william golding - wladca much

167
William Golding Wladca Much (PrzeloŜyl Waclaw Niepokólczycki)

Upload: marcinkk

Post on 22-Sep-2015

69 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

William Golding - Wladca Much

TRANSCRIPT

  • William Golding

    Wadca Much (Przeoy Wacaw Niepoklczycki)

  • GOS MUSZLI

    Jasnowosy chopiec zsun si ze skay i zacz i ostronie w kierunku laguny.

    Chocia zdj sweter i wlk go teraz za sob po ziemi, szara koszula przywara do ciaa, a wosy kleiy si do czoa. W otaczajcym go dugim pamie strzaskanej rolinnoci dungli gorco byo jak w ani. Z trudem przedziera si przez pncza i cite pnie, gdy nagle jaki ptak, czerwono-ta zjawa, zerwa si i wzbi w gr jakby z wrebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtrowa inny.

    - Hej! - woa. - Zaczekaj chwil! Krzaki na skraju pasma zadray strzsajc deszcz kropli osiadej na liciach wody. - Zaczekaj - mwi gos - zapltaem si! Jasnowosy chopiec zatrzyma si, machinalnie podcign skarpetki, co nadao

    dungli na chwil jaki swojski charakter. Gos odezwa si znowu: - Nie mog si wygramoli z tych pnczy.

    Waciciel gosu wycofywa si tyem z krzakw, tak e gazki drapay po brudnej wiatrwce. Zagicia pod nagimi kolanami byy pulchne, poranione i uwikane w ciernistych pnczach. Schyli si, ostronie rozplta ciernie i odwrci si. By niszy od jasnowosego chopca i bardzo gruby. Starannie wyszukujc bezpiecznych miejsc dla stp podszed i unis wzrok za mocnymi szkami okularw.

    - Gdzie ten czowiek z megafonem? Jasnowosy potrzsn gow.

    - To jest wyspa. Przynajmniej tak mi si wydaje. Tam na morzu jest rafa. Moe tu wcale nie ma starszych?

    Grubas zrobi przestraszon min. - Przecie by pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie. Jasnowosy patrzy na raf przymruonymi oczyma.

    - A inne dzieci? - cign grubas. - Niektre musiay si wydosta. Prawda, e musiay?

    Jasnowosy ruszy niedbaym krokiem w stron wody. Stara si nie robi ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie okaza mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas popieszy za nim.

    - Wcale nie ma starszych?

    - Tak mi si zdaje.

  • Jasnowosy wypowiedzia te sowa powanie, ale gdy je sobie w peni uwiadomi, zaraz opanowaa go tak wielka rado, e stan na gowie porodku pasma strzaskanej rolinnoci i umiechn si do odwrconej postaci grubasa.

    - Nie ma starszych!

    Tusty chopiec pomyla chwil.

    - Pilot.

    Jasnowosy opuci nogi i siad na parujcej ziemi. -Pewnie odlecia, jak nas zrzuci. Nie mg tu wyldowa. W samolocie na koach?

    - Zaatakowali nas!

    - Wrci tu, zobaczysz. Grubas potrzsn gow. - Patrzyem przez okienko, jak spadalimy. Widziaem tamten kawaek samolotu.

    Ogie z niego bucha. Rozejrza si po rumowisku drzew. - Patrz, co zrobi. Jasnowosy wycign rk i dotkn poharatanego pnia. Zaciekawio go to na chwil. - Co si z nim stao? - spyta. - Gdzie si podzia? - Sztorm cisn go do morza. Jak te wszystkie drzewa si waliy, to jeszcze nic

    wielkiego. Gorzej, e dzieciaki pewnie dotd w nim siedz. Zawaha si, a potem: - Jak ci na imi?

    - Ralf.

    Grubas czeka, by z kolei jego spytano o imi, ale nie usysza adnej propozycji do zawarcia bliszej znajomoci; jasnowosy chopak imieniem Ralf umiechn si niewyranie, wsta i ponownie ruszy w stron laguny. Grubas szed za nim krok w krok.

    - Myl, e tu musi by nas wicej. Nie widziae nikogo? Ralf potrzsn gow i przypieszy kroku. Potem potkn si o ga i upad jak

    dugi. Grubas stan nad nim ciko dyszc. - Ciocia mi nie pozwala biega - wyjani - ze wzgldu na moj astm. - As... co?

    - As...tm. Nie mog zapa tchu. W naszej szkole tylko ja jeden miaem astm - mwi z odcieniem dumy. -I zaczem nosi szka, jak miaem trzy lata.

    Zdj okulary i wycign je do Ralfa mrugajc oczyma i umiechajc si, a potem zacz je wyciera o brudn wiatrwk. Wyraz blu i wewntrznego skupienia zmieni blady zarys jego twarzy. Otar pot z policzkw i szybko woy szka.

  • - Oj, te owoce. Rozejrza si po rumowisku drzew. - Oj, te owoce - powtrzy - chyba... Poprawi okulary, odszed na bok i przykucn wrd bujnej rolinnoci. - Zaraz wrc. Ralf wyplta si ostronie z pnczy i zacz chykiem przekrada si przez gazie. Po

    chwili stkanie grubasa pozostao za nim, a on spieszy ku przeszkodzie, ktra go odgradzaa od laguny. Przelaz przez powalony pie i stan na skraju dungli.

    Brzeg jey si palmami. Stay, chyliy si lub pokaday na tle jasnoci, a ich zielone piropusze stroszyy si o sto stp nad ziemi. Wyrastay z brzegu porosego ostr traw, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego gnijcymi kokosami i pdami modych palm. Dalej bya ciemno lasu waciwego i otwarta przestrze pasa zdruzgotanych drzew. Ralf sta oparty rk o szary pie drzewa i mruy oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, moe o mil, biae fale przybrzene rozbijay si o raf koralow, a za ni granatowiao otwarte morze. Wewntrz nieregularnego uku rafy koralowej spokojna niby lustro grskiego jeziora leaa laguna - wszystkie odcienie bkitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg midzy skarp, na ktrej rosy palmy, a wod by jak cienkie drzewce nieskoczenie dugiego uku, bo w lewo od Ralfa perspektywa linii palm, brzegu i wody cigna si bez koca zlewajc si w jeden punkt; i wci by upa, upa niemal namacalny.

    Zeskoczy ze skarpy. Czarne buciki ugrzzy w sypkim piachu i uderzya go fala gorca. Zaciyo mu ubranie, zrzuci wic buty gwatownym kopniciem i jednym ruchem zdar z ng skarpetki. Potem skoczy z powrotem na skarp, cign koszul i stan wrd kokosw przypominajcych ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu taczyy na jego skrze. Odpi klamr paska, zsun spodnie i majteczki i sta nagi patrzc na olepiajcy piach i wod.

    By ju dostatecznie duy, dwanacie lat i kilka miesicy, by nie mie sterczcego brzuszka jak mae dzieci, a jeszcze za may, aby nabra niezgrabnoci wieku dorastania. Z wygldu mia zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwinite barki, ale w rysunku jego ust i w oczach bya jaka agodno. Klepn doni pie palmy i zmuszony w kocu uwierzy w realno wyspy rozemia si z zachwytem i znw stan na gowie. Zgrabnie opad na nogi, zeskoczy ze skarpy na pla, uklk i nagarn ramionami piach ku sobie. Potem siad i wpatrzy si w wod promiennymi, rozgorczkowanymi oczami.

    - Ralf...

    Grubas zsun si ze skarpy i siad ostronie na jej brzeku.

  • - Przepraszam, e byem tak dugo, ale te owoce... Przetar okulary i umieci na zadartym nosie. Ich oprawa wycisna gbokie rowe "V" na mostku nosa. Spojrza krytycznie na zote ciao Ralfa, a potem na swoje ubranie. Przyoy rk do suwaka byskawicznego zamka na piersi.

    - Moja ciocia... Zdecydowanym ruchem pocign zamek i zdj wiatrwk przez gow. -No! Ralf

    patrzy na niego z ukosa i nic nie mwi.

    - Myl, e bd nam potrzebne imiona ich wszystkich -rzek grubas - eby zrobi list. Powinnimy zwoa zebranie.

    Ralf nie okaza zrozumienia, wic grubas rzek poufnym tonem: - Wszystko mi jedno, jak bd na mnie mwili, byle nie tak jak w szkole. Ralf okaza zaciekawienie.

    - A jak na ciebie mwili w szkole? Grubas obejrza si za siebie, a potem pochyli do Ralfa. - Woali na mnie "Prosiaczek" - wyszepta.

    Ralf parskn miechem. Zerwa si gwatownie.

    - Prosiaczek! Prosiaczek!

    - Ralf... prosz ci!

    Prosiaczek zaama rce.

    - Mwiem ci, e nie chc...

    - Prosiaczek! Prosiaczek!

    Ralf wbieg w podskokach na rozpraon pla, a potem wrci jako myliwiec z odrzuconymi do tyu skrzydami i ostrzela Prosiaczka ogniem karabinw maszynowych.

    - Szsziaaaou! Znurkowa w piach u stp Prosiaczka i tarza si ze miechu.

    - Prosiaczek!

    Prosiaczek umiechn si niechtnie, zadowolony z takiego nawet uznania. - Tylko przynajmniej nie mw innym... Ralf chichota w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawi si znowu wyraz blu i

    skupienia.

    - Chwileczk.

    Ruszy spiesznie do lasu. Ralf wsta i pobieg brzegiem w prawo. agodn lini brzegu przerywa tu nagle kanciasty motyw krajobrazu; wielka pyta

    rowego granitu wtoczona bezkompromisowo w las, skarp, pla i lagun tworzya

  • wysokie na cztery stopy nabrzee. Powierzchni jej pokrywaa cienka warstwa ziemi poronitej ostr traw i ocienionej limi modych palm. Warstwa ta bya zbyt pytka, by palmy mogy wyrosn wysoko, tote osigajc okoo dwudziestu stp waliy si i schy w gmatwaninie pni, bardzo wygodnych do siedzenia. Te palmy, ktre jeszcze stay, tworzyy dach zieleni pokryty od spodu drgajc pltanin odblaskw laguny. Ralf wwindowa si na t pyt, zwrci uwag na cie i chd, przymkn jedno oko i stwierdzi, e cienie na jego ciele rzeczywicie s zielone. Podszed do krawdzi pyty i sta patrzc w wod. Bya przejrzysta a do dna i jasna kwitnieniem tropikalnej rolinnoci i koralu. Chmara drobniutkich poyskliwych rybek migaa przenoszc si z miejsca na miejsce. Z ust Ralfa dobya si nuta najgbszego zachwytu.

    - Jeju! Za granitow pyt byy jeszcze inne cuda. Zrzdzeniem boym jaki tajfun, a moe

    wanie burza, ktra towarzyszya przybyciu chopcw na wysp, uformowaa wa piachu wewntrz laguny tworzc w ten sposb dugi, gboki basen w play zakoczony wysokim wystpem granitu. Ralf, ktry ju kiedy da si zwie pozornej gbi podobnego zjawiska na play, by przygotowany na rozczarowanie. Ale na tej wyspie wszystko wydawao si prawdziwe i ten niewiarygodny basen, do ktrego morze wdzierao si tylko w czasie przypywu, by tak gboki u jednego kraca, e a ciemnozielony. Ralf przyjrza mu si dokadnie i zanurzy si. Woda bya cieplejsza od jego krwi i pywa jakby w ogromnej wannie.

    Niebawem nadszed Prosiaczek, usiad na skalnym wystpie i z zazdroci patrzy na zielono-biae ciao Ralfa.

    - Wcale nie umiesz pywa.

    - Prosiaczek.

    Prosiaczek zdj buty i skarpetki, ustawi je rwno na skale i palcem u nogi dotkn wody.

    - Gorca!

    - A co ty myla?

    - Nic nie mylaem. Moja ciocia... - Pies drapa twoj cioci! Ralf da nurka i pyn pod wod z otwartymi oczami; piaszczysty brzeg basenu

    zamajaczy przed nim jak zbocze gry. Obrci si na plecy trzymajc si za nos i tu nad sob ujrza roztaczone, migocce zote byski. Tymczasem Prosiaczek z wyrazem zdecydowania na twarzy zacz zdejmowa spodnie. Niebawem stan w caej peni swej

  • tustej i bladej nagoci. Zszed na palcach po piaszczystym brzegu basenu i usiad po szyj w wodzie umiechajc si z dum do Ralfa.

    - Nie bdziesz pywa? Prosiaczek potrzsn gow przeczco.

    - Ja nie umiem pywa. Nie pozwalali mi. Moja astma... - Pies drapa twoj astm! Prosiaczek znis to z pokorn cierpliwoci.

    - Wcale nie umiesz dobrze pywa. Ralf podpyn na plecach do brzegu, zanurzy usta i wypuci w gr strumie wody.

    Potem podnis brod i zaczai mwi: - Pywaem ju, jak miaem pi lat. Tata mnie nauczy. Tata jest komandorem. Jak

    dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje nas. Czym jest twj ojciec? Prosiaczek poczerwienia nagle.

    - Mj tata umar - powiedzia szybko - a mamusia... Zdj okulary i daremnie szuka czego, by je przetrze. - Mieszkaem u cioci. Ona ma sklep ze sodyczami. Zawsze dawaa mi mnstwo

    sodyczy. Ile tylko chciaem. Kiedy twj tata nas wyratuje? - Jak tylko bdzie mg. Prosiaczek podnis si ociekajc wod i sta nagi czyszczc szka skarpetk. Jedynym

    dwikiem, ktry dociera teraz do nich przez poranny upa, by nieustanny odgos rozbijajcych si o raf fal.

    - A skd wie, e tu jestemy? Ralf rozoy si w wodzie. Senno spowia go jak mirae, ktre omotyway lagun

    mocujc si z jej blaskiem. - Skd wie, e tu jestemy? A std, myla Ralf, std, std. Huk fal sta si bardzo daleki. - Powiedz mu na lotnisku. Prosiaczek potrzsn gow, woy byszczce szka i spojrza na Ralfa. - Nie powiedz. Nie syszae, co mwi pilot? O bombie atomowej? Oni wszyscy nie

    yj. Ralf wygramoli si z wody i stojc przed Prosiaczkiem rozwaa ten niezwyky

    problem. Prosiaczek nie ustpowa. - Jestemy na wyspie, tak?

    - Wdrapaem si na ska - rzek Ralf powoli - i zdaje si, e to jest wyspa.

  • - Oni wszyscy nie yj - powiedzia Prosiaczek - i to jest wyspa. Nikt nie wie, e jestemy tutaj. Ani twj tata, ani nikt...

    Usta mu zadray i okulary zaszy mg. - Zostaniemy tu do mierci. Na dwik tego sowa upa jakby jeszcze si powikszy i zaciy na nich

    niebezpiecznie, a laguna nacieraa swym olepiajcym blaskiem. - Trzeba pj po ubranie - mrukn Ralf. - Chod. Przebieg po piasku pokonujc napr soca, poszed na drug stron granitowej pyty i odszuka porozrzucane ubranie. Kiedy naoy koszul,

    zrobio mu si przyjemniej. Wspi si z powrotem na pyt i usiad w zielonym cieniu na wygodnym pniu. Niosc pod pach ubranie Prosiaczek rwnie wwindowa si na pyt. Nastpnie siad ostronie na zwalonym pniu koo niewielkiej skay na skraju laguny. Okrya go pltanina drgajcych odblaskw.

    - Musimy poszuka reszty chopcw - rzeki po chwili. -Trzeba co robi. Ralf nie odezwa si. By na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignorujc

    zowrbn paplanin grubasa odda si bez reszty rozkosznym marzeniom. - Ilu nas jest? Ralf podszed i stan koo niego. - Nie wiem.

    Pod oparami spiekoty na gadkiej tafli wody pezay tu i wdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiegay do granitowej pyty, licie palm szeleciy, a rozmazane plamki soca zsuway si po nich w d albo poruszay w cieniu niby jasne, skrzydlate stworzonka.

    Prosiaczek patrzy na Ralfa. Wszystkie cienie na twarzy Ralfa byy w odwrconym porzdku - wyej zielone, niej janiejsze od blasku laguny. Po wosach peza plamka soca.

    - Trzeba co robi. Ralf jakby go nie widzia. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dotd nie napotkana

    kraina staa przed nim w peni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchyli usta Ralfa, a Prosiaczek wzi to za dowd uznania i a zamia si z zadowolenia.

    - Jeeli rzeczywicie jestemy na wyspie... - Co to? Ralf przesta si umiecha i sta pokazujc rk na lagun. Wrd strzpiastych

    wodorostw leao co kremowego. - Kamie.

    - Nie. To muszla.

  • Nagle Prosiaczek a zakipia z podniecenia. - Racja to muszla! Widziaem ju tak. Na murze u mojego kolegi. On mwi e to

    koncha. Trbi na niej i wtedy przychodzia jego mama. Taka koncha strasznie duo kosztuje... Tu pod rk Ralfa rs pochylony nad lagun mody pd palmy. Palemka, zgita pod wasnym ciarem, wywaya korzeniami bry ziemi i niebawem wpadaby do wody. Ralf wyrwa pd i zacz nim gmera w wodzie, a lnice rybki rozpierzchy si na wszystkie strony. Prosiaczek schyli si niebezpiecznie.

    - Ostronie! Rozbijesz... - Zamknij si. Ralf powiedzia to z roztargnieniem. Muszla bya zabawk ciekaw, liczn i godn

    uwagi, ale wci midzy niego i Prosiaczka wciskay si ywe widma wiata marze. Pd gi si, ale posuwa muszl poprzez wodorosty. Ralf przytrzyma go jedn rk, a drug zacz naciska jego koniec, a muszla wynurzya si ociekajc wod i Prosiaczek zdoa j pochwyci.

    Teraz, gdy muszla bya czym namacalnym, Ralf te sta si wyranie podniecony. Prosiaczek bekota:

    - ...koncha, okropnie droga. Mog si zaoy, e gdyby chcia j kupi, musiaby zapaci strasznie duo... wisiaa u niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia...

    Troch wody pocieko na rk Ralfa, gdy bra muszl od Prosiaczka. Bya kremowa, gdzieniegdzie w rowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w ktrym znajdowa si niewielki otwr, do rowych krawdzi jej wylotu agodna spirala pokryta delikatnym wzorkiem miaa dugo okoo osiemnastu cali. Ralf wytrzsn piach z gbokiej tuby.

    - ...ryczaa jak krowa - mwi Prosiaczek. - Mia take biae kamienie i klatk z zielon papug. Te kamienie, oczywicie, nie trbiy, i mwi...

    Prosiaczek urwa dla nabrania tchu i pogaska lnicy przedmiot, ktry lea w doniach Ralfa.

    - Ralf!

    Ralf podnis gow. - Moemy przy jej pomocy zwoa innych. Zrobi zebranie. Jak usysz, przyjd... Patrzy rozpromieniony na Ralfa.

    - Tak wanie mylae, prawda? Dlatego wycigne j z wody? Ralf odgarn z czoa jasne wosy. - Jak ten twj przyjaciel na niej trbi?

  • - Tak jako plu - powiedzia Prosiaczek. - Mnie ciocia nie pozwalaa, bo ja mam astm, ale on mwi, e si dmucha tu -dotkn doni wystajcego odwoku. - Sprbuj, Ralf. Wszyscy si zlec.

    Ralf z powtpiewaniem przytkn cieszy koniec muszli do ust i dmuchn. Z wylotu doby si syk, ale nic wicej. Ralf otar son wod z ust i jeszcze raz sprbowa, ale muszla wci milczaa.

    - Tak jako plu. Ralf cign usta i dmuchn w muszl, z ktrej wydoby si mrukliwy odgos. Tak to

    chopcw rozbawio, e Ralf dmucha jeszcze kilka minut i obaj zanosili si ze miechu. - On dmucha std, gdzie z dou. Ralf poj wreszcie i dmuchn w muszl strumie powietrza. Zadwiczaa. Gboki,

    szorstki ton zahucza pod palmami, rozla si w zakamarki lasu i wrci echem odbitym od rowego granitu skay. Chmury ptakw wzbiy si z wierzchokw drzew w powietrze, co zakwiczao w lenym poszyciu i umkno.

    Ralf odj muszl od ust. - Jeju! Gos jego zabrzmia jak szept w porwnaniu ze zgrzytliwym dwikiem konchy.

    Przyoy konch do ust, nabra gboko powietrza i jeszcze raz dmuchn. Dwik zabrzmia znowu, a potem skoczy o oktaw wyej i grzmia jeszcze dononiej ni przedtem. Prosiaczek wrzeszcza co, twarz mia rozradowan, w okularach igrao wiato. Ptactwo krzyczao, wszystko, co yje, pierzchao w popochu. Oddech Ralfa osab, ton spad o oktaw niej, przeszed w niski pomruk, syk powietrza.

    Koncha - lnicy rg - milczaa. Twarz Ralfa poczerwieniaa z wysiku, a w grze, nad wysp, niosa si ptasia wrzawa, dwiczao echo.

    - Mog si zaoy, e sycha na cae mile. Ralf nabra oddechu i zatrbi kilkakrotnie. Prosiaczek krzykn: -Jest jeden!

    O jakie kilkadziesit krokw od nich na wybrzeu wrd palm ukazao si dziecko. By to chopczyk moe szecioletni, silny, jasnowosy, w podartym ubranku, z buzi w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celw zdy wcign tylko do poowy. Zeskoczy ze skarpy palmowej na pla i spodnie opady mu do kostek. Przestpi wic przez nie i podbieg do granitowej pyty. Prosiaczek pomg mu si wdrapa. Tymczasem Ralf trbi dalej, pki w lesie nie rozlegy si gosy. Chopczyk kucn przed Ralfem i zadarszy gow patrzy na niego rozpromieniony. Gdy stwierdzi, e zaczyna si co

  • dzia naprawd, na jego twarzy odmalowao si zadowolenie i jego rowy kciuk, jedyny czysty palec, powdrowa do buzi. Prosiaczek schyli si nad chopczykiem.

    - Jak ci na imi?

    - Johnny.

    Prosiaczek powtrzy imi na gos, a potem krzykn do Ralfa, ale Ralf nie sucha, bo wci jeszcze trbi. Twarz mia a szkaratn z radoci, e wznieca tak niebyway haas, a serce mu omotao pod koszul. Krzyki w lesie byy coraz blisze.

    Wkrtce na play dao si zauway oywienie. Piasek wybrzea, drcy pod mgiek spiekoty, kry mnstwo istot na caych milach swej dugoci. Po tym gorcym, tumicym kroki piachu zmierzay teraz ku granitowej pycie chmary chopcw. Niespodziewanie blisko wyszo z lasu troje nie wikszych od Johnny'ego dzieci, ktre si lam opychay owocami. Z gszczu wynurzy si ciemnowosy chopczyk, niewiele modszy od Prosiaczka, wyszed na pyt i umiechn wesoo do wszystkich. Coraz wicej i wicej ich przybywao.

    Biorc przykad z malutkiego Johnny'ego siadali na zwalonych pniach palmowych i czekali. Ralf bez ustanku dawa sygnay krtkim, dononym trbieniem. Prosiaczek kry wrd dzieci pytajc o imiona. Krzywi si przy tym usiujc je spamita. Dzieci darzyy go takim samym posuszestwem, z jakim odnosiy si do dorosych z megafonami. Niektre byy cakiem nagie i niosy ubrania pod pach, inne pnagie albo ubrane byle jak w szkolne ubranka, szare, granatowe, brzowe, marynarki albo swetry. Ich gowy stoczyy si w zielonym cieniu palm; gowy ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, powe, mysie; gowy pomrukujce, szepcce, gowy pene oczu wpatrzonych w Ralfa z rozwag. Co si wreszcie dzieje.

    Dzieci, ktre przyszy brzegiem, pojedynczo lub parami, wpaday w pole widzenia, gdy wychodziy z mgieki spiekoty bliej granitowej pyty. Tu przyciga oko najpierw czarny nietoperzowaty stwr drgajcy na piasku, a dopiero pniej posta wyrastajca ponad nim. Tym nietoperzem by skurczony w prostopadych promieniach soca cie u stp dziecka. Jeszcze trbic, Ralf zauway ostatnich dwch chopcw, ktrzy skoczyli ku granitowej pycie ponad drgajc plam czerni. Chopcy ci, krgogowi, z wosami jak pakuy, rzucili si na ziemi i leeli dyszc z wyszczerzonymi do Ralfa zbami jak dwa psy. Byli bliniakami i ich wesoa dwoisto wywoywaa w oku patrzcego wstrzs i niedowierzanie. Jednoczenie oddychali, jednoczenie si umiechali, byli klockowaci i peni ycia. Zadarli w gr do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli jakby za skpo skry i wiecznie rozdziawione usta. Prosiaczek zbliy do nich swoje byskajce okulary i w przerwach trbienia sycha byo, jak powtarza ich imiona:

  • - Sam, Eryk, Sam, Eryk. W kocu pomieszao mu si, bliniacy trzli gowami i wskazywali wzajem na

    siebie, a tum si mia. Wreszcie Ralf przesta trbi i siedzia z pochylon gow i muszl zwisajc w doni.

    Gdy zamary echa wezwania, usta take miech i zapanowaa cisza. W diamentowej mgiece play poruszao si niezdarnie co ciemnego. Ralf spostrzeg

    to pierwszy i zacz si wpatrywa z takim napiciem, e wszystkie oczy skieroway si w

    tamt stron. Potem w stwr wyoni si z mgy i wwczas okazao si, e to co ciemnego

    nie byo jedynie cieniem, lecz przede wszystkim ubraniem. Tym stworem bya grupa chopcw maszerujcych rwno parami i ubranych, w dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne czci garderoby nieli w rkach, ale kady mia na gowie czarn kwadratow czapk ze srebrnym znaczkiem. Okryci byli sigajcymi po pity czarnymi pelerynami z dugim srebrnym krzyem przez pier z lewej strony i konierzem wykoczonym kryz. Chopiec, ktry im przewodzi, ubrany by tak samo, ale na czapce mia znaczek zoty. Gdy jego grupa znalaza si niedaleko pyty granitu, rzuci rozkaz i chopcy zatrzymali si zdyszani, zlani potem, saniajc si w bezlitosnym socu. Przywdca wyszed naprzd, wskoczy na pyt powiewajc peleryn i zdumiony wytrzeszczy oczy.

    - Gdzie ten pan z trbk? Ralf, domylajc si, e olepiony socem chopiec nic nie widzi, odpowiedzia: - Tu nie ma adnego pana z trbk. Tylko ja. Chopiec podszed bliej i przyjrza si Ralfowi wykrzywiajc przy tym twarz z

    wysiku. Widok jasnowosego chopca z kremow muszl na kolanach widocznie go nie zadowoli. Odwrci si szybko z furkotem peleryny.

    - Wic okrt nie przypyn?

    Powiewna peleryna okrywaa posta dug, szczup i kocist, a spod czarnej czapki wyglday rude wosy. Twarz mia zmarszczon i piegowat, brzydk, ale niegupi. Z tej twarzy patrzyo dwoje niebieskich oczu, oczu teraz zawiedzionych i gniewnych lub na pograniczu gniewu.

    - Nie ma nikogo starszego?

    - Nie - odrzek Ralf do jego plecw. - Robimy zebranie. Chodcie do nas. Grupa chopcw w pelerynach rozsypaa si. Wysoki chopiec krzykn: - Chr! Do szeregu!

  • Znueni chrzyci posusznie wrcili do szeregu i stali dalej w socu, saniajc si. Niektrzy jednak zaczli sabo protestowa:

    - Ale, Merridew. Suchaj, Merridew... dlaczego nie moemy?... Potem jeden z chopcw pad twarz w piach i szereg si zaama. Podnieli

    zemdlonego, dwignli na pyt i pooyli w cieniu. Merridew patrzy na nich wytrzeszczonymi oczyma i wreszcie da za wygran.

    - No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju. - Ale, Merridew... - On zawsze udaje, e mdleje - rzek Merridew. - W Gibraltarze i w Addis Abebie, i na

    jutrzniach przy kantorze. Te ostatnie sowa wznieciy chichot wrd chrzystw, ktrzy pousiadali jak czarne

    ptaki na krzyujcych si pniach palmowych i z ciekawoci patrzyli na Ralfa. Prosiaczek nie pyta ich o imiona. Oniemielaa go mundurowa wyszo i bezceremonialna wadczo w gosie Merridewa. Schowa si Schowa si za Ralfa i przeciera okulary.

    Merridew zwrci si do Ralfa: - Nie ma adnych starszych? - Nie.

    Merridew siad na pniu i spojrza na otaczajcy go krg. - No to musimy sami myle o sobie. Bezpieczny za plecami Ralfa Prosiaczek odezwa si lkliwie: - Dlatego wanie Ralf zrobi zebranie. ebymy mogli postanowi, co robi. Znamy

    ju imiona. To jest Johnny. Ci dwaj... oni s bliniacy, Sam i Eryk. Ktry jest Eryk? Ty? Nie...ty jeste Sam...

    - Ja jestem Sam... - A ja Eryk. - Najlepiej dowiedzmy si, jak si wszyscy nazywaj - rzek Ralf-ja jestem Ralf. - Wikszo imion ju znamy - wtrci Prosiaczek. - Wanie si dowiedziaem. - To dziecinada - powiedzia Merridew. - Czemu ja miabym by Jack? Ja jestem

    Merridew. Ralf spojrza na niego bystro. To byy sowa kogo, kto wie, czego chce. - A wic - cign Prosiaczek - ten chopiec jest... oj, zapomniaem... - Za duo gadasz - uci Jack Merridew. - Zamknij si, Tuciochu! Podnis si miech. - On nie jest Tucioch - krzykn Ralf - on si naprawd nazywa Prosiaczek!

  • - Prosiaczek!

    - Prosiaczek!

    - Oooch, Prosiaczek! Zerwa si huragan miechu, miay si nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie

    chopcy tworzyli cisy krg solidarnoci, ktry nie obejmowa Prosiaczka. Ten bardzo poczerwienia, pochyli gow i zacz przeciera okulary.

    Wreszcie miech ucich i wymieniano dalej imiona. By wic Maurice, drugi po Jacku wrd chrzystw co do wzrostu, ale tgi i stale umiechnity. By szczupy, niemiay chopiec, ktrego nikt nie zna, a ktry trzyma si osobno, skryty, zamknity w sobie. Wymamrota, e si nazywa Roger, i znowu umilk. By Bili, Robert, Harold, Henry; a chrzysta, ktry zasab i siedzia teraz oparty o pie palmy, umiechn si blado do Ralfa i powiedzia, e si nazywa Simon.

    Nastpnie zabra gos Jack: - Musimy postanowi, co robi, eby nas uratowano. Powstaa wrzawa. Jeden z maluchw. Henry, powiedzia, e chce do domu. - Zamknij si -rzek Ralf w roztargnieniu. Podnis do gry konch. - Zdaje si, e

    potrzebujemy wodza, ktry bdzie o wszystkim decydowa. - Wodza! Wodza! - Ja powinienem by wodzem - powiedzia Jack arogancko bo piewam w chrze

    kapituy i jestem kierownikiem chopcw. Bior czysto C. Nowa wrzawa.

    - No wic - rzek Jack - ja... Zawaha si. Ciemnowosy Roger poruszy si i przemwi: - Zrbmy gosowanie. - Tak!

    - Gosowanie na wodza! - Gosujmy... Ta zabawa w gosowanie bya prawie tak przyjemna jak trbienie na muszli. Jack

    zacz protestowa, ale wrzawa, ktra przedtem wyraaa oglne pragnienie wodza, staa si teraz wiadectwem, e wybr pad na Ralfa. aden z chopcw nie mgby znale dostatecznego uzasadnienia tego wyboru; caa inteligencja, jak dotychczas przejawiono, bya udziaem Prosiaczka, prawdziwym za przywdc by Jack. Ale Ralf mia w sobie jaki spokj, ktry go wyrnia w grupie, kiedy siedzia pord nich, poza tym by duy, o miym

  • wygldzie; a wreszcie czynnik najwaniejszy, cho bardzo niepozorny: koncha. Ten, ktry na niej trbi, a potem czeka na nich z muszl na kolanach, by istot wybran.

    - Ten z muszl!

    - Ralf! Ralf!

    - Ten z trb niech bdzie wodzem! Ralf podnis rk, by si uciszyli. - Dobra. Kto chce, eby Jack by wodzem? Z ponurym posuszestwem chr podnis donie. - Kto chce mnie?

    Natychmiast wszyscy prcz chru i Prosiaczka unieli rce. Potem, niechtnie,

    rwnie Prosiaczek wycign do w gr. Ralf zliczy gosy.

    - No, to jestem wodzem. Krg chopcw rozbrzmia oklaskami. Klaska nawet chr, a piegi na twarzy Jacka

    pokry rumieniec upokorzenia. Chopiec wsta, ale rozmyli si i siad znowu wrd grzmotu oklaskw. Ralf zwrci si do niego chcc mu osodzi przegran:

    - Oczywicie, chr naley do ciebie. - Mog by armi... - Albo myliwymi... - Mog...

    Rumieniec spez z twarzy Jacka. Ralf znowu nakaza cisz.

    - Jack jest kierownikiem chru. Oni bd... czym oni maj by? - Myliwymi.

    Jack i Ralf umiechnli si do siebie z niemia sympati. Reszta chopcw zacza rozprawia z zapaem. Jack wsta.

    - Chr, zdj togi. Jakby po dzwonku w klasie chopcy z chru wstali, zaczli rozmawia i cignwszy

    czarne peleryny rzucili je na traw. Jack pooy swoj na pniu obok Ralfa. Jego szare szorty kleiy si do spoconego ciaa. Ralf spojrza na nie z podziwem, a Jack dostrzegszy to spojrzenie wytumaczy si.

    - Prbowaem wdrapa si na tamto wzgrze, eby zobaczy, czy jestemy otoczeni morzem. Ale twoja muszla zawrcia nas.

    Ralf umiechn si i podnis muszl w gr, eby chopcy uciszyli si.

  • - Posuchajcie. Musz mie troch czasu, eby przemyle rne rzeczy. Nie mog tak zaraz postanowi, co robi. Jeeli to nie jest wyspa, moemy wkrtce znale ratunek. Wic najpierw musimy si przekona, czy to wyspa, czy nie. Tymczasem wszyscy musz zosta tutaj, czeka i nie rozchodzi si. Trzech z nas - wicej nie, bo si pogubimy - trzech z nas pjdzie na wypraw, eby to zbada. Pjd ja, Jack i... i...

    Przyjrza si krgowi chtnych twarzy. Nie mg narzeka na brak wyboru. - I Simon. Chopcy siedzcy koo Simona zachichotali, a on wsta rozemiany. Teraz, kiedy

    osabienie mino, wyglda na energicznego chopaka spogldajcego spod strzechy prostych, opadajcych na czoo wosw, czarnych i szorstkich. Kiwn gow do Ralfa. -Id.

    - I ja... Jack wyrwa zza pasa spor fink i dgn ni pie palmy. Podniosa si wrzawa i zaraz umilka. Prosiaczek poruszy si niespokojnie. - Ja te id. Ralf odwrci si do niego. - Ty nie nadajesz si na t wypraw. - Wszystko jedno... - Nie jeste nam potrzebny - owiadczy Jack stanowczo. -Trzech wystarczy.

    Prosiaczkowe okulary bysny. - Ja byem z nim, jak znalaz konch. Byem z nim, zanim wycie przyszli. Ale ani Jack, ani pozostali chopcy nie zwracali na niego uwagi. Cae zgromadzenie

    poszo w rozsypk. Ralf, Jack i Simon zeskoczyli z pyty i ruszyli piaszczystym wybrzeem obok basenu. Prosiaczek wyrzekajc wlk si za nimi.

    - Jakby Simon szed w rodku midzy nami - rzek Ralf - moglibymy swobodnie rozmawia nad jego gow.

    Trjka chopcw zacza maszerowa w nog. Znaczyo to, e Simon musia raz po raz podwaja krok, eby utrzyma tempo. Po pewnym czasie Ralf stan i odwrci si do Prosiaczka.

    - Suchaj. Jack i Simon udali, e nic nie widz. Szli dalej. - Nie moesz i.

    Prosiaczkowi okulary znowu si zamgliy - tym razem z upokorzenia.

    - Powiedziae im. Chocia ci prosiem. By zaczerwieniony, usta mu dray. - Chocia mwiem ci, e nie chc...

  • - O czym ty, u licha, gadasz? - e mnie przezywaj Prosiaczek. Powiedziaem ci, e mnie nazywali w szkole

    Prosiaczek, i prosiem, eby im tego nie mwi, a ty od razu musiae wypapla... Zapado milczenie. Ralf, spojrzawszy na Prosiaczka uwaniej, poj, e chopiec czu

    si uraony i zdruzgotany. Waha si, czy obra drog przeprosin, czy dalszej obrazy. - Lepiej nazywa si Prosiaczek ni Tucioch - rzek wreszcie z ca prostot, jaka

    przystoi prawdziwemu dowdcy - a w kadym razie przepraszam ci. Teraz wracaj, Prosiaczku, i wypytaj chopcw o imiona. To twoje zadanie. Do widzenia.

    Odwrci si i pogna za towarzyszami. Prosiaczek sta i rumieniec oburzenia z wolna znika z jego twarzy. Ruszy z powrotem ku granitowej pycie.

    Trzej chopcy szli rano po piachu. By odpyw i wzdu wody cign si pas usanej wodorostami play, twardej jak ubity trakt. Caa sceneria bya pena jakiego dziwnego uroku, ktrego oni byli wiadomi i czuli si szczliwi. miali si do siebie podnieceni, pytali i nie suchali odpowiedzi. Ralf, czujc potrzeb wyraenia jako tego wszystkiego, stan na gowie i przewrci si. Kiedy miech umilk, Simon niemiao pogaska Ralfa po ramieniu i znowu wybuchnli miechem.

    - Chodcie - rzek Jack po chwili -jestemy badaczami. - Dojdziemy do koca wyspy - rzek Ralf- i zajrzymy za rg. - Jeeli to jest wyspa... Teraz, u schyku dnia, mirae zaczynay ustpowa. Znaleli koniec wyspy - cakiem

    realny, a nie pozbawiony wszelkiego ksztatu i sensu jak magiczn sztuczk. By tam galimatias kwadratowych bry z jednym wielkim blokiem skalnym, osadzonym w lagunie. Gniedzio si na nim ptactwo morskie.

    - Jak lukier - rzek Ralf- na rowym ciastku.

    - Nie zajrzymy za rg - powiedzia Jack - bo to wcale nie jest rg, tylko agodny zakrt. Patrzcie, skay coraz gorsze...

    Ralf osoni rk oczy i przebieg wzrokiem poszarpan lini ska biegncych ku grze. Ta cz play leaa najbliej gry.

    - Sprbujemy wspi si tdy - rzek. - Myl, e to najatwiejsza droga. Mniej krzakw, a wicej tych rowych ska. Chodcie.

    Trzej chopcy zaczli drapa si do gry. Wyrwane z posad jak nieznan si skalne bloki leay porozrzucane dokoa, pitrzc si jeden na drugim. Zwykle na rowej skale lea ukonie blok, a na nim inny i jeszcze inny, a ta rowo wystrzelaa wzwy skalnym kominem, przebijajc si przez fantastyczne sploty lenych pnczy. Tam, gdzie pitrzyy si

  • rowe skay, byy czsto wskie cieki wijce si ku grze. Przeciskali si tymi cieynkami zatopieni w wiecie rolinnoci, twarzami zwrceni ku skale.

    - Kto zrobi t ciek? Jack zatrzyma si ocierajc pot z twarzy. Ralf sta przy nim, ciko dyszc. - Ludzie? Jack potrzsn gow.

    - Zwierzta.

    Ralf zajrza w mrok pod drzewami. Las wibrowa ledwie dostrzegalnie. - Naprzd. Trudno sprawiao nie strome podejcie obok wystpw skalnych, ale przedzieranie

    si od jednej cieki do drugiej przez gste poszycie. Tutaj korzenie i odygi pnczy stanowiy tak gmatwanin, e chopcy musieli przewleka si przez nie jak gitkie igy. Za drogowskaz, prcz brunatnej ziemi i przebyskw wiata przez listowie, suyo im tylko uksztatowanie zbocza - czy jedno zagbienie, oplecione sznurami pnczy, jest wyej pooone od drugiego.

    W ten sposb brnli jako naprzd. Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z najtrudniejszych odcinkw

    wspinaczki, Ralf zwrci na towarzyszy byszczce oczy. - Ale klawo.

    - Fajowo. - Fajnicie. Trudno powiedzie, co stanowio przyczyn ich zachwytu. Wszyscy trzej byli spoceni,

    brudni, zmczeni. Pncza, grube jak ich uda, tworzyy zwart cian, w ktrej widniay tylko czarne otwory tuneli. Ralf krzykn w jeden z nich na prb i chwil nasuchiwali stumionych ech.

    - To jest prawdziwa wyprawa badawcza - rzek Jack. -Zao si, e nikt tu jeszcze przed nami nie by.

    - Powinnimy narysowa map - powiedzia Ralf- ale nie mamy papieru. - Moglibymy robi nacicia na korze - zaproponowa Simon - a pniej wetrze w

    nie co czarnego.

    Znw nastpia uroczysta wymiana byszczcych spojrze w mroku. - Ale klawo.

    - Fajnicie.

  • Nie byo gdzie stan na gowie. Tym razem Ralf wyrazi nadmiar uczu udajc, e chce powali Simona na ziemi; wkrtce powsta kb kotujcych si radonie cia.

    Kiedy kb si rozpad, Ralf podnis si pierwszy. - Trzeba i dalej. Rowy granit nastpnej skay by oddalony od pnczy i drzew, mogli wic raniej

    posuwa si w gr. Weszli potem w rzadziej rosncy las, tak e widzieli przebysk rozpocierajcego si za nim morza. Wraz z przerzedzeniem si lasu przyszo soce; wysuszyo pot, ktrym nasiky ich ubrania w mrocznym, wilgotnym upale. W kocu droga na wierzchoek gry zmienia si we wspinaczk po rowych skaach, ju bez koniecznoci nurzania si w gszczach. Chopcy udali si t drog przez wwozy i piargi, pene ostrych kamieni.

    - Patrzcie! Patrzcie!

    Strzaskane skay wznosiy wysoko nad wysp swoje iglice i kominy. Ten, o ktry opar si Jack, poruszy si ze zgrzytem, gdy go popchnli.

    - Chodcie... Ale nie na wierzchoek gry. Atak na wierzchoek musi poczeka, pki chopcy si

    nie uporaj z t now pokus. Skala bya wielkoci nieduego samochodu. - Heeej, hop! Rozkoysa w przd i w ty, zapa rytm. - Heeej, hop! Wprawi w silniejsze koysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczy i wypchn za punkt

    rwnowagi... jeszcze... jeszcze... - Heej, hop! Wielka skaa waya si chwil na krawdzi, postanowia ju nic wraca, poruszya

    si, upada, przetoczya, wywina koza i runa z hukiem w d wybijajc wielk dziur w baldachimie lasu. W powietrze wzbiy si echa i ptactwo, unis si biao-rowy py, las w dole zadygota jak od krokw rozwcieczonego potwora - i wyspa znw zrobia si cicha.

    - Ale klawo!

    - Jak bomba! - uuup!

    Mino dobrych kilka minut, zanim zdoali si oderwa od tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej.

    Droga na wierzchoek gry bya std ju atwa. Gdy doszli do ostatniej pochyoci, Ralf zatrzyma si.

  • - Rany!

    Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wypeniay j niebieskie kwiaty jakiej skalnej roliny; powd kwiatw wylewaa si z kotlinki, opadaa jak wodospad na korony drzew gdzie w dole. W powietrzu roio si od motyli, ktre wzlatyway, trzepoczc skrzydekami, i osiaday.

    Za kotlink widnia kanciasty wierzchoek gry i wkrtce stanli na nim. Odgadli ju przedtem, e s na wyspie: wspinajc si wrd rowych ska, majc po

    obu stronach morze i krysztaowe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, e zewszd otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzyma si z ostatnim sowem a do chwili, gdy stan na wierzchoku i ujrz kolisty horyzont wody.

    Ralf zwrci si do towarzyszy: - Caa nasza!

    Troch przypominaa okrt. Z tyu, za plecami, mieli ostre, trudne zejcie ku brzegowi. Po obu stronach byy skay, urwiska, wierzchoki drzew i strome zbocza - w przodzie, jakby ku dziobowi, zejcie agodniejsze, porose drzewami, przewitujce tu i wdzie rowoci - dalej pokryta dungl pasko wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy kocu w rowy cypelek. I wanie tam, gdzie jej kraniec gin w morzu, bya jakby inna wyspa; odosobniona skaa, niczym fort, zwrcona ku nim ponad zielonoci miaym rowym bastionem.

    Chopcy przyjrzeli si uwanie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali wysoko i byo ju po poudniu, tote mirae nie ograbiay widoku z ostroci.

    - To rafa. Rafa koralowa. Widziaem takie na obrazkach. Rafa, leca moe o mil od wyspy i rwnolega do play, ktr nazywali w mylach swoj, obejmowaa wiksz cz brzegu. Koral znaczy si na wodzie wstg biaej piany, jakby jaki olbrzym schyli si na chwil, aby pynnym pocigniciem kredy odtworzy ksztat wyspy, ale znudzony, zaprzesta tej zabawy. Woda wewntrz rafy bya niebieska i dostrzegali w niej skay i wodorosty jak w akwarium; na zewntrz granatowio si morze. By przypyw, od rafy biegy dugie pasma piany i na chwil ulegli zudzeniu, e pyn okrtem. Jack wskaza w d.

    - Tam wyldowalimy. Za uskokami i urwiskami gry widniaa szrama w powierzchni lasu - strzaskane pnie i

    bruzda dochodzca a do grzywki palm na brzegu morza. Tam te leaa wpuszczona w lagun granitowa pyta, koo niej za malutkie jak mrwki ruchome figurki.

    Ralf wytyczy wzrokiem krt lini od nagiego wierzchoka, na ktrym stali, poprzez zbocze, leb, kwiaty, do skay, gdzie zaczynaa si bruzda.

  • - Tdy zejdziemy najszybciej. Z paajcymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfujcy, delektowali si poczuciem

    wadzy. Byli szczliwi - byli przyjacimi. - Nie wida adnych dymw, adnych odzi - zauway roztropnie Ralf. - Pniej si

    jeszcze upewnimy, ale sdz, e jest nie zamieszkana. Bdziemy zdobywali poywienie! - wykrzykiwa Jack. -Bdziemy polowali!

    Zastawiali sida... pki nas std nie zabior. Simon patrzy na nich obu nic nie mwic, tylko potrzsa czarn czupryn; twarz mu

    promieniaa.

    Ralf spojrza w drug stron, gdzie nie byo rafy. - Tutaj stromiej - rzek Jack. Ralf zrobi miseczk z doni. - Ten kawaeczek lasu w dole... zupenie jakby siedzia we wgbieniu zbocza. W kadym zaomie gry rosy drzewa - drzewa i kwiaty. Las poruszy si, zaszumia,

    zachwia. Pobliskie plka skalnych kwiatw zadray i przez chwil orzewiajcy powiew chodzi im twarze.

    Ralf wycign ramiona.

    - Wszystko to nasze.

    miali si, skakali, pokrzykiwali z radoci. - Je mi si chce.

    Ledwie Simon o tym wspomnia, Ralf i Jack te poczuli si godni.

  • OGIE NA WIERZCHOKU GRY

    W chwili gdy Ralf przesta d w konch, na granitowej pycie zrobio si toczno. Zebranie to rnio si nieco od porannego spotkania. Popoudniowe soce rzucao ukone promienie z innej strony granitowej pyty i wikszo dzieci, odczuwszy zbyt pno piekcy bl opalenizny, bya w ubraniach. Chr, tworzcy ju mniej zwart grup, wyzby si swoich peleryn.

    Ralf usiad bokiem do soca na zwalonym pniu. Po prawej rce mia wiksz cz chru, po lewej starszych chopcw, ktrzy nie znali si przed ewakuacj; przed nim, na trawie, siedziay w kucki mae dzieci.

    Uciszyo si. Ralf pooy muszl na kolanach i w tej samej chwili nagy powiew wiatru zasypa pyt plamkami soca. Ralf nie wiedzia, czy ma wsta, czy mwi na siedzco. Spojrza ukosem w lewo, w stron basenu. Obok siedzia Prosiaczek, lecz nie popieszy mu z pomoc.

    Ralf chrzkn.

    - Suchajcie. Nagle nabra pewnoci, e potrafi mwi pynnie i jasno wyraa to, co ma do

    powiedzenia. Przecign rk po powej czuprynie i zacz: - Jestemy na wyspie. Bylimy na szczycie gry i widzielimy dokoa wod. Nie

    zauwaylimy tu adnych chat, adnych dymw, adnych ladw, adnych odzi, adnych ludzi. Jestemy na nie zamieszkanej wyspie i prcz nas nie ma tu nikogo.

    Teraz wtrci si Jack:

    - Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne... do polowania. Do polowania na winie...

    - Tak. Na wyspie s winie.

    Wszyscy trzej zaczli jednoczenie mwi o rowym stworzeniu szamoccym si w gstwinie pnczy.

    - Widzielimy... - Kwicza...

    - Wyrwa si...

    - Zanim zdyem go zabi, ale... na przyszy raz! Jack dgn palm i rzuci dokoa wyzywajce spojrzenie. Zgromadzenie uspokoio

    si znowu.

  • - Teraz rozumiecie - rzek Ralf- e potrzeba nam myliwych, eby zdobywali miso. I jeszcze jedno.

    Unis lec na kolanach muszl i rozejrza si po spalonych socem twarzach. - Nie ma dorosych. Musimy sami zadba o siebie. Zgromadzenie zaszemrao i

    umilko.

    - I jeszcze jedno. Nie moemy mwi wszyscy jednoczenie. Kto chce co powiedzie, musi podnie rk, tak jak w szkole.

    Unis konch do twarzy i spojrza zza jej wylotu. - Wtedy dam mu konch. - Konch?

    - Tak si nazywa ta muszla. Dam t muszl temu, kto po mnie zabierze gos. Musi j trzyma, kiedy bdzie mwi.

    - Ale...

    - Suchajcie... - I nikt mu nie bdzie mg przerwa, tylko ja. Jack zerwa si na rwne nogi. - Ustanowimy prawa! - krzykn w podnieceniu. - Mnstwo rnych praw! A jeeli

    kto je zamie, to... - Uuuch!

    - Rany!

    - Bach!

    - ubudu! Ralf poczu, jak kto bierze konch z jego kolan. Kiedy chopcy zobaczyli, e

    Prosiaczek stoi koyszc wielk kremow muszl w doniach, krzyki ucichy. Jack, ktry cigle leszcze sta, spojrza niepewnie na Ralfa, a ten umiechn si i klepn rk kod obok siebie. Jack usiad. Prosiaczek zdj okulary i mrugajc powiekami zacz wyciera szka o koszul.

    - Przeszkadzacie Ralfowi. Nie dajecie mu doj do najwaniejszej rzeczy. zrobi efektown pauz. - A kto wie, e tu jestemy? H? - Ci ludzie z lotniska. - Ten pan z t jakby trbk... - Mj tata. Prosiaczek woy okulary.

  • - Nikt nie wie, gdzie jestemy- rzek. By jeszcze bledszy ni poprzednio i z trudem chwyta oddech. - Moe wiedzieli, dokd lecimy. Ale nie wiedz, gdzie jestemy, bomy tam nie dolecieli. - Patrzy na nich z otwartymi ustami, a potem zachwia si i usiad. Ralf wzi od niego konch.

    - Wanie to chciaem powiedzie, kiedy zaczlicie... - Patrzy w ich uwane twarze. - Samolot spad w pomieniach, zestrzelony. Nikt nie wie, gdzie jestemy. Moe bdziemy tu dugo...

    Cisza bya taka, e syszeli wiszczcy oddech Prosiaczka. Soce zniyo si i okryo zotem poow granitowej pyty. Powiewy, ktre krciy si na lagunie jak kocita za wasnym ogonem, przemykay ponad pyt w las. Ralf odgarn z czoa zmierzwion czupryn.

    - Wic moe jeszcze dugo tu bdziemy... Nikt nie odezwa si ani sowem. Nagle Ralf umiechn si. - Ale to jest dobra wyspa. My - Jack, Simon i ja - bylimy na szczycie gry.

    Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i... - Skay...

    - Niebieskie kwiaty... Prosiaczek, ktry ju troch przyszed do siebie, wskaza na konch w doniach Ralfa i

    Jack z Simonem umilkli. Ralf mwi dalej: - Tymczasem, pki po nas nie przyjad, moemy si pobawi. Zamacha gwatownie rkami.

    - To jak w tej ksice. Natychmiast zerwaa si wrzawa.

    - Wyspa Skarbw... - Wyspa Koralowa.

    Ralf zamacha konch.

    - To jest nasza wyspa. Wspaniaa wyspa. Bdziemy sobie uywali, pki doroli po nas nie przyjad.

    Jack sign po konch.

    - Tu s winie - rzek. - Mamy co je i jest woda do kpieli w tamtej rzeczce... i wszystko. Czy kto znalaz co jeszcze?

    Odda konch Ralfowi i usiad. Widocznie nic wicej nie znaleziono. Starsi chopcy zwrcili teraz uwag na malucha, ktrego kilku malcw pchao do

    przodu, lecz on si opiera. By to may brzdc, mniej wicej szecioletni, i mia na policzku

  • znami koloru morwy. Sta teraz skulony w samym centrum oglnej uwagi i palcem u nogi wierci dziur w trawie. Bka co i by bliski paczu.

    Inni malcy, szepcc mu co z przejciem, popychali go w stron Ralfa. - No dobra - powiedzia Ralf - chod. Maluch rozejrza si z przeraeniem. - Gadaj! Chopczyk wycign rczki po konch, a cae zgromadzenie buchno miechem.

    Cofn wic gwatownym ruchem donie i rozpaka si. - Da mu konch! - krzykn Prosiaczek. - Da mu j! W kocu Ralf zdoa skoni go, eby wzi muszl, ale wybuch miechu odebra

    dziecku mow. Prosiaczek uklk przy nim i trzymajc rk na ogromnej muszli sucha i przekazywa jego sowa caemu zgromadzeniu.

    - On chce wiedzie, co zrobicie z wyskiem. Ralf zamia si, a inni mu zawtrowali. Maluch jeszcze bardziej zamkn si w sobie. - Powiedz nam o tym wysku. - Teraz mwi, e to by zwierz. - Zwierz?

    - W. Strasznie wielki. On go widzia. - Gdzie? - W lesie.

    Wdrowne podmuchy, a moe mniejszy kt padania soca sprawi, e pod drzewami zrobio si chodniej. Chopcy poruszyli si niespokojnie.

    - Na takiej maej wyspie nie moe by adnego zwierza, wyska - wyjani Ralf spokojnie. - One bywaj tylko w duych krajach, jak India albo Afryka.

    Szmer i powane skinienia gw.

    - Mwi, e zwierz przyszed po ciemku. - No to jak mg go zobaczy? miech i oklaski.

    - Syszelicie? Mwi, e widzia to co po ciemku... - Mwi, e naprawd widzia tego zwierza. Przyszed i znikn, a potem znowu wrci

    i chcia go zje... - nio mu si.

  • miejc si Ralf szuka w krgu twarzy potwierdzenia. Starsi chopcy zgadzali si z nim, ale u maluchw wyczuwa niepewno, ktra wymagaa czego wicej ni odwoywania si do rozsdku.

    - Na pewno mia koszmarne sny. Po bdzeniu wrd tych wszystkich pnczy... Znowu powane potakiwania, wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny. - Mwi, e widzia tego zwierza, tego wa, i pyta, czy dzi w nocy te przyjdzie? - Ale przecie adnego zwierza nie ma! - Mwi, e rano zamieni si w sznury na drzewach i zawis wrd gazi. Pyta, czy

    dzi w nocy take przyjdzie? - Ale przecie nie ma adnego zwierza! Tym razem nikt si nie rozemia i wicej twarzy przybrao wyraz wyczekujcej

    powagi. Ralf przejecha rkami po czuprynie i spojrza na malucha z mieszanin gniewu i rozbawienia.

    Jack chwyci konch.

    - Ralf ma, oczywicie, racj. adnego wa tu nie ma. A gdyby by, to bymy go zabili. Zapolujemy na winie i bdzie miso dla wszystkich. I poszukamy wa...

    - Ale nie ma przecie adnego wa! - Upewnimy si, jak bdziemy polowali. Ralf rozgniewa si i przez chwil poczu si bezradny. Sta wobec czego

    nieuchwytnego. W oczach, ktre z takim przejciem patrzyy na niego, bya powaga. - Nie ma adnego zwierza! Co, czego istnienia dotychczas nie podejrzewa, wezbrao w nim i zmusio go do

    zapewnienia po raz wtry:

    - Mwi wam, e nie ma adnego zwierza! Zgromadzenie milczao. Ralf znowu unis konch i na myl o tym, co teraz powie, powrci mu humor.

    - Przechodzimy teraz do najwaniejszego. Dugo mylaem. Mylaem, kiedy wspinalimy si na t gr. - Umiechn si konspiracyjnie do towarzyszy wyprawy. - I przed chwil na play. O tym mylaem. Chcemy si bawi. I chcemy, eby nas uratowano.

    Gwatowny haas, jakim zgromadzenie wyrazio swoj aprobat, uderzy go jak fala i Ralf zgubi wtek. Zebra ponownie myli.

    - Chcemy by uratowani i, oczywicie, bdziemy.

  • Zaszemray gosy. To proste stwierdzenie, nie poparte adnym konkretnym dowodem, tylko nowo zrodzonym autorytetem Ralfa, wzniecio rado. Musia pomacha konch, eby suchali go dalej.

    - Mj ojciec jest marynarzem. Mwi mi, e na wiecie nie ma ju nieznanych wysp. Mwi, e Krlowa ma u siebie wielk sal pen map, a na tych mapach s wyrysowane wszystkie wyspy wiata. Wic na pewno u Krlowej jest te mapa i tej wyspy.

    Znowu chopcy wyrazili okrzykami rado i nadziej. - Prdzej czy pniej przypynie po nas statek. Moe nawet statek mojego taty. A wic

    widzicie, prdzej czy pniej bdziemy uratowani. Przerwa, skoczywszy swj wywd. Jego sowa wzbudziy w chopcach poczucie

    bezpieczestwa. Lubili go teraz i powaali. Zaczli klaska spontanicznie, granitowa pyta grzmiaa brawami. Ralf zaczerwieni si, spojrza z ukosa na jawny zachwyt Prosiaczka, a potem w drug stron, na Jacka, ktry umiecha si gupawo i te klaska.

    Ralf pomacha konch.

    - Cisza! Czekajcie! Suchajcie! W zapadym nagle milczeniu zacz mwi dalej: -Jeszcze jedna rzecz. Moemy im

    pomc, eby nas znaleli. Jeeli jaki statek bdzie pyn koo wyspy, moe nas nie zauway. Wic powinien by dym na szczycie gry. Musimy rozpali ognisko.

    - Ognisko! Palimy ognisko! Poowa chopcw zerwaa si z miejsc. Jack wrzeszcza najgoniej. Nikt nie zwaa

    na konch.

    - Idziemy! Za mn! Pod palmami zaroio si, zawrzao. Ralf te sta i krzycza o spokj, lecz nikt go nie

    sysza. Cay tum natychmiast pocign w gb wyspy i znik za Jackiem. Poszy nawet najmniejsze szkraby gramolc si przez gszcza i poamane gazie. Jeden Prosiaczek nie opuci Ralfa, ktry sta trzymajc konch w doni.

    Prosiaczek odzyska ju cakowicie oddech. - Dzieciarnia! - powiedzia z pogard. - Banda dzieciakw! Ralf spojrza na niego niezdecydowanie i pooy konch na pniu drzewa. - Dam gow, e ju po podwieczorku - rzek Prosiaczek. - Co oni mog teraz zrobi

    na tej grze? Gadzi muszl z szacunkiem. Nagle przesta i podnis gow. - Ralf! Hej, Ralf! Dokd idziesz?

  • Ralf ju gramoli si przez pierwsze kbowisko strzaskanej zieleni. Daleko przed nim rozlega si oskot i miechy. Prosiaczek patrzy na niego z oburzeniem.

    - Dzieciarnia...

    Westchn, pochyli si i zawiza sznurowada butw. Haas pochodu ucich gdzie na stoku gry. Potem, z wyrazem udrki na twarzy, jak ojciec, ktry musi dotrzymywa kroku niepohamowanemu zapaowi dzieci, wzi konch, ruszy w stron lasu i zacz si przedziera przez pas zdruzgotanej zieleni.

    Pod szczytem, z drugiej strony gry, by skrawek lasu. - Tam na dole moemy mie drzewa, ile tylko chcemy. Jack skin gow i zacz skuba warg. Skrawek lasu, ktry zaczyna si moe jakie

    sto stp pod nimi po bardzo stromej stronie gry, jakby rs tu specjalnie, aby dostarcza opau. Drzewa pdzone do gry wilgotnym gorcem miay za mao gleby, by w peni si rozwin, tote paday wczenie i gniy w koyskach pnczy, a mode pdy szukay znowu drogi wzwy.

    Jack zwrci si do chru, ktry sta w pogotowiu. Chopcy swoje czarne czapki zsunli na ucho jak berety.

    - Uoymy stos. Za mn.

    Znaleli co w rodzaju cieki w d i tdy postanowili ciga usche drzewo. Malcy, ktrzy teraz wdrapali si na szczyt, zaczli te zsuwa si w d; pracowali wszyscy prcz Prosiaczka. Drzewo przewanie byo tak przegnie, e gdy cigano kod, rozsypywaa si na kawaki w chmurze stong i prchna; niektre jednak pnie udao si wycign cae. Bliniacy, Sam i Eryk, pierwsi znaleli uschnit kod, ale nie mogli sobie poradzi, pki Ralf, Jack, Simon, Roger i Maurice nie znaleli podejcia. Potem cal po calu wwindowali groteskowy ksztat na skay i zoyli na szczycie. Kada grupka chopcw dokadaa swoj zdobycz i stos rs. Za drugim nawrotem Ralf znalaz si sam na sam z Jackiem przy jakim konarze i umiechnli si do siebie, dwigajc wsplny ciar, Znowu w podmuchu wiatru, wrd krzykw, w promieniach chylcego si ku zachodowi soca na wysokiej grze pad na nich w czar, ten dziwny, niewidoczny blask przyjani, radoci i przygody.

    - Troch za ciki.

    Jack umiechn si.

    - Ale nie dla nas dwch. Zczeni wsplnym wysikiem, potykajc si, razem przeszli ostatni odcinek

    stromizny. Razem wypiewali: "Raz! Dwa! Trzy!" i cisnli kod z oskotem na olbrzymi stos. Potem odstpili na bok miejc si w takim uniesieniu, e a Ralf musia stan na

  • gowie. Na dole chopcy wci si mozolili, chocia niektrzy malcy stracili ju zapa i zaczli szuka w tym nowym lesie owocw. Wkrtce bliniacy, wykazujc zaskakujc pojtno, weszli na gr z narczami suchych lici i zwalili je przy stosie. Jeden za drugim, czujc, e stos jest na ukoczeniu, chopcy przestawali schodzi na d i gromadzili si na rowym skalnym wierzchoku. Oddech si uspokaja, obsycha pot.

    Gdy reszta dzieci zacza si do nich schodzi, Ralf i Jack spojrzeli na siebie. Narastaa w nich wiadomo, ktrej si wstydzili, i nie wiedzieli, jak zacz wyznanie.

    Ralf zaczai pierwszy, szkaratny na twarzy.

    - Czy ty?... - Odchrzkn: - Ty zapalisz ogie? Teraz, gdy absurdalno sytuacji staa si jawna, Jack rwnie poczerwienia. Zacz

    mamrota niejasno: - Bierze si dwa patyki i trze. Trze si... Spojrza na Ralfa, ktry ostatecznie wyzna swoj nieudolno. - Czy ma kto zapaki?

    - Robi si uk i obraca si szybko strza - rzek Roger. Potar w mimicznym gecie jedn rk o drug. - PSS. PSS. Nad wierzchokiem przemkn lekki powiew. Wraz z tym powiewem nadszed

    Prosiaczek, w szortach i koszuli, z trudem wypltujc si z gstwiny lenej, a w szkach jego okularw odbijao si wieczorne soce. Pod pach nis konch.

    Ralf krzykn w jego stron: - Prosiaczek! Masz zapaki?

    Inni podjli ten okrzyk, a zagrzmiaa caa gra. Prosiaczek potrzsn gow przeczco i zbliy si do stosu.

    - Jeju! Ale kupa drzewa! Nagle Jack wycign rk.

    - Okulary... bdzie z nich szko powikszajce! Prosiaczek zosta otoczony, zanim zdy umkn. - Zaraz... pucie mnie! - gos jego przeszed w okrzyk zgrozy, gdy Jack zerwa mu z

    twarzy okulary. - Uwaaj! Oddaj moje szka! Nic bez nich nie widz! Rozbijecie konch! Ralf odepchn go okciem i uklk przy stosie. - Odsocie! Chopcy zaczli si popycha, szarpa, gorliwie napomina. Ralf przesuwa szka to w

    przd, to w ty, to w jedn, to w drug stron, a lnicy biay obraz zachodzcego soca leg na kawaku sprchniaego drewna. Niemal w tej samej chwili podniosa si wziutka struka

  • dymu i zadrapao go w gardle, a kaszln. Jack uklk rwnie i zacz lekko dmucha rozpraszajc gstniejcy dymek. Ukaza si niky ogieniek. Pocztkowo niemal niewidoczny w jasnym socu pomyk lizn cienki patyczek, wzrs, nabra barwy i sign wyej do gazi, ktra eksplodowaa z ostrym trzaskiem. Ogie pobieg w gr i chopcy zaczli wiwatowa.

    - Moje szka! - wy Prosiaczek. - Oddajcie moje szka! Ralf odszed od ogniska i wsun mu okulary w wycignite donie. Gos Prosiaczka

    zmieni si teraz w pomruk:

    - Rozmazane plamy i nic wicej. Ledwie widz wasn rk. Chopcy taczyli. Drzewo byo sprchniae, suche jak pieprz i cae konary ulegle

    poddaway si tym pomieniom, ktre biegy w gr tworzc snop ognia sigajcy na dwadziecia stp. Daleko od ogniska bi potny ar, a drog powiewu znaczya rzeka iskier. Kody rozsypyway si w biay py.

    Ralf krzycza:

    - Wicej drzewa! Wszyscy po drzewo! ycie stao si wycigiem z ogniem i chopcy rozbiegli si po grnej czci lasu. Szo

    o utrzymanie opoccej flagi ognia na wierzchoku gry i o niczym wicej nikt nie myla. Nawet najmniejsi, jeli pragnienie owocw nie byo od nich silniejsze, przynosili kawaeczki drzewa i ciskali je w pomienie. Powiew sta si troch ywszy i zmieni si w lekki wiaterek, tak e wyranie dawao si teraz odrni stron nawietrzn od zawietrznej. Z jednej strony byo chodnawo, z drugiej potne rami ognia sieko srogim arem, ktry w mgnieniu oka osmala wosy. Czujc wieczorny wiatr na spoconych twarzach chopcy stawali, eby nacieszy si jego wieoci, i dopiero wtedy przekonywali si, jacy s zmczeni. Rzucali si na ziemi w cieniu, ktry zalega wrd porozbijanych ska. Snop ognia szybko si zmniejsza; po chwili stos opad z guchym oskotem i wystrzeli w gr wielkim supem iskier, ktre porwa wiatr i rozrzuci na swej drodze. Chopcy leeli zziajani jak psy.

    Ralf unis gow.

    - To byo do kitu. Roger plun celnie w spopielony ar. Dlaczego?

    - Nie byo wcale dymu. Sam pomie. Prosiaczek usadowi si w zaomie ska i pooy sobie konch na kolanach. To ognisko - rzek - byo do niczego. Nie potrafilibymy utrzyma takiego ognia,

    chobymy si nie wiem jak stara Ty si najwicej stara - powiedzia Jack pogardliwie. -Tylko siedziae.

  • - Da nam swoje okulary - broni go Simon rozmazujc ramieniem sadz na policzku. - Wic nam pomg.

    - Ja mam konch - oburzy si Prosiaczek. - Dajcie mi mwi! - Koncha nic nie znaczy tu na grze - powiedzia Jack- wic moesz si zamkn. - Trzymam w rku konch.

    - Pocie par zielonych gazi - doradzi Maurice. - To najlepszy sposb, eby zrobi dym.

    - Mam w rku...

    Jack odwrci si gwatownie. - Zamknij si! Prosiaczek umilk. Ralf zabra mu konch i spojrza na krg chopcw. - Musimy wyznaczy specjaln grup do pilnowania ognia. Kadej chwili moe

    pokaza si okrt - machn rk ku rozcignitej linii horyzontu - i jeli bdziemy dawali sygnay, przypynie i zabierze nas. I jeszcze jedna rzecz. Powinnimy ustanowi wicej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest zgromadzenie. Tak samo tu, jak na dole.

    Wyrazili zgod. Prosiaczek otworzy usta, eby co powiedzie, ale pochwyci wzrok Jacka i zamkn je z powrotem. Jack wycign rce po konch i wsta, ostronie trzymajc delikatny przedmiot w czarnych od sadzy doniach.

    - Zgadzam si z Ralfem. Musimy ustanowi prawa i szanowa je. Ostatecznie nie jestemy przecie dzikusami. Jestemy Anglikami, a Anglicy we wszystkim s najlepsi. Musimy wic robi to, co trzeba.

    Zwrci si do Ralfa. - Ralf, podziel chr - to znaczy moich myliwych - na grupy i zajmiemy si

    podtrzymywaniem ognia... Ta wielkoduszno wzniecia burz oklaskw, a Jack umiechn si do chopcw i

    pomacha konch, by si uciszyli. - Teraz nie bdziemy ju podsyca ognia. Bo kto w nocy zauway dym? A moemy

    przecie rozpali na nowo ognisko, kiedy zechcemy. Alty, bdziecie pilnowali ognia w tym tygodniu, a soprany w przyszym...

    Zgromadzenie z powag wyrazio zgod. - Bdziemy take trzyma stra. Gdy zobaczymy okrt - wszyscy zwrcili oczy w

    stron, ktr wskazywao kociste rami - dooymy zielonych gazi. Wtedy bdzie wicej dymu.

  • Wpatrywali si pilnie w niebieski horyzont, jakby kadej chwili moga pojawi si na nim malutka sylwetka.

    Soce na zachodzie byo jak kropla poncego zota, osuwajca si wci bliej i bliej parapetu wiata. Zaraz te zdali sobie spraw, e wieczr oznacza kres wiata i ciepa.

    Roger wzi konch i spojrza po chopcach z ponur min. - Obserwowaem morze. Okrtu ani ladu. Moe nigdy nas nie uratuj... Podnis si szmer i zaraz ucich. Ralf odebra konch Rogerowi. - Mwiem ju, e przyjad po nas. Musimy po prostu poczeka. To wszystko. Odwanie, z oburzeniem, Prosiaczek chwyci konch. - Wanie to mwiem! O naszych zebraniach i o tym wszystkim, a wtedy

    powiedzielicie, ebym si zamkn... Gos jego wpad w paczliwy ton wyrzutu. Chopcy poruszyli si, zaczli go

    przekrzykiwa.

    - Mwilicie, e chcecie rozpali ognisko, i poszlicie, i uoylicie stos jak stg siana. Jak ja co mwi - krzycza Prosiaczek z gorycz w gosie - kaecie mi si zamkn, ale jeeli Jack albo Maurice, albo Simon...

    Przerwa wrd oglnej wrzawy i sta utkwiwszy spojrzenie poza nimi w nieprzyjazne zbocze gry, gdzie rs las, w ktrym znaleli suche drzewo. Potem rozemia si tak jako dziwnie, te uciszyli si patrzc ze zdumieniem na byszczce okulary.

    Spojrzeli w lad za jego wzrokiem, by odkry powd gorzkiego miechu. - I macie teraz swoje ognisko. Tu i wdzie, spomidzy pnczy, ktre zdobiy umare lub umierajce drzewa, wznosi

    si dym. Gdy tak patrzyli, u korzenia jednej z lian bysn ogie i dym zaraz zgstnia. Przy zwalonym drzewie zamigotay drobne pomyki i rozpezy si na wszystkie strony, po liciach i poszyciu, mnoc si i potgujc. Jeden z pomieni sign pnia drzewa i pomkn w gr jak wiewirka. Dym zwiksza si, sczy przez licie, przenika na zewntrz. Niczym na skrzydach wiatru wiewirka daa susa, przywara do ssiedniego drzewa, po czym zbiega na d. Pod ciemnym baldachimem listowia i dymu las ogarna pooga. Pachty czarnotego dymu suny ku morzu. Widzc pomienie i niepowstrzymany pochd ognia, chopcy wydali przenikliwy, peen podniecenia krzyk. Jak bestia, pezncy jaguar, pomie podkrad si ku linii przypominajcych brzozy drzewek, ktre okalay zway rowawych ska. Rzuci si na pierwsze z brzegu i na krtk chwil ich gazie zaszumiay ognistymi limi. Ogie przeskoczy zwinnie przerw pomidzy drzewami i jednym zamachem ogarn cay rzd. Odgosy poaru zlay si w jedno dudnienie, ktre jakby trzso ca gr.

  • - Macie swoje ognisko. Przestraszony Ralf zda sobie spraw, e chopcy milkn i nieruchomiej ze zgrozy na

    widok ywiou. wiadomo tego i wasny strach rozwcieczyy go. - Och, zamknij si! - Trzymam konch - rzek uraony Prosiaczek. - Mam prawo mwi. Patrzyli na niego oczami, w ktrych nie byo zainteresowania, i nastawiali uszu na

    dudnienie ognia. Prosiaczek spojrza nerwowo w to pieko i przycisn konch do piersi. - Teraz wszystko si pali. A to byo nasze drzewo na ognisko. Zwily jzykiem wargi. - Nic na to nie poradzimy. Powinnimy by ostroniejsi. Mam stracha, e... Jack oderwa wzrok od ognia. - Ty masz zawsze stracha. Ty... Tuciochu!

    - Ja trzymam konch - powiedzia Prosiaczek chodno, Zwrci si do Ralfa: - Trzymam w rku konch, widzisz, Ralf? Ralf niechtnie odwrci si od wspaniaego, gronego widoku. - Co to?

    - Koncha. Mam prawo mwi. Bliniacy zachichotali.

    - Chcielimy dymu... - A teraz patrzcie!...

    Caun dymu cign si milami. Wszyscy chopcy z wyjtkiem Prosiaczka zaczli chichota i wkrtce chichot przemieni si w grzmicy miech.

    Prosiaczek zdenerwowa si. - Ja mam konch! Suchajcie! Powinnimy byli w pierwszym rzdzie zbudowa

    szaasy nad brzegiem. Tam, na dole, byo w nocy duo cieplej. Ale wystarczyo, eby Ralf powiedzia "ognisko", a zaraz polecielicie z wrzaskiem i wyciem na gr. Jak banda dzieciakw!

    Teraz ju suchali tej tyrady. - Chcecie si uratowa, a nie robicie najwaniejszych rzeczy i nie zachowujecie si jak

    naley.

    Zdj okulary i chcia odoy konch, ale rozmyli si na widok rk kilku starszych chopcw wycignitych w jej stron. Wsun muszl pod pach i z powrotem kucn na skale.

  • - Potem przylelicie tutaj i zrobilicie ognisko, ktre jest zupenie do niczego. A teraz podpalilicie wysp. adnie bdziemy wygldali, jak caa wyspa pjdzie z dymem. Bdziemy jedli pieczone owoce i pieczon wieprzowin. W tym nie ma nic miesznego! Wybralicie Ralfa na wodza i nie dajecie mu czasu do namysu. A jak tylko co powie, to zaraz lecicie, jak, jak...

    Przerwa, eby zaczerpn tchu; sycha byo pomruk ognia. - To jeszcze nie wszystko. Chodzi o dzieci. O maluchw. Kto na nich zwrci uwag? Kto wie, ilu ich jest? Ralf zrobi nagle krok naprzd. - Ty. Kazaem ci zrobi list! - W jaki sposb - wrzasn Prosiaczek z oburzeniem - sam jeden? Posiedzieli par

    minut, potem jedni poszli si kpa, a drudzy do lasu. Porozazili si na wszystkie strony. Co ja mogem zrobi?

    Ralf zwily poblade wargi. - Wic nie wiesz, ilu nas powinno by? - A jak miaem ich policzy, kiedy biegali jak mrwki. A potem, jak wycie trzej

    wrcili, ledwie powiedziae o ognisku, wszyscy zerwali si i pobiegli, i nie miaem czasu. - Do! - przerwa mu Ralf ostro i wyrwa konch. - Nie policzye i tyle.

    - ...potem ukradlicie mi okulary... - Zamknij si! - wrzasn Jack. - ...a te maluchy aziy tam, na dole, gdzie teraz si pali. Skd wiecie, czy ich tam

    jeszcze nie ma? Prosiaczek wsta i wskaza rk dym i pomienie. Wrd chopcw podnis si szmer,

    ktry zaraz ucich. Co dziwnego dziao si z Prosiaczkiem, bo a go zatkao. - Ten may... - z trudem apa oddech - ten z myszk na twarzy, nie widz go. Gdzie

    on jest? Zrobia si miertelna cisza. - Ten, co mwi o wach. On by tam, na dole... Nagle jakie drzewo eksplodowao w ogniu jak bomba. Pltanina lian uniosa si na

    chwil w gr, zadrgaa i znowu opada. Widzc to malcy wrzasnli: - We! We! Patrzcie, jakie we! Na zachodzie soce niepostrzeenie znalazo si ju tylko o cal nad lini wody. Na

    twarze chopcw paday od dou czerwone blaski. Prosiaczek rzuci si na ska ciskajc j kurczowo domi.

  • - Gdzie jest ten may... co mia myszk... na twarzy? Mwi wam, e go nie widz. Chopcy spogldali na siebie trwonie, niedowierzajco. - Gdzie on jest? Ralf wymamrota jakby zawstydzony: - Moe wrci do... do... Pod nimi, w dole, po nieprzyjaznej stronie gry, trwao nadal dudnienie.

  • CHATKI NA BRZEGU

    Jack sta zgity we dwoje. Skuli si jak sprinter, z nosem zaledwie o par cali nad wilgotn ziemi. Pncza, ktre zdobiy drzewa girlandami, gubiy si w zielonym mroku o trzydzieci stp ponad nim; zewszd otaczao go poszycie lene. Nike oznaki wiadczyy, e tdy przeszo zwierz - zamana gazka i co, co mogo by lekkim ladem racicy. Opuci gow i wpatrzy si w lady, jakby chcc je zmusi, eby przemwiy. Potem na czworakach, niebaczny na trudy, podkrad si jak pies kilka krokw dalej. Pncze tworzyo tu ptl ze zwisajcym z kolanka wsem roliny. Ws ten by wypolerowany od dou. winie przechodzc przez ptl pocieray go sw szczeciniast skr.

    Przykucn z twarz o kilka cali od tropu, a potem wpatrzy si w pmrok poszycia. Jego ruda czupryna, znacznie dusza ni w dniu przybycia na wysp, bya teraz janiejsza, a nagie plecy pokrywaa masa ciemnych piegw i patki uszczcej si skry. W rku trzyma dugi, zaostrzony kij; oprcz wywiechtanych, przepasanych paskiem szortw nie mia na sobie nic. Zamkn oczy, zadar gow i powoli wcign w rozszerzone nozdrza ciepy prd powietrza, pragnc w nim znale jak wskazwk. I on, i las trwali w zupenym bezruchu.

    Wreszcie odetchn z dugim westchnieniem i otworzy oczy. Byy jasnoniebieskie - oczy, ktre w odczuciu zawodu ciskay pioruny i wydaway si szalone. Zwily jzykiem zeschnite wargi i bada wzrokiem nieprzenikniony las. Potem znw przekrad si dalej, przypadajc od czasu do czasu do ziemi.

    Milczenie lasu byo bardziej przytaczajce ni upa, a o tej porze dnia cichy nawet owady. Raz tylko, kiedy Jack wystraszy barwnego ptaka z prymitywnego gniazda z patykw, cisza zostaa zakcona i zgrzytliwy krzyk dobywajcy si niczym z wieczystej otchani zabrzmia zwielokrotnionym echem. Jack wzdrygn si i wcign ze wistem powietrze; na krtk chwil sta si nie myliwym, a zastraszonym stworzeniem podobnym do mapy w pltaninie drzew. Potem przypomnia sobie trop, doznany zawd i zacz znw zapamitale przeszukiwa teren. Przy pniu ogromnego drzewa, na ktrym rosy blade kwiaty, zatrzyma si, zamkn oczy i jeszcze raz wcign ciepe powietrze. Tym razem szybko wypuci dech, nawet przyblad troch, ale zaraz krew znowu napyna mu do twarzy. Przemkn jak cie mroczn przestrze pod drzewem i kucn zapatrzony w stratowan ziemi u swych stp.

    Odchody byy jeszcze ciepe. Leay kupkami na zrytej ziemi. Byy oliwkowozielone, gadkie i troch paroway. Jack unis gow i wpatrzy si z uwag w nieprzeniknione kbowisko pnczy, ktre leay w poprzek tropu. Potem wznis wczni i przekrad si

  • przez pncza. Dalej trop prowadzi na szerok, wydeptan ciek, ziemia tu stwardniaa od staego tuczenia racicami. Prostujc si na ca sw wysoko Jack usysza jaki ruch na ciece. Odchyli rami do tyu i z caej siy cisn wczni. Ze cieki dobieg szybki, twardy klekot racic, jak dwik kastanietw, nccy, doprowadzajcy do szalestwa - obietnica misa. Jack wyskoczy z poszycia i porwa wczni. Tupot wiskich racic zamar gdzie w oddali.

    Jack sta ociekajc potem, wysmarowany brunatn ziemi, poznaczony caodziennym polowaniem. Klnc zszed ze cieki i zacz si przedziera przez zarola, pki si nie przerzedziy, a nagie pnie podtrzymujce ciemny strop zastpiy jasnoszare palmy z pierzastymi koronami. Za nimi poyskiwao morze i sycha byo gosy. Ralf kleci z pni i lici palmowych prymitywn bud, ktra wygldaa, jakby lada chwila miaa run. Nie widzia Jacka.

    - Masz troch wody? Ralf podnis gow znad pltaniny lici i zmarszczy brwi. Nawet patrzc na Jacka

    nie widzia go. - Pytam, czy masz troch wody. Pi mi si chce. Ralf oderwa si od swojej pracy i drgn na widok Jacka. - Och, to ty! Woda? Tam pod drzewem. Powinno by jeszcze troch. Jack wzi jedn z napenionych wie wod skorup orzecha kokosowego, ktre stay

    w cieniu, i zacz pi. Woda ciekaa mu na brod, szyj, piersi. Skoczywszy, gono oddycha.

    - Strasznie mi si chciao pi.

    Z wntrza budki zabrzmia gos Simona: - Troch do gry. Ralf unis ga, na ktrej opierao si poszycie z lici. Licie rozsuny si i opady

    na d. W otworze ukazaa si skruszona twarz Simona. - Przepraszam.

    Ralf z niezadowoleniem przyglda si zniszczeniu. - Nigdy tego nie skoczymy. Rzuci si na ziemi u stp Jacka. Simon wyglda przez otwr w szaasie. Lec na

    ziemi Ralf wyjani: - Tyle dni pracujemy i teraz patrz! Dwie chatki, chocia chwiejne, ale stay. Ta bya ruin.

  • - A oni cigle uciekaj. Pamitasz zebranie? Jak to kady mwi, e bdzie ciko pracowa, pki nie ukoczymy chat?

    - Oprcz mnie i myliwych... - Oprcz myliwych. A te maluchy s... Zrobi rk gest, szukajc waciwego

    okrelenia.

    - S beznadziejne. Starsi te niewiele lepsi. Patrz! Pracuj tu z Simonem cay dzie. aden nam nie pomaga. Kpi si, jedz albo si bawi.

    Simon wysadzi ostronie gow przez dziur. - Jeste wodzem. Moesz im nakaza. Ralf lea na wznak i patrzy w gr na palmy i niebo. - Zebrania. Bardzo lubimy zebrania. Codziennie je robimy. Dwa razy na dzie. I

    gadamy. - Opar si na okciu. - Zao si, e gdybym w tej chwili zatrbi, zaraz by przybiegli. Zaraz by si zrobili powani i zaraz by ktry powiedzia, e powinnimy zbudowa odrzutowiec albo d podwodn, albo telewizor. A jak zebranie si skoczy, pi minut popracuj i rozlez si albo pjd polowa.

    Jack zaczerwieni si.

    - Chcemy misa. - Nie ma go jak dotd. Chcemy te chat. Poza tym twoi myliwi wrcili kilka godzin

    temu. Poszli si kpa.

    - Ja polowaem dalej - rzek Jack. - Kazaem im i, a sam musiaem... Stara si jako wyrazi nurtujc go konieczno tropienia i zabijania. - Ja polowaem dalej. Mylaem, e jak sam... Znowu w jego oczach pojawi si

    szaleczy bysk. - Mylaem, e upoluj. - Ale nie upolowae.

    - Mylaem, e upoluj. Jaka ukryta pasja zawibrowaa w gosie Ralfa. - Ale jak dotd nie upolowae! Nie pomgby nam przy budowie chat? - Zaproszenie

    to mogoby uj za zdawkowe, gdyby nie szczeglna nuta w gosie Ralfa. - Chcemy misa... - I nie moemy go zdoby. Teraz antagonizm sta si zupenie wyrany.

    - Ale zdobdziemy! Nastpnym razem! Musz zrobi zadzior na wczni. Zranilimy wini i wcznia wypada. ebymy tylko mogli jako porobi zadziory...

  • - Potrzebne nam chaty. Nagle Jack zacz wrzeszcze z wciekoci:

    - Chcesz powiedzie... - Mwi tylko, e pracowalimy piekielnie ciko. Wicej nic. Obaj byli czerwoni na twarzy i wzajemnie unikali swoich spojrze. Ralf obrci si na

    brzuch i zacz si bawi traw-k. - Gdyby zaczo pada, jak wtedy, kiedymy spadli, toby zobaczy. I jeszcze jedno.

    Potrzebujemy chat ze wzgldu na... Przerwa na chwil i obaj uciszyli w sobie gniew. Wwczas Ralf podj znw ten

    zmieniony, bezpieczny temat: - Zauwaye, prawda? Jack rzuci wczni i kucn.

    - Co? - No. e si boj. Przewrci si na plecy i spojrza w zawzit, brudn twarz Jacka. - Wiesz, jak jest. ni im si. To sycha. Prbowae kiedy nasuchiwa w nocy? Jack potrzsn gow.

    - Krzycz i gadaj. Te maluchy. A nawet starsi. Jakby... - Jakby to nie bya dobra wyspa. Zdziwieni sowami Simona, spojrzeli w jego powan twarz. - Jakby - rzek Simon - ten zwierz, ten zwierz albo w by naprawd. Pamitacie? Starsi chopcy drgnli na dwik tego zakazanego sowa. Od pewnego czasu nie

    wspominao si wrd nich o wach - nie wypadao wspomina. - Jakby to nie bya dobra wyspa - powtrzy Ralf wolno. - Tak, susznie. Jack usiad i wyprostowa nogi. - Maj le w gowie. - Stuknici. Pamitasz nasz wypraw? Umiechnli si do siebie wspominajc urok

    pierwszego

    dnia pobytu na wyspie. Ralf cign dalej: - Wic potrzebne nam chaty jako rodzaj... - Domu.

    - Susznie. Jack podcign nogi, obj rkoma kolana i zmarszczy brwi z wysiku, eby go

    dobrze zrozumiano.

  • - Ale wszystko jedno... w lesie... To znaczy, jak polujesz... nie wtedy, jak zrywasz owoce, oczywicie, tylko jak jeste

    sam... Przerwa na chwil, niepewny, czy Ralf potraktuje go powanie. - Mw.

    - Jak polujesz, to czasem czujesz si jakby... - Zaczerwieni si niespodziewanie. -Nic w tym, oczywicie, nie ma. To tylko takie uczucie. Ale czujesz si, jakby to nie ty polowa, a... na ciebie polowali. Jakby co cay czas w dungli za tob chodzio.

    Siedzieli milczc. Simon przejty, Ralf z niedowierzaniem i lekkim zgorszeniem. Usiad pocierajc rami brudn doni.

    - No, nie wiem.

    Jack poderwa si i zacz mwi bardzo szybko: - Tak wanie czasem czowiek si w lesie czuje. Oczywicie, to nic nie znaczy.

    Tylko... tylko...

    Zrobi kilka szybkich krokw w stron brzegu i z powrotem. - Tylko nie wiem, jak oni si czuj. Rozumiesz? I to wszystko. - Najlepiej byoby, eby nas uratowano. Jack musia pomyle chwilk, zanim przypomnia sobie, co to sowo znaczy. - eby nas uratowano? Oczywicie. Ale niezalenie od wszystkiego chciabym

    najpierw zapa wini... - Porwa wczni i wbi j z rozmachem w ziemi. W jego oczach pojawi si znowu obdny, tpy wyraz. Ralf patrzy na niego krytycznie zza spltanej grzywy jasnych wosw.

    - Jak tylko myliwi bd pamita o ogniu... - Ty tylko ogie i ogie!

    Zbiegli na pla i odwrciwszy si nad sam wod spojrzeli na rowy szczyt. Na ciemnoniebieskim niebie krelia si kredow lini smuka dymu, falowaa lekko hen, wysoko i nika. Ralf zmarszczy brwi.

    - Ciekawym, czy to daleko wida? - Cae mile. - Za mao robimy dymu. Dolna cz smuki, jakby wiadoma ich wzroku, zgstniaa w kremow plam, ktra

    zacza pi si w gr po wtej kolumience. - Dooyli zielonych gazi - mrukn Ralf. - Ciekawe! - Wytonym wzrokiem ledzi

    horyzont.

    - Mam!

  • Jack wrzasn tak przeraliwie, e Ralf a podskoczy. - Co? Gdzie? Okrt? Lecz Jack wskazywa wysokie stromizny wiodce z gry do niszych partii wyspy. - Prosta sprawa! One s tam... musz by tam, gdy soce za bardzo przygrzewa... Ralf patrzy zdezorientowany w jego skupion twarz. - ...wya na gr. Wysoko, w cie, i odpoczywaj sobie w czasie upau, jak u nas

    krowy...

    - Mylaem, e zobaczye okrt! - Moglibymy zakra si... najpierw pomalowa twarze, eby nas nie zobaczyy...

    albo otoczy je i... Ralf z oburzenia straci panowanie nad sob. - Ja mwi o dymie! Nie chcesz si uratowa? U ciebie w gowie tylko winia, winia,

    winia!

    - Ale my chcemy misa!

    - Cay dzie pracuj sam z Simonem, a ty przychodzisz i nawet nie zwracasz uwagi na chaty!

    - Ja te pracowaem...

    - Tak, ale robisz to, co chcesz! - krzycza Ralf. - Chcesz polowa! A ja... Stali patrzc na siebie na olniewajco biaym piasku play, zdziwieni tym

    wybuchem. Ralf pierwszy odwrci wzrok udajc zainteresowanie grupk maluchw na piasku. Zza granitowej pyty dobiegay okrzyki myliwych kpicych si w basenie. Na skraju pyty lea na brzuchu Prosiaczek i patrzy w poyskliw wod.

    - Nie mona liczy na ludzk pomoc. Chcia wytumaczy, jak to jest, e ludzie nigdy nie okazuj si tacy, za jakich si ich

    brao. - Simon. Ten pomaga. - Wskaza rk chaty. - Wszyscy inni pouciekali. A on

    napracowa si tyle, co ja. Tylko... - Simon zawsze jest pod rk. Ralf ruszy z powrotem do chat, a Jack za nim. - Pomog ci troch przed kpiel - mrukn Jack. - Nie zawracaj sobie gowy. Ale gdy doszli do chat, Simona nie byo. Ralf zajrza do chaty i odwracajc si do

    Jacka powiedzia: - Prysn.

  • - Znudzio mu si - rzek Jack - i poszed si kpa. Ralf zmarszczy brwi. - Dziwny chopak. mieszny chopak.

    Jack skin gow, co mogo oznacza zarwno potwierdzenie, jak i wszystko inne, i w milczeniu ruszyli obaj w stron basenu.

    - A potem - rzek Jack -jak si wykpi i co zjem, pjd na drug stron gry i zobacz, czy tam s jakie lady. Pjdziesz ze mn?

    - Ale przecie soce prawie ju zachodzi! - Moe zd... Szli obok siebie - dwa niezalene kontynenty dowiadcze i uczu - niezdolni si

    porozumie.

    - Gdyby tak udao mi si upolowa wini! - A ja wrc i bd dalej budowa chat! Spojrzeli na siebie zmieszani, z mioci i nienawici. Pojednaa ich dopiero sona,

    ciepa woda, okrzyki, pluski i miechy kpicych si w basenie chopcw. Simona, ktrego spodziewali si zasta przy basenie, nie byo tam. Kiedy dwaj starsi chopcy pobiegli na pla, by spojrze stamtd na wierzchoek gry,

    z pocztku szed za nimi, ale zatrzyma si. Chwil sta, patrzc w zamyleniu na kup piachu na play, gdzie kto prbowa skleci jaki szaas czy budk. Potem odwrci si do niej plecami i poszed w las z min czowieka, ktry wie, czego chce. Simon by maym, chudym chopcem ze spiczast brod i tak jasnymi oczyma, e Ralfowi wyda si ogromnie wesoy i psotny. Zmierzwiona strzecha czarnych wosw zakrywaa mu niemal cakowicie szerokie czoo. Ubrany w strzpy szortw, nogi mia bose jak Jack. Zawsze niadej cery by teraz spalony na ciemny brz, a skra byszczaa mu od potu.

    Przeszed przez pas zgniecionej zieleni, min wielk ska, na ktr Ralf wspi si zaraz pierwszego ranka, a potem skrci w prawo, midzy drzewa. Szed znajom drog, wrd drzew owocowych, gdzie nawet najwikszy le mg znale atwy, jeli nie zadowalajcy posiek. Kwiaty i owoce rosy tu razem na tym samym drzewie i wszdzie rozchodzi si zapach dojrzaych owocw i brzczenie miliona zbierajcych pokarm pszcz. Tutaj dopady Simona biegnce za nim maluchy. Mwiy, wykrzykiway co niezrozumiale, cigny go ku drzewom. Potem, wrd brzczenia pszcz w popoudniowym socu, Simon znalaz owoce, ktrych nie mogy dosign, i wybierajc spomidzy lici co najlepsze, podawa nieskoczonej iloci wycignitych rk. Gdy zaspokoi ich gd, przesta zrywa owoce i rozejrza si dokoa. Maluchy patrzyy na niego nieodgadnionym wzrokiem sponad garci, w ktrych trzymay peno dojrzaych owocw.

  • Simon zostawi ich i poszed ledwie widoczn ciek. Wkrtce zamkny si nad nim korony drzew dungli. Od dou a po ciemne baldachimy, w ktrych wrzao ycie, rosy niezwyke blade kwiaty. Panowa tu pmrok i pncza zwisay jak olinowanie zatopionych statkw. Stopy Simona zostawiay lady w pulchnej glebie, a pncza dygotay na caej dugoci, kiedy je potrca.

    Doszed wreszcie do miejsca, gdzie padao wicej soca. Pncza, ktre nie musiay szuka wiata w grze, utkay tu ogromn mat zawieszon z jednej strony niewielkiej polanki; bowiem pod cienk warstw gleby bya skaa, ktra pozwalaa rosn tylko drobnym rolinom i paprociom. Ca t polank otacza gszcz ciemnych aromatycznych krzeww, tworzc jak gdyby kocio wiata i skwaru. W kcie polanki wielkie, walce si drzewo wspierao si ukonie o korony drzew jeszcze rosncych, a na nim, od dou a po wierzchoek, pyszni si ty i czerwony powj.

    Simon przystan. Spojrza najpierw za siebie jak Jack w leny gszcz , a potem bystro dokoa, by si upewni, e jest sam. Jego ruchy byy teraz niemal ukradkowe. Potem schyli si i przecisn w rodek maty. Pncza i krzewy byy tu tak zbite, e zostawi na nich pot, a gdy przedosta si na drug stron, znowu zamkny si za nim szczelnie. Znalazszy si bezpiecznie w rodku, by jakby w chatce odgrodzonej od polanki limi. Kucn, rozgarn licie i wyjrza na zewntrz. Nie dostrzeg adnego ruchu prcz harcw pary barwnych motyli, ktre taczyy w rozgrzanym powietrzu. Wstrzymujc oddech zacz nasuchiwa. Ku wyspie nadciga wieczr; cichy gosy fantastycznych rnobarwnych ptakw, uspokajao si brzczenie pszcz, nawet krzyki mew powracajcych do gniazd pord zwalistych ska powoli saby. Fale, ktre daleko, daleko rozbijay si o raf koralow, daway zna o sobie coraz cichszym pomrukiem.

    Simon opuci zason lici. Miodowe prgi soca chyliy si coraz bardziej; wlizny si na krzewy, przesuny po zielonych pkach przypominajcych wiece, skoczyy ku koronom drzew, a tymczasem w dole mrok powoli gstnia. Wraz zniknieniem wiata przymieraa jaskrawo kolorw, ustawa skwar. wiecowe pki drgny. Zielone listki rozchyliy si leciutko i biae koniuszki kwiatw ostronie wysuny si na zewntrz. Niebawem soce ustpio z polanki cakowicie i spezo take z nieba. Napywajca ciemno ogarna wntrze lasu nadajc mu mtny i niesamowity wygld dna morskiego. wiecowe pki przemieniy si w ogromne biae kwiaty majaczce niewyranie w sabym blasku pierwszych gwiazd. Ich aromat rozla si w powietrzu i zawadn niepodzielnie wysp.

  • DUGIE WOSY I MALOWANE TWARZE

    Pierwszym rytmem, do ktrego si przyzwyczaili, byo powolne przejcie od brzasku do szybko nastpujcego zmierzchu. Rozkosze poranka, jasne soce, obmywajce wody i wonne powietrze, byy dla nich czasem dobrej zabawy i ycia tak penego, e nadzieja przestawaa by potrzebna, tote ulegaa zapomnieniu. Okoo poudnia, kiedy powd wiata spywaa bardziej prostopadle, jaskrawy poranek przybiera perowe opalizujce barwy, a upa - jakby wysoko wiszcego ponad nimi soca dodawaa mu siy - spada jak cios, przed ktrym uciekali chronic si w cie, gdzie dopiero mogli sobie polee lub zasn.

    Dziwne rzeczy zdarzay si o poudniu. Poyskujce morze podnosio si, rozstpowao w paszczyznach racego niepodobiestwa; rafa koralowa i kilka karowatych palm, uczepionych wyszych jej partii, pyny ku niebu, dray, rozryway si na czci, rozpyway niczym krople deszczu osiade na drucie albo zwielokrotnione jak w nieskoczonym szeregu luster. Czasem wyania si ld tam, gdzie nigdy go nie byo, a potem nagle znika na oczach dzieci jak baka mydlana. Prosiaczek kwitowa to wszystko uczenie jako "mirae", a poniewa aden z chopcw nie mg dotrze nawet do rafy za wod, w ktrej czyhay zbate rekiny, przywykli do tych tajemnic i ignorowali je tak samo, jak ignorowali cudowne zjawisko migotania gwiazd. W poudnie zudzenia wtapiay si w niebo, skd jak ze oko spogldao na d soce. Potem, z upywem godzin, mirae ustpoway i horyzont wyrwnywa si, stawa si bkitny i wyrazisty, w miar jak soce si obniao. Nastpowaa wwczas druga pora umiarkowanego chodu, ale ciya nad ni groba nadejcia nocy. Kiedy soce zachodzio, ciemno spadaa na wysp jak kaptur gasida i wkrtce do chat pod odlegymi gwiazdami napywa niepokj.

    Jednak tradycja pracy, zabawy i jedzenia w cigu caego dnia, ktr wynieli z pnocnej Europy, uniemoliwiaa im cakowite dostosowanie si do tego nowego rytmu. Pocztkowo jeden z maluchw, Percival, wlizn si do chaty i siedzia w niej dwa dni paczc, piewajc i gadajc, a uznali go za stuknitego, co ich troch rozbawio. Od tej pory zawsze by mizerny, z zaczerwienionymi oczyma i nieszczliwy; maluch, ktry mao si bawi i czsto paka.

    Mniejszych chopcw nazywano teraz oglnym mianem "maluchw". Rnica wzrostu biega stopniowo od Ralfa w d, a chocia mona byo mie pewne wtpliwoci co do miejsca zajmowanego przez Simona, Roberta i Maurice'a, kady bez trudu odrnia starszakw od maluchw. Te prawdziwe maluchy, ci mniej wicej szecioletni, wiedli

  • cakiem odrbny, a jednoczenie intensywny wasny ywot. Przez wiksz cz dnia jedli, rwc owoce, gdzie tylko mogli je dosign, i nie bardzo wybredzajc co do gatunku i stopnia dojrzaoci. Przywykli ju do blw brzucha i czego w rodzaju chronicznej biegunki. W nocy cierpieli niewypowiedziane mki strachu i tulili si do siebie, szukajc pociechy. Poza jedzeniem i snem znajdowali czas na zabaw, bezcelow i niewyszukan, na biaym piasku nad lnic wod. Pakali za matkami duo rzadziej, ni mona by si byo spodziewa; byli bardzo opaleni i straszliwie brudni. Posusznie schodzili si na gos konchy, czciowo dlatego, e to Ralf na niej trbi, a by do duy, eby mie zwizek ze wiatem dorosych, a po czci dlatego, e lubili zebrania, ktre byy dla nich rozrywk. Poza tym rzadko zaprztali sobie gowy sprawami starszakw i wiedli swj odrbny, bardzo uczuciowy ywot we wasnym zespole.

    Zbudowali zamki z piasku nad rzeczuk. Zamki te byy wysokie na stop i ozdabiay je muszle, zwide kwiaty i rne ciekawe kamyki. Wok zamkw wi si gszcz granic, cieek, murw, linii kolejowych, ktre dopiero wtedy nabieray jakiego znaczenia, gdy si patrzyo na nie trzymajc gow tu przy ziemi. Maluchy bawiy si tutaj jeli nie radonie, to ze skupion uwag, czsto ca gromadk.

    Wanie teraz bawio si ich trzech - najwikszy z nich nazywa si Henry. By on dalekim krewnym tego chopczyka z myszk na buzi, ktrego nie widziano od czasu wielkiego poaru lasu; ale Henry by za may, eby to rozumie, i gdyby mu powiedziano, e chopczyk wsiad do samolotu i odlecia do domu, przyjby to bez protestu czy niedowierzania.

    Tego popoudnia Henry peni rol przywdcy, bo dwaj pozostali, Percival i Johnny, byli najmniejszymi chopcami na wyspie. Percival mia wosy koloru myszy i nawet w oczach wasnej matki nie uchodzi za adnego; Johnny, silny, jasnowosy chopczyk, mia wojownicze usposobienie. Nie przejawiao si ono w tej chwili, gdy pochaniaa go zabawa i wrd trjki dzieci klczcych na piasku panowa spokj.

    Z lasu wyszli Roger i Maurice. Zwolniono ich od obowizku pilnowania ognia, wic zeszli na d, eby si wykpa. Roger poda przodem prosto przez zamki z piasku burzc je po drodze nog, grzebic w piasku kwiaty i roztrcajc troskliwie poukadane kamyki. Maurice postpowa za nim powikszajc jeszcze dzieo zniszczenia. Trzej malcy przerwali zabaw i podnieli gowy. Szczliwym trafem przedmioty, ktrymi wanie si bawili, ocalay, wic malcy nie protestowali. Tylko Percival rozbecza si, bo mia oko zasypane piaskiem, i Maurice szybko umkn. Dawniej Maurice bra baty za sypanie modszym dzieciom piaskiem w oczy. Teraz, kiedy nie byo rodzicw, ktrzy mogliby mu sprawi lanie,

  • odczuwa mimo wszystko niemie wyrzuty z powodu popenionego czynu. W jego umyle zacza mechanicznie powstawa prba jakiej mtnej wymwki. Bkn co o pywaniu i pobieg.

    Roger zosta, przygldajc si maluchom. Skra niewiele mu pociemniaa od dnia przybycia, ale czarna czupryna, opadajca z tyu na kark, a z przodu na oczy, pasowaa do pospnej twarzy i zmienia uprzednie wraenie nietowarzyskoci na wrcz odpychajce. Percival przesta becze i zacz bawi si dalej, bo zy spukay piasek. Johnny przyglda mu si chwil porcelanowoniebieskimi oczami, a potem sypn gar piasku i Percival rozbecza si na nowo.

    Gdy Henry znudzi si swoj zabaw i powdrowa wzdu wybrzea, Roger poszed za nim trzymajc si palm i podajc w tym samym kierunku niby od niechcenia. Henry szed w pewnej odlegoci od palm i cienia, bo by za may, eby rozumie potrzeb chronienia si przed socem. Szed wybrzeem tu nad skrajem wody. By wanie przypyw i co kilka sekund wody Pacyfiku podnosiy si o cal we wzgldnie spokojnej lagunie. W tym ostatnim naporze wd byy ywe stworzenia, drobniutkie, przezroczyste yjtka, ktre napyny na gorcy, suchy piach. Niepojtymi organami zmysw baday nowy teren. Moe tam, gdzie za poprzednim najazdem nie byo poywienia, teraz si ono raptem pojawio - ptasie odchody, jaki owad, wszelkie odpady ldowego ycia. Jak miriady drobniutekich zbw piy yjtka oczyszczay pla.

    Henry by tym zjawiskiem zafascynowany. Grzeba w piasku kawakiem wybielonego w wodzie patyka, ktry przyniosa fala, i usiowa kierowa ruchami czycicieli play. Robi mae kanaliki, ktre przypyw napenia wod, i wpuszcza tam yjtka. Uczucie panowania nad ywymi stworzeniami przejo go do najwyszych granic. Mwi do nich, pogania, wydawa rozkazy. Kiedy si cofa przed przypywem, jego lady tworzyy mae zatoczki, w ktrych yjtka wizy dajc mu zudzenie wadzy. Kucn na skraju wody, pochylony, z czupryn opadajc na czoo, na oczy, a popoudniowe soce razio w niego niewidzialnymi pociskami.

    Roger zatrzyma si rwnie. Najpierw sta ukryty za wielkim pniem palmy; ale Henry by tak wyranie zaabsorbowany przezroczystymi yjtkami, e w kocu Roger przesta si kry. Rozejrza si po play. Percival odszed z paczem, a Johnny tryumfalnie obj w posiadanie wszystkie zamki. Siedzia podpiewujc sobie i rzucajc piaskiem w wyimaginowanego Percivala. Za nim Roger widzia granitow pyt i bryzgi wody, gdzie Ralf i Simon, Prosiaczek i Maurice skakali do basenu. Nastawi pilnie ucha, ale ich gosy ledwie do niego docieray.

  • Nagy powiew zatrzs koronami palm, a licie zaczy opota i szeleci. Jakie

    szedziesit stp nad gow Rogera pk orzechw - wkniste bryy, wielkie jak pika do rugby - oderwa si od odyg i z guchym oskotem uderzy w ziemi tu obok Rogera nie tykajc go. Roger ani myla ucieka, tylko sta spogldajc to na orzechy, to na Henry'ego.

    Podglebie palm stanowio wzniesienie play i cae pokolenia tych drzew kruszyy w nim kamienie, ktre leay teraz na piasku. Roger pochyli si, wybra jeden kamie, zamierzy si i rzuci w Henry'ego - rzuci specjalnie tak, eby nie trafi. Kamie, w symbol niedorzecznej epoki, mign o kilka krokw w prawo od Henry'ego i plusn w wod. Roger zebra gar kamykw i zacz nimi rzuca. Wok Henry'ego bya jednak przestrze o rednicy moe szeciu jardw, w ktr Roger nie mia trafi. Oto niewidzialne, jednake silne tabu dawnego ycia. Bawice si dziecko byo nietykalne - strzegli go rodzice, szkoa, policja i prawo. Ruch rki Rogera warunkowaa cywilizacja, ktra nie wiedziaa o nim nic i leaa w gruzach.

    Henry zdziwi si pluskami w wodzie. Porzuci bezgone yjtka i wycign szyj jak seter w stron rozszerzajcych si krgw na wodzie. Kamienie paday to z jednej, to z drugiej strony i Henry posusznie odwraca gow, lecz zawsze za pno, eby zobaczy migajcy kamie. W kocu zobaczy i rozemia si, szukajc wzrokiem przyjaciela, ktry mu pata figle. Roger jednak czmychn za pie palmy i sta przycinity do niego, oddychajc szybko i mruc oczy. Wwczas Henry przesta interesowa si kamykami i odszed.

    - Roger.

    W pobliu, pod drzewem, sta Jack. Gdy Roger otworzy oczy i zobaczy go, przez jego smag twarz przemkn cie. Jack jednak niczego nie zauway. Paa oywieniem, niecierpliwoci i przywoywa go skinieniem, wic Roger podszed.

    U ujcia rzeczki byo rozlewisko, jeziorko utworzone przez zway piasku, pene biaych lilii wodnych i ostrych trzcin. Czeka tu na nich Sam, Eryk i Bill. Jack, kryjc si przed socem, uklk na skraju jeziorka i rozwin dwa due licie, ktre przynis z sob. W jednym bya biaa glinka, a w drugim czerwona. Obok lea kawaek wgla przyniesiony z ogniska.

    Jack wyjani Rogerowi, o co chodzi. - One mnie nie czuj. Zdaje si, e tylko widz. Co rowego pod drzewami. Rozsmarowa glink.

    - ebym tylko mia co zielonego!

  • Zwrci na wp zasmarowan twarz do Rogera i odpowiedzia na jego pytajce spojrzenie:

    - Do polowania. Jak na wojnie. Rozumiesz... barwy ochronne. Jak co, co chce wyglda niby co innego...

    A skrca si z potrzeby mwienia. - ...jak my na pniu drzewa. Roger zrozumia i skin powanie gow. Bliniacy przysunli si do Jacka i zaczli

    niemiao protestowa. Machn rk, eby si od niego odczepili. - Zamkn si.

    Natar wglem miejsca midzy biaymi i czerwonymi plamami na twarzy. - Nie. Wy dwaj pjdziecie ze mn. Przyjrza si swemu odbiciu z niezadowoleniem. Schyli si, zaczerpn w donie

    ciepej wody i zmy malunek z twarzy. Ukazay si piegi i powe brwi. Roger umiechn si mimo woli.

    - Kiepsko ci to wyszo.

    Jack zacz obmyla now mask. Jeden oczod i policzek umaza na biao, potem roztar czerwon glink na drugiej poowie twarzy i zrobi czarn krech wglem od prawego ucha do lewej szczki. Spojrza w jeziorko na swoje odbicie, ale oddech mci lustro wody.

    - Samieryk. Przynie kokos. Tylko pusty. Klcza, trzymajc w doniach skorup z wod. Krga plamka soca pada mu na

    twarz i w gbi wody co zajaniao. Jack patrzy zdumiony widzc tym razem ju nie siebie, a jak gron istot. Wyla wod i poderwa si na nogi miejc si w podnieceniu. Maska przy