zeszyty - lwj.edu.pl · przekrój społeczeństwa w „lalce”: arystokracja i jej przedstawiciele...
TRANSCRIPT
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J A C I Ó Ł
L O i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U N R 92 KW IE C IE Ń 2 0 14 , P IS M O U K AZU J E S IĘ O D R OKU 20 00
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły
MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I
GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 13 lutego 2014 roku
Zygmunt Szweykowski Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej
Polscy historycy literatury - część XVIII
Wielkie dzieła kultury
Bolesław Prus: „Lalka”
2
Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni oraz Wiesław Kopeć
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły
Młodzieżowy Dom Kultury im. Króla Maciusia I
zapraszają nauczycieli, uczniów płockich szkół ponadgimnazjalnych, pracowników
administracji oświatowej, ludzi kultury i wszystkich zainteresowanych do udziału
w wielkim eksperymencie dydaktycznym
pod nazwą
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej
POLSCY HISTORYCY LITERATURY
Opis eksperymentu: 1. Zostanie zorganizowanych kilkanaście seansów „Głośnego czytania nocą” pod wspólnym
tytułem POLSCY HISTORYCY LITERATURY.
2. Spotkania odbędą się w okresie od października 2009 roku do stycznia 2012 roku
lub dłużej. Intencją jest, ażeby uczeń rozpoczynający naukę w liceum we wrześniu 2009 roku,
mógł w czasie 5 kolejnych semestrów uczestniczyć w całym cyklu.
3. Tym wyróżnionym spotkaniom „Głośnego czytania nocą” będzie patronowało hasło-idea:
URODZENI W NIEWOLI - DZIECIOM NIEPODLEGŁEJ.
4. Czytać będziemy gigantów polskiej historii literatury urodzonych przed umowną datą
11 listopada 1918 roku, to znaczy tych uczonych, którzy całkowicie zostali ukształtowani
jeszcze pod zaborami lub w dwudziestoleciu międzywojennym.
5. Seanse trwające 2 x 45 minut "czystego czytania" kończone będą 45-minutową dyskusją
z intencją przeniesienia jej dalszego ciągu na zajęcia szkolne.
6. Teksty czytane w MDK-u będą się ukazywały w Zeszytach Jagiellońskich i będą
stanowiły rosnący systematycznie INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK
DO JĘZYKA POLSKIEGO (http://www.jagiellonka.plock.pl/gazetka/zj_nrxx.pdf).
Komentarz:
Podejmiemy próbę oddziaływania na współczesnego ucznia tekstami napisanymi przez ludzi
o zupełnie innej wrażliwości narodowej i literackiej, żyjących w zupełnie innych warunkach
społeczno-politycznych. Jednocześnie tekstami o wyjątkowej wartości. Niezależnie od oficjalnego
nurtu szkoły zmierzającego do maturalnego „testu na punkty” podejmiemy próbę zrobienia tego,
co zawsze w Polsce było celem edukacji polonistycznej, a obecnie przestało być ważne.
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http: // www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20
Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]
Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.
3
Zygmunt Szweykowski (1894-1978) - historyk literatury, profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, badacz twórczości Bolesława Prusa
Historyk literatury specjalizujący się w XIX-wiecznej prozie polskiej, profesor UAM i członek
PAU i Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Ważniejsze prace: Powieści historyczne Henryka
Rzewuskiego (1922), "Lalka" Bolesława Prusa (1927), Twórczość Bolesława Prusa (1947 i 1972),
"Trylogia" Henryka Sienkiewicza. Szkice (1961), Nie tylko o Prusie (1967), "Trylogia" Sienkiewicza
i inne szkice o twórczości pisarza (1973).
Zygmunta Szweykowskiego prezentowaliśmy w „Zeszytach Jagiellońskich” nr 59 (Kilka uwag
o „Krzyżakach” Sienkiewicza, Z problemów warsztatu powieściowego Henryka Sienkiewicza)
Zygmunt Szweykowski, „Lalka” Bolesław Prusa, wyd. II, 1935.
ROZDZIAŁ I. Młodość Prusa: udział w powstaniu i pobyt w liceum lubelskim. Atmosfera, panująca wśród młodzieży
Szkoły Głównej i budzenie się pozytywizmu. Ideał naukowy Prusa i trudności w jego realizacji. Wystąpienie ze Szkoły
Głównej, praca w fabryce, współudział w Musze i Kolcach, zdecydowanie się na pracę dziennikarską i jej charakter. Okres
pierwszy działalności Prusa (1872 — 1883): wypracowanie podstaw ideowych, wzrost znaczenia i uznanie
w społeczeństwie; redakcja Nowin, trudności, walka z dwoma obozami politycznymi, zaczątek nieporozumień z ogółem.
Okres drugi: konflikt ze społeczeństwem. Dwoistość psychiki Prusa. Zwrot do sztuki; etapy stosunku Prusa do literatury,
sformułowanie teoryj literackich, konflikt z krytyką. Placówka. Geneza „Lalki”.
ROZDZIAŁ II. Rzut oka na poglądy społeczne Prusa. Stosunek do społeczeństwa polskiego. System arystokratyczny.
Temat „Lalki”. Przekrój społeczeństwa w „Lalce”: arystokracja i jej przedstawiciele — Łęcki, Izabela, hr. Karolowa,
Krzeszowski, książę, Starski; szlachta — ojciec Wokulskiego i Wirski; mieszczaństwo, lud.
ROZDZIAŁ III. Dwa etapy stosunku Prusa do idealizmu i romantyzmu. Idealiści w „Lalce”: pokolenie romantyczne —
Rzecki, Katz, prezesowa, stryj Wokulskiego; pokolenie romantyczno-pozytywistyczne — Wokulski; pokolenie
pozytywistyczne — Ochocki, Klein, studenci. — Środowisko żydowskie; Szuman.
ROZDZIAŁ IV. Pesymizm „Lalki”; jego podstawy społeczne i filozoficzne. Humor Prusa. Kompozycja powieści: wątki
akcji i tło. „Lalka” wobec literatury europejskiej; związki z Spielhagenem, Cervantesem, Jokajem, Dickensem, Flaubertem,
Zola i W. Hugo; odrębny ton utworu Prusa. Znaczenie „Lalki” w literaturze polskiej.
Z ROZDZIAŁU I:
Niewiele jest dzieł w literaturze powieściowej, które by obejmowały tak szeroki zakres życia
i skupiały w sobie tak różnostronne zagadnienia, jak Lalka Prusa. Dzieło to jest wyrazem całego
poprzedniego życia autora i jego działalności; zsyntetyzował w nim Prus najpełniej wszystkie swe
dążenia i poglądy, obserwacje i pragnienia, zasób uczuciowy i rozległą wiedzę, wyraził całkowicie
swą bogatą i głęboką psychikę, a ponieważ w epoce pozytywistycznej nikt tak blisko nie zespolił się,
nie połączył z narodem, nikt tak pełnie nie ukochał go i nie uzależnił swych osobistych nadziei
od życia ogółu, co więcej, ponieważ nikt tak nie poznał tego życia — Lalka więc nie tylko jest
najwszechstronniejszym odzwierciadleniem duszy autora, lecz jednocześnie najpełniejszym
wyrazem społeczeństwa polskiego drugiej połowy XIX wieku. […]
Przedstawienie wiernego charakteru społeczeństwa polskiego — to jedno z dążeń twórczych
Prusa od r. 1885. Z tym zagadnieniem łączyło się ściśle drugie, które jakkolwiek wypływało
z osobistych przeżyć autora, spajało się jednak z całością zagadnień społecznych: jakie warunki bytu
wśród takiego ogółu ma jednostka wybitna? Czy może ona żyć i pracować owocnie? Czy są
jakiekolwiek dziedziny życia, które by mogła ona pomyślnie rozwijać wówczas, gdy siły
zbiorowe społeczeństwa są skierowane na drogę fałszywą? Rozwiązanie tych wszystkich zagadnień przyniosła powieść, której druk rozpoczął się w r. 1887
w Kurierze Codziennym. Powieścią tą jest Lalka: cały przebogaty i różnostronny zapas obserwacji,
cała wiedza, potężne uczucie, które rozerwało wszelkie tamy, nakładane mu dotychczas przez Prusa,
wreszcie talent mistrzowski znalazł w niej pełn y i wstrząsający s wą prawdą wyraz.
4
Tomasz Zbrzezny: „Lalkę” napisał pisarz-myśliciel, filozof, pozytywista,
ale pozytywizmów jest wiele. Zacznijmy od filozofii Prusa. Do Prusa się wchodzi
nie przez Comte’a, ale przez Spencera.
Z ROZDZIAŁU II
Rzut oka na poglądy społeczne Prusa. Stosunek do społeczeństwa polskiego. System arystokratyczny. Temat „Lalki”.
Przekrój społeczeństwa w „Lalce”: arystokracja i jej przedstawiciele — Łęcki, Izabela, hr. Karolowa, Krzeszowski, książę,
Starski; szlachta — ojciec Wokulskiego i Wirski; mieszczaństwo, lud.
Poglądy społeczne Bolesława Prusa.
Ażeby uświadomić sobie zasadnicze cechy ujęcia społeczeństwa polskiego w Lalce, musimy
najpierw pokrótce zdać sobie sprawę z poglądów Prusa na człowieka i społeczeństwo w ogóle.
Zaznaczyliśmy już w rozdziale poprzednim syntetyczny charakter psychiki Prusa. Charakter ten
ujawnia się zarówno w całej jego działalności, jak i w poglądach na życie i świat. Doszukiwanie się
i odczucie w każdym fakcie poszczególnym, drobnym nieraz, cech ogólniejszych, wiązanie
szczegółów w całości o coraz szerszym zakresie — oto stała metoda jego myśli, dążeń i pracy,
metoda, która na ciasny horyzont spraw bieżących — a tym przecież głównie poświęcił Prus życie —
rzucała stale perspektywy ciekawe, głębokie i niecodzienne.
Nic dziwnego, że wobec takiej konstrukcji duchowej u podstaw filozofii Prusa leży silne
odczucie i zrozumienie jedności, która panuje we wszechświecie, jedności i łączności zarazem
między kosmosem, ziemią, przyrodą, człowiekiem i Bogiem. Do świadomości, że wszechświat
stanowi jedną całość, dołączała się również inna, niemniej głęboka, wypływająca także z konstrukcji
umysłowej Prusa, że wszystko, co istnieje, musi mieć swój cel.
Doszukiwanie się jedności wszystkich zjawisk życia, badanie ich celu stanie się najwyższym
dążeniem Prusa. Wprawdzie bywały okresy (a są one bezwzględnie najciekawsze w życiu autora
Lalki), okresy nieraz długo trwające, gdy Prus nie umiał dostrzec jedności i celu w całym szeregu
przejawów życiowych, ale już sam fakt, że przeżycia takie wywoływały bardzo bolesne wstrząsy
duchowe, że połączone były ze strasznym cierpieniem, przed którym Prus bronił się wszelkimi
sposobami i argumentami — dowodzi, iż dążył do tego, aby je przełamać w sobie. I rzeczywiście —
prędzej czy później znajdował na nie pozytywne odpowiedzi.
Dwie, omówione tylko co, tendencje psychiki Prusa: poszukiwanie jedności i celu, bardzo
wyraźnie uwypuklają się w jego poglądach na człowieka, społeczeństwo, naród i ludzkość.
Pierwsza tendencja zupełnie naturalnie doprowadzi Prusa do poglądu, będącego jedną z głównych tez
filozofii pozytywistycznej, poglądu, uznającego człowieka za część przyrody, za jej część najwyższą
wprawdzie, ale podlegającą tak samo prawom życia, jak podlega im całość. Prawa przyrody uznane
są przy tym jako niezmienne i stałe, a odkrywanie ich daje najpewniejszy i jedynie uprawniony środek
badania człowieka. Prus przy tym doskonale uświadamia sobie, że praca, polegająca na odkrywaniu
praw, rządzących przyrodą i człowiekiem, nie jest bynajmniej zakończona, że przeciwnie: jest ona
dopiero w zaczątku i ma przed sobą bardzo rozległe perspektywy, nie można więc ograniczać się
do tworzenia zamkniętych w sobie doktryn, które miałyby być początkiem i końcem naszego poglądu
na życie, lecz sprawdzając ustawicznie to, co dotychczas jest ustalone — dążyć ciągle do odkrywania praw
nieznanych.
Punkt wyjścia Prusa w stosunku do ludzi jest więc czysto przyrodniczy (choć nie materialistyczny;
w przyrodzie obok praw materii istnieją prawa ducha). Człowiek, będący cząstką przyrody, jest jednocześnie
stworzeniem społecznym. Jednostka całkowicie uzależniona jest od otoczenia, w którem się znajduje,
jak znów społeczeństwo — to zbiór jednostek, odpowiednio ustosunkowanych do siebie, stanowiących jedną
całość, jeden — zgodnie z terminologią Spencera — organizm. Prus ze spencerowskim pojęciem
społeczeństwa, jako organizmu, zgadza się zupełnie i silniej niż filozof angielski, jako cechy zasadnicze
w ocenie tej zbiorowej istoty, uważa jej spoistość i harmonię każdej części z całością. „Wszystkie organa
społeczeństwa winny posiadać proporcjonalną wielkość, tj. nie być ani za duże, ani za małe — wszystkie powinny
funkcjonować swobodnie, a prace wszystkich powinny mieć na celu dobro całego organizmu i składających go
jednostek”. Społeczeństwo, w którym jednostka będzie mogła jak najlepiej rozwinąć własne dążenia, nie znajdując
sprzeciwu w ogóle, i gdy dążenia te będą szły po linii, zgodnej z potrzebami ogółu — będzie według Prusa
społeczeństwem idealnym.
5
Im silniej w jakimś społeczeństwie występują czynniki spoistości i harmonii, tym ma ono większą zdolność
do życia. Życie, w myśl teorii Prusa, opiera się na dwóch zasadniczych prawach: na prawie walki o byt i prawie
wspierania się i wymiany usług. Prus uznaje darwinowską teorię walki o byt i uważa, że prawo to „jest faktem
w naturze niezbędnym”, a nawet bardzo dodatnim, bo powołuje do życia tych, którzy mają siły, aby żyć; świat
dzięki walce o byt nie może się stać „domem inwalidów”. Tylko tchórze i niedołęgi mogą topić energię ducha
w bezsilnym miotaniu przekleństw na prawo walki, która bądź co bądź przyczynia się do podniesienia
i uszlachetnienia świata”. Walka „na zęby, rogi albo noże” jest wyjątkowa, natomiast nieustannie trwa walka
pokojowa „walka pracy, wytrwałości i szlachetnych przymiotów”. Prus protestuje jednak przeciw uznaniu
prawa tego za jedyną i najwyższą zasadę — takie stanowisko nazywa wprost głupstwem. Dzięki walce o byt
odbywa się naturalna selekcja jednostek czy gatunków, kończąca się zwycięstwem silniejszych, ale fakt, że ci
silniejsi mogą istnieć choćby przez pewien okres czasu — nie da się wytłumaczyć zasadą walki o byt. Ona bowiem
rozkłada tylko siły natury, a życie tam może się pojawić, gdzie jest przewaga „składu sił nad ich rozkładem”. Skład
sił powstaje wówczas, gdy działają one w tym samym kierunku; wtedy nie zwalczają się, lecz przeciwnie wspierają
wzajemnie i wymieniają sobie usługi. A ponieważ w świecie żyjącym nie widzimy zaniku, tylko trwanie, a nawet
rozwój, więc „znaczy, że przynajmniej w świecie żyjącym istnieje przewaga zasady „wspierania się” i „wymiany
usług” nad zasadą „walki”. Im więc w jakim społeczeństwie istnieje więcej sił działających w jednym kierunku,
tym zdolności do życia tego społeczeństwa potężnieją — gdy jest przeciwnie, maleją, a przy zupełnym
rozstrzeleniu się sił społeczeństwo zaczyna się rozkładać; rozszerzając to pojęcie do całej ludzkości, można
powiedzieć, że im ma ona więcej celów wspólnych, tym bardziej może się rozwijać, w razie przeciwnym
słabnie.
Zapewnienie sobie możności egzystencji jest pierwszym warunkiem, a zarazem pierwszym krokiem
do rozwoju, który jest również prawem wszelkiego życia (Spencer), gdyż życie nie pozwala stać w miejscu,
lecz wymaga, aby zdobycie jednej pozycji było szczeblem do zajmowania pozycji następnej. Według Prusa — i tu
również idzie on za Spencerem — szczeble, które społeczeństwo musi zdobywać, aby żyć, są zupełnie naturalnie
uporządkowane, i — jeśli poczynania społeczeństwa mają być owocne i żywotne — ominąć ani przekroczyć
poszczególnych etapów absolutnie nie można. W przyrodzie roślinnej, zwierzęcej, jak i w pierwotnych szczeblach
życia ludzkości, rozwój odbywa się bez udziału czynników świadomych — później jednak świadomość staje się
koniecznie potrzebna, aby wytyczać drogi. „Muszą być jakieś oczy, które widzą niedostatki ogółu i sposoby
zaradzenia im, jakieś nerwy, które pobudzają do czynów, jakieś serce, skąd po całym społeczeństwie rozbiegłyby
się prądy odżywcze”.
W rozwoju społeczeństwa, jak i każdego organizmu żyjącego, muszą się uwydatnić dwie zasadnicze
linie; jednoczesny i proporcjonalny rozwój wszystkich tych organów, które są dla społeczeństwa niezbędne,
oraz kolejność rozwoju poszczególnych potrzeb zależnie od ich znaczenia i zakresu działania: im potrzeby
ważniejsze są dla zachowania bytu, im dotyczą większej ilości członków społeczeństwa — tym muszą być
wcześniej uwzględnione (pojęcie pracy od podstaw). Społeczeństwo można porównać zarówno
np. do rośliny, w której od urodzenia od razu działają organy niezbędne, jak i do gmachu wielopiętrowego,
który budować można, zaczynając tylko od parteru, i nigdy od dachu. Uwzględniając konieczność jednoczesnego
istnienia poszczególnych organów, należy dojść do wniosku, że społeczeństwo musi mieć grupy wytwarzające
środki do życia (rolnicy, rzemieślnicy, wynalazcy itp.), grupy rozdzielające i wymieniające (kupcy, banki,
komunikacje, język itp), wreszcie grupy regulujące życie (rząd, kościół itd.).
Piętra, które trzeba kolejno budować, to najpierw „potrzeby najniższe i niezbędne” (a więc: czystość,
powietrze, zdrowe odżywianie, odzież, wychowanie fizyczne), dalej te, które dają „pewność istnienia,
niezależność od złych przypadków” (dobra organizacja służby zdrowia i bezpieczeństwa publicznego,
pracowitość, solidarność klas, możność zdobycia wykształcenia w zawodach praktycznych) i wreszcie
to wszystko, co zapewnia „wygody i przyjemności życia” (produkcja artykułów zbytkownych, wyższe
instytucje naukowe, nie mające bezpośrednich praktycznych rezultatów na celu, sztuki piękne). Społeczeństwa
(jak zresztą i jednostki), które się ustosunkowują do życia zgodnie z tymi naturalnymi potrzebami, są
zdrowe, rozwijają się pomyślnie — te zaś, które je wypaczają — wegetują, chorują i giną nawet.
Dla wielu myślicieli epoki pozytywistycznej prawo rozwoju było kresem, do którego w badaniach dochodzili.
Celem życia jest rozwój, nie pytali jednak, co jest celem rozwoju, do czego on może i musi zaprowadzić
ludzkość. Niektórzy z nich nawet od pojęcia rozwoju odłączali pojęcie postępu, negując ostatnie. Inaczej zupełnie
Prus. Dla niego rozwój jest nieodłączny od postępu, który znów ściśle jest związany z trzema najwyższymi
ideałami życia: „Nad całym światem żyjącym, a najwyraźniej nad ucywilizowaną ludzkością unoszą się trzy cele,
jak gwiazdy, wskazujące kierunek pochodu: „szczęście, doskonałość, użyteczność”. Do szczęścia, doskonałości
i użyteczności powinna dążyć zarówno jednostka, jak społeczeństwo, jak i cała ludzkość.
6
Pragnienie szczęścia — to według Prusa jedno z zasadniczych praw życia, to najważniejsza sprężyna
rozwoju, to jedna z głównych właściwości psychiki człowieka. „Motorem ludzkiej działalności jest dążenie
do szczęścia, innymi słowy do wszechstronnego zaspokojenia potrzeb”. „Natura wszczepiła w serca ludzkie
pragnienie szczęścia — nie wszechwiedzy” — mówi w innym miejscu, polemizując ze Świętochowskim. Na tym
samem stanowisku stoi Spencer; wpływ jego Zasad etyki jest w tym okresie na poglądy Prusa bardzo znaczny.
Cierpienie — to objaw zły, którego należy się wystrzegać, czyn dobry jest jednocześnie czynem, który daje
szczęście. Przede wszystkim szczęście osobiste — ono jest punktem wyjścia; Spencer twierdził, że egoizm jest
objawem zupełnie naturalnym, a nawet koniecznym, gdyż brak jego decyduje o zgubie człowieka; chcąc choćby
wytwarzać innym dobro, trzeba najpierw żyć samemu, a zatem i myśleć o sobie. Etyka Spencera nie jest jednak
apoteozą egoizmu; uważa on, że uczucia altruistyczne są tak samo naturalne, jak egoizm, i wyraźnie zaznaczają się
nawet u zwierząt. Rozwój ludzkości, według Spencera i Prusa, pójdzie w tym kierunku, że przedział między
altruizmem i egoizmem zacznie się widocznie zmniejszać — aż wreszcie każdy czyn altruistyczny stanie się
czynem egoizmu, bo będzie sprawiał najwyższe zadowolenie osobiste i odwrotnie. Prus ma dowody, że życie
zmierza w tym kierunku; zdarza się już bowiem że „nasze... sympatie” (a więc uczucia natury egoistycznej)
„ogarniają wszystkie plemiona ucywilizowane i całą ludzkość” nawet: jesteśmy nieraz świadkami „powszechnego
współczucia (w czasach naturalnie normalnych) dla ofiar jakiegoś wielkiego nieszczęścia, bez względu na ich
narodowość”.
Społeczeństwo składa się z jednostek; im więc więcej jest jednostek „zadowolonych, rozwijających się
normalnie”, tym społeczeństwo jest szczęśliwsze. Kto jednak ma myśleć o szczęściu społeczeństwa? Prus
odpowiada, że wszyscy, a przede wszystkim ci, którzy mają już dane do zadowolenia; powinni bowiem dbać o to
z własnego interesu. Dobrze pojęty interes osobisty wykaże dowodnie, iż ustrój społeczny, dający pewnym
jednostkom czy grupom szczęście, będzie mógł ostać się dłużej, im mniej będzie takich, którzy by chcieli go
obalić, im mniej będzie pokrzywdzonych, nieszczęśliwych; w przeciwnym razie, runie, grzebiąc tych, którzy
poprzednio mieli najwięcej.
Doskonalenie się jednostki polega głównie na zdobywaniu coraz dokładniejszego, wszechstronniejszego
poznawania rzeczywistości; to jest najistotniejsza podstawa rozwoju, od której zależy droga życia człowieka, jej
celowość i wartość twórcza. Jednostki nawet najlepsze, jeśli tego warunku nie mają, nie mogą zdobyć się na czyny
wartościowe, trwałe, owocne i celowe, tj. takie, w których ilość włożonej energii odpowiadałaby równoznacznemu
efektowi; jednostki więc takie nie mogą wykonać czynu doskonałego. — Jakkolwiek w procesie poznawania przez
nas rzeczywistości rozum ma istotnie wybitne znaczenie, jednak Prus nie stoi na tym stanowisku, aby to był
czynnik jedyny, który należy rozwijać; przeciwnie: do doskonałości człowieka przyczynić się może rozwój
wszystkich władz duchowych. Duża nawet intelektualna świadomość rzeczywistości, jeśli jest wyłączna, może
tylko osłabić zdolność do czynu (Na wakacjach), a czyny przecież dopiero świadczą o wartości człowieka. Na
czyny zaś ludzkie wpływają głównie nie „wyobrażenia, pojęcia, sądy i wnioski” lecz „uczucia, popędy
i namiętności”. „W ogromnej większości wypadków silne wrażenia zewnętrzne wywołują tylko grę uczuć
i popędów pozytywnych i negatywnych, z których grupa silniejsza pcha człowieka do czynu dobrego lub złego.
Rozum podczas tego zwykle milczy i zwykle budzi się poniewczasie, aby osądzić lub usprawiedliwić czyn
spełniony”. Prus, jak widzimy, zwalcza idealistyczną psychologię, która wierzyła całkowicie w intelekt człowieka.
Idealista, który chce np. obudzić radość życia, będzie ludziom opowiadać o rzeczach przyjemnych, będzie ich
prowadził na wesołe sztuki do teatru itd. Prusowi taka metoda do przekonania nie trafia: cóż pomogą przyjemne
wiadomości głodnemu żebrakowi? Inaczej postępuje realista: „zabrał on nędzarza, nakarmił go, kazał ostrzyc,
wykąpać, odział przyzwoicie, dał mu wygodne łóżko”. ,,W sprawie ochrony dobrego humoru — powiada Prus —
więcej znaczą pobudki realne, aniżeli idealne, i zasadę tę gotów bym rozciągnąć nawet do obyczajów
i moralności”. Toteż woła on w imieniu proletariatu miejskiego i chłopów do wyższych warstw społecznych:
„Chleba naszego powszedniego dajcie nam dzisiaj, a co się tyczy nieba, to, nabrawszy sił, sami do niego trafimy”.
— Nie znaczy to jednak, aby Prus w ogóle negował znaczenie intelektu ludzkiego. Aby czyny człowieka mogły się
doskonalić, trzeba kształcić i rozum, i uczucie, a co ważniejsza: ściśle skojarzyć je z sobą. Nie zapomina Prus
również o czynniku woli: człowiek prawdziwy, to „istota z rozumem, sercem i energią”.
Jeżeli hasła szczęścia i doskonałości określają dążenia poszczególnych jednostek lub społeczeństw, to hasło
użyteczności normuje stosunek, jaki powinien zachodzić między jednostkami i między społeczeństwami.
Jednostka i społeczeństwo tym są użyteczniejsze, im bardziej „pracami swymi przyczyniają się do szczęścia
i doskonałości jednostek... tudzież do szczęścia i doskonałości” innych społeczeństw. Stanowisko Prusa dalekie
jest więc od ciasnego utylitaryzmu; chodzi tu o dążenie, zakrojone na wielką skalę, które by doprowadziło
do zasadniczej przemiany warunków życiowych, do sprowadzenia sił zwalczających się do minimum, a nadania
im kierunków równoległych.
7
Zaznaczone tutaj poglądy Prusa przedstawiają ogólne zasady, prawa wyznawane naówczas przez wielu;
właściwości psychiki Prusa uwydatniają się tylko w zwracaniu specjalnej uwagi na pewne kwestie, akcentując je
wyraźniej, inne łagodzą, zmniejszając ich jaskrawość. Toteż Prus nie podkreśla ich dla nich samych, lecz są one dla
niego podstawą, a zarazem punktem wyjścia dla oceny zjawisk, które zachodziły w Polsce. Na stanowisku, aby
zdawać sobie jak najdokładniej sprawę, w jakim stadium rozwojowym znajduje się i jaki organizm
przedstawia w chwili badania jednostka, społeczeństwo, względnie ludzkość — stała filozofia pozytywizmu
w ogóle. Pozytywiści dalecy byli od tego poglądu, że zjawiska ludzkie można schematyzować — przeciwnie,
doskonale rozumieli konieczność ich indywidualizowania. Zaznaczyliśmy, jak silnie Prus akcentował
tę konieczność. Naród bowiem według niego „jest to organizm społeczny, a zarazem odmiana gatunku
ludzkiego... Odmianą... jest dlatego, że ludzie tej samej narodowości posiadają duchowe, a zapewne anatomiczne
i fizjologiczne cechy wspólne, którymi różnią się od innych”. Toteż zupełnie zrozumiałą staje się rzeczą uwaga,
jaką Prus poświęcił kwestii badania charakterystycznych cech organizmu polskiego i oceny stadium rozwojowego
narodu.
Indywidualizowanie zjawisk społecznych to była jedna ważna cecha, wyraźnie różniąca pozytywizm
od racjonalizmu — ale istniała i druga: historycyzm pozytywizmu. Wszyscy przedstawiciele tego
prądu akcentowali silnie, że charakterystyczne zjawiska życiowe mogą być tylko w sposób pełny
określone drogą zbadania ich przeszłości, bo przeszłość właśnie zdefiniowała je, uczyniła takimi, a nie
innymi. I to zagadnienie, niemniej niż pierwsze, w zastosowaniu do społeczeństwa polskiego
zajmowało Prusa i jemu poświęcał swą myśl badawczą Możemy więc w narodowo-społecznych
dociekaniach Prusa rozróżnić trzy dziedziny: dwie z nich będą wypływały z tendencji
indywidualizowania zjawisk życia — a więc śledzenie zasadniczych cech psychiki polskiej,
oraz stanu rozwoju społeczeństwa polskiego, trzecia z tendencji historycznej — badanie przyczyn,
które wpłynęły na specjalne ukształtowanie życia w Polsce. Częściowe odpowiedzi na te
zagadnienia znajdziemy w każdej niemal kronice, w większości nowel — zależnie od epoki zmieniają
się w nich poglądy — syntezę zaś wszystkich kwestii będziemy mieli w Lalce. Są w niej jak gdyby
dwa przekroje społeczeństwa polskiego: w czasie i w przestrzeni, charakteryzując zaś
teraźniejszość i przeszłość, Prus wykaże dodatnie i ujemne cechy charakteru polskiego i przedstawi
typowe warunki polskiego życia, które określą przyszłość narodu.
Bolesław Prus
Ideały życiowe
Od wielu lat, już to dzięki osobistym skłonnościom, już to z obowiązków dziennikarskich,
zastanawiałem się nad położeniem naszego kraju.
Przypatrywałem się jego wycinanym lasom, wodom pozbawionym ryb, polom, które nie wydają
tyle plonów, ile wydać by mogły. Widywałem jego chaty niewygodne i niezdrowe, jego złe drogi,
przy których barbarzyńskie ręce wyłamywały drzewa. Oglądałem małe miasteczka, ich szpetne
ulice, zatrute studnie i na wpół walące się domy,
Nie lepiej działo się z ludnością, odznaczającą się trzema bardzo smutnymi cechami: biedą,
ciemnotą i małą wytwórczością. Nie lepiej ze zwierzętami, które są drobne, głodne, niemocne
i dręczone.
Słowem — gdziekolwiek zwróciłem oczy, widziałem, że kraj ten, to społeczeństwo
w cywilizacyjnym pochodzie znajduje się bardzo daleko poza innymi europejskimi
społeczeństwami.
Jednocześnie przypatrywałem się klasom inteligentnym. Widziałem, że mają one niewątpliwe
zdolności umysłowe, pewien zasób wiedzy, sporo szlachetnych uczuć, a nawet pewną skłonność
nie tylko do ofiar, ale i do poświęceń. Byłem więc zdziwiony, przekonawszy się, że inteligencja
ta prawie nie oddziaływa na rozwój niższych warstw społeczeństwa.
Stopniowo przekonałem się, że nasze klasy oświecone i zamożne, obok niewątpliwych zalet,
posiadają dwie grupy wad.
Pierwsza grupa zależy od naszego charakteru, w którym uczucie stanowczo przeważa
nad myślą i wolą. Nadto w dziedzinie myśli fantazja i skłonność do marzeń góruje nad obserwacją
i ścisłym rozumowaniem. W sferze uczuć popęd do uciech, tudzież skłonność do zabawy,
nie pozwalają rozwijać się wielkim uczuciom, to jest namiętnej miłości, dumie, popędowi do władzy.
8
Nareszcie w zakresie woli jesteśmy skłonni do działań wybuchowych, nie lubimy pracy małej
i wytrwałej, a już zupełnie nam brakuje karności, tej cnoty społecznej, przez którą człowiek umie
słuchać i uczy się rozkazywać.
Druga grupa wad wypływa z zastosowania naszego charakteru do życiowych stosunków
i wytwarza dziwne rezultaty. Nieraz na przykład spotykamy ludzi, którzy mówią:
— Ja tak kocham kraj i społeczeństwo, że poświęciłbym dla nich życie...
W praktyce zaś z największym zdumieniem widzimy, że ludzie ci wprost nie lubią naszych
krajobrazów, a pogardzają chłopami, rzemieślnikami, handlarzami.
Znaczy to, że ci ludzie nie kochają r z e c z y w i s t e g o kraju i społeczeństwa, wśród których
żyjemy i które stanowią prawdziwą ojczyznę człowieka, ale są zakochani w jakimś umysłowym
utworze, złożonym z odległych wspomnień i nieokreślonych pragnień. Dla tego nierzeczywistego
kraju i społeczeństwa gotowi są naprawdę do ofiar i poświęceń, które jednak rzeczywistej ziemi i jej
mieszkańcom najmniejszego nie przynoszą pożytku.
Tej kategorii ludzi, skądinąd szlachetnych i ukształconych, nikt nie wytłumaczy, że każdy z nich
zrobiłby nierównie lepiej i więcej dla dobra kraju, gdyby zamiast ginąć — nauczył bliźnich czystości,
jadania tanich a pożywnych pokarmów i jakiegoś rzemiosła...
Krótko mówiąc, inteligencja nasza odwraca się i pogardza praktycznymi zadaniami życia.
Rzecz prosta, że wobec takich spostrzeżeń musiały nasuwać mi się bardzo ważne pytania: Jakby
powinno wyglądać modelowe, doskonale rozwinięte społeczeństwo i modelowy, doskonale
rozwinięty człowiek? Czym nasz naród i nasi ludzie różnią się od podobnych ideałów?
Co powinniśmy robić, jakie przymioty w sobie rozwijać, ażeby zbliżyć się do ideałów człowieka
i społeczeństwa?
Łatwo pojąć, że naród i człowiek wówczas tylko może istnieć, żyć, rozwijać się, kiedy chodzi
drogami, wyznaczonymi przez naturę, spełnia cele natury. Ale czy w rzeczywistości są takie drogi
i cele? Niewątpliwie są. Każda rzecz na świecie musi być j a k ą ś , musi ulegać z m i a n o m , musi
d z i a ł a ć na inne rzeczy. Jakość zaś może być doskonała lub niedoskonała, zmiany, którym rzecz
ulega, mogą być dla niej korzystne lub niekorzystne, czyli szczęśliwe lub nieszczęśliwe, a nareszcie
działanie, jakie ona wywiera na zewnątrz, może być dla innych rzeczy użyteczne lub szkodliwe.
Oto jest źródło trzech Ideałów, które uważam za najwyższe i najogólniejsze nie tylko w świecie
ludzkim, lecz w całej naturze. Ideałami tymi są: S z c z ę ś c i e , D o s k o n a ł o ś ć ,
U ż y t e c z n o ś ć . Autor nie wymyślił ich, lecz tylko odkrył w zasadniczych i najogólniejszych
stosunkach rzeczy: j a k o ś c i , z m i a n a c h i d z i a ł a n i u .
Istnieje bardzo upowszechniona opinia, że — najwyższym celem życia, a więc i najwyższym
dążeniem człowieka powinno być szczęście. Wbrew temu starałem się, jeżeli nie dowieść,
to przynajmniej zaznaczyć, że zarówno ludzie, jak i społeczeństwa, d ą ż y ć m u s z ą
d o u r z e c z y w i s t n i e n i a w s z y s t k i c h t r z e c h I d e a ł ó w , ż a d n e g o n i e
p o m i j a j ą c . Każdy człowiek i każdy naród ma prawo być szczęśliwym, ma obowiązek być
użytecznym i musi dążyć ku doskonałości. Gdy tego nie chce lub nie może czynić, życie jego
i charakter jest okaleczały potwornie.
Na pytanie: jakim sposobem w naszych duszach powinniśmy uporządkować Ideały?...
odpowiadam, że pierwsze miejsce należy Wyznaczyć Użyteczności, drugie Doskonałości, trzecie
Szczęściu. Do takiego uporządkowania skłoniło mnie wiele powodów, spośród których wymieniam
następujące:
Zaspokojenie głodu jest rodzajem szczęścia. Otóż, zanim człowiek osiągnie je, musi zdobyć
materiał pokarmowy i przygotować go odpowiednio. Czyli — człowiek pierwej musi spełnić jakieś
czyny użyteczne, zanim zdobędzie odrobinę szczęścia.
Wyobraźmy sobie człowieka, który, za pomocą pracy, czyli użyteczności już zdobył materiały
pokarmowe, małżonkę, wiedzę...
Ale gdyby wszystkich tych darów używał bez pomiarkowania, gdyby się przejadał, upijał,
przepracowywał, dlatego, że każde podobne nadużycie w tej chwili robiłoby mu przyjemność,
czy człowiek ten postępowałby rozsądnie... Bynajmniej, gdyż taki sposób życia doprowadziłby go
do ruiny fizycznej i duchowej, skutkiem której jego rozwój zostałby zahamowany.
9
A zatem — nawet w chwili korzystania ze Szczęścia, jeszcze nie można mu się poddawać
w zupełności, jeszcze trzeba myśleć o innym Ideale, mianowicie o Doskonałości. Gdy bowiem
Szczęście nie doprowadzi do Doskonałości, przestaje być Szczęściem i przeradza się w cierpienie,
w upadek moralny.
W planach więc naszych, po Ideale Użyteczności należy się miejsce Doskonałości, a dopiero
po tej — Szczęściu.
Po wtóre — jest rzeczą godną uwagi, że gdy człowiek sądzi, iż przede wszystkim powinien dbać
o własne szczęście, cały ustrój społeczny jest skierowany do tego, ażeby człowiek w pierwszej
linii był — użytecznym dla innych. Spojrzyjmy głębiej w życie: Lekarz leczy nie siebie, rzemieślnik
wyrabia odzież, sprzęty, obuwie, budowniczy wznosi gmachy znów nie dla siebie, lecz dla innych,
adwokat broni spraw nie swoich, ale cudzych... Krótko mówiąc, każdy w życiu musi być pierwej
użytecznym i za to zyskać prawa do szczęścia.
Stąd między dążeniami człowieka a biegiem życia społecznego istnieje rozdźwięk, który byłby
mniejszy, gdybyśmy z góry wiedzieli i wierzyli, że Użyteczności należy się miejsce
przed Szczęściem.
Czy uwagi powyższe znaczą, że człowiek powinien się wyrzec praw do szczęścia!...
Nie, one tylko zachęcają do pewnych zmian w trybie naszego myślenia. Ludzie mówią dziś:
„Muszę być szczęśliwym, mam prawo do szczęścia, inni powinni mi do tego dopomagać”.
Tak mówimy, tak myślimy... i spotykają nas ciężkie rozczarowania.
Należałoby zaś myśleć i mówić, a nade wszystko wierzyć, cokolwiek inaczej, a mianowicie:
„Muszę być użytecznym, a dopiero za cenę użyteczności kupię sobie prawo do szczęścia, z
którego będę o tyle korzystał, o ile jest to potrzebne do mojej Doskonałości”.
Nie mniejszy chaos widzimy w rozwoju naszych władz duchowych. Szczególniej my, Polacy,
dozwalamy najsilniej rozwijać się uczuciom, następnie pracujemy nad ukształceniem się Myśli,
wcale zaś nie dbamy o Wolę...
Tymczasem siłą, która stanowi o wartości człowieka, przez którą nabywa on praw do
istnienia, jest — jego Wola, czyli zdolność działania, wywoływania zmian w Naturze,
przedmiotach i Ludziach: Myśl zaś odgrywa rolę kierownika tej siły, dla której Uczucie — stanowi
pobudkę. Jak spomiędzy trzech ideałów: Użyteczności, Doskonałości i Szczęścia — żadnego nie można
było zaniedbać, tworzą one bowiem ścisłą całość, niby głowa, tułów i kończyny, podobnie z trzech
władz Duszy, tj. Myśli, Uczucia i Woli, nie można pomijać żadnej, gdyż i one tworzą jeden
organizm, gdyż i one są tak ściśle związane ze sobą, jak: głowa, tułów i kończyny.
Ale i w rozwijaniu władz duszy trzeba zachować jakiś ład, a mianowicie: najusilniej kształcić
Wolę, po niej Myśl, a po tej Uczucie. Porządek ten jest szczególniej ważny dla nas Polaków, którzy
dotychczas praktykowaliśmy wprost przeciwnie.
W tym miejscu czytelnik może postawić następujące pytanie:
— Zalecasz nam, ażebyśmy ciągle myśleli o użyteczności i starali się być użytecznymi. Czy nie
prościej byłoby wprost zalecić znane od wieków przykazanie: „Kochaj bliźniego, jak siebie
samego”?...
Niestety — nie. „Kochaj bliźniego”... jest nakazem boskim, ma źródło nadziemskie, zasada zaś
Użyteczności jest ziemską i już dziś nieustannie praktykuje się w stosunkach społecznych.
Piekarz stara się wypiekać dobre ciasto, czyli — być użytecznym, nie myśląc, że wyrób ten może
nakarmić jego nieprzyjaciela; szewc szyje dobre buty, nie troszcząc się, że chodzić w nich może
człowiek jemu nienawistny. Podobnież, bez względu na międzynarodowe antypatie, Francuz stara się
wyrabiać jak najlepsze towary dla Anglików i Niemców, Niemiec dla Anglików i Francuzów, itd.
Słowem — bez wykonania prawa Użyteczności nie mogłyby istnieć społeczeństwa, jak bez
krążenia krwi nie mogłyby istnieć istoty żyjące. Kto nie spełnia tego prawa, nosi W społeczeństwie
tytuł: wyzyskiwacza, oszusta; kto jest szkodliwy — nazywa się złodziejem, rabusiem...
Zalecając moim ziomkom Użyteczność, nie rekomenduję jakiejś wymyślonej teorii, odsłaniam
tylko przed ich oczami fakt powszechny, mówiąc:
10
— Musimy być użytecznymi, gdyż cały świat jest użyteczny, gdyż użyteczność jest jednym z
najpowszechniejszych praw. Im kto potrafi być użyteczniejszym dla swoich bliźnich, dla
sąsiadów, dla społeczeństwa, dla cywilizacji, tym ma więcej szans istnienia. Kto zaś nie potrafi
być użytecznym — zginie bez ratunku i bez czyjegokolwiek żalu...
Użytecznymi musimy być dla każdego, a przynajmniej dla tych, którzy nam są użyteczni, na tym
polega prawo wymiany usług.
Oto, co chciałem wypowiedzieć w niniejszej pracy. Jesteśmy nie tylko społeczeństwem
zacofanym i biednym materialnie, ale co gorsza, jesteśmy chorzy duchowo. Nasze stare programy
przeżyły się i w obecnej dobie świata nie mają żadnej wartości. Jesteśmy podobni do
zdezorganizowanego tłumu ludzi, którzy w nocy wśród puszczy stracili drogę i nie wiedzą, ani dokąd
iść, ani w jakim porządku.
W takiej chwili pragnąłbym wskazać duchowi społecznemu cele i kierunki niezmienne, do
których, moim zdaniem, dążyły, dążą i dążyć będą wszystkie społeczeństwa. A im mniej zbaczają od
tych celów i ideałów, tym istnienie ich jest pełniejsze i pewniejsze,
„Doskonalcie Wolę, Myśl, Uczucie, ich cielesne organy i ich materialne narzędzia; bądźcie
użyteczni dla samych siebie i dla obcych, a Szczęście, o ile istnieje na tej ziemi, samo przyjdzie”.
Prus był „fanatykiem bezstronności”, wszechstronnie poznał życie polskie.
Jaka jest prawda Prusa o Polakach?
Z ROZDZIAŁU II
Pogląd Prusa na społeczeństwo polskie.
Stwierdziliśmy już w rozdziale poprzednim, że pogląd Prusa na społeczeństwo polskie
w okresie pisania Lalki był pesymistyczny. Pesymizm ten wynikał z głębokiego przeświadczenia,
iż nasze życie zbiorowe urąga w najważniejszych swych przejawach naturalnym prawom bytu,
które Prus uważał za prawdziwe i nieugięte. Toteż w społeczeństwie polskim nie widział naówczas
rozwoju, tylko upadek, nie dostrzegał wielu zdrowych objawów życia, tylko przeważnie patalogiczne,
chorobliwe. Dwa głównie zjawiska wpływały na taki właśnie rezultat życia: społeczeństwo polskie
nie stanowi całości, lecz jest rozbite na cząstki, które nie mają żadnej łączności ze sobą —
a następnie nie wszystkie organa społeczne rozwijają się harmonijnie; jedne z nich rozrosły się
nadmiernie, innych albo wcale nie ma, albo są niedorozwinięte, przytłoczone przez inne.
Przyczyny, uzasadniające taki stan rzeczy, znajdziemy w przeszłości naszej. Jako system
nerwowy, czyli jako organ regulujący, organ rządu — wysunęła się w Polsce szlachta. Cywilizacyjnie
dojrzała ona prędko, jej też zawdzięczamy szybki rozwój życia w Polsce, wzmożenie potęgi
narodowej, rozkwit w XV i XVI wieku. Ale szlachta zużyła się równie prędko, jak się rozwinęła —
to jeszcze społecznie nie było objawem bardzo złym: według ogólnego prawa „przy honorowym stole
uczty życia zasiadają coraz to nowi goście, a poprzedni stołownicy ustępują”. „Stanowisko wyjątkowe
pod względem czy rozumu, czy władzy, czy mienia, jest jakby górą, gdzie można wejść, ale skąd
trzeba też zejść”. Szlachta jednak ustąpić nie chciała — i to nic dziwnego: nikt dobrowolnie
od „honorowego stołu” nie ustępuje — całe nieszczęście było w tym, że wówczas gdy szlachta —
rozumie się jako klasa, mająca wielkie przywileje w państwie — powinna była ustąpić (tj. przywileje
swe stracić) a lepiej: ustępować powoli, stopniowo, nie było innych warstw, które by mogły zająć
jej miejsce: szlachta bowiem w okresie swego panowania umiała doprowadzić do tego,
że zatamowała rozwój mieszczaństwa i włościan i tak, że pierwsza klasa „zmarniała”, druga „straciła
świadomość społecznego bytu”.
Gdzież leży przyczyna tej, tak destrukcyjnej społecznie, działalności szlachty? W systemie
arystokratycznym, magnackim, który rozpanoszył się na dobre w Polsce już w XVII wieku. Prus
od najwcześniejszych swych wystąpień wrogo odnosił się do systemu arystokratycznego, a z czasem
11
stosunek ten nie tylko nie łagodniał, ale stawał się coraz bardziej nieprzejednany. Pod tym względem
bardzo wyraźnie wpłynęły na Prusa zapatrywania Buckle'a i Drapera. Jeden i drugi, zastanawiając
się nad rozwojem cywilizacji, uzależniają go przede wszystkim od rozwoju myśli, od stopnia
samodzielności intelektualnej społeczeństw. Według Buckle'a dwie najsilniejsze zapory rozwoju
istniały: duchowieństwo i arystokracja, które wprost ze swej racji bytu musiały tępić wyzwalanie się
samodzielności myślowej, zachowując i popierając ciemnotę, która jedynie mogła utrzymać ich przy
władzy i zyskach. Z razu powstał w Europie pogląd o wyższości dostojników kościoła nad ludźmi
świeckimi, uświęcenie pierwszych powagą, której inni ludzie powinni się podporządkować; feudalizm
najpierw zachwiał te roszczenia kleru, sobie przypisując prawa do wyższości rycerskiego stanu, wobec
tych, którzy do rycerstwa nie należeli. Później jednak, ponieważ i jednym, i drugim zależało
na władzy, na utrzymaniu społeczeństw w karbach za pomocą wytworzenia w nich świadomości,
że pewne warstwy z tytułu samego urodzenia lub stanu wyższe są od innych, ponieważ wreszcie
i jedni, i drudzy musieli być z swej istoty zachowawcami — przeto kler i arystokracja podali sobie
ręce w tłumieniu powstawania niezależności, która zjawiała się w miarę rozwoju umysłowego. —
Podobnie Draper w swych Dziejach rozwoju umysłowego Europy uważa, iż najpierw Rzymianie,
w swym dążeniu do zawojowania całego świata i podporządkowania go sobie zaszczepili, cywilizacji
europejskiej dążenie do przewagi jednej klasy czy stanu nad innymi, pojęcie wyższości jednych,
niższości drugich, z których to ostatnich można ciągnąć zyski zarówno drogą siły, jak i obłudą.
Te poglądy rzymskie wcieliło później papiestwo, wyraźnie dążące do pełnej supremacji nad Europą
w imię mniemanej świętości i nieomylności swej, niszcząc bezwzględnie każdy promień światła,
swobody myślowej. Draper przy tym silnie akcentuje, że winien był zły system, nie ludzie:
„Popełniamy niesprawiedliwość względem ludzi, którzy kierowali polityką kościelną, przedstawiając,
że zabierali się obojętnie do środków zarazem gwałtownych i niepodobnych do utrzymania. Próbowali
oni obrać politykę przeciwną, lecz ta okazała się nie tylko zawodną, ale nawet zgubną. Byli więc
zmuszeni hamować szerzenie się wiedzy, zmuszeni przez konieczność swego stanowiska. Wina nie na
nich ciężyła... Zasada ogólna, raz wprowadzona, przemaga najlepsze usiłowania tych, co próbują
walczyć z nią... Przeciwieństwo mieściło się w systematach nie zaś w ludziach”.
Draper wykazuje, jak następowało powoli wyzwalanie się spod tych przewag, tamujących życie,
jak zjawił się potem rozkwit umysłowości Europy. Buckle rozważa znów życie poszczególnych
narodów, dowodząc, iż jedne z nich rozwijały się normalnie, wyzwalając społeczeństwo z pęt powagi
arystokracji i kościoła (Anglia), inne, jak Francja zrzuciły tę przewagę drogą straszliwego wysiłku,
jakim była wielka rewolucja, inne znów, dzięki rozmaitym przyczynom przekształcić się nie umiały
(np. Hiszpania); te wegetują i słabną.
Prus, jakkolwiek co do różnych założeń Buckle'a i Drapera miał pewne zastrzeżenia, zgadzał się
z nimi w poglądach na ujemne znaczenie opanowania różnych spraw życia społecznego przez Kościół
oraz na rolę arystokracji, co więcej — widział, że te czynniki, przeszczepiając się z Zachodu u nas,
zaciążyły równie bardzo poważnie na życiu Polski. O ile chodzi o wpływ duchowieństwa, to nie
na próżno Szuman będzie dowodził, że ujemną stroną naszej cywilizacji jest to, iż ona została „oparta
na poglądach rzymskich, dawno już zmarłych i pogrzebanych, na interesach papiestwa...” (I, 370),
a kontakt, współdziałanie wyższych dostojników kościoła z arystokracją zaznaczy Prus wyraźnie,
mówiąc nie bez ironii, że wśród „specjalnej ludności”, składającej świat arystokratyczny, znajdują się
też „biskupi, wizerunki Boga na ziemi” (I, 41). Błędny byłby jednak wniosek, że Prus powstawał
w ogóle przeciw Kościołowi i nie widział, jak wielce dodatnią rolę duchowieństwo w narodzie może
odegrać. „Jeżeli przypomnimy sobie, że... religia nieustannie przemawia w imię miłości powszechnej,
w imię Boga, że oddziaływa wprost na serca ludzi, że uszlachetnia je wzniosłymi ideami, to potrzeba
bardzo ograniczonego człowieka, aby nie przyznał, że rola kościoła, jako organu regulującego, jest
czcigodna i niezmiernie ważna” [Szkic programu…]. Jeśli więc ze strony Kościoła wypłynęło zło
dla cywilizacji, to tylko dlatego, że duchowieństwo zapomniało o swej roli, wkraczając w inną,
do której nie było powołane: „barbarzyństwem” jest bowiem tamowanie swobody myśli i rozwoju
nauki; nauka przecież, odkrywając „w naturze plan, życie, mądrość, nieskończoność,
nieśmiertelność”, bynajmniej nie uwłacza „majestatowi Boga”, lecz właśnie „ona go coraz lepiej
pojmuje”.
Kościół więc, jako instytucja, jest dobry, tylko byli źli wykonawcy — inaczej jest jednak
z arystokracją. Ona istnieje wyłącznie dzięki narzuceniu innym pojęcia wyższości swych
przedstawicieli, wyższości, wypływającej nie z zasług osobistych, lecz z przynależności kastowej,
12
z rodu lub majątku, wyższości, która jest przykrywką bezwzględnego i brutalnego egoizmu. Istnienie
kasty arystokratycznej nie da się nigdy pogodzić z rozwojem życia społeczeństwa, każdy krok bowiem
naprzód w uświadomieniu praw istnienia podważa wyższość uzurpowaną — nic więc dziwnego,
że arystokracja ze względów zasadniczych musi być mu wroga. Tłumi też ona wszelki ruch,
zmierzający do wyzwolenia innych, a poczucie wyższości, które weszło w żyły, w krew arystokracji,
doprowadza do ujmowania wszystkich zjawisk życia z punktu widzenia własnego interesu. Ponieważ
poczucie to połączyło się w psychikach arystokratycznych zupełnie naturalnie z pogardą dla pracy,
a nikt bez wytwarzania nowych wartości żyć nie może, więc ciężar ten przerzucony został na warstwy
niższe, które zmuszono do pracy na siebie i na arystokrację. Prus nie waha się określić roli
arystokracji jako życia pasożytów w dosłownym, przyrodniczym znaczeniu tego wyrazu;
charakteryzując przy tym ujemne strony tej warstwy, zastrzega się silnie, że nie chodzi mu
o atakowanie jednostek — stoi on na tym samym stanowisku, co Draper: winien jest system. „Proszę
sobie nie wyobrażać, że... chcemy potępiać „ludzi”. Bynajmniej. Ludzie tu nic nie są winni,
ale zasada, która z początku pozwala im nie pracować, a następnie, nawet zabrania im pracować...
Ten sam chłop, który dziś na 15-tu lub na 30-tu morgach pracuje skromnie, ale użytecznie,
który orze, sieje, młóci i przywozi nam ziarno, obdarowany 3,000 morgami ciśnie swój pług w kąt
i zawoła: — A co mi za niewola orać!... I będzie sobie tylko odpoczywał i używał. Jego zaś syn, mając
dużo sił do zużycia, pocznie hulać w kraju i za granicą. Gdy zaś podrażnione nerwy zaczną domagać
się coraz większego komfortu, nie ograniczy się na trwonieniu dochodów, lecz sięgnie do kapitału
i w rezultacie — sprzeda go Niemcom”. „Tu nie są winne jednostki — mówi dalej — tylko zasada,
że własność wielka jest „ołtarzem” — „ogniskiem” itd. Zapewne, że ołtarzem, na którym płonie
ognisko, obracające w popiół interesa ogółu”.
Kontakt Polski z Europą, gdzie od wieków średnich zaczęła się krzewić rodowa arystokracja,
sprzyjał powstaniu jej u nas. Jak wszędzie, rozwijała się ona najpierw na podstawie majątkowej:
spośród rzesz szlacheckich, poszczególne bogatsze rody zaczynały dochodzić do coraz większego
znaczenia, nabierając z czasem wiary w swą wyższość rodową; pojęcie to zaczęło się u nas rozszerzać
na masy szlacheckie, aż je w całości ogarnęło. Rozumie się, nie mogło ono być pełne wśród szlachty
uboższej, ale wyrażało się w tendencji psychicznej, zmierzającej do poszanowania rodu, jako
czynnika społecznie ważniejszego niż wartość osobista jednostki, niechęci do pracy, a przynajmniej
pewnych jej rodzajów, tęsknota do takiego bytu, w jakim znajdowali się magnaci. W Polsce więc
system arystokratyczny przepoił tak znaczną część narodu, jaką była szlachta; na tym też polegało
wielkie, w skutkach straszliwe znaczenie tego systemu dla Polski. Gdyby nie tak rozległe rozszerzenie
się błędnych mniemań, szlachta drobniejsza, wiodąca nędzny żywot na wsi, mogłaby stać się
mieszczaństwem, które by, coraz potężniejąc, stanęło wreszcie jako przeciwwaga uzurpacji
magnackich i mogłoby ten system obalić.
Tak się jednak nie stało: mieszczaństwo, nielicznie reprezentowane, składające się przeważnie
z żywiołów niepolskich, Niemców i Żydów, pozbawione było siły i kultury społecznej, nie zdobyło
sobie żadnych praw i możności udziału w życiu zbiorowym. Toteż z chwilą, kiedy szlachta,
przejąwszy się systemem arystokratycznym, zaczęła myśleć o sobie, nie zaś o państwie, kiedy więc
zużyła się w charakterze organu regulującego, a nawet jako czynnik cywilizacyjny — nie było nikogo,
kto by mógł wprowadzić w życie narodu soki odżywcze. Prus uświadamia sobie przy tym dobrze,
że wśród mas szlacheckich było wiele czynników zdrowych i tęgich, że znajdowały się tam
jednostki wielkie, pełne zdolności twórczych, wybitnego umysłu, głębokich i ofiarnych
uczuć narodowych — ale widział też, że panujący system zarówno wypaczał dodatnie cechy ogółu,
jak i tłumił, i niszczył wysiłki jednostek wybitniejszych. Arystokracja zaś, mająca największą
władzę i panowanie nad umysłami szlachty, najsilniej przyczyniała się do tego tłumienia dobrych
zamierzeń i tendencji; ona też jest najbardziej odpowiedzialna za upadek życia polskiego.
Rezultaty wpływu magnatów na życie narodowe już widoczne były w XVII wieku: „Ta sama
Rzeczpospolita, do której niegdyś wyciągano ręce z prośbą o połączenie, już w XVII wieku musi
orężem narzucać swoją władzę Ukrainie... ta militarna potęga, która druzgotała zastępy krzyżowców
albo janczarów, okazała się najzupełniej w wojnie z Chmielnickim bezsilną”... „Dawne to dzieje,
ale trudno o nich myśleć bez bólu”... a „w tym kopaniu grobu dla ojczyzny... rej wodzili magnaci”.
Oni to pracowali nad „obaleniem i zgnojeniem wszelkiej władzy i rządu”, oni „przekupywali szlachtę
na sejmach, oni politykowali z obcymi mocarstwami, oni swymi jurgieltnikami obsadzali wszelkie
urzędy, oni później takiego Czarnieckiego nie dopuścili do hetmaństwa, choć genialny ten wojownik
13
„dał wolność ojczyźnie, a koronę królowi”. Tak pisze Prus w recenzji Ogniem i mieczem,
zarzucając Sienkiewiczowi fałsz historyczny, apoteozę, tego, co należało właśnie potępić,
a niesłuszne potępienie ruchów kozackich, za które odpowiedzialność ponoszą głównie Polacy,
a raczej polityka magnacka. „W jego powieści nie widzimy ani wyzyskiwanego ludu, ani pogardzanych
popów, ani weteranów, rozpamiętywających czasy sławy i równouprawnienia pod sztandarami
Rzeczypospolitej. Nie widzimy ani chciwych grosza panów i panków, ani zgrai Żydów-oficjalistów,
ani Żydów, podsuwających nowe plany wyzysku lub wyzyskujących na własną rękę. Nie widzimy tych,
których bito, którym zabierano fortuny, żony lub córki. — Rzeka nienawiści kozackiej złożyła się z tych
właśnie kropelek i strumyków”. Ogniem i mieczem — ostatecznie konkluduje Prus — „mąci ideę
sprawy do dziś dnia pokutującej w naszem życiu, apoteozuje krwawemi łzami opłakaną politykę
magnacką, uwłacza uczuciu sprawiedliwości”.
„Do dziś dnia pokutującej w naszem życiu” — to właśnie, co najgorzej Prusa bolało, co napawało
go największą obawą. Inne narody dawno już zrzuciły z siebie przewagę arystokracji i jej system,
odrodziły się przez to duchowo, a w Polsce nie zmieniło się nic. Arystokracja doprowadziła państwo
do upadku politycznego; to jednak duchowego jej wpływu na ogół społeczeństwa nie osłabiło.
Nie pomogła Konstytucja 3-go maja, nie otrzeźwiło powstanie Kościuszki, a nawet
romantyzm, choć rzucił hasła tak wielkie jak „lud” i „naród” — pierwsze wrogie arystokracji, drugie
obojętne jej — przecież ani zdołał wywalczyć nowych form życia, ani nie wyzbył się w swym
złudzeniu pewnych idei, które tylko popierały utrwalenie się tendencji arystokratycznych;
romantyzm bowiem, obok haseł istotnie twórczych, wprowadził do życia apoteozę przeszłości, a tym
samem zaaprobował i to, co było w niej złego. Nawet pozytywizm i jego najwyższy odcień: realizm
Prusa, jedyne prądy, które rzeczywiście miały dane, by reformę przeprowadzić, nic nie zmieniły.
Tymczasem w ciągu wieku XIX od strony zaborców przychodziły różne reformy, które prawnie
usunęły krzywdzące niesprawiedliwości dawnego ustroju społecznego w Polsce; wobec prawa
„zrównało się wszystko: włościanie, Żydzi, mieszczanie i szlachta”. Ale gdy w roku 1881 dla Prusa
to zrównanie było znakiem, żeśmy się stali społeczeństwem „na wskroś nowożytnym
i demokratycznym” — teraz uważał, że zmiany te były tylko teoretyczne, gdyż nie zmieniły
zupełnie psychiki ogółu; społeczeństwo polskie ma tylko pozory nowożytności, w istocie zaś ustrój
jego, to ustrój średniowieczny. Wokulski, myśląc w Paryżu o Polsce, twierdzi z bólem: „Szczególny
kraj, w którym od tak dawna mieszkają obok siebie dwa całkiem różne narody: arystokracja
i pospólstwo. Jeden mówi, że jest szlachetną rośliną, która ma prawo ssać glinę i mierzwę, a ten drugi
albo przytakuje dzikim pretensjom, albo nie ma siły zaprotestować przeciw krzywdzie” (II, 58).
Dlaczego u nas zjawisko to przybrało tak zastraszające objawy, dlaczego my właśnie
nie mogliśmy się odrodzić? Na jedną z przyczyn zwracaliśmy już uwagę — system arystokratyczny
ogarnął całe rzesze szlachty, dużą część narodu, trudniej więc jest go zwalczyć, niż innym
społeczeństwom, które miały w mieszczaństwie stałą przeciwwagę arystokracji. Ale to nie dosyć;
w wieku XIX mamy przecież szereg ogromnych wysiłków, zmierzających do reformy. Dlaczego
po roku 63. nie można było nic uczynić? Odpowiedź na te pytania znajduje Prus w charakterze narodu
polskiego. Psychika Polaka, to psychika na wskroś idealistyczna, a arystokracja wnosi do życia
łudzące pozory idealistyczne, stąd tam nawet, gdzie istnieje w świadomości postulat zwalczania
systemu arystokratycznego, mimo woli tendencje psychiczne pchają w jej objęcia. — W okresie
pozytywizmu wyrazy: idealistyczny, idealista, miały zupełnie specjalne znaczenie; idealista —
to człowiek, który żyje w świecie złudzeń, a nie ma dokładnego pojęcia o rzeczywistości,
to marzyciel. Prus dodawał jeszcze ciągłe dążenie do wielkości, poszukiwanie jej tylko w życiu,
mierzenie sił na zamiary, a nie — jak należało — zamiarów według sił, zapominanie o rzeczach
codziennych, nieraz małych może, ale decydujących niejednokrotnie. W jednostkach wybitnych ta
tendencja idealistyczna ujawnia się we wspaniałych pragnieniach pchnięcia „bryły świata” na nowe
tory, bez liczenia się z tym, że bryła ta jest ciężka — w jednostkach zwykłych ma ona ciasne
znaczenie niechęci do pracy codziennej, omijanie koniecznych etapów rozwoju, itd. Cały naród
ogarnia tchnienie idealistyczne, nieznajomość, niechęć do rzeczywistości.
Arystokracja — jak zaznaczyliśmy — reprezentuje pozory idealizmu. Nie ma ona z dodatnimi
cechami takiego ustosunkowania się do życia nic wspólnego, stanowi nawet ich jaskrawe
przeciwieństwo, a jednak wszystko świadczy o czymś innym. Na to złożyły się różne przyczyny.
Przede wszystkim powstanie poszczególnych rodzin arystokratycznych w dawnej przeszłości
niejednokrotnie było poprzedzone istotnie wspaniałymi, wielkimi czynami umysłu, energii lub serca,
14
czynami, które później, kiedy ród wstąpił w orbitę systemu arystokratycznego, przeważnie znikały,
ale, przechowując się w pamięci ogółu, zostały połączone z zasługami właśnie arystokracji. Polska
rozwój swój zawdzięczała tym, których następcy zepchnęli ją w przepaść, chlubiąc się ciągle
zasługami przodków, z którymi nic nie mieli wspólnego. — Owczarz w Placówce pokazuje znajdzie
kulig: „Widzisz tego, co mu blacha wyziera spod algiery, a na głowie ma mosiężny kociołek?
To wielgi rycerz!... Tacy zawojowali pół świata dawnemi czasy, ale jaz dziś ich nie ma... A przypatrz
się temu z siwą brodą i z kitą u czapki. To wielgi pan i senator... Tacy dawnemi czasy pół świata
trzymali w garści, ale już dziś ich nie ma... Ten w kołnierzu... To duchowna osoba. Tacy, dawnemi
czasy znali wszystko, co ino jest na ziemi i w niebie, a po śmierci bywali świętymi. Ale już dziś ich nie
ma…”. Dziś tylko arystokracja potrafi się podczas kuligów zaledwie stroić w szaty swych przodków.
— „Czy ony, choć i panowie, aby sprawiedliwie robią, że bawią się w takie rzeczy?... — A Wokulski,
wchodząc do kościoła, wyobraża sobie, że widzi trzy światy: „Jeden (dawno już zeszedł z ziemi)
który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał
modlić się, lecz wznosił tylko lepianki, i — trzeci, który dla siebie budował pałace, ale już zapomniał
o modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek” (I, 101 —2). — Ale o tej różnicy, jaka
zachodzi pomiędzy światem pierwszym i trzecim, jak zobaczymy, zapomina często Wokulski,
zapominają i inni, szukając w arystokracji tego, czego w niej nie ma.
Drugą przyczyną złudzeń jest przypisywanie temu środowisku takich zdobyczy, których ona
w ogóle nigdy nie stwarzała, ale które stworzyli inni dla niej. Arystokracja, opierająca się
na bogactwach materialnych, a nieuznająca wysiłku pracy, skupiała wokół siebie najświetniejsze,
najbardziej twórcze jednostki z różnych sfer, które w sposób wytworny i piękny organizowały
dla magnaterii formy życia, lub snuły głębokie, subtelne ideały. I cała ta twórczość, tylko dlatego,
że łączyła się z istnieniem arystokracji, z czasem uznana została za jej zdobycz. Panna Izabela jest
przekonana, że Francję i jej sztukę stworzyła arystokracja, i na próżno Wokulski tłumaczy jej,
że „stworzył jednak i Francję, i sztukę kto inny. Tworzyli ją źle wynagradzani żołnierze i marynarze,
przywaleni podatkami rolnicy, rękodzielnicy, a nareszcie uczeni i artyści” (11,112). Mistyczny nastrój
średniowiecza stworzył idealną miłość, ubóstwił kobietę, podniósł ją do godności istoty nieziemskiej,
do godności anioła. Czy jednak błędni rycerze i trubadurowie mogli snuć swe uczucia wśród klas
ubogich, pracujących? Nie; miłość średniowieczną „wypielęgnowały... klasy majętne, które utworzyły
kobietę z delikatną cerą i białą ręką, które wydały mężczyznę, mającego dosyć czasu na ubóstwianie
kobiety” (II, 84). Co jednak arystokracja z pojęciem idealnej miłości zrobiła, jak je zastosowała
w życiu, to jawne wszystkim nie jest, natomiast najgorętsze serca, najgłębsze jednostki stale za godną
swej miłości uważają kobietę-anioła, kobietę „z delikatną cerą i białą ręką”.
I trzeci wreszcie wzgląd. Według Spencera jednym ze znamion rozwoju życia w Europie było
przejście od systemu wojowniczego, rycerskiego, do okresu przemysłowego. W pierwszym kasta
rycerzy wysunęła się na plan główny — z brakiem zdolności do codziennej, twórczej pracy, ale za to
z umiejętnością rozstrzygania spraw drogą walki, czynu orężnego. W drugim okresie do głosu
przyszedł kupiec, rzemieślnik, przemysłowiec, człowiek nauki i oni dopiero, swą pracą ciągłą, zaczęli
się przyczyniać do coraz większego postępu zarówno organizacji życia społecznego, jak i rozszerzania
naszej świadomości i mocy. Arystokracja pochodzi z okresu wojowniczego; powstała przecież
z dawnego średniowiecznego rycerstwa i zachowuje przestarzałe pojęcia o świętości walki orężnej,
honorze rycerskim, itd. W psychice polskiej, tak mało podatnej do uznawania praw życia, pełnej
niechęci do trwałej, ciągłej pracy, a lubującej się w czynach niezwykłych nagłych porywach — ideały
rycerskie przyjmują się bardzo łatwo, a one — chociaż pośrednio — utrwalają system arystokratyczny
w społeczeństwie.
Wszystkie wymienione przyczyny, dzięki charakterystycznym cechom psychiki polskiej, sprawiły,
że system arystokratyczny w Polsce nie zniknął i tłoczy społeczeństwo, jak tłoczył poprzednio.
Jego rezultatem jest opłakany stan ogółu, który, rozbity na części, przedstawia się następująco:
na szczycie społeczeństwa stoi arystokracja, pędząca życie pasożytnicze, za nią szlachta
(ziemiaństwo), myśląca o tym, aby pierwszej dorównać, i wierząca w jej system, dalej
mieszczaństwo — niedokształcone, ciasne, nienawidzące pozornie arystokracji, ale w istocie
piastujące najwyższe pragnienie, aby jej dorównać — i wreszcie lud, stojący dotychczas jakby poza
nawiasem społeczeństwa, lud biedny i nieoświecony.
Wysiłki w celu podważenia systemu arystokratycznego w Polsce nie doprowadziły do żadnych
rezultatów. Ale jest jeszcze inna droga: odrodzenie, przekształcenie samej arystokracji. Prus
15
jednak w tę możliwość absolutnie nie wierzył: jednostki — zapewne, ale nigdy ogół. Pogląd ten
uzasadniał, opierając się na prawach przyrody. Człowiek, zwierzę, czy roślina, rozwijać się może
owocnie wówczas, gdy nie straci kontaktu z macierzą swą, naturą, i środowiskiem, do którego
przynależy; im kontakt ten jest bliższy, tym rozwój danej jednostki jest pełniejszy i bogatszy.
Natomiast oderwanie się od natury, od środowiska, zawsze musi się zemścić: jednostka wówczas albo
ginie, albo wyrodnieje. Była to zasada, wyznawana przez szereg pozytywistów, Prusowi,
odczuwającemu tak silnie jedność wszechświata, szczególnie bliska i żywo odczuwana. Należy
zaznaczyć jednak, że w tym haśle jak gdyby „powrotu do natury” nie było cech Rousseau'a; ten
stworzył właśnie nienaturalną, sztuczną koncepcję życia: jego umowa społeczna to fikcja, gdyż nie
uznaje pojęcia społeczeństwa, jako naturalnej konieczności, fikcja zła, ponieważ niszczy tak cenne
poczucie więzi społecznej, neguje wartość cywilizacyjnego rozwoju. Jeśli Prus głosił hasło „powrotu
do natury” — to dlatego, że wzmocni ono prawidłowy rozwój życia, pozwoli uniknąć sztucznych
wybujałości, rozwinie i zharmonizuje społeczeństwo, da istotnie owocne, prawdziwe podstawy
postępu cywilizacji. Zasada ta obowiązuje według Prusa zarówno ze względów fizjologicznych, jak
i duchowych. Społeczeństwo, które nie zachowuje przepisów higieny, które nie odżywia się
odpowiednio itd., nie może być zdrowe, karleje i więdnie. Nie może ono sobie zapewnić tak samo
rozwoju duchowego, jeśli stanie na takim stanowisku, że rozwój ten uwarunkowany jest istnieniem
tylko klas wyższych a nie macierzy, pnia — tj. ludu. „Narodu nie stanowi dziś jakaś jedna klasa,
choćby oświecona i majętna, ale wszyscy członkowie danego społeczeństwa, całe masy ludu”. O tym
jednak społeczeństwo polskie zupełnie zapomina: „Masy chłopskie!...” — oto głos powszechny —
„czem one są? Tylko... ziemią, na której wyrasta kwiat cywilizacji — gliną, z której mężowie stanu
wznoszą gmachy państw... Tysiące chłopów chorych lub zmarłych na tyfus nie zrównoważą
na szalach świata choćby lekkiego reumatyzmu Bismarcka. Ślepota, spadła na całe gminy, nie sprawi
tej klęski, co utrata wzroku przez jednego Herschela”... Pogląd to zupełnie błędny, bo tymczasem
te masy ludu — robotników i chłopów — są „rezerwuarem, z którego wciąż płyną nie tylko rekruci,
podatki, bydło i zboże, ale również ludzie oświeceni, genialni, wielkie serca i nieugięte charaktery.
One są tym czarnym, spękanym i niezgrabnym, ale wiecznotrwałym pniem ludzkości, z którego,
na kształt kwiatów, wyrastają uczeni, artyści, bohaterowie. Kwiaty opadają prędko, ale pień zostaje
i na miejsce już zwiędłych rodzi coraz nowe”. Tam zaś „gdzie przodujące klasy narodu nie odświeżają
się bezustannie sokami mas ludowych, tam kwiaty prędko zwiędną i — zaczną się psuć…”.
Podstawą istnienia arystokracji rodowej, jej zasadniczym postulatem jest poczucie wyższości,
różniące ją od zwykłych śmiertelników, a co za tym idzie, całkowite wyodrębnienie się, zerwanie
związków z całością społeczeństwa. Zapewne, wówczas, gdy jakiś ród wchodził do szeregów
arystokratycznych, mógł stać zaletami swymi, organizacją duchową wyżej od mas społecznych; dzięki
prawu dziedziczności wyższość rasy utrzymywała się przez pewien czas, ale ponieważ rasa ta —
choćby najszacowniejszych walorów — niczym nie była odświeżana, ponieważ nie przypływały
do niej soki z wiecznie odżywczego pnia ludu, musiała zwyrodnieć i rzeczywiście zwyrodniała tak,
że jej nic podnieść ani odrodzić nie zdoła, chyba — choć i tutaj pewności Prus nie ma — gdyby
w jakikolwiek sposób zmusić ją do skrzyżowania się z innymi warstwami: „Pan wie, co to jest nasza
arystokracja i jej dodatki?... — pyta Wokulskiego adwokat księcia. — Jest to parę tysięcy ludzi,
którzy wysysają cały kraj, topią pieniądze za granicą, przywożą stamtąd najgorsze nałogi, zarażają
niemi klasy średnie, niby to zdrowe, i — sami giną bez ratunku: ekonomicznie, fizjologicznie
i moralnie. Gdyby ich zmusić do pracy, gdyby skrzyżować (p. a.) z innemi warstwami, może... byłby
z tego jaki pożytek” (I, 209-10).
Ale któż to uczyni? Czy ziemiaństwo, czy mieszczanie? Przecież to są warstwy, które tylko o tym
marzą, aby dojść do takiego stanowiska, jakie w społeczeństwie zajmuje arystokracja; z ludem nie
mają także żadnej łączności, toteż bankrutują duchowo i również wyrodnieją powoli. A lud? Lud
nasz nie jest świadomy zupełnie celów życia zbiorowego. Jego poziom duchowy, to poziom „wieku
XV, XVI, niekiedy XIII, a niekiedy... epoki kamiennej”. Lecz to nie jego wina: „takim go przecie
zrobiły warunki historyczne”. Lud sam spod ich „nacisku wydobywa się, o ile ma do tego
sposobność”, ale bez pomocy innych nie uczyni tego prędko, a nawet, jeśli pomoc z zewnątrz mu nie
przyjdzie i jeśli będzie się nadal znajdował w tak fatalnych warunkach zdrowotnych, jak obecnie —
może również zmarnieć. Wówczas zaś, wówczas ratunku dla nas nie będzie żadnego, wówczas
bezwzględnie zginąć musimy.
16
Temat „Lalki” według Prusa.
Tak, według Prusa, przedstawia się społeczeństwo polskie, stanowiące tło Lalki. Temat utworu
sam Prus określił; chciał on „przedstawić naszych polskich idealistów na tle społecznego
rozkładu”. Czyli inaczej chciał wykazać, jak wygląda i do czego zmierza w Polsce twórcza praca
najwybitniejszych jednostek, działających w takim właśnie, jak nasze, rozbitym i rozkładającym
się społeczeństwie. Będziemy więc mieli do czynienia z przedstawicielami dwóch typów ludzkich:
tych, którzy reprezentują ideologiczne pierwiastki psychiki polskiej, jej najwyższe wysiłki duchowe,
i tych, którzy są przedstawicielami poziomu przeciętnego. Ci pierwsi, jakkolwiek będą wyjątkami
w pokoleniu sobie współczesnym, jednak reprezentują pewne typowe cechy ducha narodowego,
pewne charakterystyczne znamiona życia polskiego. Prus bowiem silnie akcentował konieczność
przedstawiania w utworach typowych cech, w czym zgadzał się z Hipolitem Tainem; literatura ma
przecież na celu zaznajamianie z rzeczywistością, rozszerzanie prawdziwego jej widzenia; objawy
wyjątkowe mniej są ważne, natomiast najwięcej o danej rzeczywistości mówią nam przejawy
najcharakterystyczniejsze, przejawy typowe. — Ażeby typowe cechy polskiej psychiki silniej
zaakcentować, Prus przedstawi w Lalce nie jedno pokolenie idealistów, ale trzy, zaczynając
od pokolenia romantycznego. Toteż tytuł Trzy pokolenia właściwszy jest temu utworowi — co sam
Prus stwierdził — niż tytuł Lalka, który przy tym ma charakter przypadkowy.
„Klasa próżniacza” w „Lalce.
Na początek zajrzyjmy do rodziny Łęckich.
Z ROZDZIAŁU II: Przekrój społeczeństwa w „Lalce”: arystokracja i jej przedstawiciele — Łęcki, Izabela, hr. Karolowa,
Krzeszowski, książę, Starski;
Pan Tomasz Łęcki.
Na plan pierwszy w powieści wysuwa się arystokracja polska, a właściwie arystokracja,
zamieszkała w Polsce, gdyż kosmopolityzm to również jedna z jej cech zasadniczych. W Warszawie,
„w Paryżu, Wiedniu, Rzymie, Berlinie, czy Londynie, znajdowali się ci sami ludzie, te same obyczaje,
te same sprzęty, a nawet te same potrawy” (I, 40). Arystokracja polska jest też taka sama jak wszędzie:
pod wspaniałymi pozorami kryje zwyrodnienie lub, w najlepszym razie, niedołęstwo zupełne.
Reprezentują ją w Lalce przede wszystkim pan Tomasz Łęcki i córka jego, panna Izabela — w nim
zobaczymy zupełną głupotę, ukrywającą się pod wspaniałą, senatorską postacią, w niej duchową
prostytucję, przystrojoną w szaty anioła.
Z postaci pana Tomasza — a ma on, kiedy go poznajemy, sześćdziesiąt kilka lat — bije
majestat i powaga: jest to człowiek pełnej tuszy, postawy wyprostowanej, z siwymi włosami,
zaczesanymi do góry, z „siwemi rozumnemi” oczami. Godność swą zawsze umie on zachować:
„wysiada uroczyście z powozu” i „triumfalnym krokiem zbliża się do drzwi sądowych” (I, 319), kiedy
mu mają licytować kamienicę — „energicznie wyprostowany”, „z zadartą głową” (I, 323) szepce
modlitwę, prosząc Boga, aby dom jego był sprzedany za sto dwadzieścia tysięcy rubli; nawet u siebie
w domu „uroczyście” podnosi się z fotela i „ceremonialnym” krokiem wprowadza Wokulskiego
do salonu (I, 273).
Ten majestat zewnętrzny jest odpowiednikiem również wewnętrznego stanu pana Tomasza,
który ma głębokie przeświadczenie o swej wybitnej wartości, rozumie i energii. Jeśli swą
powierzchowność zawdzięczał kulturze rasy i dbałości arystokracji o wygląd zewnętrzny, to pojęcie
o swej godności duchowej ugruntował w sobie dzięki sztucznym warunkom, które istniały w jego
środowisku: ród, mający w przeszłości istotnie „całe szeregi senatorów” i odziedziczony ogromny
majątek, otworzył mu wstęp do najwyższej elity świata: „pan Tomasz bywał... na dworze
francuskim, następnie na wiedeńskim i włoskim. Wiktor Emanuel... zaszczycał go swoją przyjaźnią
i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego” (I, 38). Nikt jednak go nie pytał o walory wewnętrzne, nikt
nie badał jego osobistych wartości; nie występowały one bowiem w ogóle jako ważny postulat w tym
17
świecie, który a priori uznawał wyższość duchową dobrze urodzonych i bogatych — nic więc
dziwnego, że pan Łęcki, nie uczyniwszy nic w życiu, nie mając nawet możności wypróbowania swych
władz duchowych, nie mogąc wytworzyć sobie żadnego kryterium do samooceny, powziął
to głębokie, poważne przeświadczenie o sobie, uwierzył prawdziwie w swą wielkość. Pojęcie
wielkości, nie opierające się na własnych zdobyczach duchowych, na wartościach wypracowanych
przez siebie, lecz wypływające wyłącznie z poczucia praw, z doznanego od innych szacunku, uznania
i aplauzów, wytworzyło w nim również w sposób zupełnie naturalny — bezmierny egoizm. Nie był
to egoizm świadomy, drapieżny, który łączy się ze zdaniem sobie dokładnym sprawy z własnej
postawy psychicznej wobec innych, lecz był wytworem warunków, w których się pan Tomasz
znajdował, był cechą dominującą w środowisku, uważającym swe istnienie za najwyższą konieczność,
za kwintesencję życia, i przekonanym, że świat obraca się koło niego i dla niego.
Typowym również dla arystokracji objawem jest zbliżanie się pana Łęckiego do ruiny majątkowej
— ruina to naturalny koniec każdego rodu arystokratycznego. Ojciec pana Tomasza miał miliony,
on sam odziedziczył krocie, ale majątek, dzięki trybowi życia, pochłaniającemu ogromne sumy, zaczął
topnieć powoli. Przyszedł następnie moment, że pan Tomasz nie mógł już stale przebywać
za granicą, gdyż fundusze na to nie pozwalały; osiadł więc z konieczności w Warszawie (w kraju
arystokracja przeważnie przebywa wówczas, gdy jest zmuszona), gdzie przez pewien czas jego dom
był „ogniskiem eleganckiego świata” (I, 38). Pan Tomasz miał w Warszawie kamienicę, jednak —
broń Boże — nie zamieszkał w niej: nie była ona bowiem położona w arystokratycznym centrum
miasta, „w stronie Alei Ujazdowskiej”; tam też wynajął sobie wspaniały apartament, złożony
z ośmiu pokojów. Choć na mniejszą skalę, niż poprzednio, znów trwało życie nad stan, aż pan
Tomasz postradał cały swój majątek i — dla pełnego zaokrąglenia ruiny — posag córki, który ona
odziedziczyła po matce. Nadeszła wreszcie chwila, że długi jego wynosiły akurat tyle, ile była warta
kamienica, kredytu nikt nie chciał już udzielać; na utrzymanie domu trzeba było zastawić srebra
rodowe i pożyczać od służby. Pan Tomasz jednak nie pojmował grozy położenia: poczucie własnej
wartości, a co za tym idzie, poczucie praw do istnienia, było w nim tak silne, że bankructwo nie mogło
go absolutnie zmienić, toteż wierzył głęboko, iż ten okres jest tylko przejściowy, że musi minąć.
Nie stracił więc nic na swym majestacie, na olimpijskim spokoju; za rzecz zupełnie naturalną uważał
to, że z rana co dzień w portfelu znajdował trochę pieniędzy, które tam cichaczem wsuwała panna
Florentyna, pożyczywszy je wpierw tajemnie od lokaja; propozycję hrabiny Karolowej, aby został
zarządcą jej majątku, odrzucił z pełną powagi godnością, trwożne zapytania córki określił jako
dowód jej przewrażliwienia nerwowego, a nawet spokojnie, „prostując się”, powiedział jej, istocie,
która nie orientuje się zupełnie w stosunkach rzeczywistych: „Nie, dziecko... My dopiero zaczniemy
triumfować”... (I, 57).
Rozumowanie pana Tomasza, jak zapatruje się on na swe położenie, jest arcyciekawe. Że jego
własne utracjuszostwo było głównym powodem bankructwa — to nawet nie zaświta mu w głowie,
od tej myśli oddalony jest o tysiące mil; jest natomiast przekonany, iż przyczyna przyszła z zewnątrz.
Pan Tomasz wie, że są jakieś siły, jakieś potęgi, które walczą z arystokracją i dążą do jej zniszczenia;
wychowywał się w epoce romantycznej, a przecież „w owym czasie dużo mówiono o zbliżającym się
końcu starego świata” (I, 44), obiło mu się coś niecoś z tego o uszy — o tym jednak, jakie by to miały
być owe złowrogie potęgi, nie ma on nawet pojęcia, i my również nie wiemy, o co mu chodzi.
Arystokracja walkę, w imię tak oczywistych dla pana Tomasza praw jej istnienia, podjęła i toczy:
a „kto walczy, naraża się na straty” (I, 57) — pan Tomasz jest głęboko, święcie przekonany, że i on
tę walkę prowadzi i że dzięki niej właśnie poniósł straty. To uważa za zaszczyt, to go napawa dumą.
Mniema, że jest prawym następcą swych przodków, których srebra nie tylko na bankierskich stołach,
ale „bywały już na stołach Tatarów, Kozaków, zbuntowanych chłopów i nie tylko nam [arystokracji]
to nie uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt”. Dziś jest to samo, „zmieniła się tylko broń: zamiast
kosą, albo jataganem, walczą [kto?!] rublem” (I, 57).
Pan Łęcki, jako spadkobierca tradycji zwycięskich swych przodków, wierzy również,
że z walki wyjdzie zwycięsko. Ale jaką drogą? O, i tę mu wskazuje tradycja. Któż w XVII wieku
bronił w istocie Rzeczpospolitej, zdezorganizowanej przez anarchię magnatów — oto bohaterstwo „jej
nielicznych i zaniedbanych wojowników” i masy żołnierzy, którzy mieli do oddania potrzebne
naówczas swe męstwo i krew; broniąc kraju, bronili i magnatów. Ponieważ obecnie walka toczy się
rublem, pan Tomasz zwróci się do tych, którzy mają pieniądze; jednak nie do bogatej arystokracji,
bo wie, że stamtąd nic nie wydobędzie — zwróci się do tych, którzy stoją niżej, do pogardzanych
18
kupców. Co jednak do tego kroku pobudza go: czy zmiana przekonań? pragnienie pracy? — broń
Boże! Czy może chęć połączenia się z całością społeczeństwa? — bynajmniej; pan Tomasz zbliża się
do nich wyłącznie jako „aż Łęcki” i jest przekonany, że to wystarczy, aby na czele kupców wygrać
bitwę, tj. odzyskać fortunę.
Zdawałoby się, że pomysł pana Łęckiego jest nonsensem i rezultatów żadnych nie da — gdzie
indziej tak, ale nie w Polsce. Sam fakt, że „pan z panów”, arystokrata z krwi i kości tak się łaskawie
zniżył, że się zapisał do resursy kupieckiej — otworzył mu serca kupców: chciano go zrobić
prezesem; a „garbarze, szczotkarze i destylatorzy” przyznawali, „że pan Tomasz jest jedynym
arystokratą, który pojął swe obowiązki względem kraju i spełnia je sumiennie” (I, 48); później zjawi
się Wokulski, który będzie wszystkie siły wytężał, aby pana Łęckiego postawić pod względem
finansowym na nogi — kupiec Wokulski więc dobrowolnie stanie się jego łupem, za co zyska
miano bohatera [„Dzięki tobie przekonałem się — powiada pan Łęcki do Wokulskiego — że wyraz:
kupiec jest dziś synonimem wielkoduszności, delikatności, bohaterstwa...” (I, 340)].
Zbliżenie się do bogatego mieszczaństwa nazywa pan Tomasz objawem „żywotności” i uważa,
że otoczenie jego tak „głęboko zasnęło”, iż razi je każdy jego „śmielszy krok” — w swej naiwności
nie wie jednak, że całe środowisko, gdy przyjdzie potrzeba, robi to samo, modyfikując co najwyżej
metody, tj. obierając drogi nieco bardziej realne. Bo w istocie na czymżeż polegał ten „śmielszy krok”
pana Tomasza: niewiele on wymyślił! Zdobył się tylko na to, że... grał w karty z kupcami, i co więcej
— wygrywał, choć wiemy, że był ktoś, kto chciał celowo przegrywać. Pan Łęcki jednak jest
przekonany o czymś przeciwnym: wygrane dowodzą jego „daru kombinacji”, jego „genialnego
umysłu”. Jeśli więc kupcy, „zwykli śmiertelnicy”, mogą dochodzić do majątków, to on, „genialny
umysł”, przewodząc im, kierując ich „żelazną energią” (bo tylko tę zdolność kupcom przypisuje),
bardzo łatwo i po prostu fortunę swą wkrótce odzyska. Oto logika!
Pan Tomasz, widzimy, nie ma pojęcia o rzeczywistości, o prawach życia i o roli, którą w nim
odgrywa; nie wie on, że jest na łasce Wokulskiego, że ten ostatni może go w każdej chwili zmiażdżyć
i pogrążyć w zupełnej nędzy; rozumie wprawdzie, iż Wokulski, zbliżając się do niego, musi mieć swój
własny cel, ale oto, jak go sobie tłumaczy: „Bystry człowiek! on to pojmuje, że więcej zrobi i lepszą
zyska reputację, pomagając dźwigać się dawnemu rodowi, aniżeli gdyby sam wyrywał się naprzód...
I nie będzie tego żałował, gdy odzyskam stanowisko... Wynagrodzę go... wynagrodzę... może być
pewnym mego poparcia” (1, 258-9). Jest to pogląd, który kiedyś, gdy magnaci mieli wielkie wpływy,
majątki i mogli forytować swych stronników, miał jakieś realne znaczenie; w ustach pana Tomasza —
choć wierzy on w to, co mówi — to frazes pusty, nie mający żadnego odpowiednika w rzeczywistości,
myśl zaś o wynagrodzeniu Wokulskiego jest nonsensem śmiesznym i głupim zarazem. Głupstwem
jest również, według Prusa, wiara pana Tomasza w to, że „Bóg zesłał” mu Wokulskiego. Arystokracja
bardzo chętnie do spraw swoich wprowadzała wiarę w bezpośrednią interwencję Opatrzności,
która specjalnie jakoby czuwa nad rodami i jednostkami „wybranemi”, a czuwa dzięki ich religijnym
uczuciom i obrzędom — prawowierność swą bowiem wobec kościoła akcentuje arystokracja bardzo
wyraźnie. Religijność jej jednak — pomijając już ten fakt, że wiara w bezpośrednią interwencję Boga
jest fikcją nierealną, gdyż nie uwzględnia niezłomnych praw natury, stworzonych przez Istotę
Najwyższą, a przechodzi ponad nimi —ma wyraźne znamiona zwyrodnienia. Arystokracja bowiem,
w nieznającym granic poczuciu własnego znaczenia, nawet religię umiała nagiąć do swych poglądów:
jeśli pan Tomasz uważa, iż kupcy wydobędą go z opresyj finansowych tylko dlatego, że jest on
Łęckim, to tak samo, dla tych samych przyczyn chce, aby Bóg się nim specjalnie opiekował. Wiary
tej jednak bynajmniej nie identyfikuje z nakazami etycznymi religii — bo zaprzeczeniem wszelkiej
etyki jest życie i czyny arystokracji. Dla pana Tomasza moralność nie jest żadnym hamulcem
w postępowaniu, nie stanowi też kryterium w ocenie innych: przypuszcza on np. (zresztą niesłusznie),
że Wokulski, dając mu 33% od kapitału, musi robić jakieś nieczyste interesa, ani na chwilę jednak
myśl ta nie powstrzymuje go od przyjęcia warunków — o jedno tylko mu chodzi: by o tym nie
wiedziano. Do córki powiada, że „o takich rzeczach lepiej nie mówić...” — a na jej zapytanie: „Czy to
co złego?” - taką daje odpowiedź: „Złego?... No, nic złego, mój Boże... Ale zawsze lepiej, gdy ludzie
nie znają ani wysokości, ani źródła dochodów... Baron, wreszcie sam marszałek nie mieliby reputacji
milionerów i filantropów, gdyby znano wszystkie ich sekreta... Baron... utrzymuje jakąś spółkę
z lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze szczęśliwych pogorzeli, no... i trochę z handlu
bydłem w czasie wojny sewastopolskiej...” Ale „to nic me znaczy... Mają pieniądze i duży kredyt,
a to główna rzecz...” (I, 347-8).
19
Ten zupełny brak poczucia moralnego, brak wprost komórek mózgowych, które by pobudzały
do jakichś nakazów etycznych, hamujących egoizm, jest przyczyną główną, dla której arystokracja,
nie mająca zrozumienia dla rzeczywistości, nie oceniająca wartości faktów, wreszcie niezdolna
do pracy, może istnieć w ogóle. Jej życie, to — jak zaznaczyliśmy — życie pasożytów, które „ssą
glinę i mierzwę”. Ale jednak i pasożyty obowiązują prawa natury, i one bezkarnie nie mogę ich
omijać; przedstawiciele arystokracji natomiast, żyjąc w sztucznej atmosferze, zatracają zupełnie
poczucie granic możliwości i praw życia, toteż, mimo korzystnych i sprzyjających nawet warunków,
muszą ginąć. Taki też los czeka pana Tomasza. Choć uratowanie Łęckich od ruiny i nędzy jest
w mocy Wokulskiego, choć pragnie on tego szczerze, jednak ani zadowolić może apetyty pana
Tomasza, ani zgodzić się na rolę, w której ten chciałby go widzieć; przepaść pomiędzy poglądami
pana Łęckiego i rzeczywistością jest zbyt wielka, aby ją można w jaki bądź sposób wypełnić. Musi
więc przyjść moment, kiedy ta rzeczywistość, i tak naginana przez Wokulskiego, odezwie się i uderzy
w pana Tomasza. Po raz pierwszy ujawnia się to podczas licytacji domu: kamienica warta jest
sześćdziesiąt tysięcy rubli, a co najwyżej za sześćdziesiąt pięć można ją kupić. Jest to oczywiste
dla wszystkich; Wokulski jednak, który chce ratować posag panny Izabeli, każe licytować
do dziewięćdziesięciu tysięcy, darowując wprosi Łęckim trzydzieści tysięcy rubli. Choć wywołuje
tym krokiem powszechne zdumienie, nie osiąga żadnego efektu, o ile chodzi o pana Tomasza,
gdyż ten jest głęboko przekonany, że dom pójdzie za sto dwadzieścia tysięcy; nic i nikt przy tym nie
zdoła mu wytłumaczyć, że to jest niemożliwe. Pan Tomasz bowiem, upierając się przy swym
twierdzeniu, ma szereg argumentów, których wartość jest taka sama, jak i innych jego dowodzeń. Sam
przecież zapłacił za kamienicę sto tysięcy — więc musi wziąć przynajmniej o dwadzieścia tysięcy
więcej; następnie jeden jego znajomy „wziął dwakroć za dom, który go kosztował sto pięćdziesiąt
tysięcy”; wreszcie pan Tomasz miał sen, że dom jego poszedł za sto dwadzieścia tysięcy — a w sen
ów — jako że szedł po linii jego pragnień — wierzy święcie. „Mówię to panu przed licytacją,
uważasz?... Za parę godzin przekonasz się, że nie należy śmiać się ze snów... Są rzeczy na niebie
i ziemi...” (1,319). Nic więc dziwnego, że kiedy sen się nie sprawdził, pan Tomasz po licytacji jest
głęboko zawiedziony, rozdrażniony i gniewny; może po raz pierwszy w życiu, zapominając
o etykiecie, wymyśla adwokatowi, Żydom, wreszcie dostaje silnego ataku apopleksji.
I na oddaniu się Wokulskiego zawiódł się też pan Tomasz: wyobrażał sobie, że ten całe życie nic
innego nie będzie robił, tylko dostarczał mu pieniędzy („Wynagrodzę go, wynagrodzę...” — myślał!).
To, że kupiec ośmielił się pokochać jego córkę, nie przychodzi mu na myśl zupełnie — a gdy
możliwość tego faktu przedstawia mu hrabina Karolowa, odpowiada bezwzględnie: „Nic mnie to nie
obchodzi. Nad myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię jestem spokojny” (1, 296).
Obchodzić jednak zaczyna go to wówczas, gdy stanęła przed panem Tomaszem możliwość utracenia
Wokulskiego, a właściwie źródeł dochodu, kiedy to Wokulski, ostrzeżony po raz pierwszy, kim jest
właściwie panna Izabela, wyjeżdża do Paryża. („Kto mógł przypuścić, że jest tak obraźliwy...? — pyta
zdumiony Łęcki — Taki sobie zwyczajny kupiec!...” I, 365). Projekt małżeństwa panny Izabeli
z Wokulskim, to był silny cios dla pana Tomasza — trzeba było tak się poniżyć, aby pozwolić
na mezalians: jego córka, Łęcka, żoną kupca! A kiedy wreszcie i ta deska ratunku odpadła,
kiedy zupełnie na zamążpójście panny Izabeli — która była ostatnim atutem w celu zdobycia
pieniędzy — liczyć nie można było — świadomość nędzy po raz pierwszy stanęła w całej nagości
przed panem Tomaszem. Przeżyć on tej świadomości nie mógł: ginie od udaru apoplektycznego. Tak marny koniec czeka wszystkie rody, będące pod wpływem systemu arystokratycznego. Dawniej
utrzymywały się one dłuższy czas przy majątkach, gdyż państwa wydawały „mnóstwo przywilejów dla szlachty
i mnóstwo ograniczeń dla nie szlachty”. Ale była to droga sztuczna, która nie mogła być trwała; przywileje
rozluźniły się lub upadły, zastąpione przez naturalne prawa życia, które muszą prędzej czy później doprowadzić
do zguby ludzi, nie mających pojęcia o rzeczywistości. Gdybyż to była zguba całkowita. Nieszczęście polega
na tym, że na miejsce rodów upadłych zjawiają się nowe i one znów kontynuują ten sam system, który
zatruwa społeczeństwo. Do pana Tomasza można by również zastosować słowa: „Non omnis moriar...”
Panna Izabela Łęcka.
Panna Izabela jest osobą przecudnej urody: wszystko w niej było „oryginalne i doskonałe”,
subtelne i mistrzowsko wykończone; postać jej, twarz, a szczególnie oczy stanowiły świetny
akompaniament psychiki, doskonalą harmonię z przejawami duchowymi, mogły wyrazić
20
najdelikatniejszy odcień uczucia, najsubtelniejsze przebłyski woli i intelektu. Były też istotnie
poniekąd wyrazem poglądów, które panna Izabela powzięła o sobie i o życiu. Jej psychikę całkowicie
ukształciła sfera, w której się ona znajdowała — świat arystokratyczny; świat, który mniemał,
że pochodzi „jeżeli nie od bogów, to przynajmniej od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules,
Prometeusz, od biedy — Orfeusz” (I, 177), świat, który uważał, że jest wcieleniem wszelkiej
doskonałości, mocy, piękna, szlachetności i geniuszu, świat, pełen wykwintu i pogardy
dla powszedniości. Panna Izabela ze wszystkich postaci w Lalce najpełniej i najgłębiej mniemania
arystokracji przejęła, wypełniają też one jej psychikę bez żadnej reszty, kierują nią, są dla niej
ideałem. W myśl tego ideału postępuje ona zarówno świadomie, jak i nieświadomie, wierząc głęboko
— a wiarę tę wzmacnia jeszcze otoczenie — że droga, którą kroczy, uczyniła z niej również jednostkę
idealną; nigdy też, nawet w najmniejszej mierze, nawet jako cień przelotny, nie odezwie się w niej
ton autokrytyki. To samo więc zjawisko, któreśmy widzieli u pana Tomasza. Panna Izabela ma to
niewzruszone przeświadczenie, że jest niemal aniołem, „boginią, czy nimfą, uwięzioną w formy
cielesne” (I, 40); wie, że wszystkie jej czyny są wzniosłe, piękne i szlachetne, bo wypływają również
z wzniosłych, pięknych i szlachetnych ideałów środowiska. Gdyby więc ideologia arystokracji była
w istocie wartościowa, to i panna Izabela, jako jednostka, która całkowicie wchłonęła jej atmosferę,
byłaby postacią wartościową i prawdziwie piękną — ale ponieważ, jak wiemy, ten świat „piękny”,
„nadludzki” i „nadnaturalny” jest w rzeczywistości światem doszczętnie zwyrodniałym — więc
i panna Łęcka, mimo iż wierzy całkowicie w swą nadziemską piękność duchową, jest również
postacią zwyrodniałą; dokładne rozpatrzenie się w jej wnętrzu duchowym wykaże, jak pod pozorami
piękna i szlachetności znajdą się cechy straszliwie odrażające.
Wiele pokrewnych rysów będzie miała ona z panem Tomaszem.
Dążenie do wyciągnięcia z życia maximum zdobyczy przy minimum wysiłku, zatracenie
konieczności rezygnowania z jakichkolwiek własnych praw na korzyść innych, zamykanie się
w obrębie własnych interesów, egotyzm więc i egoizm są szczególnie rozwinięte wśród
przedstawicielek arystokracji; datujące się od czasów średniowiecza ubóstwienie, kult kobiet, zwalniał
je nawet z tych obowiązków, które wobec nich mieli mężczyźni. Bezwzględny też egotyzm i egoizm
leżą u podstaw charakteru panny Izabeli. Jej myśl nigdy nie przekracza jej samej: czy wówczas,
gdy raduje się lub cierpi, czy gdy kocha lub nienawidzi, modli się lub daje jałmużnę, czy gdy myśli
o rodzinie, społeczeństwie lub ludzkości — zawsze ona jest centralnym punktem, zawsze wyczuwa
to tylko, co dla niej jest dobre lub złe; nawet wówczas, gdy widok ogromnej fabryki we Francji,
wstrząsnąwszy nią silnie, stawił jej przed oczy w całej grozie możliwość zagłady arystokracji —
w pierwszym odruchu pyta ojca: „Ale kobietom oni nic złego nie zrobią?” — po chwili dopiero
poprawia się: „ A jeżeli nam, to i wam nie zrobią nic złego...”. To drugie odezwanie się, to gest
kurtuazji towarzyskiej — nie serca, bo i w stosunku do ojca nie jest ona inna. Zresztą na jednym
poziomie stoi z panem Tomaszem: on z godnością i spokojem traci jej posag, ona po licytacji
nie myśli o chorobie ojca, lecz marzy o wojażu za granicę i małżeństwie, a następnie, dotknięta
w swej dumie przez Szpiegelmana, który ośmielił się powątpiewać o prawdzie jej słów, biegnie
do pana Tomasza, aby wymóc na nim przyznanie się do wielkości długów, oraz wymówić mu,
iż z tego powodu nie będą mogli wyjechać do Paryża; nie powstrzyma jej w tym kroku panna
Florentyna, która przypomina, iż ojciec jest ciężko chory, a zmieniony wygląd pana Tomasza, jego
„obwisłe ramiona, obwisłe siwe wąsy, obwisłe powieki” i starcze pochylenie „powstrzymały ją tylko
od wybuchu, nie zaś od załatwienia interesu...” (I, 346-7). Pan Tomasz zaś, wzruszony staraniami
Wokulskiego, który ratuje go podczas ataku, wyznaje: „Nie przywykłem do podobnej troskliwości,
ponieważ Belcia nie zna się na tych rzeczach” (I, 338), a potem dodaje znamienne słowa, które
wyjaśniają, dlaczego panna Izabela inną być nie mogła: „No, ona stworzona do tego, ażeby jej
usługiwano”.
Nadmiernie rozwinięty egotyzm wyradza, podobnie jak u pana Tomasza, błędny, fałszywy,
złudny stosunek do rzeczywistości, o której panna Izabela ma zupełnie wypaczone pojęcie. Świat
dla niej jest „zaczarowanym ogrodem, napełnionym czarodziejskimi zabawkami” (I, 40);
nie doznawała bowiem wrażeń, które by o czym innym ją poinformowały, nie podlegała żadnym
ograniczeniom, hamulcom, nakładanym przez warunki życiowe na zwykłych śmiertelników. Dla niej
nie istniały żadne dolegliwości, jak zimno, gorąco, głód, zmęczenie, nie istniały pory roku, ani różnice
położeń geograficznych. Wszystko, co otaczało pannę Izabelę, dawało jej przyjemność, wszystko,
co czyniła ona i jej otoczenie, miało na celu zabawę, było nieprzerwanym rozkosznym snem
21
o życiu; racją zaś istnienia wszystkiego, co stało poza tym światem zaczarowanym, było wyłącznie
dostarczanie mu odpowiednich warunków do przyjemnego istnienia. Do tego służyć ma zarówno
przyroda, jak i ludzie, nienależący do arystokracji. Natura, według panny Izabeli, „jest stworzona
dla człowieka” (II, 123). Gdy widziała szalejącą burzę, była przekonana, iż natura urządziła dla niej
piękne widowisko z piorunów, kamieni i morskiego odmętu, jak w innym czasie pokazała jej księżyc
nad jeziorem genewskim, albo nad wodospadem Renu rozdarła chmury, które zakrywały słońce”
(1,40—1). Las wtedy jest dla niej piękny i wtedy go rozumie, gdy spostrzega w nim ludzi i gdy
poszczególne jego fragmenty może sobie przedstawić w formie tworów ludzkich, a więc „kościoła”,
„buduaru damskiego”, „taburetów”, „luster”, „ulicy” i „rynków”. Teorię zaś, którą jej wykłada
Ochocki, a później Wokulski, że w naturze „wszystko żyje dla siebie...” panna Izabela uważa
za „poniżanie wartości ludzkiej, nawet niezgodne z Pismem Świętem. Bóg oddał ludziom ziemię
na mieszkanie, a rośliny i zwierzęta na pożytek” (II, 123). Podobnie zapatruje się ona i na
te warstwy ludzi, które stały poza wybrańcami z arystokracji. Świat ten najpierw podobnie jak
i przyroda dostarczał jej również wrażeń estetycznych: obserwowała go zwykle tylko z okna karety,
wagonu lub mieszkania i z takiej odległości życie zwykłych śmiertelników wydawało jej się
„malownicze i nawet sympatyczne”; świat ten był w każdym razie ładniejszy ,,od obrazów
rodzajowych, gdyż porusza się i zmienia co chwilę” (I, 42). Poza wrażeniami estetycznymi dostarczał
jej również rzeczy potrzebnych; panna Izabela jest przekonana, że najwygodniejsze, najprzyjemniejsze
organizowanie życia arystokracji jest jedynym celem tych ludzi, nawet jedyną radością — bo czymżeż
wytłumaczyć oddanie się i wierność jej Mikołaja i Anusi, albo uśmiechy pracownic szwalni
i niezwykłe zainteresowanie się tym, ażeby strój panny Izabeli leżał na niej dobrze? Panna Izabela
nie tylko sympatyzowała z niższym światem, ale miała dla niego również współczucie, które
wypływało z faktu, że ludzie do niego należący musieli pracować. Praca, to pojęcie zupełnie obce
w świecie, w którym się ona znajdowała, było zarazem i wrogie: oceniano ją, jako nieszczęście.
Panna Izabela pracę uważała za karę, zesłaną przez Boga na tych, którzy zgrzeszyli ciężko.
Przypominała ona sobie słowa Pisma Świętego; „w pocie czoła pracować będziesz”; kto więc nie musi
pracować, jest jednostką wybraną przez Boga, jednostką zatem wyższą, szlachetną. W pojęciu zaś
szlachetności musi się według panny Izabeli zawierać współczucie dla niedoli niższych, cierpiących
„w pocie czoła”: „tacy, jak ona, aniołowie, nie mogli nie ubolewać nad ich losem. Tacy, jak ona,
dla której największą pracą było dotknięcie elektrycznego dzwonka, albo wydanie rozkazu” (I, 43).
Widzimy więc, że lenistwo w pojęciu arystokracji, w pojęciu panny Izabeli, znajduje ideową
gloryfikację, jest usprawiedliwione zasadami religijnymi. I tak jest ze wszystkim: arystokracja
z najbardziej antyspołecznych, antynarodowych, antyreligijnych nawet dążeń czyni zaszczyt i chlubę,
ubierając je w tkankę ideową, posługując się najpiękniejszymi teoriami i systemami życiowymi.
Pod względem zdolności ideowego uzasadniania sobie swego stanowiska i postępowania, panna
Izabela stanowi istotnie jednostkę „wybitną”. Arystokracja — dla niej — to świat wybrany i wyższy.
Warunkiem nieodzownym zaś, który stanowi cechę wyższości, są „dwa skrzydła” jednostek:
urodzenie i majątek, które są przywiązane do pewnych „wybranych familii, jak kwiat i owoc
pomarańczy do pomarańczowego drzewa”.
„Dobry Bóg, widząc dwie dusze z pięknymi nazwiskami, połączone węzłem sakramentu, pomnaża
ich dochody i zsyła im na wychowanie aniołka, który w dalszym ciągu podtrzymuje sławę rodów
swoimi cnotami, dobrem ułożeniem i pięknością” (I, 45). A więc poniekąd romantyczna teoria
pokrewieństwa dusz! Tak, wyznaje ją panna Izabela, z tym tylko potwornym wypaczeniem, że zamiast
istotnego pokrewieństwa duchowego, zamiast uczucia stawia „trafny dobór nazwisk i majątków” —
ten „wszystko znaczy” — a miłość „nie ta szalona, o jakiej marzą poeci, ale prawdziwie
chrześcijańska, zjawia się dopiero po sakramencie i najzupełniej wystarcza, ażeby żona umiała
pięknie prezentować się w domu, a mąż z powagą asystować jej w świecie” (I, 45).
Ten pogląd, którym panna Izabela przejęta jest do głębi, mógł w jej duszy — pomijając wpływ
wychowania i środowiska — tak silnie się zagnieździć dlatego, że jest to jednostka zupełnie
chłodnego temperamentu. Pani Wąsowska, którą również przenika ideologia arystokracji, w której
postępowaniu wpływ otoczenia również jest bardzo wyraźny, nudzi się bezczynnym życiem, buntuje
się nieraz w duszy, pragnie zmiany, pragnie silnego uczucia, które by dało jej jednocześnie
wyzwolenie, ma bowiem bujny temperament i żywą, bogatą psychikę. Chłodne zaś, refleksyjne
usposobienie panny Izabeli pozwala na przejęcie się teorią, będącą całkowitym zaparciem się
uczucia, pozwala na uległość całkowitą wobec środowiska, na bezmyślne zdogmatyzowanie swych
22
poglądów. Jej odezwania się, jej stosunek do poszczególnych ludzi nigdy nie jest samodzielny, choć
może być samodzielnie przemyślany — wniosek ostateczny będzie zgodny ze środowiskiem. Nawet
wówczas, gdy zarysują się różnice pomiędzy nią i ogółem, panna Izabela, uświadomiwszy je sobie,
natychmiast się cofa: skrzypek Molinari, mimo ordynarnie natarczywego postępowania,
zainteresował bardzo pannę Izabelę, chce się więc z nim zobaczyć i pyta hrabinę Karolową, czy
Molinari obiecał przyjść do niej. „Wcale go nie prosiłam” — odpowiedziała „dumnie” hrabina —
gdyż „zrobił niekorzystne wrażenie”. — „Gdyby — mówi Prus — doniesiono pannie Izabeli,
że umarł Wokulski z powodu Molinarego, wielki skrzypek nie straciłby nic w jej oczach.
Ale wiadomość, że zrobił złe wrażenie, dotknęła ją w niemiły sposób”. Toteż „pożegnała artystę
chłodno, prawie wyniośle” (II, 260). Nawet duma panny Izabeli, która odzywa się nieraz bardzo
silnie, sięga tam tylko, gdzie pozwala jej środowisko — natomiast w sposób rażący i przykry znika
ona wówczas, gdy panna Izabela umie wynaleźć jakąś formułkę, zgodną z pojęciami arystokracji.
Przeżywa całą rewolucję duchową, gdy dowiaduje się, że ojciec na wydatki wygrywa w karty
od Wokulskiego, a później, gdy nadała Wokulskiemu rolę powiernika, uważa za naturalne,
że on będzie powiększał jej dochody.
Gdy panna Izabela dorosła, stanął przed nią ważny cel: sprawa wyjścia za mąż, rozumie się
zgodnie z wyznawanymi przez nią teoriami. Obserwacja jednak małżeństw ją otaczających, sekrety
domowe młodych mężatek, mężowie, wydający pieniądze na aktorki, a do żony odzywający się:
„głupia jesteś” — wywarły we wrażliwej psychice panny Łęckiej pewien wstrząs duchowy: nabrała
ona „dużego wstrętu do małżeństwa i lekkiej wzgardy dla mężczyzn” (I, 45); ale ten wstręt, ta pogarda
nie trwała długo: panna Izabela rychło „zrozumiała, że małżeństwo trzeba przyjąć takim, jakie jest”
(I, 46). Zrozumiała, bo uświadomiła sobie, że ono jest konieczne, ażeby pozostać w sferze
arystokratycznej. To był dla niej warunek zasadniczy, to była kwestia życia; a na małżeństwo, zgodnie
ze zwyczajami arystokracji, mogła się po pewnym czasie tym łatwiej zgodzić, że znalazła sobie
rekompensatę w „miłości idealnej, najdziwniejszej, o jakiej słyszano” (I, 47), w miłości do posągu
Apollina.
Każde wykoszlawienie duchowe, każde wypaczenie i zatamowanie naturalnego rozwoju
i praw przyrodzonych, nie może ujść bezkarnie; natura prędzej czy później odezwie się o swe
prawa, a nie znajdując realizacji zdrowej, musi, według Prusa, wywołać chorobliwą reakcję. Panna
Izabela, myśląc o małżeństwie, jako o interesie, który by zapewnił jej byt materialny i pozwolił
pozostać w sferze arystokracji, zarówno wypaczała prawa psychiki ludzkiej, jak i prawa fizjologiczne
człowieka. Pierwsze w małżeństwie wymagają uczucia, drugie — szukania jednostek tego samego
gatunku. Panna Izabela gwałciła uczucia i instynkt. Zapewne — nie był to gwałt świadomy;
ukształciło ją tak wychowanie i dziedziczność, mimo to chorobliwe konsekwencje takiego stanu musi
ponieść. Instynkty i tendencje uczuciowe, skrępowane na drodze naturalnej, znalazły ujście —
bo musiały je znaleźć — w formie zwyrodniałej: ta miłość niby „idealna” do Apollina ukrywa
pod postacią wykwintną i wyrafinowaną przede wszystkim orgię zmysłów, wyłącznie niemal
zmysłów, bo nawet i tutaj ujawnia się niezdolność panny Izabeli do wyższych prawdziwych uczuć;
w każdym razie pierwiastków „idealnych” w tej miłości wcale nie ma. Ale to jeszcze mało: ów bóg,
który często zstępował ze swego piedestału i przychodził do niej nocą, „w laurowym wieńcu
na głowie, jaśniejący mistycznym blaskiem”, „w swym boskim obliczu kolejno ukazywał jej
wypiększone rysy tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie” (I, 47). — „Tak — powie
o niej przy końcu powieści Wokulski — to Messalina przez imaginacją...” (II, 294). Oto jak nisko
staczają się jednostki pod wpływem sztuczności życia i warunków, które wytworzyła
arystokracja: panna Izabela, głęboko wierząca w swoją wartość, przez projekty małżeńskie prowadzi
„obrzydliwy handel”, a przez swe połączenia z Apollinem, w których dopatruje się cudu mistycznego,
stoi na poziomie Messaliny. Wokulski, w jednej z chwil, w których znikały jego złudzenia,
porównywając pannę Izabelę z upadłą dziewczyną, dochodzi do wniosku, że „ta druga, okryta hańbą,
wobec jakiegoś wyższego trybunału, może byłaby lepszą i czystszą” (I, 109).
Ciekawą też jest rzeczą, kto mianowicie ukazywał się pannie Izabeli w postaci Apollina.
Poznawszy tych ludzi, będziemy mogli sobie odtworzyć, jaki typ stanowił gatunek, odpowiadający
pannie Łęckiej. Nigdy nie zjawiali się przed nią ludzie o wybitnych wartościach umysłowych,
uczuciowych, czy moralnych — te gatunki są jej zupełnie obce. Byli to albo impertynenci, którzy
w natarczywy sposób działali na jej zmysły: a więc Kazio Starski, Molinari — albo ci, których pojęcia
arystokratyczne otaczały nimbem niezwykłości. Poszukiwanie niezwykłości w życiu — to również
23
jedna z zasadniczych cech arystokracji; wszystko, co było zwykłą codziennością, odpychała ona
od siebie i nie ceniła zupełnie. Kierowała się też tymi kryteriami w swoich czynach, jak i na ich
podstawie oceniała innych. Co mogło być jednakże cechą charakterystyczną owej niezwykłości,
niecodzienności zjawisk i ludzi? Ponieważ, w miarę wytwarzania się coraz bardziej sztucznych
warunków życia, arystokracja zatracała wszystkie istotne jego wartości, musiał przyjść moment,
gdy przestała rozumieć, na czym polega prawdziwa wielkość, prawdziwa niezwykłość. Nie mogły
porwać jej czyny, wypływające z wysiłku rzetelnej pracy rąk czy umysłu, będące prawdziwym
wyrazem głębokiego serca, ofiarności, wreszcie dowodzące podniosłego poziomu moralnego — na te
wszystkie czynniki arystokracja jest zupełnie niewrażliwa. Pozostała jej jedynie dziedzina sensacji,
i na sensację tylko, nieraz niesłychanie bezsensowną i ordynarną, wrażliwa jest rzeczywiście sfera
„wybranych”.
Ten zamknięty świat otwierał nieraz swe podwoje dla zwykłych śmiertelników, którzy
„na skrzydłach reputacji” potrafili „wzbić się aż do szczytów Olimpu”. Któż to był? Czasem inżynier,
który „łączył oceany, albo wiercił, czy też budował (!) Alpy”, czasem kapitan, który stracił swój
oddział w walce z dzikimi, a sam, choć poraniony, ocalał dzięki miłości murzyńskiej księżniczki,
to znów podróżnik, który „podobno odkrył nową część świata, rozbił się z okrętem na bezludnej
wyspie i bodaj czy nie kosztował ludzkiego mięsa” (1,41). Dalej byli aktorzy sławni, artyści i poeci,
którzy wysługiwali się arystokracji swym talentem. Panna Izabela, która również czynów zwykłych
i ludzi zwykłych nie uznaje, przejęta jest do głębi takim właśnie ujęciem niezwykłości, jakie
wyznaje całe środowisko, według tego kryterium ocenia zjawiska życiowe. Jednostki „niezwykłe”,
które wywierają na niej wrażenie i zjawiają się w „boskim obliczu” Apollina, są tego samego pokroju.
Apollo podobny jest do najsławniejszego tenora, rysownika, obdarzonego wybitną fantazją, generała,
który „z wyżyn swego siodła patrzył na śmierć kilku tysięcy walecznych” (I, 47), dzielnego strażaka,
weneckiego gondoliera, a nawet cyrkowego atlety „nadzwyczajnej urody i siły”. Każdy z tych ludzi
zaprzątał przez pewien czas tajemne myśli panny Izabeli, „każdemu poświęcała najcichsze
westchnienia, rozumiejąc, że dla tych, czy innych powodów, kochać go nie może i — każdy z nich
za sprawą bóstwa ukazywał się w jego postaci w półrzeczywistych marzeniach” (I, 47-8).
I rzecz ciekawa: od tych „mistycznych” marzeń panna Izabela jeszcze wypiękniała. Oczy jej
nabrały „nadziemskiego zamyślenia”, a patrzącym na nią zdawało się, że „widzę anioła, albo świętą”
(I, 48). Co za straszliwa ironia... „W jednej z takich chwil zobaczył pannę Izabelę Wokulski. Odtąd
serce jego nie zaznało spokoju”...
Trafił najfatalniej. I nie dlatego nawet, że panna Łęcka stoi na tak niskim poziomie moralnym,
że jest wcieleniem egoizmu, że ma potwornie wypaczony pogląd na świat — bo to są czynniki,
które można przy odpowiednich warunkach przekształcić lub złagodzić. Przecież pani Wąsowska
również pod względem moralnym nie stoi wysoko, ale ma to wyczucie, iż postępowanie jej
pozostawia dużo do życzenia, a ta świadomość właśnie — to twórczy czynnik jej psychiki, który
przy sprzyjających warunkach może dać odrodzenie. Ale nie ma takich warunków, które mogłyby
przekształcić pannę Izabelę: kto uważa, że jest aniołem, że jego poglądy i postępowanie jest idealne,
kto na cień nawet autokrytyki zdobyć się nie może, dla braku odpowiednich podniet psychicznych,
kto jest niedokształcony pod względem uczuciowym i zwyrodniały w swych instynktach, dla tego
ratunku nie ma. Pomiędzy Wokulskim i panną Izabelą stoi szereg zasadniczych przeciwieństw,
których absolutnie nic usunąć nie może i, choć stosunek jej do Wokulskiego będzie przybierał szereg
najróżnorodniejszych faz, żadna z nich nawet minimalnej zmiany psychiki panny Łęckiej nie będzie
oznaczała. Wszystko ich dzieli, nic nie łączy. Wokulski dla niej to człowiek niższy,
gdyż nie pochodzi ze sfery arystokratycznej, następnie niepociągający zupełnie, jako typ, gdyż
nie należy do odpowiadającego jej fizjologicznie gatunku, wreszcie, jako kupiec, jest wcieleniem
strasznej, odpychającej prozy. Panna Izabela po przyjeździe Rossiego do Warszawy, porównywa
słynnego włoskiego aktora z Wokulskim: „Galanteryjny kupiec po Rossim, którego podziwiał cały
świat, wydał jej się tak śmiesznym, że po prostu ogarnęła ją litość. Gdyby Wokulski w tej chwili
znalazł się u jej nóg, ona może nawet wsunęłaby mu palce we włosy i, bawiąc się nim, jak wielkim
psem, czytałaby tę oto skargę Romea [Rossiego]: „Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia”... (1,270).
Dla ścisłości należy zaznaczyć, że dwa razy obudził się w pannie Izabeli podziw dla Wokulskiego;
raz, gdy wyobraziła sobie, że jest on „jakimś Harum-al-Raszydam, ucharakteryzowanym na kupca”
(I, 276 — wyobrażenie to powstało w jej umyśle wówczas, gdy dowiedziała się, że Wokulski
w towarzystwie „bardzo dystyngowanych lordów” jadł baraninę palcami, — a drugi raz,
24
gdy Wokulski oświadczył, że wróci ze Skierniewic do Warszawy na lokomotywie: „Jaka to bogata
natura!” — pomyślała (II, 291).
Chwila, w której Wokulski powziął plan zbliżenia się do panny Izabeli, była dla niego bardzo
pomyślna. Wiadomość, że pan Tomasz stracił pieniądze, od razu cały świat arystokratyczny
odwróciła od niego, a młodzież od jego córki: „świat wybranych” nie widział obecnie w stosunkach
z Łęckimi żadnego interesu. Panna Izabela została sama, znosząc upokorzenie obrażonej dumy, żal
za świetlaną, niczym niezamąconą przeszłością; był to dla niej cios niesłychanie silny i zgoła
nieoczekiwany; nie mogła pojąć, że ją, tak „piękną, dobrą i dobrze wychowaną” świat opuścił dlatego
tylko, że nie miała majątku; w duszy jej zjawia się jakby cień pogardy dla środowiska: „Cóż to za
ludzie, Boże miłosierny!.. Cóż to za ludzie!...” (I, 248) — powtarzała, gryząc z gniewu i oburzenia
piękne usta i szarpiąc taśmy okiennych firanek, zza których spostrzegała jadących w powozach
elegantów: odwracali oni głowy, by się nie kłaniać! „Czyżby sądzili, że ona wygląda ich?”.
A jednak istotnie ona ich wyglądała, nawet czekała. Odwrócenie się bowiem arystokracji
od Łęckich bynajmniej w pannie Izabeli nie wywołało najmniejszej chęci uczynienia kroku
podobnego: odsunięcia się od środowiska, które ją zlekceważyło. W umyśle jej góruje inna myśl:
niezależnie od wartości arystokracji, ona musi za wszelką cenę do niej wrócić; wyjść ze świata,
w którym żyła, mogła tylko do grobu. Powrót uważała zarówno za konieczność życiową, jak
i za swój najgłębszy obowiązek: należenie do arystokracji bowiem w jej psychice (nie tylko w jej)
stało się ideą, niemniej silną, niż u innych np. idea narodowa. Poczucie obowiązku pozostania
w szeregach arystokratycznych spotężniało jeszcze od chwili, kiedy panna Izabela uświadomiła sobie,
że poza jej środowiskiem nie tylko istnieje świat, którego celem jest osładzanie życia arystokracji,
ale inny jeszcze, który zmierza do zniszczenia tej najwyższej sfery ludzkiej. O świecie tym miała
lepsze pojęcie, niż ojciec jej: rozczytywała się przecież w Nie-Boskiej komedii „kuzyna swego
Zygmunta”, a nawet raz widziała straszliwą potęgę tego świata, zwiedzając fabrykę żelazną, w której
„półnadzy robotnicy, jak spiżowe posągi o ponurych wejrzeniach”, otoczeni krwawą łuną pieców,
wśród okropnego huku maszyn, podobni byli do „cyklopów”, którzy „kują pioruny, mogące
zdruzgotać Olimp” (I, 43). To nic, że obecnie chwilami gardziła otoczeniem: postanowiła poświęcić
się i pozostać; pozostać zaś — jak mówiliśmy — mogła tylko przez bogate małżeństwo. Ono teraz
więc, w mniemaniu panny Izabeli, zostaje podniesione do godności ofiary za ideę.
Ale ze wszystkich wielbicieli zostało jej tylko dwóch obrzydliwych starców: marszałek,
podobny do „zabitego i oparzonego wieprza”, i baron, przypominający „niewyprawną skórę”; obaj ci
kandydaci do ręki panny Izabeli, choć bogacze, budzili jednak w niej tak nieprzepartą odrazę, że mimo
walki z sobą, mimo namów hrabiny Karolowej, która również mówiła swej bratanicy o obowiązku
i ofierze, panna Łęcka zdecydować się na żadnego z nich nie mogła. „Okropna kombinacja dwu tych
starców prześladowała pannę Izabelę dniem i nocą. Czasem zdawało się jej, że jest potępiona i że już
za życia rozpoczęło się dla niej piekło” (I, 248). Jeszcze czekała, jeszcze miała jakąś nadzieję, że trafi
się ktoś lepszy.
W tym momencie zjawia się nagle pomoc: na horyzoncie ukazuje się Wokulski, pan Tomasz zaś
jest przekonany, że za jego pomocą odzyska majątek! Ale pomoc ta zamiast pannę Izabelę uspokoić,
napawa ją straszliwą trwogą. Nie jest ona tak naiwna, jak ojciec, i szybko zorientowała się w celu
Wokulskiego. Intuicyjnie wyczuła — a ma intuicję subtelnie rozwiniętą — miłość Wokulskiego
i chęć zdobycia jej, panny Łęckiej. Że Wokulski ją pokochał, uważa za rzecz naturalną i jest jej to
obojętne, ale inaczej patrzyła na dążenie Wokulskiego do zdobycia jej ręki, czuła bowiem, że on może
do tego dojść, nawet wbrew jej woli i chęci. [„Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem
ani tak naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam... mój Boże! nawet
służbie... Kiedyś gniewało mnie to... ale dziś — tylko zrozumiałam lepiej słowa Zbawcy: „komu wiele
dano, od tego wiele żądać będą” (I, 67)].
Na Wokulskiego bowiem zapatruje się zrazu, jako na jednego z tych potężnych i bezwzględnych
cyklopów, którzy mają moc, by zniszczyć jej świat, i dążą do tego, jako na jednego z tych strasznych
ludzi, w których rękach „stalowe szyny zwijają się jak wstążki”. Wydaje się jej, że ten ogromny „pień
z czerwonemi rękami” „ze wszystkich stron otacza ją sieciami, jak myśliwiec zwierzynę”. „To już nie
smutny wielbiciel, to nie konkurent, którego można odrzucić, to... zdobywca!... On nie wzdycha, ale...
mnie chce porwać gwałtem, jeżeli nie zmusić do tego, ażebym mu się sama oddała...” (1, 68). —
„Boję się tego człowieka” —szepce panna Izabela z przerażeniem, ale nie chce rezygnować. W imię
swej najwyższej idei, pobudzana przy tym nienawiścią i dumą obrażoną, postanawia rozpocząć z nim
25
walkę („gołąb wychodzi na spotkanie węża”), walkę zaciętą, ciężką, której rezultat jest niepewny,
walkę, którą musi toczyć sama, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, gdyż Wokulski umiał otumanić
i skłonić wszystkich ku sobie; słyszała przecież, jak po pierwszym przyjęciu u hrabiny Karolowej cała
arystokracja zachwycała się nim, a książę, wyrocznia w ocenianiu wartości ludzi, wyrzekł: „Takiego
nie było jeszcze między nami”.
Postępowanie Wokulskiego jednak stało się po pewnym przeciągu czasu dla niej
niespodzianką: okazało się, że zaczął on popełniać czyny, które bynajmniej nie harmonizowały z rolą
bezwzględnego, brutalnego zdobywcy; panna Izabela jest zrazu zupełnie zdezorientowana,
ale stopniowo zaczyna dostrzegać w nim coś innego, coś, co jej jest dobrze znane: Wokulski
to człowiek, który ją czci, ubóstwia. Wprawdzie i teraz pewne jego czyny są niejasne dla niej [Nie może np. zrozumieć, że Wokulski wybrał sesję u księcia w miejsce widzenia się z nią w Łazienkach; nie
sądziła bowiem, aby on miał jakiś silniejszy interes na świecie, aniżeli widzenie się z nią (I, 250).], całość
jednak stosunku zaczyna rozumieć.
Panna Izabela odetchnęła: kto czci, ten jest bezinteresowny, kto ubóstwia, ten nie chce krzywdy
istoty ubóstwianej, lecz, przeciwnie, dąży do jej uszczęśliwienia, ono staje się jego celem. Panna
Izabela, choć nie może przebaczyć Wokulskiemu jego poprzedniego postępowania, zgadza się chętnie
na to nowe stanowisko. Wokulski w jej mniemaniu i teraz należy do świata innego, niż ona, świata
niższego, ale nie do kategorii straszliwych zdobywców, lecz tych, którzy postępują tak z arystokracją,
jakby zaprzysięgli jej „dozgonną miłość, wierność i posłuszeństwo” (I, 44). Wokulski dla pana
Tomasza — to idealny „plenipotent”, panna Izabela znów daje mu rolę idealnego doradcy,
powiernika, nawet „nieocenionego przyjaciela” „w gabinecie, gdy nie ma gości” (I, 249). Jako
przyjaciel, powiernik, który kocha miłością idealną, platoniczną. Wokulski w psychice panny Izabeli
ma miejsce znanego dobrze z literatury i życia „idealnego kochanka”, który, według słów Petrarki,
błogosławi „rok ów, miesiąc i niedzielę, i dzień ten, i dnia cząstkę i ową godzinę”, gdy ukochana
„uczucia w nim natchnęła, choć ich nie podziela”.
Pozostając w tej roli, Wokulski miał myśleć zupełnie bezinteresownie o uszczęśliwieniu panny
Izabeli, która jest mu droższa nad życie, miał podźwignąć majątek Łęckich, spełniać wszystkie
zlecenia ukochanej, wyszukać jej odpowiedniego pod względem rodu i stanowiska męża, później
starać się o bony i nauczycielki dla dzieci, wreszcie… zastrzelić się na jej grobie... „Nie, przez
delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzeli się o kilka grobów dalej” (I, 261). W myśl tych
założeń panna Izabela zaprzestaje walki i zaczyna z Wokulskim postępować tak, jak ze swym
powiernikiem i doradcą: gdy przyjechał Rossi, cała wzruszona, zarumieniona, że uchyla mu rąbek
swej tajemnicy sercowej, prosi go o zorganizowanie wielkiemu aktorowi odpowiednich owacji; kiedy
powrócił Starski, myśli z zupełnym spokojem o tym, aby za niego wyjść za mąż, Wokulskiego zaś
przedstawia mu jako „plenipotenta ojca” (I, 361).
Okazało się jednak, że Wokulski na tak zaszczytną rolę powiernika i platonicznego kochanka
nie chciał się zgodzić. Kiedy demonstracyjnie wyjechał do Paryża, panna Izabela zrazu nie przejęła
się tym zbytnio: właśnie był to okres kojarzenia małżeństwa ze Starskim. Ale ponieważ spodziewany
majątek, który „kuzynek Kazio” miał odziedziczyć po prezesowej, zawiódł, przestał więc być
traktowany jako poważny epuzer; sam Starski oświadczył wręcz pannie Izabeli, że „nigdy nie ożeniłby
się z „gołą panną” (II, 98). Powstały więc między nimi dwie „nieprzebyte przepaście”. Panna Izabela
nie rozgniewała się na bardzo obcesowe oświadczenie Starskiego — rozumiała i uznawała jego
pobudki — co więcej, wyobrażała sobie, że i on dla idei pozostania w szeregach arystokratycznych
czyni ofiarę z miłości do niej. „Kiedyś — myślała — może znajdzie się sposób osłodzenia jego
cierpień...” (II, 98). — Zawód ze Starskim znów zachwiał jej pozycję, tym bardziej że baron zaręczył
się z panną Eweliną. Panna Izabela, mimo wstrętu do swego poprzedniego konkurenta, zatrwożyła się:
„Jak to, więc na świecie są kobiety, dla których można wyrzec się jej?... Jak to, więc może nadejść
chwila, w której pannę Izabelę opuszczą nawet tak podeszłego wieku wielbiciele?...” (II, 99). Znów
teraz w całej grozie stanęła przed nią straszliwa przyszłość, a coraz jaśniej zarysowywać się zaczęło
jedno jedyne wyjście: małżeństwo z Wokulskim. Stanęło ono przed nią, jako konieczność, jako
klęska, nie jako choćby najlżejsza potrzeba uczuciowa: Wokulski mógł zostać „nawet... mężem,
boć spotykają ludzi straszne nieszczęścia. Ale kochankiem... no, to byłoby po prostu śmieszne!...
W razie potrzeby, najarystokratyczniejsze damy kąpią się w błotnych wannach; lecz bawić się
w błocie, mógłby tylko szaleniec” (I, 249). Nieszczęście — a więc jednocześnie ukrywany żal
do Wokulskiego, maskowany gniew, coraz większa obcość; panna Izabela raz wraz powtarza:
26
„Tyran... despota...”, „Despota... tyran...” — a zarazem myśli o tym, aby małżeństwo z Wokulskim
miało w oczach wielkiego świata jak najmniej pozorów mezaliansu, oraz żeby ona za poświęcenie się
uzyskała jak największe rekompensaty. Co się tyczy pierwszej kwestii, to panna Izabela wiedziała
w ogóle o Wokulskim trzy rzeczy: że ma pieniądze, że jest szlachcicem, oraz, że jest kupcem; majątek
był podstawą małżeństwa, szlachectwo stroną bardzo dodatnią, która arystokracji pozwalała tolerować
Wokulskiego, zawód kupca był największym skrupułem.
Panna Izabela zaczyna więc dążyć do tego, aby jej narzeczony przestał być kupcem, co jej się
rzeczywiście udaje; pozwala mu jednak pozostać w spółce do handlu ze Wschodem, gdyż wie, że ona
daje kolosalne zyski, a arystokracja z księciem na czele ją popiera. Co się tyczy rekompensat, to panna
Izabela zgadza się na poślubienie Wokulskiego tylko w tym celu, ażeby małżeństwo pozwoliło jej
na ponowne królowanie w salonach: nie myśli ona się niczego wyrzekać dla Wokulskiego,
ale, przeciwnie, za rzecz naturalną, konieczną, jedynie celową uważa, że teraz właśnie dopiero otoczy
się tymi, którzy ją pociągają. „Starski, Szastalski, książę, Malborg... no, wszyscy, wszyscy, których
podoba mi się wybrać dziś i na przyszłość, wszyscy muszą bywać w moim domu. Czy może być
inaczej?” (II, 231). W przeciwnym razie małżeństwo to nie miałoby najmniejszego sensu. Wokulski
będzie miał na celu dostarczanie i umożliwianie jej tych przyjemności. Jego rola, w pojęciu panny
Izabeli, nie zmieniła się właściwie zupełnie, nie odbiegła od roli powiernika, którą mu przeznaczyła
poprzednio. Wówczas Wokulski ułatwiał jej zbliżenie się do Rossiego, teraz to samo czyni
z Molinarim, który również jest jednym z apollinowskich kochanków, tajemnie oszałamiającym ją,
pociągającym zmysły. Miłość Wokulskiego, według niej, jest całkowicie bezinteresowna, jest pełnym
„poddaniem się”, „zrzeczeniem wszelkiej osobistości”, „bezgraniczną ufnością”. To wszystko,
w pojęciu panny Izabeli, pozwala jej postępować z Wokulskim w sposób lak bezceremonialny;
a kiedy jeszcze po scenie z Molinarim, Wokulski, choć nie był dwa tygodnie, nie tylko nie obraził się,
ale przyszedł, ażeby prosić o przebaczenie, że ją ciężko posądził bez powodu, panna Izabela staje się
oficjalną narzeczoną Wokulskiego, mówiąc, że jego ostatni czyn rozbroił ją: „Prawdziwa miłość —
zwierza się pani Wąsowskiej — ma zawiązane oczy” (II, 270).
Ale i teraz się pomyliła: kategorie myślenia arystokracji, choć rozwijane przez pannę Izabelę
konsekwentnie i logicznie, wobec rzeczywistości ostać się nie mogły: Wokulski zerwał z Łęckimi.
Cóż teraz panna Izabela? Zaczęła marzyć i tęsknić za nim! Wokulski, który chciał wracać
do Warszawy na lokomotywie, który przy tym znał język angielski i ukrywał tę znajomość,
przedstawił się jej, jako postać niezwykła, tajemnicza, sensacyjna; teraz dopiero odczuła poezję
obcowania z nim w murach zamku Zasławka... A więc: jak gdyby romantyczny kult minionego
szczęścia. Tak, lecz znów w karykaturze; mylilibyśmy się, mniemając, że teraz wreszcie nastąpiła
w duszy panny Izabeli choć jakakolwiek zmiana; wprawdzie panna Łęcka pisze do pani Wąsowskiej,
że do ruin zasławskich ciągnie ją wspomnienie Wokulskiego i pragnienie samotności, ale jednocześnie
zaznacza, iż do towarzystwa zabiera z sobą młodego inżyniera, który rozprasza jej nudy (I),
opowiadając o wyższej miłości i całując jej rączki. Ale „inżynierek” to nie kandydat na małżonka.
Gdy Wokulski się usunął, panna Izabela decyduje się na swą ostateczną rezerwę, na marszałka.
On teraz ma przyjąć na siebie tę rolę, którą miał odgrywać Wokulski: „Marszałek powinien być
kontent, jeżeli wyjdę za niego, a wyjdę nie po to, aby wyrzekać się moich przyjemności” (II, 394).
Niestety i ten opasły starzec, który mógł być ojcem Rzeckiego (taki), na taki zaszczyt nie chciał się
zgodzić; zazdrosny o inżyniera wyjechał w tak demonstracyjny sposób, że „panna Izabela i hrabina
dostały spazmów, a poczciwy Łęcki, nawet nie kiwnąwszy palcem, umarł na apopleksję...” (II, 395).
Panna Izabela wstępuje do klasztoru — żegnana cynicznym odezwaniem się Szumana, że pewnie
będzie tam samego Pana Boga kokietowała... Ostatni krok panny Łęckiej leży całkowicie na linii jej
poglądu na świat, jest w jej stylu. Doznawszy tylu „nieszczęść” i zawodów, nie mogąc być królową
salonów, nie chce wieść miernego żywota, chroni się więc tam, gdzie za życia będzie już jakby
w dostojnym grobie: do grobu tylko przecież mogła wyjść z arystokracji. Jeśli będzie mogła
powrócić stamtąd, wróci, aby znów błyszczeć na szczycie świetnego Olimpu, jeśli nie umrze
w klasztorze, z tym głębokim przeświadczeniem, że żyła tak, jak przystało „znakomitości rodu
Łęckich”. Tak przecież kończyło życie wiele dam z arystokracji — tego świata, który szczycił się,
iż na swym sztandarze wypisał imię Boga.
Według Ochockiego, panna Izabela to kobieta „niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko... taka,
jak tysiące innych z jej sfery...”. Tak, panna Łęcka jest produktem środowiska: „wyobraź pan sobie
— mówi Ochocki do Rzeckiego — klasę ludzi majętnych lub zamożnych, którzy dobrze jedzą,
27
a niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób zużytkować siły, więc jeżeli nie pracuje, musi wpaść
w rozpustę — a przynajmniej drażnić nerwy... I do rozpusty zaś i do drażnienia nerwów potrzebne są
kobiety piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej wytresowane w tym właśnie
kierunku... Toż to ich kariera...” (II. 395). Panna Izabela nie sama zaciągnęła się w szeregi tych kobiet
— zaciągnął ją świat, w którym się urodziła.
Hrabina Karolowa.
I hrabina Karolowa jest wytworem sfery. W Lalce reprezentuje ona wypaczoną przez środowisko
postać matrony polskiej (krańcowym jej przeciwieństwem będzie pani prezesowa). Hrabina, jako
ciotka panny Izabeli, jest jej opiekunką i duchową przewodniczką; wpaja w nią odpowiednie zasady
postępowania, oświeca ją i dba o jej przyszłość. Charakteryzując tę postać, nie będziemy powtarzać
cech, typowych dla arystokracji, któreśmy już omawiali — a ma ich hrabina Karolowa większość —
zwrócimy tylko uwagę na jej stronę etyczną, bo pod tym względem głównie oświetla ją Prus, dając
nową postać wprost wstrętną. Z ust hrabiny nie schodzą słowa: Bóg, religia, zasługa,
błogosławieństwo, poświęcenie, szlachetność, itd. itd. — i tymi to pojęciami przeplata ona
następujące poglądy, które wygłasza pannie Izabeli: według niej, panna Łęcka ma za dużo egzaltacji
i idealizmu; popełniła też w życiu kilka błędów nie do darowania, wypuszczając z rąk cały szereg
świetnych partyj, albo nie doceniając innych. Oto np. marszałek i baron nie są wprawdzie Adonisami,
„no — ale... mój Boże, któż nam broni, mieć na dnie duszy jakiś ideał, o którym myśl osładza
najcięższe chwile...”. Jaki to „ideał” nietrudno się domyślić... A zapraszając pannę Izabelę do siebie
na wieś, aby skojarzyć małżeństwo ze Starskim, hrabina mówi do niej: „Pojmujesz, że młody
chłopak na wsi będzie się nudził, będzie marzył... Możecie widywać się co dzień, a w takich warunkach
najłatwiej będzie przywiązać go, a nawet... zobowiązać”. „Kazio jest wyborną partią: nieprędko
sprzykrzy ci się no... a gdyby się sprzykrzył, to... już będzie mężem i na wiele rzeczy musi być
pobłażliwym, tak jak i ty dla niego” (I, 350-1).
Baron Krzeszowski.
Baron Krzeszowski to przede wszystkim degenerat fizyczny: ojciec w spadku zostawił mu
aż cztery choroby, on sam „dorobił sobie” kilka innych — więc „sytuacja jasna — mówi on
z rozbrajającą szczerością — byłem się szpilką zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i rejenta” (I, 288).
Lisieckiemu zaś wydaje się on podobny do „suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać
wąsy i faworyty” (I, 93). Nic też dziwnego, że córeczka barona umiera w szóstym roku życia.
Ale barona mało to obchodzi — bo w ogóle poza kartami, wyścigami, miłostkami, których szuka
na prawo i lewo, nic dla niego nie istnieje. Egoizm barona jednak inny nieco ma odcień, niż egoizm
np. Łęckiego. Krzeszowski nie jest ani tak bezwzględny, ani tak zachłanny na pieniądze, oraz ma —
bardzo zresztą swoistą — etykę, według której postępuje i której wymaga od innych. Łęcki wie, jakie
jest źródło majątku marszałka i Dalskiego, zwracanie jednak na to uwagi według niego byłoby
zbytnim idealizmem. Natomiast baron, gdy dowiedział się, że Wokulski, kupując klacz
od Krzeszowskiej, wykorzystał jej „afekt”, aby zarobić po cichu dwieście rubli, choć nie widzi w tym
nic podłego, tylko „małe świństewko”, lecz zamyka przed nim swój dom, nie bacząc na to, że przecież
stosunki z Wokulskim mogłyby mu pomóc w opłakanych interesach majątkowych. Gdy jednak
dowiedział się, że posądził Wokulskiego niesłusznie, natychmiast kładzie garnitur wizytowy
i odwiedza wszystkich swych znajomych, którym uroczyście oświadcza, że się pomylił, że Wokulski
to „dżentelmen”; „Krzeszowscy nigdy i nikogo nie oczerniali” (H, 279) — stwierdza z dumą.
Podobnie ostro wymawia swej żonie, że szarga jego nazwisko po sądach, a kiedy baronowa zwraca
mu uwagę, że on przecież sam ma aż jedenaście procesów o trzydzieści tysięcy długów, Krzeszowski
odpowiada z godnością: „Przepraszam... Mam siedemnaście procesów o 39,000 rubli długów, jeżeli
mnie pamięć nie myli. Ale to są procesy o długi. Między nimi nie ma ani jednego, który wytoczyłbym
uczciwej kobiecie o kradzież lalki... Między mojemi grzechami nie ma ani jednego anonimu, który
by spotwarzał niewinną, a spomiędzy moich wierzycieli ani jeden nie musiał uciekać z Warszawy,
wygnany przez oszczerstwa...” (II, 276). Logika rozumowania dosyć dziwna, ale prawość charakteru
niezaprzeczona.
28
Cóż z tego jednak: baron Krzeszowski mimo to dla społeczeństwa jest jednostką również
szkodliwą, jest on bowiem nie tylko fizycznym, ale i umysłowym degeneratem; już gapiowato
otwarte usta i ciągłe roztargnienie świadczą wymownie o tym. Wprawdzie nie staje on na koturnach
majestatu i nie ma tak wielkiego pojęcia o sobie, jak Łęcki [Wobec żony tylko przybiera nieraz ton
wielkości: „Moje długi niech panią nie interesują... Jeżeli pan Wokulski, zwyczajny szlachcic, mógł w ciągu
paru lat zrobić miliony, człowiek z mojem nazwiskiem potrafi spłacić 40.000 długów. I ja pokażę, że umiem
pracować...” Sam jednak, rozumie się, nie wierzy w to, co mówi, nie wierzy też i baronowa, która, słysząc
te słowa, woła: „Jesteś chory, mój mężu” (II, 276).], a nawet przyznaje szczerze, iż nazwisko baronów
Krzeszowskich „w historii świata nie odznaczyło się żadną niezwykłością” (II, 275); szczerość
ta jednak niewiele jest warta, gdyż baron, z powodu zupełnej nieświadomości zjawisk życia, popełnia
szereg czynów społecznie złych. Jego poziom umysłowy to poziom dziecka, zwyrodniałość bowiem
barona doszła do rozbrajającej naiwności. Bardzo charakterystyczne są jego marzenia
przed pojedynkiem: „Począł usypiać i marzył, że Wokulski zabił go. Widział, jak jego trupa dwu
posłańców niesie do mieszkania żony, jak żona mdleje i rzuca mu się na zakrwawione piersi... Jak
płaci wszystkie jego długi i asygnuje tysiąc rubli na pogrzeb i... jak on zmartwychwstaje i zabiera owe
tysiąc rubli na drobne wydatki…” (I, 232). Mieć bez pracy duże sumy pieniężne na „drobne”
wydatki — oto cel barona. Gdyby je miał, byłby zupełnie szczęśliwy: niechby się wówczas odbywały
wszelkie rewolucje społeczne, niechby zniknęła arystokracja, a zapanowała demokracja —
nie protestowałby zapewne i nie mieszał się do tego. Pogarda dla „kupczyków” odzywa się w nim
czasami, ale nie stanowi istotnego punktu wyjścia w stosunku do życia; ożenił się przecież
z mieszczanką, aby tylko wybrnąć z kłopotów finansowych, i wśród arystokracji nakazuje szacunek
dla niej, grożąc pojedynkiem każdemu, kto by jej nie chciał odpowiednio przyjąć i oddać rewizyty.
Ale trudności pieniężne nie opuszczają jednak barona; jak rozkapryszone dziecko, gniewa się i woła:
„Ach, podłe czasy liberalne!... Niechże już raz przyjdzie ta głupia rewolucja socjalna i wytłucze
albo nas, albo liberałów...” (1, 232).
Maruszewicz jako totumfacki barona Krzeszowskiego.
Nie mogąc samemu dać sobie rady z kłopotami finansowymi, bierze pomocnika, Maruszewicza.
Ten Maruszewicz to jedna z najciemniejszych postaci Lalki — typ, który społeczeństwo polskie
zawdzięcza również systemowi arystokratycznemu. To znany dobrze pośrednik, totumfacki, których
na dworach magnatów było mnóstwo: żyli oni tym, co spadło ze stołu pańskiego, a często potajemnie
przywłaszczali sobie cząstki ich majątku; w miarę zmniejszania się środków arystokracji ich rola i ich
wyzysk wzrastał. Otaczani opieką możnych, ich protekcją, prowadzili legalnie żywot pasożytniczy
na pasożytach. Typ to znany dobrze w naszej literaturze, przeważnie przedstawiany jako Żyd; i Prus
także np. w Anielce w ten sposób go ujął. Postaci jednak żydowskie są, można powiedzieć, niemal
idealne w porównaniu z Maruszewiczem. Od arystokracji nauczył się on pogardy dla rzetelnej
pracy (o Wokulskim nie odzywa się inaczej, jak tylko: „ten podły kupczyk”, „geszefciarz”,
„parweniusz” itd.), nabył wielkiego mniemania o sobie (uważa np., że ma „wielkie zdolności” i może
„podjąć się każdego zajęcia”, I, 186) i dużych potrzeb finansowych. Ta przedwcześnie zniszczona
i zjedzona przez rozpustę figura, ażeby uzyskać pieniądze, nie cofa się przed niczym: pożycza
na wieczne nieoddanie, oszukuje, kradnie, fałszuje weksle — i to przeważnie na niekorzyść barona;
zdolny jest on też do kłamstwa, nawet do denuncjacji wobec rządu.— Baron o tym wszystkim wie,
a jednak toleruje Maruszewicza: „Ale bo to poczciwy chłopak... Z jakich on mnie sytuacyj
nie wyprowadzał... ile daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania!...” (I, 290). Maruszewicz
bowiem wynajduje baronowi Żydów, którzy pożyczają pieniądze, ułatwia mu i organizuje
schadzki miłosne, zajmuje się jego sprawunkami — totumfacki — a nawet zgadza się na rozkochanie
baronowej w sobie, co mu się — ku zmartwieniu Krzeszowskiego, który chciał mieć spokój w domu
i pobłażanie dla swoich „drobnych” grzechów — niezupełnie udaje.
Książę.
Książę to najbardziej dodatnia postać z obozu wielkiego świata [Poza prezesową, rozumie się,
która nie będzie reprezentantką arystokracji, lecz wyjątkiem.]; jest to jedyny przedstawiciel arystokracji
w powieści, który nie stoi na stanowisku kosmopolitycznym, lecz narodowym, i który poczuwa się
29
do pracy dla społeczeństwa z pobudek ideowych. Ideologia jednak księcia nie oznacza zerwania
z arystokratycznym poglądem na świat; przeciwnie, całkowicie z niego wynika: książę wierzył w to,
że jest jednym z wybranych, jednym z rodu Prometeuszów, ale jednocześnie rozumiał, że to właśnie
nakłada na niego obowiązek pracy dla kraju; obowiązek ten wskazywała mu także religia. Niestety
jednak — wiara w istnienie dwóch ras i przebywanie wyłącznie w świecie wyższym oderwały
księcia od ogółu, którego potrzeb nie rozumie on zupełnie; z tych samych przyczyn nie jest on zdolny
również do stworzenia jakiegokolwiek programu społecznego, a tym bardziej programu realnego,
który by mógł dać pomyślne rezultaty. Książę czuje, że jest spadkobiercą wielkich przodków,
którzy tyle dla kraju zdziałali; brakuje mu tylko ich tęgiej głowy i zdolności do czynu owocnego.
Oderwanie się od pnia narodu, według Prusa, musi mieć ujemne konsekwencje nawet wówczas,
gdy jednostka okazuje jak najlepsze chęci; działalność jej bowiem nie wypływa z poczucia
konieczności życiowej, z rzeczywistego nakazu i zrozumienia tętna zbiorowego, lecz staje się
„honorowym obowiązkiem”, łaskawie dokonywanym dla tych, którzy stoją niżej i z którymi nie ma
się nic wspólnego; działalność ta jest tylko mglistą — choć szczerą — uczuciową reakcją, jest co
najwyżej współczuciem dla „tego nieszczęśliwego kraju”. Książę ciągle frasował się, ciągle cierpiał
„za miliony”, „tylko — nic nigdy nie zrobił użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się
całym krajem ma bez miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku” (1, 179).
To dałoby niewielką wprawdzie, ale istotną korzyść, cała działalność natomiast księcia obraca się
w świecie fikcji. Jeśli w jego salonach zjawi się jakaś myśl twórcza, to nie od niego wychodzi,
lecz od kogoś, kto stoi poza światem Prometeuszów (np. spółka do handlu ze wschodem). Rola księcia
w takich razach jest bardzo podrzędna, chce on jednak — i tu znów w całej jaskrawości ujawnia się
cecha typowo arystokratyczna — aby cały zaszczyt spadł na niego, jako organizatora i inicjatora.
Według niego, Wokulski nie powinien wysuwać się naprzód, ale kroczyć pod jego sztandarem.
Widzieliśmy, że podobnie rozumował Łęcki, tylko dla innych celów. Nic dziwnego. Jeden i ten sam
system, nawet przy silnych zmianach indywidualnych, da jednakową reakcję: Łęcki chce mieć
plenipotenta od robienia majątku, baron — od organizowania miłostek, książę — od inicjowania
reform społecznych. Książę, choć szanuje Wokulskiego i, jako człowiek z gruntu uczciwy, oddaje mu
sprawiedliwość, przecież różnymi sposobami, nieraz okrutnymi i mającymi na celu upokorzenie
Wokulskiego (np. sprawa zaproszenia na bal), dąży do tego, by go urobić odpowiednio, by go
„wytresować, ażeby pięknie służył, dobrze aportował, a choćby i kąsał” (II, 208) tych, którzy mu są
niemili. To „tresowanie” było tym bardziej potrzebne, że Wokulski nie okazał się podatnym
do ukrywania się za skrzydłami nawet księcia; przeciwnie, „odważył się być samodzielnym
człowiekiem”. Sprawiło to księciu przykry zawód, gdyż on „sądził i wierzył, iż ma prawo tak sądzić,
że człowiek podobny Wokulskiemu, raz posiadłszy książęcą życzliwość, powinien wyrzec się
nie tylko swoich gustów i interesów, ale nawet majątku i osoby” (II, 227).
Dopiero gdy się przekonał, że Wokulski ma swój własny program społeczny, o którym
nie rozpowiada, lecz po cichu wykonywa go, że uważany jest wśród szlachty za demokratę, że ma
wielkie znaczenie wśród pospólstwa — uznał, że ma do czynienia z niezwykłą, a nawet potężną
jednostką, jak gdyby drugim Pankracym, który dotychczas jeszcze nie zerwał z arystokracją
i nie wypowiedział jej walki, dlatego pewnie, że kocha pannę Izabelę. Książę zatrwożył się; czuł,
że dla dobra „tego nieszczęśliwego kraju”, trzeba utrwalić kierunek, w którym dotychczas idzie
Wokulski. Wyobrażał sobie, że małżeństwo pogodzi go z arystokracją, że stanie się on „złotym
mostem” pomiędzy nią i plebsem, że dzięki Wokulskiemu zniknie powoli zaognienie, które coraz
groźniej zarysowuje się między tymi warstwami, i że wreszcie dzięki temu zrealizuje się „jeden tylko,
jeden cud”, by z szlachtą polską lud polski razem poszedł. Powiedział też pannie Łęckiej: „Szanowna
kuzynko, trzymasz w ręku niezwykłego ptaka. Trzymajże go i pieść tak, ażeby wyrósł na pożytek
nieszczęśliwemu krajowi...” (II, 228).
A kiedy Wokulski zerwał z panną Izabelą, książę jest oburzony na nią i wstydzi się szczerze,
że wśród arystokracji znajdują się takie „występne jednostki”; nie może jednak zrozumieć — choć
Wokulski wyraźnie mu to tłumaczy — że za takie jednostki odpowiada całe środowisko, i że ono
właściwie podpiłowało i zawaliło ten most, którym miał być Wokulski, że sam książę przez długi czas
traktował go jako niższego, jako człowieka, któremu zaszczyt sprawia podanie ręki, który miał
pracować dla jego splendoru i zasługi. Teraz cierpi on głęboko i boleje prawdziwie, lecz ból ten
nie jest twórczy, żadnej inicjatywy nie przynosi. Książę tylko przychodzi do Wokulskiego i zaklina go
w imię obowiązków dla ogółu, aby nie opuszczał spółki, która, w jego mniemaniu, była zaczątkiem
30
przymierza między wyższymi i niższymi warstwami. Gdy zaś dowiaduje się, że Wokulski stanowczo
odmawia, z zupełną bezradnością woła: „Więc zostawiasz nas na pastwę starozakonnym?...” (11,339).
Nie myśli jednak o tym, aby samemu go zastąpić, bo do tego nie jest zdolny, nie myśli też pójść do
tych środowisk, z których wyszedł Wokulski, do kupców, subiektów, restauracyjnych chłopców, gdzie
mógłby znaleźć cały szereg ludzi dzielnych, bo z tym światem nigdy książę nie miał nic wspólnego.
Nie wie, że to byłaby jedyna droga, aby stał się cud połączenia szlachty z ludem; widzi tylko,
że Wokulski nie wróci, że inni mu podobni nie przychodzą sami do arystokracji i pewnie nie przyjdą
— więc cóż pozostanie? — „Wracajmy... — woła z rozpaczą — do Okopów świętej Trójcy!...
Nieszczęsny kraj!...” (II. 339). Wokulski mu jednak tłumaczy, że to jeszcze nie okopy: „to dopiero
spółka z Żydami”, ale książę zrozumiał teraz, że to coś gorszego, niż walka, to poddanie się
arystokracji tym, których Krasiński umieścił w obozie demokratów, jako czynnik najbardziej
destrukcyjny i wrogi ideałom narodowym oraz chrześcijańskim. I to poddanie się w imię czego? —
Pieniądza! Do tego książę ręki swej nie przyłoży. Gdyby nie Wokulski, może by grozy położenia nie
pojął; uświadomiwszy sobie prawdę postanowił wycofać się ze spółki. Cóż jednak zmieni ten gest,
choć wypływa z pobudek szlachetnych? Komu pomoże?... Zostanie tylko dowodem jednostkowej
prawości księcia — inni przedstawiciele arystokracji tych skrupułów nie będą mieli — i spółka będzie
istnieć pod batutą Szlangbaumów!
Kazio Starski Kazio Starski, którego Prus uważa „za najstosowniejszego epuzera” dla panny Izabeli, jest
także wytworem arystokracji; posiada też wiele cech wspólnych z tą sferą, pod pewnym jednak
względem różni się od niej zasadniczo. Wszystkie postaci, któreśmy dotychczas scharakteryzowali
(poza baronem, który, jako stare dziecko, w ogóle o niczym nie wie), w swej świadomości
reprezentowały świat pełen najwyższych idei. Idee te, sięgając swymi zaczątkami w okres
średniowiecza, rozwinęły się świetnie w epoce romantycznej; nie stanowiły one, według Prusa, całości
tego prądu, ale wpłynęły decydująco na ukształtowanie się zasadniczych wytycznych romantycznego
poglądu na życie. Arystokracja więc reprezentuje jak gdyby ideologię romantyczną, tylko
w formie całkowicie wypaczonej; obracając się w zakresie najniższych potrzeb i instynktów
ludzkich, wierzy, iż stoi na najwyższych szczytach rozwoju. Głosi ona kult religii chrześcijańskiej,
ideę ofiary, mistyczne obcowanie ze światem wyższym, pokrewieństwo dusz, wierzy w ewolucję
katastrofalną, wyznaje nawet konieczność poświęcenia się jednostki wyższej dla narodu (książę). —
Otóż Starski zerwał zupełnie z tą maskaradą ideowości i głosi coś zupełnie odwrotnego:
trzeźwość; i wyznaje hasła innego prądu: pozytywizmu, który jednak łączy w specyficzny sposób
ze stosunkiem do życia arystokracji. To połączenie wywołało skutek najfatalniejszy: pozwoliło
na negację wszystkiego, a zwolniło z konieczności podjęcia twórczych czynników, które przynosił
pozytywizm; odsłoniło i rozjątrzyło straszliwe rany, tkwiące w systemie arystokratycznym, przede
wszystkim egoizm, zmysłowość i interesowność.
Starski odrzuca idealizm uczuciowy, jako czynnik niepotrzebny a nawet szkodliwy; życie
wymaga od nas pozbycia się mrzonek uczuciowych, wymaga podporządkowania się realnym
interesom. Małżeństwo np., według Starskiego, „jest zbyt doniosłym aktem, ażeby, przystępując
do niego, można było radzić się serca. To nie jest poetyczny związek dwu dusz, to jest ważny wypadek
dla mnóstwa osób i interesów” (II, 83). Jednym z najważniejszych czynników życia jest pieniądz;
pieniądz to „mierzwa”, na której wyrasta wolność osobista, nauka, sztuka, nawet idealna miłość
(II, 84). Ludzie, którzy mają pieniądze, są szczęśliwi; inni, aby żyć, zmuszeni są do pracy
obowiązkowej. Starski inaczej nie pojmuje pracy ludzkiej, jak tylko, jako środek, który pozwala
zdobywać pieniądze; to, według niego, jest jedyny motor wszelkiej działalności człowieka — a celem
istnienia jest użycie. Ten cel wskazał mu, rozumie się, nie pozytywizm, lecz arystokracja, która
również, dzięki apoteozie lenistwa, nie pozwoliła mu zdobywać pieniędzy drogą pracy. Toteż Starski,
przehulawszy pieniądze, odziedziczone po rodzicach, znajduje sobie inne środki: jeśli nadarzy się
sposobność, będzie dążył do obalenia testamentu babki, która swój majątek zapisała na cele
publiczne, następnie — droga najbardziej popularna — będzie, z całą otwartością, a nawet z dumą
dążył do bogatego ożenku, a ponieważ, przynajmniej na razie (np. z panią Wąsowską), to się nie
udaje, Starski obierze sobie zawód uwodziciela, który zarówno zadowala jego zwyrodniałe instynkta
(kiedyś zaczynał od uwodzenia dziewcząt z ludu), jak i pozwala, przy odpowiednio umiejętnym
postępowaniu, na wydobywanie od kochanek pieniędzy; one go więc będą utrzymywały. Powstaje
31
nowy typ człowieka, którego Prus nazywa „publicznym mężczyzną”. Wokulski sprzedał się raz,
by nie umrzeć z głodu; musiał obrać tę drogę, ponieważ inne nie były mu dostępne, ponieważ nie dano
mu pracować. Starski sprzedaje się zawodowo, ponieważ nie chce pracować. Co dla Wokulskiego
jest nieszczęściem, dla Starskiego jest stanem normalnym. Ale Starski umie czynić jeszcze inne
rzeczy: umie np. doprowadzić do tego, że panna Ewelina wychodzi za barona tylko w tym celu,
aby później obdarzać swego kochanka pieniędzmi męża. Starski więc potrafi handlować swymi
kochankami. Rola to znana; ludzie, zajmujący się takim procederem, mają nawet odpowiednie
miano...
Ziemiaństwo w „Lalce”. Ojciec Wokulskiego i pan Wirski.
Środowisko ziemiańskie i szlachta drobniejsza nie są w Lalce reprezentowane tak licznie,
ani omawiane tak szczegółowo, jak arystokracja. Było to zbyteczne z tego względu, że środowisko
szlacheckie nie reprezentuje jakichś cech zupełnie odrębnych od arystokracji; przeciwnie, zawiera
cechy podobne, mniej jaskrawe wprawdzie, lecz niemniej silnie zakorzenione; bankrutuje też, tak
jak i arystokracja, umysłowo i materialnie. Co się tyczy bankructwa materialnego, to, ponieważ
szlachta nie ma tak wielkich zasobów pieniężnych oraz stosunków, jak arystokracja, bankructwo jej
musiało przyjść wcześniej. Już w poprzedniej twórczości przedstawiał Prus kilkakrotnie moment
kryzysu materialnego ziemian, dając kilka pierwszorzędnie nakreślonych sylwetek szlachty, jak np.:
pan Jan w Anielce, dziedzic w Placówce. Obecnie wykaże, jak ludzie, żyjący w atmosferze
szlacheckiej, po stracie ziemi nie mogą zupełnie przystosować się do innych warunków życia,
lub przystosowują się do nich z wielkim trudem. W takim położeniu w Lalce znajduje się ojciec
Wokulskiego oraz Wirski.
Pierwszy z nich to epigon szlachcica wieku XVIII, przeniesiony w wiek XIX; jak gdyby drugi
Soplica, ocenia on i poważa ludzi według majątku i urodzenia, za najwyższą i jedyną pozycję
społeczną uznaje posiadanie ziemi, nie rozumie wiedzy i pogardza nią, ma wreszcie silnie rozwiniętą
pasję pieniactwa. Straciwszy majątek, oderwawszy się przeto od środowiska swego, staje się
człowiekiem niedołężnym, maniakiem, skostniałym w formułkach dawnego życia; społeczeństwu nic
dać nie może, o syna dba tylko tyle, że wyłudza od niego pieniądze, szepcąc mu bezustannie głosem
monotonnym, swe jakby przegniłe ze starości, zmartwiałe całkowicie poglądy: „Książki... zawsze
książki!... Tracisz pieniądze na naukę, a mnie brakuje na proces” (I, 380). „Żebyś był mądry, jak
Salomon, póki jesteś w sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś szlachcic, a twój dziadek z matki był
kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak wyniesiemy się na wieś...” (I, 376). „Żebyś skończył dwa
uniwersytety, nie wyjdziesz z dzisiejszego upodlenia, dopóki nie odzyskamy naszych dóbr po dziadku.
Wtedy dopiero ludzie przyznają, żeś ty szlachcic równy innym...Wtedy znajdzie się familia...” (I, 380).
Wirski był kiedyś właścicielem majątku ziemskiego, który dawał dochodu około dziesięciu
tysięcy rubli rocznie. Jak wielu innych obywateli trwonił pieniądze („brało się nie tylko procent,
ale i coś z kapitału...” I. 397) tak, że gdy przyszło uwłaszczenie chłopów, nie zostało mu nic.
Jako młodzieniec żył on tylko chwilą, żył wesoło, hulaszczo, szczęśliwie, nie myśląc o przyszłości,
nie zastanawiając się nad życiem. Jego czyny wyłącznie wypływały z brawurowego temperamentu,
z entuzjazmu chwilowego, z młodzieńczego animuszu. W r. 1859 był on we Włoszech podczas wojny
wyzwoleńczej tego narodu; nie popchnęła go tam idea walki o wolność Włoch: pojechał dla wojażu,
dla rozrywki („ciekawy byłem, jak wygląda kraj, z którego wypędzają Szwaba...” I, 397); odezwała się
w nim jednak rycerska krew przodków: „przez amatorstwo” przyłączył się do wojsk francuskich
i uczestniczył w bitwie pod Magenta. Z całej kampanii najbardziej upamiętniła się Wirskiemu
chwila, gdy w przeddzień walki jechał z przednią strażą francuską: czuł się młody, wesół i zdrów,
a tajemnicze jutro, zakryte jakby ciemną ścianą, podniecało go: „Hej — wołał — lejcie mi wina,
bo nie wiem, co jest za tą ścianą... Hej!... wina. Nawet pocałunków... panie Rzecki...” Kobiety („Jakie
kobiety, panie Rzecki!...”) z balkonów obsypywały wojsko „listkami z róż, jak śniegiem”. „Ach, panie
Rzecki, gdybyś widział ten śnieg: amarantowy, różowy, biały i te ręce, i te Włoszki...” (I, 398 ). —
Inne pobudki kierowały panem Ignacym, gdy wyruszył na Węgry, i inne wspomnienia przeważają
w nim z odbytej kampanii.
W 1878 r. Wirski — to człowiek, który chodzi „w poplamionym surducie i w spodniach u dołu
oberwanych” (I, 395), a zaczerwienione oczy dowodzą pracy ciężkiej i wytężonej: jest on rządcą
domu, pracuje w składzie węgli, a w godzinach wieczornych przepisuje u adwokatów... Ze szczytów
32
społecznych tak nisko spadł. Wszystko w jego domu świadczy o ruinie i zaniedbaniu: z kanapy wyłazi
włosie, krzesła są obdarte i zniszczone, żona Wirskiego chodzi w „nieco białym” kaftaniku,
jego dzieci są bardzo mizerne, brudne i zaniedbane... On sam z rezygnacją wprawdzie znosi swój los,
ale przystosować się twórczo do nowych warunków nie umie: kwestie społeczne nie interesują go
zupełnie („wszystko mi jedno... czym są chłopi” I, 387), o rodzinie swej wie, że ma ją „na karku”,
dzieci kształci rzemieniem, a ciężkie, szare i nudne życie urozmaica wspomnieniami młodości, które
go wzruszają aż do łez, platoniczną miłością do pani Stawskiej i w ogóle wersalską grzecznością
wobec kobiet a może i trunkami, o czym świadczyłby jego „rumiany” nos...
Smutne życie, życie bez przyszłości... Nie on jeden je pędzi — całe legiony szlachty „wysadzonej
z siodła” zamierają powoli, pozbawione ziemi, której sami nie mogli utrzymać, z którą zatracili
związek duchowy. W Lalce mamy jeszcze żeński odpowiednik Wirskiego: jest nim pani
Misiewiczowa. O sferze, z której pochodzi, świadczą jej bardzo regularne rysy i wytworne obejście.
„Dziwna melancholia — powiada Rzecki, a za nim Prus — ogarnęła mnie na widok tych dwojga
ludzi: w poplamionym surducie i w pocerowanej sukni, którzy zachowywali się, jak książęta. Nad nimi
już przeszedł wszystko wyrównywający pług czasu” (I, 413).
Dopiero następne pokolenia przyzwyczajają się stopniowo do nowych warunków życia
i powoli łączą się z nowym środowiskiem — mieszczaństwem. Szlachta, choć jako odrębna
klasa społeczna zupełnie zbankrutowała, jednak nie zwyrodniała tak, jak arystokracja, to jest
jedyna między tymi warstwami znamienna różnica. Szlachta, znalazłszy odpowiednie
warunki, ma dane, aby się przekształcić i odrodzić.
Mieszczaństwo w „Lalce”.
Do środowiska mieszczańskiego przywiązywali pozytywiści wielką wagę i, widząc, że znajduje
się ono w stanie opłakanym, dążyli wszelkimi siłami do jego rozwoju i wzmocnienia. Prus również
uważał, że mieszczaństwo powinno być warstwą przodującą narodu; miasta są najważniejszymi
ogniskami kultury, są kuźnicą nauki, w nich wytwarzają się nowe idee cywilizacyjne; gdy miasta
zamierają, zamiera też tętno życia społeczeństwa. Toteż Prus, wychodząc z tych założeń, działa całe
życie na terenie miasta, pozostając ciągle w niezwykle bliskim kontakcie ze wszystkimi przejawami
jego życia zbiorowego. Mówiąc nawet o „owych trzecich”, którzy stanowią podstawę
społeczeństwa, jego opinię publiczną, ma na myśli przede wszystkim mieszczaństwo. Wiemy, że
pogląd Prusa na wartość opinii publicznej w Polsce ulegał zasadniczym zmianom: od pełnej apoteozy
do przeświadczenia, że nie mamy w ogóle prawdziwej, zdrowej opinii. I nie dlatego jej nie ma, żeby
mieszczaństwo nie miało żadnych przekonań; owszem ma, silnie ugruntowane, i głosi je z niesłychaną
pewnością sądu, ale poglądy te są zupełnie fałszywe, są właściwie szeregiem przesądów, z których
niestety wiele przypomina dziedzictwo arystokracji.
Jakkolwiek mieszczaństwo ma w Polsce bez porównania uboższą przeszłość, niż magnaci
i szlachta, jakkolwiek więc powinno być tym, co się dopiero rozwija i kształtuje, jednak nie posiada
ono cech młodości, nie ujawnia żadnego rozpędu, nie ma tendencji twórczych, zdobywczych.
Wygląda tak, jakby, znajdując się jeszcze w stanie niedokształconym, zatrzymało się w rozwoju,
przybrało pozę dojrzałości, zamknęło się w obrębie rutyny, bezruchu. Wytworzył się dziwoląg, który
ma pewność, że stoi bardzo wysoko, a w rzeczywistości poziom jego i wartość jest bardzo mała.
Mieszczaństwo więc, innymi drogami, doszło poniekąd do tego stanu, w którym znajduje się
arystokracja. Arystokracja, po momentach swego rozkwitu, zaczęła więdnąć i staczać się w dół,
przy świadomości, że ten rozkwit trwa ciągle; mieszczaństwo zaś nie dorosło, nie zakwitło nawet,
a również jest przekonane, iż znajduje się w pełni sił, iż jest rozwinięte i powołane do wyrokowania
bezapelacyjnego we wszystkich sprawach. To są, tak jak i u arystokracji, tylko pozory, za którymi
kryje się, podobnie jak w poprzednim środowisku głupota.
Mieszczanie uważają się za warstwę zamkniętą; chętnie tylko otwierają swe wrota
dla arystokracji, której każdy krok, choćby najbardziej bezwartościowego i problematycznego
zbliżenia się, witają z całym uznaniem dlatego, że to odpowiada ich próżności i tajemnym nadziejom
dostania się do wybrańców, stojących u szczytów społeczeństwa. Ale zamykają natomiast
bezwzględnie dostęp do siebie tym, którzy stoją niżej: gdy zaobserwują, iż jakaś jednostka chce
z „piwnicy” przedostać się wyżej, nie wahają się użyć najokrutniejszych środków, ażeby drabinę,
33
prowadzącą z piwnicy na wierzch, usunąć i nie pozwolić na zrównanie się z sobą komuś,
kto poprzednio stał niżej; podobnie jest, gdy mieszczaństwo zetknie się z odmiennymi przekonaniami
od tych, które samo głosi. W zwalczaniu intruzów panuje zupełna zgodność poglądów, wszyscy, jak
jeden mąż, stają przeciw śmiałkowi, i to — ta jednomyślność, a raczej jednoniemyślność” — stanowi
istotnie siłę tego środowiska.
Ale poczucie siły wśród mieszczaństwa ujawnia się wobec takich tylko faktów. Nie jest to siła
twórcza. W zakresie innych spraw społecznych tężyzna tego środowiska jest znacznie mniejsza.
Mieszczaństwo jeszcze zdolne jest do dbania o swój majątek i o zdobycze finansowe — tyle tylko
zyskało z ruchu pozytywistycznego — jednak już w zakresie tej kwestii nie może się zdobyć
na silniejszy wysiłek energii: ideałem życia jest spokojna praca „w jednym fachu”; każdy objaw
wybitniejszej przedsiębiorczości, rzutkości, napięcie wszystkich władz duchowych w celu zdobycia
istotnie ważkich rezultatów uważane jest za czyn wariacki, za czyn przeznaczony z góry
na niepowodzenie. Dlaczego? Według zgodnej opinii mieszczan dlatego, że Polacy nie są do takiej
działalności zdolni. Kiedy Wokulski pojechał do Bułgarii, ażeby podczas wojny zrobić majątek, pan
Deklewski oświadcza, że nic on tam nie zrobi, gdyż „na dostawach bogacą się tylko Żydzi i Niemcy;
nasi do tego nie mają głowy” (I, 2). Podobnie Lisiecki twierdzi, że wszystkie projekty Wokulskiego
(powiększenie sklepu, organizacja spółki) muszą upaść, gdyż Żydzi „nie pozwolą, ażeby im bróździł
jakiś Wokulski, nie Żyd, ani nawet meches... Jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia” (I, 77).
Ten brak wiary we własne siły, ta rezygnacja ze zdobywania życia, to apologia bezwładu — to jedna
z najbardziej ujemnych stron społeczeństwa polskiego.
Wiemy już, że, według Prusa, w życiu coś znaczyć może tylko siła — wszystko jedno jaka:
fizyczna, umysłowa, uczuciowa czy moralna — ale siła. Cóż więc wybitnego może stworzyć naród,
który w swej świadomości już wyrzeka się siły, który w nią nie wierzy? Toteż twórczość nasza jest
coraz biedniejsza i sprowadza się niemal do zera; co społeczeństwo polskie np. wnosi do dorobku
ogólnoludzkiego, co daje innym narodom? „Mówią, że jeden z emirów chiwańskich, starzec blisko
100-letni, przypatrując się hołubcom, wybijanym przez polską trupę na chiwańskiej scenie, miał
powiedzieć: „Od pięćdziesięciu lat widzę fale, napływające do nas z Lechistanu. Najpierw
przychodzili stamtąd oficerowie, wojownicy, jakich mało na świecie. Potem przyszli doktorzy
i inżynierowie, mądrzy, jakich w Chiwie nie znajdziesz. Później nadciągnęli szewcy i krawcy, jacy
w Chiwie są od dawna, a dziś — tancerze i tanecznice, jakich w Chiwie nie ma, bo ich stąd
wypędzają. — W tym gnieździe lęgną się coraz drobniejsze ptaki...”.
Jedną z przyczyn bezwładu mieszczaństwa jest również nieodpowiedni stosunek do pracy,
która uważana jest za przykrą konieczność. Życie nie rozpoczyna się tam, gdzie się zaczyna praca,
lecz tam, gdzie się ona kończy. Jakiż bowiem jest stosunek do pracy Lisieckiego i Mraczewskiego?
Pierwszy nudy sklepowe rozprasza w preferansie („Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy
widok waszych galanteryj i pańskiej siwizny” — mówi on do Rzeckiego; 1, 8), drugi — choć ma
niezaprzeczone zdolności do handlu — myśli tylko o tym, aby jak najprędzej wymknąć się ze sklepu
i udać się na zabawę z niejaką Matyldą. „Pan powinieneś być hrabią — woła do niego pan Ignacy —
nie kupcem, i dziwię się, że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się
czas...” (I, 9), Na swój los zapatrują się oni, jak na pewnego rodzaju nieszczęście; Mraczewski,
wspomniawszy, że jest kuzynem Krzeszowskich, wzdycha ze smutkiem: „Ja nie mam pieniędzy, więc
muszę być w handlu...” (I, 96) ). [Dopiero wyjazd do Rosji zmienia stanowisko Mraczewskiego wobec swego
zawodu.] Praca to proza, a mieszczaństwo, jak i inne warstwy, prozy nie lubi; każdy z nich jak gdyby
mówił: „Chowam się na czasy niezwykłe”, a tymczasem najchętniej by nic nie robił. Wyrocznią zaś
wśród mieszczan jest radca Węgrowicz, którego całe zajęcie od dwudziestu lat polega na tern, że jest
on członkiem opiekunem „jednego i tego samego” towarzystwa dobroczynności, oraz całymi dniami
przesiaduje w jadłodajniach, zajmując się plotkami.
Ci... co stanowią inteligencję miasteczek, a więc: doktór, rejent, aptekarz itp., ci żyją tylko ze sobą,
podniecają swoje umysły wiadomościami bieżącymi z gazet, a do gminu nie zbliżają się. Ich więcej
interesują... Afgańczycy, Tonkinczycy, aniżeli szewcy, krawcy, mularze.
Plotkarstwo, opierające się głównie na szkalowaniu cudzej sławy — najulubieńsze zajęcie
mieszczaństwa — jest, według Prusa, prawdziwą plagą społeczną, a dowodzi niskiej kultury
i ciasnoty umysłowej społeczeństwa. Panoszy się ono przy tym wszędzie, triumfuje w prasie.
Społeczeństwo wietrzy i szuka skandalu — on jeden umie je prawdziwie zająć, wywołać spory,
rozprawy — istotnie zaś ważne zagadnienia nie zaprzątają umysłów zupełnie, nie zajmują nikogo.
34
Jeżeli zaś zdarzy się wypadek, który obok tematu do plotkowania w jakikolwiek sposób dotknie
egoizmu środowiska, wówczas zrywa się prawdziwa burza potępienia, orgia wymysłów i szykan.
Ale nikt przy tym nie przyzna się, o jak niskie pobudki chodzi. Zupełnie podobnie, jak w świecie
arystokratycznym, egoizm pokrywa się najszczytniejszymi hasłami narodowymi, społecznymi
i etycznymi.
Tych haseł jednak nie stosuje się do siebie, używa się ich tylko wówczas, gdy chodzi o potępienie
kogoś i, choćby one do czynów potępianej jednostki nie dały się zastosować żadną miarą — to nic, nie
o prawdę przecież chodzi; cel mały niechże będzie uświęcony pięknymi środkami. Baronowa
Krzeszowska — wcielenie szantażu, oszczerstwa i podstępu — ciągle wystawia na pokaz ból matki
po stracie jedynego dziecka, drapuje się w strój niewinnej ofiary, prześladowanej i męczonej
przez wszystkich. — Operując pozorami pięknych haseł, jakżeż łatwo uzyskać rolę obrońców sprawy
ogółu (Węgrowicz). Poza tym w czynach mieszczaństwa o jakichkolwiek ideałach głucho zupełnie:
nie wierzy w nie ono, nie realizuje, nie rozumie nawet. Zarozumiałość przy tym, połączona z ciasnotą,
nie pozwala na prawdziwe poznanie rzeczywistości. Na istotne niebezpieczeństwa życia społecznego
i narodowego mieszczaństwo ma oczy zamknięte, nie widzi, że jego postępowanie przybliża zupełną
ruinę kraju, który staje się podobny do stojącej i rozkładającej się wody. Środowisko bowiem,
które pod względem społecznym głosi egoizm i walkę z wszelką inicjatywą, a pod względem
narodowym inercję, nic dobrego ogółowi dać nie może. A czyż może ono podnieść poziom etyczny
życia, jeżeli, spośród wszystkich czynów i dążeń Wokulskiego, rozumie, uznaje i nawet chwali jeden
jedyny jego postępek — małżeństwo dla majątku?
Lud w „Lalce”.
Pozostaje do omówienia ostatnie środowisko Lalki — lud. Pojęcia tego nie ogranicza Prus
do chłopów, obejmując mianem ludu również proletariat miejski. Należy zaznaczyć, że lud nie jest
licznie reprezentowany w powieści — posiada on tylko kilka drugo- i trzecioplanowych postaci,
występujących z rzadka. Ale ten brak to nie przypadek, to cel, którym autor wskazuje, że wyższe
warstwy społeczeństwa — co już zaznaczaliśmy — poza bardzo nielicznymi wyjątkami, nie mają
z ludem żadnego kontaktu. „Jest prawdą niezbitą, a nad wszelki wyraz smutną, że inteligencja nie ma
żadnej spójni z chłopem, nie zna go, nie rozumie, nie widzi i nie wpływa na niego. Żydowski szynkarz
i lichwiarz, pokątny doradca, nawet złodziej, zesłany na pobyt w jakiejś okolicy, posiada u chłopów
więcej zaufania i powagi, aniżeli inteligencja, mianująca się kierownikiem społeczeństwa. — Nie ma
większej boleści, większego wstydu, jak stać się obcym wśród swoich i dla swoich. Jest to zaś punkt,
do któregośmy już doszli”.
A tymczasem lud — mimo stosunkowo niskiego cywilizacyjnego poziomu — to warstwa
najbardziej wartościowa w Polsce. „Jestem pesymistą i demokratą” — powiada jeden z fikcyjnych
rozmówców Prusa, a właściwie sam Prus, w artykule pt. „Nowi ludzie”. Pesymizm wypływa (między
innymi) z oceny wyższych warstw społeczeństwa, z przeświadczenia, że chylą się one do upadku,
że są „skazane na zagładę” — demokratyzm zaś oparty jest na wierze w lud, ten bowiem jedynie
może odrodzić społeczeństwo polskie; to są właśnie ci „nowi ludzie, dzięki którym „świat nie zginie.
Oni go podeprą i popchną naprzód”. Gdyby tylko lud miał odpowiednie warunki rozwoju!.. Ale tych
absolutnie Prus nie widzi.
Jako straszliwa i główna klęska ludu występuje nędza. Ona niszczy lud pod względem
fizjologicznym, podważając siłę i odporność naszej rasy, ona również jest czynnikiem
znieprawiającym moralnie tę warstwę. Za ten upadek odpowiedzialne są wyłącznie klasy wyższe,
które zupełnie o zmniejszeniu nędzy swych braci nie myślą; ludu przecież absolutnie winić nie można.
Prus np., mówiąc o niesłychanie ciężkim położeniu szwaczek, które, „przy pracy trwającej 11 — 15
godzin, wydają niekiedy na żywność pięć kopiejek dziennie”, woła do społeczeństwa: „O ludzie,
którzy macie iskrę sprawiedliwości w sercu, powiedzcie, czy w podobnych warunkach... można być
zdrowym i, o co podobno najwięcej wam chodzi, cnotliwym? Co się bowiem mnie tyczy, dlatego tylko,
wyznam otwarcie, nie sprzedałbym moich wdzięków, że nie ma takiego głupiego, który by mi ofiarował
bodaj złamany szeląg za ten towar. Jeżeli jednak młoda i ładna kobieta nie sprzedaje się hurtownie
i detalicznie w podobnej nędzy, to dalibóg jest ona chyba aniołem”. W Lalce zaś przedstawi
dziewczynę upadłą i nie buntuje się tak, jakby chciał Choiński, nie potępia jej, widzi bowiem
35
przed nią widmo nędzy, które zmusiło ją do pójścia drogą prostytucji, i Starskiego, który ją tam
popchnął. A przy tym dziewczyna ta, choć w chwili, kiedy poznaje ją Wokulski, to „potwór”, to istota
zupełnie zbydlęciała, jednak, gdy uzyskuje odpowiednie warunki bytu, odradza się, bo ma w duszy
ukryte odpowiednie cechy dodatnie — panna Izabela natomiast nie odrodzi się nigdy...
Na czymżeż jednak polegają walory duchowe ludu? Otóż psychika jego stanowi
przeciwieństwo psychiki warstw wyższych, przede wszystkim arystokracji. Tam widzieliśmy
niesłychanie silnie rozwinięte poczucie własnej wielkości, wytwarzające egoizm, oraz pozory
ideałów — tu zamiast egoizmu — wyraźna, samorzutna tendencja do poświęcenia się dla innych,
a zamiast pozorów świadomość — przejawiająca się choćby w ciasnym zakresie — wartości
istotnych, realnych życia.
Skromność ludu widoczna jest wszędzie; jest to najbardziej podstawowa oraz najcenniejsza
jego cecha, łączy się z nią bowiem postawa wobec życia zupełnie inna od tej, którą widzieliśmy
w świecie wyższym. Ten świat uważa, iż wszystko, co istnieje, istnieje dla niego i winno się koło
niego obracać; w psychice ludu natomiast zakorzenione jest do głębi poczucie obowiązku,
konieczność spełnienia służby wobec tych kategorii bycia, wobec których postawił ich los;
nie dogadzanie sobie jego celem, lecz powinność jest najświętszym prawem jego postępowania.
(…)
Skromność, pokora ludu pozwala mu na szczere i głębokie przeżycia religijne, na religijny
stosunek do życia. Ona też daje mu zdolność do prawdziwego poświęcenia i bohaterstwa. (…)
Dróżnik Wysocki, widząc stan Wokulskiego, idzie za nim krok w krok, czując, że grozi
niebezpieczeństwo jego dobroczyńcy — a pomóc mu to jego święty obowiązek.
Ta skromność wiedzie lud do znoszenia cierpień i biedy z pewnym poddaniem się i rezygnacją;
ona to nawet nie pozwala na zwrócenie się do kogoś o pomoc. Wysocki, choć przymiera głodem wraz
z całą rodziną, nie przyszedł do Rzeckiego, aby coś zaradzić. Dlaczego? Bo „nie śmiał”. „Z czem mnie
było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?” (I, 86). Lud wie, że człowiek musi liczyć tylko
na własne siły, jednak z powodu niskiego rozwoju cywilizacyjnego (zupełny brak zrozumienia
wartości organizacji społecznej), nie ma inicjatywy żadnej, zachowuje się biernie wobec niedoli,
a w psychice jego budzi się przeświadczenie, że tak być musi: „Marniejemy panie... nie pierwsi
i nie ostatni... Taki już widać czas nastał, że wszyscy muszą zginąć” (I, 85). Ale ten brak siły w ludzie,
by samemu uodpornić się wobec niedoli i przezwyciężyć zło, ta bierność wobec krzywdy,
nie oznacza, według Prusa, tak groźnego społecznie zjawiska, jak nieufność we własne siły
mieszczaństwa. Tam pogląd ten zjawił się, jako wynik niechęci do pracy i braku energii —
tu wypływa wyłącznie z bezradności ludzi, którzy nie z własnej winy, lecz z winy warunków
dzisiejszych, nie umieją ocenić utajonej siły, którą w sobie mają. Mieszczaństwo z powodu
wypaczonych pojęć o życiu nie chce uznać siły psychiki polskiej, a nawet zobaczywszy ją u innych,
odnosi się do niej wrogo — lud nie może jeszcze jej wyczuć. Koniecznie potrzebuje pomocy
z zewnątrz, ale gdy ją otrzyma, gdy uzyska możność pracy, wówczas okazać umie i energię
i wytrwałość, zapewniając sobie podstawy wszechstronnego rozwoju.
Dlatego też praca dla ludu i nad ludem jest, według Prusa, zawsze owocna, jeśli jest tylko oparta
o zrozumienie istotnych potrzeb życiowych. Lud bowiem, mając poczucie realizmu życiowego,
instynktownie wyczuje pozę, interes lub niedowarzoność tych, którzy go niby chcą uszczęśliwić.
Ślimak uważa, że młody demokrata, brat dziedziczki, to farmazon, który o coś zawziął się na niego
i rychło sprowadzi mu nieszczęście. Ale dróżnik Wysocki, przeniesiony do Skierniewic staraniem
Wokulskiego, przyprowadza do niego swego syna i mówi mu: „Przypatrzze się Pietrek panu, bo to
nasz największy dobrodziej... Jakby kiedy zechciał, żebyś sobie uciął rękę dla niego, utnij, a jeszcze
mu się nie wywdzięczysz...”. A Magdalenka pisze do Wokulskiego: „przypomniałam sobie jedną modlitwę z
dziecinnych czasów, ażeby modlić się za pana...” (I, 159). Wdzięczność za dobro uczynione — oto jeszcze
jedna cecha, wypływająca z pokory ludu, z jego uczciwości w ocenianiu człowieka. Ażeby przenieść dróżnika
Wysockiego, czy pomóc dziewczynie upadłej, Wokulski bynajmniej nie potrzebował czynić wysiłków, było to
dla niego drobiazgiem; za to uzyskuje miano „największego dobrodzieja”, a niesłychane wysiłki, by zadowolić
Łęckich i napełnić bezdenny worek ich pożądań, sprowadzają mu same klęski. Pracując dla podniesienia
arystokracji, osiągnął straszliwą pustkę złudzenia — podając rękę ludowi, zasiewał prawdziwe ziarna,
które wschodziły i wydawały piękne owoce.
W takich zarysach przedstawia się przekrój społeczeństwa polskiego w Lalce; przejdźmy teraz
do drugiego problematu tematu powieści.
36
Żydzi w „Lalce”.
Pozostaje nam do omówienia jeszcze jedno środowisko, którego Prus daje dokładną
charakterystykę w Lalce, jako ważnej części społeczeństwa, mianowicie Żydów.
Prus przyznaje im szereg wybitnych zalet społecznych, których Polacy niestety nie posiadają:
świetną organizację, pracowitość, cierpliwe i wytrwałe zdobywanie zamierzonych celów,
oszczędność, a nawet wybitnie rozwiniętą uczynność i współczucie dla niedoli ludzkiej.
Zaznaczaliśmy już, że kiedy Wokulski po wyjściu od Hopfera był w nędzy, to tylko Szuman wystarał
mu się o lekcje w domach żydowskich; po ostatecznej katastrofie znów on zajął się Stachem
najgorliwiej: „Kto dziś jest przy tobie?... — mówi doktor do Wokulskiego — Ja, Żyd, tak pogardzony
i tak skrzywdzony, jak ty...” (II, 324). Podobny fakt mamy i w Placówce, żaden z chłopów nie zajął się
niedolą Ślimaka, dopiero stary Żyd, pachciarz, kierowany współczuciem, udał się do księdza, aby mu
przypomnieć o obowiązku chrześcijańskimi.
Prus jednak nie zamyka oczu na wady społeczeństwa żydowskiego. Widzi więc najpierw,
że ogół Żydów ma bardzo ciasną skalę zainteresowań: zdobywanie pieniędzy jest dla niego
wszystkim. Do tego celu dążą Żydzi wszelkimi drogami, nie przebierając w środkach: gdy widzą
w tym interes, bywają pokorni aż do poniżenia, albo aroganccy do bezczelności; potulni wobec tych,
od których zależą, bezwzględni, pogardliwi wobec podwładnych sobie: szanują i drżą przed siłą tylko,
nie przed wartością; lichwa, oszustwo, podstęp są również ich środkami codziennymi.
Skąd przyczyna takiego stanu rzeczy? Czy wady te są istotnie znamionami rasy? Prus tak
nie stawia sprawy: takich Żydów wytworzyła Europa, wytworzyły prześladowania. W ruchach
antyżydowskich wyginęły jednostki najszlachetniejsze, które otwarcie i szczerze broniły praw
narodu do życia, pozostały zaś takie, które mogły się pogodzić z ciężkimi, poniżającymi warunkami
istnienia: a więc jednostki podstępne, sprytne, cierpliwe, wyczekujące i ograniczające swe pragnienia
do tej tylko dziedziny, która była im dostępna: pieniędzy. Pieniądze więc stały się z czasem dla nich
nie tylko najwyższym dążeniem, ale jednocześnie bronią jedyną, którą nauczyli się po mistrzowsku
władać. Prześladowania wytępiły dodatnie cechy psychiki żydowskiej, skaziły ją i sztucznie
popchnęły w kierunku, w jakim dotąd Żydzi kroczą: „tępiąc wszystko, co lepsze, zrobiliśmy dobór
sztuczny i wypielęgnowaliśmy najgorszych” (II, 209).
Masy żydowskie poza tym odznaczają się zacofaniem i ciemnotą; poczucie odrębności
plemiennej, które zacieśniło się z powodu niepomyślnych warunków i chęci jej zachowania, doszło
do takiego stopnia, iż Żydzi, nie chcąc pozbyć się przekazanych przez tradycję i talmud przesądów,
stają się jednym z czynników, hamujących rozwój cywilizacji.
Poza masą Żydów „chederowych”, Prus kreśli jednostki różniące się od ogółu postępowym
stosunkiem do życia. Stałe przebywanie wśród innych narodów wytworzyło w Żydach doskonałe
wyczucie otaczającej atmosfery, nastrojów i dążeń, panujących w tych środowiskach, z którymi się
stykali. Dla masy żydowskiej było to koniecznie potrzebne w celu zastosowania środków walki
zachowawczej, w jednostkach budziło nieraz przejęcie się tym, czym żyło społeczeństwo otaczające;
nie tylko przejęcie, ale nawet pragnienie czynnego współdziałania z nim. W takich wypadkach
umiejętność dostosowywania się do warunków panujących uwypukla się w całkowitym
przedzierzgnięciu się zarówno zainteresowań, jak i poglądów na świat, życie, moralność itp.
A ponieważ psychika żydowska to psychika namiętna, nie cofająca się przed krańcowym
ujmowaniem każdego faktu, więc jednostki pochodzenia żydowskiego wszedłszy w orbitę życia
danego społeczeństwa, dochodziły zazwyczaj nawet do wniosków dalszych, śmielszych, niż
środowisko, które prądowi dało początek. Żydzi więc postępowi potrafią wartości stworzone
przez innych przejmować i rozwijać, niezdolni są jednak według Prusa do niezależnej inicjatywy
w stwarzaniu nowych prądów czy haseł; gdy próbują sami to uczynić, stają się niedorzeczni.
Co więcej: ponieważ stosunek do życia Żydów postępowych zależy głównie od otoczenia, przeto taki
lub inny kierunek ich dążeń jest tylko przypadkowy i, jak łatwo powstał, tak samo łatwo zniknie bez
walki wewnętrznej, bez wzruszenia, czy choćby sentymentu. Elastyczna umiejętność przeobrażania
się zupełnego, w zależności od miejsca i czasu, stanowi cechę podstawową nawet najbardziej
wybitnych jednostek żydowskich i różni je zasadniczo od psychiki polskiej, zawsze nastrojonej
w jednym, idealistycznym kierunku. Prus, choć uświadamia sobie, że elastyczność ta jest czynnikiem
bardzo pomyślnym w walce z życiem, jednak nie może uznać jej za wartościową i twórczą.
37
Doktor Szuman.
Typem charakterystycznym dla jednostek postępowych i nieprzeciętnych pochodzenia
żydowskiego będzie w Lalce doktor Szuman, którego życie stanowi jak gdyby paralelę a zarazem
przeciwstawienie życia Wokulskiego.
Szuman w latach 60-tych jest zagorzałym romantykiem; przeżywa on to, co przeżywała większość
społeczeństwa polskiego: entuzjazm narodowy, wiarę w zwycięstwo czynu orężnego, wiarę w rychłą
przemianę warunków społecznych po walce, wyzwolenie zupełne uciśnionych, ogólne braterstwo itp.
W przygotowaniach do powstania bierze niemniej żywy udział, niż cała ówczesna młodzież, a także
uczestniczy w walkach wybuchu powstaniowego i, podobnie jak Wokulski, zostaje wygnany
na Syberię. W tym okresie przeżywa również ekstazę miłości romantycznej: kocha się
w chrześcijance, uzyskuje jej wzajemność, a gdy rodzina ukochanej nie chce słyszeć o pozwoleniu
na małżeństwo, popełnia zamach samobójczy. — W latach 70-tych w Szumanie bardzo silnie rozwija
się krytycyzm w stosunku do ideologii romantycznej; ale, gdy przeżycia Wokulskiego sięgnęły
głównie dziedziny intelektu, a nie dotknęły uczucia, które będzie zmierzać w dalszym ciągu
w kierunku romantycznej idealizacji życia — Szuman, zdobywszy się na krytycyzm rozumowy, zrywa
i uczuciowo z tym, co go zachwycało poprzednio i pobudzało do czynu; zrywa i potępia całkowicie
i bez zastrzeżeń, przerzucając się pod każdym względem w kraniec zupełnie przeciwny
romantyzmowi. Jego wyznaniem wiary staje się teraz materializm i sceptycyzm filozoficzny. Jak
w okresie poprzednim umiał zdobyć się na entuzjazm i siłę uczucia, które nie uznawało odwołania się
do rozumu, tak teraz święci triumf bystrość jego umysłu, nastawionego jednak jednostronnie.
Stanowisko pozytywistyczne wobec życia wskazuje mu rychło nowy cel: naukę. Ale stosunek do niej
inny jest, niż Wokulskiego; tamten, zdobywszy wiedzę, będzie dążył do powiązania jej z całością
zagadnień życiowych, będzie przy tym chciał jej rezultaty dać społeczeństwu polskiemu. Szuman
natomiast odrywa się niemal zupełnie od życia, głosi jakby hasło: nauka dla nauki, pogrąża się
w studia etnograficzne i spośród nich wybiera sobie dział tak specjalny, tak szczegółowy,
że naówczas społeczeństwu nie mógł się on na nic przydać, ani w ogóle nie obejmował szerszych
horyzontów. Szuman bada włosy różnych ras i narodów. Choć w wyborze tematu kierowało nim
zagadnienie oderwane od życia społecznego, jednak Szuman jest głęboko przekonany, że badania
powinny przynieść mu uznanie i sławę.
Gdy Wokulski pragnął zrozumienia od społeczeństwa, jego założenie było zupełnie inne: działał
dla teraźniejszości, dla dobra ogółu; Szuman zaś w tym okresie przyjmuje w stosunku do spraw
otaczających go wyłącznie rolę krytycznego, choć bystrego obserwatora, a tam gdzie zdobywa się
na czyn, tj. w swych zainteresowaniach naukowych, o ogół się nie troszczy. Nic więc dziwnego,
że spotkał go zawód: „Pies nie wspomniał ani o niej [broszurze], ani o mnie” (II, 243) — powiada
sam o sobie. A jakie konsekwencje z tego wysnuje? Przede wszystkim postanawia naukę porzucić: jak
ten ideał zjawił się nagle pod wpływem atmosfery ogólnej, tak samo nagle znika bez żadnych
wstrząsów, bo Szuman znajduje sobie, również dzięki przyczynom zewnętrznym, drogę inną. Cały
ruch pozytywistyczny w Polsce, jak wiemy, według Prusa, skończył się żądzą zdobywania pieniędzy,
spekulacją. — I Szuman postanawia tą drogą pójść: „Tempora mutantur et nos mutamur in illis...
Kto nie idzie naprzód, cofa się... „Dziesięć lat zmarnowałem (I) na badaniu włosów... Spróbuję
dziesięć następnych lat poświęcić operacjom pieniężnym...” (II, 243). Nie będzie to jednak — tak jak
u Wokulskiego — pewnego rodzaju konieczność, w celu zdobycia ideału wyższego (miłości panny
Izabeli), lecz jak nauka istniała dla nauki i sławy, tak samo pieniądz będzie dla pieniądza
i użycia. Pieniądz teraz dla Szumana staje się „sezamem, przed którym otwierają się wszystkie drzwi,
jest obrusem, na którym zawsze można znaleźć obiad, jest lampą Aladyna, za której potarciem ma się
wszystko, czego się pragnie. Czarodziejskie ogrody, bogate pałace, piękne królewny, wierna służba
i gotowi do ofiar przyjaciele, wszystko to ma się za pieniądze...” (II, 243). I on będzie teraz myślał
o małżeństwie z chrześcijanką, młodą, piękną, dobrze wychowaną „i to z pięknej familii”. Już mu
znajomi swatają odpowiednią niewiastę. Ale Szumanem kierować będzie wyłącznie nieco cyniczna
ciekawość: będzie on starał się dowiedzieć, w jaki sposób przyszła małżonka przekona go o miłości
swej. „Tu już miałbym miliony zabaw. Bawiłbym się, widząc jej konkury o moją rękę i serce.
Bawiłbym się, słysząc, jak mówi o swej wielkiej ofierze dla dobra rodziny, a może nawet ojczyzny.
Bawiłbym się w końcu, śledząc, w jaki sposób powetowałaby sobie swoją ofiarę i czy oszukiwałaby
38
mnie starą metodą, to jest potajemnie, czy nową, to jest jawnie, a może nawet żądając mego
przyzwolenia?...” (II, 332).
Na tym jednak nie kończy się nowa faza przeżyć doktora Szumana. Społeczeństwo polskie,
wszedłszy w okres spekulacji, nie myślało o tym, aby pieniądze zdobywać drogą racjonalną i uczciwą.
Wstydzono się tych rodzajów pracy, które, w rezultacie, sprzyjają wzbogaceniu (handel, przemysł),
wstydzono się nawet samej pracy, lecz chciano mieć bez niej pieniądze. Najbardziej popularną drogą
stało się pożyczanie na procent — im większy, tym lepiej. Tymi zaś, którym pożyczano pieniądze,
którzy nimi obracali, byli wyłącznie Żydzi. „Mego sklepu — powiada Wokulski — nie kupi żaden
z naszych panów, ale każdy da pieniądze Żydowi, aby on go kupił i... płacił dobre procenta
od wziętego kapitału” (II, 209). Wskutek tych przyczyn rola Żydów naówczas bardzo wzrosła;
a ponieważ społeczeństwo zaczęło wkraczać w dziedzinę, w której oni byli mistrzami, i to wkraczać
drogą niezdrową — przeto, rozumie się, Żydzi zaczęli zwyciężać i dyktować warunki.
Ten fakt nie uszedł uwagi Szumana, który dotychczas od masy Żydów stał z dala. Budzi się w nim
teraz poczucie przynależności do swej rasy, poczucie, które dochodzi chwilami nawet
do sentymentalnej uczuciowości [Czuję — mówi doktor — że dla mnie brudny żydziak jest milszym
od umytego panicza; a kiedy po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i usłyszałem
śpiewy, na honor, łzy mi w oczach stanęły... (II, 323). ] oraz pełnej apoteozy. Dotychczas, nawet
krytycznie odnosząc się do charakteru Polaków, Szuman nie zatracał poczucia narodowego polskiego:
„My, Polacy — powiada na jakiś miesiąc przed ostatnią przemianą — jesteśmy skazani na głupców
nawet w tak prostej rzeczy, jak miłość...” (II, 206). A później mówi, że Wokulski „posuwa się
do ruiny materialnej i moralnej, tak jak wy wszyscy i cały wasz system... wasz, polski system...”
(II, 243).
Świadomość łączności duchowej z narodem, w którego obrębie Żydzi zamieszkują, nie jest
dla nich czymś, co weszło w krew i kości... Sam Szuman powiada, że Żydzi postępowi są „trochę
kosmopolitami”. W obecnej fazie Szuman staje się wyznawcą „triumfującego Izraela”. Kiedy Rzecki
zapytuje Szumana, co postawi na miejsce systemu polskiego, doktor odpowiada: „Nasz żydowski”
(II, 243). — System według niego wielki, bo zwycięża. Wszedłszy na tę drogę, Szuman zaczyna tracić
w swych poglądach poważny grunt pod nogami. Dotychczas jego poglądy kształtowały się w związku
z cywilizacją polską lub cywilizacjami zachodnimi, obecnie chce on stworzyć nowy system społeczny,
zupełnie oryginalny. Ale właśnie okazuje się, że Szuman, który z wybitną wnikliwością umie
oceniać ujemne strony życia współczesnego, do samodzielnej twórczości nie jest zdolny. Plan jego
obecny jest pod pewnymi względami podobny do ostatecznej koncepcji Wokulskiego. I Szuman
również dopatruje się przyczyny zła w systemie arystokratycznym (a doszedł do tego wniosku
wcześniej, niż Wokulski): „Bryzgali nam w oczy — mówi do Stacha — swoją wielkością,
reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały... Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej stopie,
i co z ciebie zrobili?... Więc pomyśl, co musieli zrobić z nami, których gnietli i kopali całe wieki?...”
(II, 324). — I on też chce zacząć od obalenia tego systemu, tylko inną drogą: pieniędzmi.
Epoka obecna, w której Żydzi wysuwają się na plan pierwszy, da im możność zwiększenia
majątku i zagarnięcia bogactw arystokracji, która, pozbawiona ich, musi wyginąć. „Zdublujesz
majątek — mówi do Wokulskiego, radząc mu przystąpić do tego planu — i, jak mówi Stary
Testament: zobaczysz nieprzyjacioły twoje u podnóżka nóg twoich...” (II, 324). Później Żydzi
„z konieczności” połączą się z ludem polskim i staną się jego inteligencją, warstwą kierowniczą:
„nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas,
aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach...”. Ta filozofia jednak, polityka i ekonomia
zawierają się w jednym wyrazie: geszeft. Szuman nie ma w swym programie żadnej idei odrodzenia
ludzkości, popchnięcia jej na wyższe tory; materializm i sceptycyzm poprzedniego okresu teraz
jeszcze się rozwinął w doktorze znacznie jednostronniej: „Szuman ani wierzył w lepszą przyszłość,
ani w nikim nie budził tej otuchy. Dla niego ludzki rodzaj był skazany na wiekuiste bydlęctwo, wśród
którego odróżniali się tylko Żydzi, jak szczupaki między karasiami” (II, 335). Obecnie już nie tylko
idealizm wydaje mu się bezpłodnym marzycielstwem, ale nawet nauka. Pieniądz jest początkiem
i końcem.
Czy to ostatnia faza stanowiska wobec życia doktora Szumana? Nie; możemy być przekonani,
że, gdy tylko warunki się zmienią, gdy powieje w społeczeństwie nowy prąd, Szuman znów zdobędzie
się na nową przemianę. Jego rozległy krytycyzm sięgnie również Żydów, jak sięgał poprzednio, jak
sięga chwilami nawet obecnie, gdy widzi, że jego współwyznawcy chcą go oszukać, a zdolność
39
do obejmowania szerokiej skali zjawisk pozwoli mu nawet na ponowne przejęcie się idealistycznym
stosunkiem do życia: „Gdyby takiemu na przykład Ochockiemu udało się ją [machinę latającą]
zbudować... — powiada Rzecki do Szumana — musiałbyś chyba... zmienić program”. „Doktór
zmieszał się...” (II, 247).
Jak do Żydów powinno ustosunkować się według Prusa społeczeństwo polskie? Jedynie
słuszne, sprawiedliwe i ludzkie stanowisko — to życzliwe zbliżenie się do nich i współpraca, która
by ostatecznie miała na celu zupełne połączenie Żydów z ogółem polskim. Prus uważa to za zupełnie
możliwe z dwóch względów: l-o, ponieważ ideologia nawet najwybitniejszych przedstawicieli
żydowskich kształtuje się w związku z życiem polskim, więc zależnie od wartości życia i ideologii
naszej, od jej realnych, twórczych podstaw będzie się normował stosunek Żydów do nas; tylko
w epoce rozkładu i zupełnego osłabienia siły wewnętrznej społeczeństwa można wyobrazić sobie taki
stan, jak w Lalce, gdy zaczyna się toczyć walka „między Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą
skórę” (II, 325); 2-o, Żydzi nie stanowią obecnie już ani odrębnego narodu, ani społeczeństwa, lecz są
tylko kastą; istnienie zaś kast w każdym organizmie społecznym jest objawem ujemnym. Polacy więc
powinni zmierzać do tego, aby one znikły i mogą to uczynić. Przeszkodą bowiem w zlaniu się Żydów
z nami, są tkwiące w nich tendencje separatystyczne, za które jednak ponosi winę społeczeństwo
polskie, które nie umie się pozbyć w stosunku do Żydów zarówno uprzedzenia, jak i pogardy.
Zamiast żeby te jednostki, które się zbliżają do Polaków, znalazły serdeczność, a choćby tylko
sprawiedliwą ocenę, doznają czegoś przeciwnego: upokorzenia i szykany.
Henryk Szlangbaum.
Oto Henryk Szlangbaum: przejęty idealizmem romantycznym, uczestniczy w powstaniu i znosi
wygnanie na Sybir; po powrocie do kraju kontaktu ze społeczeństwem polskim bynajmniej nie traci,
przeciwnie, pragnie wyrwać się z atmosfery Nalewek, zmienia nazwisko na Szlangowskiego, tryb
swego życia uzgodnią z trybem polskim, a nie chcąc brać lichwiarskich pieniędzy od swego bogatego
ojca, bieduje, służąc innym, jako subiekt. Ze strony społeczeństwa polskiego nie spotyka się jednak
z poparciem, pomocą czy uznaniem: wszyscy węszą w jego zachowaniu interes, nikt prawie nie chce
widzieć dobrej woli i uczciwości. W sklepie subiekci drwią z niego i drażnią ciągle, zatruwając mu
życie: „Ach — mówi on, skarżąc się Rzeckiemu — gdybym się nie bał, że mi dzieci zżydzieją, jednej
chwili uciekłbym stąd na Nalewki...” (1,164). Szlangbaum zrozumiał następnie, że, oderwawszy się
od Żydów, stał się nie tylko im nienawistny, ale nienawiść dotknęła go i ze strony polskiej; wobec
tego lepiej już być Żydem, bo wówczas będzie wstrętny przynajmniej jednej stronie. Powoli, krok
za krokiem, zacznie się on od społeczeństwa polskiego oddalać; znów przywróci dawne nazwisko,
pogodzi się z ojcem i sam wreszcie stanie się groszorobem, spekulantem i lichwiarzem... Gdyby
Polacy odnosili się do niego inaczej, niezawodnie też mogliby mieć inne rezultaty; odtrącenie
Szlangbauma jest bezsprzecznie ich winą, a zarazem i stratą, gdyż Żydzi zasymilowani rzuciliby swe
zdolności finansowe nie w poprzek drogi narodu, lecz razem z nią.
Trzy pokolenia polskich idealistów w „Lalce”
Z ROZDZIAŁU III:
W rozdziale poprzednim omówiliśmy zagadnienie rozkładu społecznego; widzieliśmy,
że ujawnił się on w zupełnym rozbiciu społeczeństwa na poszczególne warstwy oraz w upadku
klas wyższych. Obecnie musimy zapoznać się z polskimi idealistami, uświadomić sobie, na czym
polegają ich dążenia, ich działalność, i wykazać wreszcie czy i jaki istnieje związek pomiędzy
rezultatem ich czynów a faktem rozkładu społeczeństwa.
Zaznaczyliśmy już, że na termin „idealista” według Prusa, składają się dwa pojęcia:
marzycielstwo oraz dążenie do osiągania najwyższych ideałów a zapoznawanie wartości rzeczy
drobnych, codziennych — inaczej: niechęć do ewolucji, kompromisu, a wyraźna tendencja
w kierunku rewolucji, w kierunku stawiania wszystkiego na jedną kartę. Ocena tych dwu pojęć:
marzycielstwa i hasła „wszystko albo nic” w psychice Prusa ulegała w miarę rozwoju dużym
40
zmianom. Zrazu — w pierwszym okresie działalności — widzimy bezwzględne potępienie jednego
i drugiego. Marzycielstwo — to urąganie z życia, z rzeczywistości, a przez to kopanie grobu
dla siebie i innych. Nieuznawanie kompromisu — to znów urąganie prawom natury, w której nie ma
nagłych przeskoków, która je niweluje nawet wówczas, gdy się zjawiają, pozostawiając tylko to,
w najlepszym razie, co na podstawie prawa ewolucji i tak musiałoby nastąpić. Człowiek zaś, którego
najwyższym darem jest możność uświadomienia sobie praw życia, raz na zawsze powinien zrozumieć
bezcelowość hasła: „wszystko albo nic” i uznać kompromis za jedyną konieczność. Prus
jednostronne stanowisko wobec życia tępi wówczas wszędzie, gdzie je tylko znajduje, zarówno
w przejaskrawieniach pozytywistów, jak i szczególnie w tym, co do życia wniosła epoka romantyczna.
Zupełnie zdecydowanie zgłasza on — jak wiemy — swą solidarność z ks. Krupińskim, a następnie
w swych kronikach i nowelach daje odprawę — często bezwzględną i niemiłosierną — temu
wszystkiemu, co w dziedzictwie romantyzm przekazał społeczeństwu: Prus szydzi, parodiuje,
karykaturuje i ośmiesza pozę romantyczną, konflikt jednostki „wybitnej” z ogółem, motyw miłości
romantycznej, poszukiwanie niezwykłości itd.
(…)
Bezwzględnie krytyczny pogląd na romantyzm w psychice Prusa trwał tak długo, dopóki
wierzył on w możność przekształcenia życia współczesnego, w owocność swej pracy społecznej.
Teraźniejszość w jego zainteresowaniach stała na planie pierwszym i nierad poza jej ramy wychodził;
dlatego też kwestie, które miały być zbawcze dla współczesnego mu pokolenia, ujmował
kategorycznie i nie chciał uznać ich za względnie tylko wartościowe. Z chwilą jednak, kiedy zaczął
zarysowywać się konflikt Prusa z otoczeniem, kiedy działalność jego na każdym kroku była
hamowana przez niechęć i niezrozumienie społeczeństwa, wówczas w innym nieco świetle stanęło
pojęcie idealizmu: marzycielstwo i pragnienie wielkości.
Najistotniejsze czynniki dumy Prusa — jak zaznaczaliśmy to w rozdziale 1 — zaczęły go pchać
w kierunku tych właśnie dążeń, które tak dotychczas potępiał; zaczął szukać pewnej rekompensaty
ciasnej rzeczywistości, zaczął tęsknić do życia bardziej twórczego, zaczął zapytywać siebie, co by
było, gdyby znalazł się on w innych warunkach bytu. To gdyby właśnie było przejściem do marzenia,
które kiedyś zwalczał w sobie samym. Prus przestaje teraz wyłącznie myśleć o tym, co jest, co go
otacza, ale co mogłoby być. I uświadomił sobie wówczas, że marzycielstwo nie zawsze musi
oznaczać urąganie rzeczywistości, lecz że nieraz może wyraźniej i jaśniej wskazywać drogi,
którymi ta rzeczywistość ma pójść, drogi, które później ujmie konkretnie nauka. Pomiędzy więc nauką
i marzeniem niekoniecznie istnieje przepaść, lecz może być wzajemne dopełnienie. Prus stopniowo
zaczął coraz wyraziściej dostrzegać, że największe zdobycze cywilizacyjne zaczęły się od marzenia,
od pozornie tylko nierealnej fikcji; fikcją bowiem było ono tylko dlatego, że wyprzedzało jedynie
rzeczywistość. „Któż panu zaręczy — pyta Rzecki Szumana — że marzycielstwo Wokulskich
albo Ochockich nie jest stanem przejściowym? Machina latająca — śmieszna to rzecz na pozór,
ale tylko na pozór... Gdyby takiemu na przykład Ochockiemu udało się ją zbudować, pomyśl pan,
co byłoby więcej warte dla świata: czy spryt Szlangbaumów, czy marzycielstwo Wokulskich
i Ochockich?” (II, 247). „Cywilizacji nie stworzyli — mówi Ochocki — ani filistrowie,
ani geszefciarze, lecz właśnie tacy wariaci[ jak Wokulski]”... (II, 397). A profesor Geist, postać
niemal idealna, którą Prus otacza serdeczną sympatią, to przecież połączenie naukowca
z marzycielem. Co w Pałacu i ruderze brał Prus za dziwactwo śmieszne i bolesne zarazem, teraz staje
się dla niego symbolem najgłębszego, najistotniejszego stosunku do życia. Wokulski chwilami widzi
w Geiscie Mojżesza, który prowadzi ludzkość do ziemi obiecanej; ci zaś, którzy Geista uważaj
za dziwaka, to, według niego, ciasne głowy, zakute doktrynerstwem.
I dążenie do wielkości, hasło „wszystko albo nic”, może oznaczać tylko wielką żarliwość,
głębokie, pełne pragnienie przemiany życia, może więc być stopniem wyższym od kompromisowego
stosunku do życia — jako posiadające więcej siły, która prędzej poprowadzi ludzkość do odrodzenia.
Powoli w psychice Prusa zaczyna ulegać zmianom pojęcie i wybitnej jednostki; jeszcze w Szkicu
programu, przedstawiając „ideał doskonałego człowieka”, silnie podkreślał, że musi on być doskonały
w rzeczach małych, że musi być jednym z wielu, jednym z masy; o tym, żeby torował nowe drogi,
żeby wyprzedzał ogół i miał przed sobą wielki ideał, który by dokumentował życiem — mowy nawet
nie ma. Człowiek idealny „karmi się i pije dobrze, lecz nie wpada w ostateczności... Aby wygodnie
istnieć i być użytecznym, wykonywa on jakąś specjalną gałązkę pracy, w której jest mistrzem,
i zajmuje w społeczeństwie skromne stanowisko, na którym nikt go jednak nie zastąpi... Dba on
41
o siebie, kocha siebie, bo inaczej być nie może, ale obok tego jest życzliwym dla ogółu ludzi, zbliża
się do nich bez podejrzeń, a w razie potrzeby potrafi być cierpliwym i łagodnym, jak zakonnica”.
Jest to więc ideał, zakrojony na miarę krawca, ale powoli zacznie Prus tęsknić za jednostkami
prawdziwie wybitnymi, o których poprzednio niechętnie myślał. Stanie przed nim teraz jako ideał —
człowiek, który wszystkie swe władze jednakowo, wspaniale rozwinięte: rozum, serce i energię,
rzuci na szalę jednej wielkiej idei, zmierzającej do całkowitej przemiany warunków życiowych,
która to przemiana stanie się „ziemią obiecaną” ludzkości. Dawniej wszystkim dla niego był ogół,
„owi trzeci”, oni wyłączne decydowali o rozwoju — i teraz też znaczenia ich nie neguje, ale widzi,
że ogół ten mogą i muszą nawet prowadzić duchy wielkie; dawniej człowieka zwykłego Prus
wysoko cenił, teraz często odnosi się doń z wyraźną niechęcią: razi go przyziemność życia,
filisterstwo, ciasna mieszczańska etyka. „Takich, którzy kończyli gimnazja... — mówi w kronice,
poświęconej omawianiu zasług lekarza astronoma, Jędrzejewicza, człowieka „nadzwyczajnego” —
i brali się do „praktycznego zajęcia”, było, jest i będzie nader wielu. Ludzie ci, w dalszym życiu
szukają żony z posagiem lub bez posagu, spełniają obowiązki urzędowe i małżeńskie... hodują dzieci,
grają w winta, leczą się na katar żołądka... i nareszcie umierają, przejadłszy się majonezem
na własnym srebrnym weselu. — Gdy umrą... w społeczeństwie nie robi się dziury. Na opuszczoną
przez nich posadę wdziera się stu innych kandydatów, nie lepszych i nie gorszych od nieboszczyka...”.
Jakżeż inne było życie Jędrzejewicza, któremu „nie dał spokoju demon, usadowiony w jego piersi”.
Ale cóż o tym może wiedzieć człowiek zwyczajny? „Taki „stateczny” frant ani się domyśla, że naród
musi mieć ludzi najrozmaitszych upodobań; nie tylko takich, co posiadają ośmioro dzieci, ale i takich,
co jeżdżą do Afryki [wyprawa Rogozińskiego], albo latają po powietrzu [Miłosz]. Taki filister, który
życie swoje odmierzył na kwarty, na obowiązki i legalne, choć zmysłowe uciechy, nie ma pojęcia
o tych wybuchach, szarpiących duszę, które człowieka pchają do łamania wszystkich prawideł
przyzwoitości, nawet do latania po powietrzu”... [Kurier Warszawski, 188, Nr 203].
To już jest protest przeciwko codzienności i ciasnocie horyzontów życiowych człowieka
przeciętnego; takim też gwałtownym protestem będzie Lalka. Postaci wartościowe w tej powieści
nie będą miały w sobie nic z filisterstwa. W postępowaniu Geista nie ma już, zachwalanej
przez pozytywizm, harmonii czynów i zainteresowań człowieka, nie ma połowiczności życia,
przeciwnie — występuje z całą siłą potępiana dotychczas jednostronność, bo ona, ona jedynie,
doprowadzić może do rezultatów prawdziwie wielkich. Geist poza nauką nie ma nic i niczego nie
uznaje: ona jest jedną jedyną jego namiętnością i ukochaniem. Mędrzec francuski jest nędzarzem,
a mógłby być milionerem; pieniądze, miłość, a nawet śmierć — to dla niego głupstwa, błazeństwa
lub sentymentalizm; od życia współczesnego oderwał się on zupełnie, pracuje tylko dla przyszłości.
I Wokulskiego nie chce Geist przyjąć za swego pomocnika, dopóki nie ukończy on wszystkich
rachunków ze światem, dopóki nie wyswobodzi się zupełnie. Zmiana w stosunku do idealizmu w ogóle musiała również zmienić pogląd Prusa
na romantyzm. Pod tym względem niezawodnie wywarł na Prusa pewien wpływ Brandes, który,
choć również wyznawał realizm życiowy, umiał ocenić dodatnie, twórcze wartości romantyzmu.
Poglądy swoje na rolę tego prądu sformułował — poza Głównymi prądami literatury XIX stulecia —
w odczycie o romantyzmie francuskim; odczyt ten wygłosił w Warszawie na początku r. 1885. Prus
w sprawozdaniu z tego odczytu, zgłaszając i swoją zgodę na stanowisko Brandesa, tak pisze:
„Romantyzm we Francji był jakby reakcją przeciw wszechwładnym prądom ekonomicznym
i mieszczańskim w społeczeństwie. Zwrócił się do natury, podniósł kobietę, dziecko i lud... Stworzyła
go garstka młodzieży, czującej w sobie geniusz i instynkty bohaterskie; nienawidzili go pisarze
konwenansowi i wszelkiego rodzaju karierowicze. Romantyzm... odżywił literaturę francuską...
Nowatorstwo wyszło na dobre społeczeństwu” [Kraj 1885, Nr 8].
W twórczości artystycznej Prusa znamienny objaw tej zmiany widzimy już w Milknących echach
[w późniejszych wydaniach tytuł: Milknące głosy], drukowanych — rzecz charakterystyczna —
r. 1883 w Nowinach, a w Lalce uznanie istotnych wartości romantyzmu znalazło silne i głębokie
echo we wzruszającej scenie lektury Mickiewicza: Wokulski, który przed chwilą zbezcześcił tomik
poezji Mickiewicza, zbiera ze czcią porozdzierane kartki, czując, że się pomylił, że niezasłużoną,
niesprawiedliwą krzywdę wyrządził twórcy Dziadów — i szepce do niego: „Biedny męczenniku... Tyś
oddał narodowi, coś miał najlepszego” (II, 57).
Nie należy jednak przypuszczać, iż zmiana, która dokonała się w psychice Prusa, oznaczała
zupełne zaparcie się stanowiska poprzedniego. Uznanie idealizmu, jako czynnika dodatniego
42
w życiu, nie było jednak apoteozą całkowitą i bez zastrzeżeń; poprzednie bezwzględne potępienie
zastąpione zostało względną tylko aprobatą. Stanowisko Prusa można sformułować w następujący
sposób: idealizm brany abstrakcyjnie, jest najwznioślejszym i najgłębszym zjawiskiem ducha
ludzkiego, nie zawsze jednak istnienie jego jest potrzebne i twórcze: co więcej, może być on nawet
szkodliwy — wszystko zależy od warunków, czasu i miejsca. Bywają epoki, zarówno w dziejach
ludzkości, jak i narodu, w których koniecznością staje się organizowanie życia od podstaw, tworzenie
rzeczy małych, codziennych, będących jednak fundamentem wszelkiego dalszego rozwoju — są to
epoki, w których przygotowują się masy, ogół, środowisko; marzycielstwo, nawet pojęte jako
wyprzedzanie teraźniejszości, jest wówczas bezowocne, kompromis rzeczą konieczną. Dopiero
gdy w odpowiednio przygotowanym środowisku zjawi się geniusz, ma on możność: l-o rozwijać
się samemu tak, aby jego tendencje duchowe szły zgodnie z możliwościami realnymi, nie zaś
wypaczały się w nieosiągalne fikcje, w urąganie rzeczywistości i 2-o idee swoje realizować owocnie.
Porządku tego w myśl spencerowskiego prawa rozwoju nie można absolutnie pominąć: działając
w środowisku nieprzygotowanym zupełnie, jednostka najwybitniejsza albo wypacza się, albo ginie,
nic nie zdziaławszy. (…)
Idealiści romantyczni.
Do przedstawicieli pokolenia romantycznego należą: Rzecki, prezesowa oraz dwie jeszcze
postaci, które nie żyją już, gdy rozgrywa się akcja powieści, ale które wiążą się ściśle z utworem —
to stryj Wokulskiego i August Katz.
Ignacy Rzecki.
Rzecki jest jednostką pochodzącą z ludu — jedną z niewielu, które weszły w orbitę zagadnień
życia współczesnego, nie tak, jak masy śpiące jeszcze, pierwotne, nieprzeorane pługiem cywilizacji.
Rozwój społeczeństwa, prawidłowy rozwój, polegać powinien na tym, aby jak największa ilość jego
członków stała na współczesnym poziomie cywilizacyjnym i brała świadomy udział w kształtowaniu
życia. Polska od tego stanu jest bardzo daleka; wiemy, dlaczego — nad tym nikt nie pracuje. Nawet te
jednostki z ludu, które mają pragnienie zdobycia nowych wartości, jednostki nieraz wysoce
utalentowane, nie znajdują ze strony społeczeństwa pomocy i nikt im nie chce ręki podać (Antek).
Jedynie romantyzm, wprawdzie jednostronnie, ale zdziałał coś w tym kierunku: mianowicie
powołał lud do walki narodowej, która przestała być już tylko czynem jednej warstwy, szlacheckiej;
wziął w niej udział również chłop polski. Była to jak gdyby próba związania ludu z narodem,
próba jednocześnie wartości ludu, próba, z której wyszedł on zwycięsko.
Prus niejednokrotnie wskazywał, że narodowa ideologia romantyzmu polskiego głębiej
przeorała duszę tych przedstawicieli ludu, którzy przez nią przeszli, niż duszę ogółu
(nie jednostek) szlacheckiego (por. np. Wirskiego). Kiedy po pięćdziesięciu latach pobytu
na obczyźnie przyjeżdża do Polski dymisjonowany pułkownik (Milknące głosy), który całe życie
spędził w walkach o wyzwolenie swego narodu i innych ludów uciemiężonych, a przyjeżdża pełen
tęsknoty i nadziei, że zobaczy wreszcie kraj rodzinny — doznaje strasznego rozczarowania: zmienił
się krajobraz, zmienili się ludzie, pomiędzy wspomnieniami i rzeczywistością zabrakło kontaktu.
Społeczeństwo otrząsnęło się z ideologii romantycznej, ale jednocześnie straciło wszelkie ideały — stało się społeczeństwem spekulantów, groszorobów i złodziei. Tych ludzi, którzy całe życie
walczyli o niepodległość narodu, ogół boi się i to ze względów wyłącznie egoistycznych: tchórzostwa
i dobrobytu własnego; co więcej: nawet gdy żadnego niebezpieczeństwa nie ma, nikt nie pomyśli
o tym, by zapewnić jaki taki dobrobyt, zapewnić pracę ludziom, którzy życie poświęcili dla idei.
Oto jakiś „były oficer francuski” przyjechał do Polski „bez grosza” i ledwo znalazł jakąś nędzną
posadę. „Dziś nie może odżałować, że opuścił Francję”. Francja, cudzoziemcy bardziej o niego dbali,
niż rodacy. I starym pułkownikiem nikt się nie zajmuje, w nikim nie wzbudza on zainteresowania.
O ile chodzi o kobiety, to „żołnierz spod Solferino i Gravelotte musiał ustąpić bohaterom walca
i kontredansa”; panów interesował karnawał, kursa giełdowe, płeć piękna, a nawet polityka,
lecz polityka „realna”, tj. taka, która traktuje wojnę, jako interes przemysłowy, a walkę za cudze
sprawy, dla idei, uważa za głupstwo lub szarlatanerię. „Po com ja tu wrócił?” — szeptał pułkownik...
„Tu był obcym dla wszystkich i wszyscy dla niego...” — Chciał wracać do Francji — ale w kraju
43
zatrzymał go człowiek prosty, lud. Z całego społeczeństwa tylko jeden szewc, były żołnierz, powitał
pułkownika z całą czcią, przynależną mu, bo w jego duszy jedynie wzeszło ziarno wielkich ideałów
romantycznych: stoi on szereg godzin na silnym mrozie, aby synowi jako wzór pokazać pułkownika:
— „Wojtuś!... Będziesz, hyclu, taki?
— Co nie mam być, oj! ojej!...
— Pamiętaj, żebyś był, bobym ci zęby powybijał, choć urośniesz!”
W tej warstwie przeżycia nie są modą lub histerią; są one mocne i niezniszczalne — szczególnie
bliskie ludowi były ideały romantyczne, które tak silnie łączyły się z jego zdolnością do przeżyć
religijnych oraz z prawdziwym, naturalnym bohaterstwem jego psychiki. Pułkownik, widząc
zachowanie się szewca, uświadomił sobie, że ideały romantyczne nie zginą, lecz odrodzą się
w człowieku prostym. Teraz dopiero odnalazł Polskę, którą stracił pół wieku przedtem.
Nic więc dziwnego, iż Prus, stojąc na takim stanowisku, jako głównego przedstawiciela
romantyzmu w Lalce weźmie jednostkę z ludu — Rzeckiego.
Ignacy Rzecki nie jest przy tym człowiekiem, który poznaje ideologię romantyczną
za pośrednictwem warstw wyższych; nie — zdobywa on ją już z tradycji rodzinnej, od ojca, byłego
grenadiera wojsk napoleońskich, który syna swego od dzieciństwa — jak ów szewc z Milknących
głosów — wychowywał w kulcie dla tych ideałów, które przeżywał sam.
Z dwóch czynników, naówczas w rozprawach naukowych i prasie dyskutowanych gorąco,
a tyczących się podstaw charakteru człowieka: dziedziczności i wychowania, Prus bezwzględnie
stawiał wyżej to drugie. Dziedziczności psychologicznej nie negował, lecz nie przypisywał jej tak
dominującej roli, jak Ribot i Zola. Według Prusa wychowanie przede wszystkim kształtuje
charakter, a człowiek w głównej mierze jest takim, jakim go środowisko ukształci. W Lalce
stanowisko to występuje jako zasada, i niemal stale Prus podkreśla decydujący wpływ środowiska
i wychowania na ukształcenie się psychiki człowieka. Widzieliśmy już to, charakteryzując
arystokrację. I podstawy charakteru Rzeckiego są mu dane przez wychowanie, którego
przechodził dwa etapy. W pierwszym z nich znajdował się pod wpływem ojca, który wpoił w niego
trzy zasadnicze ideały romantyczne: wiarę w nadejście nowej epoki, epoki sprawiedliwości
powszechnej, która da również wyzwolenie Polsce, następnie wiarę w jednostkę opatrznościową,
przez którą nowa era zostanie zrealizowana, i wreszcie przekonanie, że chwila ta przyjdzie nie drogą
ewolucji, lecz musi być wywalczona z bronią w ręku.
Rozumie się, że stary Rzecki pojmuje tę ideologię w sposób naiwny, łączy się ona w jego
psychice z kultem Napoleona, z wiarą w jego wszechmocność, w wielkość jego narodu, który ma
misję uporządkowania świata, niemniej jednak zjawia się w formie najbardziej wartościowej. Według
starego Rzeckiego — a poglądy jego podzielał, choć w mniejszym stopniu, pan Domański, Raczek
i ciotka Ignasia — moment walki, jakkolwiek niewiadomy, jest bliski; trzeba więc w każdej chwili
być do niej gotowym, trzeba czekać na hasło, na zjawienie się nowego Napoleona. Kult Bonapartych
dla ojca pana Ignacego był kultem wprost religijnym, jak i religią jego była wiara w nadejście epoki
sprawiedliwości; uczucia te jednak nie miały w sobie nic z egzaltacji: były proste i naturalne zupełnie,
jak naturalne i proste było w nim poczucie konieczności wzięcia udziału w stwarzaniu nowych
warunków życia; wywalczenia ich nie składał na barki innych, lecz czekał sam tej chwili, która miała
być jednocześnie uwieńczeniem, triumfem i kwintesencją jego życia.
Czekając, wpajał te idee synowi, oraz dawał mu przygotowanie wojskowe, aby i on wziął
w walce udział — co ma być jego powinnością, jego najświętszym, najgłębszym obowiązkiem.
„Ignaś! — powtarzał mu ciągle — zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny...
Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie porządku,
ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza” (I, 15—16). Swoją religię przekazał
synowi; na łożu śmierci nawet myślał tylko o Napoleonie, a żegnając się z synem, wyciągnął do niego
rękę, spojrzał wzrokiem, którego pan Ignacy do końca życia nie mógł zapomnieć, i wyszeptał:
„Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...” (I, 17). — To były jego ostatnie słowa, jego testament, przekazany
synowi, który z taką samą wiarą będzie później głosić, że „niesprawiedliwość dopóty będzie władać
światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie” (I, 17), i tak samo będzie gotów na zew Bonapartych.
Ideologia, którą żył ojciec pana Ignacego, nie zniszczyła w nim i w jego kolegach poczucia
dnia dzisiejszego: stary Rzecki pełni obowiązki woźnego w komisji spraw wewnętrznych. Raczek
sprzedaje zieleninę na straganie, ciotka pierze bieliznę, a mały Ignaś na własne życzenie wstępuje do
sklepu. Wprawdzie punkt wyjścia jego zainteresowań daleki był od instynktu kupieckiego — chłopca
44
pociągał pałasz, bęben i skórzany koń, wystawione we drzwiach, oraz kozak, wiszący w oknie —
ale, choć rychło przekonał się, że ten kozak, „widziany z wnętrza sklepu, wydaje się mniej zabawnym,
niż od ulicy” (I, 20), godzi się szybko z losem i spełnia swe obowiązki z całym przejęciem, jako coś
naturalnego i koniecznego w życiu. Poszedłszy raz w tym kierunku — nie zmieni go już
do śmierci. Zaczyna się teraz nowy etap wychowania Ignasia. Znalazł się on obecnie w środowisku
zupełnie innym, w sklepie starego Niemca, Mincla. Prus celowo wprowadza Rzeckiego w otoczenie
niemieckie, aby wykazać jednocześnie dodatnią rolę Niemców, osiedlających się w Polsce.
Zwalczając silnie kolonistów niemieckich, którzy gromadnie zjawiali się u nas, wykupywali ziemię
i przez to stawali się czynnikiem wysoce niebezpiecznym, Prus cieszy się z przybywania do miast
polskich pojedynczych kupców pochodzenia niemieckiego, uważając, że dzięki nim rozwija się
handel, ta dziedzina tak zaniedbana u nas i tak wzgardzona przez ogół; rody kupieckie, pochodzące
z Niemiec, już w drugim pokoleniu polonizują się i społeczeństwo polskie wzbogacają o ton realizmu
życiowego.
Rzecki i rodzina Minclów.
Rodzina Minclów — to ludzie zupełnie przeciętni, ciaśni w swych zainteresowaniach, pędzący
życie jednostajne, zmechanizowane — jednak, przez swój stosunek do pracy i oszczędność, ludzie
społecznie wartościowi. Stary Jan Mincel poza sklepem nie interesuje się niczym: jest to jego świat,
jego życie, początek i koniec trosk, zabiegów i uwagi, w sklepie spędza on cały czas (nawet
i niedziele), czuwając „z niepojętą uwagą” nad biegiem handlu. Jego stosunek do warsztatu pracy jest
krańcowo przeciwny stanowisku Polaków: Mraczewski czy Lisiecki traktują swe zajęcie jako zło
konieczne, którego radzi by się pozbyć. Dla Mincla sklep stanowi istotę życia, radość i dumę, będzie
też on dążył, aby firma jego rozwijała się, rozrastała. Istotnie też posuwa się krok za krokiem,
a wzbogacając siebie, wzbogaca kraj.
Mincel rozumie, że potrzebni mu są pomocnicy, subiekci, którzy wówczas będą przyczyniać się
do rozwoju sklepu, jeśli przejmą się tymi samymi zasadami, które i on wyznaje; trzeba więc ich
wyrobić sobie, dać im odpowiednie wychowanie. Istotnie, stary Mincel kładzie na to silny nacisk,
nie traktuje przy tym wychowania swych podwładnych ze stanowiska egoistycznego, lecz chodzi mu
o wytworzenie pewnego typu człowieka: dba zarówno o wykształcenie strony moralnej,
społecznej, jak i intelektualnej; chłopiec, który się dostanie do jego sklepu i odpowiada mu,
przestaje być dla niego istotą obcą, przemijającą; wchodzi dosłownie niemal w skład rodziny, jest tak
samo traktowany, jak synowcy Mincla: surowo, lecz sprawiedliwie. W każdym subiekcie pryncypał
będzie wyrabiał poczucie obowiązku, czystości i porządku, będzie zmuszał bezwzględnie
do oszczędności, będzie uczył towaroznawstwa, geografii, przyrody — w zakresie wprawdzie bardzo
skromnym, ale z doskonałym poczuciem wartości każdego zjawiska dla kupca, oraz metodą
poglądową, świetnie trafiającą do umysłu. Najważniejszym jednak czynnikiem wychowawczym
jest on sam i jego postępowanie. Dla Rzeckiego do końca życia będzie on wzorem kupców; swoisty
kult sklepu, szacunek dla każdego przedmiotu, znajdującego się w nim, atmosfera patriarchalna, którą
stwarzał Mincel, ogarniała powoli subiektów tak, że zaczynali oni żyć życiem sklepu, przejmować się,
przywykać i zespalać z nim; z czasem stan ten stawał się ich drugą naturą. I młody Ignaś rychło
zaczyna ustosunkowywać się do dobra sklepu, jako do swego dobra, zaczyna dbać o jego wzrost tak
niemal, jak dba sam Mincel; sklep staje się jego światem i pozostanie nim aż do śmierci.
Ignacy Rzecki, c.d.
Rzecki, jak widzimy, w młodości swej otrzymał rzetelne podstawy wychowawcze:
ogólnoludzką i narodową od ojca, społeczną i zawodową od Mincla. Wprawdzie pomiędzy
postulatami jednego i drugiego etapu wychowania: ideałem rycerskim i ideałem kupca nie ma
łączności, w psychice Rzeckiego one godziły się jednak, nadając jego życiu, dążeniom i czynom
charakterystyczne i oryginalne zabarwienie. „Dobry subiekt” i „rozumny polityk” — staną się jego
hasłami, wytycznymi jego życia, w ich myśl będzie on zawsze postępował oraz oceniał zjawiska
otaczającego go świata.
Przeważającą część życia spędzi on w sklepie, czy to jako subiekt u starego Mincla zrazu,
a później u jego synowca, czy też jako plenipotent Wokulskiego. Zajęcie to im dalej, tym będzie mu
45
się stawało bliższe i droższe; choć pełni przez lat z górą czterdzieści prace tak jednostajne
i powtarzające się dzień w dzień, tak łatwo dające się przy tym ująć w pewien szablon,
nie zmechanizował się ani na jotę, nie wpadł w bezduszny pedantyzm — przeciwnie, zawsze jest
pełen zainteresowania, zawsze ma poczucie ważności, i to nie byle jakiej ważności,
najdrobniejszych funkcji, które wypełnia, zawsze ze sklepem zachowuje bliski, serdeczny kontakt;
powodzenie napełnia go dumą i szczerą radością, każdy, choćby najdrobniejszy, brak odcierpi on
boleśnie, trapi się nim, gryzie i czyni sobie wyrzuty. Reakcje takie wobec uczuciowej i chorobliwie
wrażliwej psychiki Rzeckiego są zwykle znacznie silniejsze, niż obiektywna wartość podniety,
i stwarzają stan ciągłego niemal wewnętrznego podniecenia, gorączkowania się i pośpiechu.
Przywiązanie do sklepu i bezustanna troska o jego los doprowadziła wreszcie do tego, iż Rzecki
nigdzie poza nim nie czuje się dobrze, że oddalony tęskni do niego, że nierad się z jego obrębu
wydala, że mieszka nawet przy magazynie, że znaczną część niedzieli w nim spędza, urządzając
z całym pietyzmem wystawy — słowem, sklep wypełnia jego życie, a stanowisko Rzeckiego daje
gwarancję, iż pod jego zarządem firma „J. Mincel i S. Wokulski” może być spokojna o swój los.
Przywiązanie do sklepu, zasób pracy, wypływającej z niesłychanego poczucia obowiązku,
zasób uczucia i fachowej znajomości, które w swe zajęcie wkładał, sprawić powinny, iż Rzecki
mógłby również wzmacniać swe osobiste zasoby materialne, aby u schyłku życia stać się jednym
z poważniejszych czynników handlu, właścicielem znakomicie prosperującej firmy. Tak się jednak
nie stało: Rzecki bowiem ma wszystkie cechy idealnego kupca oprócz jednej — osobistego,
materialnego zainteresowania swym zawodem. Tej właściwości nie posiada on zupełnie. Sklep
dla niego jest ideą, której trzeba służyć, rozwijając jego, a nie swoje własne zasoby finansowe,
jego znaczenie i rozgłos potęgując, nie zaś myśląc o karierze osobistej; aby służyć sklepowi, nie trzeba
być jego właścicielem — można to pełnić znakomicie w roli subiekta, czy zarządcy. [Rzecki np. o ile
chodzi o materialne dobro sklepu, umie być bardzo wymagający; przypomnijmy sobie moment, gdy Oberman
zgubił pieniądze sklepowe („Firma tracić nie może — powiedział inkasentowi. — Jedno więc z dwojga...
albopan Oberman wpłaci, albo pan Oberman straci miejsce...” 1, 281), oraz niezadowolenie Rzeckiego,
gdy Wokulski darował Obermanowi zgubioną sumę.] Charakterystyczne to i jaskrawo się uwypuklające rozgraniczenie wypływa stąd, iż Rzecki jest
człowiekiem, który nie ma żadnych ambicji osobistych, oraz pozbawiony jest zupełnie egoizmu.
Znamienne te dwie cechy zawdzięcza on zarówno swemu pochodzeniu z ludu, jak i atmosferze
romantycznej, którą otaczał go ojciec. Rzecki, jak każdy człowiek prosty, ma głęboko zakorzenioną
w swej naturze skromność, poczucie własnej znikomości, uznawanie tego, co jest wielkie tylko poza
sobą; stosunki społeczne, wskutek których znajduje się on na stopniu bardzo niskim, uważa
za zupełnie normalne i przez myśl mu nie przechodzi, aby dążyć do zajęcia wyższego stanowiska
w hierarchii ogólnej. Ten podkład psychiczny był bardzo odpowiedni, żeby na nim rozwinął się
idealizm życiowy romantyzmu, szczególnie pojęcie służby jednostki dla innych. Rzeckiemu idea
poświęcenia weszła w krew, zespoliła się z całą jego istotą, stała się potrzebą wewnętrzną, stanem
zupełnie naturalnym, zjawiającym się wszędzie i zawsze, stanem wypływającym
z najprymitywniejszego poczucia obowiązku oraz z świadomego nakazu woli, czy to w zabiegach dnia
codziennego, gdzie dzięki swej pracowitości w sklepie pan Ignacy gromadził majątek dla innych,
czy też w stosunkach ogólnych, politycznych i narodowych.
Te drugie, choć w świadomości Rzeckiego wyższe, z konieczności najczęściej tkwiły w nim
potencjalnie, gdyż ówczesne warunki polityczne nie miały wielu punktów stycznych z Napoleonidami
i tworzeniem nowej epoki sprawiedliwości. Znalazł się jednak moment, kiedy postać Napoleona znów
zelektryzowała Europę i stała się podnietą do obudzenia ruchów wolnościowych i tęsknoty
do lepszych warunków bytu: był to rok 1848, wiosna ludów. Atmosfera tej epoki nie mogła
nie oddziałać na Rzeckiego; to też, chociaż w jednostajnym życiu jego zdarzył się fakt niezmiernie
ważny, gdyż z chłopca sklepowego został subiektem, przestał czuć się dobrze w warunkach,
w których się stale znajdował: raz jeden tylko naówczas „obrzydł" mu sklep, zrobiło mu się ciasno
na Podwalu, a nawet „stracił skłonność” do Małgosi Pfeifer. Zasięgnąwszy rady wuja Raczka,
postanowił udać się na Węgry, walczące z Austrią. Kierowało nim przy tym nic innego,
tylko konieczność spełnienia obowiązku i wiara, że zbliża się moment realizacji wielkiego testamentu
Napoleona — bo przecież Rzecki w swym usposobieniu nie ma absolutnie żadnych czynników,
które by miały go popychać do życia wojowniczego: animusz rycerski, brawura, zamaszystość,
czy wreszcie chęć poszukiwania niezwykłych przygód — to wszystko jest najzupełniej obce panu
46
Ignacemu; tylko świadomość, którą wpoił mu ojciec, że nie ma innej drogi zdobycia epoki
upragnionej, jak jedynie walka orężna, popchnęła go w tym kierunku. Ona też wytworzyła
jednocześnie odpowiednie dyspozycje psychiczne, pozwalające Rzeckiemu i w tej, tak obcej mu,
dziedzinie na takie same twórcze spełnianie obowiązku, jak w roli subiekta w sklepie. Pan Ignacy,
ranny kilka razy, kończy kampanię węgierską w randze oficera. Musiał ją sobie rzetelnie
wysłużyć.
Ignacy Rzecki i August Katz.
W chwili, gdy Rzecki opuszczał Warszawę, stary Mincel już nie żył; jeden z synowców jego,
również Jan, był człowiekiem, który spolonizował się zupełnie, a nawet wymyślał na Niemców
i zapowiadał często, że „tych hyclów szwabów” będzie bił, skoro tylko się da. Gdy jednak moment
odpowiedni nadszedł, nie znalazł w sobie dość siły, aby porzucić sklep, którego był już
współwłaścicielem, i czynem poprzeć teorię; zbyt silnie w nim tkwiły zasady starego Mincla, głoszące
bezwzględne przywiązanie do sklepu. Ale spośród subiektów znalazł się jeszcze ktoś, kto wyruszył
z Rzeckim — człowiek również pochodzenia niemieckiego, milczący i surowy August Katz; i nim
powodowały te same pobudki, co Rzeckim, i on niemniej silnie wierzył w zbliżanie się nowej epoki,
którą trzeba wywalczyć z bronią w ręku. Katz więc nie tylko się zupełnie spolonizował, ale gorąco
i żarliwie przejął się również ideologią polskiego romantyzmu; w jego psychice i przy tym, psychice
innej rasy, a następnie jakby w psychice neofity, nowa wiara nabrała znacznie bezwzględniejszej
barwy, niż u Rzeckiego: Katz — choć nikt w tym milczącym i spokojnie krającym mydło subiekcie
nie mógłby tego podejrzewać — jest fanatykiem swej ideologii. W jego decyzji co do udziału
w walce nie ma żadnego wahania, lecz skupiona, surowa wola, o wyjeździe nikomu nie mówi
i nikogo się nie radzi, podczas walk wpada w furię niemal, a żądza zwycięstwa staje się w nim pasją
straszliwą, której jednym z wybitniejszych tonów jest nienawiść do Niemców, jako wrogów wolności
ludów i sprawiedliwości powszechnej. Tych stanów Rzecki zupełnie nie przeżywa, a przede
wszystkim ani razu do serca jego nie wtargnęło uczucie nienawiści. Toteż, z powodu różnic
psychicznych, obaj oni inaczej zareagują na klęskę powstania węgierskiego: Katz nie może znieść
ciosu; wpada w rozpacz, rozpacz ponurą, beznadziejną; fanatyczna wiara, jakby prawem kontrastu,
przeradza się w bezwzględne zwątpienie: „Równość... nigdy nie było równości!... Sprawiedliwość...
nigdy jej nie będzie... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie będę krajać mydła...” (I, 144). Popełnia
on też samobójstwo. Rzecki natomiast, choć boleje z powodu przegranej, pesymizmowi się nie
poddaje: jedna przegrana nie może zachwiać w nim wiary, że sprawiedliwość zwycięży prędzej czy
później, nie może też poderwać w nim autorytetu wybranego rodu: „kto, jak kto, ale Napoleon nas
nie opuści” (I, 143). Po kilkuletniej tułaczce wraca stęskniony do kraju i sklepu; z niesłychaną
serdecznością przyjęty zostaje przez Jana Mincla, który też poprzednio czynił starania, aby Rzeckiego
wypuszczono z więzienia w Zamościu (nikt z Polaków o tym nie pamiętał!).
Pan Ignacy znów zaczyna swą codzienną, jednostajną pracę; chwil jednak przeżytych podczas
kampanii nie zapomni nigdy, zawsze będzie je uważał za szczytowy punkt swego życia. „A pamiętasz
jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy...? — pyta w swym pamiętniku zmarłego Katza —
Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś zapyta mnie Pan Bóg: po com żył na świecie?...
Po to — odpowiem — ażeby trafić na jeden taki dzień” (1,133). Zawsze też będzie wracał myślą
do swych przygód wojennych, marsza Rakoczego, Napoleona III i całego splotu tych wielkich dla
Rzeckiego momentów, kiedy to najwyższe marzenia jego wcielały się w czyn. Pracując z całym
oddaniem w sklepie, będzie jednak znów czekał, czy i kiedy chwila taka nie powtórzy się, czy
nie powstanie nowy Napoleon, który wreszcie wypełni dzieło, zaczęte przez jego wielkich przodków.
Mając myśl nastawioną ciągle w tym kierunku, we wszystkich niemal sprawach politycznych będzie
wietrzył utajone sprężyny i różne symptomaty, świadczące, że wielka chwila znów się przybliża.
Będzie przy tym głęboko przekonany, że rozumuje niesłychanie trafnie, że widzi lepiej, niż inni
profani; nie mógł jednak spostrzec, że rozumowanie to opiera się na nierealnej fikcji i że przeto
z rzeczywistością nie ma nic wspólnego.
Również na platformie zainteresowań politycznych będzie zbliżał się on do innych ludzi; na tym
też podłożu rozwinie się przyjaźń z Wokulskim. Rzecki przecież zbliża się do niego dlatego głównie,
iż wydaje mu się, że „chłopak z tak otwartą głową, który kupuje książki i nie dba o dziewczęta,
mógłby być dobrym politykiem” (I, 377). Stosunek do Wokulskiego to jedna z najbardziej
47
wzruszających i charakterystycznych stron życia „starego subiekta”; stosunek ten przy tym ulegał
różnym zmianom. Zrazu, gdy Wokulski jest jeszcze u Hopfera, Rzecki przyjmuje na siebie rolę
nauczyciela i wtajemnicza go w swą wiarę w „Napoleona i wielkie posłannictwo Bonapartych”,
a jednocześnie przywiązuje się serdecznie do niego tak, że, gdy Stach występuje z jadłodajni, pan
Ignacy zabiera go do swego pokoiku. Rzecki rychło musiał zaobserwować, iż Wokulski, jakkolwiek
uczeń bardzo pojętny, daleki jest jednak od biernego przejmowania rad pana Ignacego oraz pana
Leona; przeciwnie, ma on oryginalny pogląd na zagadnienia polityczne i idealizm życiowy,
oraz wyraźnie zmierza do wytyczenia sobie samodzielnej drogi życia. Fakt ten bynajmniej Rzeckiego
nie zraża, zaczyna on cenić Stacha jeszcze więcej i nieznacznie przechodzi z roli nauczyciela
na stanowisko równorzędne; udział Wokulskiego w powstaniu jakby pieczętuje ten stosunek
koleżeństwa. Po powrocie Wokulskiego z Syberii, energia Stacha, siła jego ducha, rezultaty
umysłowe, do których doszedł własną pracą, zaczynają imponować Rzeckiemu i, choć Wokulski
absolutnie tego nie daje mu odczuć, pan Ignacy sam uznaje jego wyższość nad sobą; powoli uczucie to
rozszerza się coraz bardziej, aż wreszcie przechodzi w wiarę typowo romantyczną, iż Wokulski to
jakaś jednostka wyższa, niemal nieomylna, która odgrywa ważną rolę w życiu narodowym. Tu znów
mamy charakterystyczny dowód skromności Rzeckiego, który autorytet prawdziwie wielki zawsze
widzi w kimś poza sobą; teraz w jego pojęciu obok rodu Bonapartych, rodu opatrznościowego
w dziejach całej ludzkości, stanął Wokulski — jednostka, która decydujący wpływ wywrze na sprawy
narodowe. Stosunek Rzeckiego do Wokulskiego oparty jest poza tym na głębokiej, prawdziwej
przyjaźni; Rzecki — to ideał przyjaciela, zdolnego do uczuć zupełnie bezinteresownych, a nawet
choćby jak największej ofiary. Pan Ignacy otacza ukochanego Stacha troskliwością i sercem niemal
macierzyńskim; ciągle myśli o tym tylko, aby go uszczęśliwić, niepokoi się, gdy przypuszcza,
że Wokulski cierpi, lub że mu grozi niebezpieczeństwo, stara się odwieść go od drogi, którą uważa
za złą itd., a wszystko to czyni z niesłychaną subtelnością, nie narzucając się nigdy. Troska o Stacha
stanie się — obok oczekiwania nowej epoki i myśli o sklepie — trzecim celem pana Ignacego.
Postać Rzeckiego, to postać piękna i wysoce wartościowa. Ale wszystkie cechy, które stanowią
jego wartość, to cechy, które nie mają nic wspólnego z realizmem życiowym. Bezinteresowność
w pracy zawodowej sprzeczała się ze społecznym znaczeniem zdobywania bogactw materialnych,
wiara w jednostkę opatrznościową była pojęciem nieistotnym wobec roli i znaczenia ogółu,
sprowadzenie epoki sprawiedliwości czynem orężnym zaprzeczało prawom ewolucji, a brak egoizmu
wreszcie niszczył podstawy normalnego rozwoju jednostki. Prus, choć głęboko i serdecznie odczuwa
wartość Rzeckiego, jednak wykazuje, przedstawiając jego życie, iż krytyka cech romantycznych była
najzupełniej usprawiedliwiona. Pan Ignacy, którego stosunek do życia oparty był na fikcji, nie zaś
na zrozumieniu rzeczywistości, musiał ponieść konsekwencje tego stanowiska, musiał przez
tę rzeczywistość prędzej czy później być zmiażdżony: ideały runęły lub okazały się nieprzydatnymi
nikomu, iluzja prysnęła, nie zostawiwszy po sobie nic, nic — oprócz śmierci. Rzeckiego oczekiwało
to, co Katza, tylko rozłożone na dłuższy okres czasu.
Właściwie w całej powieści mamy przedstawiony powolny proces zamierania Rzeckiego. Jest
to człowiek epoki, która przeminęła, człowiek zatracający z dnia na dzień kontakt z teraźniejszością,
odsuwany przez nią coraz dalej i dalej w cień i dobrowolnie odsuwający się od życia, którego
przejawy coraz mniej rozumie i coraz mniej lgnie do nich. Momentem, w którym pan Ignacy żył
najintensywniej, był rok 1848; do roku 1863 utrzymuje się jeszcze na powierzchni życia; w chwili zaś
rozpoczęcia Lalki (r. 1878) stoi on już całkowicie niemal poza życiem, budząc powszechną uwagę,
zdziwienie lub śmiech swym zachowaniem się, a nawet ubiorem. Rzeckiego, i tak z natury
nieśmiałego, onieśmiela to jeszcze bardziej, tak, iż zamyka się on jak najczęściej w swym pokoiku,
w którym mieszkał od lat dwudziestu pięciu, pokoiku ciemnym, mającym okratowane okno,
wypłowiałe i wyblakłe meble, podobnym raczej do „grobu, aniżeli do mieszkania”; tam marzy
o przeszłości lub o trzech najbardziej umiłowanych przez siebie sprawach, tam — nie mając z kim
podzielić swych myśli — pisze pamiętnik, tam wreszcie tęskni do odpoczynku na wsi,
do oderwania się od pracy, która zaczęła wyczerpywać słaby organizm, poruszany głównie nerwowym
podnieceniem. Chwil spokojnych przy tym ma mało: ciągle się czymś niepokoi i trwoży. Gdy powieść
się rozpoczyna, największy niepokój budzi w nim Wokulski. I nie dlatego, że Stach nie dba tak
o sklep, jak w jego mniemaniu należałoby; gdyby kto inny postępował w ten sposób, Rzecki oceniłby
to jako błazeństwo; ale co innego Wokulski, jemu wolno, on ma cele wyższe. Przecież wyjazd
do Bułgarii niewątpliwie miał na celu politykę, z polityki też z pewnością wynikają dalsze czyny
48
Stacha. Rzecki jednak nie może się zorientować w misji, którą spełnia Wokulski, i to go niepokoi.
Bo co np. mają oznaczać stosunki z Francuzką, panią Meliton, z Anglikiem Collinsem, dlaczego
Mraczewski został wysłany do Moskwy, skąd przyjaźń z Łęckim, który bywał kiedyś na włoskim
dworze, co oznaczają owacje dla Włocha, Rossiego? Czy Wokulski czasem nie należy do jakiejś tajnej
organizacji, czy czasem nie jest na złej drodze? Może tu chodzi o rewolucję społeczną: Wokulski
przecież opiekuje się i furmanem Wysockim, i dziewczyną upadłą, oraz zbliża się (zapewne
dla podstępu) do arystokracji; a może — i to przekonanie zaczyna utrwalać się coraz bardziej
w umyśle Rzeckiego — Stach należy do nihilistów? „Boże miłosierny, czuwaj nad nami!...” (I, 161)
— woła w trwodze o Wokulskiego pan Ignacy, a subtelność nie pozwala mu zwrócić się do Stacha —
który z swych planów nie chce się zwierzyć — i ostrzec go. [W wydaniach książkowych Lalki słowa
„nihilista” nie ma, można się tylko domyślać; natomiast w pierwodruku w Kurjerze Codziennym jest on użyty
wyraźnie; zamiast zdania Rzeckiego: „Stach, gdyby się z nią ożenił, musiałby się zmienić” (I, 165), mamy:
„Stach gdyby się z nią ożenił, musiałby zerwać z nihilistami” (r. 1888, Jte 13). Zmiana w edycji książkowej, jak
i wiele innych skreśleń, została wywołana żądaniem cenzury rosyjskiej (por. artykuł: „Skreślenia cenzuralne
w Lalce B. Prusa”, Tygodnik Ilustrowany, r. 1925 N° 23).] „Rada przyjaciela i starego żołnierza” mogłaby Wokulskiego „uchronić od niejednego głupstwa,
jeżeli nie od plamy...” (I, 154) — a tymczasem Rzecki nic nie może pomóc i wobec
niebezpieczeństwa Stacha oraz jego cierpień musi pozostać bezczynnym...
Oto zaślepienie!... Tak, kryształowo czyste, serdeczne, jednak, jak każde zaślepienie, szkodliwe —
bo błędne. Wracać ono będzie ciągle z niesłychanym uporem, uniemożliwiając panu Ignacemu
poznanie rzeczywistości; a przecież Rzecki miał tyle dowodów, że czyny Wokulskiego wypływają
z miłości do panny Izabeli. Mówił mu o tym Mraczewski, udowadniał Szuman, szeptało całe miasto,
ba, Wokulski wreszcie sam mu powiedział — nic nie pomogło; Rzecki na chwilę, jakby pod presją,
uznawał ten fakt, ale najdrobniejszy nieraz szczegół, który tylko pozornie nie miał związku z miłością
Wokulskiego, od razu obalał trafne ujmowanie rzeczywistości i wystarczał, aby poprzednia fikcja się
zjawiła. Tak jest np. z wyjazdem Stacha do Paryża: Rzecki już poprzednio sam miał rozmowę
z Wokulskim, w której ostrzegał go przed panną Izabelą, ale nagły wyjazd przyjaciela od razu budzi
w nim wątpliwości: „Cyt...? Po co on tak nagle wyjechał do Paryża?... Ej!... panie Ignacy —
nie śpiesz się ty z sądami o panu W. (w takich razach lepiej nie wymawiać całego nazwiska), nie
potępiaj go, bo możesz się ośmieszyć... Panna Łęcka piękna, bo piękna, ale przecie jest tylko kobietą,
i dla niej Stach nie popełniałby tylu szaleństw... W tym jest coś z (w takich razach najwłaściwiej mówić
skróceniami. W tym jest jakieś duże…” (I, 366). Trzeba było dopiero całego roku czasu, ażeby Rzecki
wreszcie, uznał to, co było od dawna prawdą.
Należy zaznaczyć, że dzięki tej rozmowie naiwność Rzeckiego została nieco przeszarżowana;
ale na usprawiedliwienie Prusa można powiedzieć, że on tej sceny wcale nie zamierzał pisać,
przeciwnie, napisał inną, w której nie pan Ignacy, lecz Suzin ostrzega Wokulskiego. Cenzura jednak
jej nie puściła; trzeba było moment ten czymś zastąpić — stąd z konieczności zjawiło się brzmienie
obecne. Pierwotny tekst ogłosił Korotyński w Karjerze Warszawskim, r. 1912, N° 151.
Zgodzenie się, że miłość stała się na pewien czas celem Wokulskiego, było o tyle dla Rzeckiego
łatwiejsze, że i do jego serca wtargnęło to samo uczucie. Pan Ignacy pokochał panią Stawską.
I znów charakter tego uczucia Rzeckiego, jako człowieka z pokolenia romantycznego, będzie wysoce
znamienny: łączy się ono najpierw z ubóstwieniem ukochanej (Stawska dla niego jest kobietą
„świętą”, „aniołem”, uosobieniem dobra i piękna, następnie objawia się w chęci służenia jej,
ponoszenia wszelkich trudów, usuwania spod nóg najmniejszego ciernia. Jej radość staje się jego
radością, jej cierpienie — jego bólem. Kochając, Rzecki nie myśli o niczym, jak tylko
o uszczęśliwieniu pani Stawskiej; to jest dla niego najważniejsze, ważniejsze nawet, niż wzajemność:
pan Ignacy jej nie posiada, wie o tym — ale to nic, to rzecz zupełnie naturalna. Gdzieżby taki „anioł”
mógł myśleć o takim „starym głupcu”, jak on. Rzecki, przyzwyczajony zawsze do rezygnowania
z praw swego ja, tym bardziej gotów jest rezygnować, gdy chodzi o wybraną jego serca. Powziął
natomiast „genialny”, „metternichowski” plan: taką jak Stawska kobietę powinien dostać Stach,
a nie złą i kokietkę, jak panna Izabela, będzie więc dążył całą siłą do połączenia Wokulskiego
z panią Heleną — im się takie szczęście należy; a on wówczas, widząc że są zupełnie szczęśliwi,
usunie się i to usunie zupełnie, gdyż za ciężko mu będzie żyć: „Ej, Katz, mój stary przyjacielu,
miałżebyś być odważniejszy ode mnie?...” (II, 150). Plan, który powziął, choć uderza wprost w niego,
ożywia pana Ignacego: nie będzie już biernym, wyrwie Stacha z niedoli.
49
Buckle powiada, że człowiek uczuciowy, który jednak nie ma prawdziwego poglądu na życie,
więcej swym działaniem — nawet przy najlepszych chęciach — sprawi zła, niż dobra. W planie
Rzeckiego mamy poniekąd tę tezę uwypukloną: choć wypływa on z najbardziej altruistycznych
przesłanek, kończy się nie tylko zupełnym fiaskiem, ale szkodą zarówno pana Ignacego, jak i innych.
Rzecki cieszy się ze swej „metternichowskiej” przebiegłości, ale cała ta przebiegłość opiera się
na bardzo naiwnej przesłance: Wokulski i pani Stawska muszą się wzajemnie pokochać, ponieważ są
oboje szlachetni, oboje dobrzy. Gdyby pan Ignacy choć trochę umiał obserwować uczucia
Wokulskiego, gdyby przy tym z faktów niesłychanie jaskrawych umiał wyciągać odpowiednie
wnioski — to na pewno nie zaczynałby realizować swego planu, który z góry skazany był
na niepowodzenie. Wprawdzie udało mu się odpowiednimi środkami osiągnąć pierwszą część
zagadnienia: rozkochać w Wokulskim panią Helenę, ale rychło uświadomił sobie, że to właśnie stało
się przyczyną klęski; chciał on ukochaną uszczęśliwić, a tymczasem zadał jej głęboki cios. Pani
Stawska, czując obojętność Wokulskiego, cierpi strasznie; cierpienie to pan Ignacy przeżywa
niemniej silnie od niej, jednak choć sam je sprawił, nie umie nic zaradzić. Ta bezradność, w chwilach
istotnie ciężkich, jest znamienna dla nieumiejętności Rzeckiego dawania sobie rady z życiem; czuje on
w takich razach konieczność oparcia się na kimś — najczęściej zwraca się do Stacha, teraz udaje się
do Szumana z prośbą o pomoc. Lecz i doktor, choćby chciał nawet, tej trudności rozwiązać nie może;
odpowiada też panu Ignacemu, wprawdzie bezwzględnie bardzo, niemniej jednak słusznie:
„Nie trzeba było bawić się w swata...” (II, 247). Rzecki jest zgnębiony i stroskany głęboko... A kiedy
jeszcze musiał być świadkiem tragicznego nieszczęścia Stacha i jego tajemniczego zniknięcia,
a następnie starań Mraczewskiego o rękę pani Heleny, starań, uwieńczonych pomyślnym rezultatem
— pan Ignacy załamuje się.
A życie niszczy Rzeckiemu nie tylko uczucia przyjaźni i miłości — łamie również
niemiłosiernie jego przywiązanie do sklepu i wreszcie wiarę w Napoleonidów. Wokulski,
zmuszony przez pannę Izabelę, sprzedaje sklep Szlangbaumowi; pochłonięty całkowicie swą miłością,
nie domyśla się nawet, że jednocześnie podkopuje życie Rzeckiego. Bez swego zajęcia pan Ignacy nie
może istnieć, jak ryba bez wody — stał się on już niewolnikiem sklepu. Nic to, że roił sobie plany
wyjazdu na wieś w celu odpoczynku, plany, które teraz może urzeczywistnić: przygotowuje się nawet
do wyjazdu, wsiada do wagonu, ale w chwili, gdy pociąg miał ruszyć, wyskakuje: „Nie mogę ani
na chwilę rozstać się z Warszawą i ze sklepem... Żyć bym bez nich nie potrafił...” (II, 313). Toteż, choć
sklep jest sprzedany, choć pan Ignacy nie odgrywa już w nim żadnej roli, chwytać się będzie pozorów,
które dałyby mu przynajmniej złudzenie tego, co było: zachodzi do niego po kilka razy na dzień
„mimo niechęci subiektów i drażniącej grzeczności Szlangbauma” (II, 387), oraz w każdą sobotę
wieczorem układa wystawę na następny tydzień... Ale i tego został pozbawiony. Szlangbaum nie mógł
wyobrazić sobie, aby bezinteresownie można było dla kogoś pracować — zaczął więc śledzić pana
Ignacego, posądzając go o kradzież; oburzony tym do żywego Rzecki więcej się w sklepie nie
pokazał... Była to dla niego śmierć. — A tak łatwo by mógł uniknąć tej katastrofy. Minimalna doza
egoizmu, myśl o sobie i swej przyszłości, pozwoliłaby mu na zgromadzenie odpowiedniej sumy, która
albo dawno mogłaby — jak już zaznaczyliśmy — dać możność założenia własnego magazynu,
lub ostatecznie kupienia sklepu Wokulskiego. I tu bezwzględny altruizm zaszkodził zarówno jemu,
jak i krajowi. Dopiero na dzień przed śmiercią zjawia się w umyśle Rzeckiego projekt,
który powinien powziąć u progu życia, aby rozpocząć pracę na swoim. Ale ta gorączkowa inicjatywa
naówczas to tylko ostatni błysk skołatanej duszy, będący symptomatem zbliżającej się agonii...
A sprawy polityczne? Po zwycięstwie Niemiec w r. 1870 zapanowało w Europie bezwzględne
prawo siły, brutalnej siły fizycznej, Rzecki chwilami ma straszliwe przebłyski świadomości, że to
właśnie prawo kieruje życiem... Widział np., że te same Węgry, za których wolność kiedyś przelewał
krew, z całym spokojem gnębią Bośnię i Hercegowinę. „Za cóż ja się, u diabła, biłem
z Austriakami?... Za co ginęli moi kamraci?...” (II, 304). Ale broni się tym ponurym myślom, tworząc
z całą naiwnością najnieprawdopodobniejsze koncepcje, w myśl swego idealistycznego poglądu
na życie. Była chwila, że w Bismarcku widział męża opatrznościowego Polski. Ale to złudzenie nie
mogło trwać długo — pozostała jedyna, choć najważniejsza ostoja: młody Napoleonek, który,
jak wierzył Rzecki, rychło zostanie cesarzem Francji i zrobi porządek na świecie... Ale i ta gwiazda
zagasła jednak: „mały Lulu” zginął w walce z Zulusami. Pana Ignacego otoczyła ciemność
ze wszystkich stron.
50
Prezesowa Zasławska i stryj Wokulskiego.
Te same cechy, któreśmy widzieli u Rzeckiego, a więc brak egoizmu i zdolność do pełnej
rezygnacji z praw swego ja, znajdziemy i u pozostałych przedstawicieli romantyzmu: prezesowej
Zasławskiej i stryja Wokulskiego, postaci znów wysoce szlachetnych, które właśnie dzięki swym
wartościom stają się bardzo nieszczęśliwe.
Kreśląc postacie i Rzeckiego, i Katza, Prus oświetlił w nich głównie ideologię polityczno-
narodową romantyzmu, główną natomiast ideą życia prezesowej i Wokulskiego jest miłość. Zjawia
się ona jako uczucie, obejmujące wszystkie struny duszy, uczucie idealne, opierające się na związku
dusz, uczucie, którego żadne przeszkody nie mogą stłumić lub zniszczyć. Prezesowa była panną
wysokiego, arystokratycznego rodu, on ubogim oficerem. Miłość jednostki pochodzenia
szlacheckiego do arystokratki, to — jak zobaczymy później — według Prusa, fakt typowy dla
romantyzmu; w tym wypadku różni się on od innych podobnych tym, że prezesowa, to nie Maryla
Mickiewicza, lub panna Izabela, lecz istota w sferze swej wyjątkowa, umiejąca cenić nie tytuły
i majątki, lecz wartość duszy człowieka. Wprowadzając do grupy idealistów postać z arystokracji,
Prus wyraźnie chciał zadokumentować potępienie systemu, nie jednostek; wiedział, że zjawiają
się tam postacie wartościowe i piękne, ale zjawiają się tylko wówczas, gdy się zdobędą na świadomą
krytykę i potępienie stosunków, panujących we własnej sferze. Do takich też należała prezesowa
i dlatego mogła bez zastrzeżeń oddać swe serce człowiekowi niższej sfery, z którym czuła się
duchowo spokrewniona. Rozumie się, że otoczenie zaprotestowało jak najenergiczniej przeciw jej
decyzji. Wówczas kochankom pozostały dwie drogi: albo zwalczyć przesądy społeczne i przebojem
dochodzić praw swego serca, albo poddać się naciskowi z zewnątrz i zrezygnować ze szczęścia. Prus
bezwzględnie stoi na tym stanowisku, że powinni byli wybrać pierwszą drogę, gdyż do niej mieli
najświętsze prawo — ale, żeby to uczynić, trzeba było mieć świadomość tego prawa i pewną dozę
egoizmu. Tych jednak uczuć zarówno prezesowa, jak i Wokulski nie mają w sobie: wychowani
w romantycznej atmosferze, nakazującej wyrzeczenie się zachceń jednostki dla ogółu,
predysponowani do melancholii i smutku, szerzącego się w literaturze, smutku, będącego następstwem
niedających się zrealizować ideałów, nie byli zdolni do obrania drogi walki, bliższa im była już śmierć
samobójcza, od której jednak zapewne powstrzymały ich uczucia religijne; wybrali więc rezygnację
i cierpienie, okrywając wieczną żałobą swe dusze. Zostali rozdzieleni, a ona zmuszona do poślubienia
niekochanego, lecz bogatego presesa. Uczucia ich przez to jednak nie zniknęły i do końca zostały tak
pełne i tak bezpośrednie, jak za czasów młodości. „Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku — mówi
pod koniec życia prezesowa — wszystko przeszło: majątek, tytuły, młodość, szczęście... Sam tylko żal
nie przeszedł i pozostał... taki świeży, jakby to było wczoraj...” (I, 123) — a na grobie ukochanego
każe wyryć urywek z wiersza Mickiewicza, urywek, który stał się ich dewizą za życia:
Jak cień, tem dłuższy, gdy padnie z daleka,
Tem szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak pamięć o mnie, im dalej ucieka,
Tem grubszym kirem twą duszę zamroczy.
I Wokulski również umiera z myślą o ukochanej; do trumny każe sobie włożyć jej miniaturę
oraz listy. Umiera w Zasławiu, którego nie opuszczał od lat dwudziestu, nie mogąc oderwać się
od miejsc, związanych z miłością, i od wspomnień o tym, co przeminęło na zawsze... Jakże
symptomatyczny dla ludzi pokolenia romantycznego, epoki nie mogącej opanować rzeczywistości,
jest ten kult wspomnień, kult pamiątek. W przeszłości szukają rekompensaty cierpień, które daje
teraźniejszość; w przeszłości oraz w przyszłości: tragedię życia opromienia wiara w połączenie
po śmierci — ona jedna utrzymuje przy życiu. „Ach, gdyby nie wiara — mówi prezesowa — że jest
inny świat, w którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się i życia,
i jego konwenansów...” (I, 123).
O wartości prezesowej i Wokulskiego nie tylko jednak świadczy ton ich uczucia wzajemnego;
są to jednostki, które, mimo zwracania oczu na przeszłość i tęsknoty do zaziemskiej przyszłości,
spełniają i w życiu obecnym szereg czynów wysoce wartościowych i szlachetnych. Ich dusze są tak
całkowicie nastrojone na ton idealistycznego stosunku do życia, że wywołują przeświadczenie
o konieczności wzięcia udziału — mimo cierpień osobistych — w kształtowaniu rzeczywistości
w myśl romantycznych poglądów o nowej epoce szczęścia i dobra. Stryj Wokulskiego bierze udział
51
w powstaniu listopadowym, podczas którego otrzymuje złoty krzyż za waleczność, później udaje się
na emigrację; prezesowa zaś zajęła się pracą nad podniesieniem dobrobytu i wychowaniem ludu
w swej wsi. Jej oddanie się tej sprawie wydało niesłychane wprost rezultaty: stworzyła ona w kraju,
kroczącym pod hasłem rozkładu społecznego, idealny zakątek, którego każdy mieszkaniec był
zadowolony a nawet szczęśliwy. „Kiedym tu [do Zasławka] pierwszy raz zajechał — powiada
Ochocki — przetarłem oczy. Zdawało mi się, że jestem na wyspie Utopii, albo na kartce nudnego
a cnotliwego romansu, w którym autor opisuje, jakimi szlachcicem być powinni, lecz jakimi nigdy
nie będą. Imponuje mi ta staruszka...” (II, 82).
Ale i prezesowa i stryj Wokulskiego giną, nie zostawiając „żadnego dziedzica” ani dla swych
idei, ani dla imienia. Czy dobrze, że zrezygnowali ze swych praw, że dali się pokonać brutalności
systemu arystokratycznego? Czy społeczeństwo nie straciło na tym, że nie mieli w sobie tyle egoizmu,
by zwyciężyć? Zwycięstwo ich należałoby do rzędu tych zwycięstw, które powinna osiągać wyższa
rasa, prawdziwy człowiek nad „menażerią bydląt lub potworów”, z których składa się większa część
„gatunku ludzkiego”.
II pokolenie: Idealiści romantyczno-pozytywistyczni.
Stanisław Wokulski.
Drugie pokolenie idealistów polskich reprezentują ci, w których psychikach zespolił się
romantyzm z pozytywizmem. W Lalce mamy tylko jednego przedstawiciela tego pokolenia, ale za to
oświetlonego wszechstronnie i wysuwającego się na plan pierwszy powieści.
Jest nim Stanisław Wokulski, jednostka ze wszystkich postaci Lalki najbliższa Prusowi,
człowiek, w którym on zespolił znaczną część swych poglądów, swych aspiracji i cierpień;
nie zachodzi jednak tutaj stosunek identyczności: Wokulski to nie Prus. Różnice idą przy tym
w dwóch kierunkach: l. Prus zgrupował w tej postaci szereg cech, które sam pragnął mieć,
a których nie mógł zdobyć dzięki najróżniejszym okolicznościom, 2. dał mu mniejszą świadomość
od tej, którą sam posiadał, a którą Wokulski będzie musiał zdobywać krok za krokiem, zdobywać
przez cierpienia i zawody, z których się składało tragiczne pasmo jego życia.
Wokulski, w okresie kiedy rozgrywa się akcja Lalki, ma lat czterdzieści pięć, od Rzeckiego jest
zaledwie młodszy o lat cztery lub pięć [Wokulski urodził się w r. 1832; w r. 1840 Rzecki wstępuje
do sklepu Mincla jako chłopiec, nie mający więcej niż dwanaście do czternastu lat, urodził się więc
około roku 1827.]; wydaje się to zrazu nieprawdopodobne, odczuwamy bowiem kolosalną różnicę
w żywotności jednej i drugiej postaci. Lecz gdy Rzecki jest człowiekiem, który, przez samą
świadomość, że należy do pokolenia ubiegłego, zrezygnował z teraźniejszości, jako z okresu, w który
powinien wejść czynnie, i dobrowolnie cofnął się w przeszłość (a taka postawa psychiczna odbiła się
również na wyglądzie zewnętrznym pana Ignacego), Wokulski — to człowiek w pełni sił, żądny
życia, które chce opanować i przekształcić, to człowiek imponujący tężyzną i hartem zarówno ciała,
jak i ducha. Prus, człowiek epoki, która postawiła sobie, między innymi, za cel odroczenie fizyczne
społeczeństwa, zawsze w pojęciu doskonałości ludzkiej łączył stronę cielesną i duchową, uważając
pierwszą za bardzo ważny czynnik kształtowania i rozwoju drugiej. I Wokulskiemu też
da pierwszorzędne zalety fizyczne: postawną, tęgą budowę, wysoki wzrost, zdrowie, siłę i hart
ciała. Walorom fizycznym odpowiadają w nim wartości ducha; wszystkie władze wewnętrzne
Wokulski ma albo świetnie rozwinięte, albo potencjalnie, lecz mocno tkwiące w jego duszy, gotowe
w każdej chwili do zaznaczenia swej obecności: rozum, zdolny do twórczej, samodzielnej pracy
we wszystkich kierunkach, które mu życie lub tendencje psychiczne narzucają, uczuciowość silną,
zdolną do ogarnięcia bogatej skali zjawisk, i wolę żelazną, konsekwentną, budzącą do czynu,
do męskiej, odważnej realizacji myśli i uczuć. Wokulski to słowem, w pojęciu Prusa, jednostka
wybitna, jednostka społecznie wysoce cenna, jednostka, która przy odpowiednich okolicznościach
mogłaby dać ogółowi bardzo wiele. Chodzi tylko o te okoliczności, o to, co społeczeństwo takiej
jednostce da, jak ją wykształci i czy i jak będzie chciało skorzystać z tych zalet, które ona posiada.
Otóż możemy stwierdzić od razu, że stosunek społeczeństwa do Wokulskiego był wprost
haniebny, że od niego dostał tylko to, co mu mogło życie utrudnić, i że kierunek, w jakim go ogół
popychał, był zawsze naigrawaniem się z tych wartości, które Wokulski mógł i chciał społeczeństwu
52
dać. Za winy, błędy, cierpienia i przegrane Wokulskiego odpowiedzialne jest społeczeństwo.
Konflikt jednostki wybitnej z ogółem, jakkolwiek istniał dla grupy idealistów epoki romantycznej, był
łagodzony przez rezygnację, poddanie się dobrowolne koniecznościom zewnętrznym, natomiast o ile
chodzi o Wokulskiego, który tej cechy nie będzie posiadał, dojdzie on do silnej jaskrawości,
do głuchej walki z otoczeniem. Konflikt ten przeżywał również Prus, i wiemy, jakie przyczyny go
spowodowały. Tragedia Wokulskiego jest tragedią Prusa — i pod tym właśnie względem zachodzi
główne podobieństwo pomiędzy autorem i jego bohaterem.
Zbliżenie duchowe Prusa do Wokulskiego odbiło się przy tym na jednej jeszcze kwestii bardzo
ważnej dla ideologii Lalki. W zamierzeniu Prusa i Wokulski miał być jednostką, której winą poniekąd
jest idealistyczna postawa wobec życia, niepotrzebna, zła w epoce upadku. Już nawet po napisaniu
powieści sam Prus sformułował to stanowisko w zastosowaniu do wszystkich idealistów,
występujących w Lalce: „Nasz idealizm ma w powieści... typy, cechujące się tym, że każdy z nich goni
za wielkimi dziełami, a nie dba o małe, podczas gdy realista Szlangbaum, wykonywając małe prace,
zdobywa kraj”. A jednak w Lalce — o ile chodzi o Wokulskiego — będziemy mieć inne ujęcie: pełną
aprobatę idealistycznego typu, który reprezentuje Wokulski, i uznanie dla kierunku, który on sobie
ostatecznie obrał. To jedno; a następnie: ponieważ droga ostateczna Wokulskiego nie będzie miała —
jak zobaczymy — nic wspólnego z kompromisem, tak niby potrzebnym epoce upadku,
i koniecznością odłożenia wszelkich idealistycznych koncepcji na przyszłość, aprobata więc tej drogi
da Lalce zupełnie nowe perspektywy i odkryje nową płaszczyznę stosunku Prusa do idealizmu.
Ażeby wyjaśnić sobie w całej pełni tragedię Wokulskiego oraz odpowiedzieć na pytanie, jakie
przyczyny spowodowały zlanie się w nim romantyka z lat 60-tych i pozytywisty z lat 70-tych —
musimy dokładnie skreślić poszczególne etapy jego życia.
Wokulski urodził się w 1832 roku, w sferze szlacheckiej; pod względem społecznym stał więc
on znacznie wyżej, niż Rzecki. Jednak wyższość ta była tylko wyższością pozorną — w istocie Stach
miał warunki gorsze, niż jego późniejszy przyjaciel, syn woźnego. Ojca Wokulskiego znamy: był to
człowiek, sięgający poziomem umysłu najwyżej połowy w. XVIII: ciasny, niedołężny, nie pojmujący
niczego poza klejnotem szlacheckim i procesem o majątki, które utracił przez nieudolną gospodarkę,
prawdopodobnie wówczas, gdy jedyny syn jego dochodził do pełnoletności. O tym, aby Stach
otrzymał jakiekolwiek, choćby najprymitywniejsze, podstawy wychowania, nie było nawet mowy:
ojciec nie mógł mu wpoić żadnych ideałów, gdyż ich nie posiadał, żadnych obowiązków wobec
innych, gdyż sam ich nie odczuwał — nie myślał też zupełnie o wykształceniu syna, gdyż nie
pojmował zupełnie potrzeby i wartości oświaty. Przypuszczał, że syn będzie, tak jak on i przodkowie,
siedział na roli i po jego śmierci gospodarował. Stach więc do lat dwudziestu jeden nic literalnie
nie robił; rósł, jak dzikie drzewo, pozbawiony opieki i kierunku, pędząc życie bez celu. Natura
jego zaczęła się jednak budzić: zaczął on sobie powoli uświadamiać swą zupełną ciemnotę, zapragnął
wiedzy, zapragnął pracy; nie były to cele jeszcze jasno i wyraźnie sformułowane, ujawniały się jednak
jako tendencje psychiczne, które starsi mogliby świetnie wyzyskać. Ojciec jednak tłumił w nim
te niepotrzebne zapędy, tłumił tak długo, dopóki nie stracił wszystkiej ziemi, którą posiadał.
Wówczas syn, który nic nie robił, stał mu się ciężarem; zaczął się z przyjaciółmi zastanawiać,
co z nim zrobić: kazać mu się uczyć — jak Stach chciał — czy oddać go do sklepu. Przeważyło,
rozumie się, to drugie: co komu przyjdzie z nauki, posługując zaś w jadłodajni, może syn mieć
korzyści natychmiastowe, a przy tym — co przede wszystkim ojciec brał w rachubę — będzie mógł
jemu pomagać finansowo w procesach, mających na celu odebranie dóbr. Jakaż straszna różnica
zachodzi pomiędzy młodością Rzeckiego i Wokulskiego, i jak różna była geneza ich pierwszych
kroków w życiu. Ojciec Wokulskiego, nie dawszy synowi żadnego wykształcenia i umieściwszy go
u Hopfera, zepchnął go od razu na najniższy szczebel społeczeństwa, na długi okres zatamował
sztucznie rozwój tych pierwiastków, które były Stachowi właściwe, i — jak zobaczymy — narzucił
mu jednocześnie tym faktem brzemię, które zacięży na jego życiu.
Gdyby Wokulski był jednostką przeciętną, decyzja ojca stałaby się początkiem i końcem jego
kariery życiowej. Ale stało się inaczej: samodzielność co do stanowienia o sobie, którą do pewnego
stopnia uzyskał, dostawszy się do Hopfera, stała się dopiero punktem wyjścia do rozwoju i nakreślenia
sobie w myśl własnych pragnień drogi życia. Budząca się silniej świadomość własnych zainteresowań
rychło dała poznać, że handel jest mu zupełnie obcy, natomiast w sposób nieprzeparty zaczęła go
pociągać nauka, której wielkie, nowe, nieznane mu horyzonty coraz lepiej wyczuwał; pragnienie
53
wiedzy staje się pędem żywiołowym, i Wokulski niezależnie od warunków postanawia ten pęd
zaspokoić. Widzimy, że pierwsza samodzielna decyzja Wokulskiego musiała jednocześnie oznaczać
zerwanie z atmosferą szlacheckiego poglądu na świat. Gdy Rzecki całe życie mógł kierować się tym,
co ojciec mu wpoił, Wokulski musiał zacząć od przeciwstawienia się własnemu ojcu. Ten pierwszy
krok stanie się symptomatyczny dla całego życia Wokulskiego: zawsze będzie on musiał dla
zrealizowania swych dążeń wyrywać się z atmosfery, która go otaczała, zawsze też ona będzie stawać
naprzeciw a nigdy z nim. Bo już w tym pierwszym samodzielnym okresie życia Wokulski, dążąc do
zdobycia wiedzy, nie tylko musiał przeciwstawić się ojcu, ale stanął w kolizji ze społeczeństwem,
które nie potrzebowało uczonych, „ale — chłopców i subiektów sklepowych” (II, 31).
Gdyby było inaczej, pragnienia Wokulskiego znalazłyby w otoczeniu odpowiedni oddźwięk,
tymczasem, zamiast pomocy, natrafił on na bezwzględny, jednomyślny opór; jego dążenie zostało
przyjęte drwinami i ironią, za którą kryła się nienawiść próżnej, zarozumiałej głupoty. Prus stosunek
społeczeństwa polskiego do ludzi nauki znał dobrze: odbił się on przede wszystkim na nim samym,
a następnie na całym szeregu polskich uczonych, których los Prus mógł niejednokrotnie obserwować [„Typowy uczony” polski wygląda tak: „Indywiduum chude, blade, z obłąkanymi oczyma, z wątrobą tak
powiększoną, że wystawała mu nad biodro, w wytartym surducie i spodniach oberwanych u dołu”. Biega on cały
dzień „za lekcjami”. Robi doświadczenia w szpitalnej aptece, lub we własnym piecu, czyta po nocach.
Społeczeństwo na uczonych patrzy „krzywo, jako na ludzi nie mających pieniędzy i darwinistów. Darwinista zaś
w Warszawie znaczy tyle, co rzezimieszek, który już odsiedział swoje, ale jeszcze nie wyszedł spod policyjnego
dozoru. Mniej więcej tak samo działo się uczonym w średnich wiekach...” (Kurier Warszawski, r. 1886). Poza
tym w stosunku ogółu do uczonych panuje inna jeszcze „potworna logika”: „Ponieważ ja” — mówi np.
przeciętny filister — „nigdy nie będę nie tylko znakomitym, ale nawet lichym lekarzem, więc nikt w naszym kraju
nie może być znakomitym lekarzem”. (Kurier Codzienny, r. 1887, Nr 335).]. Według Prusa, w Polsce ten
tylko mógł zdobyć wiedzę i poświęcić się jej, kto był niezależny materialnie; wówczas jego
tendencje rozwijały się jakby poza społeczeństwem, bez jego współudziału (np. Ochocki) — dla ludzi
zaś takich, jak Wokulski, znajdujących się prawie na dnie społecznym, stosunek środowiska był
czynnikiem niemal decydującym. Mówimy: niemal, gdyż mogła się zjawić wola i energia,
pobudzająca do pracy wbrew społeczeństwu. Tę energię i wolę niezwykłą w całej pełni okazał
naówczas Wokulski — po raz pierwszy wtedy okazała się jego zwarta moc wewnętrzna, która nie
cofa się przed najbardziej odstraszającymi przeszkodami, ujawniła się również tężyzna fizyczna.
Wokulski całymi dniami podaje gościom potrawy, a niestrudzenie uczy się po nocach i za pieniądze,
które mu pozostają po wyłudzeniach ojca, kupuje książki.
W kierunku, który w nauce zainteresował Wokulskiego, oraz w stosunku do wiedzy, odkryły się
od razu ciekawe strony jego psychiki. Pociągnęły go nauki matematyczne i przyrodnicze; kierunek
więc najbardziej ścisły i najtrafniej, według Prusa, dający poznać rzeczywistość; w naturze
Wokulskiego tkwi jak gdyby instynkt, skłaniający go stale ku drodze zdobywania najistotniejszych,
najbardziej zgodnych z prawdą walorów, instynkt, zjawiający się w nim samorodnie, nie wyrobiony
wychowaniem i wpływami zewnętrznymi. To jedno; a następnie już pierwsze jego kroki
w zdobywaniu wiedzy, kroki samouka, dowiodły szerszego, twórczego umysłu Wokulskiego. Wiedza
nie polegała na biernym zdobywaniu i przetrawianiu faktów; była ona wyrazem tęsknot i pragnień
duszy Wokulskiego do poznania tego, co było tajemnicą, do wydarcia naturze nieznanych jeszcze sił;
za tym pragnieniem, naówczas jeszcze prawdopodobnie niezupełnie jasno, marzył mu się ideał
przemiany warunków życia, które by i jego los zmieniły. Wokulski zaczął rychło pracować
nad zagadnieniem, poruszającym niejeden umysł w Polsce, nad perpetuum mobile, a nawet próbował
skonstruować odpowiednią maszynę. Założenie było błędne, ale nie o to tu chodzi: dowodziło ono,
że Wokulski będzie poszukiwał najwyższych zdobyczy, że, dążąc do ostatecznych rezultatów,
połowicznością się nie zadowoli; zobaczymy, że tak będzie ze wszystkim. — Nie mogąc winić
Wokulskiego, że zaczął on pracować nad tym, co jest niemożliwe, Prus jednak znajduje sprawcę tego
błędu. Wokulski, jako samouk, mógł nie znać wszystkich praw fizyki, ale gdyby w społeczeństwie był
inny stosunek do wiedzy, znaleźliby się ludzie, którzy by początkującego ucznia z błędu wyprowadzili
i wskazali mu drogę prawdziwą. Wówczas pracowitość Wokulskiego i jego zdolności twórcze
uwieńczone byłyby pomyślnym rezultatem. Ale tego u nas nie było; wysiłki więc jednostki niewiele
dać mogły bez współudziału innych; los Wokulskiego stawałby się coraz bardziej opłakany (lata szły,
już trzydziestka się zbliżała) i atmosfera ogólna prędzej czy później przygniotłaby go, gdyby nie kilka
pomyślnych okoliczności, które przyszły mu w pomoc.
54
Wrogi stosunek subiektów i gości, którzy dokuczali Wokulskiemu, groził mu rzeczą bardzo
ciężką: wydaleniem z jadłodajni. I niewątpliwie Hopfer usunąłby go, gdyby nie fakt, iż wiadomość
o uczącym się subiekcie zwabiała gości; drwili, drażnili Wokulskiego, przyglądali mu się, jak
dzikiemu zwierzęciu, ale przychodzili, żądni sensacji i niezwykłości. Wokulski stał się reklamą
dla sklepu! Następnie pokochała go córka Hopfera, Kasia, a ojciec jej, mając nadzieję, że stary
Wokulski wyprocesuje kiedyś swe majątki, tolerował to uczucie. Oto dzięki jakim przyczynom
Wokulski uchronił się od nędzy. Nie będzie więc rzeczą dziwną, że z powodu takich stosunków
w psychice jego zacznie się zarysowywać nieufność do ludzi, pogarda, a nawet głucha nienawiść,
że staje on się skryty, ponury, zaciekły; rodzi się też w nim duma, gdyż poznawanie wiedzy coraz
silniej umocnią w nim przekonanie o wartości drogi, którą obrał. I w naszych oczach, choć Wokulski
nic jeszcze nie stworzył, choć tylko sądzimy go po możliwościach, które ma w sobie, zaczyna on
zarysowywać się jako istota wybitna, spętana przez krocie karłów, które dlatego tylko są górą,
że występują olbrzymią, zwartą masą.
Wokulski jednak znajduje z czasem i pomoc rzetelną: zrazu jego dążenia uznali tylko dwaj „ludzie
prości”: Rzecki i Machalski, ale potem wiadomością o subiekcie, przygotowującym się do egzaminu
ze szkoły przygotowawczej, oraz myślącym o uniwersytecie, zainteresowali się studenci akademii
medyko-chirurgicznej. Szczęściem dla Wokulskiego stało się to, że jego borykanie się z otoczeniem,
a może nawet zbliżający się moment przegranej, przypadł w okresie, który stworzył powstanie
styczniowe. Młodzież akademicka, która stała na czele przygotowującego się ruchu, obok haseł
narodowych postawiła hasła społeczne: zbliżenie się do warstw niższych i zrównanie ich w prawach.
Dowiedziawszy się o niezwykłym subiekcie, rwącym się do wiedzy, z całym entuzjazmem
młodzieńczym podała mu rękę tak, że Wokulski w r. 1861 mógł, jako wolny słuchacz, rozpocząć
studia akademickie i porzucić Hopfera. Po straszliwym i symbolicznym rozstaniu się z jadłodajnią,
zamieszkał Wokulski u Rzeckiego. Zaczął się teraz nowy okres w jego życiu — furia pracy naukowej:
poza kilkoma godzinami, które Wokulski zużywał na dawanie korepetycji (wystarał się o nie Stachowi
nie Polak, ale Żyd — Szuman, i nie w polskich domach — ale w żydowskich!), oraz czterema
do pięciu godzinami snu, pracował i pracował bez przerwy; miał teraz już kierownictwo i nie myślał
o perpetuum mobile, ale też nie opuściło go pragnienie, by sięgnąć tam, gdzie stworzyć by można
rzecz wielką, epokową; pasją jego stały się naówczas balony — opanowanie powietrza
przez człowieka.
Wokulski w okresie tym jest pochłonięty nauką całkowicie; należy on do typu ludzi, którzy
w ideę, w pracę wkładają cały zasób ducha, poświęcając jej wszystkie siły, całą energię twórczą;
zjawiska innego rodzaju, choćby miały wartość, choćby były potrzebne z tego lub innego względu,
nie istnieją dla nich, o ile należą do kategorii niższej w ich mniemaniu. Ludzie tacy wtedy tylko
porzucą raz obrany kierunek, kiedy znajdą ideę wyższą, skupiającą jakby w sobie ich dotychczasowe
dążenia. Nie jest to typ, który by znalazł aprobatę u pozytywistów; nie ma w nim bowiem miejsca
na kompromis, na harmonijne rozłożenie sił w różnych dziedzinach. Podobnie jest z Wokulskim:
pochłonięty nauką, nie chce słyszeć np. o miłości Kasi Hopferówny, która dawała mu uczucie
naiwne wprawdzie, lecz proste i szczere, głębokie i trwałe; wścieka się on również na zaloty pani
Minclowej. Dla niego miłość wtedy dopiero stałaby się czymś istotnie ważnym i wartościowym,
gdyby złączyła się z jego dążeniami naukowymi. To się na razie nie stało, natomiast inne problematy
zmieniły dotychczasowy bieg jego życia: sprawa narodowa i zagadnienia społeczne. — Wokulski,
do chwili zetknięcia się z Rzeckim i studentami, dzięki wychowaniu i warunkom, w których żył,
o tych kwestiach nie wiedział zapewne nic zgoła lub też bardzo niewiele, a w każdym razie nie miał
najmniejszego pojęcia o jakichś obowiązkach względem innych. Wobec sprawy narodowej był
obojętny, wobec pracy dla społeczeństwa nastrojony wprost wrogo. Wpływ jednak Rzeckiego, dalej,
w stopniu silniejszym, wpływ przedstawiciela młodzieży akademickiej, pana Leona, a przede
wszystkim lektura poezji romantycznej zmieniła radykalnie jego stosunek do tych zagadnień.
W postaci pana Leona skreślił Prus typowego reprezentanta młodzieży z okresu 63 roku.
Krytyczny stosunek większości autorów pozytywistycznych do powstania, zrazu niesłychanie ostry,
z czasem łagodniał, a nawet znajdował usprawiedliwienie i aprobatę; dowodem tego Nad Niemnem
Orzeszkowej. Prus jednak nie posunął się nigdy do całkowitego usprawiedliwienia tego ruchu:
uznawał szczerość i czystość intencji, potępiał nierealność i niedojrzałość młodzieńczą. Cechy te
ujawnia w sposób bardzo silny pan Leon. Jest to młodzieniec, niemający nawet dwudziestu lat, natura
egzaltowana, przewrażliwiona uczuciowo, nieomal histeryczna (skłonność do spazmów); człowiek,
55
patrzący na życie wyłącznie przez pryzmat gorączkowego entuzjazmu i dlatego nieznający zupełnie
rzeczywistości, z którą się nie stykał, której nie wyczuwa; jednostka, nieumiejąca spokojnie myśleć,
krytycznie ustosunkować się do otaczających ją zjawisk, i po męsku, konsekwentnie postępować.
(…)
Wokulski, znacznie starszy od pana Leona, niezdolny do podlegania łatwym entuzjazmom,
znający stokroć lepiej życie, a głównie doświadczony w krzywdzie społecznej nie był zbyt podatnym
materiałem dla agitacji. A jednak w rozwoju duchowym Stacha rola pana Leona stała się bardzo
ważna: otworzył on bowiem oczy Wokulskiemu na zagadnienia dotychczas przed nim zamknięte,
wskazał mu nowe horyzonty, rzucił olśniewające perspektywy. Jakkolwiek nauka dla niego była
naówczas ideą najwyższą, przecież nigdy nie była ideą oderwaną; zaznaczyliśmy, iż — może
niezupełnie świadomie — Wokulski wiedzę łączył z dążeniem do przemiany warunków życia.
(Pod tym względem Prus udzielił swemu bohaterowi własnego stanowiska wobec nauki). To dążenie
jednak tak długo musiało mieć charakter nieokreślony i mglisty, dopóki nie stanęły przed Wokulskim
wyraziście sformułowane trzy pojęcia: ludzkość, naród i społeczeństwo, oraz wzajemny ich stosunek
do siebie. Otóż w ideologii pana Leona pojęcia te wystąpiły po raz pierwszy przed Wokulskim; po raz
pierwszy też określona została rola jednostki wobec nich. Jednostka w tej koncepcji jednocześnie
zarówno zmalała, jak i niepomiernie wzrosła. Zmalała, gdyż jej działalność została podporządkowana
idei wyższej, najwyższej idei człowieka, jaką jest naród; przez ideę narodową dochodzi się do pracy
dla społeczeństwa a nawet ludzkości; wzrosła, gdyż w ręce każdej jednostki złożone zostało poczucie
wybitnej roli, jaką może ona odegrać w rozwoju idei narodowej. — Chociaż Wokulski przez długi
czas miał poważne zastrzeżenia co do koncepcji pana Leona, jednak stały się one punktem wyjścia
w pracy wewnętrznej; panu Leonowi w pomoc przyszła naówczas cała poezja wieszcza naszego
romantyzmu, która zaczęła w Wokulskim powoli załamywać dane, wyniesione z obserwacji,
i niszczyć krytycyzm, dotychczas zachowywany wobec życia.
W Wokulskim zaczął się stopniowo rozwijać głęboki przełom duchowy, który zakończył się
triumfem ideologii romantycznej. Ideologia ta, zrazu obca Wokulskiemu, musiała z czasem go
podbić: odpowiadała ona bowiem jednej z najważniejszych jego tendencji psychicznych: dążeniu
do zdobycia tego, co jest wielkie, piękne i twórcze, dążeniu do ogarnięcia jak najszerszych
horyzontów ducha; była pełna i jednolita, nie cofała się przed niczym, ale też obiecywała wszystko.
Duszę Wokulskiego ujarzmiła, spętała i zniewoliła dla siebie, stała się dla niego słońcem,
w którego promieniach dojrzał najwyższe tajemnice życia, ujęte ze stanowiska idealistycznego,
ale słońcem, które jednocześnie go oślepiło. Tak, oślepiło, mówi Prus, gdyż zniszczyło w nim
intuicyjne wyczucie prawdy realnej, pozbawiło go możliwości trafnej oceny teraźniejszości,
zahamowało wytwarzanie wprawdzie pesymistycznego, ale prawdziwego poglądu na społeczeństwo
współczesne i współczesnego mu człowieka. Bo Wokulski, prędzej czy później, pogląd na znaczenie
trzech zasadniczych pojęć: ludzkości, narodu i społeczeństwa wytworzyłby sam i wytworzyłby pogląd
słuszny — mógłby też trafnie działać. Teraz stał się jednostką jakby zamagnetyzowaną, stał się
lunatykiem, szukającym lub dopatrującym się wszędzie szczytów, wszędzie ideałów, nawet tam,
gdzie były oczywiste niziny i bagno. Poezja romantyczna uczyniła z niego tragicznego don Quichota,
któremu obuchem życie raz wraz przypominać będzie, że się łudzi, że „rzuca się na wiatraki”
i że „zamiast królewny” znajdzie „brudną dziewkę od krów” (II, 317). I z Wokulskim też powtórzy się
to, co było z Rzeckim, tylko znacznie bezwzględniej, bardziej krwawo i brutalnie.
Pod wpływem ideologii romantycznej zmienia się stosunek Wokulskiego do nauki.
Nie przestaje ona być jego ideałem, ale łączy się integralnie z pracą dla społeczeństwa. Ponieważ
jednak w myśl teorii romantycznych żadna praca nie jest możliwa w warunkach, w jakich się Polska
znajdowała, tj. w niewoli, przeto przed pracą społeczną, przed nauką, jako wyrazem tej pracy, staje
inna naczelna konieczność: walka o wyzwolenie narodu. Z bólem będzie Wokulski później
wspominał, że „gdy chciał służyć społeczeństwu, choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu
fantastyczne marzenia zamiast programu” (I, 31). Lektura poezji romantycznej bowiem, budząc
w nim głębokie uczucia narodowe, rozbudziła także wiarę w skuteczność rewolucyjnego czynu w celu
zdobycia swobody; a ponieważ w jego silnej, męskiej psychice nie ma żadnej luki pomiędzy
słowem i czynem, pomiędzy ideą i wykonaniem jej, więc też, gdy przyszedł — jak wydawało się
grupie zapaleńców — odpowiedni moment, on pierwszy stanął, choć entuzjaści stchórzyli! Uważał,
że naukę na czas pewien trzeba odsunąć zupełnie i rzucić się w wir walki, którą też prowadzi z dumą,
mocą i wiarą niezłomną.
56
Złudna jednak była ta wiara... Powstanie zakończyło się klęską, a Wokulski wygnany został
na Syberię. Ruina nadziei nie doprowadziła go jednak, jak Katza, do bezwzględnej rozpaczy,
ani do kontynuacji marzeń poprzednich, jak Rzeckiego; ma zbyt silny i żywotny ustrój duchowy,
aby wpaść w stan pierwszego, a zbyt dużo krytycyzmu, by ciągle tkwić w tym, co okazało się
nierealną złudą. W przeciwieństwie do jednostajności poglądów pana Ignacego, będzie on ciągle
postępował naprzód, będzie zdolny do obalenia wierzeń poprzednich, a zastąpienia ich nowymi, które
dają mu coraz wyższe poznanie. Ale pochód ten jest pochodem straszliwie ciężkim.
Przeżyć Wokulskiego po klęsce powstania nie mógł Prus ze względów cenzuralnych omawiać
dokładnie; jednak drogą analogii z innymi podobnymi katastrofami w życiu bohatera Lalki, możemy
je sobie wysnuć. Wiara romantyczna w misję narodu stała się dla Wokulskiego potężnym
imperatywem wewnętrznym, który wywołał odpowiedni czyn; na ten czyn postawił Wokulski
wszystko, złączył z nim całą swą ideologię, cały zasób woli i energii; jeśli przy tym uświadomimy
sobie, że Wokulski do wszystkich zagadnień życia, które podejmował, odnosił się bardzo poważnie,
że nie był to człowiek połowiczny — przyjdziemy do wniosku, że poczucie klęski musiało
wstrząsnąć do głębi całym jego organizmem duchowym. Zdolność do wyciągania logicznych
wniosków z każdego faktu, konieczność szukania prawdy, zmuszała go do krytycznego stanowiska
wobec romantyzmu politycznego; ale krytycyzm ów obalał to, co w przeświadczeniu Wokulskiego
było wielkie, było słuszne, co powinno być prawdą. Uświadomić sobie on musiał, że każda inna
teoria, która zastąpi poprzednią, nie da ani takich horyzontów, ani takich wartości, że nie będzie
motorem, w którego imię można i trzeba będzie walczyć. Ale trudno: wyboru przed sobą nie miał,
tylko konieczność, narzuconą przez życie. Zdławił więc, zdusił w sobie promienne blaski
romantyzmu: zamiast idei sprawiedliwości, idei wolności, ujrzał inne prawo, kierujące życiem
narodów, prawo siły, które ujawnia się z całą konsekwencją i bezwzględnością. Kontrast z wiarą
poprzednią był tak ostry, że rzucił na tę kategorię zjawisk mroczny cień, który w duszy Wokulskiego
w światło zamienić się od razu nie mógł; odsunął się też od tych zagadnień i zerwał z myślą walki
o wyzwolenie narodu.
Poczucie złudności politycznych wskazań romantyzmu stało się punktem wyjścia dla szeregu
nowych poglądów, które teraz zaczął rozwijać Wokulski; powoli ukształtował się w nim cały
systemat filozoficzny, będący przeciwieństwem idealizmu romantycznego, opierający się
o pozytywistyczny stosunek do życia. Zrozumiał Wokulski, że porywami uczucia, marzeniem
nie dojdzie do żadnego celu, że tylko surowa krytyka, rozumowa ocena zjawisk życia doprowadza
do poznania rzeczywistości i prawdy; staje przed nim konieczność stosowania analizy drobiazgowej
i obserwacji dokładnej, jako jedynych drogowskazów, pozwalających na unikanie pomyłek i błędów.
Uznawszy te postulaty, Wokulski z taką samą powagą będzie dążył do stosowania ich w życiu,
jak poprzednio działał w myśl wspaniałych syntez romantycznych. Potem, gdy ból zawodu przeminie,
będzie Wokulski szczycił się tymi nowymi poglądami, które uważał za wielką zdobycz dla siebie.
Łudził się jednak, mniemając, że przemienił się całkowicie; zmiana dotyczyła tylko pewnych
poglądów, dotyczyła metody poznania, ale nie mogła stłumić w ogóle idealistycznych tendencji jego
duszy. Dzięki tej przemianie runął wprawdzie romantyzm polityczny, ale nawet — choć tego
Wokulski sobie nie uświadamiał — inne ideały romantyczne pozostały w jego duszy, czekając tylko,
kiedy będą się mogły wyładować. W Wokulskim będzie teraz jak gdyby dwóch ludzi; jeden,
badający prawa życia i rozwoju na podstawie założeń pozytywizmu, krytyczny, odrzucający wszystko
to, co nie jest namacalną rzeczywistością, bliski materializmowi; drugi — to idealista, rwący się
uczuciem do przekroczenia świata, danego zmysłami i obserwacją, marzeniem przekraczający
rzeczywistość (dodatni typ marzycielstwa), lub na nią patrzący przez iluzję romantyczną (ujemny typ
marzycielstwa). Drugi ten człowiek, choć utajony, choć zdawałoby się nieraz nieobecny, będzie
odzywał się w chwilach najbardziej decydujących, jako siła kierownicza i zwycięska.
Przemiana na korzyść pozytywizmu dokonała się w Wokulskim podczas jego pobytu
na Syberii; okres ten, który, zdawałoby się, powinien być jednym z najcięższych, był właściwie
pierwszym, w którym Wokulski swobodnie odetchnął [Na str. 80 I-go tomu Lalki mamy urywek,
którego treść stanowią rozważania Wokulskiego o swej przeszłości. W wydaniu książkowym ustęp ten
został obcięty przez cenzurę; po słowach „...które niedawno podawał gościom” winno być:
„Odetchnął dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie i przyjaźń Czerskich,
Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił do kraju prawie uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał
zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do handlu... (Kurier Codzienny, r.1887)]. Tam dopiero zniknęło
57
prześladowanie, którego doznawał od społeczeństwa własnego (bolesna ironia), tam także przestał
oddychać atmosferą szaleńczego marzycielstwa, tam mógł oddać się pracy w zakresie najbardziej
mu odpowiednim, tj. zbliżyć się do nauki, która teraz znów stanęła przed nim, jako idea naczelna,
zyskująca coraz bardziej na wartości w miarę nowego ustosunkowywania się do życia.
Jeśli czynnikiem decydującym w życiu jest siła, to naczelnym zadaniem człowieka jest jej
zdobywanie, a głównym środkiem pomocniczym w tej sprawie są naukowe badania przyrody.
Na Syberii spełnia się młodzieńcze marzenie Wokulskiego: zostaje on uczonym; wartość twórczego
jego umysłu oceniło obce, wrogie otoczenie: były subiekt Hopfera zaczyna za swe odkrycia
otrzymywać podziękowania i gratulacje od petersburskich towarzystw naukowych [Lekceważenie
uczonych polskich przez społeczeństwo własne, a uznawanie ich zasług przez obcych, to też jeden z typowych
objawów naszego życia. Szczególnie społeczeństwo polskie niechętnie odnosi się]. — Na Syberii także inna
jeszcze możliwość stanęła przed Wokulskim: oto możność zrobienia majątku. Studia nad ekonomią
społeczną oraz poznanie okolic Irkucka wskazały mu na ogromne bogactwa kraju i na korzyści, jakie
by wypłynęły z jego eksploatacji, z organizowania handlu i przemysłu. Pochłonięty całkowicie nauką,
nie myślał jednak zupełnie o tej drodze — wskazał ją tylko innym, uzyskując za to szczerą
wdzięczność i przyjaźń Moskali, zupełnie przeciwnie, niż później w Polsce. Sam zaś utrzymywał się
z lekcji — I to również dawało mu utrzymanie zupełnie dobre, nawet mógł jeszcze coś niecoś
zaoszczędzić.
Warunki więc na Syberii miał Wokulski pomyślne; jednak nie wystarczały mu one: znalazłszy się
poza społeczeństwem polskim zawisł jakby w powietrzu i nie znajdował dostatecznie zadowalającej
go podstawy działania. Nauka, w obecnej jego koncepcji, silnie była połączona z życiem: stawała się
ona najważniejszym czynnikiem organizowania nowych form bytu i opanowania rzeczywistości;
zwycięstwo w walce o byt zależało od tych właśnie zjawisk. W Wokulskim budzi się stopniowo
pragnienie, aby swe siły, swą umiejętność i nowe zdobycze rzucić na szalę społeczeństwa
polskiego; w przemianie bowiem warunków życia widział teraz ocalenie bytu społeczeństwa, ocalenie
narodu. Stanął on na stanowisku pozytywizmu polskiego: nie przez wyzwolenie narodu
do organizowania społeczeństwa, jak chciał romantyzm, ale odwrotnie: trzeba zacząć
od społeczeństwa, ażeby w przyszłości, przez wzmocnienie jego organizmu, dojść do wolności
narodu. — Wokulski rychło zapomniał o krzywdach, których nie szczędziło mu własne
społeczeństwo, uwierzył, iż teraz, mając za sobą uczestnictwo w powstaniu, zdobycze nauki
oraz pragnienie pracy dalszej, będzie przez ogół przyjęty zupełnie inaczej; był przekonany, że znajdzie
pomoc, uznanie i życzliwe serca. Toteż, choć na Syberii otwierała się przed nim przyszłość świetna,
choć miłość jednej bardzo bogatej Rosjanki dawała mu gwarancje szczęścia osobistego, Wokulski,
skoro tylko uzyskał pozwolenie, wraca do kraju.
Wraca, ale po to jedynie, aby od społeczeństwa dostać nowy policzek i ponieść nową sromotę.
Społeczeństwo polskie wartości nauki i teraz nie odczuwało, o powstaniu i jego uczestnikach wszyscy
zapomnieli zupełnie; nie zapomniano o jednej tylko rzeczy — że Wokulski był kiedyś subiektem.
Nikt tego mu nie chciał przebaczyć: ani ci, do których sfery należał poprzednio, ani ci, do których
przez zdobycie wiedzy przeszedł; otoczyła go znów głucha niechęć, szyderstwo i gniew. Wokulski
wpadł w nową otchłań cierpienia, strasznych upokorzeń i zawodów, zadawanych mu przez podłość
ogółu, dla którego kiedyś życie narażał, a obecnie chciał pracować. Poczucie bezmiernej,
niezasłużonej krzywdy wywołało pogardę, gniew i nienawiść, które Wokulski zamknął w sobie,
nie chcąc się poniżać ani do zemsty, ani do tłumaczeń i usprawiedliwień. Zerwał tylko uczuciowo
i rozumowo ze społeczeństwem, odsunął się od życia, uniezależnił od choćby najdrobniejszego
kontaktu z ogółem. Cóż, kiedy i ta niezależność, ostatni szaniec zachowania godności wewnętrznej,
nie trwała długo — rychło zajrzała mu w oczy nędza, a ponieważ pracy nikt dać nie chciał, groziła
mu śmierć głodowa. Wokulski dochodził do ostatecznej rozpaczy: był osaczony ze wszystkich stron:
„może rozbiłby sobie łeb gdzie pod Nowym Zjazdem — powiada Rzecki — gdybym od czasu do czasu
nie przyszedł mu z pomocą” (l, 387). Z głodu też i nędzy sprzedał się Minclowej, pojmując ją
za żonę. Miał prawo to uczynić; Prus usprawiedliwia go tak, jak i usprawiedliwiał młode dziewczyny,
oddające się z nędzy prostytucji. Wokulski przy tym jest całkowicie świadom wartości moralnej
swego kroku, jest pełen odrazy do tego małżeństwa: „Wiem — mówił do Rzeckicgo — że jestem
świnia. Ale... jeszcze najmniejsza z tych, jakie tu... cieszą się publicznym szacunkiem” (I, 388).
Społeczeństwo bowiem zostawiło mu tę jedyną drogę, która mogła go utrzymać przy życiu, ono go
przecież popchnęło w objęcia Minclowej, co jednak nie miało oznaczać, aby się zakończyły
58
prześladowania. Ci, którzy poprzednio z całą perfidią odbierali mu wszystkie wartości, obecnie ranili
go wskazywaniem na cnoty, których się wyrzekł. „Sprzedał się starej babie... ten niby to Brutus...
Uczył się, awanturował się [to znaczy: brał udział w powstaniu] i... klapł...” (I, 389). Nikomu jednak
z tych surowych sędziów, pozbawionych zresztą zupełnie instynktu moralnego, nie przyszła myśl,
że to oni winni są poniżeniu Wokulskiego.
A tymczasem dla niego przyszedł jeden z najcięższych okresów w życiu — okres takiej
niewoli, że wygnanie na Sybir było, w porównaniu z tym, niemal rajem. Ożeniwszy się z Minclową,
Wokulski chciał do niej ustosunkować się jak najuczciwiej i jak najlojalniej: choć nie mógł dać
uczucia, dał pracę przez zajęcie się jej interesami, oraz spełniał z zupełnym poddaniem te wszystkie
obowiązki, których od niego, jako od męża, wymagała żona. Dzięki małżeństwu Wokulski znów
przypadkowo dostał się do handlu: stłumił poczucie obcości, stłumił całą swą niechęć, jaką miał
do tego zawodu, zerwał z nauką, wziął się do pracy w sklepie, jakby był płatnym subiektem;
za pomocą przemnożenia dochodów chciał zrekompensować poniżający go fakt, że był na utrzymaniu
żony. Za jego też kierownictwa obroty handlowe potroiły się. Praca w sklepie, choć ciężka, była mu
jednak milsza stokroć, niż obcowanie z żoną; ale i tutaj nie sarknął ani razu: chodził z nią
po kościołach, koncertach, teatrach, bawił jej gości, a nade wszystko — i to było najgorsze — musiał
znosić pieszczoty i umizgi pani Małgorzaty, która wszystkich środków używała, aby się
przypodobać swemu ukochanemu „Stasieczkowi”. Czułość kobiety zupełnie zhisteryzowanej,
jej zazdrość nie mająca żadnych podstaw, wywołująca szereg wybryków, dusiły Wokulskiego jak
żelazna obręcz, zaciskana na szyi. Po trzech latach pożycia „stalowy ten człowiek” zaczął się „giąć
w aksamitnych objęciach jejmości” (I, 391). Pochylił się, zgarbił, ogarnęło go jakieś przytępienie
ogólne, zniknął gdzieś zapał, energia twórcza, rozwiały się wszelkie idee, pragnienia, dążenia
wyższe — pozostał tylko codzienny, bezbarwny, nudny i nużący niesłychanie kierat życia,
nie przedstawiający na przyszłość możliwości zmian, żadnej nadziei, żadnego celu — pozostała
atmosfera mieszczańska, która się zaczęła jak jad sączyć w jego duszę. „Powoli i stopniowo lew
przerabiał się na wołu...” „Kiedym go widział — powiada Rzecki — w tureckim szlafroku,
w haftowanych paciorkami pantoflach i w czapeczce z jedwabnym kutasem, nie mogłem wyobrazić
sobie, że jest to ten sam Wokulski, który, przed czternastoma laty [w r. 1863], w piwnicy Machalskiego
zawołał: — Ja...” (I, 391).
W piątym roku pożycia małżeńskiego, na szczęście, pani Małgorzata, wysmarowawszy się od stóp
do głów jakimś „eliksirem młodości”, zmarła, zapisując „swemu Stasiulkowi” cały majątek. Ale ani
fakt wyzwolenia, ani niezależność finansowa nie zdołały odrodzić Wokulskiego i wrócić mu dawnej
energii. Zawód, który sprawiło mu społeczeństwo, i rola „kupionego męża” zbyt głębokie zmiany
wywołały w nim; po śmierci żony osowiał on jeszcze bardziej, zerwał stosunki ze znajomymi, przestał
zajmować się handlem; mając zaś byt zapewniony „zagrzebał się w naukowych książkach”. Ale ten
powrót do nauki nie był połączony z żadną mocą wewnętrzną, z żadną ideą; nie był twórczą emanacją
ducha, lecz raczej starczym nałogiem i zapełnieniem sobie pustki bezczynności. Stan apatii przez to
nie zginął, wegetacja nie przekształciła się w życie.
Obudzić go mógł tylko jakiś gwałtowny wstrząs. Ale z której strony mógł przyjść?
Na uczestnictwie w sprawie narodowej przegrał, na oddaniu się pracy społecznej zawiódł
się sromotnie. Pozostała jedna jeszcze dziedzina, dotychczas nietknięta przez życie i utajona głęboko
w duszy Wokulskiego. Dziedzina ta — to miłość, a więc uczucie, którego zjawienie się u każdego
człowieka jest, według Prusa, koniecznością fizjologiczną i psychologiczną, wypływającą z praw
natury — uczucie, odzywające się tym silniej, tym bezwzględniej im przychodzi później, im jednostka
bardziej chce mu się obronić. Tak było z Wokulskim: za młodu lekceważył miłość i, pochłonięty
całkowicie zawsze inną ideą, tłumił ją w sobie; toteż odpowiednie tendencje gromadziły się w jego
duszy coraz silniej, aż wreszcie stały się potężnym kapitałem, gotowym w każdej chwili do wybuchu.
To jedno. A następnie, zetknięcie się z poezją romantyczną nie tylko obudziło w nim idealistyczny
pogląd na rolę narodu, ale tak samo w zakresie życia jednostkowego wskazało na najwyższe uczucie
— miłość do kobiety idealnej, „niebianki”. Miłość w koncepcji romantycznej, oparta o mistyczne
pokrewieństwo dusz, odrzucająca możliwość przypadku i przewagę zmysłów, uważana
za najpotężniejszą dźwignię duchowego rozwoju jednostki, musiała przemówić do idealizmu
wrodzonego Wokulskiemu, musiała stać się dla niego objawieniem i obudzić tęsknotę za jej realizacją.
Ale ponieważ nauka, następnie potrzeby narodowe i społeczne były dla niego poprzednio
najważniejsze i nie pozwalały na to, aby wszystkie władze duszy ześrodkowały się na uczuciu
59
osobistym, przeto ideał miłości i tęsknota za nim były stale poza świadomością Wokulskiego i tylko
z rzadka, w chwilach zadumy, występowały w formie niejasnych przeczuć i obrazów marzycielskich.
Trzeba było dopiero takiego momentu, gdy wszystkie możliwości twórczego czynu zostały
zahamowane, aby siła ta, tak długo tłumiona (Wokulski ma z górą czterdzieści lat) i tak głęboko
utajona, mogła się zjawić. Chwila ta nadeszła właśnie teraz, gdy społeczeństwo obcięło brutalnie
Wokulskiemu jego skrzydła i lwie pazury; zaczął się on wprawdzie pogrążać w uwiąd starczy,
ale w jego podświadomości tkwił ten ładunek dynamitowy, który, za lada potrąceniem, mógł
całkowicie owładnąć jestestwem Wokulskiego. Wystarczy, aby zetknął się on z kobietą, która, w jego
mniemaniu, odpowiadałaby ideałowi romantycznemu, która by była jednym z owych „białych
aniołów z skrzydłami jasnymi” — wówczas los jego będzie zdecydowany, wówczas uzna on
za konieczność to, co mogło być tylko trafem. Bo istotnie przypadkowo Wokulski zetknął się z panną
Izabelą i od razu uznał w niej istotę jemu przeznaczoną, od razu jakby iskra życia przejęła całą jego
duszę i odrodziła go. „W starcu ocknął się... Stach Wokulski”. (I, 392).
Wiemy, że panna Izabela miała wszystkie dane — niestety pozorne — aby uchodzić
za „niebiankę”. A moment, w którym poznał ją Wokulski, jeszcze jej urok pogłębił. Było to
w teatrze; treść Violetty, apoteozująca głęboką miłość szlachetnej bohaterki, nastroiła odpowiednio
uczuciowość Wokulskiego. Panna Izabela siedziała w loży, olśniewająco, klasycznie piękna, ubrana
w białą suknię, jakby symbol niewinności, czystości i anielstwa; siedziała zapatrzona gdzieś
przed siebie w dal, niby stęskniona, niby pełna oczekiwania... Wokulski przypatrywał się jej długi
czas, i zdawało mu się, że ją już kiedyś widział, że ją dobrze zna, a w każdym razie, że na nią
od dawna czekał. Stała się ona dla niego jakby realizacją obrazu, tkwiącego w duszy. Czar zaczął
działać, uczucie poczęło się rozwijać, karmiąc się głównie nie podnietami z zewnątrz, lecz tęsknotą;
będzie się ono kształtować nie w zależności od zbliżenia się i poznawania panny Izabeli,
lecz wyłącznie będzie miało charakter aprioryczny, będzie rozwinięciem pragnień, które miał
w duszy, pragnień, wywołanych przez romantyczną teorię miłości.
Wokulski znów zacznie czuć i działać jak człowiek zamagnetyzowany; życie jego stanie
ponownie na niebezpiecznej pochyłości, pozbawione jedynej busoli, jaką daje oparcie się
o rzeczywistość; rezultat pomyślny takiej drogi mógłby zjawić się tylko wówczas, gdyby wybór
Wokulskiego padł na jednostkę, której wartość zbliżałaby się do ideału, przez niego piastowanego.
Ale Prus uważa, iż to nie było możliwe: Wokulski miał naokoło siebie kobiety bardzo wartościowe,
kobiety, które obdarzały go prawdziwym uczuciem, ale żadna z nich nie mogła wzbudzić jego
wzajemności. Wokulski musiał pokochać kobietę tego typu, co panna Izabela. Romantyzm bowiem
tak samo uczucie miłości oparł na ideale fikcyjnej kobiety, jak zagadnienie narodowe
na fikcyjnym pojęciu narodu. Kobieta w pojęciu romantycznym to istota nieziemska, pozbawiona
zupełnie cech przeciętnych, wielka przez moc swego uczucia i intuicyjną skłonność do najwyższych
wartości życia; codzienność jej jest obca: wszystkie bohaterki utworów romantycznych to istoty
niezwykle, pokazane w niezwykłych sytuacjach i otoczone niezwykłą draperią.
Wokulski, którego ideał kobiety ukształcił się na wzorach takich, jak Grażyna, Aldona itp.,
nie mógł pokochać ani Kasi Hopferówny ani pani Stawskiej — bo nie mógł go w nich olśnić urok
niezwykłości, będący punktem wyjścia dla uczucia, narzucający wiarę, że niecodzienny blask
zewnętrzny łączy się z nieziemskimi cechami duszy. Mógł tylko pokochać kogoś z tej sfery,
która kultywowała niezwykłość, tj. ze sfery arystokratycznej. Że Prus uważał to za objaw typowy,
dowodem miłość stryja Wokulskiego do prezesowej, a przede wszystkim kilkakrotne powoływanie się
na uczucie Mickiewicza do Maryli. Jaka natomiast była wartość tej sfery i czym było dla niej
lubowanie się w niezwykłości — wiemy. Ale i tutaj jeszcze Wokulski mógł znaleźć jednostki,
które mimo zgubnego wpływu otoczenia miały niezaprzeczone wartości — np. pani Wąsowska;
kobiety jednak takiego typu również pokochać nie mógł, gdyż jej szczerość musiała zniszczyć nimb
anielskości duszy: pani Kazimiera wydaje się Wokulskiemu nieraz potworem, szatanem! Kobiety
z arystokracji, mając pomyślne warunki zewnętrzne (urodę i świetność otoczenia, w którem się
ukazywały), łatwo mogły wśród ludzi, chcących w nich widzieć „niebianki” wzbudzić to złudzenie,
ale tylko za pomocą zachowywania odpowiednich pozorów; jeśli pozory były świadome — zjawiało
się oszustwo, czynione w dobrej wierze — świadczyły o zwyrodnieniu. Takie tylko czynniki były
ukrytymi sprężynami, które pociągały nieznających życia i idealizujących je romantyków. Innej
możliwości Prus nie widzi — prezesowa to wyjątek. I Wokulski też musiał umieścić kapitał swego
serca tam, gdzie były tylko pozory, ukrywające piętno zwyrodnienia lub brud oszustwa.
60
Usposobienie Wokulskiego, fakt, że nigdy nie umiał on rozmieniać na drobną monetę swych
przeżyć, następnie głód miłości stanowiły poważne niebezpieczeństwo, i budziły wątpliwość,
czy Wokulski wydobędzie się z matni, którą zarzuciły na niego ideologie romantyczne. Ale, z drugiej
strony, krytycyzm, który wyrobił on w sobie w sposób bardzo wybitny, mógł, odezwawszy się w porę,
powstrzymać lawinę, lub chociaż skierować ją w inną stronę. I ten krytycyzm rzeczywiście się
odezwał już w pierwszym stadium miłości, kiedy Wokulski, nie umiejąc jeszcze określić charakteru
swego uczucia do panny Izabeli, uświadamiał sobie, że staje się ona jakby „mistycznym punktem”
całego jego życia; wówczas rozum podsunął mu myśl trzeźwą, iż może się myli, może panna Łęcka
„nie jest żadnym środkiem jego duszy, ale zwykłą, a może nawet bardzo pospolitą panną na wydaniu”
(I, 81), i wskazał jedynie racjonalny sposób postępowania — by poznać ją. Ale i teraz natknął się
Wokulski znów na przeszkodę ze strony społeczeństwa: stosunki panujące odgrodziły go od panny
Izabeli chińskim murem tak, że kiedy po raz pierwszy, po przezwyciężeniu niesłychanych trudności,
mógł się z nią zetknąć, kiedy miał możność obserwować ją i oceniać jej wartość moralną —
uczucie rozwinęło się tak potężnie, że rozum, uzbrojony w cały aparat krytyczny, usunąć miłości
nie mógł. Wokulski stał się niewolnikiem swego uczucia, które się przerodziło w namiętność.
W chwilach, kiedy Wokulski wierzy w pomyślny rezultat swych dążeń i w wartość ukochanej,
zjawia się w nim dawna moc spotęgowana jeszcze niesłychanie, zjawia się energia żelazna, napięcie
wszystkich władz duchowych i zdolność do czynów, choćby najtrudniejszych, najbardziej
nieprawdopodobnych, czynów, które by dały mu osiągnięcie celu. Cel ten obecnie ogranicza się
do jego własnej osoby, jest więc bez porównania ciaśniejszy, niż dawniejsze dążenia Wokulskiego;
uważa on jednak, iż wolno mu, jak i każdemu człowiekowi, dążyć do szczęścia osobistego.
Niezaspokojone pragnienie serca równa się dla niego śmierci, a on chce żyć; żadne społeczne
czy naukowe względy nie mają prawa zabronić mu tego. Namiętność więc zmienia zasadniczo
stosunek Wokulskiego do życia: szczęście osobiste, które dotychczas w jego mniemaniu było
na planie ostatnim, teraz wysuwa się na plan pierwszy, wobec niego bledną wszystkie aspiracje
dawniejsze. „Pracę dla szczęścia — rozumiem, ale pracy dla fikcji, nazywającej się społeczeństwem,
czy sławą [Wokulski ma na myśli sławę, zdobytą pracą naukową] — już bym się nie podjął.
Społeczność niech sama myśli o sobie, a sława... Trzy wieki sławy oddam za chwilę szczęścia i dziwię
się tylko mojej głupocie, że kiedyś inaczej myślałem” (1, 265). Zarzuty ze strony otoczenia wobec
takiego stanowiska jeszcze bardziej zacinają Wokulskiego. Zrywa się bunt w jego duszy. Jakim
prawem społeczeństwo, samo składające się z egoistów, może od niego wymagać jakichkolwiek ofiar?
A co uczyniło ono, gdy chciał mu oddać swe siły? „Ach, ci kochani bliźni i to społeczeństwo”...
Poczucie słuszności swej drogi tym silniej utrwala się w Wokulskim, iż cały szereg czynów, które
zdziałał on, zmierzając do miłości, mógł usprawiedliwić, jako społecznie dodatnie ze stanowiska
pozytywistycznego, a więc wzbogacanie się, rozszerzenie sklepu, założenie spółki do handlu
ze Wschodem itd.
Te racje jednak są w istocie tylko pozorne, właściwie zaś okres ten będzie okresem obniżania się
wartości Wokulskiego. Ale zaznaczmy to znów: na zmianą nie tyle wpłynęła miłość, ile atmosfera
społeczna. Społeczeństwo bowiem odgrodziło go jako kupca od panny z arystokracja a jednocześnie
kiedy powziął postanowienie zbliżenia się do niej (a musiał je powziąć, gdyż czynna jego natura
nie mogła znaleźć zaspokojenia w kontemplacyjnych zachwytach nad ukochaną), zmusiło go,
aby obrał taką drogę, którą ono uważało za słuszną. Wokulski wiedział, że nie zbliży go do panny
Izabeli ani nauka, ani czyn ofiarny, ani bohaterstwo; tylko zjawiska, uważane za ważne
w społeczeństwie, mogą to uczynić. Jasno uświadomił sobie, że, aby tylko mieć możność szczerego
pomówienia z ukochaną, będzie musiał wylegitymować się ze szlachectwa, mieć dużo pieniędzy
i stosunki w sferach arystokratycznych. Konieczność spełnienia tych minimalnych wymogów
zmuszała go do zerwania z dotychczasowymi poglądami i aspiracjami: starając się o dyplom
szlachecki, będzie poniekąd utrwalał przesądy społeczne — on, który miał kiedyś na celu obalanie ich;
dążąc do zdobycia bogactwa, znów będzie niejako aprobował ówczesne poglądy ogółu, który z całej
pracy pozytywistów zrozumiał tylko to hasło — i stał się społeczeństwem spekulantów.
I Wokulski też przemieni się na czas pewien w spekulanta, on, któremu dawniej przyświecały
wielkie hasła nauki. Za tymi czynami pójdą i inne; w miarę rozwijania się stosunków z panną Izabelą
Wokulski będzie popychany ciągle w objęcia systemu arystokratycznego, który powoli będzie
ogarniał go ze wszystkich stron: kupno domu, klaczy wyścigowej, pojedynek z Krzeszowskim,
wspieranie łotra Maruszewicza, którego zamknięcie pod kluczem było obowiązkiem społecznym,
61
sprzedaż sklepu Szlangbaumowi, a nawet zjawiająca się chwilami apoteoza arystokracji — są
jaskrawymi dowodami staczania się Wokulskiego. Ile razy zetknął się on ze społeczeństwem, tyle
razy zakończyć musiał swą drogę upadkiem lub rozbiciem, klęską moralną czy ideową, a świadomość
klęski, świadomość rozbicia czy upadku, jest ciągle powtarzającą się jego tragedią.
Mimo bowiem namiętności, rozpanoszonej w sercu, mimo ustępstw na korzyść zła społecznego,
Wokulski nie zatracił świadomości istotnych celów bytu. Związawszy życie z miłością, nie mógł,
pomimo woli nawet, zerwać zupełnie ze wszystkimi wielkimi tendencjami swej bogatej psychiki i, choć chwilami odrzucał je, jako bezwartościowe, nie wyrwał ich zupełnie z duszy i lada podmuch
powoływał je do życia, lada iskra rozżarzała. Gdy mijał szał miłosny, gdy „zgłodniały tygrys” uciszał
się w jego sercu, Wokulski czuł dokładnie nicość swych poczynań, nicość rozumowania, mającego na
celu obronę pełnego egoizmu; horyzont jego myśli wówczas się rozszerzał, a nieprzeciętna
indywidualność ujawniała się w ten sposób, że miłość zaczynała obejmować szersze kręgi, że stawała
się dla niego pobudką do rozwinięcia zainteresowań, związanych nie tylko z nim samym,
ale i z ogółem. Tak było np. w momentach, gdy Wokulskiemu wydawało się, iż cel osiągnął i zdobył
pannę Izabelę: poczucie osiągnięcia osobistego szczęścia pobudzało go zaraz do pragnienia,
aby innych uszczęśliwić.
Nie, egoizm nie mógł stać się na długo dominującym uczuciem Wokulskiego. Że nie stał on
na stanowisku rezygnacji romantycznej, lecz dążył do osiągnięcia tego, co uważał za potrzebę życia,
to, według Prusa, tylko dowód jego tężyzny duchowej. Kto by na tym zyskał, gdyby Wokulski,
kochając, spotkał nie zwyrodniałą jednostkę, lecz istotę wartościową, i zrezygnował z pragnień
poślubienia jej, dlatego, że natrafił na silne przeszkody? Gdyby panna Izabela była inna,
to małżeństwo Wokulskiego z nią stałoby się dla niego niewątpliwie silną podnietą do czynów wysoce
altruistycznych. Bo cóż np. dzieje się z Wokulskim po pierwszym obiedzie u Łęckich? Myśl,
że ukochana sprzyja mu, wywołuje poczucie konieczności zasłużenia na jej miłość. Obudziła się
w nim wówczas „wielka życzliwość, która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą ich rodzinę,
potem jego sklep i wszystkich ludzi, którzy z nim pracowali, potem wszystkich kupców, którzy mieli
z nim stosunki, a nareszcie — cały kraj i całą ludzkość”. Życzliwość wywołała pragnienie czynu
społecznego: „Sława naturalnie jest głupstwem, ale praca dla pomyślności ogółu — to grunt...
Ta kobieta już zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z reputacją: lecz, jeżeli uprze się, zrobi ze mnie —
czy ja wiem co?... Chyba świętego męczennika, który swoją pracę, nawet życie odda dla dobra
innych...” (I, 28). — Te słowa nie są frazesem.
Momentów jednak tak harmonijnych w okresie starań o rękę panny Izabeli Wokulski
ma bardzo mało. Jego wybrana nie jest „białym aniołem z skrzydłami jasnemi”... Ukryty
w Wokulskim człowiek rozumny, człowiek idei, nie śpi, lecz czuwa i, gdy tylko może, budzi
najokropniejsze wątpliwości, wskazuje na fakty oczywiste, wysnuwa wnioski bolesne i zastraszające
przez swą nieodpartą logikę. Uczucie głosy te musi gwałtem tłumić i tłumi, ale spokoju dać nie może;
nieraz zaś rzeczywistość ujawnia się z tak przerażającą nagością, iż rozpacz ogarnia Wokulskiego
i chce on wyrwać z siebie straszliwy obłęd. Burza wewnętrzna zaczyna naówczas szaleć w jego
sercu, zaczyna się gwałtowne szarpanie z samym sobą, rozdzieranie serca i umysłu. To rozdarcie
wewnętrzne jest najistotniejszą cechą tego okresu: w Wokulskim bezustannie niemal walczyć
będzie pozytywista z romantykiem, człowiek rozumu z uczuciowcem, naukowiec z kochankiem,
społecznik ze skrajnym indywidualistą. Momenty walki jednak, mimo piekielnych mąk,
które sprawiają, są jednocześnie najważniejszymi bodaj etapami rozwoju Wokulskiego. Zdobywa on
w nich przez cierpienie nieznane mu dotychczas prawdy życia, zdobywa pełną wiedzę
o przeszłości i teraźniejszości narodu, znajduje istotny cel na przyszłość i wyzwolenie
spod zabójczego wpływu, jaki mu w dziale przyniosło społeczeństwo. Ten to właśnie rezultat pracy
duchowej Wokulskiego stanowi nową płaszczyznę oświetlenia idealizmu w Lalce.
Trzy są najważniejsze etapy tej krwawej drogi, przez którą przejdzie Wokulski: pierwszy
etap po powrocie z Bułgarii i bytności panny Izabeli w sklepie, drugi — wyjazd do Paryża i trzeci —
po ostatecznym zerwaniu.
Podłożem duchowym tych chwil, przepojonych bólem, jest pełna negacja wszystkich
dotychczas znanych Wokulskiemu wartości, jest pesymizm głęboki w stosunku do życia. Jak miłość
skupiła wszystkie dążenia Wokulskiego, i zespoliła się z nimi, tak samo poczucie doznanego zawodu
rujnuje wszystko. Ale ta negacja, ten pesymizm to były czynniki, zjawiające się nie tylko jako
62
konieczność psychologiczna; były one również konieczne do wyzwolenia Wokulskiego z tego, czym
żył, co kochał i w co wierzył, co zaprowadziło go na bezdroża i wydało na łup zniszczeniu.
Poprzednie momenty, oparte również na krytycyzmie (a więc np. przeżycia po upadku powstania
lub po powrocie do kraju), były widocznie niepełne, niecałkowite i, usuwając jedno zło, zastępowały
je innym. Teraz dopiero Wokulski, negując wszystkie niemal dotychczasowe wartości, będzie mógł
zastąpić je takimi, które nie będą już zawierały błędu i które z całą pewnością zaprowadzić będą
mogły do zwycięstwa.
Potępiając już dawniej niejednokrotnie społeczeństwo, Wokulski nie umiał sformułować
dostatecznie przyczyn zła, które w nim tkwiło, oraz nie zdobył się na to, by z tego potępienia
wysnuć wnioski bezwzględne i całkowite. Teraz jednak doszedł stopniowo do poglądów, do których
doszedł i Prus, a które już poznaliśmy. A więc: że przyczyny najistotniejsze i najgroźniejsze zła
w Polsce to: l-o system arystokratyczny, panoszący się wszędzie i zarażający soki społeczne;
2-o idealizm romantyczny, który, przedstawiając rzeczywistość w kształcie lepszym, niż ona jest
w istocie, zamiast — co było w założeniu tego prądu — zwalczyć system arystokratyczny, przyczynia
się tylko do jego utrwalenia. Dzięki arystokracji społeczeństwo gnije, dzięki marzycielom
romantycznym podobne jest do „betsedejskiej sadzawki”, obłożonej ze wszystkich stron chorymi.
Arystokracja przez swój egoizm i marzyciele przez tak uporczywe trwanie w fikcji, że nie mogą się
przebudzić, nie chcą lub nie potrafią dojrzeć, że gubią kraj i siebie. Uświadomił sobie w dalszym
ciągu Wokulski, że cały ciężar życia spada na tych, którzy ponosić muszą konsekwencje takiego
systemu — na ludzi prostych, na najniższe warstwy społeczeństwa. Romantyzm odwodzi je
od realizmu życiowego, a system arystokratyczny pogrąża w ubóstwo. Lud ginie z nędzy: „praca
odejmuje sobie od ust”, aby karmić niedołęgów i zbrodniarzy. „Oni bawią się, ty pracuj; dla nich
istnieje wolna przestrzeń i światło... a ty robaku nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny
do siewu” i „ciesz się jednym tylko przywilejem: zrastania się, jeżeli cię rozdepcze ktoś nieuważny”
(I, 88). Rezultat takich stosunków: w Polsce „wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy”.
Dla Wokulskiego biedne, brudne, pełne śmietnisk ulice Powiśla stają się symbolem, „miniaturą” życia
całego kraju: widzi tam robotników „wiecznie czekających na robotę”, przekupki „których całym
majątkiem jest kosz zeschłych ciastek”, ludzi stale obdartych, mieszkających w najokropniejszych
ruderach, otaczających się wiecznie głodnymi dziećmi „których największą zaletą jest wczesna
śmierć” (I, 80).
W duszy Wokulskiego, pod wpływem osobistego bólu, budzi się bezmierne współczucie
dla niedoli biednych, cierpiących i nieszczęśliwych, a zarazem pragnienie, by zmienić ich los.
Ale jak?
Pozytywizm wskazywał pracę organiczną, Wokulski jednak ostatecznie zwątpił o jej owocności.
Postulat pracy organicznej obejmował konieczność zajęcia się całym społeczeństwem, aprobował jego
ustrój i tylko dążył do powolnych przekształceń, wierząc, że posuwanie się krok za krokiem wygładzi
zaostrzenia, usunie tarcia i da ostatecznie wszystkim pomyślne warunki rozwoju. Wszystkim — otóż
to; praca organiczna prowadzi więc również do wzmocnienia warstw posiadających, które są złe,
zwyrodniałe; w miarę ich wzrostu, wzmocnią się również w społeczeństwie wady tych środowisk,
utrwali się system arystokratyczny i jego kwintesencja: bezwzględny egoizm. W istocie więc nic
się właściwie nie zmieni. — Spółka do handlu ze Wschodem? Rzecz zasadniczo dobra, daje bowiem
społeczeństwu tańszy towar, ale największe korzyści z niej będzie ciągnąć grupka kapitalistów; spółka
więc da jej oręż do użycia, lenistwa, wyjazdów zagranicę itd. Bulwar nad Wisłą, kanały i woda
odpowiednia dałyby Warszawie wielkie zyski: „można by ocalić rok rocznie kilka tysięcy ludzi
od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób...”, ale ostatecznie bulwar ten „nie wytępiłby takich oto
Mohikanów [Wokulski ma na myśli grupę drzemiących na śmietniku pijaków, złodziei, śmieciarek
i parę kochanków, złożoną „z matki okrytej wysypką i beznosego ojca”]; przenieśliby się na Pragę,
uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby się, jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby
się” (I, 87).
Praca organiczna w dalszym ciągu wymaga od jednostki dostosowania się do poziomu
i zainteresowań ogółu. O ile chodzi o Wokulskiego, to społeczeństwo np. rzuciło go w objęcia
handlu, przemysłu, zmuszając go do pracy w tej dziedzinie — innych dróg mu wzbroniło. Chcąc
pracować dla takiego ogółu i to choćby tylko w zakresie haseł pozytywistycznych, musiałby poświęcić
swe zamiłowania, stłumić bogactwo uzdolnień i celów. Czy powinien to zrobić? — Nie. Idea
bezwarunkowego poświęcenia się nie jest zawsze słuszna; nie wolno nawet poświęcać siebie
63
dla egoistów, łajdaków czy degeneratów. Wokulski też zrywa z tą myślą, zrywa tym bezwzględniej,
że już ma nie byle jakie doświadczenie, do czego doprowadza u nas idea ofiary. Poświęcał się
przecież, pracował i szarpał za trzech ludzi i czy uczynił coś dla cywilizacji, czy zmienił byt narodu?
Jakąż ma gwarancję, że dalsze życie jego byłoby inne? Dochodzi więc do wniosku, że praca
organiczna, ten zasadniczy postulat pozytywizmu, zarówno ze względów obiektywnych,
jak i subiektywnych, jest bezcelowa; bierze też z nią rozbrat całkowity. Natomiast budzi się w nim
nowa wielka idea, oparta również na postulacie całkowitej ofiary, lecz ofiary dla tych tylko,
którzy cierpią; stanęła przed nim „nieznana [mu] dotychczas część świata — nędza, której trzeba
pomagać” (I, 91). Ta droga już z założeniami pozytywizmu nie łączy się, natomiast ściśle jest
związana z ideologią chrześcijańską. Wokulski pragnie pełnego wyrzeczenia się, oddania
wszystkich zasobów duchowych i materialnych dla idei; pozytywizm apoteozował w ludziach siłę,
przedsiębiorczość — Wokulskiego, który poprzednio również stał na tym stanowisku, zaczyna
obecnie głęboko wzruszać pokora ludu, jego religijna rezygnacja wobec cierpienia i cierpliwe, pełne
wiary oczekiwanie od osiemnastu wieków „spełnienia się boskich obietnic” (1, 106). „Błogosławieni
cisi... Błogosławieni smutni... Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy
płaczą...” — szepce Wokulski, przypominając sobie słowa Chrystusa, i w chwilach, gdy ogarnia
go głębokie współczucie dla cierpienia, marzy mu się misja niemal apostolska: zadość czynić tym,
którzy pragną sprawiedliwości, którzy płaczą i znoszą ból z poddaniem. Kiedy się zajął dziewczyną
upadłą, którą zobaczył modlącą się w kościele, czuje, że wykonywa tylko wolę cudzą — Chrystusa:
„Niechże przynajmniej tobie... Chrystus dotrzyma obietnicy” (I, 109) [Należy zaznaczyć — co zresztą
wypływa z rozważań powyższych — iż Wokulski nie dochodzi do etyki chrześcijańskiej drogą przeżyć
religijnych, tylko przez głębsze wniknięcie w życie. Momentu realizacji obietnic Chrystusa nie odnosi do życia
przyszłego, lecz wiąże je całkowicie z ziemią, a spełniając przykazania chrześcijańskie, mianuje się jednocześnie
„niedowiarkiem” (I, 108). Chrystus? dla niego — jak i dla Renana — jest genialnym człowiekiem, nie Bogiem.
Prus, Wokulski — to deiści. Teoria ta istnieje w ich psychikach przede wszystkim jako wykładnik rozumu
(nauka wszędzie odkrywa Boga), ale jako natury uczuciowe, w chwilach jakichś głębokich wstrząsów
duchowych, odnajdują Boga w swej duszy, czują Go, jako siłę bezpośrednią, łączącą się z nimi (przypomnijmy
sobie Wokulskiego, kiedy rzuca się pod pociąg). Prus nawet podczas jednej z takich chwil zawahał się, czy
Renanowi, odbierającemu boskość naturze Chrystusa, można przyznać słuszność (por. Kurjer Codzienny ,
r. 1887, N° 239, art. „Wędrówka po ziemi i niebie”).] Wokulski przychodzi jednak do wniosku, że nie tylko praca organiczna, ale nawet najbardziej
ofiarne oddanie się tym, którzy cierpią, w obecnych warunkach społecznych, rezultatów wybitnych
dać nie może. Nędza i ucisk są tylko skutkami ustroju społecznego; dążąc do usunięcia pierwszych,
a zostawiając drugie, nie będzie się niszczyło przyczyny istotnej, zostawi się podstawy zła, które
przytłumi i zniszczy prędzej czy później wysiłki poświęcających się jednostek. Chcąc działać
owocnie, trzeba przede wszystkim zmienić i obalić obecny stan rzeczy, obalić system
arystokratyczny. Półśrodki przy tym nic nie pomogą: zło, które się ciągle odradza, musi otrzymać
cios stanowczy i bezwzględny. Społeczeństwo należy przebudować „od fundamentów do szczytu”,
bo inaczej mimo wszystko będzie ono musiało zgnić; trzeba będzie — według słów Chrystusa —
„oddzielić stęchłe plewy od ziarna” (I, 102). Wokulski czuje, że między nim, a „czcigodnym światem
form wykwintnych musi się stoczyć walka, w której albo ten świat runie, albo — on zginie” (I, 114).
Krok taki z czasem zacznie on uważać za konieczny; będzie to więc nowy etap oddalenia się
od pozytywizmu: zamiast ewolucji — idea zasadniczego przewrotu. Chodzi tylko o sposób
wykonania przewrotu takiego. O krwawej rewolucji społecznej nie myśli ani Wokulski, ani Prus:
gwałt do niczego nie doprowadzi; kto chce stwarzać wyższe wartości życia, nie może do nich
stosować środków najniższych — najwznioślejszą ideę tym popsuje i skazi.
Wokulskiemu drogę dopiero wskazał Geist. Ten mędrzec, podobnie jak Wokulski, swych badań
naukowych nie oddziela od całości życia; od teraźniejszości oderwał się głównie dlatego, ażeby móc
owocniej i pewniej pracować dla przyszłości. Teraźniejszość, według niego, jak i całe przeszłe dzieje
ludzkości — mimo wspaniałych wynalazków i wielkich wysiłków jednostek szlachetnych —
kształtowały się pod znakiem triumfu zła i głupoty. „Tak zwana ludzkość” składa się, i zawsze się
składała, przeważnie z istot nie przekraczających poziomu zwierzęcego; badając gatunek
człowieka, Geist odkrył w nim „kilkadziesiąt typów zwierzęcych, począwszy od ostrygi i glisty,
skończywszy na sowie i tygrysie”; co więcej, odkrył potwory, będące mieszańcami różnych typów:
„skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach” (II, 35); a dopiero wśród tej
całej „menażerii bydląt albo potworów, gdzieniegdzie — w stosunku jeden na dziesięć tysięcy —
64
znajdował prawdziwego człowieka, obdarzonego zarówno rozumem, jak sercem i energią. Otóż
na taką to ludzkość w biegu wieków spadały różne wielkie zdobycze cywilizacji i były jednakowo
dostępne dla zwierząt, jak i dla jednostek rozumnych i szlachetnych. Cóż było rezultatem takiego
rozwoju? Oto ludzkość pod względem wartości nie zmieniła się ani na jotę od epoki krzemiennej,
bo „głupota i występek, dostając coraz potężniejsze narzędzia, mnożyły się i umacniały, zamiast
stopniowo ginąć” (II, 40). Geist nie chce powtarzać błędów, popełnianych przez geniuszów
przeszłości; swego wynalazku, nad którym pracuje — przypięcia skrzydeł człowiekowi — nie odda
wszystkim, tylko „prawdziwym ludziom”. Da im przez to broń, która pozwoli na to, aby ich rasa
mnożyła się, rosła i potężniała, a „potwory w ludzkiej postaci” z wolna wyginęły. „Jeżeli Anglicy
mieli prawo wypędzić wilków ze swej wyspy, istotny człowiek ma prawo wypędzić z ziemi przynajmniej
tygrysy, ucharakteryzowane za ludzi...” (II, 41).
Wokulski uznał słuszność rozumowania Geista. Stało mu się jasnym, że, aby zdobyć istotną
zasługę wobec przyszłości, aby stworzyć prawdziwe podstawy rozwoju, trzeba zerwać z życiem
współczesnym, ze społeczeństwem, z narodem, z ludzkością nawet. Trzeba stworzyć nową
cywilizację, opartą na zdobyczach nauki, która jednostkom genialnym i szlachetnym da moc i pozwoli
stopniowo zniszczyć zło, głupotę, obalić ciężar tłoczący ziemię: system arystokratyczny. Od jednostek
więc trzeba przejść do ludzkości i nią zawładnąć; dopiero nowa, prawdziwa ludzkość stworzy nowe
społeczeństwo i da możność każdemu narodowi rozwinąć indywidualne wartości. Wtedy dopiero
znikną krzywdy, cierpienie, niesprawiedliwość i egoizm, wtedy tylko można będzie owocnie budować
życie na podstawie hasła pracy organicznej, wspieranej ciągłymi zdobyczami nauki, normować je
etyką chrześcijańską, uwieńczać ideologią romantyczną. Na ziemi zakwitnie szczęście; ludzkość,
stanowiąca jedną całość, jako cel swój postawi spełnianie przykazań boskich, czyli praw natury.
W ideologii, którą ostatecznie zdobył Wokulski, nie ma miejsca na miłość do kobiety, miłość,
która by niszczyła wszystkie inne cele życia, nie ma miejsca dla panny Izabeli. Każdy z trzech
etapów uświadomienia stawia Wokulskiego wobec konieczności bezwzględnego wyboru: albo —
albo, albo panna Łęcka, albo idea; w duszy jego wre walka, do nowej drogi ciągnie go idealizm
oraz bogactwo psychiki, do ukochanej — namiętność i marzycielstwo romantyczne. Obie strony mają
za sobą poważne siły, a nawet można powiedzieć, iż za panną Izabelą stoją władze bardziej
żywiołowe i bardziej despotyczne. Toteż miłość kilkakrotnie zwycięża, nigdy jednak zwycięstwo jej
nie jest zupełne, co więcej, ostatecznie nie ona zatriumfuje. Po wstrząsie pierwszym, który dał
Wokulskiemu jakby nowy zmysł — zdolność odczuwania cudzego bólu — widzi on przed sobą
wyraźnie dwie drogi: jedna to „cały ocean cierpień powszechnych, które wedle sił należało
zmniejszać, a przynajmniej powściągać od dalszego rozlewu” (I, 91-2), druga — to miłość. Mimo
że panna Izabela upokorzyła go strasznie przed chwilą, wyrwać jej z duszy nie może; postanawia
zakończyć więc obcym zupełnie swej duszy kompromisem: „Zrobię, co się da i komu można,
lecz osobistego szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo...” (I, 92).
Ale miłość będzie powoli usypiać w nim pierwszą drogę i zmuszać go do czynów złych; uczucie
bowiem do panny Izabeli obok akordów romantycznych w tym okresie coraz wyraźniej zaczyna mieć
cechy jaskrawej, gwałtownej namiętności: ten „tygrys”, któremu wnętrzności głód skręca, nie będzie
się wahał w wyborze drogi, aby dojść do celu, choćby po trupach nawet. W Wokulskim chwilami
budzą się krwiożercze instynkty przy lada przeszkodzie, budzą się z jakąś straszliwą, bezwzględną
grozą i zaciętą pasją. Ochockiego np. zaczyna nienawidzić za to, że chodzi on z panną Izabelą
na spacery, a przypuszczając, iż młody wynalazca zechce odciągnąć go od niej, w pewnej chwili myśli
„schwycić młodzieńca za gardło i udusić” (I, 193); gdy wyobraża sobie, że panna Łęcka może wyjść
za kogo innego za mąż a nie za niego, budzi się w nim taka wściekłość, że „chciałby cały świat nabić
dynamitem i rozsadzić” (I, 266), a podczas pojedynku z Krzeszowskim, z „dziką zajadłością” mierzy
prosto w głowę barona, i tylko przypadek zrządził, że go nie zabił. — Ale przychodzi nowy cios
ze strony panny Izabeli i nowe przebudzenie.
Wokulski wyjeżdża do Paryża; okres ten jest okresem niesłychanie ważnym: po chwilach
zupełnej apatii, bolesnej goryczy, męki szarpania wewnętrznego, Wokulski zaczyna odczuwać
na sobie wpływ środowiska, które coraz silniej pociąga jego zainteresowania, daje zapomnienie,
a nawet częściowo odradza; różne idee, które dotychczas w jego umyśle były rozproszone
i nieskoordynowane, zaczynają scalać się i krystalizować. Zetknięcie się z Paryżem uświadamia
Wokulskiemu ubóstwo życia zbiorowego w Polsce. Francuzi potrafią dążyć do szczęścia i zdobywać
je; wszystko zmierza do uproszczenia i ułatwienia warunków bytu: nie istnieją żadne majaki, ubrane
65
w formę tradycji, żadne pseudoświętości, które tylko hamują rozwój u nas. Podstawą życia w Paryżu
jest niesłychanie intensywna praca, łącząca się z doskonałą świadomością zamierzonych celów; kto
ma zdolności, zawsze znajdzie pole do działania — giną tylko nieudolni, leniwi i chorowici. W ten
sposób odbywa się prawo doboru naturalnego, społeczeństwo rozwija się, żyje pełną piersią i stwarza
nieśmiertelne arcydzieła. Wokulskiemu chwilami wydaje się, że ma przed sobą niemal idealne
społeczeństwo. Bliższe jednak obserwacje przekonały go, iż, jakkolwiek w porównaniu z nami
Francja stoi bezwzględnie wyżej, jednak daleko jest jej do ideału: Paryż równie hoduje oszustów,
złodziei, podejrzane baronowe; wytworem niejako charakteru Francuzów są wysoce kulturalni
sceptycy, w rodzaju pana Jumart, dla których żadne ideały nie istnieją, którzy na życie patrzą jak na
komedię, graną w teatrze, a myślą tylko o zdobyciu renty na starość. Na ograniczone horyzonty tego
wreszcie życia wskazuje Geist — przecież właśnie uczeni paryscy, pełni utartych dogmatów, ochrzcili
go jako wariata, heretyka i zdrajcę. Geist zresztą stoi na tym stanowisku, że nie ma miejsca na ziemi,
w którym nie triumfowałaby ciasnota i lęk przed nowymi zdobyczami życia.
Oto jest jeszcze jeden dowód, że cywilizację trzeba odrodzić — a droga prowadzi przez
naukę. — Dwa razy w życiu Wokulski znalazł warunki, dające mu możność pracy naukowej:
na Syberii i w Paryżu; tam zyskał podstawy wiedzy, tu — uwieńczenie ideowe. Z goryczą też będzie
myślał, że życie jego jest jakby rozpięte między dalekim Wschodem i dalekim Zachodem. —
„Wszystko, co umiem, wszystko, co mam, wszystko, co zrobić jeszcze mogę, nie pochodzi z kraju” (II,
63).
Przed Wokulskim, z chwilą, kiedy uznał wielkość stanowiska Geista, stają znów w całej
wyrazistości dwie zupełnie przeciwne drogi, dwie gwiazdy: „jedna wiedzie do nieobliczonych
reform ludzkości, druga do podobania się... do zdobycia kobiety. Co wybrać?...” (II, 59). Gwiazda
Geista zaczyna jednak zwyciężać: Wokulski decyduje się nie wrócić nigdy do Warszawy, ale list
prezesowej znów niszczy wszystkie plany. Wokulski mimo decyzji rozumowej pragnie żyć; choć
w Polsce doznawał samych zawodów, wyrywa się do kraju, do uczestnictwa w kształtowaniu życia
współczesnego; pójście do Geista, połączone z olśniewającymi nadziejami, znaczy jednak grób
za życia, wyrzeczenie się wszystkiego, wyrwanie wszelkich uczuć, które wiążą z narodem,
społeczeństwem, bliskimi. Jeszcze teraz cierpienie nie złamało zupełnie korzeni, wiążących
Wokulskiego z życiem, jeszcze nie może on uznać uczuciowo, że ludzkość przeważnie składa się
ze zwierząt, że w kraju tak bezwzględnie rozpanoszyła się podłość. List od prezesowej budzi
wszystkie nadzieje, niszczy krytycyzm i zrywa do lotu: Wokulski, oszalały z radości, wyjeżdża
natychmiast do kraju.
Pobyt w Zasławku rozwija miłość do panny Izabeli; uczucie to, łącząc się z poczuciem zbliżającego
się już szczęścia, łagodnieje, ucisza i pogłębia się, do czego w dużej mierze przyczynia się również
romantyczne tło otoczenia: miłość zespala się z przyrodą, przeszłością (ruiny zamku) i poezją ludową
(opowiadanie Węgielka). A później, od chwili, gdy Wokulski został narzeczonym panny Łęckiej,
uczucie jego przechodzi stan ekstazy, która go całkowicie obejmuje w swe władanie, zamykając oczy
na wszystko, co nie jest związane z ukochaną. Zapomina o nauce (cudowną blaszkę Geista oddał
pannie Izabeli), zapomina o społeczeństwie, zapomina o ludziach, którzy mu tyle dobrego w życiu
sprawili, o Rzeckim, o prezesowej: nawet na pogrzeb staruszki nie ma odwagi jechać, aby nie
rozstawać się z ukochaną choć na kilka dni... „Zrozumiał, że nie należy do siebie, że wszystkie jego
myśli, uczucia i pragnienia, wszystkie zamiary i nadzieje, przykute są do tej jednej kobiety. Gdyby ona
umarła, nie potrzebowałby się zabijać, jego dusza sama odleciałaby za nią jak ptak, który tylko chwilę
odpoczywa na gałęzi...” (II, 285). „Zdaje mi się, że umrę u jej nóg... — mówił sobie. — No i co
z tego?... Umrę, patrząc na nią, i może przez całą wieczność będę ją widział. Któż wie, czy życie
przyszłe nie zamyka się w ostatnim uczuciu człowieka?...” (II, 280). Ale przychodzi cios ostateczny
— podczas podróży do Krakowa. Cios tak straszliwy, że psychika Wokulskiego nie może naporu
cierpienia wytrzymać: Wokulski rzuca się pod pociąg. Wyratowany przez Wysockiego, zaczyna długi
okres letargu duchowego, depresji i bólu, z którego jednak wyrywają go błyski zapalającego się
w nim na nowo życia... Cierpienie, zawód pchają go do śmierci, twórcze pierwiastki pragną duszę
odrodzić i dać jej wyzwolenie. Która strona zwycięży? Prus nie odpowiada wyraźnie, kończąc
powieść znakiem zapytania. Większość krytyków dotychczas stała na stanowisku, że Wokulski ginie.
Wniosek taki właściwie nie jest błędny. Można zakonkludować, że zabił go system arystokratyczny,
zabiły złudzenia romantyzmu; atmosfera Lalki usprawiedliwia to, usprawiedliwiają również pewne
cechy psychiki Wokulskiego: niemal od początku powieści zjawia się w nim zawsze, gdy tylko
66
przychodzi jakiś zawód, pragnienie śmierci; Prus, wspominając o tych momentach, czyni to tak, jakby
chciał czytelnika przygotować do ostatecznej katastrofy. A jednak nie możemy stanąć na stanowisku,
że taki koniec spotkał Wokulskiego.
Przede wszystkim mamy świadectwa samego Prusa: w Kurierze Codziennym w r. 1896
(N° 131) pisze on, że miał napisać dalszy ciąg powieści, co „wyraźnie zapowiedział” przy końcu
Lalki, a w r. 1890 w tymże dzienniku (N° 314), przedstawiając życiorys Wokulskiego, zaznacza,
że „gdy zginął kochanek i spekulant, ocknął się znowu uczony”. Z oświadczeniami Prusa musimy się
liczyć — co więcej: mimo wszystko należy stwierdzić, że ocalenie Wokulskiego leżało całkowicie
w koncepcji ideowej Lalki (wrócimy do tej kwestii jeszcze w rozdziale następnym). Trzeba przyjąć,
że Wokulski, wyratowany przez Wysockiego, nie targnął się po raz drugi na życie, lecz zdobył,
teraz dopiero, zupełne wyzwolenie i udał się do Geista. Po przejściu bezwzględnej apatii w duszy
Wokulskiego zjawiają się trzy możliwości ustosunkowania się do życia; najpierw ta, którą on sam
wyznawał dotychczas: optymizm w stosunku do ludzi, wiara w to, że ogół jest dobry, tylko złe
jednostki, wiara, która go ciągle parła, mimo ostrzeżeń rozumu, do bezpośredniego udziału w życiu
i doprowadziła do bankructwa. Tę formę idealizmu porzuca Wokulski bezpowrotnie. Na jej miejsce
zjawia się na czas pewien stanowisko zupełnie przeciwne: beznadziejny pesymizm Szumana,
oparty na materializmie. Ludzie — to zwierzęta; byli nimi, są i będą zawsze; przyszłość nie będzie
lepsza od teraźniejszości. „Ideały — to malowane żłoby, w których jest malowana trawa, niezdolna
nikogo nasycić... Więc co się poświęcać dla jednych, albo uganiać za drugimi?... Po prostu trzeba się
wyleczyć, a potem na odmianę jadać polędwicę, albo ładne kobiety i popijać to dobrem winem...
Czasami coś przeczytać, czasami gdzie wyjechać, wysłuchać koncertu i tak doczekać starości”
(II, 335—6). Ale stanowisko takie nie może istnieć długo w psychice Wokulskiego: zmysły, które go
pociągają do pani Wąsowskiej, nie dają zadowolenia, idealistyczne tendencje, mimo chorobliwego
stanu duszy, wypływają raz wraz, ale już do dawnego stanowiska nie doprowadzą. Wokulski zacznie
się zbliżać do poglądów Geista: „Gardzę gromadami, a niekiedy szanuję jednostki” (II, 324), powie
on, myśląc rozumie się o społeczeństwie wyższym, nie o warstwach uciemiężonych. Ale, choć
w chwili najsilniejszego wstrząsu duchowego w Skierniewicach jeszcze raz odczuł ogromną
wartość ziemi i człowieka prostego, choć i teraz niedola ludu pracującego staje mu przed oczami —
nie odda mu swych sił, nie odda ich również dla obrony ziemi — dopóki ciąży nad nią przekleństwo
dawnej cywilizacji. Stanie przed nim teraz ideał Sławy — nauki, którą porzucił od czasu miłości;
stanie jako spiżowy posąg kobiety, pełnej majestatu i spokoju. Kobieta ta, u której stóp widnieje
napis „niezmienna i czysta”, to przeciwieństwo panny Izabeli, to jedyny cel, dla którego trzeba
poświęcić pracę i życie: stoi ona na szczycie olbrzymich schodów — a pierwszym stopniem jest
dom Geista. Odkrycie metalu lżejszego od powietrza pozwoli zniszczyć główne źródło niedoli:
dawną cywilizację. To staje się głównym pragnieniem Wokulskiego, które spełnia na razie
symbolicznie, wysadzając w powietrze ruiny zamku w Zasławiu. Ten zamek — to widomy znak
przeszłości, wytworzonej przez arystokrację i wyanielonej przez romantyzm — to złudzenia
Wokulskiego, jego błąd i jego klęska — to triumf panny Łęckiej i Starskiego — to dobrowolna
śmierć prezesowej i jej ukochanego — to wreszcie najwyższe niebezpieczeństwo dla ludu (śmierć
kowala)... — Jedynie na gruzach tej cywilizacji powstać może inna, prawdziwa... Wokulski umiera,
ale tylko dla życia współczesnego, i zamyka się w pracowni Geista...
Trzecie pokolenie idealistów: pozytywiści.
Julian Ochocki.
Trzecie pokolenie idealistów, to pokolenie, które wyrosło w epoce pozytywizmu i w związku
z nim kształtowało swe psychiki, ale tak jak Wokulski, doszło do konsekwencji znacznie dalszych,
niż ten kompromisowy prąd pozwalał. W dwóch dziedzinach przy tym, najważniejszych
dla pozytywizmu, pokolenie to rozwija swe siły — nauce i w zagadnieniach społecznych.
Reprezentantem pierwszego odłamu jest Ochocki, drugiego subiekt Klein i studenci.
Stanowisko Ochockiego wobec nauki nie odbiega od stosunku do niej Wokulskiego: to samo
przechodzenie od szczegółów do uogólnień, łączenie zdobyczy nauki z całością życia i zmierzanie
67
do tego, by z pomocą wiedzy przekształcić ludzkość. Ochocki to umysł wybitny, umysł nawet
genialny. Urodzony w sferze zamożnej (matka jego była „aż Łęcka”), miał możność zdobycia
doskonałego wykształcenia (głównie za granicą), a epoka pozytywistyczna nie wpoiła w niego tych
wszystkich ideałów i uczuć, które tłumiły wyzwolenie Wokulskiego. Jego ideą najwyższą jest
przypięcie skrzydeł ludzkości i od tej idei nie zdoła Ochockiego nic odwieść: ani walka narodowa,
ani całkowite oddanie się społeczeństwu, ani miłość, która by zagarnęła całą istotę, ani zdobywanie
pieniędzy wreszcie, które łatwo by mógł osiągnąć, eksploatując swe wynalazki; obca mu jest więc
zarówno nierealna ideologia romantyczna, jak i pozytywizm dnia codziennego. Dla Ochockiego są to
wszystko zagadnienia drugorzędne, które nawet zająć go mogą na czas pewien, nigdy zaś nie pochłoną
całej energii, umysłu i uczucia; wystarczy najdrobniejsze potrącenie o ideę naczelną, aby wszystko
zniknęło, a zjawiła się jedyna pasja, jedyne marzenie upajające i oszałamiające Ochockiego swymi
perspektywami, swą wielkością i przewrotem, jaki by wywołała jego realizacja. Ochocki wierzy,
iż wynalezienie machiny latającej sprowadzi radykalną przemianę warunków życia: gdy człowiek
opanuje powietrze, wówczas znikną wszelakie przeszkody, dzielące ludzkość; znikną granice, fortece,
armie, zwalczające się narody — na miejsce dawnych żrących się stworzeń powstaną istoty „podobne
do aniołów, lub starożytnych bogów”. „Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy
elektryczne?... — woła Ochocki w porywie entuzjazmu — Oszaleję, albo... przypnę ludzkości
skrzydła...” (I, 194). Ochocki — to polski Geist, tym jednak różniący się od mędrca francuskiego,
że jego pomysł istnieje wyłącznie w sferze marzenia, gdy tymczasem Geist pracuje usilnie i powoli
zbliża się do jego realizacji.
Ale to nie wina Ochockiego. Środowisko tak samo nie pozwala mu na pracę, jak Wokulskiemu.
Nikt przede wszystkim go nie rozumie: według zdania powszechnego idea pana Juliana jest
dziwactwem, śmieszną oryginalnością, jest przywidzeniem, którego poważnie traktować nie można,
co więcej, od którego należy odwodzić; ciotka, opiekująca się Ochockim, co dzień mu powtarza
z troskliwości o los swego pupila: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat
dla ciebie... Mądra i piękna: ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...” (I, 191); pani
Wąsowska zaś, po półgodzinnym wykładzie Ochockiego „o zniknięciu granic, o braterstwie ludów,
o olbrzymich postępach cywilizacji...”, które wynalazek wywoła, znalazła tylko jedno zapytanie:
„Panie Ochocki, czemu się pan nie żeni?...” (II, 147). [Oto jak np. Ochocki opowiada o swych
przeżyciach miłosnych: „Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz ileż to?... Cztery... sześć...
ze siedem, tak, siedem razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli... Głupia rzecz,
miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony, albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem
znudzony, a pięć razy zdradzony...” (I, 193).]
Środowisko arystokratyczne pędzi życie tak niefrasobliwe, wesołe, wykwintne, dające tyle
rozrywek, tak przyjemnie rozprasza swe wieczne próżnowanie, że mimo woli nawet pociąga i kusi.
Pociąga ono również Ochockiego i to tym łatwiej, iż ma on w swej psychice wiele cech dziecinnych:
przeskakiwanie od jednego zainteresowania do drugiego, zdolność do chwilowego zajęcia się tym,
co ma przed sobą. Tych zainteresowań poważnie traktować nie można, one w psychice Ochockiego
poważniejszych zmian nie wywołają, ale usypiają istotne struny duszy. Ciągłe wizyty, przejażdżki,
rozrywki wsi i miasta wypełniają życie Ochockiego, absorbując zupełnie, każą mu żyć chwilą, żyć
powierzchownie, żyć snem dziecka. Gdy przychodzi obudzenie, Ochocki bierze się gorączkowo
do pracy, studiuje od rana do nocy chemię, fizykę, technologię, jego bystry umysł daje mu kilka
drobnych wynalazków, ale to do celu go nie zbliża. Ażeby wynaleźć przyrząd do latania w powietrzu,
trzeba pracy takiej, jaką prowadzi Geist; wysiłkiem jednorazowym, najgenialniejszą nawet intuicją
zrealizować się to dążenie nie da, a Ochocki do takich tylko wybuchów jest zdolny. Gdyby żył
w innym środowisku, wówczas mógłby znaleźć podtrzymanie, poparcie wśród otoczenia, atmosferę
naukową, wreszcie kobietę, która by opuściła salon dla laboratorium, w Polsce natomiast „można...
tylko rozpróżniaczyć się... zgłupieć i skwaśnieć” (II, 351). Do tego wniosku doszedł sam Ochocki —
czuje on, że tylko wyjazd za granicę uratuje go; toteż namówiony przez Wokulskiego, wyjeżdża
do Geista.
68
Klein i studenci, czyli idealiści socjalistyczni.
Klein i studenci dążą do zmiany warunków społecznych, hasłem ich jest idea socjalistycznego
przewrotu. Prus ideologią socjalistyczną interesował się bardzo i niejednokrotnie dawał wyraz temu
zainteresowaniu w swych kronikach, oraz w szeregu felietonów, drukowanych w Nowinach,
pt. „Co to jest socjalizm”. Dla Prusa prąd ten stanowi przede wszystkim nowy system ekonomiczny,
który zmierza do wynalezienia „takiej kombinacji społecznego ustroju, w której by ogólna suma
szczęść i nieszczęść została mniej więcej równo rozdzielona między wszystkich. Dziś
w społeczeństwach „mamy pracę i nędzę, próżniactwo i zbytek, niewiadomość i wyzysk, większą
lub mniejszą świadomość swoich praw i niemożność korzystania z nich... Mamy istoty jednego
gatunku, rozdzielone całą przepaścią bogactw, przywilejów, zwyczajów i oświaty. Mamy, słowem,
cały dramat społecznego życia, snujący się od wieków, wikłający się z każdym dziesiątkiem lat”.
Socjalizm zaś chce „na miejscu dzisiejszej drabiny położeń, zaczynającej się nędzą, a kończącej
rozpustą postawić „grupy średniozamożnych jednostek”. Cel więc socjalizmu, bliski dążeniom
Prusa, zyskiwał jego sympatię; widział on w nim jednak doktrynę, która w dużej mierze opiera się
na niepewnych hipotezach, oraz na pierwiastkach urojonych, nierealnych. Wprawdzie socjalizm działa
w imię dążenia do szczęścia, które to dążenie jest „odwiecznem prawem ludzkiem”, wprawdzie hasła
pracy i stowarzyszania się są potężnymi dźwigniami cywilizacji, ale tak ważne w tej teorii pojęcie
„własności zbiorowej” i sprawiedliwego podziału dóbr, jest tylko hipotezą, nie zaś prawem; nie daje
też pewności, a szczególnie niemożliwe jest do zastosowania wśród ludzkości obecnej; własność
zbiorowa może powstać tylko kiedyś w nieokreślonej przyszłości, kiedy ludzie będą się składać
z jednostek mądrych i lepszych, należeć do rasy wyższej. Pełne zrealizowanie więc idei
socjalistycznych współcześnie jest utopią, a wiara socjalistów w „niepojęty przewrót stosunków”, jaki
ich teoria ma sprowadzić, jest fikcją. Prawda, pod wpływem ideologii socjalistycznej, „może
zmniejszyć się znaczenie i nadużycia kapitału, może podnieść się znaczenie pracy i wartości osobistej
człowieka, może ujednostajnić się tryb życia, może osłabnąć zbytek, może zniknąć wiele nazwisk
znanych, a wypłynąć nieznanych” — ale to będą tylko „cywilizacyjne reformy”, kształtujące się
stopniowo, nie zaś niebywały przewrót.
Sympatia Prusa do idei socjalistycznych, zaznaczająca się mimo stanowiska krytycznego,
łączyła się jeszcze z tym, iż oddzielał on socjalizm od komunizmu i rewolucji: „Mieszano system
socjalistyczny z komunizmem i agitacjami rewolucyjnymi, brano Pawła za Gawła, posądzano go o to,
o czym nie myślał, a następnie — obrzucano obelgami i podejrzeniami”. Do tego dąży nie socjalizm
zachodni, lecz wyrodzony z niego, głównie na gruncie rosyjskim, anarchizm. Ten ostatni prąd potępia
Prus z całym bezwzględnym oburzeniem. Omawiając komentarz do książki Schaefflego, napisany
przez Ławrowa, który uważa rewolucję („mniej lub więcej energiczne środki”) za konieczne zjawisko
przejścia do ustroju socjalistycznego, a następnie twierdzi, że ustrój ten zniesie narodowości, religie
i rodzinę, Prus tak pisze: „Kto jak kto, ale apostołowie idei poprawienia świata, uszlachetnienia
stosunków i natury ludzkiej, apostołowie zmniejszenia ogólnej sumy nieszczęść powinni by wykreślić
i wykląć owe „mniej więcej energiczne środki”... Jeżeli bowiem idee ich wyrażają naturalne dążenia
ludzkości, to „środki” są niepotrzebne, a jeżeli ich nie wyrażają... to... byłyby po prostu zbrodnią...
Niema teorii, o której nie mógłbym rozprawiać spokojnie... Ale kiedy słyszę ludzi... którzy...
zapowiadają „więcej lub mniej energiczne środki”... ogarnia mnie zgroza. Co to za obelga dla uczuć
ludzkich wyobrażać sobie, że jakiś przyszły świat wolności i sprawiedliwości, w którym każda łza ma
być otarta, każda krzywda wynagrodzona, że ów świat zbuduje się despotyzmem i tyranią”.
Teoria socjalistyczna pierwsza wyraziście i jasno przedstawiła kontrast, zachodzący pomiędzy
obecnym ustrojem kapitalistycznym i przyszłym społeczeństwem, opartym na pracy, stowarzyszeniu
i człowieku doskonałym. W tym kontraście „leży nie tylko nowość doktryn, ale jeszcze ich urok,
co pociąga do siebie z jednej strony młodzież, zawsze goniącą za ideałami, z drugiej klasy pracujące,
które znajdują w nim ideał społeczeństwa, gdzie praca podniesiona jest do apoteozy”. Rozumie się,
że również w Polsce, gdzie idealizm jest tak znamienny dla psychiki narodowej, doktryny
socjalistyczne musiały znaleźć silne echo. W Lalce będziemy mieli jednego przedstawiciela klasy
pracującej, przepojonego socjalizmem, tj. Kleina, i przedstawicieli młodzieży — studentów. Prus
przy tym ma na myśli, kreśląc te postaci, istotne idee socjalistyczne, nie zaś anarchizm; w planie
powieści i ten odcień miał być reprezentowany w Lalce, lecz usunęła go cenzura; dzięki niej też
69
i ostatnia grupa idealistów polskich została przedstawiona tylko szkicowo. [Mraczewski, będąc
w Moskwie, przejął się nihilizmem rosyjskim (por. Kurier Codzienny, r. 1888, Nr 13). Roztacza on
obszernie przed Rzeckim teorie socjalistyczno-anarchistyczne, w rzeczywistości zaś, w praktyce cała
ta przemiana Mraczewskiego ograniczała się do rozwiązłości obyczajowej. Planami swych
mniemanych zamachów może złudzić tylko naiwnego Rzeckiego.]
Najdokładniej określone jest stanowisko Kleina. Jego stosunek do socjalizmu jest zbliżony
do stosunku, jaki łączył romantyczną generację z Napoleonem: wiara w nieograniczoną moc doktryny,
która sprawi powszechną przemianę warunków i stworzy nową epokę na ziemi. Studenci nie mają
w sobie tego odcienia religijnego: w ich duszach przeważa znów bunt przeciwko bezkarnym
krzywdom i nadużyciom społecznym. Wszyscy jednak działają dla idei i poświęcają siły swe do jej
zrealizowania.
„Dzieciaki... dzieciaki!...” - mówi o nich z współczuciem Wokulski. Ogólne prawo, że działanie,
choćby mające najszlachetniejsze pobudki, jednak pozbawione znajomości życia, musi się skończyć
klęską, stosuje się również do Kleina i studentów; i oni reprezentują idealizm, nieliczący się
z rzeczywistością. Zostają aresztowani, a do uwięzienia ich przyczynia się nawet nie wróg, lecz swój,
Maruszewicz. Społeczeństwo „w ciężkim swoim strapieniu marzy sobie: będę miało, tylu a tylu
lekarzy, tylu a tylu historyków, tylu a tylu filozofów — diabli mnie nie wezmą. — A gdy tak sobie
myśli, kiwając zmęczoną głową, dają mu naraz znać, że mój kuzyn i jego przyjaciele — już nie będą
ani lekarzami, ani filozofami, bo — już ich nie ma na tym świecie, ponieważ gdzieś znikli, uderzając
głową o mur”.
Podsumowanie rozważań o „Lalce”.
Z ROZDZIAŁU IV
Z kolei, po szczegółowej analizie społeczeństwa polskiego w Lalce, zapytajmy, jakie ostateczne
wnioski wysnuć można z ideologii tego utworu, a szczególnie, jak sam Prus ustosunkował się
do drogi, którą w końcu kazał pójść Wokulskiemu. Nie ulega wątpliwości, że leżała ona na linii
pragnień i tęsknot samego autora. Prus, jak i jego bohater, dochodził naówczas do wniosku, że zło,
istniejące w społeczeństwie, sięga głęboko w zagadnienie naszej cywilizacji, która nagromadziła
tyle wynaturzeń, tak strasznie wykoszlawiła życie i znieprawiła niektóre jego dziedziny, iż reformy,
zmierzające do powolnej zmiany warunków, to i owo przekształcą, polepszą, ale nie zniweczą złej,
zgniłej podstawy; zbudowane na takim fundamencie, nawet przez pewien czas mogą błyszczeć
wspaniale, ale prędzej czy później runą w odmęt. Prus widział przy tym, że zło tkwi nie tylko
w Polsce, ale istnieje z różnych powodów i gdzie indziej. Im jaki naród rozwinie się wyżej
pod względem cywilizacyjnym, tym zaraz skomplikowanie życia potęguje się, wywołując szereg
objawów ujemnych, szereg wrzodów społecznych. Taka np. Anglia; dzięki nadmiernie rozwiniętemu
ustrojowi kapitalistycznemu nastąpił tam „straszny przedział społeczny”: drobna cząstka ludzi skupiła
w swych rękach bogactwa ogromne — a reszta narodu, tj. miliony — to biedacy. „ W tych warunkach
stan społeczeństwa może się tylko pogarszać; nigdy się zaś na dotychczasowej drodze nie polepszy”.
„Jak szczęśliwą wobec Anglii jest np... półdzika Bułgaria, gdzie... wszyscy czują się członkami jednej
rodziny. Toteż, gdy w ucywilizowanym Londynie, pomimo całego rozumu i wpływu „klas
przodujących”, o mało nie doszło do walki domowej na ulicach, prości Bułgarzy... jak jeden człowiek
wystąpili przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi”. Podobnie w Lalce Szuman stwierdzi, że w zakresie
rozwiązania problematu miłości „najbardziej zacofane państwa wyprzedziły najbardziej postępowe
społeczeństwa, a raczej ich klasy inteligentne” (I, 372).
Druga przyczyna bliższa, niemniej bolesna, była: oto społeczeństwo polskie — jak wiemy —
samo nie chce zmiany i w pełnym zaślepieniu stacza się coraz niżej. A tymczasem, gdyby przy
wartościach, jakie reprezentuje polski typ psychiczny, byli ludzie wyżsi moralnie i umysłowo,
to można by u nas dokonać niemal cudów. „Ach — mówi Prus — gdyby do tych uczuć, do tych ogni
płonących pod lodem, dołączyć — odrobinę rozumu, co by to był za kraj, co za naród...”
W porównaniu z Niemcami i Francuzami Polacy obdarzeni są znacznie bogatszymi zasobami
ducha. „Sam jeden — powiada o sobie Wokulski — przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej,
70
aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył między kulą, nożem
i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach” (I, 31);
a zestawiając siebie z Francuzami, dochodzi do wniosku, że „ci znakomici ludzie, jakich tu spotykam,
nie mają nawet połowy moich sił” (II, 30). Niewątpliwie, iż Prus marzył poprzednio, nawet
w tajemnicy najgłębszej przed sobą (bo przecież teorie realistyczne na to nie pozwalały), że praca
nad odrodzeniem społeczeństwa polskiego da początek w ogóle nowej cywilizacji. Tym straszniejszy
był zawód później.
Krytykując więc życie społeczeństw zachodnich, Prus nie miał tej rekompensaty, jaką mieli nasi
romantycy, wierzący w specjalną misję Polski. Zło panoszy się wszędzie. Mimo wspaniałych
zdobyczy cywilizacyjnych, człowiek od czasów zamierzchłych nie zmienił się ani na jotę, nie postąpił
naprzód — pogląd więc taki sam, jaki miał Geist. Prus w jednej z kronik zastanawia się nad tym,
jakich wrażeń doznałby Homer, gdyby zmartwychwstał i poznał nasze życie. Widok telegrafów,
lokomotyw, pocisków artylerii, „elektrycznych klejnotów baletnic” i pienistego szampana tak by go
zachwycił, że „upadłby na twarz i zawołał: kraj wasz jest Olimpem, napój nektarem, a wy bogami,
którzy jeżdżą na smokach i noszą gwiaździste szaty. O, jak muszą być potężne wasze rozumy i wielkie
serca: jak jesteście szczęśliwi”! Wrażenie to jednak byłoby chwilowe; dłuższy pobyt u nas nauczyłby
Homera, że „pod pokostem niezmiernych ulepszeń technicznych kłębi się odwieczna chciwość
i oszustwo, słabość i głupota, ból i narzekanie; słowem — stary człowiek, który przez trzydzieści
wieków nie zmienił się ani na jotę”.
Co czynić wobec takiego stanu rzeczy? Prus, również jak Wokulski, chwilami zaczyna
najwyraźniej skłaniać się do idei zasadniczego przewrotu: teraźniejszość, która odznacza się
upadkiem, zmierzchem, „listopadem” cywilizacji, niech upada, a na jej miejsce niech powstanie
cywilizacja nowa. Do idei tej, znanej tak dobrze romantyzmowi a głoszącej hasło ewolucji
katastrofalnej, Prus, jak wiemy, odnosił się dawniej nieufnie. Mówiąc o socjalistycznych teoriach
nagłego przetworzenia ustroju społecznego, pisze: „Wielopiętrowy gmach społeczny jest niewątpliwie
budowlą, posiadającą wiele wad, które szczególniej czuć się dają na niższych piętrach. Gdy jednak
ktoś zaproponuje zupełne rozwalenie gmachu i zastąpienie go budynkiem parterowym, ludzi ogarnia
trwoga, i mimo woli zapytują: jakiego czasu i jakich sił potrzeba do rozebrania tego, co miliony głów
i rąk wznosiły przez całe wieki, czy nowy budynek naprawdę nie będzie posiadał żadnych wad, a nade
wszystko — gdzie podziać się podczas tej przeróbki?...”. A w roku 1887, wobec pogłosek o wojnie
europejskiej, Prus powie: „Mroźny to czas, ale — piękny czas, w którym człowiek z początku chucha
w palce, ale następnie czuje, że zaczyna mu się prostować grzbiet i schodzą się obluzowane łopatki...
Święty Berdanie, święty Mauserze, wszyscy święci ośmio- i jedenastomilimetrowi, wszystkie święte
odtylcowe i odprzodowe, gładkie i gwintowane — módlcie się za nami — I pomóżcie do wyklarowania
się niejasnych sytuacyj, do zdemaskowania fałszywych ideałów, do wyłatania, albo przenicowania
wytartej sprawiedliwości, a nade wszystko — do zwalenia tych fałszywych rusztowań, na których
jeszcze opiera się cywilizacja”. „Nic nie mam — pisze w dwa miesiące później — przeciwko wojnie
i myślę, że gdyby nareszcie zjawiła się, przyjąłbym ją ze spokojnym sercem...” „Niech więc będzie
wojna, niech się ten stary świat przewróci do góry nogami...”. Zastrzega się Prus tylko, że wojna,
przewracając wszystko, powinna uszanować „rozsądek i szacunek dla pracy”. „Tylko bowiem te dwa
czynniki z gruzów mogą wznieść nowe budowle...”
Na uznaniu też konieczności radykalnego przewrotu cywilizacyjnego i pracy, jako jego
następstwa, opiera się koncepcja Geista, którą wraz z uczonym francuskim będą realizować
Wokulski i Ochocki — ta droga da w rezultacie triumf dobra i sprawiedliwości. Prus więc znalazł
wyjście: przyjdzie epoka, kiedy szlachetne dążenia i idealizm życia staną się zdobyczami ogółu;
rozpanoszenie się zła nie jest wieczne, tylko czasowe, ostatecznie zwycięży to, co reprezentuje
Rzecki, Wokulski i Ochocki — Non omnis moriar... Toteż pewnie o swej koncepcji ideowej,
którą miał przedstawić w obmyślanej naówczas Lalce, myślał Prus, gdy pisał w r. 1886:
„Ze wszystkich stron mrok nas otacza, więc też ludzie mówią i piszą o mroku. Niewątpliwie kiedyś
wejdzie słońce, może już nawet i świta. Ale ten słaby brzask dopatrzy ledwie najbystrzejsze oko
i, dopatrzywszy, może stworzyć dzieło, którego nie zrozumieją współcześni...”
Jakkolwiek ze zdań tych wynika, że idea Lalki (a więc i wyratowanie Wokulskiego) była
gotowa przed rozpoczęciem pisania powieści, jakkolwiek jest ona teoretycznie konsekwentna,
przecież musimy zapytać, czy Prus odnosił się do niej, jako do teorii, która ma praktyczne widoki
zrealizowania. Tu zaczynają zarysowywać się pewne wątpliwości. Czy oddanie wynalazku — jak
71
chce Geist — jedynie ludziom szlachetnym jest możliwe do urzeczywistnienia? Czy ono, jako pomysł
dosyć sztuczny, zgodne jest z naturalnymi prawami życia, z prawem rozwoju Spencera? Prus
niewątpliwie musiał odpowiedzieć, że nie. Do takiej koncepcji pchała go tęsknota do lepszych
warunków życia, pchało marzenie. Podobnie Wokulski, gdy zamknięta została przed nim możność
spełniania czynów bezpośrednich, pod wpływem zachwycających go baśni z Tysiąca i jednej nocy
„marzył, że on jest czarodziejem, który posiada... władzę nad siłami natury i zdolność stawania się
niewidzialnym... — Myślę — rzekł — że po kilku latach mojej gospodarki, świt wyglądałby inaczej...
Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów” (II, 318). Ale przecież to jest tylko
fantastyczne marzenie! Czyż nie fantazją jedynie są myśli Geista? Krytycyzm, stale tłumiący w Prusie
oderwanie się od rzeczywistości, musiał mu wskazywać na nierealność takiego planu, na to, że jest on
tylko jedną z fikcji idealistycznego stosunku do życia. Prus wówczas cofa się. Oto niezmiernie
charakterystyczna kronika:
„Zagranicą... ludziom już zachciewa się — latać w powietrzu. Miesiąc temu gruchnęła nawet
pogłoska, że dwaj oficerowie francuscy.. wynaleźli sposób kierowania balonami...
„Nareszcie... — pomyślał niejeden, sądząc w duszy, że gdy ludzie dostaną skrzydeł, to już i zrobią
się podobniejsi do aniołów”.
„Istotnie, sprawa żeglugi powietrznej jest nie tylko zagadnieniem technicznym, ale i najdawniejszą
tęsknotą ludzkości. Życie nasze jest pełne cierniów, a wszystkie one wydają się nam ziemskimi... Toteż
wszystkim... wydawało się po trochu, że opanować atmosferę, znaczy to samo, co zmienić warunki
ludzkiego bytu. Na pierwszą też wiadomość o wynalazku... dzienniki krzyknęły, że ludzkość oczekują
wielkie zmiany.
„Może i nie tak wielkie”.
Prus dalej wyjaśnia — o czym zresztą mówi i w Lalce — że balonem „ludzkość niedaleko
zajedzie” i „musi postarać się o ciężką machinę latającą”. „Przypuśćmy jednak, że już ją wynalazła”.
Cóż się wtedy zmieni?
„Czyliż między istotami latającymi są tylko gołębie, a nie ma jastrzębi? Czyliż jutrzejsza machina
latająca będzie posłuszna tylko uczciwym i mądrym, nie zaś głupcom i łotrom? Kto będzie miał dużo
pieniędzy, będzie latał wysoko jak kondor, kto mało — nie o wiele prześcignie wróbla, a kto nic —
będzie chodził po ziemi jak gęś domowa, którą się parę razy na rok podskubuje. Oczekiwane
przewroty społeczne mogą się zredukować do nowej formy gonitw i walk, w których pokonany
w górze, spadając, rozbije głowę spokojnemu na dole.
To mieć można i bez latających machin”.
O tym wiedział i Geist, ale, jako jedyne wyjście z tego stanu rzeczy, podał myśl oddania
wynalazku ludziom wyższej rasy; Prus natomiast inaczej rozumuje: „Skąd brać mamy naukę —
powiada — że dziś pilniejszą rzeczą jest udoskonalić ludzką duszę, aniżeli sposób kierowania
balonami...”.
A więc to, co twierdził stale: najpierw praca organiczna, a dopiero potem czas na wielkie idee.
Wiemy jednak znów z drugiej strony, że Prus doszedł do wniosku, iż praca organiczna jest
bezowocna... Tragiczne błędne koło!
Ale splot zmagań wewnętrznych Prusa w okresie pisania Lalki nie kończy się na tym. Co czynić
i jak ustosunkować się ma do społeczeństwa jednostka wybitna, która chce poświęcić mu
wszystkie siły, a jest przez nie odtrącona? W Lalce Wokulski i Ochocki wyzwalają się
spod bezowocnej walki — i opuszczają kraj. Prus jednak sam, choć pobudki bohaterów aprobuje
całkowicie, choć pragnąłby się chwilami wyrwać z ciasnych warunków życia, jednak na taki krok
nie mógłby się zdecydować: zbyt organicznie, zbyt żywiołowo związany jest z narodem —
nie mógłby się zdecydować nawet wówczas, gdyby wierzył z całą pewnością, iż wynalazek Geista
zmieni ludzkość.
Zmieni, przypuśćmy, ale kiedy? Zwycięstwo Geista nie jest rzeczą bliską! Zależy ono nie tylko
od tego, kiedy zostanie uskuteczniony sani wynalazek, ale od stopniowego opanowywania życia przez
rasę ludzi wyższych; ileż czasu upłynie, zanim ta wyższa rasa tak się rozmnoży, że będzie w stanie
zniszczyć choćby tylko tygrysów w ludzkiej postaci? — „Zaczynam przypuszczać — powiada Prus —
że taki [lepszy] świat na naszym globie, jeżeli kiedyś wykwitnie, to chyba za dziesięć lub piętnaście
wieków”. A w jakim stanie naówczas będzie społeczeństwo polskie, co powstrzyma ostateczny
jego rozkład? Nic... Optymistyczne Non omnis moriar organicznie z rzeczywistością się nie łączy
i nie wypływa z niej. Optymizm to tylko teoretyczny, praktycznie zaś wszędzie przebija pesymizm,
72
który bezwzględnie nadaje powieści ton zasadniczy. Gdyby Prus wierzył głęboko, gdyby miał
pewność, że to, co było konsekwentne i wartościowe w teorii, urzeczywistni się, nie kończyłby Lalki
znakiem zapytania, lecz postawił sprawę jasno i wyraźnie. Tęsknota i pragnienie rzuciły tylko
perspektywy, rzuciły możliwości, ale nie mogły stłumić głosu, który ujemnie musiał oceniać życie,
który w nim samym, w rzeczywistości otaczającej, obiektywnej nie widział nic, co by zapowiadało
pomyślniejszą zmianę. Stąd dominujący nastrój pesymistyczny, który ciągle stawia nam śmierć, jako
jedyne wyjście dla Wokulskiego. Istotnie bowiem z pesymizmu wyrosła Lalka. W zakończeniu
powieści nad Non omnis moriar góruje co innego: góruje bolesna świadomość, że wszystko idzie
na marne: ogół rozkłada się i karleje, jednostki wybitne albo giną (Rzecki, prezesowa),
albo wyjeżdżają z kraju (Wokulski, Ochocki) — i w tym drugim wypadku również są dla
społeczeństwa stracone. „Straszna rzecz — woła Szuman — Ci giną, wy wyjeżdżacie... Któż tu
w końcu zostanie?...
— My!... — odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.
— Ludzi nie zabraknie — dorzucił radca Węgrowicz” (lI, 413).
Maruszewicz, Szlangbaum, Węgrowicz — piękna trójca i wyrazisty symbol! Pierwszy —
wcielenie łajdactwa wszelkiego rodzaju, drugi — spekulacji i lichwiarstwa, trzeci wreszcie —
lenistwa, arogancji i oszczerstwa.
Mówić o optymizmie Lalki na podstawie samego zakończenia, znaczy to samo, co określać jako
utwór optymistyczny Nie-Boską, dlatego tylko, że Pankracy woła: „Galilee vicisti”, albo Lillę
Wenedę, że nad stosem Lelum i Polelum ukazuje się Bogarodzica.
Pesymizm Lalki nie ogranicza się przy tym wyłącznie do zagadnień społecznych; ma on
znacznie głębsze podłoże, zahacza bowiem o ogólny stosunek do życia. Lalka wyrosła z naukowego
na świat poglądu, prześwietlonego uczuciowością człowieka. Prus naukowiec zmierza do tego,
aby wszystkie zjawiska życiowe logicznie, rozumowo sobie wyjaśnić; i rzeczywiście zagadnienia,
poruszane w powieści, mają zawsze podłoże racjonalne, uwarunkowane są prawami przyrody. Prus
uczuciowiec natomiast buntuje się często przeciw tym niezaprzeczonym prawom natury i w takiej
a nie innej logice życia widzi fakty irracjonalne. Optymizm rozumu spaja się z pesymizmem serca
i jest przez uczuciowość zagarnięty całkowicie. Uczuciowość bowiem od Prusa naukowca domaga
się przede wszystkim jednej odpowiedzi, której on udzielić jej nie może: mianowicie, jaki jest
ostateczny cel życia. Prawa, kierujące niezaprzeczenie człowiekiem, wtedy tylko mogłyby być
uznane za słuszne, gdyby były koniecznymi etapami do osiągnięcia szczebla wyższego, najwyższego
i jedynego wreszcie. Brane natomiast same w sobie (choćby nawet tyczyły szczęścia, doskonałości
i użyteczności, nie wystarczają, przynosząc tylko zawód, cierpienie, rozterkę duchową.
O ile chodzi o logiczne wyjaśnienie zjawisk życia, Lalka najpierw ma na celu stwierdzenie faktu,
który Prus podkreślał niejednokrotnie, iż na ziemi nie istnieje nic, co by sprawić mógł przypadek
— wszystko odbywa się z konieczności i rozwija według żelaznych praw natury; we wszystkich
też zjawiskach możemy wykazać naturalne przyczyny i konsekwentną, prawidłową linię rozwoju.
Doszukiwanie wewnętrznego porządku przejawów życia było jednym z nieprzepartych dążeń psychiki
Prusa; wszędzie chce go znaleźć, nawet tam, gdzie pozornie wydaje się, iż to jest niemożliwe.
Np. budowa Paryża — Wokulski zrazu jest przekonany, że to niepodobna, aby miliony ludzi, którzy
pracowali przez kilka wieków, nie wiedząc zupełnie o sobie, nie postępując w myśl jakiegoś
opracowanego uprzednio planu, mogli stworzyć harmonijną, konsekwentną całość. A jednak chaos
Paryża jest czymś zupełnie złudnym; badanie może wykazać, iż miasto to, jak zresztą każde inne, ma
plan, ma logikę, ma porządek — co więcej, ma tak jak roślina lub zwierzę „właściwą sobie anatomię
i fizjologię” (II, 26).
Taki sam porządek, logika i nieubłagana, nieprzeparta konsekwencja widnieje w dziejach
całej ludzkości, każdego narodu i jednostki. Społeczeństwo polskie musiało dojść do takiego stanu,
w jakim się znajduje, i wszystkie postacie Lalki z konieczności, na którą złożyły się usposobienia
dziedziczne, wychowanie i wpływ środowiska, musiały postępować tak a nie inaczej. Rozumowo jest
tutaj wszystko w porządku. Ale zwróćmy uwagę na to, co przeżywa jednostka, mająca świadomość,
że uzależniona jest od nieprzepartych konieczności życia, choć logicznych i prawidłowych.
Czy czuje ich wartość, czy uczuciowo usprawiedliwia ich logikę? Co więcej, czy może uzgodnić je
ze swoim poczuciem etycznym? Nie, przeciwnie, czuje całą ich irracjonalność i nie może zgodzić się
na krzywdę, które jej one wyrządziły. Wokulski, urodzony w ciasnej sferze szlacheckiej, która
bankrutowała moralnie i materialnie, nie mógł otrzymać ani wychowania, ani wykształcenia,
73
musiał stoczyć się na dno społeczeństwa, aby zaczynać wszystko od najprymitywniejszych
początków; a ponieważ jego cele sprzeciwiały się dążeniom ogółu, więc musiał zarówno zwalczać
mnóstwo przeszkód, jak i wbrew zamiarom ulegać wpływom ogółu; nic też dziwnego, że jego rozwój,
a przede wszystkim zdobywanie nauki szło tak opornie. Inaczej było z Ochockim: miał on zarówno
inne zasoby materialne, jak i przebywał w innych środowiskach (za granicą), toteż było rzeczą
zupełnie naturalną, że nie miał wiele zapór. „Cóż to za okrucieństwo losów — myśli z goryczą
Wokulski. — Dwom ludziom dano prawie te same aspiracje, tylko jeden urodził się o ośmnaście lat
wcześniej, drugi później; jeden w nędzy, drugi w dostatku; jeden nie mógł się wdrapać na pierwsze
piętro wiedzy, drugi lekkim krokiem przeszedł dwa piętra... No i on triumfuje nade mną na każdym
polu, choć przecież ja mam te same uczucia, tę samą świadomość położenia, a pracę z pewnością
większą...” (1, 196). Że tak się ułożyły stosunki, nie odpowiada ani pierwszy, ani drugi; nie można
było przecież nic zmienić — a jednak konsekwencje muszą ponosić tak, jakby bezpośrednio
przyczynili się do tego. A inny przykład: miłość Wokulskiego musiała skierować się do takiej
kobiety, jak panna Izabela — wyjaśnialiśmy przyczyny tego faktu — musiał więc wybrać tę, która
zawiodła go do zguby. A jednak wszystkie inne kobiety, z którymi Wokulski bliżej się stykał, były
dla niego z różnych względów odpowiedniejsze; dać mu mogły zarówno miłość jak szczęście.
Szczególnie jak gdyby przeznaczoną dla niego jest pani Stawska: sama ona żyje ciągłą myślą o innych
i nie tylko nie hamowałaby społecznych idei Wokulskiego, ale przeciwnie, pobudzałaby go do ich
realizacji: „I jestże tu ład na świecie?... — myśli Wokulski. — O krok od siebie staje dwoje ludzi
nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde
znalazłoby w drugim to, czego potrzebuje, no — i nie zejdą się... Bóg w tych czasach nie słucha
modlitwy uciśnionych” (I, 108). — Miłość więc Wokulskiego do panny Łęckiej z jednej strony
świadczy o porządku i konsekwencji praw życia, a z drugiej staje się dowodem tragicznego bezładu,
tragicznej ironii istnienia.
Z prawa, iż wszystko na ziemi odbywa się siłą konieczności wypływa również inne prawo,
to mianowicie, iż życie człowieka, życie społeczeństwa tylko pozornie zależy od woli naszej,
w rzeczywistości zaś odbywa się ono właściwie według praw, które stoją poza nami; ludzie tylko
wykonywają je bezwiednie. Toteż pysznienie się człowieka z tego, iż ma wolną wolę jest złudzeniem
takim, jak wiele innych złudzeń ludzkości. „Praca... ludzi, którzy tak głośno krzyczą o swojej wolnej
woli, wydaje te same skutki, co praca pszczół, budujących regularne plastry, mrówek, wznoszących
ostrokrężne kopce, albo związków chemicznych, układających się w regularne kryształy”. (II, 26).
„Szczególna rzecz — mówi Wokulski — każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi, wyobraża
sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś, stojący na boku, widzi, że wszystkich razem pcha
naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich przewidywań i pragnień” (I, 78). Prus, stwierdzając to
prawo ze stanowiska naukowego, [nie był tu bez wpływu Spencer i jego Szkice filozoficzne] rozumie, że jest
ono zupełnie naturalne, potrzebne, a nawet zgodne z religią, ale czuje jednocześnie, iż wartość życia
dzięki niemu ogromnie maleje, że człowiek staje się tylko manekinem, nakręconym w pewnym
kierunku, działającym tak długo, dopóki nie rozkręci się sprężyna, działającym tak intensywnie, z jaką
siłą został nakręcony mechanizm. „Dokąd wy jedziecie podróżni?... — pyta Rzecki zabawki
sklepowe. — Dlaczego narażasz kark, akrobato?... Co wam po uściskach tancerze?... Wykręcą się
sprężyny i pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo... a wam, gdybyście myśleli,
mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...” I myśl jego od tych zabawek przechodzi
na człowieka: „Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcji... głupstwo całe
życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?...” (I, 12) I Wokulski
nie mniej boleśnie odczuwa ten fakt: ludzie „błyszczą przez mgnienie oka, aby zagasnąć na całą
wieczność i to nazywa się życiem” — i przypomina sobie wiersz z poematu Zagórskiego Król
Salomon: „Mijają ludzkie pokolenia, jak fale, gdy wiatr morzem zmąci; i nie masz godów ich pamięci
i nie masz bólów ich wspomnienia”. (I, 78). — Dzięki brakowi wolnej woli nie można też stosować
do człowieka kryteriów winy i zasługi; ten kto postępuje dobrze i ten kto postępuje źle — musi tak
czynić. Ochocki, charakteryzując wartość duszy Wokulskiego, wyraźnie mówi: „To nawet nie jest
żadna zasługa, tylko mus... Jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem, albo pszczoła lepi swoje
komórki, tak ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac...” (II, 396). — I nie jest
winą panny Izabeli, że wytresowano ją „do rozpusty” i „drażnienia nerwów”; nie ona sama
zaciągnęła się w szeregi takich kobiet...
74
Prus, zgodnie z syntetycznym charakterem swej psychiki, wszystkie prawa, rządzące
naturą, skupia w jedną całość, tworząc pojęcie siły sił, która ogarnia wszechświat. W Lalce
nazywa ją fatalizmem i choć uznaje, że jest ona tworem Boga, nie może przeniknąć, dokąd
zmierza i jaki ma cel ostateczny. Chwilami uważa ją za zupełnie ślepą, to znów widzi w niej
jakąś niedocieczoną, lecz straszliwą tajemnicę. „Patrzcie, jak marne są ludzkie nadzieje
wobec... wyroków, które ognistymi znakami, wypisał na niebie Przedwieczny!...” mówi
w jednym ze swych arcydzieł nowelistycznych pt. Z legend dawnego Egiptu, utworze,
powstałym przy końcu r. 1887, a więc w trakcie pisania Lalki i dlatego mogącym służyć za jej
doskonały komentarz. Ten „porządek świata” jest niezrozumiały, a jednocześnie
w odczuwaniu przez człowieka dziwnie niesprawiedliwy, krzywdzący, zmierzający, jakby
istotnie tragiczne fatum, do zniszczenia najlepszych, najwznioślejszych pierwiastków życia,
a broniący brutalnej siły, egoizmu i zła, tkwiącego w ludziach. Oto we wspomnianej noweli,
u progu życia, w pełni sił i zdrowia ginie Horus, człowiek, który chciał dać narodowi
wolność, szczęście, oświatę, jednostka szlachetna, głęboko uczuciowa i subtelna —
a powalony zdawałoby się zupełnie chorobą i starością stuletni Ramzes, który stanowi
przeciwieństwo Horusa, żyje i triumfuje. W Lalce mamy zupełnie to samo. Pan Ignacy
Rzecki, aby upewnić się, że na tym świecie jest „porządek”, zapisuje sobie w pamiętniku trzy
„proroctwa”: l-o, że pani Stawska poślubi Wokulskiego i będzie z nim szczęśliwa,
2-o, że Stach zapomni o pannie Izabeli, ożeni się z panią Stawską i będzie z nią szczęśliwy
i 3-o, że „mały Lulu jeszcze w tym roku zostanie cesarzem Francuzów... zbije Niemców
na bryndzę i zrobi sprawiedliwość na całym świecie...”. „Stary głupcze, nazywający się
Ignacym Rzeckim! Ty wyobrażasz sobie, że Napoleonidzi wrócą na tron, że Wokulski zrobi
coś nadzwyczajnego, bo jest zdolny i będzie szczęśliwym, bo jest uczciwy?.. Tak sobie
imaginujesz?... Więc głupio sobie imaginujesz... Na świecie nie ma żadnego porządku, żadnej
sprawiedliwości, tylko walka. O ile w tej walce zwyciężają dobrzy, jest dobrze, o ile źli, jest
źle; ale ażeby istniała jakaś potęga protegująca tylko dobrych, tego sobie wcale nie
wyobrażaj... Ludzie są jak liście, którymi wiatr ciska; gdy rzuci je na trawnik, leżą
na trawniku, a gdy rzuci w błoto, leżą w błocie...” (II, 199—200). Słowa te, mimo wszystkich
pozorów, pisane są przecież krwią serdeczną autora... Co się stało z przepowiedniami pana
Ignacego wiemy; życie wszystkim najszlachetniejszym postaciom Lalki zgotowało zgubę,
przyniosło w darze albo śmierć, albo cierpienie.
Cierpienie w powieści odgrywa ważną rolę. Prus przyznaje mu duże znaczenie,
jakkolwiek daleki jest od całkowitego, chrześcijańskiego ukorzenia się przed nim, jak to
uczyni później. Rozumie on, iż cierpienie może być poważnym czynnikiem duchowego
rozwoju jednostek, a także dźwignią cywilizacyjnego rozwoju. Widzieliśmy to w życiu
Wokulskiego, który np. dopiero wówczas stał się zdolny do odczucia niedoli swych
skrzywdzonych przez los współbraci, gdy „wielki ból osobisty zaorał mu i zbronował duszę”
(I, 91), a ostateczny zawód, który go spotkał, po pchnął go do pracowni Geista. Podobnie
baron Dalski uczynił zapis na rzecz pracowni technologicznej, wtedy dopiero, gdy przekonał
się o zdradzie żony. Ale Prus bynajmniej nie uznaje, że cierpienie zawsze wywołuje dobre
skutki; przeciwnie, wie on, że „kwiat cnoty przeważnie wyrasta na tle szczęścia, liszaj
występku na tle niedoli”. — a następnie uważa, że nawet rola dodatnia nie usprawiedliwia
istnienia cierpień. Prus odczuwa w tym również fakt irracjonalny. Jedynie Ochocki, którego
najwyższym cierpieniem w życiu było wyrwanie paznokcia, mógł twierdzić, że „kupić postęp
społeczny za cierpienia choćby najokropniejsze jednostki, to dalibóg! tanie kupno”. (II, 350).
Ale Wokulski odczuwa coś innego; on, co przechodził przez takie męki, „na które
w ludzkim języku już nie ma nazwiska” (II, 298), wie, że jest to droga zbyt straszliwa, zbyt
tragiczna, aby ze spokojem można ją uznać za właściwą. Ochocki, usprawiedliwiając wartość
cierpienia, usprawiedliwia również istnienie ludzi, którzy je wywołują; oto np. Starski; jego
proceder umizgania się do mężatek, przyczynił się do cierpień barona, a to wywołało zarówno
75
niedopuszczenie do obalenia testamentu prezesowej, która przeznaczyła swój majątek na dom
podrzutków i oświatę dla ludu, jak i zapis na pracownię: „Tym sposobem — powiada
Ochocki — nawet nieurodzone jeszcze pokolenia chłopów zasławskich, powinny błogosławić
Starskiego, za to, że umizgał się do baronowej...” (U, 349); a w innym miejscu mówi,
że Starski, „takie zero” stał się „zarodkiem technologicznej pracowni niechże mi teraz
dowodzą, że na świecie jest coś niepotrzebnego?” (II, 350). Wokulski jest zbyt wzruszony,
aby Ochockiemu odpowiedzieć, ale odpowiedź jego znajduje się w rozmowie z panią
Wąsowską; ona znów nie może zrozumieć, co świat traci na mistyfikacjach, które uprawiają
kobiety: „Świat — mówi jej Wokulski — niekiedy zyskuje, jeżeli jakiś naiwny prostak wpada
w obłęd, zwany miłością idealną i za cenę największych niebezpieczeństw, zdobywa majątek,
aby go złożyć u stóp swego ideału ... Ale świat czasem traci, jeżeli ten wariat, odkrywszy
mistyfikacją, upada złamany, do niczego niezdolny... Albo... nie rozporządziwszy majątkiem,
rzuca się.. Świat traci, pani, jedno zabite szczęście, jeden zwichnięty umysł, a może człowieka,
który mógł coś zrobić...” (II, 363-4).
Tak, cierpienie częściej niszczy niż tworzy, a nawet wówczas, gdy stwarza dodatnie
wartości, każe zbyt drogo za nie płacić. Dlaczego praca dla przyszłych pokoleń musi urastać
na klęskach, bólu i rozpaczy pokoleń poprzednich? Prus widzi w tern potworne
nieporozumienie, które wstrząsa nim do głębi. Chwilami wydaje mu się, iż człowiek w życiu
zdobywa tylko cierpienia i zawody — nic więcej. Wokulski podczas halucynacji, które
z natręctwem owładają nim po ostatecznym zerwaniu z panną Izabelą, ma wizję stworzenia
człowieka z kamienia „zimnego, ślepego i nieczułego”: „I stał się człowiek. Żył kilkadziesiąt
lat, a w ciągu nich tyle pragnął i tyle cierpiał, że martwy świat nie zaznałby tego przez całą
wieczność. Goniąc za jednym pragnieniem, znajdował tysiące innych, uciekając przed jednym
cierpieniem, wpadał w morze cierpień, ażeby wreszcie umrzeć, „zostać niczym”, mając jako
ostatnią pamiątkę wyższego bytu „tylko rozpacz po tym, co stracił, i żal za tym, czego
nie dosięgnął!...” (II, 297). Niezaspokojone pragnienia i morze cierpień — oto
kwintesencja życia. „Gdzie moje szczęście?...” (II, 299). Nic więc dziwnego, iż wobec
takich wartości, które przynosi życie, śmierć wydaje się Wokulskiemu chwilami czymś
pożądanym, ukojeniem, jedynym wyjściem z ponurej tragedii życia. „O, bo nie znają w snach
mogilnych drzemiący, ciężkich trosk żywota i duch się ich już nie szamota w pragnieniach
tęsknych, a bezsilnych...” (I, 87). A gdyby nawet tak nie było, gdyby śmierć nie gwarantowała
zapomnienia, czara cierpień może się wypełnić aż po brzegi, a wówczas samobójstwo staje
się koniecznością i jest zupełnie usprawiedliwione: „Kiedy kto chce dobrowolnie stanąć
ze swoją krzywdą przed boskim sądem, nie zatrzymuj go... Nie zatrzymuj!...” (II, 300).
Wszystkie te bolesne perspektywy, rzucane w Lalce, nie oznaczają jednak, aby Prus
zupełnie zwątpił o życiu, aby pesymizm doprowadził go do całkowitej negacji.
Przeciwnie, Prus walczy, pogodzić się z bezwzględnym zaprzeczeniem nie może, chce
wierzyć na przekór wszystkiemu, bo to stanowi również konieczność jego psychiki —
i rzeczywiście, przyjdzie niedługo moment, kiedy na szereg zagadnień, rozwiązanych w Lalce
ujemnie, już w Emancypantkach znajdzie odpowiedź pozytywną. A w samej Lalce to
zwalczanie fal pesymizmu uwidoczni się w teoretycznym optymizmie, który jako sztandar
wynurza się z zalewających potoków negacji. I choć Lalka powstaje w momencie
najsilniejszego kryzysu wiary w życie, uzyskuje jednak jak gdyby ton podwójny, dwojakie
widzenie rzeczywistości. Przemawia w niej naukowiec spokojnie obserwujący fakty,
lub natura uczuciowca, którym targają ostrza życia, to człowiek, który ocenia teraźniejszość
z perspektywy oddalonej, lub ten, dla którego teraźniejszość jest podstawą do oceny całości,
to ten, który tęskni do lepszych warunków istnienia i ma głęboką wiarę, że one powinny stać
się rzeczywistością, to ten znów, któremu fakty rzeczywiste zadają kłam wszelkim śmiałym
nadziejom i marzeniom.
76
„Głośne czytanie nocą”
w roku szkolnym 2009/2010, 2010/2011, 2011/2012, 2012/2013, 2013/2014
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej.
POLSCY HISTORYCY LITERATURY
23 października 2009 - autorzy urodzeni do roku 1830 (ZJ nr 37) Julian Bartoszewicz 1821 – 1870, Antoni Małecki 1821 – 1913
Julian Klaczko 1825 – 1906, Władysław Nehring 1830 – 1909
11 grudnia 2009 - autorzy urodzeniu do roku 1846 (ZJ nr 40) Stanisław Tarnowski 1837 – 1917, Józef Tretiak 1841 – 1923
Bronisław Chlebowski 1846 – 1918
19 lutego 2010 - autorzy urodzeni do roku 1863 (ZJ nr 42) Piotr Chmielowski 1848 – 1904
Ignacy Matuszewski 1858 – 1919
21 maja 2010 - autorzy urodzeni do roku 1863 (ZJ nr 44) Aleksander Brückner 1856 – 1939
Antoni Mazanowski 1858 – 1916, Mikołaj Mazanowski 1861 - 1944
Wilhelm Bruchnalski 1858 – 1920
23 września 2010 - autorzy urodzeni do roku 1863 (ZJ nr 46) Józef Kallenbach 1861 - 1929.
Gabriel Korbut 1862 -1936.
25 listopada 2010 - autorzy urodzeni do roku 1863 (ZJ nr 49) Aureli Drogoszewski 1863 – 1943
Stanisław Windakiewicz 1863 -1943
10 marca 2011 - autorzy urodzeni do roku 1890 (ZJ nr 53)
Ignacy Chrzanowski 1866 - 1940
Wilhelm Feldman 1868 - 1919
19 maja 2011 - autorzy urodzeni do roku 1890 (ZJ nr 57)
Konstanty Wojciechowski 1872 - 1924, Stanisław Dobrzycki 1875 - 1931
Eugeniusz Kucharski 1880 - 1952
16 czerwca 2011 - nauczyciele akademiccy pani Profesor Zofii Sękowskiej (ZJ nr 59)
Bronisław Gubrynowicz 1870 - 1933, Manfred Kridl 1882 - 1957
Józef Ujejski 1883-1937, Zofia Szmydtowa 1893 - 1977
Zygmunt Szweykowski 1894 - 1978, Konrad Górski 1895 - 1990
20 września 2011 - autorzy urodzeni do roku 1890 (ZJ nr 60)
Lucjusz Komarnicki 1884-1926
15 grudnia 2011 - Ambasadorzy polskości (ZJ nr 64 i 66) Adam Mickiewicz 1798-1855, Manfred Kridl 1882-1957
Czesław Miłosz 1911-2004
19 lutego 2012 - (ZJ nr 70/200-lecie urodzin Krasińskiego) Adam Mickiewicz 1798-1855, Stanisław Tarnowski 1837 – 1917
Józef Kallenbach 1861 - 1929, Henryk Galle 1872-1948
Konstanty Wojciechowski 1872-1924, Manfred Kridl 1882-1957
17 maja 2012 - autorzy urodzeni do roku 1890 (ZJ nr 72)
Wacław Borowy 1890-1950
25 października 2012 (ZJ nr 78/Rektorzy Uniwersytetu we Lwowie)
Roman Pilat 1846-1906
Jan Kasprowicz 1860-1926
22 listopada 2012 - autorzy urodzeni do roku 1890 (ZJ nr 80)
Juliusz Kleiner 1886-1957
19 stycznia 2013 (ZJ nr 81/73 rocznica śmierci Ignacego Chrzanowskiego) Ignacy Chrzanowski (1866-1940)
25 kwietnia 2013: Stanisław Pigoń (1885-1968) - ZJ nr 83
26 września 2013: Konrad Górski (1895-1990) - ZJ nr 86 13 lutego 2014: Zygmunt Szweykowski (1894-1978) - ZJ nr 92