEFA. Mendie-
ta (który latem zmienił wypożycze-
nie na transfer permanentny) mógł
znów wrócić na europejskie salony...
Tym razem tylnimi drzwiami.
Niestety, sezon 2004/2005,
kiedy McClaren i jego piłkarze mieli
zbierać owoce pracy z lat poprzed-
nich, okazał się pechowym, ze wzglę-
du na szczególnie dużą ilość kontuzji.
Wśród nich najpoważniejszej doznał
Mendieta, który z powodu urazu ko-
lana stracił prawie cały sezon. Reha-
bilitacja trwała 6 miesięcy. Niektórzy
obawiali się, że do piłki już nie wróci,
pomocnik zapewniał jednak w maju
2005 r. kibiców Boro: „Jedyne o czym
w tym czasie myślałem, to powrót
do Middlesbrough i gra w podstawo-
wym składzie. Koniec kariery? Mam
jeszcze trzy lata w kontakcie, które
chcę tutaj wypełnić”.
Gdy w październiku 2005 r.
„Mendi” wrócił wreszcie do pierwsze-
go składu, pokazał, czym jest głód
gry i radość z przezwyciężenia kontu-
zji. Udowodnił też, że może wrócić do
światowej elity. W pierwszych pięciu
spotkaniach czterokrotnie zostawał
wybrany go graczem meczu, a Boro
z nim w składzie rozbiło m.in. Man-
chester United 4:1 (Mendieta zaliczył
dwie bramki i asystę).
W końcówce listopada, jego
świetną passę na miesiąc przerwała
kontuzja łydki, ale po powrocie na
44
boisko nadal radził sobie bardzo do-
brze (chociaż gorzej niż wcześniej).
Rozgrywał najczęściej całe spotka-
nia, asystował, strzelał i, co najważ-
niejsze, swoim doświadczeniem po-
magał drużynie przechodzić kolejne
rundy Pucharu Uefa. Nieszczęśliwie,
tuż przed rewanżowym meczem
o półfinał tych rozgrywek, podczas
sesji treningowej
3 kwietnia (tydzień po swoich
32 urodzinach), Mendieta złamał
kość w stopie i jego sezon przed-
wcześnie dobiegł końca.
Southgate i ostatni mecz
Hiszpan pokonał uraz po „zale-
dwie” trzech miesiącach, ale w tym
czasie przy Riverside zmieniło się
wiele. Po porażce zespołu w finale
Pucharu Uefa z Sevillą, odszedł tre-
ner Steve McClaren (objął posadę
selekcjonera reprezentacji Anglii),
a jego miejsce zajął jeden z graczy,
symbol klubu, Gareth Southgate.
Jak pokaże przyszłość, będzie to naj-
mniej przychylny i ostatni z trenerów
Mendiety.
Southgate od początku dawał
Hiszpanowi do zrozumienia, że nie
widzi dla niego miejsca w składzie.
Konsekwentnie stawiał tylko na Bo-
atenga lub Morrisona. Pozwolił Za-
bali na tylko 7 występów (połowa
z nich to wejścia z ławki po 70 minu-
cie), a później przestał wybierać go
do kadry meczowej, ale też nie od-
syłał do rezerw. Po raz pierwszy zro-
bił to dopiero po 3 miesiącach. Pod
koniec listopada przyznał, że jeśli
zimą pojawi się oferta, chętnie po-
zwoli mu odejść.
W 20 kolejce Premiership,
w wyjazdowym spotkaniu z Everto-
nem, Mendieta po raz ostatni w swo-
jej karierze wystąpił w oficjalnym
meczu. Grał od początku (bo South-
gate nie miał akurat nikogo innego
na tę pozycję), ale trener zmienił go
już w przerwie. Był 26 dzień grudnia
2006 r., a w Boro mówiło się już wte-
dy głośno, że w tym klubie nie ma
dla Mendiety nadziei.
Uciec, ale dokąd?
Ciąg dalszy kariery pomocni-
ka, to już tylko pasmo rozczarowań
w kolejnych okienkach transfero-
wych. Nikt nie mógł lub nie chciał
wykupić piłkarza. W styczniu 2007
nie udało się to Realowi Sociedad,
a później LA Galaxy, której Southga-
te odpowiedział, że Gaizka to nadal
część składu. Kłamał, bo Hiszpan nie
pojawił się nawet na ławce rezerwo-
wych. Grał tylko w rezerwach.
Po kilku miesiącach, w wywia-
dzie z kwietnia 2007 roku, 33-letni
Mendieta mówił w „The Sunday
Sun”: „Chcę odejść, ale nie myślę
o końcu kariery, czuję się nadal mło-
dym piłkarzem ”. Miał podobno ofer-
ty z Anglii, USA i Bliskiego Wschodu,
ale czas mijał, a Mendieta (leczący
w tym czasie drobny uraz) nadal
nie był w stanie z nikim się doga-
dać. W końcu sam Southgate zapo-
wiedział, że w odejściu piłkarzowi
pomoże klub: „Dla niego najważniej-
sze jest teraz, żeby gdzieś odejść
i grać w tym ostatnim etapie swojej
kariery. Nie brałem go pod uwagę
w ustalaniu kadry na przyszły sezon.
Dopóki jest z nami postaramy się
jednak traktować go normalnie. To
wspaniały profesjonalista”.
Między słowami
Gaizka, przez wspomnianą po-
wyżej uprzejmość, trenował więc
z Boro, a w ostatnich dniach sierpnia
2007 (i okna transferowego) zasko-
czył fanów, mówiąc SkySports, że
nikt w klubie nie rozmawiał z nim
jeszcze o odejściu, a on skupia się
na treningu, bo w przyszłym sezo-
nie chce dostawać więcej szans gry
w pierwszej drużynie. Równie zdzi-
wione Middlesbrough wydało ofi-
cjalne oświadczenie, sprowadzające
się do słów „Przykro nam i dziękuje-
my, ale dla Gaizki Mendiety nie ma
w tym klubie przyszłości – rozma-
wialiśmy o tym wiele razy w poprzed-
nich tygodniach”. Może obu stronom
w komunikacji przeszkodziła bariera
językowa...
Co ciekawe, dziwne i smutne,
mając za sobą już 7 miesięcy w re-
zerwach, Mendieta został przy Ri-
verside na kolejny sezon – ostatni
w kontrakcie z Boro i jak się póź-
niej okaże, w całej karierze piłka-
rza. O pierwszy skład nie otarł się
ani razu, w rezerwach zagrał zaled-
wie kilkakrotnie. Po raz ostatni 22
kwietnia 2008 roku, w spotkaniu
45
rezerw Middlesbrough z rezerwami
Manchesteru City. Małego-wielkiego
Gaizkę Mendietę (uznanego zawod-
nikiem meczu) oklaskiwało 174 wi-
dzów. Tak do historii futbolu odszedł
jeden z piłkarskich bogów ostatnie-
go przełomu wieków...
Nierozwiązany problem
„Angielska piłka dała mi wiele
radości, mimo kilku kontuzji mam
piękne wspomnienia z tego czasu
z Middlesbrough” – wspomina w li-
stopadzie 2009 r., Mendieta. „Pierw-
sze sezony były fantastyczne: wygra-
liśmy Puchar Ligi, graliśmy w finale
Pucharu Uefa – to były przyjemne
chwile. Szkoda, że w którymś mo-
mencie coś się zepsuło. Wydawało
mi się, że w moim ostatnim sezonie
ani klub, ani manager nie traktowa-
li mnie fair. Niestety nie udało nam
się znaleźć wyjścia z tej sytuacji...”.
Gaizka to skromny człowiek,
który lubi doszukiwać się pozyty-
wów. Dostrzega je także w piłkarsko
zmarnowanym czasie, który spędził
w rezerwach Boro: „Pokochałem tu-
tejszych ludzi, to miejsce. Nie chcę
jeszcze wyprowadzać się do Hiszpa-
nii” – zdradza były kapitan Valencii,
który ze swoją partnerką Helen, na-
dal mieszka ok. 15 km od stadionu
Middlesbrough.
Niczego nie żałuję
Mimo nienajlepszego pożegna-
nia z piłką, Mendieta podsumowując
swoją karierę zaznacza, że osiągnął
znacznie więcej niż planował: „Kiedy
byłem młody trenowałem raczej lek-
koatletykę, w piłkę zacząłem grać
na poważnie dopiero kiedy miałem
14 albo 15 lat. Nigdy nie sądziłem,
że mi się powiedzie w tym sporcie.
Nawet o tym nie marzyłem. Gdy te-
raz to wszystko wspominam, jestem
w szoku, że udało mi się tak dużo
osiągnąć.”.
Hiszpan dodaje też: „Wiesz
ileu dzieciaków marzy tylko o tym,
żeby zostać piłkarzem? Ja miałem
szczęście grać w La Lidze, Serie A,
Premier League, w Lidze Mistrzów
i na Mistrzostwach Świata. Wygry-
wałem trofea, grałem w derbach
Roma-Lazio i Barcelona-Real, a to
najwspanialsze mecze w jakich mo-
żesz wystąpić w futbolu, mam dzię-
ki nim niesamowite wspomnienia.
Właśnie dlatego nie mogę czegokol-
wiek żałować”.
Zdaje się, że jest jednak taka
rzecz, która sprawia, że trochę żało-
wać trzeba. To Wikipedia. Tak, ta in-
ternetowa encyklopedia. Nie może
być inaczej, jeśli nawet jej twórcy
dzielą opis kariery Mendiety na tyl-
ko dwie części: cztery udane lata
w Valencii i kolejne siedem w trzech
innych klubach, zatytułowane zbior-
czo „koniec kariery”...
Adrian Fulneczek
Fot. Wikipedia Commons
46
Takoż eksperci, Michały: Pol
i Okoński, na swych blogach, zęby
zaciskają, ale gadają. Pisze jeden
z wyżej wspomnianych Panów Mi-
chałów: „żeby chociaż Francja mia-
ła znacznie więcej okazji...”. I mnie
smuci, że dzisiejsi Trójkolorowi mieli
jakiekolwiek problemy z bądź co
bądź, europejskim średniakiem. Ale
- wbrew popularnej opinii – mi wyda-
li się lepsi.
Poza tym, najgorsza pomyłką
sędziego tego spotkania nie była
związana z zagraniem ręką, a sytu-
acją, w której Anelka wywalczył rzut
karny dla gospodarzy. W tamtym
momencie Francuzi powinni strzelić
gola po bożemu i nie byłoby teraz za-
mieszania. Nie, nie twierdzę, że kon-
cepcja sprawiedliwości rozumianej
jako „każdemu po równo” jest naj-
lepszą, bynajmniej. Przypominam
tylko, że wcześniej sędzia skrzywdził
Les Bleus w bardziej klarownej sytu-
acji. Warto o tym nie zapominać. To
na wstępie, teraz do rzeczy.
Z dystansu patrząc (no, po-
wiedzmy oczami Irlandczyka Pół-
nocnego) nie najlepiej wypadają ci
kamienujący ‘Anriego’. Po pierwsze,
gdyby po drugiej stronie boiska to
samo zrobił Robbie Keane, to ilu
z nich równie głośno nawoływałoby
do powtórzenia spotkania?
Po drugie, czemu cały ciężar
odpowiedzialności spada na napast-
nika? Emmanuel Petit, w rozmowie
z BBC starał się zdecydowanie zała-
godzić sprawę. Poza wpadkami taki-
mi jak to zdanie: „Zidane dostawał
czerwone kartki za rzeczy, za które
ktoś na ulicy trafiłby do więzienia,
a Henry przez 15 lat kariery zacho-
wywał się wspaniale, więc jeden
błąd możemy mu chyba wybaczyć?”
– wypowiedział też jedno, dosyć
ostre, krótkie i rzeczowe zdanie: „na
boisku jest od tego sędzia i jeśli on
niczego nie widział, to nie jest pro-
blem Francji”.
Po trzecie, najważniejsze, o hi-
pokryzji: zdarzyło się, że w tegorocz-
nym półfinale Ligi Mistrzów ściska-
łem kciuki za Chelsea. Pamiętam,
że ostatecznie przegrali. Nie przy-
pominam sobie natomiast, żebym
po spotkaniu miał okazję ściskać
dłoń kogoś, kto twierdziłby, że skoro
Pique grał w koszykówkę we wła-
snym polu karnym, to mecz należy
powtórzyć. Nie pisałem po tym spo-
tkaniu, żeby ukrzyżować arbitra, ale
by. Pisałem, żeby pogodzić się z wy-
nikiem, bo to taki sport. Tj. takie po-
myłki się w nim zdarzają, więc war-
to wygrać spotkanie zanim do nich
dojdzie.
Czy to się zmieni (wprowadze-
nie powtórek video etc.), nie jest
dla mnie najważniejsze w tej chwi-
li. Znacznie ciekawsze jest to, że po
np. wspomnianym spotkaniu Chel-
sea z Barceloną, pytań egzysten-
cjalnych, religijnych i moralnych nikt
sobie i piłkarzom nie zadawał. Nikt
nie chciał publicznej spowiedzi. A od
Henry’ego chcieliby samobiczowa-
Zdaje się, że widziała to cała planeta. Widziała, a teraz gada. Gada, panie, ta banda hipokrytów, hipokrytów, panie, banda.
Francuski bohater tragiczny: Thierry Henry
Fot. Wikipedia Commons
47
nia do kamery. Maradonnę czczą do
dziś, bo toż tych dumnych Anglików
oszukał. I się uśmiechają. Napastni-
kowi Barcelony przypominają za to,
że sport tworzy wartości i wyznacza
normy społeczne. I są przy tym po-
ważni.
Nikt nie chce go usprawiedli-
wiać. Lee Dixon, z którym Henry grał
w Arsenalu, powiada o Francuzie,
że „on jest teraz w bardzo trudnej
sytuacji, ale nie współczujmy mu
za bardzo, bo sam się w niej posta-
wił”. Na szczęście wspomina też tę
sytuację po końcowym gwizdku, kie-
dy Henry usiadł na murawie obok
Richarda Dunne’a. Jeden pojedzie
na Mistrzostwa Świata, drugi nie,
ale ból na ich twarzach rysował się
jednakowy. Mnie to wystarcza, żeby
okazać współczucie. Henry już wte-
dy rozumiał swój błąd. Niestety za
późno, żeby cokolwiek zmienić.
Są pewne reguły, które okre-
ślają w klasycznym teatrze, kogo
można określić mianem bohatera
tragicznego. Jedna z nich to, czy na
początku opowieści miał on w so-
bie wystarczająco dużo dobra, by
na końcu publiczność mogła żało-
wać, że jego wybory doprowadziły
do takiego finału. Henry się w ten
schemat wpisuje: dobra nie brako-
wało w nim nigdy. Teraz tonie w pa-
radoksie tragicznej ironii. Dał swojej
nacji upragniony awans na Mundial,
z którego w tej chwili nikt za bardzo
nie chce się cieszyć...
Mam nadzieję, że los da mu
jeszcze szansę na poprawę wize-
runku, bo nie na taki koniec karie-
ry Henry sobie zasłużył. Z kolei tym
chcącym dochodzić sprawiedliwości
akurat w tym spotkaniu, polecam
odjęcie Francji tej bramki - niech
znów będzie 1:0 dla Irlandii. Ale
niech w imię sprawiedliwości, za
faul na Anelce, piłkę na jedenastym
metrze ustawi sobie Thierry Henry.
Ano właśnie, hipokryci...
Adrian Fulneczek
Fot.
Wik
iped
ia C
omm
ons
48
Dlaczego? Wszystko wskazuje na to,
że włączą się do niej firmy, z których
każda ma długie piłkarskie tradycje.
Pierwszą szóstkę w tabeli tworzą Wi-
dzew Łódź, Pogoń Szczecin, ŁKS, Gór-
nik Zabrze, Dolcan Ząbki oraz GKS
Katowice. Poza „kopciuszkiem” z Zą-
bek, wszystkie te drużyny znajdują się
w pierwszej dziesiątce tabeli wszech
czasów naszej Ekstraklasy. Marze-
niem wielu kibiców jest, by wróciły do
niej w komplecie – niestety, w tym se-
zonie dane będzie to jednak zaledwie
dwóm z nich.
Najmniejsze szanse wydaje się
mieć GKS Katowice. Dla drużyny, któ-
ra luki posiada w praktycznie każdej
formacji, dużym sukcesem jest jej
obecne szóste miejsce. W składzie
jest zaledwie trzech piłkarzy, mogą-
cych mówić o doświadczeniu w naj-
wyższej klasie rozgrywkowej -Adrian
Napierała ( dawniej m.in. ŁKS, Po-
goń Szczecin, Jagiellonia Białystok
), Bartosz Iwan ( Widzew Łódź, Odra
Wodzisław ) i Gražvydas Mikulėnas
( Polonia Warszawa, Wisła Płock,
Ruch Chorzów ). Szczególnie waż-
ną rolę odgrywa pierwsza dwójka:
Napierała to jeden z filarów obro-
ny, a Iwan strzelił w tym sezonie już
osiem bramek. Wspomagani są oni
przede wszystkim przez Krzysztofa
Kaliciaka, który strzelił najwięcej goli
w drużynie - dziewięć . W porównaniu
do pozostałych zespołów z czołówki,
GKS nie ma jednak wystarczających
argumentów do walki o awans – wy-
różnia się tu zaledwie kilku zawodni-
ków, reszta to poziom przeciętnego,
I ligowego klubu.
Zupełnie inaczej jest w piątym
Górniku Zabrze. Większość zawodni-
ków drużyny bez problemu znalazła-
by zatrudnienie w Ekstraklasie. Paz-
dan, Bonin, Banaś, Gorawski, Szczot
i Zahorski odgrywali w niej jeszcze
niedawno czołowe role; poza Szczo-
tem i Banasiem - każdy z nich ma
za sobą dłuższe lub krótsze epizody
w reprezentacji. W Zabrzu szwankuje
przede wszystkim atmosfera psuta
ciągłymi konfliktami na linii klub-
kibice i zawodnicy- trener. Drugie
podejście Ryszarda Komornickiego
do jego ukochanego zespołu jest zu-
pełnie nieudane; sam szkoleniowiec
zarzuca piłkarzom, że „nie zależy im”
na awansie do wyższej klasy rozgryw-
kowej. W takich warunkach trudno
jest walczyć o ligowe punkty. Jeżeli
w przerwie zimowej nic się w Górniku
nie zmieni, to pomimo najsilniejszego
personalnie składu, kibice z Zabrza
nie będą mogli cieszyć się z powrotu
do Ekstraklasy.
W cieniu polskiej Ekstraklasy toczą się rozgrywki jej bezpośredniego zaplecza – I ligi. Na jeden mecz przed przerwą zimową ( zaległy Widzew-Stal ) można już powiedzieć, że walka o awans
w roku 2010 będzie dla kibiców bardzo ciekawa.
Zaplecze wielkich firm
Fot. Wikipedia Commons
49
Wszystko w rękach działaczy, którzy
mają niepowtarzalną szansę na przy-
wrócenie Ekstraklasy do portowego
miasta.
Najbardziej klarowną sytuację
mamy w przypadku Widzewa Łódź.
Ten klub przewyższa kadrowo i orga-
nizacyjnie całą konkurencję. Chociaż
kibice narzekają na styl gry ulubień-
ców, podopieczni Pawła Janasa nie
mają większych problemów z poko-
nywaniem kolejnych ligowych prze-
szkód. O ile nie dojdzie do spekta-
kularnego kryzysu formy, to Widzew
bez problemu „doczłapie się” do Eks-
traklasy. Dopiero tam znajdzie rywali,
którzy będą potrafili wykorzystać sła-
bości łódzkiego klubu.
Nie bez powodu pominą-
łem w swojej analizie Dolcan
Niespodziewanie szanse na to
mają fani ŁKS-u. Drużyna, która nie
była pewna występu w I lidze, po po-
czątkowych porażkach nabrała ryt-
mu i rzutem na taśmę zmieściła się
na podium rundy jesiennej. Duża
w tym zasługa duetu doświadczonych
obrońców ( Adamski-Hajto) oraz sku-
tecznego Adriana Świątka. Na tym
nie kończą się atuty Łódzkiego Klubu
Sportowego; w kadrze widać nazwi-
ska takie jak Sierant, Wyparło czy
Nawrocik. Kadrowo ŁKS jest w stanie
nawiązać walkę o awans. Pozostaje
tylko odwieczne w przypadku tego
klubu pytanie: czy podoła organiza-
cyjnie oraz finansowo?
Drugie miejsce po rundzie je-
siennej zajmuje Pogoń Szczecin. Nikt
nie wiedział, czego spodziewać się po
zespole, którego trzon tworzony był
dopiero w okresie przedsezonowym.
Eksperyment wypadł pomyślnie: be-
niaminek znajduje się obecne na
miejscu premiowanym awansem do
Ekstraklasy. Czy ma szansę się tam
utrzymać? To zależy przede wszyst-
kim od zimowych wzmocnień: bez
tych trudno będzie zaskakiwać ry-
wali tak, jak w pierwszej połowie
sezonu. Niewątpliwym atutem szcze-
cińskiego zespołu jest duet Moska-
lewicz-Petasz: ten pierwszy swoim
doświadczeniem i skutecznością (
osiem goli ) ciągnie grę zespołu, drugi
natomiast zachwyca strzałami z dy-
stansu, którymi zapewnił klubowi
dobre kilka zwycięstw. Ta dwójka to
jednak za mało, by myśleć o awansie.
Ząbki oraz drużyny, które znajdują się
na miejscach niższym niż szóste. Ten
pierwszy klub nie jest gotowy do wal-
ki o Ekstraklasę; Tataj i spółka będą
urywać punkty faworytom, być może
utrzymają się w czołówce, ale obecne
w I lidze „wielkie firmy” nie pozwo-
lą im na awans do najwyższej klasy
rozgrywkowej. Również i pozostałe
zespoły są na to zbyt słabe. W tym
sezonie walka o pierwsze dwa miej-
sca powinna rozegrać się pomiędzy
Widzewem, Pogonią, ŁKS-em i Gór-
nikiem. Miejscem tych klubów jest
Ekstraklasa. W roku 2010 dwie z tych
czterech drużyn powrócą na należne
im w polskiej piłce pozycje.
Jakub Belina Brzozowski
Fot. Wikipedia Commons
50
Kariera Tomasza Kuszczaka to ewenement wśród polskich piłkarzy. Wyjechał za granicę jako bram-karz właściwie nieznany. W przeciwieństwie do wielu podobnych mu młodych emigrujących futboli-stów, wykazał się cierpliwością podczas 4-letniego pobytu w berlińskiej Herthcie. W 2004 roku prze-niósł się do drużyny West Bromwich, by tam czekać na swoją szansę. Otrzymał ją 18 października
w meczu przeciwko Fulham. Od tego momentu, przy jego nazwisku w angielskiej prasie, notorycznie pojawiał się przymiotnik „imponujący”.
Stadion The Hawthorns w West Brom-
wich, 15 stycznia 2006 roku. Miejsco-
wa drużyna podejmowała walczący
o utrzymanie zespół Wigan. The Bag-
gies prowadzili do ostatnich minut
meczu i wówczas, po zamieszaniu pod
bramką West Brom, przed stuprocen-
tową sytuacją stanął Jason Roberts.
Nim Grenadyjczyk zdążył zmrużyć
oczy, piłka odbiła się od heroicznie in-
terweniującego Tomasza Kuszczaka.
Polak wiedział, że dokonał cze-
goś niezwykłego; angielski komenta-
tor określił jego interwencję mianem
„magicznej”. W krajowej prasie poja-
wiły się artykuły z podpisem „Tomasz,
skąd to masz?”. Po zakończeniu sezo-
nu, widzowie programu „Match of the
Day” wybrali wspomnianą interwencję
„paradą sezonu”.
Podczas przerwy letniej, przed
rozgrywkami 2006/2007, Tomek
przeniósł się na Old Trafford i przy-
odział strój Manchesteru United.
Transakcja była rocznym wypożycze-
niem z opcją pierwokupu, z której Sir
Alex Ferguson postanowił skorzystać.
Kuszczak przez trzy poprzednie sezony
rozegrał 36 spotkań w drużynie Czer-
wonych Diabłów.
Polak nie potrafił wygryźć ze skła-
du Edwina ‘Dziadka’ van der Sara, ale
też stracił pozycję numer dwa w bram-
ce na rzecz Bena ‘Fajtłapy’ Fostera.
Kuszczak dał upust swojej frustracji
na początku listopada, żaląc się klu-
bowej telewizji – MUTV. Stwierdził, że
jest rozczarowany postawą holender-
skiego bramkarza, który nie jest dla
Tomasza odpowiednim wsparciem
i nie udziela mu przydatnych rad.
Informacja trafiła na sportowe
jedynki internetowych serwisów futbo-
lowych w Anglii. Nie pomogły tłuma-
czenia Sir Alexa i zrzucanie winy na
tzw. ‘polish joke’. Żarłoczni brytyjscy
dziennikarze już wiedzieli, że w bram-
ce Manchesteru coś pękło i bynaj-
mniej nie była to kość podstarzałego
Holendra.
Historia, której bohaterem stał
się Kuszczak, jest symptomatyczna,
gdyż przytrafia się polskim piłkarzom
regularnie. Nie jest to zapewne gafa
pokroju tej, którą popełnił Bartosz
Karwan. Grający wówczas w Herthcie
skrzydłowy, nie wziął ze sobą na ław-
kę rezerwowych klubowej koszulki.
Być może nie wierzył, że akurat w tym
meczu trener po długiej przerwie ka-
rze mu wstać z ławki. Prawdopodob-
nie, zwyczajnie o koszulce zapomniał,
co chyba wystawia mu jeszcze gorszą
ocenę.
Plamę dał również inny Polak gra-
jący w Herthcie Berlin – Artur Wichnia-
rek. Po swoim pierwszym, nieudanym
pobycie w klubie ze stolicy Niemiec,
rozbawił kibiców stwierdzeniem, że
wszystkiemu winna jest wyjątkowo źle
koszona trawa na Olympiastadion.
Kuszczak również skalał własne
gniazdo. Oczekując pomocy od star-
szego braciszka, zbłaźnił się niczym
mały chłopiec. Mimo zapewnień Fer-
gusona o jego przydatności, Polak
w Manchesterze skończony był już
dużo wcześniej. Przegrał rywalizację
o miano pierwszego bramkarza, a Sir
Alex nie ufa mu na tyle, by powierzyć
mu tę rolę po odejściu van der Sara.
Świadczą o tym pogłoski o transferze
Igora Akinfeeva, jak również nama-
wianie Holendra do przedłużenia kon-
traktu.
Jedyna nadzieja w tym, że „wy-
stęp” Kuszczaka jest przemyślaną
strategią, mającą przekonać szkockie-
go menadżera do konieczności sprze-
daży Polaka. Obawiam się jednak, że
jest to krzyk rozpaczy rozkapryszone-
go chłopczyka, który przyklejony do
szyby czeka na lizaka.
Grzegorz Frąc
Krzyk z ławki
51
street photo
Fot. Damian Białek