kontrast 4/10
DESCRIPTION
Majowy numer miesięcznika studentów "Kontrast".TRANSCRIPT
Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu
wystawy koncertyfilmy
spotkania premiery
informacje reportazefotografiebilety
zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!
festiwale
dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -
piszcie na adres
Są takie dni, kiedy człowiek ma mnóstwo energii do
działania. Chce mu się pracować, wstawać wczesnym
rankiem, konfrontować się ze światem. Tym momen-
tem jest czas pięknie rozkwitającej wiosny. Przyroda
w oszałamiającym tempie rozkwita, wokół nagle robi
się zielono. Z niecierpliwością czeka się na pierw-
szy, ciepły majowy deszcz. Pierwszy. I tylko pierwszy.
Niestety, czasami i Natura wymyka się ze sztywnych
ram, w jakie wpakowały ją wieki: okazuje się, że maj
wcale nie musi być ciepły, słoneczny, wcale nie musi
kojarzyć się z „nieznośną lekkością butów”. Czasami
pada dłużej niż dzień, dwa, trzy...i co wtedy? Wtedy zo-
staje nam kultura, a wraz z nią ludzie, ludzie, ludzie...
W kwietniu bardzo wiele się działo, mnóstwo osób
mówiło – i to mówiło mądrze, wiele wydarzeń otwie-
rało kolejne, nieznane furtki tej ogromnej dziedziny
życia jaką jest kultura: za nami Port Literacki, festi-
wal KAN, VI (już!) Mandala Performance Festival...to
tylko niektóre eventy, które relacjonuje „Kontrast”.
Nie chcąc jednak, by był to tylko i wyłącznie nu-
mer poświęcony kulturze, wyszliśmy poza nią. Osobo-
wością numeru jest Magdalena Vogt-Komorowska,
która jest żywym przykładem kobiety sukcesu. Jak to
osiągnąć? Jaki jest polski biznes? O tym wszystkim
można przeczytać w Kontraście, który właśnie odda-
jemy w Wasze ręce. A deszcz? A deszcz pada dalej...
Joanna Figarska
Zapowiedzi 4
Publicysyka„Biznes może być inspirujący” 10
Bo mentalność można zmienić... 16
Rekrutację czas zacząć 18
Fotoplastykon 20
kultura15 lat minęło... 22
Świat z perspektywy gestu 26
„Poeta jest więźniem swojego języka” 28
KANtastyczny festiwal 30
Residents 32
Muzyczne historie mniej znane 37
Recenzje 40
Felietony 45
sPortCo by było, gdyby... 48
Futbol ma się dobrze 50
Tevez nie dobiegł do Ligi Mistrzów 52
Street Photo 54
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Paweł Kuś,
Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk, Krzysiek Żyła
Fotoredakcja: Zbigniew Bodzek, Łukasz Frejek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Eliza Orman, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał Wolski
Rozmowa z Magdaleną Vogt-Komorowską | Joanna Figarska
...poprzez działanie | Paulina Pazdyka
Ewa Fita
Piotr Iwanowicz
Relacja z Festiwalu Literackiego Port Wrocław | Monika Stopczyk
VI edzcja Mandala PErformance Festival | Joanna Wisnyk
Paweł Bernacki
Agnieszka Oszust
Jan Wieczorek
Szymon Makuch
Grzegorz Frąc
Rybicki, Bocian, Wisnyk, Wolski, Rumczyk
Adrian Fulneczek
Pluskota, Orczykowska, Wolski
Magda Oczadły
Szymon Makuch
Kapie z drzewa, kapie z rynny, kapie z nieba...
Spis treści
4
Członkowie Anathemy zapowiedzieli premie-
rę płyty We’re Here Because We’re Here na
31 maja. Nowy krążek wychodzi po prawie
siedmiu latach od ich ostatniego albumu stu-
dyjnego, A Natural Disaster. Bracia Cavanagh
zaprosili Ville Valo z grupy HIM, by nagrać
z nim wokal na kawałku Angels Walk Among
Us. Całość miksował zespół wraz ze Stevem
Wilsonem (Porcupine Tree). Za mastering od-
powiedzialny jest Jon Astley, który współpraco-
wał już z The Who czy Led Zeppelin.
Wokalista brytyjskiej grupy Bloc Party, Kele Okereke, 21 czerw-
ca wydaje pierwszy solowy album. Materiał do debiutu zaty-
tułowanego The Boxer powstał w Nowym Jorku pod okiem
producenta XXXchange’a. Jak mówi sam Kele, jego so-
lowy projekt czerpie inspiracje z muzyki dance. Znany
jest już tytuł pierwszego singla promującego krążek,
Tenderoni, który ujrzy światło dzienne 14 czerwca.
Płyta ukaże się nakładem Glassnote Records.
Bionic to kolejny, czwarty album studyjny Christiny Aguilery, którego premiera
nastąpi 8 czerwca. Nowa płyta zawiera utwory autorstwa samej piosenkarki
oraz producentów i kompozytorów, wśród których znaleźli się Sia, Goldfrapp,
Le Tigre, Ladytron i wielu innych. Artystka komentuje, że jest bardzo zadowolo-
na ze współpracy z zaproszonymi przez
siebie gośćmi. Na krążku nie zabraknie
ballady. Aguilera ponownie skorzystała
z pomocy Lindy Perry, z którą napisała
piosenkę Lift Me Up.
Nowa płyta Melvins nosi tytuł The Bride Scre-
amed Murder i wyjdzie spod bandery wytwór-
ni Ipecac. To już trzeci album, który muzycy
nagrywają w poszerzonym czteroosobowym
składzie. Starych członków Buzza Osbourne-
’a i Dale’a Crovera uzupełniają Jared Warren
oraz Coady Willis z Big Business. Premiera pły-
ty jest zapowiedziana na 1 czerwca.
Premiera Ark, długo oczekiwanego solowego albumu Brendana Perry’ego, przy-
pada na pierwszą połowę czerwca. Założyciel byłego Dead Can Dance określa
tematykę nowej płyty jako przeplataną „powracającymi motywami utraty tożsa-
mości, wyobcowania, wojny, koncepcji politycznej i zagrożeń środowiska. Pomi-
mo mrocznego charakteru płyta jest również wyrazem nadziei i optymizmu co do
dalszych losów świata”. Perry nagrał i wyprodukował materiał w całości w swoim
studiu Quivvy Church w Irlandii.
Kele – The Boxer
Christina Aguilera – Bionic
Anathema – We’re Here Because We’re Here
Brendan Perry – Ark
Melvins – The Bride Screamed Murder
Muzyka
5
czyli pełnometrażowy debiut Jacka Lusińskiego, nagrodzo-
ny w 2009 na festiwalu w Lubomierzu. Główna bohaterka
Alicja (Anna Cieślak) to młoda i piękna fotoreporterka po-
pularnego dziennika. Wszystko, co spotka na drodze, może
stać się tematem na pierwszą stronę: aktor, który potknął
się na schodach, letni domek gwiazdy czy były ubek ko-
czujący w lesie. Gdy telefon Alicji w niecodziennych oko-
licznościach trafia w ręce pracowników izby wytrzeźwień,
dziennikarka przekonuje się, że życie potrafi pisać znacz-
nie dziwniejsze scenariusze...W filmie, na co warto zwrócić
uwagę, występują ponadto Andrzej Grabowski, Mateusz
Damięcki, Bartłomiej Topa, Marian Opania, Adam Ferency
a nawet... Kayah. Do obejrzenia od 28 maja.
Wyobraźcie sobie Chłopców z ferajny z francuskim akcentem
i papierosami zamiast włoskiego spaghetti. Już? No to macie
najnowszy film francuskiego reżysera Jacquesa Audiarda.
Prorok to zdobywca Grand Prix festiwalu w Cannes i nomi-
nacji do Oscara. Przez krytyków został okrzyknięty jednym
z najlepszych filmów ostatnich lat. To krwista gangsterska
opowieść o francuskiej mafii. Dziewiętnastoletni Malik zo-
staje skazany na sześć lat
więzienia. Jest tam zupełnie
sam, w dodatku nie potra-
fi czytać ani pisać, ale ma
w sobie spryt, który sprawia,
że szybko się uczy. Z chłopca
na posyłki stanie się...no wła-
śnie: kim? Tego dowiecie się
w kinach.
Futurystyczna wizja ”nowego wspaniałego świata”, wcale nie aż
tak nierealna, jak mogłoby się wydawać. W animacji przenosimy się w czasy, gdzie gigantyczne
metro łączy najodleglejsze zakątki Europy, a na świecie kończą się zapasy ropy naftowej. Po-
znajemy też Rogera, który odkrywa, że każdy szczegół jego życia jest kontrolowany. Animacja
została wyprodukowana przez firmę Zentropa, należącą do Larsa von Triera, i swoją światową
premierę miała na Festiwalu w Wenecji. Metropię stworzył Tarik Saleh, a głosów bohaterom
użyczyli m.in. Vincent Gallo, Juliette Lewis i Udo Kier. W kinach od 11 czerwca.
Matt Damon i reżyser Paul Greengrass (Krucjata Bo-
urne’a, Krwawa niedziela) ponownie połączyli siły.
Akcja thrilleru Green Zone rozgrywa się podczas
pierwszych dni wojny w Iraku. Starszy chorąży Roy
Miller (Damon) i zespół inspektorów wojskowych
zostają wysłani na iracką pustynię w celu odnale-
zienia broni masowej zagłady. Żołnierze w trakcie
poszukiwania śmiertelnych odczynników chemicz-
nych natykają się jednak na zawiłe próby zataje-
nia prawdy o... Działając wśród agentów wywiadu,
kierujących się sprzecznymi motywami, szukają
rozwiązań, które albo zniosą reżim, albo zaognią
konflikt. Czy prawda wyjdzie na jaw? O tym już od
4 czerwca w kinach!
...o poważnym człowieku, czyli Ethan i Joel Coen znowu
w akcji! Mistrzowski duet, kilkukrotni zdobywcy Oscarów
(To nie jest kraj dla starych ludzi, Fargo) nie opuszczają
komediowej konwencji. Po arcyzabawnym Tajne przez
poufne proponują historię Larry’ego, który nagle uświa-
damia sobie, że cały świat obrócił się przeciwko niemu:
z nieznanych powodów opuszcza go żona, a jej nowy
kochanek przekonuje go, że powinien wyprowadzić się
z domu i zamieszkać w tanim, obskurnym motelu. Na
domiar złego, kariera naukowa Larry’ego staje pod wiel-
kim znakiem zapytania. Jak poradzi sobie poważny czło-
wiek? Będzie to można sprawdzić od 11 czerwca.
Wizja nieprorocza
Metrop(ol)ia
Polskie Piksele,
Tereny mało zielone
(Nie)poważny film...
Film
6
Teatr Muzyczny CAPITOL wszystkim mi-
łośnikom musicali proponuje spektakle
dyplomowe Studium Muzycznego, które
od trzech działa przy teatrze. W dniach 6-10 oraz 12
czerwca na Małej Scenie zaprezentowane zostanie pre-
mierowe przedstawienie Fotoplastikon na podstawie
scenariusza i w reżyserii Moniki Dawidziuk Natomiast
25 czerwca, również na Małej Scenie, widzowie będą
mogli zobaczyć Gwiazdopack Cezarego Studniaka,
który swoją premierę miał w czerwcu ubiegłego roku.
W skład tytułowego gwiazdopacku wchodzą Janis Jo-
plin, Amy Winehouse, Marilyn
Monroe i Kate Bush, które – co
udowodnią absolwenci Studium
Muzycznego CAPITOL – mogły
spotkać się na jednej scenie.
Wrocławski Teatr Lalek zaprasza na kolejną w tym
sezonie premierę. 28 maja widzowie po raz pierwszy
będą mogli zobaczyć monodram Obejmij mnie w reży-
serii Anthony’ego Nikolcheva. W sztuce tej Anna Sku-
bik wciela się w postać samotnej lalkarki, której na co
dzień towarzyszą jedynie lalki, które, jak się okazuje,
tylko na pozór są pozbawione życia. Obejmij mnie to
pełna nieoczekiwanych zdarzeń opowieść, w której fik-
cja miesza się z rzeczywistością, w której unaoczniono
relację panuję pomiędzy lalkarzem a marionetkami.
Najbliższe spektakle: 28 i 29 maja oraz 10 i 11 czerw-
ca.
W czerwcowym repertuarze Wrocławskiego Teatru
Współczesnego znalazł się jeden z jego okrętów
flagowych, a mianowicie Nakręcana pomarańcza
w reżyserii Jana Klaty. Sztukę na podstawie powie-
ści Anthony’ego Burgessa będzie można zobaczyć
w dniach 16-19 czerwca na Dużej Scenie. W rolach
głównych zobaczymy między innymi Eryka Lubosa,
Bogusława Kierca, Zdzisława Kuźniara, Andrzeja
Wilka oraz zespół Wrocławskiego Teatru Pantomi-
my. Będzie to ostatnia okazja, by zobaczyć spek-
takl Klaty przed przerwą wakacyjną.
Wszystkich pasjonatów pantomimy nie może za-
braknąć we wrocławskim Kinie Lwów w dniach 9-13
czerwca, podczas III edycji Międzynarodowego Festi-
walu Pantomimy i Tańca KINEMA. W trakcie imprezy
zostanie zaprezentowanych dwanaście przedstawień
rodzimych grup teatralnych, ale także gości z Czech,
Ukrainy, Niemiec i Białorusi. Poza tym organizatorzy
zaplanowali projekcje filmowe, pokazy charakteryzacji
teatralnych, a także koncert Krzysztofa Ścierańskiego.
Szczegółowe informacje dotyczące festiwalu znaleźć
można na stronie http://www.pantomima.pl/ w za-
kładce „festiwale”.
Teatr
7
– donosiła „Morgen Post Hamburg” niedługo po premierze Matki czarnoskrzydłych snów. Schizofrenia – zdecydowanie
wyjątkowy temat w dziele operowym, a jednocześnie bardzo charakterystyczny dla minionego stulecia. Klimat Matki
czarnoskrzydłych snów do pewnego stopnia nawiązuje w warstwie literackiej i teatralnej do ekspresjonizmu, dążącego
do wydobycia i ujawnienia najbardziej wewnętrznych i ukrytych przeżyć jednostki. W tym przypadku bogaty i przeraża-
jący jednocześnie świat wewnętrzny jest manifestacją schizofrenii. Dostrzegamy też wpływ symbolizmu, gdyż niemal
wszystko w tej historii można odczytać symbolicznie. Opera Hanny Kulenty (1961) Matka czarnoskrzydłych snów po-
wstała do libretta Paula Goodmana. Premiera miała miejsce 9 grudnia 1996 r. w Theater im Marstall w Monachium.
15 maja 2010 roku, o godzinie 19.00 POLSKIE PRAWYKONANIE!
16 maja 2010 roku, o godzinie 17.00 – opera zaprezentowana w ramach FESTIWALU MUSICA POLONICA NOVA.
Opera do libretta Jarosława Iwaszkiewicza. Akcja rozgrywa się na Sycylii w XII w. Muzyka łączy w sobie nowoczesność
i śpiewność operowych partii solowych. Napisana w impresjonistycznym charakterze. W Królu Rogerze mamy ele-
menty dramatu muzycznego (motywy przewodnie), związki z tragedią grecką (rola chóru) i fragmenty typowo operowe
– wstrzymujące rozwój akcji. Niezwykły jest stopień żarliwości i osobistego zaangażowania twórcy, dla którego Król
Roger miał stać się nie tylko wielkim osiągnięciem czysto artystycznej natury, ale także rozwiązaniem wielu osobi-
stych problemów psychicznych i moralno-filozoficznych.
Opera w 3 aktach.
Prapremiera: Warszawa, 19 VI 1926
Opera do usłyszenia i zobaczenia we Wrocławiu, 9 maja o godzinie 17.00.
28 maja w Operze Wrocławskiej od-
będzie się koncert wybranych frag-
mentów z oper Halka i Straszny
dwór S. Moniuszki z okazji 20-lecia
Samorządu Wrocławia. W przedsię-
wzięciu weźmie udział Orkiestra,
chór i balet Opery Wrocławskiej.
Dyryguje Tomasz Szreder.
Opera„...na najlepszej drodze, by stać się dziełem kultowym”
Karol Szymanowski i Król Roger
„Mieć w miłości kraj ojczysty...”
źródło: Wikipedia Commons
8
27. Festiwal Musica Polonica Nova, który po raz pierw-
szy w swej 48-letniej historii odbywa się nie w lutym, lecz
w wiosennym maju, w dniach 8-16. Jego organizatorem jest
Filharmonia Wrocławska im. Witolda Lutosławskiego przy
współpracy Związku Kompozytorów Polskich i Polskiego
Radia. Podczas 12 koncertów wykonanych zostanie ponad
60 utworów autorstwa 45 kompozytorów, zaś 16 kompozy-
cji zabrzmi po raz pierwszy. W nurcie towarzyszą-
cym Festiwalowi znajdą się cztery spotkania
dyskusyjne, pokazy filmów eksperymental-
nych i prezentacje nagrań historycznych.
Filharmonia
9
Ich drugi album zebrał same przychylne recenzje dzięki
czemu uwolnili się od mantry „zdolnych debiutantów”
i stali się pełnoprawnym zespołem. Na Liście Przebo-
jów Trójki wspięli się na najwyżej punktowanie miejsce,
a jakby tego było mało, w plebiscycie na dziesięć naj-
ważniejszych polskich płyt dekady organizowanym przez
Piotra Stelmacha ulokowali się na ósmym miejscu. Od
tylu zachwytów i oklasków przestrzeń między czołem
a potylicą mogą nawiedzić niepożądane, destrukcyjne
zjawiska. A chodzi przecież o to, żeby pojawiające się
przejawy samouwielbienia stłumić w zarodku, urwać
przysłowiową głowę zdradliwemu tasiemcowi. Póki co,
im się to udaje. Nie jestem fanem wszelkich plebiscy-
tów, podsumowań czy konkursów piękności. Jednak,
poruszyło mnie, kiedy uświadomiłem sobie, że zespół,
który debiutował zaledwie trzy lata temu został miano-
wany przez słuchaczy, czyli najbardziej krytyczne i nie-
przekupne gremium, do tego bądź co bądź, zacnego
grona zespołów, których płyty uznano za najważniejsze
wydawnictwa mijającego dziesięciolecia. Tego rodzaju
resume sprzyjają pompatyczne, bufoniaste i nie zawsze
słuszne określenia pod adresem wybranych szczęśliw-
ców i trzeba mieć tego świadomość. Jednak ktoś ich do
tej dziesiątki wybrał. Zadecydował, że to właśnie album
Terroromans jest dla niego jedną z najważniejszych płyt
dziesięciolecia. Dowartościowujące. Tym bardziej, że
jest to zespół młody, z zapałem do robienia rzeczy no-
wych, innych, swoich. W marcu wydali swoją drugą pły-
tę o przewrotnym tytule Notoryczni Debiutanci. I chyba
właśnie w tym należy szukać przyczyn sukcesów czwór-
ki z Poznania, bo czy nie jest tak, że kiedy robimy coś
po raz pierwszy, staramy lepiej niż potrafimy, z najwięk-
szym zacięciem? A jeżeli założymy sobie, że debiutować
będziemy notorycznie, nałogowo? Oby starczyło im sił.
Decyzje ludzi zarządzających tegoroczną edycją festi-
walu zmuszały mnie już wcześniej do kompletnie an-
tagonistycznych odczuć powodując kolejno zdziwienie,
podziw, bądź zażenowanie. Niestety, ostatnio na myśl
o tegorocznym lineupie najczęściej przywołuję wspo-
mnienia niechcianej w przedszkolu zupy kalafiorowej.
Pamiętam, jak włodarze odpowiedzialni za dobór arty-
stów mówili o nowej formule, o zerwaniu z punkową le-
gendą. Trzeba przyznać, że była to mowa odważna, ale
i niezbędna do tego, aby Jarocin znów mógł zaistnieć na
mapie festiwali coraz gęściej pokrytej przez młodszych
konkurentów. Niestety, na śmiałych zapowiedziach się
skończyło. O ile zaproszenie do Jarocina zespołu Gossip,
ostatnio ogłoszona wizyta Biffy Clyro, czy próba promo-
cji młodych rodzimych zespołów powinny być ocenianie
zdecydowanie im plus, o tyle zaproszenie wielkich, acz
wymarłych dinozaurów polskiego rocka w postaci De-
zertera czy TSA są strzałem, ale co najwyżej w kolano.
Jakby tego było mało, z końcem kwietnia dumnie po-
informowano, że kolejną gwiazdą festiwalu będzie…
specjalnie na tę okazję reaktywowana Pidżama Porno.
Nie wiem komu ta decyzja ma się opłacić, nie potrafię
znaleźć odbiorców tego domniemanego sukcesu. Gra-
baż? Straci resztki cech przypisywanych mu jako ikonie
punkowej sceny, a festiwalowi w Jarocinie pozostanie
dryfowanie między niszową publiką w glanach, a mniej
wyrazistą, acz liczniejszą widownią. Poza agencji Go
Ahead kompletującej festiwalowy skład przypomina mi
dylemat szesnastolatki, która chciałaby, ale się boi.
Zebrał i opracował Krzysiek Żyła
Blaski i cienieŚwiatła na...zespół Muchy
w cieniu...organizatorzy Jarocina
10
„Biznes może być inspirujący”
Fot.
Joan
na F
igar
ska
11
Joanna Figarska: Czy biznes
jest inspirujący?
Magdalena Vogt-koMorowska:
Na pewno potrafi być. Mogę to potwier-
dzić chociażby na swoim przykładzie
i firmy, w której pracuję. Ponieważ cią-
gle się rozwijamy, przecieramy ścieżki
w branży, w której działamy, każdy,
nawet najmłodszy stażem pracownik,
na każdym stanowisku ma możliwość
poddania jakiejś sugestii, pomysłu
i współkreowania firmy, która wciąż
ewoluuje. Są to niejednokrotnie bar-
dzo rozwijające i kreatywne działania.
Jest inspirujący, ponieważ wszystkie
osoby wykonują u nas pracę nie od-
twórczą, ale twórczą.
Skończyła Pani filologię pol-
ską. Czy potencjał tkwiący w hu-
manistyce wykorzystuje Pani teraz
w swojej obecnej pracy?
Wykorzystuję - piszę między inny-
mi artykuły, poradniki dotyczące ubez-
pieczeń, poradniki konsumenckie dla
„zwykłego człowieka”, który nie do
końca rozumie te wszystkie zapisy
w umowach, szczegółowe paragrafy
czy specjalistyczny język ubezpieczeń.
Staram się tłumaczyć w możliwie
przystępny sposób najbardziej zawi-
łe i skomplikowane elementy umów
ubezpieczeniowych, a także eduko-
wać w obszarze praw i obowiązków
klienta. Humanistyka pomaga mi tak-
że przy współtworzeniu naszego porta-
lu informacyjno-edukacyjnego. Bardzo
staram się dbać o jego wysoką jakość
słownictwa i poprawność językową.
Zawsze zależało mi i zawsze będzie
zależeć na tym, by dziennikarz repre-
zentował wysoki poziom – zarówno
merytoryczny, jak i swojego warsztatu
pisarskiego. Mam nadzieję, że dzięki
uczelni, którą ukończyłam, poziom
materiałów przygotowywanych przeze
mnie i moich współpracowników bę-
dzie na odpowiednim poziomie.
Jak to się stało, że polonistka
pracuje teraz w specjalistycznej
firmie i pełni tak wysokie funkcje?
Mogłoby się wydawać, że humani-
styka i biznes to tak odległe dzie-
dziny.
Gdy kończyłam studia, tak jak
tysiące innych studentów i absolwen-
tów, zaczęłam szukać stałej pracy,
choć nie do końca wiedziałam, co
chcę w życiu robić. Bywało różnie. Jako
młody kandydat na pracownika byłam
pełna ambicji i ideałów, ale rynek pra-
cy był brutalny. W końcu jednak trafi-
łam do firmy, gdzie dano mi szansę.
Osoby z branży ubezpieczeniowej od
lat skupione wokół tego środowiska,
postanowiły zrobić coś nowatorskiego
i stworzyć profesjonalny, tematyczny
portal dotyczący ubezpieczeń, umoż-
liwiający kupno polisy przez Internet,
jak i będący platformą informacyjno-
edukacyjną. Trafiłam do tej firmy po-
nieważ dla pracodawców ważniejszy
był mój potencjał – w tym humani-
styczne wykształcenie – niż doświad-
czenie. Miałam olbrzymie szczęście,
ponieważ mogłam się uczyć firmy od
podstaw, a także ukierunkować i do-
piero później zdecydować kim w życiu
zawodowym chcę być – asystentką
zarządu, agentem ubezpieczeniowym,
pracować w e-commerce, lub marke-
tingu i PR, czy może jednak zostać
dziennikarzem ubezpieczeniowym.
Dopiero później dostrzeżone zostały
jakieś moje predyspozycje i zapropo-
nowano mi wejście do zarządu, gdzie
funkcję tę pełnię do dziś. Taki trochę
amerykański sen.
A czy szukała Pani już na stu-
diach jakiejś pracy? Teraz jest tak
silna presja społeczeństwa, że
studenci już od pierwszego roku
rozglądają się za dodatkowym za-
jęciem.
M.V.K.: Jeśli mówimy o stałej pra-
cy, to nie było takiej możliwości, po-
nieważ zajęcia trwały od poniedziałku
do piątku, często w takich godzinach,
które uniemożliwiały bycie dyspozy-
cyjną dla pracodawcy. Pozostawała
więc praca dorywcza. Kiedyś sobie
usiadłam i podsumowałam, że takich
dorywczych prac było jednak sporo –
byłam między innymi opiekunką do
dziecka, kelnerką, hostessą, udziela-
łam korepetycji, pracowałam w skle-
pie spożywczym, a na wakacjach
i feriach w pensjonacie w Karpaczu.
Zbierałam też truskawki w Holandii,
Kariera. To słowo w dzisiejszych czasach ma szczególne znaczenie. Sukces. Każdy o nim marzy. O tym, jak to jest, gdy oba te wyrazy zamieniają się w rzeczywistość, jaki jest polski biznes i dlacze-
go trudno jest znaleźć młodemu człowiekowi pracę, opowiada Magdalena Vogt-Komorowska.
12
pracowałam przy organizacji i obsłu-
dze hoteli wakacyjnych – akademi-
ków przerobionych na czas wakacji
na tanie noclegi. Wymienić jeszcze
mogę pracę w banku stancji, czy prze-
prowadzanie ankiet dla jednej z firm
telekomunikacyjnych. Oczywiście,
pierwszym powodem podejmowania
tych prac była chęć zarobienia pienię-
dzy na własne potrzeby, ale kolejnym,
równie ważnym, świadomość, że czło-
wiek z czystą kartą zaraz po studiach
jest zdecydowanie na gorszej pozycji,
jeśli chodzi o szukanie pracy, niż oso-
ba, która jakieś doświadczenie już
zdobyła. Dosyć często spotykałam się
z opinią, że nie należy wpisywać do
CV tych wszystkich dorywczych prac,
ponieważ pracodawcy nie interesuje,
że ktoś wyjechał na przykład na dwa
miesiące do Londynu, żeby pracować
jako kelner. Ja uważam inaczej. Kiedy
przeglądam takie CV i widzę, że młoda
osoba już od kilku lat stara się w jakiś
sposób zarabiać, to dla mnie oznacza,
że jest zaradna, przedsiębiorcza i nie
jest leniwa. Pewnie również przez to,
że sama taką ścieżkę przeszłam, wła-
śnie pod tym kątem patrzę na osoby,
które kandydują do naszej firmy.
Czy były w Pani karierze mo-
menty kryzysowe, w których zasta-
nawiała się Pani co dalej?
Nie raz, nie dwa. Tak jak wspo-
mniałam, nasza firma jest młoda,
ciągle się rozwija i nie zawsze wszyst-
kie plany, które chcielibyśmy, żeby się
udały, wychodzą. Jednak pierwszym
takim kryzysem był chyba moment,
kiedy osoby, z którymi zaczynałam
pracę, odeszły do innych firm. Bardzo
się zaprzyjaźniliśmy, a co najważniej-
sze dobrze nam się współpracowało.
Odejście niektórych było naprawdę
trudnym przeżyciem. Innego rodzaju
dylematem była bardzo atrakcyjna
oferta pracy. Pojawiła się ona jednak
w takim momencie, że nie czułabym
się w porządku zostawiając „moją”
firmę. Zdecydowałam się więc zostać,
ponieważ nie lubię niedokończonych
spraw. Kryzysy są i nie ma co ukrywać,
że jest inaczej.
Jak sobie Pani z nimi radzi?
Różnie. Przede wszystkim dużo
się zastanawiam nad pewnymi sytu-
acjami, sprawami, które mi przeszka-
dzają albo powodują, że mam nega-
tywne nastawienie. Staram się znaleźć
dogodne rozwiązanie albo przynaj-
mniej oswoić się z „tym czymś”, żeby
nie było już takie straszne. Jeśli mam
kryzys albo zmartwienie, rozmawiam
z mężem – pomaga mi to wyartyku-
łować i określić kłopot, a spojrzenie
na problem przez osobę trzecią bar-
dzo często otwiera oczy na szczegóły,
których się wcześniej nie dostrzegało.
Staram się też mieć jakąś odskocznię
od pracy – inne zajęcia, hobby.
Jest Pani w zarządzie firmy.
Czy budowanie zespołu jest trud-
nym zadaniem?
Jest trudne, ponieważ zespół
musi działać jako sprawny organizm.
Budując go należy brać pod uwagę
nie tylko umiejętności pracownika, ale
Fot. Joanna Figarska
13
również tak zwane „cechy miękkie”,
czyli cechy charakteru. Ideą założycieli
naszej firmy od samego początku było
zatrudnianie ludzi młodych - absol-
wentów, studentów, czyli osób, które
są dopiero na początku swojej ścież-
ki zawodowej. Młodzi ludzie mają ol-
brzymi potencjał, dużo wiary w siebie
i w świat, oraz w to, że mogą wiele
zdziałać. Nie są jeszcze zepsuci, roz-
leniwieni czy wypaleni. Nie ukrywam
jednak, że ta polityka zatrudniania
wiąże się również z ryzykiem. Młody
pracownik bardzo często nie wie, co
chce w życiu robić bądź traktuje firmę
jako trampolinę do dalszej kariery. My
poświęcamy mu czas potrzebny na
zdobycie odpowiedniej wiedzy, a on
nas potem opuszcza. No ale takie jest
życie. Na każdego nowego pracowni-
ka trzeba przeznaczyć sporo czasu, by
przyswoił sobie wiedzę niezbędną do
tego, by stać się samodzielnym człon-
kiem zespołu.
Teraz bardzo często słyszy się,
że rynek pracy przeżywa kryzys,
a młodzi ludzie muszą wyjeżdżać,
bo w Polsce trudno im znaleźć pra-
cę. Jak to wygląda od środka?
To ciekawy temat. Kiedy sama
szukałam pracy, zastanawiałam się
nad tym, jak wygląda rekrutacja od tej
drugiej strony. Na co faktycznie zwra-
cają uwagę, a na co nie. Krążyły róż-
ne historie – że trzeba mieć zegarek
na ręce, bo inaczej odbiorą nas jako
osoby niepunktualne i nie przywiązu-
jące wagi do czasu, że najlepiej przyjść
z piórem, bo długopis świadczy o tym,
że nie przywiązujemy wagi do rzeczy
i jakości, obgryzione paznokcie to ner-
wica, również uścisk ręki czy sposób
siadania na krześle świadczyć miały
o licznych cechach naszego charak-
teru. Krążyły także listy z „idealnymi”
odpowiedziami na pytania pracodaw-
ców. Siła środowiska też robiła swoje
- historia, o dziewczynie, która wysłała
sto CV i nikt się nie odezwał, czy udo-
wadnianie wyższości wykształcenia
ścisłego nad humanistycznym powo-
dowała, że przyszłość nie wyglądała
zbyt kolorowo. Brak sukcesów depry-
muje, nie ma co ukrywać. Teraz jed-
nak już wiem, jak to wygląda i od tej
drugiej strony. Na ogłoszenia dotyczą-
ce pracy biurowej spływa do nas kil-
kaset CV. Mogłoby się więc wydawać,
że przy takiej liczbie są bardzo nikłe
szanse na przebicie się. Okazuje
się jednak, że połowa CV jest wy-
syłana zupełnie na ślepo. Moim
ulubionym przykładem jest ku-
charz-karateka, który chciał być
specjalistą do spraw marke-
tingu i public relations, był też
operator wózka widłowego
starający się o stanowisko
programisty. Stąd wnio-
sek, że kandydaci sami
nie wiedzą, gdzie wysyłają
CV. Po tej wstępnej selekcji,
wydobywamy zgłoszenia, które
według nas są najciekawsze - na
tym etapie pozostaje kilku-
dziesięciu kandydatów.
W trakcie zapraszania
na rozmowy okazu-
je się, że wiele osób albo nie dociera
na spotkanie, albo już nie jest zainte-
resowana. Także finalnie rozmawiam
z 10-15 osobami. Nie należy się więc
poddawać, tylko usiąść i spokojnie
zastanowić nad tym, co chciałoby się
robić. A jak przebić się ze swoją kandy-
daturą wśród tylu innych, podobnych?
Przede wszystkim sprawić, by nie była
podobna – nie korzystajcie z szablo-
nów krążących w sieci. Pomyślcie co
czuje rekrutujący, gdy po raz 20 czyta
tę samą treść listu motywacyjnego.
Fot. Joanna Figarska
14
Spróbujcie nakreślić swoją kandyda-
turę, pokazując jakie korzyści zyska
pracodawca zatrudniając właśnie
was. Nie wypisujcie jednym tchem,
że cechuje was odpowiedzialność,
dyspozycyjność oraz łatwość w nawią-
zywaniu kontaktów, że jesteście samo-
dzielni, choć równie dobrze potraficie
pracować w zespole. Nawet jeśli tak
jest, napiszcie to własnymi słowami,
podpierając się jakimiś przykładami
z przeszłości. Kolejna rzecz, dotycząca
listu motywacyjnego. Ze zdziwieniem
obserwuję, jak wiele z nich zaczyna
się litanią życzeń, jakiej to pracy ocze-
kuje kandydat – ciekawej, ambitnej,
takiej, która dałaby mu stabilność, ale
i możliwość pogłębienia umiejętności
oraz zdobycia dalszego doświadcze-
nia. Z całym szacunkiem, ale to chyba
nie ta kolejność. Najpierw pokaż dla-
czego właśnie ciebie mam zatrudnić,
a dopiero później zaznacz swoje ocze-
kiwania. Napisz zgłoszenie pod firmę,
w której starasz się o pracę. Jest to
naprawdę bardzo ważne – dowiedz się
jak najwięcej o firmie, o obowiązkach
związanych ze stanowiskiem, na które
kandydujesz, a potem pochwal się tym
na rozmowie kwalifikacyjnej. Zapytaj,
czy z pracą wiąże się to, to i to. Wte-
dy sprawisz wrażenie, że wiesz o czym
mówisz i masz realne doświadczenie.
Co w tej pracy jest najtrudniej-
sze?
Dla mnie zdecydowanie zwalnia-
nie ludzi. Nie potrafię patrzeć tylko
na dobro firmy, zawsze z tyłu głowy
jest ta świadomość, że otrzymanie
wypowiedzenia musi być strasznym
momentem w życiu człowieka. Trzeba
być na tyle delikatnym, uzasadniając
swoją decyzję, żeby tego stanu nie
pogorszyć. Z kolei po wejściu do za-
rządu najtrudniejsze było zarządzanie
własnymi kolegami. Dużo czasu zajęło
mi zbudowanie relacji szef - pracownik
tak, by nie stracić z nimi dobrego kon-
taktu. Myślę, że pomogła mi w tym tro-
chę zasada, którą staram się w życiu
kierować - traktuj innych tak, jakbyś
sama chciała, żeby Ciebie traktowali.
No i oczywiście życzliwość kolegów.
W dzisiejszych czasach bar-
dzo dużo mówi się o równoupraw-
nieniu kobiet. Czy zauważa Pani
w biznesie jakieś dyskryminacje
właśnie ze względu na płeć?
Osobiście nigdy czegoś takie-
go nie doświadczyłam. Oczywiście,
środowisko biznesowe, w którym
przyszło mi się obracać, to przede
wszystkim mężczyźni, co zdecydowa-
nie powinno się zmienić, jednak ni-
gdy nie czułam się dyskryminowana,
czy gorzej traktowana ze względu na
płeć. Wręcz odwrotnie, na wszelkich
spotkaniach biznesowych zawsze by-
łam traktowana po dżentelmeńsku.
Co Pani, jako pracodawca,
poleciłaby studentom - zarówno
I jak i IV roku - zdobywanie do-
świadczenia czy szlifowanie wie-
dzy? A może jedno i drugie?
Kiedyś śmialiśmy się ze znajo-
mymi, którzy również szukali pracy,
że pracodawcy najchętniej poszukują
studentów z wieloletnim doświadcze-
niem. Radziłabym jednak, by szukać
pracy, praktyk, czy innych zajęć dodat-
kowych już od pierwszych lat studiów.
Dzięki temu uczymy się przedsiębior-
czości, odpowiedzialności, poznajemy
wartość własnego pieniądza. Uczelnia
to teoria, ale prawdziwą szkołę życia
poznamy dopiero w pracy.
Czyli co tak naprawdę liczy
się w biznesie? Jakie trzeba mieć
cechy, by osiągnąć sukces?
Prostego przepisu na sukces
w biznesie nie ma. Jednak moim
zdaniem nie wykształcenie jest naj-
ważniejsze. Ważniejsze są nasze
predyspozycje, cechy charakteru. Czy
jesteśmy konsekwentni, cierpliwi, czy
potrafimy podnieść się po ewentu-
alnej porażce. Czy mamy pomysł na
biznes i czy wiemy, co chcemy w życiu
robić. Powinniśmy też ciągle podnosić
swoje kwalifikacje, bo kto stoi w miej-
scu, ten się cofa. Wady oczywiście po-
winniśmy zwalczać, zalety natomiast
kształtować i przede wszystkim być
ich świadomi.
A czy dobre relacje w firmie
w dzisiejszych czasach, w któ-
rych bardzo modny jest wyścig
szczurów, są w ogóle możliwe?
Wydaję mi się, że wiele zależy
od tego, jaką ścieżkę zawodową się
wybrało. W korporacjach, w których
pracuje mnóstwo ludzi, dobre relacje
między wszystkimi pracownikami
nie są możliwe. Sposoby motywowa-
nia, schematy zarządzania ściągnię-
te z innych krajów, które nie do koń-
ca przystają do naszej kultury pracy,
15
systemy oceny pracownika i jego
wydajności, liczne procedury, silne
podziały między poszczególnymi
działami zapewne wpływają na to, że
właśnie w korporacjach najbardziej
odczuwalny jest wyścig szczurów,
gdzie pojedynczy człowiek nie może
liczyć na indywidualne traktowanie.
W małych firmach natomiast nie-
zdrowy pęd ku karierze odbywa się
na innym poziomie. Częściej zdarza
się „podlizywanie” szefowi, ostre,
personalne konflikty między pracow-
nikami, toksyczna atmosfera, czy
rywalizacja o względy osoby decyzyj-
nej w firmie. Nie oznacza to jednak,
że nie ma szans na dobre relacje.
Trzeba jednak znaleźć pewien złoty
środek pomiędzy niezdrową konku-
rencją a zbyt luźną „kumplowską”
atmosferą w pracy i postarać się,
żeby nie przekroczyć tej cienkiej linii
ani w jedną, ani w drugą stronę.
Teraz bardzo popularne jest
zakładanie własnych działalno-
ści gospodarczych współfinanso-
wanych przez Unię Europejską.
Czy tworzenie małych firm przez
grupę przyjaciół, znajomych to
dobry pomysł?
Jeśli tylko ma się konkretny po-
mysł, co dana firma miałaby robić,
jeśli zna się docelowy rynek klientów
i wiemy, że będzie zapotrzebowanie
na nasze usługi, a także, że wyróż-
niamy się czymś na tle konkurencji,
to jak najbardziej. Należy pamiętać,
że założenie to jedno, a konstruktyw-
ne działanie przynoszące zyski to już
zupełnie inna sprawa. Gdy zakłada-
my biznes z naszymi przyjaciółmi,
czy rodziną, musimy liczyć się rów-
nież z tym, że może dojść do kon-
fliktów między nami, wzajemnych
pretensji, czy roszczeń, a chyba nikt
nie chciałby w ten sposób kończyć
znajomości.
Rozmawiała Joanna Figarska
Fot. Joanna Figarska
16
Świat pędzi do przodu, a wraz z nim
my. Niewielu z nas stać na to, aby na
chwilę zatrzymać się i dostrzec stoją-
cego obok drugiego człowieka, który
być może nie krzyczy głośno o kromkę
chleba, nie jest niewidomym potrzebu-
jącym pomocy przy przejściu dla pie-
szych, ale jest spragniony towarzystwa
bratniej duszy, która pozwoli uwierzyć
mu, że jest on istotą wartościową. I wła-
śnie z chęci dostrzeżenia drzemiących
w drugim człowieku możliwości naro-
dziła się w Krakowie dziewięć lat temu
WIOSNA, której głównym inspiratorem
jest ks. Jacek Stryczek oraz grupa jego
wychowanków z Duszpasterstwa Aka-
demickiego św. Anny.
WIOSNA nie jest fundacją, a więc
nie gromadzi pieniędzy. Utrzymuje się
głównie z grantów, które umożliwiają
jej realizację szeregu akcji społecz-
nych. Do najbardziej znanych należy
m.in. Szlachetna Paczka, w której
prywatni darczyńcy w okolicach świąt
odpowiadają na potrzeby najbiedniej-
szych. Co ciekawe, działania WIOSNY
opierają się na mechanizmie pośredni-
czenia – to jej wolontariusze orientują
się w potrzebach ubogich rodzin, po
czym informacje na ten temat publiku-
ją w anonimowej formie na stronach
bazy internetowej, po to, aby ofiaro-
dawcy mogli wybrać konkretną rodzi-
nę i dać jej przygotowaną przez siebie
paczkę.
Na stronie stowarzyszenia (www.
wiosna.org.pl) czytamy: „W Szlachetnej
Paczce stawiamy na pomoc konkret-
ną i bezpośrednią – bo tylko taka jest
skuteczna i może faktycznie poprawić
trudną sytuację. Prawdziwa bieda jest
jak choroba, aby odpowiednio ją leczyć,
niezbędna jest wcześniejsza diagnoza.
To właśnie dlatego najpierw wolonta-
riusze Szlachetnej Paczki odwiedzają
rodziny ubogie i pytają o ich potrzeby.
W ten sposób darczyńcy mogą przygo-
tować paczki, które są trafionym pre-
zentem – takim, który może coś zmie-
nić, jest spełnieniem marzeń i źródłem
autentycznej radości”.
Dwa lata temu WIOSNA zawitała
do Wrocławia. Koordynatorką projektu
edukacyjnego Akademia Przyszłości
jest Dorota Sobieraj, która swoją przy-
godę ze stowarzyszeniem rozpoczęła
na studiach w Krakowie. Wrocław-
ski oddział WIOSNY liczy obecnie 70
wolontariuszy. Początkowo Akademia
Przyszłości była lokalną akcją funk-
cjonującą w rejonie krakowskim, dziś
jest ogólnopolskim programem, który
wspiera ponad 800 dzieci. Jego głów-
nym celem jest niesienie pomocy
uczniom w ramach indywidualnych
spotkań edukacyjnych, na których, pod
okiem tak zwanych tutorów, dzieciaki
nadrabiają zaległości w nauce, odkry-
wają nowe zainteresowania i uczą się
wiary we własne możliwości. Wrocław-
ska WIOSNA dotychczas objęła tym
programem 5 szkół. W każdej z nich
jest około 15 dzieci, którym pomagają
wolontariusze stowarzyszenia. Spoty-
kają się z nimi raz w tygodniu i dzielą
się swoją wiedzą. Praca w Akademii
jest cenna, ponieważ opiera się na in-
dywidualnym oddziaływaniu – na jed-
no dziecko przypada jeden tutor, któ-
ry jest jego przewodnikiem, czasem
starszą siostrą lub bratem, ale przede
Wszelkie granice dzielące ludzi powstają w naszych umysłach. I choć często mamy świadomość ich istnienia, nie zawsze zdajemy sobie sprawę z faktu, że do ich pokonywania trzeba posiadać nie
tylko dobre chęci i określone narzędzia, ale przede wszystkim musimy zmienić sposób swojego myślenia. Dostosowanie mentalności do wymogów rzeczywistości okazuje się głównym warun-
kiem sukcesu we współczesnym świecie. O tym, że jest to możliwe świadczy działalność Stowarzy-szenia WIOSNA.
Bo mentalność można zmienić poprzez działanie
17
wszystkim przyjazną duszą, która bez-
interesownie poświęca swój wolny
czas, uwagę i dobre chęci.
Indywidualna współpraca z dzieckiem
„To fantastyczne uczucie, kiedy widzę
efekty swojej pracy” – mówi Agata Bi-
lewicz, tutorka opiekująca się Agniesz-
ką. „Trafiłam do WIOSNY dwa lata
temu – opowiada – Zawsze działałam
w wolontariacie, któregoś dnia posta-
nowiłam się zapisać do Uniwersytec-
kiego Centrum Wolontariatu przy mo-
jej uczelni i w ten sposób dowiedziałam
się o planach stworzenia wrocławskie-
go oddziału WIOSNY. Agnieszka jest
moją pierwszą podopieczną, współ-
pracuję z nią już drugi rok. Początkowo
była wycofującą się, nieśmiałą i za-
mkniętą w sobie dziewczynką, która
miała kłopoty z językiem angielskim
i przede wszystkim szczerze nie cierpia-
ła chodzić do szkoły. Główną przyczyną
tej sytuacji była jej samotność, Aga
nie miała żadnej koleżanki, co gorsze
posiadała ogromną wiedzę, którą nie
potrafiła się podzielić z powodu braku
otwartości. Zaczęłyśmy się spotykać
w szkole Agnieszki. Potem przyszedł
czas na wyjścia poza jej teren, m.in. do
Zoo, centrum handlowego, w którym
uczyłyśmy się opisywać wygląd ludzi,
chodziłyśmy na lody lub po porostu
do parku. Każdemu takiemu wyjściu
przyświecała jakaś edukacyjna idea,
Agnieszka uczyła się pod moim okiem
nowej rzeczy w bardziej atrakcyjny
i przyjazny dla siebie sposób. Z czasem
zaczęła się otwierać na świat i ludzi.
Dziś śmielej mówi o tym, co myśli,
o czym marzy, co planuje. Nawiązała
relacje z koleżankami. Odzyskała pew-
ność siebie i cały czas czyni postępy
w nauce. Jestem z niej bardzo dumna”
– podsumowuje Agata. Na pytanie, co
daje jej praca w stowarzyszeniu, jed-
nym ciągiem wymienia same pozytyw-
ne rzeczy: poczucie bycia potrzebnym,
pożyteczne zagospodarowanie wolnych
chwil, poznawanie grona nowych ludzi
i rozwój osobisty. Agata przyznaje, że
ze smutkiem myśli o zakończeniu pra-
cy lidera w związku ze zbliżającym się
końcem studiów. Zapewnia jednak, że
nadal zamierza aktywnie działać jako
tutor i szczerze poleca tego typu pracę
wszystkim innym młodym ludziom.
Skuteczność w działaniuWIOSNA gruntownie rozlicza swoich
tutorów z efektów ich pracy. Podstawą
ich działań jest jednak życzliwe nasta-
wienie do dziecka, bo tylko ono gwa-
rantuje pozytywne efekty edukacyjnych
działań. Dlatego też tutorzy przechodzą
szereg szkoleń i koordynują swoją pra-
cę w oparciu o ogólny program. Dbają
o wykształcenie dużego poczucia bez-
pieczeństwa wśród swoich podopiecz-
nych, umacniają ich samodzielność,
stosują pozytywne komunikaty, rozwi-
jają dociekliwość oraz twórcze myśle-
nie. Często organizują cykliczne akcje,
takie jak np. bal karnawałowy lub pik-
nik. We Wrocławiu gościłam na pikni-
ku zorganizowanym 29 kwietnia przy
Przystani Kozanowskiej. Dzieciaki za-
jadały się kiełbaskami, grały w boulle,
żeglowały i spędziły przesympatyczne
popołudnie pod okiem swoich tutorów
i wolontariuszy WIOSNY. Ich wielka
radość z kilku prostych zajęć zaplano-
wanych z myślą o nich, była prawdziwą
nagrodą dla wszystkich opiekunów.
Zachęcam więc do nawiąza-
nia współpracy z WIOSNĄ. Każdego
roku w październiku organizowana
jest rekrutacja wolontariuszy, którzy
przechodzą wstępne szkolenie i pod-
pisują półroczny lub roczny kontrakt
zobowiązujący ich do pracy na rzecz
stowarzyszenia. Szczegółowych infor-
macji na ten temat można zasięgnąć,
odwiedzając stronę internetową www.
wiosna.org.pl lub kontaktując się
bezpośrednio z koordynatorką akcji:
tel.: 605 620212.
Paulina Pazdyka
źródło: archiwum fundacji
18
Niezmiennie, od lat najwięcej ma-
tu-rzystów (bo około 39 procent)
wybiera się na uniwersytety. Drugie
w kolejności (trzydzieści dwa procent)
są politechniki, a następnie uczelnie
ekonomiczne, medyczne, pedago-
giczne i rolnicze. Biorąc pod uwagę
zeszłoroczne statystyki, najpopular-
niejszym kierunkiem na Uniwersyte-
cie Wrocławskim będzie psychologia,
gdzie na jedno miejsce przypadać
może aż 44 kandydatów. Ponieważ
uczelnia oferuje tylko 51 indeksów,
nietrudno policzyć, że o karierze psy-
chologów marzy ponad 2200 mło-
dych ludzi. Nie znaczy to jednak, że
na spełnienie tych marzeń nie ma
szans. Kandydaci powinni spróbować
złożyć dokumenty również na innych
uczelniach, gdzie psychologia nie
jest aż tak popularna. Dla przykładu
– na Uniwersytecie im. Adama Mic-
kiewicza w Poznaniu w zeszłym roku
zajęła ona dopiero czwarte miejsce
(11,48 kandydata na jedno miejsce),
a na Uniwersytecie Mikołaja Koperni-
ka w Poznaniu w ogóle nie trafiła do
czołówki. Drugim w kolejności naj-
bardziej obleganym kierunkiem na
Uniwersytecie Wrocławskim, tak jak
Wielkimi krokami zbliża się okres, w którym uczelnie wyższe rozpoczną rekrutację na rok akade-micki 2010/2011. Jeżeli wierzyć prognozom, ponad osiemdziesiąt procent tegorocznych matu-rzystów będzie kontynuowało naukę. To oznacza, że liczba osób walczących o jedno miejsce na
najpopularniejszych kierunkach może być jeszcze większa niż w roku poprzednim. Ma to szczególne znaczenie dla tych z nas, którzy planują rozpocząć naukę na drugim kierunku. Dlatego warto wie-
dzieć, które wydziały są najbardziej oblegane.
Rekrutację czas zacząćFot. Łukasz Frejek
19
w latach poprzednich, będzie dzien-
nikarstwo – tutaj na jedno miejsce
przypadać będzie około 20 kandy-
datów. Ponad 10 osób konkurować
będzie też o indeksy na takich kierun-
kach, jak stosunki międzynarodowe,
bezpieczeństwo narodowe, filologia
indyjska i kultura Indii oraz historia
sztuki. Nie tak łatwo będzie też do-
stać się na inne filologie – na polo-
nistyce na jedno miejsce przypadać
może 3 kandydatów (dla porównania
– w Poznaniu o jeden indeks na filolo-
gię polską walczy prawie 12 osób), na
anglistyce – 9, na germanistyce – 2,
a na filologii hiszpańskiej – 8,5. W in-
nych polskich miastach popularne są
również filologie – szwedzka i japoń-
ska. Z nauk ścisłych i przyrodniczych
najpopularniejsze na Uniwersytecie
Wrocławskim będą w kolejności: che-
mia, biotechnologia, informatyka, mi-
krobiologia oraz matematyka.
Biorąc pod uwagę ogólnopol-
skie statystyki, najpopularniejszym
kierunkiem będzie zarządzanie (w ze-
szłym roku na wszystkich polskich
uczelniach o indeksy walczyło ponad
35 tysięcy kandydatów), następnie
pedagogika (ponad 33 tysiące), pra-
wo (26500), budownictwo, informaty-
ka, ekonomia, administracja, psycho-
logia, turystyka i rekreacja, inżynieria
środowiska, filologia angielska, fi-
nanse i rachunkowość, socjologia,
stosunki międzynarodowe, zarządza-
nie i inżynieria produkcji, ochrona
środowiska, biotechnologia, dzien-
nikarstwo i komunikacja społeczna,
automatyka i robotyka, mechanika
i budowa maszyn, gospodarka prze-
strzenna, kulturoznawstwo, geodezja
i kartografia, filologia polska, poli-
tologia i na miejscu 26., zamykając
listę najpopularniejszych kierunków,
z liczbą ponad 11000 kandydatów –
europeistyka.
Czy warto przejmować się tymi
statystykami? Na pewno dają one
obiektywny obraz szans nie tylko na
samo studiowanie na wymarzonym
kierunku, ale także na podjęcie póź-
niejszej kariery zawodowej. Jednak
należy pamiętać, że jeżeli napraw-
dę chce się dostać na nawet naj-
bardziej oblegany kierunek - trzeba
próbować.
Ewa Fita
Fot. Łukasz Frejek
20
21
22
Po raz kolejny stolica Dolnego Ślą-
ska stała się poetyckim centrum na-
szego kraju. Do Studia na Grobli im.
Jerzego Grotowskiego zawitali poeci,
krytycy, ludzie sztuki oraz miłośnicy
poezji gotowi na to, by przez dwa
dni obcować z tym, co polska (i nie
tylko) poezja współczesna ma do
zaoferowania. Podobnie jak w ubie-
głych latach, trzonem programu były
autorskie czytanie wierszy, zaś jego
doskonałe dopełnienie stanowiły
m.in. konkurs „Nakręć wiersz”, ogło-
szenie nominacji do Wrocławskiej
Nagrody Poetyckiej Silesius, wysta-
wa pamiątek festiwalowych z okazji
jubileuszu, czy Mały Port skierowa-
ny do najmłodszych, bo przecież ni-
gdzie nie jest powiedziane, że poezja
jest sztuką przeznaczoną tylko dla
dorosłych. Niewątpliwie gwarantem
atrakcyjności Portu jest wspomnia-
na wcześniej wielowymiarowość,
to, że mimo iż poświęcony poezji,
czerpie także z innych sztuk, wysyła
bodźce docierające do rozmaitych
sfer wrażliwości odbiorców. Niektóre
prezentacje stanowiły coś na kształt
misterium, opatrzonego niepowta-
rzalnym klimatem, którego próżno
szukać np. podczas spotkań autor-
skich w księgarniach. Od trzech lat
bacznie obserwuję, co dzieje się
podczas festiwalu i śmiało mogę
stwierdzić, że prezentowana pod-
czas niego poezja zwykle opatrzona
jest realizacją pewnego pomysłu,
który – co w moim odczuciu najistot-
niejsze – zawsze rzuca na nią nowe
światło, ale nigdy nie przyćmiewa jej
naturalnego blasku. Życzyłabym so-
bie i organizatorom, aby tendencja
ta została utrzymana.
Głosy minionej dekady i świeży narybek
Jednymi z ważniejszych, a z punktu
widzenia historii literatury z pewno-
ścią najważniejszymi wydarzeniami
na Porcie, są zawsze prezentacje
debiutanckich tomików oraz twór-
ców przed debiutem, odkrytych
w ramach projektu „Połów”. W tym
W myśl przesłania organizatorów, w ubiegłym roku porą kwietniową we Wrocławiu „zaczytywaliśmy się na śmierć”. Śmierć, która w tym wypadku oznaczała tyleż samo, co silne doznania estetycz-
ne, po których następuje swoiste zmartwychwstanie. Zmartwychwstaliśmy, by w tym roku „czytać w trójwymiarze”, bo takie właśnie hasło towarzyszyło 15. edycji Festiwalu Literackiego Port Wro-
cław 2010, który odbył się w dniach 23-24 kwietnia.
15 lat minęło…Relacja z tegorocznego
Festiwalu Literackiego Port Wrocław
Andrzej Sosnowski
23
roku podczas festiwalu miała miej-
sce premiera antologii Poeci na
nowy wiek, w której Roman Honet
dokonał wyboru spośród poetów
debiutujących po roku 2000. Mamy
tu wiersze dwudziestu jeden poetek
i poetów, których twórczość z róż-
nych względów zasługuje na uwa-
gę i pozwala wiązać z nią pewne
nadzieje na przyszłość. W antologii
znajdziemy nazwiska chociażby
Jacka Dehnela, Julii Fiedorczuk,
Konrada Góry, Agnieszki Mirahiny,
Przemysława Witkowskiego, Julii
Szychowiak, Sławomira Elsnera i in-
nych, których debiuty w minionej
dekadzie nie przeszły bez echa. Pre-
zentacji wierszy towarzyszyła także
dyskusja w Salonie „Polityki”, w któ-
rej wzięli udział Anna Kałuża, Jacek
Gutorow, Karol Maliszewski, Roman
Honet, Justyna Sobolewska i Pa-
weł Karczmarski oraz publiczność
zgromadzona na sali. Tematem
rozważań była twórczość zebranych
w antologii twórców oraz kondycja
polskiej poezji ostatnich lat a także
jej miejsce w życiu kulturalnym spo-
łeczeństwa.
Swój czas mieli także poeci
przed debiutem, których w minio-
nych dwóch latach „wyłowiono”
w projekcie „Połów”. Na scenie Stu-
dia na Grobli zaprezentowali się ci,
którzy dopiero przygotowują swo-
je pierwsze tomiki, a na razie ich
wiersze możemy znaleźć w zbiorze
Połów. Poetyckie debiuty 2010.
W zarzucone przez Maliszewskiego
i Honeta sieci złapali się: Martyna
Buliżańska, Marcin Bies, Krzysztof
Dąbrowski, Bartosz Sadulski, Rafał
Gawin, Urszula Kulbacka, Mariusz
Partyka, Krzysztof Szeremeta, Do-
minik Żyburtowicz i Filip Wyszyński.
Mam nadzieję, że chociaż część
z nich okaże się złotymi rybkami,
które spełniać będą poetyckie ma-
rzenia czytelników.
Wiersze z importuTak się składa, że poza twórczością
naszych rodzimych poetów Biuro Li-
terackie co jakiś czas pozwala sobie
na urozmaicenie oferty wydawni-
czej, wypuszczając na rynek zbiory
poezji obcojęzycznej. Do zaprezen-
towanych podczas poprzednich edy-
cji festiwalu antologii przekładów
poetów francuskich, amerykań-
skich, ukraińskich, rosyjskich i cze-
skich, w tym roku dołączyła książka
Węgierskie lato zawierająca utwo-
ry trzynastu poetów węgierskich.
Wyboru i przekładu na język pol-
ski dokonał Bohdan Zadura, który
podczas Portu prezentował wybra-
ne wiersze razem z zaproszonymi
gośćmi. Z „węgierskiej trzynastki”
na festiwalowej scenie pojawili się
Zsófia Balla, Péter Kántor i István
Kovács. Przyznam, że słuchanie
liryków w języku węgierskim jest
doznaniem bardzo ciekawym i wy-
stąpienie Zadury oraz jego gości na
pewno zapamiętam na długo, nie
mówiąc już o samym sięgnięciu po
Węgierskie lato. Ale nie tylko Wę-
grzy zawitali w tym roku do Portu.
Bohdan Zadura przełożył także to-
mik Ruchomy ogień ukraińskiego
poety Ostapa Sływynskiego, a Ja-
cek Dhenel Niosłem ci kanapeczkę
Łotysza Kärlisa Vērdiņša. Zainte-
resowanych przekładami odsyłam
kilka stron dalej do tekstu mojego
redakcyjnego kolegi, Pawła Bernac-
kiego, który wnikliwiej zajął się tym
zjawiskiem.
Peter Kantor i Bohdan Zadura
24
Silesius po raz trzeciWażnym momentem w portowym
rozkładzie jazdy była godzina 15:00
drugiego dnia festiwalu. Wtedy wła-
śnie na scenę wkroczyło jury Wro-
cławskiej Nagrody Poetyckiej Sile-
sius w składzie: Jacek Łukasiewicz,
Justyna Sobolewska, Adam Popra-
wa, Marian Stala i Grzegorz Manko-
wicz (zabrakło Przemysława Cza-
plińskiego i Tadeusza Sławka), by
ogłosić nominacje za rok 2009. Za
całokształt twórczości wyróżniono
Piotra Sommera, którego zgroma-
dzeni na sali nagrodzili oklaskami
na stojąco. Natomiast w pozosta-
łych dwóch kategoriach ogłoszono
tylko nominowanych. I tak do na-
grody za debiut roku pretendenta-
mi byli: Joanna Lech, Dawid Majer
i Jakobe Mansztajn, zaś nomino-
wane książki to: Niepiosenki Ma-
riusza Grzebalskiego, Samochody
i krew Bartosza Konstrata, Powie-
trze i czerń Piotra Matywieckiego,
Trzy dni nieśmiertelności Feliksa
Netza, Cantus Jana Polkowskiego,
22 Marcina Sendeckiego i Niskie
pobudki Marcina Świetlickiego.
Uroczysta gala miała miejsce 8.
maja w Teatrze Muzycznym Capitol
i tam też statuetka Silesiusa trafi-
ła do rąk Piotra Sommera, a tak-
że Piotra Matywieckiego i Jakobe
Mansztajna.
W niedzielę nie zabrakło też
laureatów dwóch poprzednich edy-
cji Silesiusa. Portowe audytorium
miało przyjemność wysłuchać czy-
tania Krystyny Miłobędzkiej, Julii
Szychowiak i Andrzeja Sosnowskie-
go. Zwłaszcza słuchanie ostatniego
z wyżej wymienionych wiązało się
z niebywałą przyjemnością, a złoży-
ły się na to dwa czynniki: znany nie
od dziś i charakterystyczny sposób,
w jaki Sosnowski dokonuje odczy-
tów poezji (nie bez powodu uznaje
się go za jednego z najlepiej czyta-
jących poetów w kraju) i duet Indigo
Tree, czyli Filip Zawada i Peve Lety,
którzy odpowiedzialni byli za opra-
wę muzyczną czytań. Doskonałe
połączenie dźwięków i poezji! Jed-
no drugiemu nie wchodziło w drogę,
nie starało się dominować, a dosko-
nale ze sobą współgrało, tworząc
związek idealny, oparty na harmo-
nii i wspólnocie przekazu. Nie tak
Jury konkursu „Nakręć wiersz”
Krystyna Miłobędzka i Artur Burszta
25
dawno miałam okazję pogratulo-
wać Filipowi Zawadzie występu na
Porcie i w odpowiedzi usłyszałam,
że nigdy w takiej sytuacji nie wie,
co ma powiedzieć i na pewno była
to zasługa poetów, a nie zespołu.
Panie Filipie, skromność to oczywi-
ście cnota, jednak w tym wypadku
będę uparcie dzielić zasługi pół na
pół pomiędzy muzyków i poetów.
Z korespondencji sztuk dającej TA-
KIE efekty śmiało można być dum-
nym.
Inne przyjemnościOgraniczona ilość miejsca spra-
wia, że dokładne opisanie każdego
wydarzenia, jakie miało miejsce
podczas tegorocznego Portu Lite-
rackiego nie jest możliwe. Jednak
chciałabym choć czysto informa-
cyjnie wspomnieć o tym, co jeszcze
działo się w Studiu na Grobli. W na-
miocie rozstawionym tuż nad Odrą
odbywały się projekcje klipów ubie-
gających się o nagrodę w konkursie
„Nakręć wiersz”. Jury w składzie:
Janusz Kondratiuk, Jarosław Szo-
da, Jolanta Kowalska i Mariusz Wil-
czyński pierwszą nagrodę przyznało
zespołowi ŻOAN & ĄDRE za klip do
wiersza Mariusza Grzebalskiego
Nie zastanawiałem się nad tym,
natomiast drugie i trzecie miejsce
to kolejno grupa ZAM i wizualizacja
utworu Proszę Marcina Sendeckie-
go oraz PRZYPADKOWY TEAM i ich
interpretacja wiersza Wojciecha
Cichonia Przypadkowy dzień roku
2006. Konkurs „Nakręć wiersz” jest
dowodem na to, że połączenie wier-
sza i sztuki filmowej może dać rów-
nie ciekawe efekty i to cieszy.
Port Literacki Wrocław jest
doskonała okazją do tego, by spo-
tkać, posłuchać na żywo czy po-
rozmawiać z ulubionymi poetami.
Wiele osób przejechało mnóstwo
kilometrów, by kupić tomik i osobi-
ście poprosić o dedykację na karcie
tytułowej. W Studiu na Grobli poja-
wili się nie tylko poeci, którzy pre-
zentowali na forum swoje nowe pu-
blikacje, ale także twórcy, których
mieliśmy okazję słuchać podczas
poprzednich edycji festiwalu. Jacek
Gutorow, Marta Podgórnik, Mariusz
Grzebalski, Marcin Sendecki, Euge-
niusz Tkaczyszyn-Dycki, Bogusław
Kierc, a także wymienieni wcze-
śniej Krystyna Miłobędzka, Piotr
Sommer, Bohdan Zadura, Roman
Honet i Andrzej Sosnowski oraz
liczna grupa debiutantów, to zało-
ga poetyckiego okrętu, z jaką Artur
Burszta – dyrektor festiwalu, po raz
piętnasty przypłynął do Portu. Na
pokład zaprosił gości z zagranicy,
świetnych muzyków, filmowców,
po czym odnotował kolejny sukces
przedsięwzięcia, jakim jest uczynie-
nie Wrocławia na dwa dni centrum
poetyckim Polski. Sukcesu gratulu-
ję i czekam na 16. Festiwal Literac-
ki Port Wrocław, który 8 i 9 kwiet-
nia 2011. Śmiem przypuszczać, że
warto.
Monika Stopczyk
Źródło zdjęć: www.biuroliterackie.pl
Peve Lety Indigo Tree
26
Co oznacza nazwa? Mandala to ro-
dzaj obrazu usypywanego z kolo-
rowego piasku przez buddyjskich
mnichów. Z Tybetu daleko jednak do
tańca współczesnego. Nie o usypy-
wanie magicznych obrazów tu cho-
dzi, a o ideę. Mandala jest uważana
za symbol obecnej chwili. Organiza-
torzy festiwalu tańca współczesne-
go, czyli pokazać na deskach wro-
cławskiego Impartu to, co w danym
sezonie świecie tańca i performan-
ce’u wydarzyło się najważniejszego.
Tegoroczna odsłona Mandali
była skromna. Ze względu na pro-
blemy finansowe Impart zamiast
kilkudziesięciu artystów (tak jak
w poprzednich latach) mógł zaprosić
tylko kilku, ale pomimo problemów,
było to wydarzenie niezwykłe, różno-
rodne i bogate.
Dwudniowe święto tańca to
występy skandynawskiego tancerza
i choreografa, Kennetha Flaka, pol-
skiego artysty, na co dzień członka
marsylskiego baletu, Sławka Ban-
drata, japońsko-słoweńskiego duetu
Ryuzo Fukuhary i Mariny Stirn oraz
Delgado Fusch – kolorowego, szwaj-
carsko-belgijskiego duetu „pozytyw-
nie zakręconych” tancerzy. Zesta-
wiając jedynie narodowości artystów
stwierdzić już można, że Mandala -
Preformance Festival to wydarzenie
niezwykłe i fascynujące.
Sobotni wieczór to występy
Kennetha Flak’a i Sławka Bandra-
ta. Układy prezentowane przez arty-
stów, mimo że oddzielone od siebie
przerwą tworzyły niezwykły kontrast
przez co w zestawieniu wytwarzały
napięcia. Norweski tancerz zapre-
zentował program God Studies #3,
na który składały się cztery układy:
Odyn, Thor, Loki i Koniec Świata.
Flak gestem i ruchem ciała oddał
charaktery kolejnych panów świa-
ta, różnice i podobieństwa między
nimi. Zaskakująca była scenografia,
a raczej zupełny jej brak, podobnie
jak brak charakteryzacji. Artyście
starczył sam gest by na scenie prze-
istaczać się w stwórcę nie znające-
go świata, który jest jego dziełem,
gniewnego opiekuna ludzi, fałszy-
wego kpiarza czy wreszcie człowie-
ka, stworzonego przez demiurgiczne
istoty, osamotnionego i skazanego
na upadek. Układy i muzyka dosko-
Czym jest taniec współczesny? Co go charakteryzuje? Skąd czerpie inspiracje? Na jakich trady-cjach osadził swoje fundamenty? Wreszcie, gdzie i jak poznać można tę sztukę, która, wydaje mi
się, pozostaje dziś gdzieś w cieniu? Pytania te nie muszą pozostać zawieszone w próżni. Odpowiedź można znaleźć w rożnych miejscach, ja znalazłam ją dość niedawno. Była nią Mandala Performan-
ce Festival.
Świat z perspektywy gestu VI edycja Mandala Performance Festival
Fot:
Fabi
an v
on U
nver
th
27
nale ze sobą współgrały, tworząc wi-
dowisko, które mimo swojej skrom-
ności, zapierało dech w piersiach.
Występujący po Flaku Sławek
Bnadrat wyrwał widzów ze świata
mitologii i wprowadził w problema-
tykę współczesnej Japonii. Tema-
tem jego spektaklu zatytułowanego
pinku chirashi, była bowiem seksu-
alność ludzi z kraju Kwitnącej Wi-
śni – problem samotności, braku
nawiązywania relacji międzyludz-
kich. W Japonii młodzi ludzie znacz-
ną część życia przenoszą bowiem
w świat wirtualny – ich partnerami
stają się bohaterowie mangi lub
anime – w najlepszym przypadku
awatary osób przebywających po
drugiej stronie monitora. Tancerz
podjął problem trudny, ale w pełni
sprostał wyzwaniu. Na scenie po-
jawił się w wysokich czarnych, la-
kierowanych szpilkach, króciutkim
kimono i z torebką w ręku. Grote-
skowy wygląd artysty wywołał ciche
chichoty, które jednak ustały po
kilku minutach. Tancerz przejmują-
cym ruchem przełamał początkową
barierę, a emocjonalne ukazywanie
samotności i rozpaczliwego poszu-
kiwania własnej tożsamości seksu-
alnej, wyrażane raz przez baletowy
ruch motyla, raz przez groteskowe,
niezgrabne paradowanie przed pu-
blicznością z uśmiechem z papieru
na twarzy oraz przeplatanie łez i ab-
surdu poruszało dogłębnie.
Niedzielne występy dwóch du-
etów były propozycjami bardzo ory-
ginalnymi. Fukuhara – Stirn to para
artystów bardzo się od siebie różnią-
cych. Pierwszy jest znanym tance-
rzem butoh i performatorem. Mar-
tina Stirn to plastyk – psycholog. Jej
przygoda z tańcem sprowadza się
wyłącznie do współpracy z Fukuha-
rą. Duet ten jest więc zderzeniem
dwóch kultur, dwóch idei, wreszcie
dwóch koncepcji estetyki z małą
domieszką psychologii. Mieszanka
wybuchowa? Na pewno intrygująca.
Performance Gravity of the Reve-
ries jest koncepcją mocno osadzo-
ną w tradycji Japonii. Nie znaczy to
jednak, że był to pokaz tradycyjny.
Fukuhara znany jest z prowokowa-
nia, podejmowania prób porusze-
nia widowni, dotarcia głębiej, niż
to przewiduje niepisana umowa po-
między artystą a widzem. Pomimo
przejmujących obrazów, jakie jawiły
się na scenie, trudno jest określić
wiodący temat performance’u. Po-
mimo pewnego poczucia niedosytu
po doświadczeniu Fukuhary – Stirn,
stwierdzić można jedno, przyciągali
i hipnotyzowali.
Fot:
Fran
z Ki
mm
el
28
Ostatnie chwile Mandala Per-
formance Festival to prezentacja
spektaklu Manteau long duetu Del-
gado – Fusch. W zestawieniu z po-
przedzającym go ciężkim pokazem,
był to spektakl pozornie lekki i przy-
jemny. Stroje w niemal kiczowa-
tych, cukierkowych odcieniach różu
i błękitu, zabawne gesty, sprawiają,
że belgijsko – szwajcarskiego duet
bawi i wprawia w dobry nastrój. Iro-
nia, powstająca w wyniku zderzenia
estetyk: wyrafinowanej i masowej,
wydaje się dialogiem podjętym ze
współczesną kultura, a dokładniej,
z jej „popsferą”. Choreografia na po-
graniczu fascynacji aerobikiem i tań-
cem współczesnym z karkołomnymi
elementami baletowymi powodo-
wała, że artyści puszczali do widzów
„taneczne oko”, prezentowany układ
ujmowali w nawias umowności i żar-
tu. Tańczyli czerpiąc garściami inspi-
racje ze współczesnych mód i prze-
twarzając je w zabawny, ironiczny
spektakl. Zabawa to w przypadku
tego duetu jedynie powierzchow-
na warstwa, która jest wstępem do
refleksji o dzisiejszych estetykach
i szeroko pojętej kulturze.
Jaka więc była tegoroczna Man-
dala? Pomimo małej ilości artystów,
różnorodna i interesująca. Podejmo-
wany wachlarz problemów, mno-
gość technik i estetyk sprawiła, że
każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Różne tradycje taneczne, inspiracje
klasycznym baletem, sztukami wal-
ki, butoh, mimem, aerobikiem czy
popularnymi obecnie tańcami oraz
pomysłowe, autorskie choreogra-
fie zmieniają spojrzenie na taniec
współczesny. W takiej odsłonie staje
się on ważnym medium, płaszczyzną
zderzania się ze sobą tradycji wielu
kultur, estetyk z różnych rejestrów,
indywidualności, wreszcie, różnych
spojrzeń na świat.
Joanna Winsyk
Fot: Rada Kikejl
29
„Jesteśmy inni, niż rzeźbiarze, ma-
larze, muzycy. Ich język jest uniwer-
salny, możliwy do zrozumienia dla
każdego, niezależnie od miejsca
urodzenia. My jesteśmy związani
naszym językiem” – mówił Peter,
próbując tłumaczyć jeden z feno-
menów poezji. Jeszcze dzień wcze-
śniej pomyślałbym, że przesadza, że
przecież zdarzają się poeci piszący
w dwóch lub więcej językach, że są
świetne przekłady i genialni tłuma-
cze. Nie miałem racji. Uświadomiło
mi to dobitnie Węgierskie lato, na
którym wiersze poetów – Petera
Kantora i Istvana Kovacsa – czytane
były dwujęzycznie.
To było naprawdę olśniewające
doznanie. Język naszych „bratan-
ków” zaskoczył mnie całkowicie.
Nie przypominał żadnej mowy, jaką
do tej pory słyszałem. Był gardło-
wy, przaśny, surowy. Słuchając go
wyobrażałem sobie, że tak właśnie
pokrzykiwali do siebie pasterze na
łąkach starożytnej Grecji, że za jego
pomocą porozumiewali się hardzi
Mykeńczycy, wznosząc swoje twier-
dze. Gdybym miał określić go jednym
słowem, powiedziałbym „pierwotny”
.Język Węgrów okazał się także zu-
pełnie nieprzetłumaczalny na polski.
Nie chcę tutaj, rzecz jasna, ujmować
zasług Bohdanowi Zadurze – wyko-
nał ogromną i świetną pracę. Udało
mu się oddać znaczenie utworów
węgierskich poetów, wiele zawar-
tych w nich smaczków. Ich warstwy
fonetycznej przełożyć po prostu nie
mógł. Jego przekłady brzmiały „po
polsku”. Przypominały rodzimą liry-
kę. Frazy kojarzące się z Herbertem,
Miłoszem, Gałczyńskim. Zgrabne,
przyjemne dla ucha, ale „nasze”. Po-
zbawione tej węgierskiej inności, tej
przaśności, tej pierwotności, dzięki
której były tak pociągające.
Kwestia przekładu jest jednak
tylko jednym z problemów uwięzie-
nia poety w ojczystym języku. Nie-
zwykle ciekawym zjawiskiem jest
sytuacja, gdy poeta zaczyna pisać
w mowie innego narodu. Istvan Ko-
vacs, który zaskoczył chyba wszyst-
kich, prezentując napisaną po pol-
sku elegię Na sześćdziesiąte piąte
urodziny Bohdana Zadury. Z jednej
strony utwór szalenie miły, przyjem-
ny i ciepły, wywołujący niezwykle
pozytywne emocje i nagrodzony bu-
rzą oklasków. Z drugiej jednak słaby
literacko, przegadany. Zdawał mi
się nieco kanciasty oraz niedoszli-
fowany. Nie była to bynajmniej wina
braku talentu poety. Po wysłuchaniu
pisanych po węgiersku wierszy Ko-
vacsa, mogliśmy się przekonać, że
ten jest naprawdę duży. Problemem
okazało się uwięzienie we własnym
języku. To co świetnie udawało się
pisarzowi w mowie ojczystej słowne
gry, nadawanie wierszowi muzyczno-
ści i zgrabności nie zadziałało przy
zmianie języka. Mimo że Kovacs zna
przecież świetnie polski, nie wzrastał
w nim. Nie czuje go tak dobrze jak
węgierskiego, a to właśnie językowe
wyczucie w poezji jest niezmiernie
ważne, jeśli nie najważniejsze. W re-
zultacie wyszedł liryk bardzo senty-
mentalny, w pozytywnym tego słowa
znaczeniu, ale jednocześnie literac-
ko nieudany.
„Każdy poeta jest więźniem
własnego języka” – mówił mi Peter
Kantor, by zaraz potem dodać: „I do-
brze, ja kocham mój język”. Może
i przez uwięzienie w ojczystej mowie
poezja staje się nieco hermetyczna,
czasem skazana na nieświadome
przekłamania, translatorskie błędy
i słabości, ale właśnie dzięki temu
jest ona tak kusząca i różnorodna.
Powyższe słowa usłyszałem od węgierskiego poety Petera Kantora, gdy rozmawialiśmy o przekła-dach jego wierszy autorstwa Bohdana Zadury zaprezentowanych na tegorocznym Porcie Literackim.
„Poeta jest więźniem swojego języka”
30
Posiada tak wiele brzmień i twarzy.
Owszem, materiał, którym operują
lirycy danego kraju – rodzimy język –
ich więzi. Jednak te więzy zatrzymu-
ją ich także przy własnej tożsamości
i duszy ich narodu, bez czego trudno
o prawdziwą poezję.
Pisząc o węgierskich poetach,
nie mogę odmówić sobie także oso-
bistego wybiegu – kilku wspomnień.
Dzięki zorganizowaniu na 15. Porcie
Literackim spotkania z liryką naszych
„bratanków”, miałem możliwość spę-
dzenia trzech dni z zaproszonym nań
Peterem Kantorem, któremu wraz
z dwójką znajomych pokazywaliśmy
Wrocław. Nasze wspólne zwiedza-
nie okazało się świetnym, przyjem-
nym i przede wszystkim wesołym
doświadczeniem. Bo choć Peter to
poeta wiekowy, a do tego na Wę-
grzech znany i ceniony, w osobistym
kontakcie okazał się człowiekiem
niezwykłe ciepłym i otwartym na
kolejne przeżycia. Zachowywał się
czasami, jak dziecko wciąż głodne
nowych wrażeń i widoków.
We Wrocławiu ciągnęło go
szczególnie do Odry, bo jak mówił:
„Wychowałem się nad Dunajem,
nad wodą. Życie nad rzeką to moje
dzieciństwo”. Gdy więc spacerowali-
śmy wspólnie po Ostrowie Tumskim
nie mógł powstrzymać się od zrobie-
nia choć kilku zdjęć naszej rzece.
W końcu „miasta położone nad rze-
ką są najciekawsze – życie w nich
jest dużo barwniejsze”. To też słowa
Petera. Duże wrażenie zrobił na nim
Wrocław widziany z wieży Katedry
św. Jana Chrzciciela. Obchodziliśmy
ją w kółko kilka razy, pokazując na-
szemu gościowi najważniejsze punk-
ty miasta, ale także jego hotel, nasze
mieszkania, miejsca gdzie lubimy
spędzać wolny czas.
Jednym z nich był browar Spiż,
który rzecz jasna także odwiedzili-
śmy, i w którym toczyliśmy długie roz-
mowy o cechach wspólnych Węgrów
i Polaków. Owocem owych rozmów
było uświadomienie sobie nawzajem,
że przysłowie „Polak, Węgier dwa
bratanki” to nie tylko puste słowa,
a nasze narody zdecydowanie więcej
łączy niż dzieli. W Spiżu okazało się
także, że Peter należy do miłośników
piwa, a to z naszego mini-browaru
zasmakowało naprawdę bardzo. Do
tego stopnia, że podczas festiwalu pił
wyłącznie wino „by pamiętać smak
piwa ze Spiżu i nie zepsuć go sobie
jakimś gorszym chmielowym napo-
jem”. W tej także knajpie narodził się
pomysł pójścia do ZOO, na co zresztą
sam Peter mocno nalegał.
Nie zawiódł się. Wrocławskie
ZOO zrobiło na węgierskim poecie
spore wrażenie. Szczególnie intere-
sowały go egzotyczne ptaki, których
pięknu i niespotykanym barwom
nie mógł się nadziwić. „Są nieopisy-
walne, nie do namalowania” – mó-
wił. Na prezentującego dumnie swój
ogon pawia i wściekle machającego
skrzydłami marabuta wręcz nie mógł
się napatrzyć. Ćwieka zabił mu nato-
miast krokodyl, którego brak aktyw-
ności ruchowej był tak sugestywny,
że Peter stwierdził, że jest on atrapą.
Ta myśl nie dawała mu spokoju, więc
przed wyjściem powrócił jeszcze do
pawilonu gada, by upewnić się, czy
też aby na pewno żyje. Ku naszej
uciesze żył.
To tylko kilka luźnych wspo-
mnień. Na więcej nie pozwalają mi
sztywne ramy formalne. Więc już
tylko jedno – ostatnie. To, które zo-
stanie ze mną chyba na zawsze: wi-
dok ponad szcześćdziesięcioletniego
poety, który odbył w życiu mnóstwo
spotkań autorskich, a który ma cią-
gle ma tremę przed wyjściem na sce-
nę, stresuje się i po wszystkim pyta,
jak wypadł. Taki właśnie jest Peter –
poeta, wyzbyty koturnowości, w któ-
rym ciągle cichym szeptem odzywa
się głos dziecka. Głos, który „nacho-
dzi czasem wielkich mistrzów…”
Paweł Bernacki
31
Resztę myśli zachowam dla siebie,
bo i tak okazały się być niepotrzeb-
nym czarnowidztwem. Tegoroczny,
jedenasty już festiwal Kina Ama-
torskiego i Niezależnego wystarto-
wał zgodnie z planem 21 kwietnia.
Przez pięć dni, w sali kina Warsza-
wa, mającej lata świetności dawno
za sobą, wyświetlono ponad 80
różnorodnych filmów: dokumental-
nych, fabularnych i animowanych
z 20 różnych państw – w tym przede
wszystkim z Polski. Zagranicznym
produkcjom poświęcono dwa pierw-
sze festiwalowe dni. Warto od razu
wspomnieć o triumfatorze Konkur-
su Filmów Zagranicznych, Gastónie
Rothschildzie, który zgarnął KA-
Newkę Best Foreign Film. Reżyser
uraczył nas absurdalną historią
o absurdalnych relacjach męsko-
damskich. Zabawna konwencja
fabuły przypomina ostatni film Wo-
odego Allena Whatever Works. Tu
też mamy świadomego obecności
kamer bohatera, zwracającego się
bezpośrednio do widzów, grotesko-
we zestawienia jego myśli i niere-
alnych sytuacji. Wszystko zawarte
w zaledwie 13-minutowej komedii,
w której zakochany Javier, próbuje
zdobyć wymarzoną dziewczynę.
Pozytywny dokumentO ile w tym roku Konkurs Fil-
mów Zagranicznych zdominowany
został przez krótkie fabuły, o tyle naj-
mocniejszą stroną twórców z Polski
okazały się być filmy dokumentalne.
Jury doceniło ich twórców przyznając
w tej kategorii aż trzy Złote KANewki
oraz dwa wyróżnienia:
„Od kilku lat można zauważyć
tendencję, że w krótkiej formie cie-
kawsze są dokumenty niż fabuły.
I na tym festiwalu to się potwierdzi-
ło” – przyznał w podsumowaniu tuż
przed ogłoszeniem werdyktu Jerzy
Kapuściński. Wtórowali mu pozo-
stali członkowie jury – aktorka Mag-
dalena Kumorek i młody reżyser
Filip Marczewski. Wśród wyróżnio-
nych najwyższą nagrodą znaleźli się
Tomasz Wolski (Złota KANewka za
dokument Szczęściarze), Katarzyna
Trzaska (10 lat do Nashville) i Grze-
gorz Krawiec (Miodowy miesiąc).
Trzy zupełnie różne dokumenty,
które mają jednak wspólną cechę
– ogromną wrażliwość reżyserów
na wychwycenie z naszego życia co-
dziennych małych radości. Osobliwy
werdykt jury dyrektor programowy
festiwalu Monika Czepielewska
skomentowała: „Dostałam tele-
fon o godzinie w pół do pierwszej
w nocy, że jury zakończyło obrady
i prosi mnie do siebie. Gdy pan Jerzy
przeczytał mi werdykt, od razu po-
myślałam spanikowana: nie mamy
trzech złotych KANewek! A chwi-
lę potem przyszło mi do głowy, że
przecież to fantastyczna decyzja,
czegoś takiego jeszcze nie było na
festiwalu. Rok temu nie przyznano
pierwszej nagrody, a w tym mamy
ich aż trzy”.
Słowa na „k***”Za najlepszy film fabularny jury
uznało Brzydkie słowa w reż. Mar-
cina Maziarzewskiego. Półgodzinna
produkcja przedstawia losy cierpią-
cego na zespół Tourette’a mężczy-
zny. Choroba ta przejawia się m.in.
mimowolnym wykrzykiwaniem
przekleństw, co niezwykle utrudnia
bohaterowi międzyludzkie kontak-
ty, szczególnie, gdy w grę wchodzi
randka z uroczą piosenkarką… Co
ciekawe, jedną z głównych ról, za-
grała w nim Magdalena Kumorek
– członkini jury. By zachować za-
sady fair play, aktorka wycofała się
z oceniania filmów w tej kategorii.
Jednak podczas otwartych obrad
jury chętnie opowiadała o samym
Zaskoczyły mnie zaklejone gazetami szyby, rozstawiona betoniarka i stosy desek rozrzucone po Ki-nie Warszawa. Pierwsza myśl: Monika Czepielewska zrezygnowała z promowania niezależnego kina i zajęła się karierą w branży budowlanej. Druga: KAN się nie odbędzie, a ja nie będę miała wymów-
ki, żeby bez wyrzutów sumienia na kilka dni zanurzyć się w świecie amatorskiego filmu.
KANtastyczny festiwal
32
filmie: „Odtwórca głównej roli, Grze-
gorz Mielczarek, długo się do niej
przygotowywał i koniec końców
stworzył mistrzowską kreację. My-
ślę, że należy mu się za to ogromny
szacunek. Niewyobrażalnie trudno
jest wcielić się w tak charaktery-
styczną postać, jemu się udało”.
Rzeczywiście. Rola wybija-
ła się znacznie ponad wszystkie,
zaprezentowane w tym roku na
KANie. Co więcej, sama tematy-
ka filmu, jako jedna z nielicznych,
poruszała autentyczne problemy
autentycznych ludzi, osadzona była
w rzeczywistości i z niej czerpała.
Reżyserowi udało się opowiedzieć
trudną historię w sposób wiary-
godny i szczery, bez wymuszania
od widza łzawego współczucia.
Podkreślał to kilkakrotnie Filip
Marczewski, mówiąc: „Film fabu-
larny musi wygrać oryginalnością,
a o czym była większość filmów na
tym festiwalu? Nie wiem, niewiele
mówiły o rzeczywistości. Ta katego-
ria nas zawiodła. W większości fil-
mów, nie licząc trzech, może czte-
rech, aktorstwo zostało zupełnie
odpuszczone, nie czuło się w nich
pracy reżysera z aktorem”.
... i wujek zjedzony przez psa Za najlepszą animację jury uznało
filmowy debiut Macieja Sznabla
pt. Wujek. Historia wujka Adama,
zagryzionego przez niewinnie wy-
glądającego psa Azorka, to tragi-
komiczna produkcja, nawiązująca
do najlepszych tradycji polskiej
animacji. Film był już kilkakrotnie
doceniany na różnych konkursach
m.in. zdobył pierwszą nagrodę na
tegorocznym Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym Zoom - Zbliże-
nia w Jeleniej Górze. Druga i trze-
cia nagroda trafiła z kolei w ręce
młodych debiutantek – Agnieszki
Burszewskiej i Natalii Dziedzic.
Poziom ich filmów był naprawdę
zaskakująco wysoki. Aż żal, że KA-
Nowska publiczność miała okazję
zobaczyć zaledwie dziewięć filmów
w tej kategorii: „Animacji dostali-
śmy więcej niż pokazaliśmy na te-
gorocznym festiwalu – tłumaczyła
Czepielewska – jednak wiele z nich
miała długość zbliżoną do długo-
ści niektórych filmów fabularnych.
Stanęliśmy przed trudnym wybo-
rem: czy pokazać więcej animacji
– mówiąc szczerze, mniej interesu-
jących – tylko po to by rozszerzyć
tę kategorię, czy więcej fabuł, któ-
re w naszej opinii były naprawdę
dobre”.
KAN po raz ostatniTegoroczny KAN po raz ostatni odbył
się w charakterystycznych, trącą-
cych myszką salach Kina Warszawa.
Od nowego roku wysłużony budynek
ma przejść gruntowną renowację i już
teraz wiadomo, że dyrektorzy kolej-
nej, dwunastej edycji festiwalu będą
musieli znaleźć dla niego nową sie-
dzibę. To właśnie dlatego motywem
przewodnim tegorocznego KANu był
plac budowy. Stąd wszystkie deski,
betoniarki i tablice ostrzegające
przed robotami na dachu. Stąd też
być może kilka niedociągnięć tech-
nicznych w wyświetlanych filmach
i przesunięcia czasowe w programie
całego festiwalu. Ale jak zapewniał
majster ze skeczu Kabaretu Moral-
nego Niepokoju: „będziesz pan zado-
wolony!”. Byliśmy zadowoleni, maj-
ster Czepielewska!
Agnieszka Oszust
źródło: www.kan.art.pl
33
Cóż można pewnego napisać o zespole, który od ponad czterdziestu lat skutecznie ukrywa wszelkie informacje na temat tożsamości swych członków? Na szczęście całkiem sporo, dzięki
niezwykłej spuściźnie artystycznej wciąż rozrastającej się o nowe dokonania.
Czwartego maja mieliśmy rzadką oka-
zję przekonać się o istnieniu The Re-
sidents na własne oczy i uszy. Zespół
zawitał do Wrocławia w ramach trasy
koncertowej Talkin Lights. Sala Impartu
wypełniona była całkowicie, co mogło
powodować zaskoczenie, wszak naj-
większym osiągnięciem komercyjnym
grupy było swego czasu umieszczenie
singla pt. Discomo na setnym miejscu
listy przebojów w Grecji. Ten relatywny
sukces wpłynął na podjęcie przez człon-
ków The Residents dramatycznej decyzji
o niewydawaniu tego typu materiałów
promocyjnych, by nie zapewniać sobie
zbyt poważnego zainteresowania przy-
padkowych słuchaczy. Skąd ta awersja
do popularności? Dlaczego ci muzycy
prezentują się zawsze w wymyślnych
kostiumach i maskach? Odpowiedzi na
te pytania skrywają się w mgle tajem-
niczych wydarzeń mających miejsce
na pustyni kalifornijskiej, w miasteczku
San Mateo w roku 1969.
Wtedy to czterech przyjaciół prze-
jeżdżało akurat przez wspomnianą
miejscowość – podążali nie wiadomo
dokąd, prawdopodobnie w kierunku ja-
kiegoś college’u, którego byli adeptami.
Pech chciał, że akurat w sennym San
Mateo zepsuło się auto, a jego naprawa
miała zająć tak dużo czasu, aby przy-
szli muzycy zdążyli znudzić się na tyle,
by rozpocząć ambitne eksperymenty
artystyczne związane z fotografią, na-
grywaniem i przetwarzaniem dźwięków
oraz innymi, trudno definiowalnymi
dziedzinami. Wieści o ich interesującej
działalności dotarły tajemniczą drogą
do Philipa Lithmana – brytyjskiego
gitarzysty. Człowiek ów akurat przejeż-
dżał przez Bawarię, znał mieszkające-
go tam kompozytora N. Senadę. Obaj
panowie postanowili odwiedzić ekipę
z San Mateo i zadbać o prawidłowy roz-
wój artystyczny jej członków. Senada
w tym czasie pochłonięty był nagrywa-
niem oraz kontemplacją śpiewów ba-
warskich ptaków, które zainspirowały
go do stworzenia Teorii Zaciemnienia.
W wielkim skrócie: Teoria Zaciemnie-
nia mówi o szkodliwym wpływie na
sztukę kontaktu artysty z jego publicz-
nością. Prawdziwa sztuka kontaktu ta-
kiego nie potrzebuje, dzieło sztuki musi
samo z siebie zapracować na uwagę
odbiorców. Ocena wartości tegoż dzieła
nie powinna mieć absolutnie żadne-
go znaczenia dla jego twórcy, winien
on izolować się i całkowicie odciąć od
wpływu opinii publiczności, krytyki, czy
też innych artystów. Sztuka tworzona
bez uwzględnienia tych wymagań może
być również wartościowa, jednakże tra-
ci wszelką obiektywność, szczerość i te
cechy, które liczą się w sensie poznaw-
czym.
Członkowie The Residents zainspi-
rowani refleksją Senady realizują zało-
żenia Teorii Zaciemnienia aż do dziś.
Nie utrzymują kontaktów z mediami,
ich personalia są nieznane, podobnie
wygląd, miejsce zamieszkania i inne
szczegóły tyczące się życia prywatnego.
By szczelnie otoczyć się murem tajem-
nicy, panowie Residentsowie powołali
do działania firmę Cryptic Corporations,
w której pracują zaufani, wtajemni-
The Residents – ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
Źród
ło: w
ww
.resi
dent
s.co
m
34
czeni we wszelkie zespołowe sprawy
menadżerowie, graficy i producenci.
Cryptic Corporations zajmuje się obsłu-
gą prawną, organizowaniem koncertów,
wszelką pozaartystyczną działalnością
grupy. Firma ta odpowiedzialna jest rów-
nież za dozowanie mediom wszelkich
informacji o zespole – również przyto-
czona przeze mnie opowiastka o ka-
lifornijskich wydarzeniach roku 1969
została rozpowszechniona przez Cryptic
Corporations, co oznacza, iż nie nale-
ży zbyt mocno przywiązywać uwagi do
prawdziwości tej historii. The Residents
znani są z bardzo bogatej wyobraźni
i wyjątkowej skłonności do wszelkich
mistyfikacji, na które zawsze składa się
nieco prawdy pływającej w sosie domy-
słów, fantazji oraz spekulacji.
Kreacja artystyczna wiąże się więc
nie tylko z dziełami artystów, ale również
ze sposobem ich realnego funkcjono-
wania w świecie show-biznesu. Nierzad-
ko celowo zacierana jest granica mię-
dzy dziełem jako takim, a egzystencją
The Residents. Przykładem może być
chociażby płyta The Third Reich ‘n’ Roll.
Album był reakcją zespołu na domysły
dotyczące personaliów grupy, twierdzo-
no bowiem, iż w skład grupy wchodzą
członkowie The Beatles, The Doors, Led
Zeppelin i The Rolling Stones. Tezy te
zainspirowały The Residents do stwo-
rzenia albumu, na którym znajdują się
dwa długie utwory, każdy z nich zbu-
dowany był ze zdekonstruowanych już
istniejących hitów muzyki popularnej.
Dekonstrukcja polegała na rozłożeniu
poszczególnych utworów na czynniki
pierwsze, a następnie ich ponownym
zmontowaniu według nowych zasad –
tak więc znajdziemy tutaj utwory gra-
ne od tyłu, zupełnie zmienione tempa,
teksty śpiewane w dziwnych językach,
elementy kakofonii, riffy gitarowe na-
grane rozmagnesowaną głowicą oraz
inne, równie ciekawe zabiegi (zaintere-
sowanych podłożem teoretycznym ta-
kiej działalności odsyłam do innej teorii
enigmatycznego N. Senady – do Teorii
Organizacji Fonetycznej). Zespół chciał
w ten sposób odnieść się do fałszu i za-
kłamania panującego w wielkim bizne-
sie muzycznym, który stara się kreować
poszczególne zespoły na symbole bun-
tu, nieposłuszeństwa i niezależności,
podczas gdy każdy z tych twórców jest
już dawno tylko pionkiem w rock’n’rol-
lowej dyktaturze. W późniejszych latach
The Residents wielokrotnie prezento-
wało swoje wersje słynnych przebojów
takich twórców jak Elvis Presley, Hank
Williams, George Gershwin, czy The Be-
atles.
Dziś wizerunek, z którym koja-
rzy się nazwa The Residents, to cztery
postacie ubrane we fraki – trzy z nich
mają na głowie maski w kształcie gałek
ocznych, na których spoczywa eleganc-
ki cylinder, czwarta (wokalista) kryje
swą twarz za maską przedstawiającą
czarną czaszkę. Strój ten po raz pierw-
szy zaprezentowano na okładce płyty
Eskimo – przez wielu uważanej za opus
magnum formacji. Legenda głosi, że
zespół pogrążony w niemocy twórczej
zainspirował się prezentem przywiezio-
nym przez N. Senadę z podróży po Ark-
tyce – butelką świeżego, arktycznego
powietrza. Rekwizyt ten oraz opowie-
ści przyjaciela pomogły The Residents
stworzyć płytę, która dotyczy życia co-
dziennego, zwyczajów, religii i sztuki
Innuitów mieszkających na dalekiej
północy. W warstwie muzycznej mamy
tu do czynienia z dźwiękami wiatru,
śpiewami fok i wielorybów, plemien-
nymi okrzykami oraz pieśniami rytu-
alnymi. Wszystkie te elementy zostały
przez zespół odpowiednio zmiksowane,
a także uzupełnione obróbką synte-
zatorową, brzmieniami instrumentów
zabawkowych oraz własnej konstrukcji.
Płyta ta zamknęła pewien okres działal-
ności grupy, w czasie którego skupiała
się ona głównie na muzyce oraz ponie-
kąd na filmach eksperymentalnych.
Późniejsze lata to istna eksplozja mniej
lub bardziej udanych, lecz zawsze bar-
dzo frapujących eksperymentów. Oczy-
wiście, The Residents wciąż tworzyło
nową muzykę, lecz coraz częściej to-
warzyszyła ona sztuce innego rodzaju.
Większość efektów tej działalności jest
udostępniona przez zespół na różnych
portalach internetowych. Grupa coraz
częściej eksperymentowała z kame-
rą i aparatami fotograficznymi. Nieco
później łączyła te osiągnięcia z grafiką
komputerową, dzięki czemu powstawa-
ło coś na kształt dzisiejszego wideoartu.
Efekty tych prac towarzyszyły często The
Residents jako element koncertów –
performance’ów. Także możliwości sce-
ny teatralnej coraz częściej przyciągały
uwagę eksperymentatorów, co zaowo-
cowało w latach dziewięćdziesiątych
35
spektaklem wystawionym w Pradze pt.
Freak Show. Tym razem zespół ogra-
niczył się do stworzenia scenariusza,
scenografii, muzyki i elementów wideo
wykorzystanych podczas tego wydarze-
nia,jego członkowie byli obecni jedynie
w charakterze współtwórców, jednak
sami nie występowali na scenie. Freak
Show okazał się ogromnym sukcesem
artystycznym (spektakl opowiada o lo-
sach ludzi pokrzywdzonych przez los
dziwnymi chorobami, którzy stają się
atrakcjami objazdowego gabinetu nie-
samowitości). Zespół stworzył na jego
podstawie przygodową grę kompute-
rową (wielokrotnie nagradzaną przez
specjalistów), album muzyczny, serię
wideoartów oraz zachęcił słynnych ry-
sowników do stworzenia komiksu.
Jak widać, w przypadku The Resi-
dents należy zapomnieć o klasycznych
podziałach i rozróżnieniach stosowa-
nych w przypadku szeroko rozumianej
sztuki popularnej. Trudno jest wymienić
dziedzinę artystyczną, w której zespół
(a może raczej wg dziś modnej nomen-
klatury: kolektyw?) nie zaprezentował
się i nie osiągnął jednocześnie sukcesu.
Również tegoroczna trasa koncertowa
należy do jaśniejszych punktów kariery
tych swoistych „ludzi renesansu”. Tym
razem mogliśmy uczestniczyć w spe-
cyficznym show grozy: scenografia two-
rzyła przeciętny salonik domowy rodem
z lat sześćdziesiątych, dwóch muzyków
akompaniowało trzeciemu przy opo-
wiadaniu strasznych historii. Historie
te bywały niejednokrotnie faktycznie
krwawe, przerażające, ale równie czę-
sto absurdalne i najzwyczajniej śmiesz-
ne. Spektakl, dość wyciszony, nie ema-
nował efektami specjalnymi, zwrotami
akcji, czy innymi scenicznymi fajerwer-
kami. Mogliśmy za to obserwować
prawdziwie fenomenalną grę aktorską
wokalisty – on, bez względu na historię,
którą opowiadał, cały czas był przera-
żający. Raz zrozpaczony, innym razem
szalony, niekiedy niepewny tego, co
mówi, lecz za każdym razem zwyczajny
(ubrany był w dość groteskowy kostium:
buty clowna, domowy szlafrok, bokser-
ki, podkoszulek i długi krawat sięgający
do kolan, maska ukazująca twarz star-
szego człowieka zastygłą w grymasie
smutku, rozczarowania?) i właśnie w tej
zwyczajności przerażający. Gdy próbo-
wałem później relacjonować to, co zo-
baczyłem na scenie, zrozumiałem siłę
Teorii Zaciemnienia i jej rzeczowość,
którą niekiedy poddawałem w wąt-
pliwość. Otóż postać na scenie w tym
momencie była wyjątkowo prawdziwa
Źród
ło: w
ww
.indu
stria
lart
.eu
36
w moich oczach właśnie dlatego, że nie
mogłem jej skojarzyć z żadną inną – po-
stać była tu i teraz, na swój perwersyjny
sposób szczera i prawdziwa. Bałem się
troszeczkę, że przy kontakcie bezpo-
średnim magia The Residents może
prysnąć, na szczęście obawy te były
bezzasadne. Ojcowie industrialu, przod-
kowie wideoartu, nestorzy awangardy
rockowej, muzycy, którzy cały czas sta-
nowią silną inspirację dla kolejnych po-
koleń artystów (do inspiracji zespołem
przyznają się The Mars Volta, Slipknot,
Tool, Depeche Mode, Pink Floyd, setki
wykonawców muzyki elektronicznej).
Warto zapoznać się z tą niecodzienną
twórczością, przy czym trzeba pamię-
tać, iż właściwie nigdy pierwszy kontakt
z The Residents nie skutkuje miłością.
Są to dzieła trudne w odbiorze, wyma-
gające wysiłku odbiorcy, pewnego po-
święcenia, a także odpowiedniego na-
stawienia. Właściwie należy zapomnieć
tutaj o relaksacyjnej funkcji sztuki. Ta
muzyka nie łagodzi obyczajów.
Jan Wieczorek
Źródło: www.residents.com
37
We Wrocławiu urodzili się liczni muzycy, wiele zespołów grających różne gatunki muzyczne, od klasycznego rocka, przez bluesa, kończąc na reggae. Wśród nich znalazły się wielkie gwiazdy,
ale i grupy, które przepadły w mrokach niepamięci.
Nierzadko pojawiali się w nich
artyści dobrze znani, czego przy-
kładem jest kapela Cross, będąca
niezwykle ciekawym zjawiskiem
muzycznym przed niemal trzema
dekadami. Zapewne dzisiaj nie-
wielu wiedziałoby o grupie zało-
żonej około 1980 roku, gdyby nie
fakt, że wokalistą był Krzysztof Cu-
gowski, znany jako frontman Bud-
ki Suflera.
Cugowski wraz ze swoim ze-
społem już po kilku latach osią-
gnął sukces (był z Budką od 1970
roku) i status prawdziwej gwiazdy.
Najpierw hitem stał się album
Cień wielkiej góry z 1975 roku,
na którym wsparciem był Czesław
Niemen oraz zespół Alibabki. Pły-
ta ta jest dziś wielkim rarytasem,
bowiem nabycie jej w sklepach
graniczy z cudem, a egzemplarze
na internetowych aukcjach kosz-
tują bardzo dużo (choć podobno
w planach jest wydanie w niedłu-
gim czasie dyskografii zespołu).
W 1976 roku powstał dru-
gi album Przechodniem byłem
międz wami, który dał zespołowi
pierwszą złotą płytę, sprzedając
się zdecydowanie lepiej od debiu-
tanckiego krążka, pomimo cięż-
szego brzmienia i słabszej jakości
nagrania.
Budka Suflera była już wów-
czas ważnym zespołem i, jak to
w życiu zespołów muzycznych,
wpłynęło to na wewnętrzne rela-
cje pomiędzy członkami. Nasilał
się konflikt między Romualdem
Lipką a Krzysztofem Cugowskim.
Ten drugi domagał się wyłączenia
jego nazwiska przed nazwę ze-
społu. Ostatecznie Lipko wyrzucił
wokalistę na początku 1978 roku.
W międzyczasie nagrana została
płyta z zespołem Spisek – Wokół
cisza trwa (1979), której trudno
szukać w kanonie klasyków pol-
skiego rocka, potem zaś relegowa-
ny śpiewak rozpoczął współpracę
z muzykami z Wrocławia.
Jak mówił sam Cugowski:
„Założyłem własną grupę Cross
i nareszcie mogłem robić to, co
chciałem. Od początku zakłada-
łem, że nasza twórczość nie trafi
pod strzechy, do masowego od-
biorcy. Nie odniosłem komercyj-
Muzyczne historie mniej znane…
Źródło: miastomuzyki.pl
38
nych sukcesów, ale tamten okres
wspominam sympatycznie. Miał
wiele plusów. Przede wszystkim
nie było ciśnienia, żadnej idiotycz-
nej odpowiedzialności za tak zwa-
ny sukces”. Grupę założył Cugow-
ski wraz z Ireneuszem Nowackim,
zapraszając Krzysztofa Mandziarę
i Romana Tarnawskiego, którzy
pochodzili z wrocławskiego środo-
wiska muzycznego.
Zespół nagrał w 1981 roku
płytę Podwójna twarz (wydana
została w 1984 przez Pronit), na
której wyraźne bluesowe rytmy
mieszają się z ostrzejszym roc-
kiem, a także melodyjnymi balla-
dami. Zespół wspierany był przez
grającego na pianinie Wojciecha
Jaworskiego (czego efektem jest
m.in. kapitalna piosenka Wielki
kpiarz). Longplay zawierał dzie-
więć utworów, które nie przeszły
do historii jako hity, ale słucha się
ich wciąż bardzo dobrze pomimo
upływu lat.
Cross powstał w czasach nie
do końca sprzyjających. Wpro-
wadzony wówczas stan wojenny
uniemożliwił dalszą działalność
zespołu, przez co doszło do jego
rozwiązania w trakcie nagrywania
drugiego albumu. Cugowski wró-
cił do Budki Suflera, a wraz z nim
dołączył do zespołu Mandziara,
nagrywając z nimi w 1984 roku
album Czas czekania, czas olśnie-
nia, a w 1986 – płytę Giganci tań-
czą.
Podwójna twarz, jak twierdził
sam wokalista, nie zawierała mu-
zyki przebojowej, nastawionej na
szerokie rzesze fanów. Trudno się
nie zgodzić, choć niektóre z utwo-
rów z pewnością były materiałami
na przeboje. W 1994 roku wydana
została reedycja przez wydawnic-
two TA Music (z którym związana
była Budka Suflera), lecz dziś trud-
no odnaleźć ją w sklepach muzycz-
nych. W porównaniu z oryginałem
zmieniona została okładka, na
której był już tylko sam Cugowski.
Ponadto dodane zostały trzy utwo-
ry spośród solowych dokonań wo-
kalisty (Zjawy, Drugi film, Kręci mi
się w głowie).
źródło: muzyka.wp.pl
39
Pozostali muzycy Cross w mię-
dzyczasie również byli bardzo ak-
tywni. Mandziara oprócz współpra-
cy z Budką Suflera, nagrał także
wraz z Urszulą album Malinowy
król oraz 3; Nowacki i Tarnawski
w 1985 roku uczestniczyli w na-
graniach longplay’a zespołu Jan
Kowalski pt. Inside Outside Songs.
Ten ostatni zespół to również cie-
kawy przypadek, zdobył bowiem
pewną popularność, a singiel Mia-
sto mężczyzn pojawiał się nawet
w rozgłośniach radiowych. Pop-
rockowe, dość lekkie utwory, prze-
platane niby-operowymi maniera-
mi wokalistki Małgorzaty Szczęch
(brzmiącej czasem jak Kora Jac-
kowska z zespołu Manaam), nie
pozwoliły grupie na dłużej zapisać
się w historii muzyki.
Od 1985 roku Nowacki współ-
tworzył powstający na zgliszczach
Jana Kowalskiego zespół Recydy-
wa (dwa lata później dołączył Man-
dziara), który w 2006 roku prze-
mianowano na CrossRecydywa,
aby wyraźnie podkreślić powią-
zania z tymi dwoma projektami.
Warto odnotować, że w 2002 roku
szczęśliwcy mogli mieć okazję
znów posłuchać piosenek z pierw-
szego albumu w oryginalnym
wykonaniu. Cugowski i Mandzia-
ra grali wówczas we Wrocławiu
z okazji 20-lecia wydania albumu
Podwójna twarz. Koncert odbył
się w klubie Columbus, który w tej
chwili już niestety nie istnieje.
Krzysztof Cugowski wciąż
związany jest z Budką Suflera, któ-
rej dawni fani już zdecydowanie
mniej chętnie słuchają, bo kolejne
płyty są zdecydowanie gorsze i na-
stawione na komercję.
Do płyty zespołu Cross jednak-
że warto wrócić, gdyż jest to kawał
świetnej muzyki, w którą dużo pra-
cy i energii włożyli także wrocław-
scy muzycy, którzy w gruncie rzeczy
nie są wielkimi sławami. Z pewno-
ścią całkiem pokaźna grupka fa-
nów zmobilizowałaby się, gdyby
panowie z CrossRecydywy oraz
Krzysztof Cugowski zorganizowali
wspólny występ z dawnym reper-
tuarem. Okazja się zbliża, niedłu-
go upłynie bowiem trzydzieści lat
od nagrania ich płyty. Pozostaje
mieć nadzieję, że nie zostanie ona
całkowicie zapomniana i doczeka
się kolejnej reedycji.
Szymon Makuch
40
Moje poszukiwa-
nia muzyczne koń-
czą się ostatnio sukce-
sem, choć tym razem natknąłem się
na kolejną instrumentalną płytkę –
tym razem w wykonaniu amerykań-
skiej grupy My Education. Okazuje
się, że Sunrise jest piątym krążkiem
długogrającym w dziesięcioletniej
karierze zespołu.
Album w zamyśle powstał jako
ścieżka dźwiękowa do Wschodu
słońca F. W. Murnaua, klasyki kina
niemego. Sunrise można przyrów-
nywać do twórczości np. Red Sparo-
wes, choć wymyka się łatwemu szu-
fladkowaniu. Płyta czerpie garściami
z postrockowego romantyzmu, ale
właściwie jest ona jednym wielkim
eksperymentem z odświeżającą daw-
ką progresji.
Już na otwierającym krążek
utworze Sunset rozbrzmiewa altów-
ka, którą słyszymy w różnych formach
przez resztę albumu. Smyczkowe me-
lodie dodają sporo klimatu, nieco sta-
roświeckiego, ale przecież cofamy się
do korzeni kina. Pojawia się również
ludowy akcent rozwijany przez Pe-
asant Dance – kawałek, który żeni ze
sobą skoczny folk i rockową balladkę.
Z kolei altówka z utworu City Woman
ujawnia inne, nieco klezmerskie obli-
cze tego instrumentu.
Ciekawie zaczyna się też utwór
Oars. Rozchodzące się echa talerzy
mają kontemplacyjny, nierealny wy-
dźwięk. Ewolucyjnie dochodzą coraz
szybsze bicia na perkusji, a delikatny
smyczek zostaje wyparty przez szar-
piące, lekko przesterowane gitary. Na
tle całego albumu znacznie wyróżnia
się A Man Alone – ambient, który
sieje niepokojącą atmosferę. Zarów-
no Oars, jak i A Man Alone mają coś
wspólnego z kosmicznymi krajobra-
zami zespołu Rosetta, szczególnie
z okresu Gallilean Satellites, ale nie
ma w nich aż takiej egzaltacji czy de-
presyjnych skłonności.
Lust to najdłuższy ze wszystkich,
prawie dziewięciominutowy kawałek.
Utwór hipnotyzuje i potrafi zatrzymać
słuchacza przy sobie aż do samego
końca. Wreszcie, całość w pewien
sposób się zapętla. Melancholijny,
ociężały Sunset kontrastuje z tytuło-
wym epilogiem Sunrise, który raczy
nas sentymentalną altówką i gitarami
przy miarowych uderzeniach perkusji.
Płyta mogłaby momentami wy-
zwalać więcej energii, ale otrzymuje-
my za to bardzo emocjonalny przekaz
z domieszką epickości. Cała kom-
pozycja została dobrze przemyślana
i wywołuje efekt spójności. Album
Sunrise to gratka dla lubujących się
w eksperymentalnych brzmieniach,
a być może i dla miłośników muzyki
filmowej.
Marcin Rybicki
My Education – Sunrise
41
Z Quenti-
nem Tarantino łączy
Albarna jeszcze jedno
– tak jak twórca Pulp Fic-
tion obsadza w swych filmach zapo-
mnianych, znakomitych aktorów, tak
lider Gorillaz przypomina na Plastic
Beach o kilku wybitnych muzycznych
postaciach z minionych lat. Na pły-
cie pojawia się m.in. Lou Reed, blu-
esman Bobby Womack, Gruff Rhys
z Superfurry Animals, klasycy rapu
i hip-hopu jak De La Soul i otwierają-
cy płytę Snoop Dogg. Powstała mie-
szanka wyjątkowo eklektyczna, gdzie
każdy utwór jest inny od poprzednie-
go. Kolejnym paradoksem jest fakt,
że mimo takiej różnorodności płyta
jest niezwykle spójna, słucha się jej
jak niepodzielnej całości.
Dlatego nie zgodzę się z za-
rzutem, że na Plastic Beach bra-
kuje hitów. Istotnie, nie pojawiają
się tu rzeczy jak Feel Good Inc., czy
Clint Eastwood. Wydaje się jednak,
że w tym wypadku nie to było zało-
żeniem Albarna. Mam wrażenie,
że lider Gorillaz chciał odejść od
prześmiewczo-rozrywkowych klima-
tów i stworzyć dojrzałe, momentami
dość melancholijne dzieło. W wyniku
tego powstała najpoważniejsza i zde-
cydowanie najlepsza płyta w dorob-
ku zespołu.
Jakub Bocian
no. Niedawno usłyszałem zaś, że Da-
mon Albarn to taki Tarantino muzyki.
Nie mogę się nie zgodzić – na Plastic
Beach lider Blur pokazuje, że potrafi
rewelacyjnie czerpać z muzycznych
klimatów lat osiemdziesiątych (te
wszystkie syntezatory, odwołania do
korzeni muzyki elektronicznej oraz
rapu i całe to, notabene, „plastikowe”
brzmienie). Paradoksalnie zabieg ten
niesie za sobą niesamowitą świeżość
– bo Albarn do dawnych klimatów
dokłada nowoczesną kreatywność.
W wyniku tego otrzymujemy pory-
wający od początku miks, bardzo od-
mienny od tego, co obecnie oferuje
nam muzyka popularna.
Gorillaz to chyba najbardziej młodzie-
żowy i popkulturowy projekt, jaki kie-
dykolwiek recenzowałem na łamach
„Kontrastu”. Ponieważ jednak w tym
miesiącu wydawnictwa starych kla-
syków ewidentnie zawiodły (np.
kompletnie nudziarska płyta Slasha
czy bezpłciowy album Meat Loafa),
wypada pochylić się nad bardziej
nowoczesnym graniem. Szczególnie,
że wstydem byłoby nie napisać o Pla-
stic Beach, która już jest moją kandy-
datką do płyty roku.
Oglądając teledysk do Stylo –
pierwszego singla z trzeciej płyty Goril-
laz – odniosłem wrażenie, że czerpie
on klimat z filmów Quentina Taranti-
Gorillaz – Plastic Beach
42
Wywiadrzeka
jest formą świę-
cącą ostatnio
ogromne suk-
cesy. Ten rodzaj (auto)biografii od
czasu Mojego wieku Aleksandra
Wata stanowi swoiste ukorono-
wanie dokonań osób ważnych dla
kultury i życia publicznego. Po Sta-
nisławie Lemie i Czesławie Miłoszu
przyszedł czas na Władysława Bar-
toszewskiego. Książka Życie trud-
ne, lecz nie nudne. Ze wspomnień
Polaka w XX wieku jest efektem
współpracy i długoletniej znajomo-
ści z Andrzejem Friszkem, która za-
owocowała dobrze przeprowadzo-
nym wywiadem. Pytania świadczą
o profesjonalizmie Friszkego, „pro-
wadzą” narrację, ale nie przeszka-
dzają i nie determinują opowieści.
Stąd też logiczne i spójne opraco-
wanie tekstu. Ułożenie historii życia
Bartoszewskiego, które sprawia,
że książkę tę czyta się momenta-
mi jak dobrze napisaną powieść
przygodową czy thriller polityczny
z pierwszoosobowym narratorem.
W obszernym tomie przed-
stawiona jest sylwetka charyzma-
tycznego członka „Tygodnika Po-
wszechnego” i Radia Wolna Europa,
znanego polityka, opozycjonisty
i działacza społecznego. Więzień
Auschwitz, członek AK, polityk zna-
ny na arenie międzynarodowej, cie-
pły i dobry człowiek, który już dziś
jest legendą, przez ponad 500 stron
opowiada „Historię” która stała się
motorem napędzającym jego losy.
Narracja Bartoszewskiego z jednej
strony jest opowieścią intymną,
pełna wzruszeń, emocji, opartą na
wspomnieniach; z drugiej stanowi
próbę opowiedzenia o Polsce i Eu-
ropie, przemianach jakie doprowa-
dziły do ich dzisiejszego kształtu.
W tym momencie pojawia się
jednak pytanie: czy wywiad rzeka,
który jest subiektywnym opowiada-
niem siebie i swoich dziejów zbyt ła-
two nie przybiera form autokreacji,
prania siebie w pralce pamięci z do-
datkiem wybielacza? W przypadku
Władysława Bartoszewskiego i jego
opowieści taki zarzut byłby zbrod-
nią!
Tekst ten bowiem to nie jedy-
nie historia życia Bartoszewskiego,
ale także analiza zmian zachodzą-
cych w Polsce na przestrzeni wielu
lat, szansa na zrozumienie mecha-
nizmów rządzących naszymi naro-
dowymi zachowaniami, rodzącymi
się wśród nas stereotypami oraz na
zrozumienie źródeł zalet i przywar
narodowych. Opowieść, choć snuta
z perspektywy Bartoszewskiego,
ma cechy dążenia do obiektywi-
zmu. Jest to, zgodnie z podtytułem,
wielka narracja o Polsce i Polakach
oczami inteligenta i aktywisty. Tekst
ten uznać można za jednostkową
diagnozę, daleką od stereotypów
i schematycznego spojrzenia. Opo-
wieść Bartoszewskiego nie jest
pozbawiona krytycyzmu i dystansu
w stosunku do wydarzeń, w których
brał udział. Wielokrotnie przytacza-
ne są bowiem przykłady zarówno
bohaterstwa jak i tchórzostwa Pola-
ków. Opowiada on szczerze zarów-
no o przejawach pomocy Żydom jak
i antysemityzmie obecnym w pol-
skiej mentalności. Przedstawia za-
równo bohaterów, jak i ludzi którzy
ulegli władzy PRL, ale co najważ-
niejsze, żadnej ze stron nie odma-
wia człowieczeństwa i posiadania
„swojej” prawdy. Sam Bartoszewski
prezentuje siebie nie jako herosa,
a jako człowieka z zaletami i słabo-
ściami, który, mimo przeciwieństw
starał się zachowywać zgodnie z za-
sadami wpojonymi mu w młodości.
Książka ta to „subiektywnie
obiektywny” obraz nadwiślańskie-
go kraju który zapamiętał człowiek
kształtowany wartkim nurtem dzie-
jów. Obraz ciekawy i otwierający
nam oczy na siebie.
Joanna Wisnyk
Płynąć z nurtem historii
43
To bardzo kłopotliwy film. Może
odbiorcy tak tego nie odczuwają –
w końcu to raczej niewymagające
kino rozrywkowe o przygodach su-
perbohatera – ale jeśli trzeba napi-
sać o nim coś konkretnego, trafia się
na nieoczekiwaną i trudną do sforso-
wania barierę wątpliwości. Podsta-
wowym problemem z Iron Manem 2
jest fakt, że ilu widzów, tyle opinii; a
że opinie te są nieraz skrajnie różne.
Z której strony podejść więc do tego
filmu, żeby powiedzieć o nim coś
w miarę obiektywnego? Chyba się
nie da. Dlatego niniejsza recenzja
pisana jest z pełną świadomością
faktu, że nikt nie będzie się z nią
zgadzał. Ale trudno, tak chyba być
musi.
O czym jest ten film? Właściwie
o niczym szczególnym. Tony Stark
jest multimilionerem, genialnym
wynalazcą i przy okazji superboha-
terem latającym po niebie w czer-
wonej zbroi, zbudowanej dzięki nie-
samowitej technologii. Pojawia się
jednak szaleniec (Mickey Rourke),
który dzięki takim samym rozwiąza-
niom technicznym zamierza spuścić
mu lanie. Nasz bohater dodatkowo
przeżywa kryzys, z którego wychodzi,
wymyśla w piwnicy jeszcze wspanial-
szą technologię i rozprawia się ze
swoimi przeciwnikami, ratując przy
okazji kobietę, którą kocha. Jest na-
iwnie, rozrywkowo i bezrefleksyjnie.
Ot, kino oparte na komiksie, dobrze
zrealizowane, ale niewiele więcej.
Postacie są sprawnie zagrane, lecz
w większości papierowe i mało wyra-
ziste. Sztampa goni sztampę. Gdzie
jest więc miejsce na kontrowersje?
Cały problem polega na tym, że
Iron Man 2 – czego gros publiczności
jeszcze sobie nie uświadamia – jest
w skali rozwoju kinematografii waż-
niejszym filmem niż Avatar. Film Ca-
merona nie był tak naprawdę niczym
więcej niż reklamówką nowego typu
kamery. Iron Man 2 poszedł w tym
samym kierunku, co jego poprzed-
nicy wyprodukowani przez Marvel
Studios, a więc przez Disneya – Iron
Man i Hulk. Zaczął konstruować zło-
żony, wielowątkowy wszechświat,
w którym wiele rzeczy nie ma ze sobą
większego związku, ale to dlatego,
że nie da się ich sensownie oddać
w jednym filmie
czy nawet jednej
serii. Ten wszechświat
żyje własnym życiem i kryje
w sobie masę historii do opowiedze-
nia; podobnie zresztą jak matryca
komiksowa, dzięki której powstał.
W filmie pojawia się Scarlett Jo-
hansson w roli Czarnej Wdowy, ale
w zasadzie przewija się i tyle. Sma-
czek? Nie, coś więcej. Sugestia, że
jest za nią osobna historia. Tarcza
Kapitana Ameryki? To samo. Agent
Coulson jedzie do Nowego Meksy-
ku, co w zasadzie jest bez znacze-
nia dla fabuły Iron Mana 2... ale nie
dla świata przedstawionego. Po raz
pierwszy w historii kina świadomie
wykreowano wszechświat, który
żyje własnym życiem niezależnie od
filmu. Dotychczas najbliżej tego celu
były Gwiezdne wojny, ale nawet tam
kreacja świata nie była równoważna
– czy nawet ważniejsza – niż fabuła
filmu. I to właśnie jest największą
zasługą Iron Mana 2; wprowadza wi-
dza w nowy, fascynujący świat, ale
nie czuje się w obowiązku, by o nim
oprowadzać.
A fabuła? Cóż, Iron Man daje
wycisk wrogom, ocala świat, ratuje
dziewczynę. Jak zwykle.
Michał Wolski
Iron Man 2
44
Do Opery Wrocławskiej po raz pierw-
szy przyciągnął mnie Borys Godu-
now. Sztuka Modesta Musorgskiego
ukazuje sytuację carskiej Rosji od
początku panowania Borysa Fiedo-
rowicza Godunowa, następcy cara
Iwana IV Groźnego, aż do jego śmier-
ci. Władca, choć kroczący majesta-
tycznie przed poddanymi, ubrany
w ozdobne szaty, tylko z pozoru jest
silny i niezłomny. Nękają go wyrzu-
ty sumienia, nie może zapomnieć
o tym, co stało się przed laty. Ma
władzę, ale posiadanie najważniej-
szego tytułu w państwie nie daje
mu szczęścia. Choć wszyscy powin-
ni drżeć przed carem, to car drży,
a wraz z nim publiczność, dotknięta
rozmiarem tragedii tego człowieka
oraz przejmującym nastrojem, zbu-
dowanym przez Janusza Monarchę,
który doskonale wcielił się w wielo-
wymiarową postać Borysa. Wszyscy
bohaterowie opery Musorgskiego
zmuszeni są zmierzyć się z własnym
losem. Mnich Griszka (Ivan Kit), pe-
łen obaw i wątpliwości, nagle ma się
stać Dymitrem Samozwańcem. Ma-
ryna Mniszchówna (Anna Bernacka)
jest zaślepiona wizją wielkiej władzy
i chwały. Córka Borysa, Ksenia (Ana-
stazja Lipert), cierpi po utracie uko-
chanego.
Każda scena spektaklu, na-
wet ta najbardziej spokojna, każdy
moment i fraza, buduje napięcie aż
do ostatniej minuty. W dużej mierze
taki efekt zawdzięcza się kunsztowi
orkiestry Opery Wrocławskiej pod ba-
tutą Ewy Michnik. Świetne aktorstwo,
przejmujące brzmienie chóru, sce-
nografia będąca odzwierciedleniem
wizji reżysera spektaklu, Waldemara
Zawodzińskiego, oraz inne współgra-
jące elementy sprawiają, że trzy go-
dziny stają się niewyobrażalnie krótką
chwilą. Będąc widzem oddanym nie
tylko obrazom rozgrywającym się na
scenie, lecz także ciekawym reakcji
reszty publiczności, bacznie przyglą-
dałam się twarzom osób siedzących
obok . Malowała się na nich fascyna-
cja i wzruszenie. Taki odbiór spekta-
klu utwierdził mnie w przekonaniu,
że nikt nie siedział w tym przepięk-
nym gmachu z przymusu.
Urzekła mnie kreacja chóru. Czy
to jako lud błagający o chleb, czy też
jako bojarzy zgromadzeni w Dumie,
zespół doskonale wyzwalał emocje
i współgrał z orkiestrą. Z solistów
doceniłam najbardziej występ Zyg-
munta Magiery w roli Jurodiwego.
Młody tenor sprawił, że scena, którą
mogłabym szybko zapomnieć, głębo-
ko zapadła mi w pamięć. Nie można
nie wspomnieć o scenografii, reżyser
zaskoczył publiczność oszałamiają-
cymi efektami i silną symboliką, na
przykład obecnością białego konia na
scenie.
Piotr Czajkowski określił nie-
gdyś Musorgskiego jako „muzyczne-
go analfabetę, który jest dumny ze
swej ignorancji”. Twórca Borysa Go-
dunowa nie posiadał wykształcenia
muzycznego, ale nie przeszkodziło
mu to w komponowaniu oryginalnych
utworów z wielkim rozmachem, pa-
sją i sercem. W mojej recenzji nie ma
specjalistycznego słownictwa mu-
zycznego, ale zaręczyć mogę, że tkwi
tu właśnie serce, w którym obok za-
miłowania do rockowych koncertów
i musicali, musi znaleźć się miejsce
dla zalążka fascynacji operą.
Barbara Rumczyk
Drżenie cara, czyli laik w operze
China I Love You (Pekińczyk)
45
Chiny wprawiają mnie w nieustan-
ny zachwyt. Po spektakularnym
sukcesie Olimpiady, która, jak wie-
my, promuje bliskie temu państwu
wartości, takie jak równość czy też
wolność, przyszła kolej na Expo – fe-
styn dorobku ludzkiego. Przejrzałem
dzisiaj rano YouTuba i popodziwia-
łem sobie pawilony poszczególnych
państw. Pawilony miały imiona, na
przykład: braterstwo. Pasuje jak ulał.
Mieszkańcy Szanghaju, wystawowe-
go miasta, z radością zgodzili się, by
wyburzono ich domy pod budowę po-
trzebnych inwestycji. Z tego, co mówi
bliżej mi nieznany pan Xin czy też pan
Xian, wysiedlona ludność cieszy się,
że tracąc cały dorobek życia, pomo-
że w rozwoju swego państwa. To się
nazywa obywatelska postawa! W Po-
znaniu właściciel budki z kebabami
nie chciał jej ruszyć, kiedy okazało
się, że kolidowała z innymi planami.
Proszono go. Ładnie go proszono.
Ostatecznie odchudzono wieżowiec.
Taki nieprzejednany był sprzedawca
kebabów. Nie dbał o rozwój swojego
kraju, dbał o swoją budkę. Taki to zły
mieszkaniec.
Jak wiadomo, mieszkańcy Chin
są raczej domatorami i niewiele po-
dróżują. W międzyczasie Unia Eu-
ropejska w swoim kolejnym wizjo-
nerskim posunięciu utworzyła nowe
niezbywalne prawo człowieka: prawo
do turystyki. Chiny nie są w Unii, dla-
tego świat postanowił przyjść do Chin
ze swoim Expo, by zapracowani Azja-
ci mogli zasmakować trochę tego, co
się dzieje gdzie indziej i tym dobitniej
zrozumieć, że świat ciekawy nie jest.
Co urzekło mnie jednak najbardziej:
wśród prezentowanych państw swo-
je własne pawilony będą miały Coca
Cola i General Motors. Też jestem
zdania, że sytuacja dojrzała już do ko-
lejnej Wiosny Ludów. Pomyślcie tylko:
księstwo MacDonalda czy Palatynat
Pepsi. Początek tych pięknych wolno-
ściowych ruchów gdzie? W Chinach.
Kraju wielkich rewolucji. Ho ho.
Słyszałem też, że na otwarciu
Expo pojawi się sam prezydent Fran-
cji Nicolas Sarkozy i jego olśniewa-
jąca małżonka Karla Bruni. Zawsze
wzruszają mnie chwile, gdy ktoś zro-
zumiał, że popełnił błąd i postana-
wia za to przeprosić. Prezydent Sar-
kozy, najpewniej omyłkowo, bardzo
nieładnie wypowiedział się o organi-
zowaniu Olimpiady przez Chiny. Nie
rozumiem dlaczego. Pewnie miał zły
dzień. Na szczęście, teraz nie ma już
wątpliwości. Przybywa do Chin pełen
ciepłych uczuć dla tego wspaniałego
dominium. I teraz to będzie tak: przy-
wódcy niepodległych państw, przy-
wódcy szanujący swoich obywateli,
szanujących ich wolności i prawa
razem w zgodzie budować będą lep-
sze jutro. Jestem człowiekiem dość
uczuciowym i łatwo mnie wzruszyć.
Więcej takich scen!
Kocham świat. Kocham Unię
Europejską. Kocham te wszystkie
wspaniałe prawa, które dojrzewały
przez lata, byśmy dzisiaj mogli w peł-
ni cieszyć się wynikającymi z nich
korzyściami. Cieszę się, że świat nie
zgadza się na zło i na nierówności,
cieszę się, że walczy z prześladowa-
niem człowieka, że odpowiedzialny
sam za siebie, nie pozwala na cier-
pienie. W chwilach takich jak ta, gdy
wszyscy wiwatują na swoją cześć
w Szanghaju, moje serce rośnie.
Chińczycy też się cieszą. WSZYSCY,
BEZ WYJĄTKU! Skoro jesteśmy za-
dowoleni, kończę pisać ten felieton.
Myślałem, że będę miał jakiś powód
do narzekań, myliłem się jednak.
Wszystko jest w porządku.
Chiny podobne są do rozkosz-
nego psiaka, małego szczeniaczka,
który baraszkując na pięknym im-
portowanym dywanie, niespodziewa-
nie fajda nań. Nicolas Sarkozy wraz
z resztą światowych decydentów
z maślanymi oczkami zgodnie tań-
czy w koło, uśmiechając się i głasz-
cząc, co się da. Szkoda, że nikt nie
widzi, że z psiaka niezłe bydle, a co
do fajdania - przez tęczowe okulary
biznesu nie czują, że tykają zwykłe
gówno.
Wiśta wio, byle do przodu!
Marcin Pluskota
China I Love You (Pekińczyk)
46
Podróż pociągiem jest jedną wiel-
ką refleksyjną magmą. Turkoczące
koła i jednostajne kiwanie się na
boki milczących zazwyczaj współpa-
sażerów, powodują myślową lawi-
nę. W ciągu kilkudziesięciu minut
jesteśmy w stanie ułożyć sobie plan
na najbliższy tydzień, obgadać z sa-
mym sobą wszystkie ważne sprawy,
krótko mówiąc: zanurzyć się we wła-
snym ja. Mimo pozornej głębi, jest
to jednak proces stosunkowo po-
wierzchowny, o czym przekonałam
się ostatnio na własnej skórze. Wy-
rwać z niego może zbliżająca się sta-
cja, pan z wózkiem i lichą kawą za
4,50 zł lub, jak w moim przypadku,
nagłe i niespodziewane pojawienie
się człowieka, którego na potrzeby
tego tekstu nazwijmy „kolegą Sylwe-
strem”.
Kolega naprawdę ma na imię
Sylwester, jest postacią niezwykle
barwną i dziwnie obecną w moim ży-
ciu od czasów szkoły podstawowej.
Dołączył do nas w drugiej klasie. Już
w pierwszym tygodniu zapoczątko-
wał sukcesywne tracenie uzębienia,
pozbawiwszy się w bójce lewego
górnego siekacza. Do klasy szóstej
nosił (niezależnie od pogody) jedne
i te same buty. Charakterystycznym
elementem jego odzieżowego zesta-
wu były też dresowe spodnie z czte-
rema paskami i bluza z kapturem.
Gdy większość z nas zastanawiała
się nad wyborem gimnazjum, kolega
Sylwester był w czwartej klasie. To
on dokonał też historycznego w dzie-
jach szkoły podpalenia toalety. Rów-
nież on jako pierwszy, ku zdumieniu
kolegów, kazał „spierdalać” pani od
techniki, gdy ta próbowała wymusić
na nim dzierganie szalika.
Buntowniczy był ten kolega
Sylwester i dzięki temu zapisał się
w mojej pamięci.
Drugi raz dane mi go było spo-
tkać w czasach licealnych. Wybraw-
szy się z rodzicielką na tzw. Ryne-
czek, przy turystycznym stoliku ze
stanikami mignęła mi znajoma
twarz. To kolega Sylwester zachę-
cał do kupna: panterka, satyna, ko-
ronka? Najtaniej, pani! Powodzi się
Sylwestrowi – pomyślałam. Gdy ja
zgłębiałam historię filozofii i duka-
łam łacinę, przedsiębiorczy kolega
handlował markową bielizną made
in Taiwan. Z tego, co zdążyłam za-
uważyć, zwiększyły się u niego braki
w uzębieniu. Ciężko powiedzieć, czy
Sylwester miał słabe dziąsła, czy po
prostu lubił się bić. Żyłka handlow-
ca na pewno była w nim jednak za-
wsze.
Oto wracamy do niespodziewa-
nego pojawienia się mego kolegi
w drzwiach przedziału. Nie wiem, czy
wiesz, drogi Czytelniku, ale folklor
pociągowy województwa śląskiego
obejmuje między innymi przemyka-
jące przez korytarze męskie postaci
o wątpliwym zapachu, mamroczące
pod nosem coś o zimnym piwku, ja-
kie można od nich oczywiście kupić.
W roli takiej właśnie zjawy ukazał się
moim oczom kolega Sylwester.
Pech chciał, że refleksja, z któ-
rej mnie wyrwał, była bardzo przy-
szłościowa: koniec studiów, praca
lub nie – wydają się być wielkimi,
życiowymi sprawami.
Jak to się ma do całej historii
o Sylwestrze? Z autorefleksji wpa-
dam w refleksję porównawczą. Za-
czynaliśmy oboje jako ośmiolatko-
wie w białych adidaskach. Buty się
zużyły, ja dostałam nowe, a on ciągle
chodził w tych samych. Moje zęby
zostały zabarykadowane aparatem,
jego – sukcesywnie wypadały.
Teraz ten prawie bezzębny
22-letni facet, sprzedający cicha-
czem browary w PKP, ma zupełnie
inne problemy od moich. Nie myśli
o licencjacie, bo nie studiuje. Nie my-
śli o przeprowadzce, bo nie ma na nią
kasy. Nie myśli o stałej pracy, bo pew-
nie „jakoś ciągnie na lewo” i „byle do
przodu”. Bez tych zębów, z tuzinem
puszek w torbie, bez intelektualnego
bełkotu – żyje! Zazdrościć mu czy nie
zazdrościć? Z refleksją poczekam do
następnego pociągu.
Ewa Orczykowska
O koledze
47
Czasami chciałbym być superboha-
terem. Zdaję sobie sprawę, że jest to
dość szokujące wyznanie, ale z całą
pewnością nie aż tak kontrowersyj-
ne, jak słowa Krzysztofa Zanussiego,
który na łamach jednego z felieto-
nów w „Polityce” przyznał się parę lat
temu, że z upodobaniem załatwia się
w toaletach dla niepełnosprawnych.
Skoro zwykło się go uznawać za auto-
rytet etyczny i moralny – przynajmniej
do sprawy Romana Polańskiego, któ-
ry, jak na dżentelmena przystało, nie
spytał raz pewnej damy, ile ma lat –
to ja czuję się rozgrzeszony z moich
eskapistyczno-ontologicznych fanta-
zji. Zresztą uważam, że znalazłbym
w narodzie więcej ludzi pragnących
zostać superbohaterami, niż zała-
twiających się w toaletach dla siebie
nieprzeznaczonych. Profesorze Za-
nussi, tym razem jest pan w mniej-
szości.
Co do tego superbohaterstwa,
to pragnienie odzywa się raczej w sy-
tuacjach prozaicznych, przygnębiają-
cych swoją codziennością. Spóźniam
się na tramwaj i klnę szpetnie pod
nosem, albowiem pojawia się przede
mną niewesoła perspektywa spóź-
nienia się na zajęcia, a w głowie – jak
wyrzut sumienia – kiełkuje z racjo-
nalnego punktu widzenia kuriozalna,
ale natrętna myśl: gdyby umieć latać
jak Superman, nie trzeba by jeździć
tramwajami. Gdy jednak gnam na za-
jęcia pieszo – licząc, że może jednak
się nie spóźnię – i staję na wściekle
leniwym, czerwonym świetle, docho-
dzi do tego myśl kolejna: gdyby ska-
kać jak Hulk, nie trzeba by czekać na
zielone. Swoją drogą, mam nieod-
parte wrażenie, że tak się zrodziła
koncepcja zielonego herosa; jego
twórca za długo stał na światłach.
I tak co jakiś czas z nieświadomo-
ści wyrastają takie pompatyczno-
kuriozalne pragnienia, nieważne ile
człowiek ma lat oraz jak poważny
i dojrzały wydaje się na co dzień.
Fantazmat superbohatera jest
chyba bardzo silnie zakorzeniony
w naszej kulturze. Herosi towarzy-
szą nam od zawsze. Byli w arturiań-
skich legendach czy greckich,mi-
tach, a z całą pewnością i wtedy
uznawano ich za zjawisko stare
jak świat. Ludzie od zawsze chcieli
mieć bliskie swoim sercom, pozy-
tywne wzorce, które dodawałyby
im otuchy i pokazywały, że dobro,
prawda, piękno i inne stereotypowo
szlachetne wartości warte są kulty-
wowania. Bohater miał dawać przy-
kład zwykłym ludziom, ludzie zaś
mieli się z nim utożsamiać. A su-
perbohater? Ma być do tego wszyst-
kiego super.
Sztafaż dzisiejszych superboha-
terów jest ogromny. Twórcy komik-
sów, filmów, bajek i gier co minutę
wymyślają nowego superbohatera,
który w ich mniemaniu powinien pod-
bić serca i umysły publiczności. Jest
w czym wybierać; a że zapotrzebo-
wanie na tego typu wzorce jest nie-
zmienne, świadczy na przykład film
Człowiek, który gapił się na kozy,
a także wielka popularność kina su-
perbohaterskiego, jak chociażby Iron
Man 2 (którego recenzja znajduje się
w niniejszym „Kontraście”). Bohate-
rowie są analizowani i rozbierani na
części pierwsze przez antropologów,
kulturoznawców i filologów na całym
świecie, i nic nie wskazuje na to, żeby
miało się to zmienić.
Dlatego nie ma co ukrywać:
wszyscy chcielibyśmy być superbo-
haterami. Pojawia się tylko problem,
skąd wziąć superbohaterski trykot,
jak ma wyglądać emblemat i jaki
pseudonim przyjąć? A nade wszyst-
ko – w jakim celu wykorzystać swoje
nadprzyrodzone moce? Bo chyba jed-
nak nie tylko po to, aby przeskoczyć
nad przejściem dla pieszych... to by
chyba za bardzo zaprzeczało idei su-
perbohaterstwa...
Michał Wolski
Być jak superheros
48
Popularną rozrywką w naszym kraju jest gdybanie. Jeden z reportaży telewizyjnych sprzed niemal dziesięciu lat pokazywał kibica Adama Małysza, który stwierdzał: Gdyby Adam Małysz
wygrał także konkurs w Oberstdorfie oraz Garmisch-Partenkirchen (a mógł to zrobić), byłby pierwszym, który wygrał wszystkie cztery konkursy w Turnieju Czterech Skoczni (wówczas nasz
„Orzeł” wygrał w Innsbrucku i Bischofschofen).
Gdybanie nie omija również piłki
nożnej. W wielu czasopismach for-
mułowane były hipotezy na temat
transferu Marka Citki do Black-
burn Rovers. Angielski klub płacił
w 1996 roku grube pieniądze za
grającego wówczas w Widzewie
Łódź piłkarza, lecz ten ostatecz-
nie pozostał on w kraju, a niedłu-
go potem ciężka kontuzja złamała
jego karierę, już nigdy nie wrócił
do formy. W ciągu tych kilkunastu
lat niejednokrotnie w prasie czy-
taliśmy, jak mogły potoczyć się
losy zdobywcy pamiętnego gola
na Wembley.
W polskiej prasie popular-
ne są zawsze głębokie analizy,
szczególnie pod koniec elimina-
cji do wielkich imprez. W takich
sytuacjach dowiadujemy się, że
wystarczy, aby San Marino wygra-
ło z Anglią, a Łotwa zremisowała
z Włochami i Polska awansuje do
baraży. Zwykle poświęca się po-
dobnym rozrywkom przynajmniej
ze dwie kolumny w gazecie.
Gdyby też pogdybać chwilkę
nie o faktach dokonanych, lecz
potencjalnych?
Pierwszy w kolejce byłby Ro-
bert Lewandowski. Gracz Lecha
Poznań okrzykiwany jest zewsząd
największą gwiazdą w Polsce.
Latem być może znajdzie się
w Borussi Dortmund. I co wtedy?
W gazetach piszą, że będzie miał
szanse na regularną grę, choć
wcale nie będzie o to łatwo. Pra-
wie 20 goli w sezonie 2009/2010
strzelił Lucas Barrios, dodatko-
wą konkurencją jest Mohammed
Zidan i Nelson Valdez. Wersja
optymistyczna: Lewandowski za-
cznie wchodzić w końcówkach,
strzeli kilka goli i stanie się pod-
stawowym zawodnikiem. Na ko-
niec sezonu strzeli 12 goli w lidze,
Co by było, gdyby...źr
ódło
: Wik
iCom
mon
s
49
a w rozgrywkach Ligi Europejskiej
strzeli ważnego gola, dającego
awans do półfinału.
Ostro krytykowany jest ostat-
nio Artur Wichniarek. Przyszedł
on przed sezonem 2009/2010 do
Herthy Berlin, która po bardzo do-
brym sezonie zajęła czwarte miej-
sce w Bundeslidze. Polak podczas
drugiego pobytu w klubie ze sto-
licy Niemiec przez cały sezon nie
strzelił bramki w rozgrywkach
ligowych, udało się to jedynie
w Lidze Europejskiej. Jak będzie
w sezonie 2010/2011? Wichnia-
rek w drugiej Bundeslidze potrafił
strzelać bramki hurtowo jeszcze
w barwach Armini Bielefeld. Zapo -
wiedział, że z Herthy nie odejdzie,
jednak z pewnością zrobi to wielu
zawodników, więc może polski na-
pastnik odzyska miejsce w skła-
dzie. Wtedy zaś strzeli 23 gole,
a „Stara Dama” w cuglach zapew-
ni sobie ponowny awans. Wtedy
jednak już 34-letni gracz raczej
straci pozycję i uda się na zasłu-
żony spoczynek, pozostawiając po
sobie pozytywne wrażenie.
Trzecim do wróżenia jest Łu-
kasz Fabiański. Powiedzieć, że
mijający sezon był dla niego nie-
udany, to nic nie powiedzieć. Dla
Polaka ten rok był katastrofalny.
W meczu Ligi Mistrzów z FC Por-
to puścił dwa fatalne gole, zawalił
też wygrany mecz z Wigan (od 2:0
dla Arsenalu do 2:3), nie popisał
się w przegranym 1:2 spotkaniu
z Blackburn, gdzie miał wyraźne
problemy przy wyłapywaniu do-
środkowań. Co będzie w kolejnym
sezonie? Arsene Wenger traci
cierpliwość, postanawia sprzedać
polskiego zawodnika. Zaintere-
sowane nim było wcześniej Paris
Saint Germain, które zaliczyło
kolejny nieudany sezon i postano-
wiło dokonać radykalnych zmian
w składzie. Gregory Coupet skoń-
czy karierę, a Polak stanie się pod-
stawowym bramkarzem. Po do-
brej rundzie jesiennej nikt już nie
napisze o nim „Flappyhandski”,
a PSG walczyć będzie o awans do
Ligi Mistrzów.
Czy gdybanie na przyszłość
ma sens? Z pewnością jest dobrą
rozrywką, choć oczywiście marze-
nia związane z przyszłością pol-
skich zawodników nie spełnią się,
ale bądźmy dobrej myśli, w razie
czego możemy za rok powiedzieć:
Gdyby Lewandowski strzelił w Bo-
russii 15 goli (a mógł to zrobić), to
kupiłby go Bayern Monachium.
Szymon Makuch
źródło: Wikipedia Commons
50
Już cztery lata we włoskiej Serie A króluje Inter Mediolan. W tym czasie, korzystając z wielu okoliczności, zespół europejskich nieudaczników stał się hegemonem. Rządził w lidze schodzą-cej, pełnej szemranych interesów. Rządził w galaktyce niemal bezgwiezdnej. Potrafili Nerazzurri
umierać na stojąco, grając w rozgrywkach europejskich, by po chwili nie znajdować równych sobie w lidze włoskiej.
Przedsezonowe transfery Interu nie
dawały nawet promyka nadziei ry-
walom. Odszedł, co prawda, Ibrahi-
movic, ale pojawili się Milito, Eto’o,
Motta i błyskotliwy Wesley Sne-
ijder. Znów zwyciężyć miał Inter.
AC Milan z Leonardo – szeregow-
cem w roli generała – nie stymu-
lował podejrzeń o kolejną młodość
zblazowanych piłkarzy. Dowodzony
przez Ciro Ferarrę Juventus miał
zbliżyć się do Interu na odległość
mniejszą niż w poprzednim sezo-
nie. Mógłby podołać, gdyby nie
fakt, że (poza nielicznymi wyjąt-
kami) zawiedli wszyscy. Pozostałe
kluby szanse miały raczej iluzo-
ryczne. Po dwóch kolejkach sezonu
2009/2010 wszyscy przestali też
wierzyć w AS Romę.
W obecnym sezonie na Półwy-
sep Apeniński niespodzianki zawi-
tały dwie. „Murarze” z Mediolanu
zawojowali europejskie stadiony.
W poprzednich latach problemy
sprawiały im Anorthosis Famagusta
i Panathinaikos Ateny. Jednak w tym
sezonie brygadzista Mourinho potra-
fił postawić we własnym polu kar-
nym ścianę, która zatrzymała samą
FC Barcelonę. Ekipa „budowlańców”
nie ma zamiaru na tym poprzestać
i niebawem będzie chciała zasypać
gruzem Luisa van Gaala i jego chłop-
ców.
Mówią, że umarł futbol. Gdy
Messi – ideał piłkarza – ukazuje
swoje człowieczeństwo, wówczas
„królowie tysiąca podań” tracą
wszystko. Balon jest już tylko o je-
den ligowy punkt od pęknięcia. Tyle
potrzeba, by tak zwana najwspanial-
sza drużyna wszechczasów i wszech-
światów z dnia na dzień okrzyknięta
została porażką. Ale futbol nie umie-
ra, futbol ma się wyjątkowo dobrze.
Skoro w finale Ligi Mistrzów zagrają
Włosi z Niemcami, skoro w lidze an-
gielskiej ledwie o włos przed United
jest Chelsea, w hiszpańskiej Barca
Futbol ma się dobrzeźr
ódło
: Wik
iCom
mon
s
51
nie odjechała Realowi, a we Francji
i w Niemczech mistrzowie są w od-
wrocie, to wiemy już, że ta bajka nie
ma reguł. Wszelkie prawidłowości
giną w bezmiarze czynników, cha-
osu i szczęścia. Nie ma zasad, gdy
Auxerre walczy o mistrza. Futbol ma
się dobrze jak nigdy, kiedy na spor-
towym szczycie znaleźć może się un-
derdog poziomu AS Romy.
Rzymianie zdają się symbolizo-
wać przemianę iście mitologiczną.
Claudio Ranieri, choć nie jest bo-
haterem z mojej bajki, podźwignął
Giallorossich z poziomu niemalże
ostatecznej beznadziei. Gdy koledzy
Totti’ego wysunęli się na prowadze-
nie w lidze włoskiej, sportowy świat
doznał szoku. Tam też się coś dzieje!
Od kilku lat nikt nawet tak nie żarto-
wał. AS Roma z pozycji lidera spadła
na własne życzenie, przegrywając
na cztery kolejki przed końcem ligi
z Sampdorią Genua. Tytułu nie zdo-
będzie na życzenie kibiców Lazio,
którzy zmotywowali swoich ulubień-
ców do porażki z Interem.
Nie ma znaczenia, czy tytuł zdo-
będzie Inter, czy wygrają Barcelona,
Chelsea i Marsylia. Nieważne, że
znów wygrają najbogatsi, najsilniej-
si i ci, za których zwycięstwa można
najmniej zarobić. Biedni – słabi ka-
drowo, zdominowani i często zde-
gradowani do roli statystów – grają
o swój sukces. Jeśli listę zwycięzców
ograniczymy do rejestru triumfato-
rów, to ten odseparowany sportowy
świat stanie się dla klubów odrobi-
nę uboższych najmroczniejszym za-
kątkiem Tartaru, a piłka, toczonym
przez Syzyfa kamieniem.
Futbol nie umiera z Barceloną,
Realem, czy Manchesterem United.
Umiera, gdy na szczycie Premiership
jest „Wielka Czwórka”, gdy znów
swoje ligi wygrywa Lyon lub Inter.
Być może za chwilę na salonach
zatańczą przed nami „Koguty” z pół-
nocnego Londynu, Sampdoria i Au-
xerre. Najlepszą drużyną w Europie
zostanie ta, która w pomocy ma Tho-
masa Mullera i Holgera Badstubera,
a w bramce Hans-Jorga Butta. Sta-
diony nie zatrzęsą się w posagach.
Bogowie nie będą rzucać gromów.
Nawet tak nieważny skrawek świa-
ta, jak futbol, nie znosi schematów
uniwersalnych.
Dlatego, po pierwsze: grajcie
pięknie. A po drugie: może tym ra-
zem niech wygra słabszy.
Grzegorz Frąc
źródło: Wikipedia Commons
52
Gdyby Argentyńczyk i jego koledzy nie zapomnieli, że piłka nożna to bieg sztafetowy, może oni świętowaliby udział w Lidze Mistrzów.
W środę podczas meczu, którego
stawką było 30, 40 lub nawet 50
milionów funtów (według wyliczeń
różnych angielskich dzienników),
okazało się, że nowym członkiem
„Wielkiej Czwórki” nie zostanie Man-
chester City. Zwycięstwo Tottenhamu
było więcej niż zasłużone, a gdyby nie
pozyskany w ostatniej chwili (kontro-
wersyjnie) bramkarz Fulop, wynik był-
by dla City jeszcze mniej przyjemny.
Trudno patrzeć na grę pod-
opiecznych Roberto Manciniego, jeśli
pokłada się w jego piłkarzach jakieś
osobiste nadzieje i sympatie. Na po-
czątku sezonu było inacze. Genialny
trójkąt Adebayor – Bellamy – Tevez
sam rozprawiał się z rywalami. Wy-
starczyło dostarczyć piłkę do przodu,
a to świetnie współpracujące trio
samo szukało sposobu na sforsowa-
nie defensywy drużyny przeciwnej.
Ostatnio jest jednak gorzej. Zamiast
trzech walczących wspólnie musz-
kieterów, w ataku City gra trzech
(a czasami czterech) sprinterów in-
dywidualistów. Każdy z nich po otrzy-
maniu piłki biegnie z futbolówką aż
do jej utraty lub wbicia do bramki
przeciwnika (zdecydowanie częściej
zdarza się to pierwsze). Podanie jawi
się tutaj jako czynność zakazana
i wstydliwa.
Tevez nie dobiegł do Ligi Mistrzów
źródło: Wikipedia Commons
53
Najgorzej jest z Tevezem. Były
gracz United w meczu z Tottenha-
mem przechodził (przebiegał?) sa-
mego siebie. Chciał otrzymywać od
partnerów każdą piłkę i sam ze sobą
rozgrywać każdą akcję. Czasem od-
dawał tylko futbolówkę do skrzydło-
wych, żeby ci mogli spróbować od-
naleźć go dośrodkowaniem. Stało
się to irytujące nie tylko dla obser-
watorów, ale też dla boiskowych ko-
legów Teveza. Adebayor musiał po-
godzić się z tym stanem rzeczy już
dawno, bo nawet nieszczególnie się
złościł. Bellamy przestał w ogóle po-
jawiać się w ataku, a Johnson, jako
ten najmłodszy, niemal do samego
końca tylko służebnie krążył wokół
Teveza, licząc na jakieś okruchy. Ka-
tastrofa.
Na dodatek nie wiadomo, czy
pretensje o taki stan rzeczy należy
mieć do samych piłkarzy. Od tego,
żeby nauczyć ich czegoś więcej, niż
biegania z piłką przed siebie, jest
przecież trener (tzn. jeszcze jest, ale
już niedługo może go tam nie być).
Trener, który podobno miał ostatnio
problemy m.in. z Tevezem, najlep-
szym strzelcem zespołu. Mancini
nie zrezygnował z jego usług, ale
nie zrobił też chyba zbyt wiele, żeby
przekonać „Apacza”, że ten powi-
nien być tylko jednym z ogniw w je-
denastoosobowej sztafecie.
Konsekwencje niepowodzeń
City w najważniejszych meczach
sezonu, wywołane powyżej opisany-
mi zjawiskami, są poważne. O Ligę
Mistrzów w kwalifikacjach powal-
czy, biedniejszy faktycznie i słabszy
teoretycznie, Tottenham. Czemu nie
Manchester City? Odpowiedź jest
dla wielu fanów oczywista. „Może
i mają więcej pieniędzy od Spurs,
ale klub Redknappa ma coś, czego
City jeszcze długo mieć nie będzie:
zespół – mówi mi po meczu znajo-
my kibic Chelsea i dodaje złośliwie.
– No cóż, chwała City za to, że wygra-
li w tym sezonie dwukrotnie z przy-
szłym mistrzem Anglii, a teraz niech
Liga Europejska im lekką będzie”.
Wystarczyło biec do Ligi Mistrzów
w sztafecie.
Adrian Fulneczek
źród
ło: o
leol
e.co
m
54
Fot. Magda Oczadły
STREET PHOTO