przebudzeni

15

Upload: amber-amber

Post on 11-Mar-2016

212 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Fantastykad

TRANSCRIPT

1

2

3

4

Redakcja stylistycznaIzabella Sieńko-Holewa

KorektaJolanta KucharskaHalina Lisińska

Projekt graficzny okładkiMałgorzata Cebo-Foniok

Ilustracja na okładceCopyright © 2011 by Stephan Martiniere

DrukOpolgraf S.A., Opole

Tytuł oryginałuRetribution Falls

Copyright © Chris Wooding 2009All rights reserved.First published by Gollancz, London

For the Polish editionCopyright © 2011 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3948-4

Warszawa 2011. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

5

1

Lawsen Macarde – Kwestia prawdopodobieństwa – Kordelas Freya – Nowe horyzonty

Przemytnik trzymał pocisk między kciukiem a palcem wska-zującym. Przyjrzał mu się w słabym świetle magazynu, a po-tem uśmiechnął się kwaśno.

– Wyobraź sobie tylko – powiedział. – Pomyśl, jakie to uczucie, kiedy takie coś przechodzi ci przez głowę.

Grayther Crake nie chciał sobie tego wyobrażać. Starał się nie zwymiotować – rano już raz się w ten sposób zhańbił. Zerknął na mężczyznę obok, mając nadzieję na jakiś znak. Może tamten ma plan, pomysł, jak ich z tego wydostać. Ale na twarzy Dariana Freya zobaczył tylko zaciętość i nic więcej.

Obaj mieli związane nadgarstki i stali oparci pleca-mi o wilgotną, obłażącą z farby ścianę. Trzech uzbrojonych opryszków pilnowało, żeby nie uciekli.

Przemytnik, Lawsen Macarde, był przysadzistym człowie-kiem z szeroką i głęboko pobrużdżoną twarzą. Jego posiwia-łe włosy i ręce lepiły się od tłuszczu i brudu. Crake przyglądał się, jak Macarde wsuwa pocisk do pustego bębenka rewolweru. Przemytnik zatrzasnął bębenek, zakręcił nim, a potem odwrócił się do swojej publiczności.

– Myślisz, że to boli? – zastanawiał się na głos. – Cho-ciaż przez chwilę? A może wszystko się kończy w jednej se-kundzie? Bang!

– Jak jesteś taki ciekawy, sprawdź na sobie – zapropono-wał Frey.

6

Macarde rąbnął go w brzuch. Włożył w ten cios całą swo-ją niemałą siłę. Frey zgiął się wpół ze stęknięciem i prawie padł na kolana. Zaraz jednak się wyprostował, choć zrobił to z pewnym wysiłkiem.

– Słuszna uwaga – wysapał. – Dobrze to ująłeś.Macarde przycisnął lufę rewolweru do czoła Crake’a i po-

patrzył na drugiego z więźniów.– Liczę do trzech. Chcesz zobaczyć jego mózg na ścia-

nie?Frey nie odpowiedział. Twarz Crake’a pod krótko przy-

ciętą, jasną brodą była szara. Śmierdział alkoholem i potem. Nerwowo zerkał na kapitana.

– Raz.Frey nie zareagował.– Jestem tylko pasażerem! – zaprotestował Crake. – Nie

należę nawet do załogi!Miał akcent kogoś urodzonego w wyższych sferach, ale

nie było tego po nim widać. Stał tam ze zmierzwionymi wło-sami, butami poplamionymi wymiocinami, płaszczem do poło-wy rozpiętym i rozchełstanym… Widać było, że jeszcze chwila i narobi w spodnie ze strachu.

– Znasz kod zapłonu do „Ketty Jay”? – spytał Macarde. – Wiesz, jak wystartować?

Crake przełknął ślinę i pokręcił głową.– To się zamknij. Dwa!– Nikt nie lata „Ketty Jay” oprócz mnie, Macarde – rzucił

Frey. Jego spojrzenie błądziło nerwowo po magazynie. Świa-tło przysłoniętego chmurami słońca wpadało przez poziome szczeliny znajdujące się wysoko w kamiennej ścianie. Leżały tu worki z szorstkiego konopnego płótna i zwoje lin, a z sufitu zwisały łańcuchy zakończone ogromnymi hakami. Chłodne cienie kreśliły głębokie linie na twarzach Macarde’a i jego lu-dzi, a powietrze śmierdziało wilgocią i rozkładem.

– Trzy. – Macarde nacisnął spust.Klik.Crake wzdrygnął się i zaskomlał, kiedy kurek spadł na pu-

stą komorę. Dopiero po chwili do niego dotarło, że wciąż ży-

7

je. Odetchnął rozdygotany, kiedy Macarde opuścił broń, a po-tem rzucił Freyowi nienawistne spojrzenie.

Twarz Freya pozostała nieruchoma jak maska. Był zupeł-nie innym człowiekiem niż ten, którego Crake pamiętał z po-przedniego wieczoru. Tamten mężczyzna śmiał się równie głośno jak Malvery i razem ze wszystkimi nabijał się z Pinna. Opowiadał historie, od których wszyscy tarzali się ze śmie-chu, i pił do nieprzytomności. Tamtego mężczyznę Crake znał blisko trzy miesiące. Tamtego mógłby nazwać przyjacielem.

Macarde teatralnie przyjrzał się rewolwerowi.– Pięć komór. Jedna poszła. Myślisz, że dalej będzie ci

sprzyjać szczęście?Przytknął lufę z powrotem do czoła Crake’a.– Nie, proszę – jęknął Crake. – Proszę, proszę, nie. Frey,

powiedz mu. Przestań się wygłupiać i mu powiedz.– Raz… – zaczął znowu Macarde.Crake błagalnym wzrokiem spojrzał na mężczyznę po

prawej. Bez wątpienia był to ten sam człowiek. Miał te same wilcze rysy, te same zmierzwione czarne włosy, tę samą smu-kłą sylwetkę pod długim płaszczem. Ale iskra w jego oczach zniknęła. Nie było śladu po przewrotnym uśmiechu, który za-zwyczaj krył się w kącikach ust.

Nie zamierzał ustąpić.– Dwa.– Proszę – szepnął Crake, ale Frey tylko odwrócił wzrok.– Trzy.Macarde zawahał się, spodziewając się interwencji

w ostatniej chwili. Nie nadeszła.Klik.Serce Crake’a zabiło tak mocno, że aż go to zabolało. Wy-

dał z siebie zduszony jęk. Usta mu się kleiły, całe ciało dygo-tało, rozpaczliwie chciał zwymiotować.

Ty bydlaku, pomyślał. Ty bezduszny bydlaku.– Nie sądziłem, że cię na to stać, Frey – stwierdził Macar-

de z nutką podziwu w głosie. Wepchnął rewolwer z powro-tem do kabury ukrytej gdzieś między kilkoma powycierany-mi marynarkami, które nosił jedna na drugiej. – Raczej dasz

8

mu umrzeć, niż oddasz mi „Ketty Jay”? To dopiero bezdusz-ność.

Frey wzruszył ramionami.– To tylko pasażer.Crake przeklął go pod nosem.Macarde zaczął chodzić w tę i z powrotem po magazy-

nie. Opryszek o szczurzej twarzy pilnował więźniów z obna-żonym kordelasem. Dwaj pozostali stali w cieniu – olbrzy-mi, ogolony na łyso osiłek i mężczyzna w brudnej wełnianej czapce. Pierwszy pilnował jedynego wyjścia, drugi – o smut-nym spojrzeniu – opierał się o beczkę, leniwie przyglądając się przeładowywanej dźwignią strzelbie. Tuzin podobnych ban-dytów czekał na dole.

Crake wytężał gorączkowo umysł, szukając drogi uciecz-ki. Mimo szoku i łomotania krwi w skroniach zmusił się do racjonalnego myślenia. Zawsze chlubił się swoją dyscypliną i samoopanowaniem, przez co upokorzenie ostatnich paru chwil było jeszcze trudniejsze do zniesienia. Wyobrażał so-bie, że w obliczu zagłady wykaże trochę więcej godności.

Mieli związane ręce, napastnicy ich rozbroili. Rewolwery zabrano im w tawernie, gdzie chrapali pijani na stołach. Ma-carde zabrał piękny kordelas Freya. Mój kordelas! – pomyślał z goryczą Crake. Broń wisiała teraz u jego pasa. Crake zauwa-żył, że Frey uważnie się jej przygląda.

Co z Malverym i Pinnem? Najwyraźniej poszli gdzieś poprzedniego wieczoru, by dalej się bawić, gdy ich kompani usnęli. To zwykły pech, że akurat tej nocy znalazł ich Ma-carde. Za kilka godzin wystartowaliby i zniknęli z portu. Za-miast tego przemytnicy zawlekli ich na piętro – przystając tylko po to, żeby Crake mógł zwymiotować sobie na buty – i wepchnęli do zapleśniałego składziku. Tu czekała ich anoni-mowa i okropna śmierć, bo Frey nie chciał podać kodu zapło-nu do swojego statku.

Mógł mnie zastrzelić, pomyślał Crake. A ten sukinsyn ni-czego nie zrobił.

– Słuchaj. – Macarde odwrócił się do Freya. – Załatwmy to jak biznesmeni. Znamy się od dawna, kilka razy współpra-

9

cowaliśmy, prawda? I chociaż z biegiem lat nauczyłem się, że można się po tobie spodziewać pewnej niedbałości – spóźnio-nych dostaw, towaru trochę innego niż obiecany i tak dalej – nigdy mnie nie wyrolowałeś. Aż do teraz.

– Co mam powiedzieć, Macarde? Nie tak się to miało skończyć.

– Nie chcę cię zabijać, Frey. – Przemytnik powiedział to tonem sugerującym coś zupełnie innego. – Nie chcę nawet za-bijać tego spietranego lalusia. Chcę tylko dostać, co moje. Je-steś mi winien statek. Wezmę „Ketty Jay”.

– „Ketty Jay” jest warta tyle, co pięć twoich statków.– Cóż, różnica pokryje koszty tego, że nie obetnę ci jaj

i nie wepchnę ci ich do uszu.– Niech będzie. – Frey nagle ustąpił.– Aerium, które mi sprzedałeś, było podłej jakości. Przy-

znaj.– A czego się spodziewałeś za tę cenę?– Powiedziałeś, że pochodzi prosto z rafinerii. To, co mi

sprzedałeś, było tak zubożone, że nie uniosłoby herbatnika, a co dopiero dwudziestotonowy statek.

– Handlowe gadanie. Wiesz, jak to jest.– Przeszło chyba przez silniki każdego pirata stąd do wy-

brzeża! – warknął Macarde. – Lepsze aerium ściągałem z wra-ków na złomowisku!

Crake rzucił Freyowi spojrzenie winnego.– Właściwie – wyszczerzył się wesoło Frey – było mniej

więcej takie samo.Macarde był krępym mężczyzną, do tego z nadwagą, ale

cios zadał oślepiająco szybko. Głowa Freya odskoczyła w tył i uderzyła o ścianę. Mężczyzna jęknął i podniósł ręce do twa-rzy. Kiedy je odsunął, na palcach miał krew z rozciętej wargi.

– Trochę grzeczniej, to pójdzie nam łatwiej – doradził Macarde.

– Jasne, teraz ty posłuchaj – odparł Frey. – Jeśli mogę ci to jakoś wynagrodzić… wykonać jakąś robotę, coś ukraść, co-kolwiek… Cóż, to jedna rzecz. Ale nigdy nie dostaniesz moje-go statku, rozumiesz? „Ketty Jay” jest moja.

10

– W tej chwili raczej nie możesz się targować – zauwa-żył Macarde.

– Czyżby? Bo widzę to tak, że bez kodu zapłonu „Ketty Jay” to bezużyteczna skorupa. A ten kod znam tylko ja. Dlatego moje położenie nie jest takie najgorsze, dopóki ci nie powiem.

Macarde machnął ręką na Smutnookiego.– Obetnij mu kciuki.Mężczyzna zostawił strzelbę na beczce, o którą się opie-

rał, i wyciągnął sztylet.– Hej, zaraz! – zawołał Frey pospiesznie. – Przecież chcę

to wszystko zwrócić. Dostaniesz więcej, niż jest wart mój sta-tek. Jeśli obetniesz mi kciuki, nie będę mógł latać. Zrób to, a zabiorę ten kod do grobu.

– Miałem na tamtym statku pięciu ludzi – stwierdził Ma-carde. Smutnooki zbliżał się do Freya nieubłaganie. – Wylaty-wali z kanionu. Widziałem to. Pilot chciał zwiększyć ciąg i na-gle się okazało, że go nie ma. Kiepskie aerium, rozumiesz? Nie dał rady przelecieć nad krawędzią kanionu. Zahaczył brzuchem i poszedł z dymem. Pięciu ludzi zginęło. Za ich ży-cie też zapłacisz?

– Słuchaj, musi być coś, na czym ci zależy. – Frey nagle wskazał głową Crake’a. – Już wiem! On ma złoty ząb. Praw-dziwe złoto. Pokaż im, Crake.

Drugi z więźniów z niedowierzaniem popatrzył na kapi-tana.

– Nie chcę złotego zęba, Frey – odparł Macarde. – Da-waj kciuki.

– To na początek! – zawołał Frey. Spojrzał surowo i zna-cząco na towarzysza. – Crake, może byś im tak pokazał swój złoty ząb?

– Tak, daj popatrzeć. – Szczur ruszył do więźnia. – Uśmiechnij się do nas, lalusiu.

Crake głęboko zaczerpnął tchu i próbował się uspoko-ić. Obdarzył przemytnika swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem. Wyćwiczył go po pewnym żenującym ferrotypie, który zrobił rodzinny fotograf. Przysiągł sobie, że już nigdy nie zawstydzi go żadne zdjęcie.

11

– Hej! Nie najgorszy – stwierdził Szczur, oglądając swoje odbicie w złotym zębie. Crake znowu się uśmiechał, szerzej niż kiedykolwiek w całym swoim życiu.

Smutnooki odciągnął Freya od ściany i popchnął na po-kryty pajęczynami regał. Strącił kilka pustych słoików, a po-tem zmusił więźnia, żeby położył dłonie na półce. Frey zacis-nął je w pięści, żeby nie wystawić kciuków. Smutnooki rąbnął go w nerki, ale to niczego nie dało.

– Chcę powiedzieć, Macarde, że obaj możemy wyjść z te-go na plusie – warknął Frey przez zaciśnięte zęby. – Odpracu-jemy ten dług, ja i moja załoga.

– Jak tylko spuszczę was z oczu, będziecie w połowie dro-gi do Nowej Vardii – odparł przemytnik.

– Chcesz jakieś dodatkowe zabezpieczenie? Mogę ci zo-stawić jeden z myśliwców. Pinn ma skylance’a, szybszego niż naoliwione sowie łajno. Żałuj, że nie widziałeś go w akcji!

Smutnooki uderzył go kolanem w udo. Frey stęknął, ale wciąż nie wystawił kciuków. Osiłek przy drzwiach uśmiech-nął się pod nosem. Przyglądał się wysiłkom kompana, który próbował zmusić Freya do współpracy.

– Wiem, słuchajcie! – krzyknął Szczur.Wszyscy znieruchomieli i popatrzyli na niego, zaskoczeni

siłą jego głosu. Na twarzy opryszka pojawił się dziwny wyraz, jakby sam się dziwił, że znalazł się w centrum uwagi. Potem grymas zniknął, zatarty nagłym objawieniem.

– Może ich wypuścimy? – zaproponował Szczur.Macarde rzucił mu jadowite spojrzenie.– Co takiego? – spytał wolno.– Nie, chwila, niech mnie pan posłucha – tłumaczył

Szczur. Miał przy tym ton geniusza, który musi zniżać się do wyjaśniania szczegółów głupiemu motłochowi. – Chodzi o to, że zabicie ich nic nam nie da. Nie wyglądają na takich, co śmierdzą groszem. A jak ich wypuścimy, mogliby, wie pan, roznieść dobrą nowinę, i tak dalej: „Ten cały Lawsen Macarde to rozsądny facet. Taki, z którym da się robić interesy”.

Macarde podczas przemowy Szczura robił się coraz bardziej czerwony, a teraz jego nieogolone policzki dygotały

12

z wściekłości. Smutnooki i Osiłek wymienili zaniepokojone spojrzenia. Żaden z nich nie miał pojęcia, co wstąpiło w ich kompana, żeby wygłosić taką przemowę, ale obaj wiedzieli, jak się to musi skończyć. Dłoń Macarde’a skoczyła do ręko-jeści kordelasa.

– Powinieneś posłuchać swojego człowieka – stwierdził Crake. – To nie takie głupie.

Mordercze spojrzenie Macarde’a spoczęło na nim. Crake wciąż absurdalnie się szczerzył. Rzucił swój promienny uśmiech przemytnikowi, z całych sił starając się wyglądać jak cwany sprzedawca, a nie jak człowiek stojący w obliczu nie-uniknionej śmierci.

I wtedy Macarde coś zauważył. Gniew zniknął z jego twa-rzy, a przemytnik nachylił się do więźnia.

– Ładny ząb – mruknął.Tak, patrz dalej, ty worze łajna, pomyślał Crake. Patrz dalej.Skupił na nim całą siłę woli. Pomysł Szczura nie był wcale

taki zły, jeśli się nad nim zastanowić. Wspaniałomyślny gest mógł poprawić opinię klientów o Macardzie. Zaczęliby walić drzwiami i oknami z propozycjami nowych interesów, ferując najlepsze stawki za przywilej współpracy z nim. Mógłby mieć całe miasto na własność!

Ale Macarde był bystrzejszy od Szczura. Ząb działał tylko na ludzi o słabym umyśle. Przemytnik stawiał opór; Crake wi-dział to w jego twarzy. Nawet oczarowany przez ząb Macarde wyczuwał, że coś jest nie tak.

Ciało Crake’a ogarnął chłód, zimniejszy i bardziej zło-wieszczy niż zwykły strach. Ząb wyciągał z niego resztki sił. Skacowany i osłabiony nie wytrzyma długo, zbyt dużo ener-gii zużył na Szczura.

Poddaj się, bezgłośnie błagał Macarde’a. Po prostu się poddaj.Nagle przemytnik zamrugał, a jego spojrzenie zrobiło się

ostrzejsze. Wstrząśnięty popatrzył na Crake’a, któremu uśmiech powoli spełzł z ust.

– To demonista! – wrzasnął Macarde, a potem wyciągnął rewolwer z kabury, przystawił go Crake’owi do czoła i pociąg-nął za spust.

13

Klik.Macarde był równie zaskoczony jak Crake. Zapomniał, że

załadował bębenek tylko jednym nabojem. Na chwilę zamarli w bezruchu, a potem wszystko zaczęło się dziać jednocześnie.

Kordelas wyskoczył zza pasa Macarde’a, przeleciał trzy metry w powietrzu i wpadł prosto w ręce Freya. Ostatnie chwi-le swojego życia Smutnooki spędził, gapiąc się z niezrozumie-niem na kapitana, który oburącz wbił mu ostrze w brzuch.

Macarde nie miał pojęcia, co się dzieje. Crake pierwszy otrząsnął się z szoku. Rąbnął grubego mężczyznę kolanem w krocze. Przemytnikowi oczy wyszły na wierzch; zatoczył się w tył i kwiknął jak przestraszony prosiak.

Wciąż skrępowanymi rękami Crake wyszarpnął rewolwer z tłustych palców Macarde’a. W tej samej chwili Szczur otrzą-snął się z efektów działania zęba i zamierzył się na więźnia nożem. Crake wycelował i nacisnął spust. Tym razem kurek napotkał spłonkę. Rewolwer wypalił wprost w twarz Szczura. Przy wtórze ogłuszającego huku z potylicy opryszka wystrze-lił gejzer czerwonej mgiełki. Przemytnik zatoczył się kilka kroków w tył i zwalił na kłąb lin.

Macarde kuśtykał do drzwi, nieświadomie blokując linię strzału Osiłkowi. Frey upuścił kordelas, przebiegł przez po-mieszczenie i chwycił strzelbę zostawioną na beczce przez Smutnookiego. Osiłkowi udało się odepchnąć szefa za siebie i wycelować w Crake’a, ale wskórał tylko tyle, że odsłonił się Freyowi i dostał prosto w pierś.

W kilka sekund było po wszystkim. Macarde uciekł. Sły-szeli, jak biegnie korytarzem w stronę schodów wiodących na dół. Wrzeszczał coś do swoich ludzi. Frey wepchnął strzelbę za pas i podniósł kordelas.

– Wyciągnij ręce – powiedział do Crake’a. Kordelas bły-snął i przeciął więzy. Frey rzucił broń Crake’owi i wyciągnął ręce przed siebie.

– Teraz ja.Crake zważył broń w dłoniach. W uszach wciąż słyszał

słaby śpiew rezonansu, którym zaklął demona w ostrzu. Jakie by to było uczucie wbić je kapitanowi w brzuch?

14

– Nie mamy czasu, Crake – pospieszył go Frey. – Później mnie ponienawidzisz.

Crake nie był szermierzem, ale wystarczyło, żeby poru-szył nadgarstkiem, a kordelas zrobił resztę. Ciął równo mię-dzy dłońmi Freya, uwalniając go z więzów. Potem rzucił broń kapitanowi, podszedł do trupa Szczura i wyciągnął mu rewol-wer z kabury.

Frey przeładował strzelbę.– Gotowy?Crake wykonał zamaszysty gest, z sarkastyczną uprzej-

mością wskazując drzwi, jakby chciał powiedzieć: „pan przo-dem”.

Galeria za drzwiami wychodziła na ciemny, zadymiony i zalany winem bar. Wcześnie rano był jeszcze pusty, na sto-łach wciąż walały się śmieci po wczorajszej zabawie. Żalu-zje nie wpuszczały do środka bladego światła dnia. Macarde, gdzieś na dole, wszczynał alarm.

Kiedy Frey i Crake wyszli z magazynu, po schodach na górę biegło dwóch przemytników. Obaj ściskali w garściach rewolwery. Zbiegowie zobaczyli ich, w chwili gdy pierwszy pośliznął się na wymiocinach Crake’a, których nikomu nie chciało się sprzątnąć. Runął jak długi na schody i podciął kompana. Frey wypalił do nich dwa razy ze strzelby, roztrza-skując przy tym drewnianą balustradę. Napastnicy już nie wstali.

Na dole pojawiło się za to czterech następnych. Frey i Crake pobiegli do drzwi na drugim końcu galerii. Otworzyli je i skoczyli do środka, ścigani nawałą kul.

Za drzwiami ciągnął się korytarz. Ściany miały kolor mdłej urzędowej zieleni, farba obłaziła ze starości. Wzdłuż korytarza znajdowało się kilkoro drzwi w obitych framu-gach – pokoje dla gości, którzy roztropnie nie wychylali się ze swych bezpiecznych schronień.

Frey pobiegł przodem. Na końcu korytarza dostrzegł wysokie, zasłonięte okiennicami okno. Nie zwalniając kro-ku, kapitan wpakował w nie wszystkie pozostałe ładunki ze strzelby. Prysnęło szkło, okiennice wyleciały z zawiasów. Frey

15

wyskoczył przez wybite okno, a Crake, ogarnięty strachem, rzucił się za nim.

Na szczęście okno nie było wysoko. Pod nim, między wy-sokimi, walącymi się domami, ciągnęła się stromo nachylona, brukowana uliczka. Słońce w górze ledwo wyglądało zza za-słony chmur.

Crake wylądował niezgrabnie i upadł na kolana. Frey po-stawił go na nogi. Na twarzy znów miał ten znajomy, prze-wrotny uśmiech. Zachowywał się jak dawniej.

– Powinniśmy się zbierać – stwierdził Frey, otrzepując to-warzysza. – Mam ochotę zobaczyć otwarte przestworza, no-we horyzonty… i tak dalej.

Crake popatrzył na okno, przez które właśnie wyskoczyli. Odgłosy pościgu wyraźnie się zbliżały.

– Czuję dokładnie to samo – przytaknął.Puścili się biegiem.

2

Nowy rekrut – Wielu nowych znajomych – Jez mówi o statku powietrznym – Powrót kapitana

Oto i ona – oznajmił Malvery. Zrobił przy tym zamaszysty gest. – „Ketty Jay”.

Jez zmierzyła krytycznym spojrzeniem statek spoczywa-jący na kamiennym lądowisku przed nimi. Zmodyfikowany ironclad, wyprodukowany przez zakłady Wickfielda, o ile oko ją nie myliło. „Ketty Jay” była brzydka i zwalista, zgarbiona jak sęp, z tępym dziobem i dwoma grubymi dyszami zamon-towanymi wysoko na bokach. Miała krótki, gruby ogon, garb stanowiska strzeleckiego i opadające w dół i w tył skrzydła. Wyglądała, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest lekkim transportowcem, czy ciężkim myśliwcem, więc nie sprawdza-ła się zbyt dobrze w żadnej z tych ról. Na jednym skrzydle