mackiewicz stanisław (cat) - myśl w obcęgach
TRANSCRIPT
STANISŁAW MACKIEWICZ (CAT)
MYŚL W OBCĘGACH
studia nad psychologią społeczeństwa sowietów
Stanisław Mackiewicz (Cat)
Myśl w obcęgach
Studium nad psychologią społeczeństwa sowietów
Przedmowa: Piotr Niemczyk
Posłowie: Aleksandra Niemczykowa
Redakcja: Tomasz Boczyński
Opracowanie graficzne: Jacek Brzozowski
Skład komputerowy: Marek Jastrzębski
Wyd. 1 - Księgarnia Hoesicka, Warszawa 1931
Wyd. 2 - Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań 1932
Wyd. 3 - Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1935
Wyd. 4 - Wydawnictwo im. L. Zondka, Poznań 1990
Wyd. 5 - Wydawnictwo Polskie KPN, Warszawa 1990
Opracowano na podstawie wyd. 1
Głosy prasy przedrukowano na podstawie wyd. 4
W książce zachowano styl Autora uwspółcześniając jedynie pisownię i ortografię
Z powodu złej jakości technicznej pominięto zdjęcie przedstawiające:
Tygodnik humorystyczny drukowany tatarskim jenalifem specjalnie wyśmiewający
mułłów mahometańskich i kułaków tatarskich
Copyright © Aleksandra Niemczykowa i Ryszard Rzepecki
Warszawa 1998
ISBN 83 - 901583 - 6 – 1
Druk: KAWDRUK
WYCIECZKA DO ZAPOMNIANEGO CZASU
Tylko - jak przyszli historycy ustanowią prawdą, jeśli jak okiem sięgnąć, ziarnka
prawdy toną w stosach niesłychanego kłamstwa? Nie - przesądów i omyłek swego czasu - lecz
świadomego i przemyślanego kłamstwa?
Nadieżda Mandelsztam, Nadzieja w beznadziei, s. 31
Zaskakująco zawodna jest ludzka pamięć. Zawsze byłem przekonany, że życia w
realnym socjalizmie nie sposób zapomnieć. Tymczasem czytając reportaż Mackiewicza,
zdarzało mi się przecierać oczy ze zdumienia.
Na przykład taki cytat z Łunaczarskiego: „Nigdzie tak dobrze nie demaskuje siebie
świat burżuazyjny, jak w dancing - room. (...) Można pomyśleć, że ci wszyscy ludzie najęci są
po to, aby nogami mięsić jakieś ciasto. I całym zajęciem dyryguje jakiś negr małpopodobny.
Na jego znak całe stado zatrzymuje się lub zaczyna znów podrygiwać i drygać nogami”.
Ciekawe, dlaczego prawie 70 lat temu Mackiewicz właśnie ten cytat wybrał, żeby zilustrować
swoją książkę? Myślę, że z tego samego powodu, dla którego ja go tutaj przytaczam. Żeby
pokazać agresywność i zarazem tandetność radzieckiej, wszechobecnej wówczas,
propagandy. Bo książka ta jest przede wszystkim o propagandzie i indoktrynacji: nachalnej,
wręcz doktrynacji: nachalnej, wręcz chamskiej, totalnej, ale zarazem prymitywnej i
niewiarygodnie wprost zakłamanej.
Książkę Mackiewicza czyta się teraz trochę jak bajkę o żelaznym wilku. Zapominamy,
że jeszcze 10 lat temu rzeczywistość, opisywana w Myśli w obcęgach, działa się z naszym
także udziałem. W sklepach na półkach bywał tylko ocet, po podstawowe towary ustawiały
się kilometrowe kolejki, w programach szkół podstawowych obowiązywało wychowanie
obywatelskie, którego celem było przekonanie młodzieży o wyższości socjalizmu. W
mediach wiało nudą przeplataną wielogodzinnymi przemówieniami przywódców.
Rzeczywistość w zestawieniu z oficjalnymi deklaracjami i pompatycznymi tytułami z
pierwszych stron gazet wydaje się teraz jakimś filmem nakręconym przez stukniętego
reżysera.
To o tym także napisał Mackiewicz. Porównuje rewolucyjne frazesy z nędzą ulicy,
deklaracje o wolności z prześladowaniami intelektualistów, „kułaków” i popów. Zestawia
przywódczą rolę klasy robotniczej z obozami koncentracyjnymi i masowymi aresztowaniami.
Opisuje państwo, które nie miało prawa funkcjonować, ale jednak funkcjonowało. Sekret tego
zjawiska znajduje autor Myśli w obcęgach w skuteczności indoktrynacji, w całym systemie
wychowania, który od żłobka uczył dziecko poddawania się woli partii komunistycznej.
Szkoła oduczała samodzielnego myślenia. Praca polegała nie tyle na robieniu czegoś
pożytecznego, ile na realizowaniu zadań.
Znamienne są tu przykłady Instytutu Ludów Północy (i rozmowy z prof.
Worobiowem) czy sklepu z zabawkami. W Instytucie Ludów Północy - z definicji uczącym
geografii przedstawicieli 26 narodowości mieszkających pod kołem polarnym - uczono
faktycznie i wyłącznie o walce klas. W sklepie z zabawkami dominowały gry o
wielomówiących nazwach: „politlotto”, „dopędzić i przegonić”, „sierp i młot”, „kołchoz” i
„bój awiacyjny”. Nieuchronnie przychodzi do głowy porównanie z Rokiem 1984 Orwella.
Tylko że Orwell swoją powieść z Rokiem 1984 Orwella. Tylko że Orwell swoją powieść
wymyślił, a Mackiewicz opisany świat rzeczywiście obejrzał.
Skuteczność radzieckiej reklamy uzupełniał terror. W Myśli w obcęgach znajdujemy
opis mechanizmu prześladowania „liszcńców”, czyli ludzi nie przystających do
rewolucyjnych przemian: rolników („kułaków”), księży i popów, byłych wojskowych i
inteligentów. Autor zauważa nie tylko terror i aresztowania, ale cały system wypychania ich
całkowicie poza margines „społeczeństwa”. W świat absolutnej nędzy i nieustannego strachu.
I w końcu finał: szczegółowy opis morderstwa Mikołaja II i jego najbliższych. Zagadkowe
cztery litery otwierające książkę to właśnie inicjały córek Mikołaja II zamordowanych w
Jekaterynburgu. Opowieść jednego z uczestników zabójstwa, chociaż przekazana
prymitywnym językiem czekisty, ma w sobie coś wręcz mistycznego ...
Ale nie mogę przecież streszczać całej książki.
Kiedy Mackiewicz pisał w 1931 roku Myśl w obcęgach, miał nadzieję, że będzie to
reportaż z jednego konkretnego państwa. Zakładał, że ekspansja sowiecka się raczej nie
powiedzie i będzie skierowana w stronę Azji. Nawet jeżeli mógł przypuszczać, że pisze nie o
osobliwym epizodzie, wynaturzeniu historii, ale o trwałym systemie politycznym, to liczył, że
demokracje zachodnie potrafią się obronić. Duże znaczenie przypisywał miejscu Polski, która
miała pilnować granic cywilizowanego świata. Historia potoczyła się niestety inaczej. To, co
pisał w 1931 roku jak o kraju egzotycznym, 14 lat później stało się udziałem również jego
ojczyzny.
Przewidując przyszłość autor stwierdza, że możliwe są trzy scenariusze:
- najbardziej prawdopodobny - upadek komunizmu, bo „Nie można przecież
przypuścić, że długo może istnieć społeczeństwo karmione wyłącznie morfiną”;
- drugi, pesymistyczny - zwycięstwo Sowietów nad całym światem i
- trzeci - współistnienie.
W gruncie rzeczy sprawdziły się wszystkie trzy. Po drugiej wojnie światowej ZSRR
był przecież na najlepszej drodze do kontroli nad całym prawie światem. W jego strefie
wpływów znajdowała się ponad połowa Europy, większość Azji (z Chinami), skutecznie
mieszał w Afryce i Ameryce Południowej. Ze zdaniem szefów partii komunistycznej musiały
się liczyć największe mocarstwa. O tym Mackiewicz na początku lat trzydziestych nie mógł
wiedzieć. Ale umiał przewidzieć. Bo zrozumiał, jak niebezpieczną bronią może być
indoktrynacja.
Piotr Niemczyk
SPEŁNIAM OBOWIĄZEK WOBEC SWOICH PYTAŃ
Wyjeżdżając do Związku Republik Sowieckich uważałem, że dobrze jestem do tej
podróży przygotowany. Znałem nieźle historię, literaturę, byt Rosji przedwojennej;
historiografię rewolucji ostatniej opanowałem detalicznie, z literaturą i prasą sowiecką
miałem „styk” - jeśli mówić po bolszewicku - co dzień szczegółowo czytałem, co się tam
dzieje. Konstytucję ZSRR umiałem omal nie na pamięć; czytałem dzieła Lenina, Trockiego,
Łunaczarskiego, Bucharina, Stalina. A jednak każdy dzień pobytu w Rosji obecnej łamał i
gruchotał moje dotychczasowe, urobione latami, o tej Rosji obecnej przedstawienia i pojęcia.
A jednak każdy dzień pobytu w Rosji obecnej otwierał przede mną nowe zagadnienia, nowe
problemy, otwierał, podsuwał, wskazywał nowe kwestie do zbadania, odgadnięcia,
zdziwienia. Przede wszystkim zdziwienia. Czułem się jak człowiek wpuszczony do ogrodu,
który w miarę, jak idzie tym ogrodem, napotyka nowe i nowe aleje, ukazujące w swych
wylotach coraz nowe i zupełnie inne widoki, otwierające w swoich wylotach coraz nowe
horyzonty. Ciągle się trzeba dziwić. Czytelnik, który Rosji sowieckiej nie zna, nie wie na
przykład, że to porównanie do ogrodu i do alei ogrodowych byłoby w Sowietach określone
zupełnie serio jako kontrrewolucyjne lub przynajmniej drobnomieszczańskie. Czytelnik nie
wie, że czytanie książek i broszur wodzów bolszewickich nie może dać należytego pojęcia o
rewolucyjności nastrojów bolszewickiego społeczeństwa w Rosji, bo ci wodzowie są to ludzie
starsi, a ludzie starsi wiekiem nie mogą nigdy odzwierciedlić dokładnie tego, co się tam
dzieje. Poczciwa i długoletnia żona Lenina, pani Krupska, opisuje w swoich wspomnieniach,
że Lenin na kilka miesięcy przed śmiercią był na jakimś studenckim wieczorze teatralnym.
Deklamowano Majakowskiego. Lenin zapytał o Puszkina. Odpowiedziano mu:
- Puszkin jest poetą burżuazyjnym, a Majakowski jest nasz.
- Lenin się uśmiechnął:
- Według mnie, Puszkin jest lepszy („Po mojemu Puszkin łuczsze”).
Czytelnik, nie znający Rosji sowieckiej, nie wie, nie zdaje sobie sprawy, jak dalece te
proste, ludzkie, normalne słowa: „po mojemu Puszkin łuczsze”, są niezgodne z całą tą
atmosferą, w której krytycy literaccy w Bolszewii sądzą każdy przejaw myśli artystycznej w
wierszach czy prozie, na scenie, na płótnie, ekranie czy w rzeźbie na podstawie
„marksistowskiego podejścia” i pod kątem walki klasowej. W tym, co później napiszę, po-
staram się rozsunąć kurtynę nad tą niesłychanie sensacyjną i niesłychanie ponurą dziedziną,
którą nazwę „myślą w obcęgach”. Teraz poruszam ten przykład czysto okolicznościowo,
powołując się na to, że znajomość prac drukowanych wybitnych przedstawicieli bolszewizmu
nie jest dostatecznym materiałem do stworzenia sobie obrazu stosunków w bolszewickiej
Rosji, tak samo jak nie daje żadnego pojęcia o tym, co tam się dzieje, chociażby codzienne
czytanie bolszewickiej prasy. Pod tym względem od razu, pierwszego dnia pobytu w Rosji,
miałem bardzo pouczająca rozmowę z kimś, kto znał rosyjskie stosunki dobrze. Chodziło o
książki Panait Istratiego. Panait Istrati w swych trzech tomach Vers l'autre flamme twierdzi,
że robotnikowi w Sowietach dzieje się gorzej niż innym klasom społecznym. Mój rozmówca
mówił, że to są książki nic nie warte, że dają nieprawdziwy obraz stosunków sowieckich.
- Jak to! Przecież całymi rozdziałami składają się z cytat wziętych z gazet sowieckich,
oficjalnych.
- To nic nie znaczy.
- Jak to?
- Gazeta sowiecka nie podaje nigdy prawdy. Przesadza zawsze, kłamie zawsze. Wtedy
gdy pisze in plus o sowieckich stosunkach - przesadza lub kłamie. Gdy pisze in minus, gdy
pisze, że jest źle w transporcie, w fabryce, tam lub ówdzie - kłamie lub przesadza. Wygłasza
się hasło: „rozwinąć samokrytykę w takim lub innym kierunku”. „Nacisnąć na to lub owo”. I
tą masą przesady, którą operuje wtedy prasa sowiecka w opisywaniu danego, zaniedbanego
działu pracy, starają się bolszewicy podnieść energię ludzi, zatrudnionych w tej dziedzinie.
Później miałem możność nieraz się przekonać, o ile słuszny jest ten sąd, że prasa
sowiecka z reguły nie oddaje prawdy, że prasa sowiecka nie może być uważana za
zwierciadło rzeczywistości. To, że specjalnie my, w Polsce, mamy o polityce narodo-
wościowej Rosji sowieckiej tak zupełnie opaczne, tak humorystycznie błędne pojęcie,
wyjaśniam tylko w ten sposób, iż polscy dziennikarze i politycy urabiają sobie sądy o
narodowościowej polityce bolszewickiej na podstawie prasy sowieckiej.
PIĘĆ PYTAŃ
Wyjeżdżając do Rosji mówiłem i pisałem: jadę, aby sobie odpowiedzieć na kilka
zasadniczych pytań. Oto te pytania:
1. Czy w razie wojny ościennej w Rosji obudzi się patriotyzm państwowy, który
zacznie pomagać rządowi sowieckiemu w walce z wrogiem, cudzoziemcem, czy też
przeciwnie, wybuch wojny wywoła kontrrewolucję w Rosji?
2. Czy w walce pomiędzy rosyjsko - bolszewickim centralizmem a siłami
decentralistyczno - nacjonalistycznymi zwycięży pierwszy czy też drugie?
3. Jak się przedstawiają wpływy Azji na bolszewicką Rosję?
4. Jak wygląda ta młodzież, która jest wychowana „bez żadnej moralności”, urabiana
w pojęciu, że religijność jest jakimś objawem patologicznym w rodzaju histerii płciowej?
5. Jak się przedstawia sprawa rosyjskiego „palimpcestu”? Palimpcest jest to pergamin
starożytny, zamazany przez wieki średnie, aby zużyć go do napisania modlitwy, później za
czasów odrodzenia odmyty, oczyszczony, okazany we właściwej postaci, z pięknymi
wierszami łacińskimi. Mówiłem więc: przecież i w tym, co piszą literaci sowieccy, i w
filmach, takich jak te, które ilustrują życie Puszkina lub obrazują czasy Iwana Groźnego -
przecież jest umiłowanie, pietyzm, jeśli nie tęsknota do historycznej kultury rosyjskiej - tylko
że to wszystko musi być z góry zamazane czerwonym pokostem.
Po powrocie chciałbym odpowiedzieć na te pytania, lecz jednocześnie czuję, jak
dalece były one naiwne. Jak sama metoda ułożenia takiego kwestionariusza wypływała z
nieznajomości faktycznie panujących tam stosunków. O co mi chodziło w moich pytaniach?
O uchwycenie statyki bolszewickiej, o uchwycenie momentów, które by nie ulegały zbyt
wielkiej zmienności. Rozumowałem w sposób następujący: „piatiletka” dziś jest, jutro się
kończy, położenie ekonomiczne, pozycja konsumenta dziś są takie, jutro inne - natomiast te
stany psychiczne społeczeństwa rosyjskiego, które chciałbym uchwycić swoimi pytaniami,
powinny być niewątpliwie czymś trwalszym. Jednym słowem szukałem rzeczy trwałych,
stałych, niezmiennych w Bolszewii.
REWOLUCJA W CAŁEJ PEŁNI. KIPIĄCY KOCIOŁ
Nie zdawałem sobie wówczas zupełnie sprawy, że dzisiejsza Rosja, nie jest państwem
zbudowanym przez rewolucję, nie jest państwem, które kilkanaście lat już ma nowy ustrój,
lecz jest państwem, w którym dziś odbywa się rewolucja, płonie rewolucja, dziś ma miejsce
wielkie, straszne trzęsienie ziemi wszelkich pojęć, wszelkich poglądów. Nie chodzi tu o
rozstrzeliwania (których zresztą nie brak), nie chodzi tu nawet o to, że walka z „kułakami” i
„podkułacznikami” na całym olbrzymim obszarze Rosji rolniczej więcej dziś dotyka ludzi niż
walka z oficerami i szlachtą w latach 1918 i 1919. Dziś młot rewolucyjny wali w głowy o
wiele większej liczbowo gromady ludzi niż w czasach wojennego komunizmu. Nie trzeba też
myśleć, że walka z kułakiem i podkułacznikiem ma jakiś charakter bardziej praworządny,
mniej rewolucyjny, niż miały owe w latach 1918 i 1919 szeroko praktykowane wyrąbywania
dawnych żandarmów i policjantów. Wtedy, gdy byłem w Rosji, i w chwili, kiedy to piszę, i
jutro, i pojutrze, na całym obszarze Rosji są setki, tysiące wypadków, że biedota i batracy
napadają na kułaka, zabierają mu siano, krowy, konie, łamią mu płoty, burzą mu chałupę, a
władze sowieckie po takich ekscesach jeszcze biorą poszkodowanego kułaka za łeb i osadzają
w izolatorze. Więzienia są zapełnione kułakami, chłopami prostymi, a największą herezją jest
powiedzieć wyraz „włościanin”. „Nie ma włościanina” - wrzasną ci w odpowiedzi - to tylko
„prawi ukłoniści” używają pojęcia „włościanin”. W każdej wiosce najbiedniejszej muszą się
znaleźć „kułak i podkułacznik”, jak również „średniak” i „biedota”. Broszury sowieckie, jako
curiosum świadczące o przestępczych nastrojach niektórych wiejskich sowietów, przynoszą
wiadomości, że niektóre sowiety odpowiedziały oficjalnie: „u nas nie ma kułaków”.
Powiedziałem jednak, że to przeoranie socjalno - rewolucyjne, którego dziś świadkami
jesteśmy na wsi bolszewickiej, wraz z jego licznymi ekscesami w postaci grabieży, więzień i
nawet krwi, nie jest dla mnie najwyraźniejszym momentem, świadczącym o tym, że Rosja
przedstawia się dziś jako wielki kocioł kipiący rewolucją. Nawet tym, tak niedawno jeszcze
aktualnym wywożeniom całej ludności pociągami na północ i wyrzucaniom ich tam na
„lesozagotowki” (tak postąpiono z polską szlachtą zagrodową na Białej Rusi) nie przypisuję
znaczenia istotnego. Istotne jest to, że obywatel sowiecki od rana do nocy jest pobudzany i
podniecany nastrojem rewolucyjnym, nastrojem walki i wojen z rzeczywistością, ze
wszystkimi cechami towarzyszącymi nastrojom rewolucyjno - wojennym, to znaczy
poczuciem konieczności wyładowania maksimum energii i poczuciem „teraz lub nigdy”,
akcentami histerycznej rozpaczliwości przy zabieraniu się do każdej pracy, akcentami
tymczasowości itd., itd. Nie tylko czerwone płachty z łozungami (hasłami) wiszące na uli-
cach, dworcach, przystankach, tramwajach, muzeach, szkołach, fabrykach, kuchniach itp.
wyrażają te podniety rewolucyjne. Dopiero bliższe poznanie życia w Rosji przekonuje cię, że
o ile u nas uczeń się uczy, aby umieć, robotnik pracuje, aby zarobić, o tyle w Rosji do każdej
pracy zapędza indywiduum ludzkie nie wzgląd na własny indywidualny interes, lecz dwa
czynniki, z których jednym jest terror, drugim systematyczne wprowadzanie tego ludzkiego
indywiduum w stan histerii rewolucyjnej, w stan aktora deklamującego najbardziej patetyczna
ze swoich ról. I tym codziennym, rewolucyjnym haszyszem społeczeństwo co dzień jest
histeryzowane!
Wszystko jest płynne, wszystko jest względne, wszystko ulega prądowi walki
rewolucyjnej, która płynie naprzód, jak rzeka podczas powodzi. Później dowiodę i wykażę, że
w państwie sowieckim nie istnieje żadna norma jurydyczna w naszym europejskim pojęciu
„istnienia”, działania normy, tak dobrze prawa cywilnego, jak karnego i konstytucyjnego.
Dziś jest powiedziane, że państwo jest oddzielone od partii, jutro najbardziej zasadniczy
dekret finansowy, z mocą obowiązującą, podpisuje generalny sekretarz partii. Każda sprawa
cywilna, czy karna, rozpatrywana jest w sądzie pod kątem widzenia walki klas. W tym
państwie przedziwnym nie ma też nauki, bo obiektywizm w badaniach naukowych jest
wzbroniony, każde dociekanie naukowe musi się opierać na doktrynie marksowskiej. Z tego
wszystkiego widać więc, że poszukiwanie stałych, statycznych elementów w dzisiejszej Rosji
sowieckiej jest tym samym, czym byłoby mierzenie żelaznym metrem wysokości drewnianej
chałupy, objętej płomieniem pożaru od pierwszej do ostatniej belki.
WRACAM DO SWOICH PYTAŃ
Widząc więc całą naiwność większości swych pytań, powracam jednak do nich, a to
dlatego, że będąc naiwnymi wewnątrz Rosji, dobrze oddają te zainteresowania, które my,
polska publiczność, czujemy wobec Rosji. Powracam do nich, aby na nich rozpocząć
wyplątywanie z gromady chaotycznych wrażeń, sprawdzeń i faktów, które ze sobą z Rosji
przywiozłem. Powracam do nich, aby z możliwie krótkich i absolutnie niewyczerpujących
odpowiedzi na nie uczynić rodzaj wstępu do studium o Rosji sowieckiej, aby czytelnik mógł
poznać i zrozumieć, że pytanie, które zadane w Polsce brzmi jasno, przytomnie i normalnie,
staje się na terytorium rosyjskim pytaniem do niemożliwości skomplikowanym,
zagmatwanym, i aby dać na nie odpowiedź, trzeba przejść przez dziwne jakieś skurcze
psychicznego półobłędu.
CO BĘDZIE W RAZIE WOJNY?
Przede wszystkim: u nas człowiek normalny nie wierzy w wojnę Polski z Rosją. Nie
dlatego, że jest pacyfistą, tylko dlatego, że nie wierzy. Początkowo starałem się Rosjanom, z
którymi rozmawiałem, wytłumaczyć i przedstawić, jak myśl o agresji stoi naprawdę od nas
daleko. Powoływałem się między innymi na tak kapitalny i logiczny argument, że już sam
charakter naszej polityki wobec Niemiec wyklucza jakąkolwiek możliwość przygotowywania
przez nas wojny przeciw Rosji. Potem machnąłem na to ręką.
W Rosji każdy normalny człowiek wierzy w wojnę. Co więcej, każdy normalny
człowiek nie może sobie zdać sprawy, dlaczego my czy Europa, czy ktokolwiek dotychczas
na Rosję nie napadł. Ta kwestia wydaje się im tak dziwna, że tłumaczą to sobie tylko jakąś
perwersyjną chytrością z naszej strony.
Bolszewik rozumuje w ten sposób: z roku na rok jesteśmy niebezpieczniejszym
nieprzyjacielem. Kilka lat temu można było nas wziąć właściwie gołymi rękami. Czemu więc
na nas nie napadają, kiedy czas tak wybitnie pracuje na nas?
Rzecz inna, że „niebezpieczeństwo agresji mocarstw kapitalistycznych” jest
bolszewikom potrzebne, stanowi ono ogniwo w łańcuchu takich rzeczy, jak „wrieditielstwo”,
„piatiletka”, „kołchoz”. Wszystko to są podobne objawy, dążące do tego, aby tłum rosyjski
trzymać stale w stanie nerwowo - rewolucyjnego napięcia i aby zmieniać nową Rosję w ten
sposób, aby jej „rodzona matka nie poznała”, aby jej powrót do dawnego porządku stał się
wprost technicznie niemożliwy. Jeżeli jednak można mówić o przesadzie w tłumaczeniu i
propagowaniu niebezpieczeństwa wojny, to jednocześnie istnieje rzeczywista, a nie udana
obawa przed wojną, coś w rodzaju uczucia przedsiębiorczego człowieka, który kończąc
wyciąganie pieniędzy z ogniotrwałej kasy, boi się, że go przed czasem nadybie policja.
Muszę tu powiedzieć, że zupełnie się zgadzam, iż Rosja z każdym rokiem staje się
groźniejszym nieprzyjacielem. Nie dlatego, że armia rosyjska robi ogromne postępy, głównie
w technicznym przygotowaniu. Nie dlatego, że weszliśmy w „trzeci decydujący rok
piatiletki”, co do której wyrobiłem sobie bardzo sceptyczne pojęcie.
Natomiast jeśli mówiłem, że istotną i główną cechą dzisiejszej Rosji jest stan
rewolucyjnego naprężenia, w którym stale jest utrzymywana, to należy dodać, że drugim
takim istotnym czynnikiem, kształtującym stosunki w Bolszewii, jest różnica wieku. Po
prostu różnica wieku fizycznego. Niesłychana różnica pomiędzy tymi, co znali „stare życie”,
a tymi, których dzieciństwo wypadło w okresie wojny, pierwsze lata młodości w latach
walenia caratu na ziemię, młodość dalsza w wirach i odmętach „łozungów”, w chaosie
rewolucyjnych podniet.
Ci pierwsi z reguły nienawidzą Sowietów, czekają wybawienia od kogokolwiek bądź,
sami niezdolni do żadnej akcji, głucho warczą i złość bezsilną wylewają w tysiącach obelg,
rzucanych na ustrój panujący.
Ci drudzy, młodzi, kochają namiętnie władzę sowiecką. Jest to dla nas niepojęte.
Rosja, wielka, żyzna, urodzajna Rosja głoduje, jak ostatni pies. Na ulicy Moskwy stoi
człowiek i sprzedaje kromkę (nie bochenek, lecz kromkę) chleba, sprzedaje pół kury,
sprzedaje odrobinę wędliny. W Niżnim Nowogrodzie, mieście patrzącym na wspaniale
urodzajne niziny przywołżańskie, kupiłem funt czarnego chleba za trzy ruble (około 1,5
dolara według oficjalnego kursu). Trzeba pamiętać, że nauczycielka w szkole I stopnia za-
rabia 80 rb. miesięcznie! Nic nie jest w stanie opisać nędzy ubraniowej w Rosji, tych kobiet
chodzących po Moskwie, Petersburgu, Kijowie w nieprawdopodobnie kosmatych
pończoszyskach lub w męskich skarpetkach, z gołymi łydkami. A to życie w ciągłych,
czasami do kilometra dochodzących „oczerediach” (ogonkach) literalnie po wszystko! W
Petersburgu widziałem nawet „oczeredi” do gazet. A miłe stosunki mieszkaniowe, w których
każdy ma prawo do 6 metrów kwadratowych „żiłpłoszczadi”, a jak małżeństwa się rozwodzą,
to często zostają w tym samym pokoju, gdyż nie ma innego sposobu. Nie mówi się tam
zresztą „w naszym mieszkaniu”, tylko „w naszym pokoju”. Brak absolutnie wszystkiego,
zaczynając od pieluszek dla dzieci, poprzez mleko i chleb, książki i medykamenty, aż do
trumny. Magazyny komunalne w Moskwie wydają trumny tylko „na prokat” (na przejażdżkę)
- nieboszczyka wiezie się na cmentarz (oczywiście bez popa, bo to jest wzbronione),
wyładowuje się do grobu, trumnę odwozi się z powrotem.
I proszę mi wierzyć, że na tle całego tego koszmaru życia codziennego żyje ta
młodzież entuzjastycznie przywiązana do ustroju sowieckiego, z dnia na dzień oczekująca
cudów od piatiletki. Każda wojna, każdy ruch kontrrewolucyjny wewnątrz Rosji (w który na
razie nie wierzę) spotka w tej młodzieży wroga zajadłego, który Sowietów bronić będzie
pazurami i zębami.
Bolszewicy zdają sobie sprawę z tej solidarności, która zachodzi pomiędzy ich
ustrojem a młodzieżą. W Moskwie widzi się tylko młodzież, młodzież, młodzież. W teatrze
widzi się tylko młode twarze. Na czele największych przedsiębiorstw, na najodpowiedzialniej
szych stanowiskach spotykamy młodzieńców lub młode dziewczęta. Można spotkać
wojskowego o randze odpowiadającej naszemu generałowi broni, który nie wygląda na wię-
cej niż na lat 25.
Oczywiście, każdy inteligentny czytelnik zrozumie, że jeśli mówię o różnicy wieku,
jako o rysie istotnym i decydującym, to nie znaczy jeszcze, abym nie widział dzieci w
cerkwiach (za co zresztą wydala się ze szkoły) albo nie spotykał starców będących
entuzjastami nowego ustroju. Są to jednak po obu stronach wyjątki, nie osłabiające reguły, że
młodzi są za Sowietami, starsi przeciw i że czas przenoszący siłę liczby z obozu starszych do
obozu młodszych jest największym sojusznikiem wojennego potencjału Sowietów.
Natomiast człowiek starszy (od lat trzydziestu począwszy), chłop, „sowieckij
służaszczyj”, nawet robotnik z reguły klną Sowiety, życzą im jak najprędszego zgonu. To, co
się powinno nazywać zdradą stanu, spotyka się w Bolszewii na każdym kroku. Każdy
dorożkarz, gdy się dowie, że jesteś Polakiem, z reguły pyta się:
- Kiedyż przyjdziecie nas wybawić?
Normalnie tak samo odzywa się chłop, którego się poczęstuje papierosem. Cały terror
bolszewicki, świetnie działające GPU nie potrafią ustroju sowieckiego obronić od tego, że się
tego rodzaju pytania słyszy ciągle. Wszedłem do jednej cerkiewki, przerobionej na stołówkę.
Było to na wsi. Cudzoziemca w Rosji poznaje się łatwo, bo tylko cudzoziemcy noszą
kapelusze i krochmalone kołnierzyki. Siedziało tam przynajmniej 50 chłopów i niewiast.
Jeden natomiast wygłosił do mnie mówkę, przedkładając, abym namówił „swoich”, aby
przyszli z wojskiem i dali im nareszcie żyć po ludzku.
Należy więc przypuszczać, że po pierwszych klęskach wojennych rząd sowiecki sam
się wewnętrznie załamie, nie będzie miał odwagi panować nad społeczeństwem, które tak go
nienawidzi. Natomiast po pierwszych zwycięstwach, nie wiem, do czego może być zdolny
rozszalały entuzjazm bolszewickiej młodzieży. Powtarzam: co do widoków wojennych czas
jest największym sprzymierzeńcem Sowietów.
MYŚL W OBCĘGACH
Obiecawszy, że zbuduję odpowiedź na 5 pytań, które wyliczyłem, nie mam zamiaru
odpowiadać na nie w bezpośredniej kolejności. Pierwej chciałbym przybliżyć czytelnika do
atmosfery psychicznej, w której żyje społeczeństwo bolszewickie, bo dopiero po poznaniu tej
atmosfery możliwe jest zrozumienie, dlaczego odpowiedzi wypadają tak, a nie inaczej. W
Bolszewii co chwila spotykamy się z rzeczami, które jeszcze więcej nas śmieszą, niż dziwią.
Zaraz przytoczę kilka przykładów i jestem pewny, że każdy czytelnik weźmie je za żart, za
szarżę, za karykaturę stosunków sowieckich. Nie będzie chciał wierzyć, że to ktokolwiek
mógłby mówić serio, a jednak to są rzeczy mówione zupełnie na serio.
Przykład z wystawy nowej sztuki francuskiej w Moskwie. Na ul. Kropotkinowskiej
urządzono wspaniałe muzeum z dzieł mistrzów cudzoziemskich ostatniej doby, pokradzione z
prywatnych pałaców bogaczy rosyjskich. Są tam wspaniałe płótna Cézanne'a, van Gogha,
Renoira i innych, a z rzeźby takie nazwiska jak Rodin, Bourdelle. Każda salka tych
cudownych płócien i rzeźb ma swoją tablicę, na której objaśnia się obywatelowi
zwiedzającemu muzeum wartość danych obrazów i rzeźb z punktu widzenia ideologii
marksowskiej i walki klas. Twórczość Picassa, wielkiego malarza, Hiszpana, zamieszkałego
w Paryżu, twórczość którego uważa dotychczas Europa za ostatni wyraz poszukiwania
nowych dróg w malarstwie, znalazła sobie na tej pojaśniającej tablicy definicję następującą:
„Drobonomieszczański charakter Picassa przeżywa bolesne zmiany, w związku z tym,
że jest on wykładnikiem tych grup małej burżuazji, które są ogarnięte wzrostem przemysłu i
przechodzą do szeregów burżuazji przemysłowej”.
Przypisanie biednemu Picasso „satanizmu” byłoby mniej śmieszne niż taka
interpretacja „naukowo - ekonomiczna”. Jest to śmieszne dla nas, lecz jeśli się pomyśli, że w
takich obcęgach socjalistycznego dogmatu dusi się myśl i kulturę ludzi bądź co bądź
wielkiego narodu, to robi się straszno. Pamiętajmy również, że to jest ta sama droga, po
której, aczkolwiek z mniejszą konsekwencją, idzie myśl socjalistów całego świata.
Na Ukrainie pisuje bolszewik patentowany, człowiek partii, towarzyszy Chwylewoj.
Nie ma jednak szczęścia; co chwila napisze coś takiego, za co musi później ogłaszać
„pokajanja”. Każdy człowiek sądzony w Bolszewii musi się upokorzyć ostatecznie, wyprzeć
się samego siebie, napisać i przeczytać przed sądem „skruchę” (pokajanje), gdzie musi w
najostrzejszych wyrazach napiętnować swoją osobę, swoje przekonania, prace swego życia,
oświadczyć wyraźnie, że błądził, lecz jednocześnie przypisać sobie mnóstwo win, których
naprawdę nie popełnił. Te tragikomiczne sceny poniżania, nurzania w błocie godności
ludzkiej są obrzydliwe i straszne. Ludzie, którzy figurowali w ostatnich głośnych procesach,
jak Towarzystwo Oswobodzenia Ukrainy, proces Prompartii - Ramzina i towarzyszy, procesy
mieńszewików, w stu procentach deklamowali takie akty skruchy. Z pewnym zdziwieniem
wspomina się „niedobre, stare czasy” - jak dowcipnie powiada w Kijowie jeden Niemiec -
czasy cesarsko - rosyjskie, gdy na oskarżonego politycznego wydawano co prawda wyrok
skazujący, lecz wszyscy, biorący udział w procesie, zaczynając od prokuratora, właściwie
sugestionowali więźnia i sugestionowali siebie samych, że każdy idący pod sąd za przeko-
nania polityczne to bohater idei.
Otóż towarzysz Chwylewoj robi jedno głupstwo za drugim, wreszcie pisze powieść pt.
Słonki {Waldsznepy), uznaną za niezgodną z linią partii, omal za kontrrewolucyjną. I nic
dziwnego! W powieści tej znajdujemy taki na przykład oburzający passus:
„Słońce zachodziło wspaniale i płomiennie. Promienie jego tonęły w wodach
wieczorowych Tajtarskiego jeziora. Jezioro stało pośrodku stepu i wydawało się być tak samo
ciche i odosobnione, osierocone i bezpomocne, jak samo rozstanie. Pachniały trawy
południowe i zapach ten był jak zawsze ostry i niepokojący. Zdawało się, że to pachnie jakiś
kraj fantastyczny, który zatrzymał się nad urwiskiem i zamyślił się głęboko”.
Muszę przyznać, że w pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, dlaczego ten
krajobrazowy passus miał być kontrrewolucyjny. „Passus jak passus” - pomyślałem w tępej
swojej naiwności. Kto wie, może i ty tak myślisz, kochany czytelniku? Widzisz, jakie z nas
matoły. A przecież takie to jasne...
Jak to! Mamy trzeci, decydujący rok piatiletki! Wszystko grzmi i pęka od naprężonej
roboty proletariatu! Wszędzie budują się olbrzymie fabryki! Pędzi naprzód uprzemysłowienie
kraju - a to bydlę pisze, że wszystko naokoło było ciche i spokojne, że „kraj fantastyczny
zatrzymał się nad urwiskiem...!”.
Toteż urzędowoprawowierny krytyk nieszczęsnego Chwylewego p. E. Gorczak
słusznie o tym passusie napisał z sarkazmem, choć jednocześnie z żalem i goryczą, że rzecz
tak nieładna wyszła spod pióra towarzysza partyjnego:
„Tak przedstawia towarzysz Chwylewoj ogólne położenie Ukrainy sowieckiej,
naprężającej w sposób niesłychany wszystkie swe twórcze siły dla walki o nową
socjalistyczną budowę...” (E.F. Gorczak Na dwa fronty, str. 84).
Literaci bolszewiccy posiadają swój związek, który się nazywa w RSFSR - Rapp, na
Ukrainie - Uapp, na Białorusi - Bapp, potem jest Tapp (tatarski) i cały szereg innych. Te
związki są bardzo liczne. Powiedziano mi, że Rapp liczy 10 tysięcy osób. Co to znaczy?
Znaczy, że skupiają one grafomanów z fabryk i spod stodół, piszących na różne tematy
rewolucyjne. Nic nie może być dziwnego w kraju, w którym Demjan Biedny, ponieważ jest
robotnikiem, może być uważany za poetę.
Oczywiście, że w takiej masie znajdują się także i talenty i to talenty pierwszorzędne.
Ale naprawdę wielkie nazwiska bolszewickie znajduję raczej w bolszewickiej publicystyce.
Uważam np. Lenina - z jego stylem mającym w sobie istotnie coś z uderzeń młota - za
publicystę pierwszorzędnego. Świetnymi publicystami są: Łunaczarski i Radek. Nie dziwię
się też, że to, co we współczesnej literaturze rosyjskiej jest naprawdę bardziej wartościowego
pod względem artystycznym, odsuwa się od tych tłumów pisarzy proletariatu i zapisuje się do
„związku pisarzy sowieckich”. Są to tak zwani towarzysze podróży - „poputcziki” - termin,
pojęcie i ludzie, wzbudzający dziś w Bolszewii bardzo ożywione dyskusje.
Życie „poputczika” jest ciężkie. Musi od a do zet pisać swoją powieść w sposób
uwidoczniający, że nie jest mu obcą doktryna Marksa ani też pojęcie wszędzie obecnej walki
klas. „Poputcziki” mają też narzucone sobie tematy. Powinni pisać o „chlebozagotowkach”, o
kołchozach, o uprzemysłowieniu kraju, o „piatiletce”, o Donbasie, Magnitostroju. Tematów
moc. Nie powinni pisać o miłości, a przynajmniej jak najmniej, bo w Bolszewii wbrew temu,
co się o niej pisze, myśli i mówi, panuje prawdziwy purytanizm obyczajowy (zabronione jest
nawet nie tylko śpiewanie, lecz i granie romansów cygańskich, ponieważ uznano, że działają
one na człowieka w sposób erotyczno - podniecający, a więc w sposób burżuazyjny).
Zwracam uwagę, że „poputczik” zależy całkowicie od państwa. Przecież wydawnictwa są w
ręku państwa. Państwo wyda książkę „poputczika”, tak jak proletariackiego pisarza, tylko
wtedy, kiedy zechce, i w tylu egzemplarzach, ile mu się podoba. Inaczej ani jedno słowo jego
twórczości literackiej nie ukaże się w druku, bo chyba nie każdy będzie próbował przesłać
swoją powieść do „białogwardyjskiego” wydawnictwa za granicą. Gdy go wyrzucą ze
związku, traci kartki chlebowe, traci możność pracy, skazany jest właściwie na śmierć
głodową.
W ostatnich czasach na łamach prasy sowieckiej, zarówno pism poświęconych krytyce
literackiej i teatralnej, jak i pism politycznych, spotykamy ostrą nagonkę przeciwko
„poputczikom”.
W jednej z najbardziej autoryzowanych enuncjacji czytamy już pytanie w ten sposób
sformułowane: należy się zastanowić, czy samo istnienie pisarzy - poputczików jest właściwe
w okresie zdecydowanej likwidacji drobnotowarowych gospodarstw.
Ten, kto czyta powieść rosyjskiego „poputczika” za granicą, jest głęboko przekonany,
że czyta dzieło zdecydowanego komunisty. Tyle tam jest o walce klas, tyle błota wylewa się
na klasy dawniej wyższe, na burżuazję zachodnioeuropejską, mówi się zawsze o parobku
kapitalistów Poincare i faszyście Piłsudskim. Dlatego z największym zdziwieniem czytamy,
że te powieści, które uważaliśmy za komunistyczne, znajdują aż tak surową i podejrzliwą
ocenę:
„Burżuazyjna literatura jest ujęta w kleszcze dyktatury proletariatu. Posiada ona tylko
ograniczone możliwości napadania na nas. W związku z tym musi się ona wykręcać,
przystosowywać się w różny sposób do istniejących warunków. Jednakże nie jest chyba
wypadkiem, że w ostatnich czasach urosła ogromnie ilość literatury o charakterze
biograficznym. O samym tylko Lermontowie napisano 13 nowel, a w tym wzięli udział
pisarze, tacy jak Siergiejew - Cieński, Borys Pilniak i inni. Nie jest wypadkiem miłość
niektórych pisarzy do »ludzi zbytecznych« lub do problematów związanych z erotyką
płciową. Wszystko to jest w końcu końców niczym innym jak specjalną formą oddziaływania
burżuazyjnej ideologii, dobierającej się do czytelnika w celu odwrócenia jego uwagi od walki
społecznej, w celu osłabienia sił proletariatu”.
Następuje wyliczenie nazwisk „poputczików” i czepianie się do różnych ustępów w
ich powieściach, które mogą być podejrzane o burżuazyjne, jakkolwiek głęboko ukryte
tendencje.
W końcu tych wywodów dochodzimy do takiego rezultatu:
„Rezolucja CK żądała od nas troskliwego stosunku do »poputczików«, ale teraz już
oni są nam niepotrzebni, już dali nam wszystko, co dać mogli, dosyć już tego niańczenia się z
nimi. Cała uwaga musi być zwrócona na literaturę prawdziwych proletariuszy!”.
Widzimy więc, że cenzura państwa proletariatu (a Rosja jest dziś naprawdę państwem
proletariatu, tam proletariat rządzi faktycznie, to nie bluff, lecz prawda) jest daleko cięższa
niż cenzura Cesarzów, Papieży lub każdego najbardziej policyjnego państwa. Jest to cenzura
nawet nie prewencyjna, bo ona dyktuje temat. Pisarz po to istnieje w państwie proletariackim,
aby wykonywać jego społeczne obstalunki. Tymi słowami wyraźnie się to stwierdza. Dzieje
się to wśród narodu, który wydał Dostojewskiego. Aby sztuka mogła pójść na scenę, musi być
ona zagrana bez publiczności przed robotnikami z jakiejś jaczejki fabrycznej i dopiero przez
nich akceptowana może się ukazać. Dzieje się to w Rosji, której teatr, a raczej teatry
przewyższają teatr paryski talentem, teatr berliński subtelnością, wdziękiem i talentem.
Wreszcie my w Warszawie mamy tylko wielkich aktorów, oni mają wielkich aktorów i
wielkie teatry. Poza teatrem klasycznym, tradycyjnym, pierwszorzędnym mają teatry
stworzone przez genialnych pracowników teatralnych tej miary co Stanisławski,
Wachtangow, Traiłow, Meyerhold. Oczywiście, że całym swoim jestestwem zwracam się
przeciw Meyerholdowi, o którym mówiłem, że doprowadził teatr z powrotem do bałaganu i
cyrku, zanim jeszcze wiedziałem, że on sam oświadczył, iż „cyrk jest nieskończenie wyższy
od teatru”. Sprowadzanie sztuki teatralnej do szukania pozy, do roli błazna, sprowadzanie jej
do nizin jazzbandu i negrów budzi we mnie wszystkie repulsje, lecz przyznać muszę, że
Meyerhold, ten genialny dekadent teatralny, oświetla problematy teatralne w ten sposób, że
błędy jego są życiodajne w pracy teatralnej. I te teatry rosyjskie muszą dziś swą krwią i
życiem, i pulsem swych aktorek i aktorów ożywiać, umożliwiać artystycznie próby
skasowania swobodnego człowieka i zastępowanie go przez sprzężony z sobą w katorżny
sposób kolektyw ludzki, muszą pomagać do wypędzania ze sceny i sztuki momentów miłości,
zgodnie z obyczajowym purytanizmem bolszewickim. Te teatry rosyjskie, bogate w talenty,
jak były bogate w klejnoty czapki Rurykowiczów, teatry subtelne, miękkie, mięciutkie jak
gronostaje z płaszczów mistycznych Romanowych, muszą teraz przysposabiać na scenę
utwory proletariacko - chłopskich pisarzy, to znaczy prymitywy kulasami kreślone na
papierze przez półanalfabetów. Gdzież kto widział bardziej antykulturalną formę
niewolnictwa!
Kino! Oczywiście, kino rosyjskie jest ponad poziomem przeciętnej produkcji
europejskiej. Tematyka rewolucyjna czyni niestrawnym, nudnym, przenudnym sam obraz
kinowy, lecz cóż za metody, co za wspaniałe, zupełnie słuszne podejście do pracy kinowej,
jako do' sztuki odrębnej, w której czynnikiem artystycznym nie jest ani aktor, ani fabuła, ale
czynniki artystyczne, tkwiące w samej naturze kina, tej jednej z największych sztuk,
mianowicie ruch i światło. Obraz sowiecki w całości nudzi, w swej metodzie, a więc i w
związanych z nią fragmentach zachwyca, olśniewa. Poza tym kino jest sztuką, której
atmosfera rewolucyjnego rozhisteryzowania oddaje usługę. Kino jest sztuką ruchu, jego
napięcie artystyczne często jest proporcjonalne do napięcia ruchowego wrażenia. Wreszcie
kino jest sztuką wymagającą kolektywu. Kina nie może zrobić jeden człowiek, potrzebna jest
tu współpraca operatora, inscenizatora, autora scenariusza, muzyka, reżysera. Maniackie
usiłowania bolszewików zastąpienia żywego człowieka kolektywem znajdują tu jakiś para-
doksalny oddźwięk. Z tym wszystkim kino bolszewickie jest dziś areną walki ukochania
sztuki z musem obstalunku społecznego. Kino wlecze się w Rosji pod ciężarem stupudowych
obstalunków propagandy bolszewickiej i dlatego człowiek, który przyjeżdża do Rosji,
właściwie niedużo widzi prawdziwie pięknych obrazów, lecz tylko czuje, jak piękne mogłoby
być to kino. Nie jest winą kina, że gdy się zestawia na ekranie sobór Wasyla Błażennego i
komin fabryczny w celach sumiennej roboty propagandowej, to Wasyl Błażenny porywa
więcej artystyczną wyobraźnią, a co za tym idzie, dany obraz kinowy ściąga na siebie
niezadowolenie i. gniew, że jest nieudolny. Ale z całych sił odmawiam prawdziwie cudnemu,
propagandowemu bolszewickiemu obrazowi Pancernik Potiomkin jakiejkolwiek łączności z
ideologią bolszewicką. Film robi za granicą olbrzymią propagandę komunistyczną, a jednak
jego momentem kulminacyjnym i symbolicznym jest ta rączyna dziecka na marmurowych
schodach łamana przez ciężki but sołdacki. Jest to szarpnięcie sercem humanitarnego
człowieka, jest to apel do humanitaryzmu. A co mają Sowiety wspólnego z humanitaryzmem?
Nic. Są jego zaprzeczeniem!
- Można nas sądzić tak czy inaczej, lecz tylko nie z punktu widzenia humanitarnego -
słusznie, choć cynicznie powiedział mi dygnitarz sowiecki.
Prawowierna interpretacja bolszewicka tłumaczy, iż mylne jest pojęcie, jakoby
mogłaby istnieć rzecz artystycznie piękna, wyrażająca tendencje przeciwne walce proletariatu
z burżuazją. Sztuka sceniczna, która by apoteozowała burżuja walczącego Z ludem - twierdzą
bolszewicy - nie może być „artystycznie piękna”. Taka sztuka jest wstrętna, a więc i
„artystycznie” jest wstrętna, a nie piękna. Bolszewicy zwalczają te nieśmiałe głosy
poputczików, którzy gotowi są powiedzieć, że „aczkolwiek Aleksy Tołstoj czy Karamzin, czy
Carlyle byli wrogami proletariatu - to jednak rzeczy ich są piękne pod względem literackim,
artystycznym, pod kątem widzenia sztuki”. Tego rodzaju głosy są uznawane za
nieprawowierne, drobnomieszczańskie, kontrrewolucyjne. Również zupełnie przez
bolszewików jest potępione hasło „sztuka dla sztuki”. Wartość sztuki, wartość artystyczna jest
oceniana i może być według ideologii bolszewickiej oceniana jedynie na podstawie tego
pożytku, który dane dzieło sztuki sprawie rewolucji socjalnej przynosi.
Pamiętajmy, że pożytek przynieść może nie tylko sztuka bolszewicka. Dramat
kryminalny, przedstawiający życie burżuazji w esach - floresach zbrodni, podejrzeń,
erotycznych zboczeń, kradzieży, jest sztuką dla bolszewików pożądaną, chociażby był na-
pisany nie przez bolszewika. Nasza sentymentalno - romantyczna literatura, w której panicz
uwodzi dziewczynę, jest dziełem dla bolszewików wymarzonym, chociażby autorem jego był
Stanisław Moniuszko lub katolik i konserwatysta Lucjan Rydel.
Ktoś mnie się zapyta, jak można w „artystycznym ujęciu” przedstawić walkę
bolszewików z mienszewikami i jak się to robi, że codzienne zagadnienia ekonomiczno -
polityczne, ta codzienna treść życia sowieckiego, stają się też treścią ekspresji artystycznej.
Odpowiem na to, że w ogóle to, co nazywamy na Zachodzie „życiem prywatnym”, ogromnie
jest w Bolszewii zwężone. Człowiek, poza szklanką herbaty, którą rano ugotowaną na
prymusie żłopnie, wtłoczony jest w tryby życia publicznego. Jego obiad już zależy od jego
stosunku do partii, od orientacji na ten czy inny kierunek wśród najwyższych władz
sowieckich. Stąd łatwość i zrozumiałość wypełniania zagadnieniami życia publicznego treści
powieści, dramatu, obrazu. Byłem na silnie skonstruowanej, z efektami dramatycznymi
dużego napięcia, sztuce bolszewickiej Chleb. W Moskwie gra to teatr Stanisławskiego, w
Petersburgu b. Aleksandrynka, w Kijowie teatr polski, zamieniając występujących w
dramacie popów na księży katolickich. W dramacie występuje dwóch komunistów,
wysłanych na wieś dla ściągania ziarna. Jeden z nich postępuje źle, nieprawidłowo, należy się
domyślać, że to ukryty trockista. Z początku cofa się przed oporem wsi i zamiast 12 tys.
pudów ziarna, które wieś powinna złożyć, wyznacza tylko 4 tys. pudów, potem, gdy
otrzymuje kartkę, w której mu grożą śmiercią, oburza się i zamiast należnych 12 tys. pudów
nakłada aż 15 tys. Drugi komunista, właściwy, rozumny, postępuje inaczej. Odwołuje on 15
tys. pudów, mające charakter kontrybucji, nakłada 12 tys. pudów, lecz nie cztery! - i nakłada
nie na wszystkich mieszkańców wsi, lecz tylko na kułaków, podburzając biedniejszych
chłopów przeciwko kułakom. Widzimy tu więc w udramatyzowanej formie walkę dwóch
typów w bolszewizmie, jeden przerzuca się od kapitulacji przed wsią do obkładania tej wsi
kontrybucją (trockizm), drugi załatwia ten problem według kierunku Stalina, to jest
przeprowadzając socjalną dyferencjację wsi.
PISZĘ PRAWDĘ, JEDYNIE PRAWDĘ, WYŁĄCZNIE PRAWDĘ
Poselstwo sowieckie, udzielając mi po dwuletnich zabiegach wizy na wyjazd do Rosji
(jednocześnie ze mną wyjechała wycieczka przemysłowców polskich, lecz oglądała zupełnie
co innego niż ja), ubrało motywację udzielenia wizy w piękny komplement co do
prawdziwości mej pracy dziennikarskiej. „O nas dużo ludzie piszą rzeczy kłamliwych, Pan
jest monarchista, lecz pańska osoba daje nam gwarancję, że Pan napisze tylko prawdę” -
oświadczono mi. Muszę wobec tego oświadczyć, że nie napiszę nic takiego, czego bym na
własne oczy nie widział, że każdą opowiadaną mi rzecz starałem się sprawdzić. Przytoczę
zaraz przykład. Opowiadano mi, że jedynym utrzymaniem obecnie rzeszy duchownych
prawosławnych, którym polikwidowano cerkwie, jest dyżurowanie na cmentarzu. Przyjedzie
pogrzeb z nieboszczykiem w trumnie, wynajętej na przejażdżkę, któremu to pogrzebowi nie
wolno nadać na ulicy żadnej cechy religijnej. Jeśli rodzina jest religijna, to duchowny
odprawia obrzędy nad ciałem, a pozostali duchowni na cmentarzu obdzielani są jałmużną.
Zgodnie ze swoją zasadą chciałem zobaczyć to własnymi oczami. Pojechałem na wskazany
cmentarz, nie zastałem duchownych, lecz na wejściowej bramie widniał napis: „Surowo
wzbronione jest pracownikom kultu przebywanie w obrębie cmentarza i na ulicach
przyległych do niego. Pracownicy kultu mogą się zjawić do pełnienia obrzędów jedynie na
podstawie indywidualnych zapotrzebowań”.
Wygląda na to, że ten zakaz pozbawia ostatnich środków egzystencji tych
nieszczęśliwych popów - nędzarzy. Szumiały mi jeszcze w uszach słowa słyszane na jednym
z zebrań: religii się nie prześladuje.
Nie mam żadnego zamiaru pisania rzeczy propagandowej, antybolszewickiej. Raz
jeszcze zaznaczę, że piszę rzeczy, które widziałem na własne oczy i dopiero gdy wyładuję
swoje spostrzeżenia, gdy odpowiem na swoje pięć pytań, wypowiem w końcu i swoją ocenę
bolszewizmu i jego przyszłościowego rozwoju. Teraz jednak na wstępie chcę podkreślić swój
obiektywizm i powiedzieć, że w tym, co się czyta w antybolszewickiej literaturze, jest
mnóstwo blagi i bujdy wszelkiego rodzaju. Szerzenie nieprawdy o Bolszewii jest zbędne i
szkodliwe. Zbędne, bo książki antybolszewickie, oparte na przesądach, jednakże nie są w
stanie oddać tego koszmaru życia, jak się on tam przedstawia. Wyjeżdżając do Bolszewii i
budując sobie obraz stosunków tam panujących na podstawie propagandowych książek,
byłem jednak rozczarowany in minus, to znaczy życie w Rosji wydało mi się o wiele gorsze,
nieznośniejsze, piekielniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić. Aby więc odrysować ciężar życia
w Bolszewii, zupełnie jest niepotrzebne uciekać się do przesady, trzeba tylko dokładnie,
precyzyjnie odrysować właściwy obraz stosunków. Przesada, blaga, kłamstwo są także
szkodliwe, bo przeinaczają, a często zmniejszają nam niebezpieczeństwo tkwiące w
bolszewizmie.
Od razu więc zacytuję dwa banalne przykłady nieprawdy, które często się opowiada o
Bolszewii, a więc:
1. Opowiada się o wyjątkowej, nieludzkiej rozpuście, która panuje w Bolszewii. To
absolutnie nieprawda.
2. Opowiada się chętnie, że robotnik jest wyzyskiwany przez „komisarzy”. Robotnik
głoduje, a „komisarze” piją szampana. To nieprawda.
Robotnik żyje gorzej niż robotnik w Polsce, nie mówiąc o Anglii, o Niemczech etc.
Stwierdziłem, że zecer na linotypie w Moskwie żyje nieskończenie, bez porównania gorzej
niż zecer na linotypie w Wilnie. Ale robotnik w Rosji żyje lepiej niż inne warstwy społeczne,
jest stosunkowo bardziej uprzywilejowany niż urzędnik sowiecki (sowieckij służaszczyj).
Robotnik dobrze żyjący u nas stoi jednak na najniższym szczeblu drabiny społecznej.
Robotnik w Sowdepii, którego ubranie, jedzenie, mieszkanie, choroba, urodziny i śmierć
podlegają koszmarnym warunkom życia ogólnosowieckiego, jednak, materialnie prawie, a
psychologicznie bezwarunkowo, stoi na najwyższym szczeblu drabiny społecznej w tym
państwie, które stoi na głowie.
Zanim jednak przejdę do prostowania naszej o bolszewikach blagi, muszę powiedzieć,
że ich blaga, ich kłamstwa mówione o nas przechodzą wszelkie możliwe granice. Nie można
powiedzieć, że są monstrualne, potworne, należy mówić, że są humorystyczne. Tak np. w
oficjalnie wydawanym (wszystko jest zresztą oficjalnie wydawane) zbiorku charakterystyk
cudzoziemców pisze się o Piłsudskim, że prawdopodobnie służyłby on chętnie carowi, lecz
obraził się na cara za to, że nie zatwierdził mu tytułu książęcego, do którego rodzina
Piłsudskich pretendowała. Na każdym rogu można spotkać tablice statystyczne przed-
stawiające, jak źle, jak strasznie żyje człowiek w ustroju kapitalistycznym. Zwłaszcza cieszą
się bolszewicy z liczby bezrobotnych we wszystkich państwach. Gdy się zaś młodzieńcowi
bolszewickiemu powie, że bezrobotny w Anglii żyje na pewno nie gorzej niż pracujący
robotnik w Bolszewii, to ten się śmieje i patrzy ci w oczy z głębokim i bezwzględnie
szczerym przekonaniem, że rozmawia z bezczelnym łgarzem.
Dziwne społeczeństwo, zahipnotyzowane, zsolidaryzowane w kłamaniu w oczy
cudzoziemcom, w kłamaniu naiwnym, rozbrajającym, tak że się czasami myśli, że doprawdy
ma się do czynienia z jakimś obłędem masowym.
Tak na przykład jadę w jednym przedziale z jakimś starszym panem, inżynierem,
który jest entuzjastą bolszewizmu. Zadaję mu pytanie, które dość często zadawałem w
Bolszewii:
- Czemu Pan przypisuje tę szaloną dysproporcję, która zachodzi pomiędzy cyframi
wygłaszanymi przez Panów o postępach piatiletki a tym, że przecież u was niczego absolutnie
nie ma?
Słyszałem potem interesujące objaśnienia na ten temat. Ten inżynier jednak zdumiał
mnie swoją odpowiedzią:
- Konsumpcją naszych warstw. Przed wojną konsumowała u nas tylko wyższa klasa
społeczna. Teraz Pan pojedzie na wieś i zobaczy Pan na naszych włościankach jedwabne
pończochy.
Na wsi byłem przedtem i potem, i w różnych miejscach. Oczywiście, nigdzie nie
widziałem jedwabnych pończoch. Widziałem natomiast artystkę Teatru Małego w onuczkach.
Nie tylko jedwabne, lecz w ogóle jakiekolwiek pończochy do europejskich podobne stanowią
w Rosji zupełną rzadkość, zupełny wyjątek. Kobiety, które w teatrze się widzi w pończochach
o europejskim wyglądzie, siadają później na krzesła i na górę przywdziewają kosmate
pończoszyska sowieckie, aby takiej nadzwyczajności na ulicy nie zaplamić.
Oczywiście, nikt nie będzie twierdził, że warunek społecznego szczęścia polega na
tym, aby na ulicach widać było kobiety w jedwabnych pończochach. Lecz dlaczego na tym
punkcie to społeczeństwo tak blaguje?
Oto widziałem film pt. Okruch cesarstwa. Fabuła filmu polega na tym, że jakiś
osobnik zwariował podczas wojny, ocknął się dopiero w którymś roku istnienia państwa
socjalistycznego. Idzie więc ulicami Petersburga i nie poznaje miasta. Tam, gdzie były marne
lepianki, widzi olbrzymie domy. Notabene nowe domy pokazywane w tym filmie stoją wcale
nie w Leningradzie, lecz w Charkowie. Po drugie, niewątpliwie bolszewicy dużo domów
pobudowali w dzielnicy robotniczej Petersburga, lecz za to centrum miasta świeci walącymi
się kamienicami; po trzecie, nigdzie w Rosji nie ma publiczności tak ubranej jak ta, którą
ogląda na ulicy i w tramwaju bohater tego filmu. Między innymi w tym obrazie kinowym
wszystkie kobiety znów noszą te nieszczęsne pończochy jedwabne.
Siedziałem w tym kinie i nie mogłem wyjść z podziwu. Przecież na to patrzyła
publiczność moskiewska, która życie swoje zna i widzi, że obraz jest humorystycznie do
prawdy niepodobny. Jakaż tu hipnoza działa i na autorów filmu, i na publiczność?
Wracam jednak do prostowań naszych błędnych o Bolszewii wyobrażeń. Zacznijmy
od rozpusty erotycznej. Uważam co najmniej za grubą przesadę twierdzenie: w Rosji panuje
rozpusta. Prawda, prawo nie stawia żadnych ograniczeń rozwodowi i rozwody są o wiele
częstsze niż w naszych społeczeństwach. Zdarza się, że rozwiedzione małżeństwo pozostaje
w tym samym pokoju, bo prawo przyznaje każdemu tylko 6 m kw. mieszkania (w niektórych
miastach więcej), a znaleźć nowe lokum jest trudno. Kwestia alimentów jest przeprowadzona
bardzo rygorystycznie, zabezpiecza kobiecie alimenty także w tym wypadku, gdy ona sama
nie wie, kto jest ojcem dziecka.
Należy jednak zaznaczyć, że propaganda bolszewicka, teatr, kino najwyraźniej się
zwracają przeciwko częstym rozwodom. Ludzie często się rozwodzący są wyśmiewani,
ośmieszani, podobnie jak ci „letuni” i „letunki”, „latacze” i „lataczki”, tj. robotnicy i
robotnice, którzy chcą często zmieniać fabryki. W filmie, o którym już wspominałem, Okruch
cesarstwa, ów ocknięty z wariacji po wielu latach robotnik odnajduje swoją żonę, już jako
żonę nowego człowieka. Ten nowy mąż jest dla niej zły, bije ją i maltretuje. Żona kocha
starego męża. Jednak stary mąż jej nie zabiera do siebie, aby nie zrywać sowieckiego
małżeństwa. Patrzy tylko na maltretowanie swej żony przez nowego męża, zaciska pięści,
lecz potem przed oczami staje mu zjawa „socjalistycznej rozbudowy” - wzdycha ciężko, lecz
z jasnymi oczami idzie do pracy.
W tym obrazie widzimy więc traktowanie małżeństwa omalże katolickie. Ideał
nienaruszalności małżeństwa, nawet gdy połączone ono jest z ciężarem. Nie mam bynajmniej
zamiaru utrzymywać, że tego rodzaju obrazek może powstrzymać jakąkolwiek kłótliwą parę
od udania się do Zaksu (urząd stanu cywilnego) i zarejestrowania tam rozwodu. Lecz ciekawe
jest, że ideologia bolszewicka bynajmniej do rozwodów nie zachęca. Inaczej jest w
kemalistycznej Turcji.
Kwestia spędzania płodu jest rozwiązana radykalnie. Tutaj więc zachodzi wielka
różnica pomiędzy moralnością bolszewicką a katolicką. Porównując jednak społeczeństwo
bolszewickie do wszystkich społeczeństw niebolszewickich, pamiętajmy, że o ile stanowisko
Kościoła naszego jest dogmatycznie konsekwentne i jasne, o tyle stanowisko wyznań
protestanckich, a między innymi Kościoła anglikańskiego, w tej sprawie wcale wyraźne nie
jest. Nie tu więc należy szukać tej cechy, która by pozwalała nam mówić o różnicy pomiędzy
naszym światem a ich światem. Zresztą, skoro mówimy o sprawach spędzania płodu, nie
mówmy zbyt głośno, aby się nam nie przypomniały te stronice ewangelii, które piszą o
faryzeuszach.
Rozpustą, we właściwym tego słowa znaczeniu, nazywamy rozwiązłość obyczajów,
ekscesy seksualne itp. Otóż prostytucji W Rosji sowieckiej nie ma, a jeśli gdzieś się tuła i
kryje, to jednak mowy nie ma o prostytucji tak jawnej, widocznej jak nie tylko w Paryżu,
Berlinie, Warszawie, lecz w Londynie. Poza tym całe nastawienie aparatu państwowego
skierowane jest na walkę z jakąkolwiek bądź podnietą erotyczną. Istnieje w Moskwie music -
hall, lecz baletnice są tam ubrane od stóp do głowy. O zakazie śpiewania i grania romansów
cygańskich ze względu na to, że uznano, że są erotycznie podniecające, już wspominałem.
Tańce są zakazane, młodzież komunistyczna może tańczyć tańce przyzwoite - tańce tańczone
u nas na balach towarzyskich są tam traktowane na równi z prostytucją.
Łatwość zawiązywania stosunków seksualnych! Skąd ta łatwość ma być większa niż
w Europie? Przeciwnie - powszechna bieda, nędza, stanie ciągłe w kolejkach (a raczej
kilometrowych kolejach) po wszystko, złe odżywianie - wszystko to są momenty odsuwające,
powstrzymujące życie od wchodzenia pod znak wybujałego erotyzmu.
Poza tym chciałbym tę sprawę ująć głębiej i zastanowić się trochę nad tym, co wyżej
powiedziałem, na „purytańskim” kierunku ideologii bolszewickiej w stosunku do podniet
erotycznych. Gdy się tam ilustruje burżuazyjną Europę, chętnie się ją ubiera w kokoci negliż.
Panait Istrati, właściwie komunista, napisał trzy tomy antysowieckiej propagandy. Nazwany
został przez komunistów oszczercą. A jednak Panait Istrati utrzymuje, że mimo wszystkich
okropności woli świat sowietów niż świat burżuazji. I zupełnie po literacku odpowiedź na
pytanie: dlaczego? - zamyka w obrazku, jak mu w paryskim domu publicznym pokazywano
miłość kobiety z psem.
A oto cytaty jednego z najbardziej utalentowanych przedstawicieli myśli
bolszewickiej, p. Łunaczarskiego: „Nigdzie tak dobrze nie demaskuje siebie świat
burżuazyjny jak w dancing - room. Ten drewniany, martwy rytm jazz - bandu i wrzaski sakso-
fonów, te szarpania i dryganie, jakieś nieobyczajne dreszcze tej gęstwy ludzkiej, gdzie nikt się
nie uśmiechnie po prostu, po ludzku, świeżo i przyzwoicie. Kobiety namalowane, twarze ich
są podobne do kolorowych masek. Można pomyśleć, że ci wszyscy ludzie najęci są po to, aby
nogami mięsić jakieś ciasto. I całym zajęciem dyryguje jakiś negr małpopodobny. Na jego
znak całe stado zatrzymuje się lub zaczyna znów podskakiwać i drygać nogami. I gdy po
przyglądnięciu się temu balowi kapitalistycznego szatana wychodzicie na ulicę, to widzicie
wszędzie to samo. Dusza jest wyrwana z tych ludzi. W nich nie ma pewności co do dnia
jutrzejszego. Foxtrott siedzi u nich w nerwach i mięśniach”. .
W metodzie obrzydzania świata kapitalistycznego Łunaczarski zapomina się do tego
stopnia, że używa wyrazów szatan i dusza. Czy jednak czytając ten ustęp wodza - bolszewika,
wyraz po wyrazie, nie konstatujemy niemal ze strachem, że budzą się w nas
nieprawdopodobne jakieś asocjacje z... Quo Vadis. Każdy, kto przebywał w Bolszewii, musi
przyznać, że repulsje do świata kapitalistycznego są tam wiązane i ubierane w repulsje do
rozpasania erotyczno - płciowego świata kapitalistycznego.
Doprawdy przymknijmy oczy i przypomnijmy sobie Pompeje. Ten cudny okaz
kultury, która doszła do przesytu, do niepokojącego dobrobytu, do wspaniałego bogactwa.
Nie można sobie przypomnieć Pompei bez oznak obyczajowego zepsucia, bez tych
nieprzyzwoitych części ciała ludzkiego, które tam zdobią każde mieszkanie jako fresk czy
gzyms, jako znak szczęścia na zewnątrz, jako bibelot czy złoty klejnot zawieszony na kobie-
cych piersiach. I na tle tego dobrobytu, wysokiej cywilizacji intelektualnej przyszło
chrześcijaństwo, niosące obrzydzenie i pogardę do zepsucia obyczajowego. Porównanie
bolszewizmu z chrześcijaństwem jest dla nas świętokradztwem, dla bolszewików bezczelnym
oszczerstwem. Porównujemy wyżyny uduchowienia z padołem materializmu. Porównujemy
ducha z materialistyczną doktryną Marksa. Wrócę do tego tematu - muszę do niego wrócić,
bo rozpiętość, która leży pomiędzy chrześcijańskim krzyżem a bolszewicką gwiazdą, stanowi
oś walki ideowej, prawdziwej walki między nimi a nami. Lecz na razie odważnie skonstatuję
tę analogię, że świat antyczny łączył bogactwo i zepsucie obyczajowe, podobnie jak dziś
propagatorowie bolszewizmu łączą atak na burżuazję z obrazami nieobyczajowości ero-
tycznej tej burżuazji.
ROBOTNIK Z UKOŃCZONYM FAKULTETEM HISTORYCZNYM
Pisałem o uprzywilejowaniu robotników jako klasy społecznej.
Kto idzie do uniwersytetów, wyższych instytutów naukowych, politechnik, zakładów
technicznych?
Przede wszystkim pcha się tam robotnika i robotnicę.
Jak to?
Robotnika i robotnicę, nie w pojęciu pochodzenia z ojca i matki, należących do klasy
robotniczej, lecz robotnika i robotnicę w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Ten, kto skończył siedmiolatkę i związane z nią trzyletnie technikum, ten z reguły nie
jest kierowany do szkoły akademickiej - Wuza lub Wtuza (Wyższej Szkoły lub Wyższej
Szkoły Technicznej). Technikum jest jakby szkołą zawodową, są technika pedagogiczne,
rolne etc. Natomiast uniwersytet i politechnika otwarte są przede wszystkim dla robotnika,
który dotychczas pracował w fabryce i z tej fabryki zjawia się na uniwersytecie.
Jakże on jest przygotowany?
Skończył „rabfak”, czyli fakultet robotniczy (wieczorową szkołę dla robotników), lub
jakieś kursy korespondencyjne, wreszcie pierwsze miesiące - jak mi tłumaczono - wyższej
szkoły służą po to, aby tego robotnika wprowadzić w nauki i uzupełnić mu wiadomości,
których nie posiada.
Wszystko to nam wygląda na bajkę z tysiąca i jednej nocy. Opowiem praktycznie, do
jakich to prowadzi konsekwencji. Będąc w Moskwie, zwiedzam dawny monaster Doński.
Cmentarz przy monasterze, gdzie leży mnóstwo szlachty i bogatych kupców moskiewskich,
jest przeczyszczany, tzn. że tylko niektóre nagrobki są zostawione, inne łamane i wyrzucane.
Mnisi są rozpędzeni, w samym monasterze - muzeum antyreligijne, połączone z częścią
zbiorów dawnego muzeum Rumiancewa. Stare meble, trochę obrazów niemieckiej,
flamandzkiej, włoskiej szkoły. Muzeum było zamknięte, kiedy tam przyjechałem.
Przespacerowawszy się pod drzewami, które zaczęły puszczać pąki, popatrzywszy na
zrujnowane groby z tytułami kniaziowskimi, udałem się do gabinetu dyrektora muzeum,
przedstawiłem się mu jako dziennikarz cudzoziemski. Wobec cudzoziemców wszyscy są
bardzo uprzejmi w Rosji. „Nie spotkała mnie w czasie moich wałęsań się po wielu miastach i
wsiach żadna najmniejsza przykrość. Dyrektor muzeum, zwyczajny robotnik, okazał
gotowość oprowadzenia mnie po muzeum.
Od razu poznałem, że jak nakręcona pozytywka wypowiada znane mi już ze
zwiedzanych poprzednio muzeów bezbożnickich tezy antyreligijne. Opowiada je w tak
naiwny sposób, że warto powtórzyć.
Podchodzimy do dwóch obrazów z dawnej galerii Rumiancewa.
- Oto - powiada - miał rzekomo istnieć jakiś święty Jan. Najlepszym świadectwem, że
żadnego takiego świętego Jana nie było, jest to, że tu mamy dwa jego obrazy - na jednym
widzimy go bez brody, na drugim z brodą...
- Może się ogolił - wtrącam nieśmiało.
- Ale gdzież tam, przecież widzi towarzysz, że ma twarz zupełnie inną.
Idziemy dalej. Zatrzymujemy się przed obrazem szkoły flamandzkiej,
przedstawiającym św. Rodzinę.
- Widzi towarzysz, z początku burżuazja udawała, że Jezus Chrystus, który rzekomo
miał istnieć, miał być proletariuszem, umieszczono go na sianie itd. Później wolała wziąć go
ze sobą, aby ludowi pokazać, że Jezus trzyma z nimi. Tu widzimy rzekomo świętą rodzinę w
zupełnie burżuazyjnym otoczeniu (obstanowkie). Widzi towarzysz Dziewę Maryję jako
pulchną burżujkę, Jezus wygląda na dobrze wykarmionego dzieciaka z rodziny burżuazyjnej.
Naokoło wszystko jest tak po burżuazyjnemu przytulnie (ujutno), nawet kot miauczy...
Idziemy dalej. Przechodzimy przez główną cerkiew monasteru. Naczynia liturgiczne
chrześcijańskie z jakimś złym szyderstwem leżą pomieszane z przedmiotami używanymi w
synagogach i meczetach. Na kielichy mszalne rzucone są żydowskie chusty, białe z czarnymi
szlakami, używane przez żydów przy modłach. Za ikonostasem, w części ołtarza wbudowany
jest mały meczet muzułmański. Minęliśmy właśnie jedną z największych relikwii świata
prawosławnego, obraz cudowny Matki Boskiej Dońskiej - dziś jest on jednym rekwizytem
muzeum antyreligijnego więcej.
Idziemy dalej. Wrócimy tu jeszcze, wrócimy do tych zagadnień, które bolą i
upokarzają.
Dyrektor muzeum prowadzi nas do innego pawilonu. Tutaj wskazuje, że „doszło do
tego”, że rząd carski nagradzał swoimi orderami samego Jezusa Chrystusa.
Nachylam się. Pod krucyfiksem wisi Krzyż Oficerski Św. Jerzego. Napis wyryty na
blasze miedzianej głosi, że w order trafiła kula i w ten sposób ocalone zostało życie jakiegoś
pułkownika, nazwiska którego nie zanotowałem sobie.
Pokazawszy mi po drodze „półobnażoną kobietę szlachecką” - był to nagrobek
księżny Trubeckiej w pseudoklasycznym stylu z pierwszego dziesiątka lat XIX wieku -
dyrektor muzeum objaśnia zawieszoną na ścianie grawiurę.
- Tutaj rosyjski, carski orzeł dziobie i drapie francuskiego białego orła.
Ten francuski biały orzeł był to oczywiście Orzeł Biały polski. Grawiura pochodziła z
1863 r., obok były po polsku drukowane patriotyczne wiersze.
Znosiłem cierpliwie te wszystkie zabawne pouczenia dyrektora muzeum, byłem
zresztą już przyzwyczajony do tego rodzaju objaśnień, lecz oto wypadło z rozmowy, że mam
przed sobą ni mniej, ni więcej, tylko ukończonego studenta moskiewskiego uniwersytetu
fakultetu historycznego.
Czytelnik rozumie, że umyślnie przytaczałem banialuki, mówione przez mego
rozmówcę, aby wskazać, jaki był poziom tego jegomościa. Fakultet historyczny! Nie umie
odróżnić języka francuskiego od polskiego. Ukończony fakultet historyczny! Gorzej, bo
właśnie teraz, gdy z nim rozmawiałem, zdawał egzaminy. Zdał już wszystkie, to znaczy miał
wszelkie „zaczioty” (zaliczenia), brakuje mu tylko dwóch, do których się „obkuwa”. Pięknie!
Zacząłem z nim rozmawiać od niechcenia o historii. Bolszewicy uczą historii bez podawania
historycznych wiadomości, odrzucają prawie całą historiografię, a tylko według teorii Marksa
dzielą wszystko, co się działo, na pewne epoki, na tle walki klas i uciemiężenia klasy
pracującej. Jednym słowem socjalistyczny idiotyzm. Ale nawet w tym zakresie mój uczony
nie orientował się wcale. Z tym wszystkim nie wydawał mi się antypatyczny. Raczej
przeciwnie. Oczy gorzały mu miłością do nauki. Opowiadał, jak mu trudno było z początku
się uczyć, jak cieszy się z tego, że ma posterunek naukowy i to w swojej specjalności.
Prawdziwym zawodem tego poczciwego matoła była stolarka, lecz przeszedł wojnę w
szeregach Czerwonej Armii, potem pracował w fabryce, został wysunięty przez kolegów na
uniwersytet i oto już ukończył wyższe studia historyczne.
Później miałem sposobność przekonać się, że mój dyrektor muzeum, o ile nie był
regułą, to w każdym razie nie przedstawiał jakiegoś nadzwyczajnego wyjątku. Na wyższe
studia naukowe bierze się ludzi o zupełnym braku rozwoju intelektualnego, lecz ponieważ są
robotnikami, forytuje się ich, popiera, przeprowadza przez egzaminy.' Widziałem taką sztukę
w teatrze, nazywa się Gwiazdy świecą. Profesor pyta się kandydatów na uniwersyteckie ławy:
„Co to znaczy rewolucja?” Nikt nie umie odpowiedzieć. Wreszcie jakaś dziewczyna
odpowiada: „To, kiedy proletariat burżuazję”. Na podstawie tej jednej odpowiedzi profesor
przyjmuje cały zespół do uniwersytetu. Uważałem, że to jest tylko symbolika teatralna.
Tymczasem było to obrazem rzeczywistości.
Robotnik tylko dlatego, że jest robotnikiem, nie tylko może być przyjęty na
uniwersytet, lecz przyjęty jest w pierwszej kategorii (oczywiście robotnik odpowiednio
zakwalifikowany przez swoich towarzyszy z fabryki) i dlatego, że jest robotnikiem, kończy
uniwersytet.
Z Moskwy do Dzierżyńska jechałem w przedziale klasy pierwszej z pewnym
inżynierem z czasów cesarskich, człowiekiem już siwym, który był także profesorem wyższej
szkoły technicznej. Inżynier ten był entuzjastą bolszewizmu.
Pamiętając swą rozmowę z dyrektorem muzeum, powiadam:
- Rozumiem, że nauki jurydyczne czy historyczne dają się łatwiej opanować. Lecz
jakże udaje się panom ludzi o tak małym przygotowaniu uczyć na politechnikach?
Myślałem jednocześnie:
- To, że ów jegomość pokazywał mi w ten sposób muzeum - to mniejsza. Lecz jeśli
ktoś podobny buduje u nich most, a ja po tym moście pojadę, to...
Na to mi odpowiedział ów profesor - inżynier:
- Prawda, że niektórzy nasi wychowankowie czasami po skończeniu Wtuza nie umieją
pisać ortograficznie, nawet tą naszą uproszczoną ortografią. Lecz są to jednak inżynierowie.
Coś w rodzaju inżynierów amerykańskich. Panuje u nas teraz daleko idąca specjalizacja. A
jak oni nas kontrolują, jak śledzą - mówił z zachwytem w oczach ten mój inżynier - jak każdy
nasz wyraz jest podejrzany, czy dobrze my ich uczymy, czy się sami nie plączemy.
Wykładów na uniwersytetach rosyjskich nie ma prawie zupełnie. Prace noszą
charakter raczej seminaryjny. Jest to pogawędka profesora z uczniami. Bywałem na
wykładach prawa w uniwersytecie moskiewskim. Obserwowałem istotnie podejrzliwość - czy
aby wykładający czegoś nie przekręca - o której mi wspomniał ten inżynier.
Sowiety mają już zwarte szeregi czerwonej profesury. Są to przeważnie ludzie, którzy
ukończyli uniwersytety przed i podczas wojny. Słyszałem o świetnych pracach naukowych
rosyjskich. Nauka uposażona jest tam wysoko. Niewątpliwie też nie wszyscy, nawet
robotnicy, kończący wyższe szkoły mają poziom tak niski, jak ten egzemplarz, który
demonstrowałem. Należy pamiętać, że na uniwersytet idzie „wydwiżeniec”, to jest ten, który
się wybija. Nie jestem i nie byłem nigdy fanatykiem naszej matury. Wprost przeciwnie,
uważam, że nasze wykształcenie średnie po części pobudza i rozwija, po części przytępia i
ogłupia. Wreszcie weźmy ludzi bez wykształcenia w naszym Sejmie. Znajdziemy tam takie
stworzenia jak posła Smołę z Wyzwolenia, lecz znajdziemy także Witosa, którego horyzont
myślowy, którego logiczna, wspaniała inteligencja nad iluż góruje intelektualistami. Wielu
profesorów uniwersytetu ścigało się swego czasu, aby Witosowi podać palto. Toteż nic
dziwnego, że w Bolszewii zdarzają się inteligencje fenomenalne wśród tych robotników,
którym pooddawano pierwsze miejsca pod każdym względem. Poznałem robotnika, bez
wykształcenia, zajadłego zresztą bolszewika, który zaimponował mi swoją inteligencją, swoją
liberalną a trzeźwą metodą prowadzenia dyskusji, swoimi wiadomościami we wszystkich
dziedzinach. Był to prezes związku zawodowego robotników transportu. Lecz z tymi
wszystkimi zastrzeżeniami, przy najszerszym i najliberalnieszym przedyskutowaniu
wszystkich możliwości, które bolszewicki system nauki w szkołach wyższych ofiarowuje,
sądzę, że jednak ostateczna ocena tego systemu powinna się sprowadzać do stwierdzenia, że
jest to właśnie taki nonsens, na jaki od pierwszego wejrzenia wygląda.
Dla okraszenia rezultatów tego systemu znowuż wyładowuje się to maksimum blagi, o
której wspominałem, że solidaryzuje się w jej powtarzaniu i rozpowszechnianiu całe wierzące
w bolszewizm (świadomie używam tego terminu) społeczeństwo. Opowiadano mi, sam tego
nie sprawdzałem, lecz wydaje mi się to prawdopodobne, że w stoczni petersburskiej pęta się
400 nowo upieczonych inżynierów sowieckich, którzy chodzą z pokoju do pokoju, lecz pracy
im żadnej dać nie można, bo są do niczego. Tego - jak powiadam - nie sprawdzałem, lecz oto
opowiem szczegółowo, jak osobiście przyłapałem blagę i to usłyszaną z ust b. poważnego
przedstawiciela nauki sowieckiej.
W szukaniu odpowiedzi na swoje drugie i trzecie pytanie (polityka narodowościowa i
Azja) nie mogłem pominąć instytutu wschodniego w Petersburgu, zbudowanego na podstawie
cesarskiego instytutu języków wschodu. Udało mi się poznać rektora tego instytutu, prof.
Worobiewa, uprzejmego i inteligentnego uczonego, który częstował mnie herbatą i opowiadał
o swoim zakładzie niesłychanie ciekawe rzeczy. Część uczniów ma z Chin, z Indii, zza granic
Bolszewii. Dużo Rosjan pracuje także w kierunku znajomości różnych części Azji. Ludzie
jednak z prowincji azjatyckich są przyjmowani jedynie z biedoty azjatyckiej.
Środkowoazjatycki „baj” (rodzaj naszego małego szlachcica) w żadnym wypadku nie może
być studentem tego zakładu. Jak myślę o Azji, porywają mnie zawsze jakieś myśli, jak gdyby
przestrzenie tego lądu wiały swoim wiatrem. Entuzjazmuję się do Azjii. Dowiedziawszy się
od prof. Worobiewa, że jego instytut ma trzy wydziały: 1) językowy, 2) socjologiczny, 3)
ekonomiczny, zadałem mu takie pytania:
- Czy nie uważa Pan, że przy rozpatrywaniu takich problematów, jak przyszłość lądu
azjatyckiego, nauki wchodzące w skład geografii byłyby niesłychanie pomocne. Zilustruję
swą myśl jaśniej. Wyobraźmy sobie, że odkrywa się na mało badanym lądzie północnej Azji
nową żyłę złota. Oczywiście miałoby to olbrzymi wpływ na ruch ludności w pewnym
określonym kierunku. Problematy więc naukowo - geograficzne mają więc dużo konkretnego
do powiedzenia o przyszłości Azji. Czemu panowie tych problematów nie badają?
Na to prof. Worobiew mi odpowiedział:
- My się zajmujemy ludami południa Azji, krajów zaludnionych lub przeludnionych.
Problematy, o które Pan się pyta, bada inny instytut, mianowicie instytut ludów północy. Tam
Pan spotka opracowywanie problematów geograficznych, bo tam istotnie mają do czynienia z
Azją wszystkich możliwości.
- Ale w takim razie tam uczą się Rosjanie?
- Bynajmniej. Jest to instytut czteroletni, przyjmowani są wyłącznie przedstawiciele
ludów sąsiadujących z kołem polarnym. W danej chwili jest tam zgrupowane 26 narodowości
naszej Północy.
- Ależ to są ludzie dzicy, ci Aleuci, Tunguzi, Jakuci, Samojedzi, czyż mogę uwierzyć,
że taki człowiek, przywieziony z jurty, w czasie czterech lat dojrzeje do tego stopnia, że
zdolny jest do rozwiązywania tego rodzaju naukowych problematów, o których mówiłem.
- Ależ owszem.
- Chciałbym to zobaczyć na własne oczy.
Prof. Worobiew zaczął starać się o ułatwienie mi wizyty w instytucie ludów Północy.
Jednak nie udało mu się nic zrobić telefonicznie. Nie było chwilowo w tym instytucie ani
rektora, ani zastępcy, ani nikogo z profesorów, ani w ogóle nikogo, bo było to 30 kwietnia, a
nazajutrz 1 Maja. Taką relację dała mi sekretarka prof. Worobiewa.
Byłem tym zmartwiony, bo bardzo chciałem zobaczyć uczonych spod bieguna, lecz
licząc na swoje szczęście, mimo otrzymanej odpowiedzi, że „tego zrobić się nie da”, nikomu
nie meldując, pojechałem jednak sam do instytutu ludów Północy, gdzie zostałem wzięty za
cudzoziemca, który przyjechał do Petersburga z okazji Święta 1 Maja. Nie miałem czasu
rozproszyć tych poglądów, tak mnie zainteresowały typy, które zobaczyłem - kobiet i
mężczyzn. Wszystko to byli mali ludkowie, których Zagłoba na pewno zabrałby się uwędzić i
w farze łowickiej jako wotum powiesić - żółte, skośnookie, o wargach wydętych, kwa-
dratowych głowach, krzywych nogach. Kobiety były ubrane w pończochy, chłopcy także
ubrani na obraz i podobieństwo pierwszego obywatela sowieckiego - wszystko to przyjęło
mnie niesłychanie serdecznie, a było tej „koriawej publiki” około 260 osób. Nie neguję
zupełnie niesłychanego znaczenia dla Sowietów tego, iż takie 260 osób wróci na północ, do
swych jurt i będzie tam apostołami bolszewickiego katechizmu (politgramoty), lecz jeśli
chodzi o rozwiązywanie problematów geograficznych, to muszę stwierdzić, że trzeci rok tego
instytutu z trudnością mówił po rosyjsku, a rok czwarty bynajmniej nie z łatwością orientował
się w czterech działaniach arytmetycznych.
Przekonanie, że robotnik, ponieważ jest robotnikiem, jest zdolny do wszystkiego, ma
w Sowietach wszystkie cechy nastroju dogmatycznego. W Woksie (wszechzw. towarzystwo
kulturalnego związku z zagranicą) miałem przyjemność rozmawiać z prof. Borozdinem,
znawcą spraw narodowościowych. Dyktował mi bibliografię, którą notowałem. Obok niego
siedział robotnik, specjalnie wyznaczony do spraw Polski, Łotwy, Estonii, Finlandii.
Dlaczego - nie wiem, bo żadnym językiem tych państw nie mówił, o ich stosunkach nie miał
żadnego pojęcia, z zawodu pracował przed wojną w drukarni Łapina w Moskwie. W miarę
jak prof. Borozdin dyktował mi bibliografię, ten „towarzysz” wtrącał tytuły broszur, które mu
przychodziły do głowy. Naruszały one wyraźnie charakter wskazywanej mi przez prof.
Borozdina literatury, ten jednak pospiesznie akceptował wszystko, co robotnik powiedział.
Była widoczna ta pospieszna, chętna uniżoność wobec zdania robotnika. Jakże głupią i
śmieszną jest ta psychoza wyższości robotnika w każdej dziedzinie.
CZY MOŻNA SIĘ ODŻYWIAĆ MORFINĄ?
W moim kreśleniu tła, na którym dopiero wypływać będą odpowiedzi na męczące
mnie pytania, muszę w jedno ognisko pozbierać rozproszone wiadomości o codziennym życiu
przeciętnego człowieka w Rosji. Będę tu trochę powtarzał i to, co się wie powszechnie, i
nawet to, co ja sam pisałem. Trudno! Inaczej się tego nie usystematyzuje.
Życie rodzinne, kuchnia rodzinna zanikają. Dzieci jedzą w szkołach, on i ona w
fabrykach. W Petersburgu pokazywali mi fabrykę - kuchnię na 60 tys. obiadów. Obiady te są
wydawane z fabryki, z wyjątkiem 12 tysięcy obiadów i kolacji, które spożywają na miejscu
robotnicy z fabryk najbliższych. Kolejki do tych obiadów były ogromne. Była już szósta, jak
zwiedzałem jadłodajnię, wrota były zamknięte, a przez szklane szyby drzwi widać było
mnóstwo ludzi, którzy się dziś nie doczekali. Jadać w tej olbrzymiej jadłodajni mogli tylko
robotnicy. Jedzenie było takie, jakie jedliśmy jako studenci w Warszawie zimą z 1916 na
1917 r. podczas niemieckiej okupacji - jeśli to cokolwiek komukolwiek mówi. Tego dnia była
zupa, mięso z tartymi kartoflami i jakaś słodka mączka na trzecie. Była to jednak wzorowa
jadłodajnia, gdzie z dumą mnie oprowadzano.
Robotnikom wszędzie starają się dać lepiej niż innym klasom społecznym.
Członkowie redakcji „Izwiestii” uważają sobie za zaszczyt, że mogą jadać z robotnikami
drukarni tej gazety i korzystać z jednego stołu.
Dzieci w szkołach jedzą nierówno. Dzieci biedne są dokarmiane więcej.
Ideologią sowiecką jest wytworzenie ludzkiego kolektywu. Precz z życiem
indywidualnym, wszelkie dążenia do wygody, czystości, porządku i odosobnienia w zaciszu
domowym mogą się wyrodzić w zmysł burżuazyjny, w perwersję burżuazyjną. Jedno z
najobrzydliwszych wspomnień, które wyniosłem z Bolszewii, to karta z książki pani
Krupskiej (żony Lenina), która opisuje życie Wiery Zasulicz, która strzelała do gubernatora i
była uwolniona przez sąd przysięgłych rosyjski (za niedobrych, starych czasów cesarskiej
tyranii takie wypadki były możliwe chciałbym widzieć dziś coś podobnego!). Wiera Zasulicz
po przyjeździe z zagranicy utrzymywała swój pokój w niesłychanym nieładzie, który raził
panią Krupską (za co poczułem do niej sympatię). Godzin jedzenia pani Zasulicz nie miała, a
jak jej kiszki żądały pożywienia, kładła na prymus kawałek mięsa, który potem odcinała
nożyczkami, i jadła. Muszę przyznać, że ten obraz kobiety rznącej mięso smażone
nożyczkami jest bardziej wstrętny niż cokolwiek innego z przekonań bolszewickich.
W Mińsku zbudowany jest nowy, wzorowy dom dla robotników. Posiada sale
klubowe, czytelnię, łaźnię, wszystko ogólne. Rodziny robotnicze mają swoje sypialnie
oddzielne co prawda, ale tak, że z korytarza wchodzi się nie do jednego pokoju, lecz do
dwóch. Czyli nikt nie mieszka we własnym pokoju, lecz zawsze w przechodnim. Żadna
rodzina nie może być u siebie, zawsze musi jej ktoś po głowie łazić. W ten sposób wdraża się
indywiduum ludzkie do życia w kolektywie.
Ja to ubieram w antybolszewicki aforyzm. Car trzymał w kolektywach katorgi, tylko
pewien promille całego społeczeństwa, bolszewicy - wszystkich.
Dostałem już po dziesięciu przeze mnie ogłoszonych artykułach w „Słowie” zapytanie
od jakichś państwa, którzy mają dom w Rosji, czy mogą ten dom sprzedać i jak mają
wywieźć pieniądze. Doprawdy, że to pytanie mnie przygnębiło. Czyżby moje artykuły tak
żadnego pojęcia nie dawały o tym, co się w Rosji dzieje? Przecież okres Nepu już dawno
minął! Zarządy domów są w różny sposób organizowane, lecz w każdym razie nie istnieje
prywatna własność domu. Tylko małe domki na przedmieściach, potrzebujące remontu, są
czasami wydzierżawiane prywatnemu przedsiębiorcy, lecz również nie ma to nic wspólnego z
właścicielem domu.
Również nie istnieją: prywatny handel ani przemysł, ani rzemiosło. Koncesje, które w
swoim czasie wydawały Sowiety kapitalistom zagranicznym, są likwidowane, wykupywane,
szykanowane. Zresztą prywatny handel dopuszczony przez NEP (a który Rosji dostarczał
wszystkiego, nawet dosyć obficie) został zlikwidowany prawie wyłącznie drogą nakładania
wygórowanych podatków. Artiel (kooperatywa, kooperacja) płaci mniejsze podatki, lecz w
ostatnich czasach również artiel jest prześladowany i likwidowany. Zwłaszcza węszy się
pseudoartiel, to jest taką kooperację, której się zarzuca, że jest związkiem kilku ludzi
prywatnych.
Kto więc jest teraz przedsiębiorcą prywatnym w Sowdepii? Tylko niesłychanie drobny
„kapitalista”, jak dorożkarz, jak jakiś rzemieślnik naprawiający kalosze lub prymusy itd. Ale i
ci są gnębieni bezlitośnie. Przed wojną było w Moskwie 6 tys. dorożkarzy, dziś jest ich 600 i
płaci każdy rocznie około 2000 rubli podatków. W maju 1931 r. za pud owsa (16 kg) płacili
25 rubli, za pud siana 26 rubli (sic!). Według kursu oficjalnego równa się to 13 dolarom
amerykańskim.
Robotnik, urzędnik, każdy członek jakiegoś związku jest przydzielony do „zakrytawo
raspriedielitiela”. Jak to przetłumaczyć? Kto znał stosunki galicyjskie podczas wojny,
powiedziałby - do „konsumu”. Magazyn rozdzielczy wszystkich rzeczy. Czy te magazyny
istotnie rzetelnie obsługują publiczność? Odpowiem na to tylko obrazkami, które na własne
oczy widziałem.
Otworzono nie tak dawno sklepy „na handlowych zasadach”, czyli sprzedaje się w
tych sklepach wszystkim. Wyobraźmy sobie sklep o wielkości typu sklepu uniwersalnego (w
rodzaju naszych braci Jabłkowskich) na kilka pięter. Wchodzi się do niego - tłok jak w Wilnie
w kościele podczas rezurekcji. Szpilki niema gdzie wetknąć. Głowa przy głowie. Co takiego?
Okazuje się, że tam, gdzieś na trzecim piętrze, sprzedają damskie trzewiki nr 40. Ten cały
tłum, liczący przeszło dziesięć tysięcy osób, kłębi się tutaj w monstrualnie wielkiej,
kilkukilometrowej kolejce po to, aby się docisnąć do tych trzewików, sprzedawanych
notabene po wysokiej cenie.
Zapyta czytelnik, co się robi na innych piętrach tego wielkiego sklepu, skoro towar
sprzedaje się na ostatnim. - Nic. Towaru nie ma. Widziałem sklep nie byle jakich wymiarów,
który jako cały zapas towaru posiadał trzy, dosłownie trzy damskie śniegowce. Jedna para i
jeden śniegowiec.
Taki tłum, który się kłębi i ciśnie po trzewiki, bynajmniej nie składa się z jakichś
bogatych cudzoziemców, to jest ten sam tłum sowiecki, na wpół robotniczy, na wpół
włościański, chusteczkowy, o twarzach „gminnych”, jak by się napisało w 1840 roku. Jest to
niewątpliwie tłum, który swoje konsumy posiada. Fakt, że się ciśnie i pcha, że stoi w
kolejkach godzinami, dowodzi tego, że konsum zawodzi.
Są w Moskwie sklepy przezwane magazynami - muzeami. Obliczone są na
cudzoziemców; za wysokie ceny sprzedaje się tam masło, wędliny, kawior, wino, ryby
wędzone etc. Sklepy są zapchane tą samą chusteczkową publicznością. Widać, że za ostatnie
grosze kupuje trochę masła, odrobinę wędliny. Wątpię, czy mogłoby to mieć miejsce, gdyby
konsum obdzielał obficie.
Na rzece Wołdze, którą jechałem podczas powodzi wiosennej i gdzie wpatrywałem się
w cerkwie na górach, w monastery pochowane w sadach, we wszystkie te widma i zjawy
przeszłości, poznałem nauczycielkę z Samary, bolszewiczkę zajadłą, komsomołkę (członkinię
związku młodzieży komunistycznej). Patrząc na jej koszulinę, która wyzierała z rozpięcia
bluzki, zapytałem:
- Co Pani robi, jeśli chce sobie kupić koszulę?
Odpowiedziała mi:
- A w styczniu nam dawali kartki. Ale wtedy nie miałam pieniędzy.
- A jak Pani kupuje, to kupuje Pani taką, jaka się Pani podoba, czy taką, jaką dają.
- No oczywiście, taką, jaką dają.
Potem dodała:
- Czasem ciężko, strasznie ciężko, że niczego nie ma. Lecz jeśli się pomyśli, że
naokoło tyle pracy, że powstaje socjalistyczne budownictwo.
Socjalisticzeskoje stroitielstwo - nieudolnie, lecz najliteralniej tłumaczę to przez
socjalistyczne budownictwo - oto są wyrazy, które tam słychać na każdym kroku.
Do Niżniego Nowogrodu przyjechałem rano i okazało się, że mój okręt, który ma
mnie wieźć po Wołdze, nie ma w ogóle bufetu na pokładzie. Można dostać tylko wodę gorącą
do herbaty, resztę trzeba mieć swoje. Na czele małego oddziału wyruszyłem na miasto zdobyć
sobie prowiant. Szukałem szklanki do herbaty. Zaszedłem do państwowego magazynu. Znów
sklep kilkupiętrowy. Oto co w nim zastałem: 4 szklane wazy do owoców, około 40 do 50
małych statuetek i od 500 do 1000 małych krzesełek dla jednorocznego dziecka, na kółkach.
Więcej nic, literalnie, dosłownie nic, ani jednego przedmiotu.
W tym samym Niżnim Nowogrodzie, w sklepie z wiktuałami, zastałem dwie szynki
surowe. Poza tym na półkach stało jakieś kilkadziesiąt jednotypowych pudełek. Bardzo
żałuję, lecz się nie zapytałem, co było w tych pudełkach.
Raz jeszcze zaznaczam, że były to sklepy - olbrzymy, sklepy kilkupiętrowe.
W poszukiwaniach kupna szklanki zaprowadzono mnie do antykwariatu.
Sprzedawano tam staroświeckie szafki mahoniowe, rzeźby marmurowe, obrazy, zbroje.
Antykwariat był wypchany, znów głowa przy głowie, ścisk kompletny. Znowuż to samo.
Chusteczkowa publiczność dobijała się o wyszczerbione filiżanki ze starego fajansu - aby w
nich pić herbatę, kupowała staroświeckie sztućce z odrapaną porcelaną, aby mieć nóż i wi-
delec.
Chociaż w towarzystwie dwóch ludzi znających miasto łaziłem po Niżnim
Nowogrodzie, od 10.00 do 4.00 nie udało mi się kupić szklanki. Natomiast jeden ze
znajomych moich tragarzy sprzedał mi łyżeczkę do herbaty.
Co mi imponuje w Bolszewii, to pogarda do konsumenta!
Normalną rzeczą jest w Polsce, że na trybunę sejmową włazi przedstawiciel
robotników i biada: „robotnik nie ma co jeść”, wyłazi delegat kmiotków i rozpacza: „chłop
jest biedny”. W Rosji jest to nie do pomyślenia.
W Bolszewii jest nie do pomyślenia, aby ktoś na zebraniu Cika, czy gdzie indziej,
skarżył się, że taka czy inna klasa społeczna głoduje, nie ma co jeść, niedomaga - wrażenie
takiego wystąpienia można porównać do wypadku, gdyby ktoś u nas poprosił marszałka
Świtalskiego o głos i powiedział z boleśnie wykrzywioną miną: „Wysoki Sejmie, mnie
strasznie brzuch boli”.
Oczywiście, że ból brzucha jest cierpieniem, jest nawet godny współczucia i litości. A
jednak taki poseł, który by wybiegł na trybunę sejmową, aby się na taką dolegliwość
poskarżyć, usłyszałby tylko śmiech.
Jest to bardzo dobry przykład. W ten sposób traktuje się w Bolszewii wszystkie
dolegliwości, wynikające z panowania socjalistycznego systemu. „Ktoś głoduje” - „Niech
zdycha” - ”Co to może kogo obchodzić”.
Nasz humanitaryzm - oparty na przekonaniu, że jeśli ktoś jest głodny, to reszta świata
nie ma nic pilniejszego do roboty ani godniejszego uwagi, jak biec temu głodnemu smażyć
jajecznicę - tam nie istnieje.
- Jesteś głodny, to zdychaj - wyjście znakomite!
Czytałem już po powrocie referat p. Wierzbickiego o jego wrażeniach z Bolszewii. W
słowach ostrożnych i może nieco bezbarwnych wypowiada on jednak to, co przede wszystkim
cudzoziemca (umiejącego po rosyjsku) uderza i oszałamia w Bolszewii. Kult pracy, religijne
nastawienie wobec pracy, histeria dla haseł pracy. Człowiek jest po to, aby pracować,
pracować, pracować. Kiedy któryś przygodny współtowarzysz podróży zapytał mnie: „co się
Panu najwięcej u nas podoba?” - mogłem zupełnie szczerze powiedzieć:
- To, że wszyscy mówią o robocie.
U nas w wagonie słychać rozmowy o Brześciu, o podwyżce, obcięciu płac, o polityce,
o ministrach, o Gdyni, plaży i gdzie kto pojedzie na wakacje. U nich - gdzie się jaka buduje
fabryka.
Nasz świat jest światem wypoczynku, światem zabawy w politykę i tenis, światem
zjadania chleba i kultury - ich świat to świat histerii, okrzyków, haseł i szamotania się z pracą.
Podkreślam: szamotania się z pracą, bo podkreślając, że widziałem kult histeryczny
pracy, nie wierzę w rezultaty tej pracy.
Piatiletka, użyjmy tego wyrazu, pomimo że na serio o „planie pięcioletnim” mówić nie
można, jest również jednym wyrazem pogardy dla konsumenta więcej. Wspomniałem już, że
zadawałem z początku wszystkim jedno z tych naiwnych i głupich pytań, które każdy
cudzoziemiec zadaje w Bolszewii dziesiątkami, dopóki nie zrozumie, że w tym świecie,
stojącym na głowie, że wśród tego narodu, który zwariował, nie można zadawać pytań
normalnych, że brzmią one jak owe: „co krokodyl jada na obiad”, z rozkosznej bajki Kiplinga
o słoniątku.
Pytałem mianowicie o dysproporcję, która zachodzi pomiędzy „dostiżenjami”
(osiągnięciami) piatiletki a tym stanem rynku.
Piatiletka wcale nie jest obliczona na konsumenta, jej celem bezpośrednim wcale nie
jest zmniejszenie głodu towarowego w Rosji.
Piatiletka jest to uprzemysłowienie Rosji. Wiem o tym, że ma ona tradycje w historii
cesarskiej Rosji. Wiem, że minister Wyszniewgradzki, poprzednik hr. Wittego na stanowisku
ministra finansów, powiadał już: „nie dojedim, a wywiezieni” - czyli hasło, o które
oskarżamy dziś bolszewików. Wiemy, że następcy p. Wyszniegradzkiego również
gwałtownie popierali rodzimy przemysł i środki na popieranie tego przemysłu ściągali z
podatków, które ciążyły na chłopach... Nichts neus! Wszystko to wydawało mi się b. ważne i
istotne, gdy jechałem do Rosji. Teraz uśmiecham się do tego rodzaju myśli, jako właśnie do
takich, które przy omawianiu problematów bolszewickich są naukową ozdobą, a więc
niepotrzebnym balastem.
Nacisk w piatiletce czyniony jest na ciężki przemysł. Bolszewia chce się przygotować,
aby móc wytwarzać. Piatiletka ma jej dostarczyć nie towarów, lecz dopiero maszyny i fabryki
do wytwarzania towarów. Lekki przemysł jest traktowany tylko pomocniczo. On również w
pierwszym rzędzie nie jest obliczony na konsumenta. Wyroby lekkiego przemysłu starają się
bolszewicy wysłać jako eksport, aby za to dostać dolary, a za dolary maszyny. Taki jest
schemat piatiletki.
Robotnik w Rosji nie może się uchylać od propagandy. Nie może zatkać uszu na
politykę. Przecież odrywają go co dzień od pracy, aby mieć z nim obowiązkową pogadankę
na aktualne polityczne tematy. Nie mówiąc już o tym, że mu się ta propaganda pakuje w
czaszkę z każdego kąta, z każdego domu na ulicy, z każdego rogu, na którym stoi głośnik
radiowy. Jedną z metod, która odpowiada ogólnie panującej tam tendencji do
rozhisteryzowania wszystkich naokoło, jest tak zwana socjalistyczna rywalizacja. Każdy z
nas, kto był w wojsku, pamięta, jak to rywalizowały jeszcze w 1920 r. ze sobą 1. szwadron z
2. szwadronem, 3. pluton z 4. plutonem. Otóż bolszewicy zrobili z tego uczucia, które jest
jednocześnie i kolektywne, i gromadne, i może być utylitarnie wyzyskane, główną podstawę
swej metody pracy. Na początku roku przedstawia się robotnikom plan gospodarczy do
akceptacji i przy tym prowokuje się różne cechy robotników do rywalizacji „kto więcej”.
Ale tutaj kończy się to, co można uważać za wyrazy uznania dla bolszewików za to,
że pracują.
W moim przekonaniu, czy bolszewicy istotnie pracują, czy tylko opowiadają, czy
statystyki ich są prawdziwe, czy, jak mówił Disraeli, stanowią tylko jedną z form kłamstwa -
jest rzeczą dosyć podrzędną. Moim zdaniem rezultatów ze swej pracy mieć nie będą.
Nie jestem ekonomistą i muszę się przyznać, że czasami sobie myślę, gdybym miał
brylantowy talent Shawa, to wyśmiewałbym nie doktorów medycyny, lecz ekonomistów.
Ułożyłbym sztukę, w której ekonomiści zapowiadaliby właśnie to samo wszystko, co mówili
przed wojną i po wojnie, i w tej sztuce te zapowiedzi uczonych ekonomistów sprawdzałyby
się właśnie tak samo, jak się sprawdzały w rzeczywistości. Jako rezonera wprowadziłbym do
tej sztuki jegomościa, który by twierdził, że ekonomia, mimo wielkich nazwisk i wielkiego
autorytetu, którym się cieszy, jest jednak nauką w powijakach, znajduje się jeszcze w
stadium, w którym medycyna była jakie dwieście lat temu. Oczywiście, trzeba mieć talent
Shawa, aby takie rzeczy głośno wypowiadać. Zdaję sobie z tego sprawę i stąd moja
warunkowa i opisowo tchórzliwa forma.
Rozumuję w sposób następujący: bolszewicy mają głód towarowy i twierdzą, że
pochodzi to z tego, że przemysł rosyjski był szczupły, nie może obsłużyć rynku
wewnętrznego, a oni, bolszewicy, kupować towarów u świata kapitalistycznego nie chcą i nie
mogą. W tym wszystkim, przypuśćmy na chwilę, że mają rację. Ale w takim razie, cóż z
rolnictwem, cóż się dzieje ze środkami spożywczymi?
Przecież Rosja eksportowała środki spożywcze i jadła dobrze. Cyfry, które bolszewicy
rzucają w tej dziedzinie, są również olśniewające. „Sowchoz - gigant” jeden produkuje 106
milionów pudów zboża. „Sowchoz - gigant” jest na Kubaniu. Więc dlaczego jest głód w
Rosji?
Jak się dzieje, że w tej Rosji, na ulicy w Moskwie ktoś jeden sprzedaje kromkę chleba,
że w Niżnim Nowogrodzie za funt chleba płaci się trzy ruble, że cała Rosja jest głodna,
głodna, głodna, jak głodny pies. Rosja! ten kraj - stodoła globu naszego!
Albo postawmy pytanie jeszcze inaczej.
Podróż kolejowa. Bufet na stacji kolejowej. Pasażer dostanie tu talerz jakiejś buzy z
zielska. U nas pies by tego nie kosztował. Idzie się za budynek stacyjny. Znajduje się tam
włościanki. Jedna ma mleko, druga jaja, trzecia chleb, czwarta sadło. Za drogie pieniądze, bo
każda przyniosła szmuglem, bo każda może sprzedać tylko tyle, ile przyniosła za pazuchą -
ale cóż za różnica z tym, co potrafi nam dostarczyć aparat państwowy.
Albo jeszcze inaczej.
Przecież trzy albo nawet dwa lata temu był Nep, był wolny handel i było wszystko. Do
tego stopnia wszystko, że to, co widzisz naokoło: buty towarzysza z prawej strony i suknia
towarzyszki z lewej strony - to wszystko kupione było za czasów Nepu, dziś donaszane i dziś
się odkupić nie da.
W tym zestawieniu, że system socjalistyczny nie tylko nie daje towarów
przemysłowych, lecz i kawałka chleba, łyżki masła (masło w Moskwie należy do rzeczy
najrzadszych, łatwiej, o! tysiąc razy łatwiej! o perfumy niż o masło), i w tym, że gdy tylko
system socjalistyczny się cofnie, to wszystko się znajduje, widzimy nie tylko
eksperymentalne bankructwo socjalizmu, lecz i horoskopy dla wszystkich bolszewickich
piatiletek.
Widać, świat jest tak zrobiony, że praca tylko wtedy popłaca, gdy człowiek ma z tego
korzyść, gdy kierownik, inicjator, przedsiębiorca mają z tego korzyść. Każdy spotkany na
ulicy robotnik w starszym wieku powiada ci: „kiedy pracowałem na choziaina (gospodarza),
miałem wszystko, teraz jestem sam gospodarzem i nic nie mam”. Słyszałem to wiele razy na
własne uszy.
Socjalistyczna rywalizacja i „stroitielstwo”, zapał, propaganda, robotnik, jaczejka,
praca, praca i jeszcze raz praca, cały ten nastrój, który się wytwarza, to morfina. Widać, że
korzyść ludzka, i to zwłaszcza korzyść elementu kierującego pracą, jest dla pracy
pożywieniem naturalnym. Rosja tego pożywienia naturalnego nie ma, odżywia się tylko
morfiną. I dlatego i jej praca, i zwłaszcza pracy tej rezultaty mają cechy życia morfinisty.
Na zakończenie opowiem, jak wygląda ulica sowiecka. Wzdłuż domu kolejki, kolejki i
kolejki bez końca, i do wszystkiego. Potem reszta trotuaru i część bruku ulicznego zajęta zbi-
tym, skondensowanym tłumem. Mrowie ludzi, rzesze ludzi, gęstwa ludzi. Chodnik i rynsztok
w Moskwie pokryte są tłumem, chyba ze sto razy gęściejszym niż w Paryżu. Natomiast
środkiem ulicy stosunek jest odwrotny. Na najbardziej ruchliwych ulicach wehikuły jeżdżą w
odległości jakich dwustu metrów od siebie. Te odrapane, zmiętoszone, po nędzarsku ubrane
tłumy koło odrapanych, niechlujnych domów. Co pewien czas fetor nieludzki. To restauracja.
Gdy przyjechałem do Baranowicz, wydawało mi się, jakbym przyjechał do Biarritz. Właśnie
takie zrobiło na mnie wrażenie to miasteczko, którego zawsze nie znosiłem. Wyglądało mi
eleganckie, Żydzi na chodnikach wydali mi się być ubrani jak lordowie.
LISZENIEC
O ile sobie przypominam, było to na styczniowej sesji Rady Ligi Narodów w roku
bieżącym. Posiedzenia za stołem, postawionym w rodzaju oranżerii koło hotelu Ligi
Narodów, toczyły się jak zwykle nudno, sennie, monotonnie. Dziennikarze wałęsali się po
wszystkich korytarzach. Wchodzę nagle do sali posiedzenia i słyszę krzyki, hałas. Co się
stało? Kto zakłóca protokół i specjalny sznyt Ligi Narodów, polegający na tym, aby mówić w
możliwie senny sposób. Jakiś pan wymachuje rękami. Zaczynam alarmować kolegów
dziennikarzy. Była to sprawa o niewolnictwo Murzynów po dziś dzień istniejące w Liberii.
Scena ta, w której Liga Narodów tyle oburzenia okazała, gdy chodziło o istnienie
niewolnictwa pod równikiem, i tyle serca dla Murzynów - przypomniała mi się, gdy w
Bolszewii zaczynałem swe studia nad sprawą liszeńców.
Czy bolszewicki „liszeniec” to to samo co niewolnik? Nie! Ale to też nie to samo co
Murzyn. Liszeńcami w Rosji są często ludzie, którzy niegdyś kupowali obrazy
cudzoziemskich mistrzów, których pieściła kultura i którzy pieścili kulturę, którzy należeli do
międzynarodowego środowiska intelektualistów Europy. W wysiłkach intelektualnych
Europy jest część ich pracy, pozostały atomy ich mózgu i krwi. Intelektualiści europejscy na
każdym zebraniu, kongresie powinni o nich myśleć jako o swoich kolegach.
Liszeniec to nie to samo co niewolnik - to lepiej albo też to gorzej - liszeniec to prawie
dokładnie to co średniowieczny „wywołaniec”, „banita”. Nie można go sprzedać ani zastawić
jak niewolnika w Liberii, lecz natomiast państwo pozbawia go możności zarobku na każdym
kroku, możności pobierania nauki, możności wprost życia. Myślałem czasami, że gdy po raz
drugi przyjdzie pod szklany dach genewskiej Ligi Narodów sprawa negrów w Liberii, czy nie
powinienem z miejsc dziennikarskich krzyknąć na całe gardło ten jeden wyraz: „liszeniec”.
Liszeniec nie ma prawa uczestniczyć w żadnych wyborach, nie głosuje przy wyborach
nawet „wiejskiego sowietu”, liszeniec i jego dzieci nie mają prawa znaleźć się w wyższym
zakładzie naukowym; gdy podrobi sobie dokumenty, aby się tam dostać, zostaje karany
kryminalnie; liszeniec nie może mieszkać w 6 głównych miastach związku, jazda koleją
liszeńcowi jest niezwykle utrudniona, dzieci liszeńca nie przyjmują do szkoły początkowej,
bo tam jest zwykle komplet dzieci ludu pracującego, liszeniec nie może być członkiem
żadnego związku pracującego, czyli nie dostanie żadnej pracy, czyli nie dostanie kartek na
jedzenie.
Wreszcie nie można co prawda liszeńca zabić dla przyjemności na ulicy, lecz można
go pozwać przed sąd, a ponieważ sąd sądzi nie według suchej normy prawa, lecz według
dynamiki rewolucyjnej, to prawie w każdym sądzie prawie każdą sprawę liszeniec przegra
dlatego tylko, że jest liszeńcem.
Spotkałem się w czasie swej podróży z takim wypadkiem. „Biednota” zabrała chłopu -
liszeńcowi (właścicielowi konia i dwóch krów) siano. Chłop nie miał czym karmić swych
krów. Sędzia, rozpatrując sprawę według dynamiki rewolucyjnej, kazał liszeńcowi, aby oddał
krowy swoim grabicielom, motywując to, że skoro nie ma on teraz siana, krowy mu są
niepotrzebne, ponieważ i tak zdechną.
Drugi przykład cytuję na podstawie wydawnictwa sowieckiego o „prawnych formach
małżeństwa”, gdzie ten przykład wskazany jest jako prawidłowe rozstrzygnięcie dla
orientowania sędziów. Para starych, bezdzietnych chłopów przyjęła na służbę dziewczynę 17
- letnią, którą „pokochali jak córkę”. Dziewczyna jednak po upływie pół roku chciała wyjść
za mąż za człowieka, który się nie podobał staruszkom. Wymówili więc dziewczynie dom.
Sędzia kazał tym staruszkom wydzielić dziewczynie część swego gruntu, taką, jakby była ich
córką, jakkolwiek żadnego aktu „usynowienia” dziewczyny nikt ze starej pary nie popełnił.
Wystarczyło, że sędzia stwierdził, że przez pół roku stara para chłopska „kochała”
dziewczynę jak córkę, aby dynamika rewolucyjna zaczęła pracować u niego w takim
kierunku. Powtarzam, iż jest to przykład wyjęty z wydawnictwa urzędowego, objaśniającego
sędziów, co mają robić w trudnych sprawach, i podany jako przykład do naśladowania.
Liszeniec jest poza prawem, liszeniec jest przedmiotem zemsty społecznej!
Ktoś mnie zapyta: jakże żyje liszeniec, jeśli nie jest chłopem mającym trochę gruntu,
skoro nie może dostać pracy ani chleba?
Jak żyje? O popach żebrzących po cmentarzach, którym i tego teraz zabroniono, już
wspominałem. Żebrze, ukrywa się, zmienia nazwisko i papiery, potem mu dowodzą, że jest
liszeńcem, prowadzą do więzienia, wypuszczają, znowu żebrze i kryje się. Zresztą to nie jest
pytanie, które zdolne jest przyprzeć bolszewika do muru: „z czego ma żyć liszeniec?”
Wytłumaczy ci spokojnie, że Związek Socjalistycznych Republik Rad bynajmniej nie po to
istnieje, aby opiekować się losem liszeńca, wprost przeciwnie, Związek Socjalistycznych
Republik Rad istnieje po to, aby zlikwidować liszeńca.
Specjalnie mnie zdziwiła rozmowa, którą miałem z rektorem I Moskiewskiego
Uniwersytetu, panem Kasatkinem.
Było to jeszcze na początku mojego pobytu w Rosji. W przeddzień wizyty u rektora
byłem na sztuce ilustrującej życie czerwonej studenterii. Okazuje się, że do tej studenterii
wcisnął się pod cudzym nazwiskiem zakonspirowany, udający bolszewika, jeden liszeniec.
Który to z nich? Tego „czerwona studenteria” nie wie, lecz zaczyna organizować wywiad.
Wreszcie ujawnia się, że tym liszeńcem jest najzdolniejszy z nich i robiący największe
postępy w naukach, asystent katedry - Smoła. Była to scena artystycznie doskonała.
Odzywała się muzyka i na scenie potężne, liczne rzędy czerwonej studenterii zaczęły tworzyć
koło, aby się zamknąć i złapać liszeńca. Liszeniec miotał się jak ryba w sieci, biegał po
scenie, szukając wyjścia, jak mysz w pułapce. Lecz oto, przy dźwiękach wstrząsającej
muzyki, koło czerwonej studenterii zacieśnia się coraz więcej i więcej, aż wreszcie chwyta
go. Teraz nie ucieknie!
Pod wrażeniem tej silnej, bojowej sceny rozbestwiły się we mnie wszystkie niskie i
podłe burżuazyjne instynkty. Zacząłem z dostojnym rektorem Kasatkinem dyskutować.
Przecież to jest niesprawiedliwe, do diabła ciężkiego, nawet z punktu widzenia
rewolucyjnego. Skąd syn ma odpowiadać za ojca? Skąd wiadomo, że syn liszeńca nie będzie
komunistą pierwszej klasy? Jak można pozbawiać nauki dlatego, że jego ojciec jest czy był
bogatszym chłopem? Oto wracam z Wielkiego Muzeum Rewolucji. Ze statystyk tam
ogłaszanych wynika, że 73% politycznych przestępców byłoby dziś liszeńcami. Rewolucję w
Rosji zrobili liszeńcy. Kropotkin był nie tylko synem liszeńca, lecz synem księcia. Sam
Włodzimierz Ilicz Uljanow - Lenin - był szlachcicem, szlachcicem dziedzicznym i
herbowym.
Wszystkich tych burżuazyjnych bredni słuchał rektor Kasatkin zupełnie spokojnie, z
uśmiechem ironicznym, aczkolwiek łagodnym. Potem objaśnił mnie, o co chodzi. Prowadzi
się walkę socjalną. Walkę z niebywałym natężeniem. Walkę ze starymi klasami społecznymi
na życie i śmierć. Nie można bawić się w sentymenty. Wychodzi się z założenia, że rodzina,
nastrój rodzinny, otoczenie oddziaływają na każdego. Tamci byli rewolucjonistami. Dobrze!
Ale ci mogą nie być, są możliwości, że nie będą. Jeśli ktoś zerwał z rodziną i to jeszcze nie
daje całkowitej pewności. Nawet - powiedział mi rektor Kasatkin - jeśli ktoś nie widział ojca i
matki od trzeciego roku swego życia, to my, oczywiście, widzimy w tym okoliczność
łagodzącą, grubą okoliczność łagodzącą, lecz i to nie daje nam pewności. Stoimy na sta-
nowisku, że instynkty klasy ongiś posiadającej są groźne nawet wtedy, gdy udzielić się mogą
tylko przez krew.
Na moje pytanie, czy zdarza się wyrzucanie studentów lub studentek z czwartego,
powiedzmy, roku uniwersytetu dlatego, że się wykryło, iż jest on lub ona dzieckiem kułaka, p.
Kasatkin wzruszył ramionami i odpowiedział:
- Spłosz da riadom (ciągle).
Pan Kasatkin sam liszeńcem nie jest. Jest on z zawodu nauczycielem wiejskim. Teraz,
jako rektor Moskiewskiego Uniwersytetu (najzasobniejszej w chwałę i tradycję uczelni rosyj-
skiej), nie ma żadnych kłopotów z autonomią uniwersytecką, gdyż takowa w Bolszewii nie
istnieje. Profesorów i docentów wyznacza sam pan Kasatkin i muszę przyznać, że nie
wniosłem wrażenia, aby miał jakiekolwiek wątpliwości co do trafności swej oceny naukowej
w dziedzinie wszystkich fakultetów. Objaśnił mnie jednak, że wśród profesury świadomych
komunistów jest na niektórych fakultetach tylko 5%. Odsetek ten podwyższa się wśród
dyscyplin naukowych związanych z „politgramotnymi” naukami, jak np. socjologia, literatura
itd.
Teraz przychodzi pytanie: kto jest liszeńcem?
Pasjonowałem się do sprawy liszeńców w pierwszych tygodniach mego w Bolszewii
pobytu. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że szukanie „normy jurydycznej” w tym państwie jest
absolutnie tym samym co w Polsce szukanie wiatru w polu.
Konstytucje republik sowieckich na pytanie, kto jest liszeńcem, odpowiadają jedno,
instrukcje wyborcze, również wydane jako podręczniki oficjalne, formułują tę sprawę inaczej,
w praktyce miałem sposobność stwierdzenia jeszcze czego innego. W Moskwie spotyka się
biura poświęcone „przywróceniu praw” liszeńcom, to są biura, gdzie liszeniec się zwraca, aby
się ze swej banicji oczyścić, jak to można powiedzieć językiem Volumina Legum - aby
dowieść, że naprawdę liszeńcem nie jest.
„Podstawowymi” - że się tak wyrażę - liszeńcami są: 1) duchowni wszystkich wyznań,
2) ludzie, którzy mieli do czynienia z procesami politycznymi za czasów cesarskich, 3)
ludzie, którzy eksploatowali pracę najemnika. Na tym tle, jak na kanwie, wyszywa się
wszystkie możliwości, czasami jaskrawo ze sobą sprzeczne. B. żandarm jest oczywistym
liszeńcem, chyba że dziś służy w GPU. Inżynier, który pracuje w przemyśle sowieckim,
chociażby kiedyś był dyrektorem fabryki i akcjonariuszem, nie jest liszeńcem. Chłop, który
kiedyś najął parobka do pomocy, jest liszeńcem. Każdy obywatel ziemski powinien być
liszeńcem i jest nim, to nie przeszkadza jednak, że wybitnymi bolszewikami na wybitnych
urzędach są: jeden polski hrabia, b. właściciel dużych dóbr, i jeden polski baron. Nie powiem
też, aby w sprawie, kto jest liszeńcem, a kto nim nie jest, decydowało widzimisię komisarzy.
Jestem zawsze przeciwnikiem upraszczania sobie poglądów - czyniłbym to, gdybym był
mówcą wiecowym. Decyduje tu nie widzimisię, lecz napięcie i kierunek walki, napięcie i
kierunek agitacji bolszewickiej w danej chwili. Ten, kto dwa lata temu był oczywistym
liszeńcem, może dziś za takiego uznany nie będzie, gdyby sprawa jego była otwarta, i na
odwrót. Gdy to piszę, ostrze walki zwraca się przeciwko popom, mułłom i kułakom. Toteż
każdy chłop, który nie idzie do kołchozu, a do którego można się przyczepić o cokolwiek,
będzie liszeńcem, o ile w danej wsi bogatszych nie ma. Instytucja liszeńców ma więc dwojaki
charakter - defensywny i ofensywny. Defensywny, bo jest to ścieranie z powierzchni ziemi, a
w każdym razie gniecenie, ekonomiczne dławienie, duszenie klas społecznych podejrzanych
o nieprzychylny stosunek do Rosji sowieckiej. Jest to duszenie klas mogących stać się bazą
kontrrewolucji. Ofensywny, albowiem instytucja liszeńców jest, czym na ćwiczeniach
strzeleckich jest papierowy cel. Dzień codzienny w Bolszewii potrzebuje podniety, potrzebuje
morfiny politycznej. Liszeńcy są instytucją, na której wyładowuje się temperament
rewolucyjny.
To samo, a nawet w większym stopniu da się powiedzieć o „wrieditielach”. Wrieditiel
jest to człowiek oskarżony o sabotaż pracy sowieckiej. Znamy wielkie procesy wrieditielej,
znamy proces Szachtiński, proces Ramzina i tow. itd. Z tego wszystkiego, co słyszałem,
bolszewicy niesłychanie przesadzają winy wrieditielej. Wreditiel w więzieniu podpisuje
skruchę i tam również przypisuje sobie przestępstwa, których nie popełnił - tą drogą unika
kary śmierci bez sądu. Gdyby wrieditelstwo istniało w kraju, który by się burzył protestami
politycznymi, akcją terrorystyczną, w kraju, w którym organizacja polityczna pulsowałaby w
każdym podziemiu, uwierzyłbym w to chętnie. Ale w Rosji mamy obraz zupełnie inny. Akcja
kontrrewolucyjna daje o sobie znać w sposób minimalny. Mamy ogromną niechęć do władzy,
70 - 80% całego społeczeństwa, całego narodu, żywi do Sowietów wyraźną, otwartą,
rozpaczliwą nienawiść, lecz nienawiść, która nie umie i nie może się przetworzyć w żadną
planową akcję, nienawiść bezsilną. Na tym tle wrieditel? Tłumaczę to sobie inaczej niż
bolszewicy. Uważam socjalistyczny system gospodarczy za idiotyzm. Jak on wygląda w
praktyce, opisywałem powyżej. Ale bolszewicy nie mogą tłumaczyć tłumom, że głód, nędza,
brak wszystkiego, katastrofy powstają dlatego, że ich system gospodarczy jest idiotyzmem.
Więc coś należy znaleźć takiego, aby tłumom wytłumaczyć, dlaczego są katastrofy na
każdym kroku. I oto najłatwiejsze, najprzystępniejsze, sytnplicystyczne, tak łatwo trafiające
do przekonania tłumaczenie: wrieditiel. Są ludzie nienawidzący Sowietów, którzy umyślnie
wywołują katastrofy. Tłum w to wierzy, momentalnie wierzy. Byłem na takim filmie:
Zwrotniczy jest winien. Była katastrofa pociągu, której winę zwala administracja kolejowa na
zwrotniczego, a naprawdę jest winien naczelnik stacji, dawny urzędnik, któremu gdy mówią
„Leningrad” - to on w myśli poprawia na „Pietrograd”, a potem na „Sankt - Petersburg” i
widzi w zjawie siebie w cesarskim mundurze, widzi trotuar elegancki i dziewczynki. W ten
sposób agitacja bolszewicka znajduje wytłumaczenie, dlaczego system gospodarczy zawala
się raz po raz w katastrofach, i w ten sposób egzaltuje podejrzliwość mas. Robespierre
mawiał: „podejrzliwość w polityce jest tym samym co zazdrość w miłości - nigdy jej nie jest
za mało”. Rosja od dziesięciu lat żyje, rodzi się i umiera w krwawej, podejrzliwej, złej
ekstazie roku rewolucji 1793, tego „roku strasznego”.
ODPOWIADAM NA DRUGIE PYTANIE
Teraz dopiero, po narzuceniu jako tła życia rosyjskiego, mogę się pokusić o to, czy
czytelnik zrozumiał moją odpowiedź na drugie pytanie, które wyjeżdżając do Bolszewii sobie
zadałem.
Jak sobie czytelnik przypomni, brzmiało ono:
Czy w walce pomiędzy rosyjsko - bolszewickim centralizmem a siłami
decentralistyczno - nacjonalistycznymi zwycięży pierwszy czy drugie?
Powtarzam to pytanie tak, jak je sobie sformułowałem przed wyjazdem do Rosji.
Pytanie to jest z gruntu postawione fałszywie.
Przede wszystkim nie ma w Bolszewii rosyjskiego, bolszewickiego centralizmu, lecz
jest tylko bolszewicki centralizm. Wyrazy: „poskrobcie bolszewika, znajdziecie rosyjskiego
szowinistę” - dziś już rzeczywistości nie odpowiadają.
To drugie, walka, toczy się nie między bolszewickim centralizmem a siłami
miejscowymi, nacjonalistycznymi, lecz w 90% Moskwa narzuca prowincjom odrębny język,
co się spotyka ze sprzeciwem miejscowego społeczeństwa. Daleko większe jest napięcie
miejscowych społeczeństw (w Kijowie, Charkowie, Mińsku Lit. etc) przeciw przymusowej
ukrainizacji i białorutenizacji niż drobniutkie, słabiutkie objawy ruchów nacjonalistycznych w
tych prowincjach, które nigdzie nie nabierają charakteru masowego.
Po trzecie, mniej więcej mają rację bolszewicy, twierdząc, że prześladują nie
nacjonalistów ukraińskich czy białoruskich (tych ostatnich szukać trzeba przez mikroskop),
lecz prześladują kontrrewolucję. Oczywiście, rację mają z pewnymi zastrzeżeniami. W
Bolszewii uczucie narodowe w ogóle jest wzbronione, każde więc posiadanie czy ujawnianie
uczucia narodowego jest już z punktu działaniem antybolszewickim. Więc bolszewicy fał-
szują prawdę, gdy mówią, że nie prześladują nacjonalizmów, lecz mają rację, gdy twierdzą,
że nacjonalizm ukraiński prześladują jako objaw kontrrewolucji. W każdym jednak razie
najwięcej, najostrzej prześladuje się, gnębi i katuje właśnie patriotyzm rosyjski, patriotyzm
wielkorosyjski.
Każde uczucie narodowe jest prześladowane, każdy patriotyzm gnębiony, lecz żaden
język. Każdy powinien dostać szkołę w swoim języku rodzinnym, z wyjątkiem Rosjan. Jeśli
mieszkam w Kijowie i jestem Ukraińcem, Polakiem lub Niemcem, to dla dziecka otrzymam
szkołę w języku rodzinnym. Jeśli jestem Rosjaninem, to wywierana jest na mnie duża presja,
abym dziecko oddał do szkoły ukraińskiej.
To samo się dzieje w każdej narodowej republice, nie tylko związkowej, lecz
autonomicznej, lecz nawet w autonomicznym okręgu (obłasti). Z początkiem przyszłego roku
szkolnego (1931 - 1932) uniwersytet w Kazaniu będzie statarszczony. Większość szkół jest
statarszczona, w tym roku będzie ich jeszcze więcej. Jechałem z takim nauczycielem jednej ze
szkół. Był zrozpaczony! Miał się uczyć po tatarsku, choć dotychczas nie umiał ani słowa, od
lat 20 mieszkając w Kazaniu.
Trzeba też wiedzieć, że wszystkie narody, począwszy od Tatarów, otrzymały nowe
alfabety. Tatarzy i inne narody miały swoje alfabety, lecz większość narodzików, z których
niektóre liczą po kilkanaście tysięcy, alfabetów nie miały. Te wszystkie dla nich
skonstruowane alfabety są to alfabety łacińskie!
Z tego powodu zadałem jednemu bolszewikowi, figurze odpowiedzialnej w sprawach
narodowościowych, takie pytanie:
- Bolszewicy przecież nie popierają uczucia odrębności narodowej, przeciwnie, raczej
je zwalczają w myśl haseł międzynarodowych. Dawanie nauki dziecku w jego języku wynika
nie z uznania potrzeby kultywowania odrębności narodowej, lecz z chęci ułatwienia
człowiekowi ciemnemu pobierania nauki w ogóle, jak to lapidarnie powiedział Lenin:
„każdemu jest łatwiej czytać w języku własnym niż cudzym”. Wobec tego nie rozumiem,
dlaczegoście, Panowie, wprowadzili właśnie łaciński alfabet? Przecież ten człowiek ze
stepów Azji czy z dalekiej Północy jest obywatelem sowieckim? Centrum Sowietów mieści
się w Moskwie. Należy przypuszczać, że zetknie się on w dalszym swoim życiu z językiem
rosyjskim, czyli będzie musiał uczyć się alfabetu rosyjskiego, czyli że będzie musiał uczyć się
dwóch alfabetów zamiast jednego. Przecież będzie go to obciążać, utrudniać mu naukę.
Dlaczego więc Panowie, wprowadzając, wymyślając dla tych ludów alfabety, nie dali im
alfabetu rosyjskiego?
Na to wszystko usłyszałem:
- Odpowiem na to pytanie również pytaniem: czy sądzi Pan, że my długo będziemy
używali naszego alfabetu rosyjskiego? Musiał Pan słyszeć, że mówiono już u nas o latynizacji
alfabetu rosyjskiego i niewątpliwie to w krótkim czasie nastąpi.
Kijów jest miastem szczerze rosyjskim. Chodziłem tam dwa dni po ulicach,
przysłuchiwałem się, nie słyszałem ani razu mowy ukraińskiej. Byłem w dwóch teatrach
ukraińskich. Nikomu nie przyszło do głowy zwrócić się do mnie inaczej jak po rosyjsku.
Natomiast z łatwością zebrano dla mnie kilku literatów ukraińskich. Mam wrażenie, że z
Ukraińcami w Kijowie jest tak jak z Litwinami w Wilnie - jeśli kto bardzo chce, może ich
zawsze kilku w jednym pokoju zebrać, ale usłyszeć język ukraiński na ulicy w Kijowie jest
prawie tak trudno jak litewski w Wilnie!
Natomiast wszystkie urzędy funkcjonują po ukraińsku, objaśnienia w muzeach i b.
cerkwiach dawane są przez agitatorów przeważnie po ukraińsku, wreszcie szyldy są po
ukraińsku. Stoi kiosk z gazetami rosyjskimi, kilka gazet ukraińskich leży na boku. Szyld nad
kioskiem wyłącznie po ukraińsku.
Znacznie częściej słychać na ulicy w Kijowie język polski niż ukraiński. Istnieje tam
zresztą instytut polskiej kultury, czyli coś w rodzaju akademii polskiej, polskie pedagogiczne
technikum, dwie kolosalne szkoły polskie, polski wydział na fakultecie medycznym, polski
wydział przy instytucie dramatycznym. Mapy narodowościowe rozwieszone w muzeach
etnograficznych gęsto są zamazane kolorem, wskazującym na scałkowaną ludność polską,
zamieszkującą spore obszary wsi ukraińskiej. W Kijowie teatr polski posiada trupę z 70
aktorów i salę teatralną większa aniżeli reprezentacyjny teatr ukraiński. A jakiż cudny jest ten
Kijów - jedno z najpiękniejszych miast na świecie! Wtedy, kiedy byłem, Dniepr rozlał
szeroko! Przepiękny widok na miasto, na tego „królewicza w płaszczu ze złota - zieleni”,
otwierał się z pagórków, na których stoi natchniony święty Włodzimierz, któremu parszywi
bolszewicy wetknęli radiowy głośnik pod pachę. Cały Kijów oddychał powietrzem Dniepru i
pachnął czeremchą. Wszystko było przepojone zapachem czeremchy. Wdychałem czeremchę
i... przestawałem zupełnie rozumieć profesora Strońskiego!
Przeciwko przymusowej ukrainizacji ludności rosyjskiej, zamieszkałej na terytorium
Ukrainy, podnoszą się głosy protestu wśród samych bolszewików. Są „towarzysze”, którzy
twierdzą: „Bardzo pięknie, włościanin jest tu ukraiński, lecz przecie poza włościaninem jest
tu proletariat, proletariat rosyjski, któremu jest trudno przyswajać sobie język, którym nigdy
nie mówił. Uwzględnijcie słuszne potrzeby włościanina, lecz również w dostatecznej mierze
potrzeby rosyjskiego proletariatu w szkole, w urzędach, nie forsujcie ukrainizacji tam, gdzie
ona nie ma podstaw, gdzie nie ma ludności ukraińskiej.
Tak przemawiają przedstawiciele „lewego odchylenia”, tak przemawiają Żydzi -
trockiści. Żydzi są obrońcami języka rosyjskiego na terenach wariackich polityk
narodowościowych Związku!
Tego rodzaju przemówienia i rozumowania zwalcza się jak przemówienia trockistów.
W ogóle na całym terenie Związku, w „profsojuzach” (związkach zawodowych) i wszędzie
najwięcej intensywności okazują bolszewickie koła kierownicze w zwalczaniu bynajmniej nie
jakichś niezaspokojonych pretensji narodowościowych, jak się to nam powszechnie zdaje,
lecz odruchów zniecierpliwienia ludności rosyjskiej, której na Kubaniu każą mówić po
ukraińsku, w Kazaniu po tatarsku, w Mińsku Litewskim, Orszy, Mohylewie, Witebsku,
Połocku - po białorusku.
Wyjeżdżałem do Bolszewii z gotową teorią, dla której chciałem znaleźć tylko na
miejscu potwierdzenie i argumenty. Byłem pewny, że tak jak dla Piłsudskiego, Sławka w
czasach ich walki z caratem socjalizm był tylko młotem, tylko instrumentem dla wywalczenia
niepodległości polskiej, tak antybolszewizm będzie dziś użyty przez siły nacjonalistyczne dla
rozsadzenia Rosji. Pamiętam, jak wyjeżdżając do Rosji, jeszcze na stopniach wagonu
twierdziłem, że klucz strategiczny dla przyszłości Rosji to Ukraina; jeśli uzyska ona
samodzielność - Rosja pęknie, jeśli uda się bolszewikom utrzymać ją w ryzie - z łatwością
dadzą oni sobie radę z innymi narodowościami. Temu całemu rozumowaniu nic
nielogicznego nie można było zarzucić, a jakież ono było błędne, jakie fałszywe, jakie
sprzeczne z rzeczywistością! Nie antybolszewizm jest instrumentem dla ruchów
narodowościowych, lecz ruchy narodowościowe pasożytują na antybolszewizmie. Chodzi o
to, że większość społeczeństwa w imperium nie chce bolszewików - czego jednak chce, nie
wie samo. Napięcie negatywne w najmniejszej mierze nie odpowiada jakimkolwiek ujęciom
konstruktywnym. Ruch nacjonalistyczny ukraiński znajduje odzew, ponieważ jest
antybolszewicki. Znajduje więc sympatie proces Jefremowa i towarzyszy, którym się zresztą
prawdopodobnie fałszywie zarzuca knowania z niemieckim konsulatem i którym na pewno
fałszywie się zarzuca kontakty z Polską, i którzy się do tych win nie popełnionych w swoich
uroczystych skruchach przyznają. Ale to nie znaczy, że każdy poważny antybolszewicki ruch
w ogólnorosyjskiej skali, a więc centralistyczny, a więc imperialny, nie znajdzie w Kijowie,
Charkowie, Odessie, Mińsku sto razy więcej odzewu i sympatii, wzbudzi dziesięć i sto razy
więcej nadziei.
Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie, skąd wziął się taki naród, jak wielkorosyjski,
który niewątpliwie panując na całym obszarze imperium, jako siła dominująca, nie z tytułu
tradycji i nie tylko jako sukcesor zwycięstw carów i carowych, lecz jako rzeczywista
dominująca siła - wytęża swe siły, aby własne panowanie okroić, aby obszar panowania
samego języka sztucznie zwęzić, aby innym narodom i narodzikom na pewnych terenach
przewagę zapewnić?
Można sobie tłumaczyć dwojako to zjawisko: mistycznie lub realistycznie.
Mistycznie można sobie powiedzieć, że jest to jednak jedna z form imperializmu tego
narodu wielkorosyjskiego. Protegując nacjonalizmy, a odbierając im treść tego, co się w
każdym poczuciu narodowym mieści, łączy te wszystkie narody i narodziki w jeden solidarny
pierścień naokoło Moskwy dla zapewnienia Moskwie pierwszorzędnej roli globalnej.
Zbyt to jednak mistyczne, zbyt skomplikowane. Realistyczne tłumaczenie będzie inne.
Patriotyzm jest to idea, która przeciwstawia się bolszewizmowi. Patriotyzm jest to nie tylko
idea - to siła. Nie pójdę do tłumaczenia tych dziwacznych zjawisk w Rosji przez powoływanie
się na to, że dyktatorem Rosji jest Gruzin i że mamy tak wielu obcoplemieńców i Żydów
wśród rządców tego nieszczęsnego narodu. Unikam tłumaczeń, które zbyt wielu osobom
wydadzą się przekonywające i trafne. Wolę tłumaczyć sobie, że uważając patriotyzm jako siłę
- ideę najbardziej sobie wrogą, bolszewicy najwięcej muszą się obawiać patriotyzmu
wielkorosyjskiego, jako że naród wielkorosyjski jest nie tylko najliczniejszy, lecz i
najzdolniejszy, najbardziej utalentowany, jakościowo najsilniejszy.
To, co kiedyś głosili „smienowiechowcy”, że przecież Bolszewią Bolszewią, ale jest
Rosja w tej Bolszewii i pracując dla Bolszewii, pracuje się tym samym dla Rosji - to hasło
niegdyś przez komunistów tolerowane i nawet mile widziane, teraz to hasło uważane jest jako
najwięcej godne zwalczania, jako wróg bezpośredni, najbezpośredniejszy. Obok religii i
kułaków dziś prześladuje się w Bolszewii patriotyzm rosyjski i w tej akcji nie przebiera się w
środkach. Na pewno jednak nie stoimy na ostatnim etapie tej walki.
Uzupełnieniem rozważań powyżej wypowiedzianych będzie to, co napiszę o Azji w
Bolszewii. Rozumiem doskonale, że w tym, co powiedziałem, rozmijam się radykalnie z
przekonaniami, które są nam miłe i które, jak każda banalność, mają ułatwioną obronę swego
stanu posiadania.
LAUDETUR IEZUS CHRISTUS
W Szkole imienia Nansena w Moskwie rozmawiałem z dwoma uczniami klasy
siódmej, reprezentującymi samorząd uczniów w szkole.
- Co zrobicie, jeśli jakiś wasz kolega okradnie kogoś z klasy?
Rozgarnięty młody bolszewik rozszczepia logicznie ten casus na sześć możliwości.
Tłumaczy mi procedurę, jak to będzie rozpatrywane przez komitet klasy, jak pójdzie na
komitet szkolny, jak wreszcie decyzja uczniów będzie musiała uzyskać zgodę kierownictwa
szkoły. Przewiduje wszystkie okoliczności łagodzące, które mogą zajść wobec kolegi, który
by popełnił kradzież. Ujawnia stosunek do faktu raczej humanitarny, litościwy.
- A co zrobicie, jeśli się okaże, że jeden z waszych kolegów był w cerkwi na
nabożeństwie i śpiewał razem z chórem?
Chłopiec odpowiada kategorycznie:
- O, dla takiego nie ma miejsca między nami!
Procedura wyrzucenia takiego chłopca byłaby o wiele uproszczona. Sprawa poszłaby
zaraz na komitet szkolny. Na moje naleganie, że przecież i w tym przestępstwie mogą być ja-
kieś motywy łagodzące, chłopiec zgadza się, że chyba jeśli ktoś to zrobił dla zarobku, z
ostatniej nędzy. „Lecz, jeśli się okaże, że cały czas nas oszukiwał, że udawał, iż jest naszych
przekonań, a naprawdę był to człowiek religijny - wtedy, oczywiście, zostanie wydalony ze
szkoły”.
Niezwykłe wzruszenie ogarnia człowieka na nabożeństwie w kościele. Czuje się tu, że
każdy przychodzący na nabożeństwo spełnia akt odwagi, naraża siebie i swoich. Oto idzie
jakiś stary, bardzo stary pan o lasce, w futrze z pysznym niegdyś bobrowym kołnierzem. Dziś
futro jest wyliniałe, staremu panu trzęsą się wargi. Oto schodzą się kobieciny, mają ze sobą
gazetę bolszewicką „Prawdę”, rozwijają tę „Prawdę”, wyjmują stamtąd książkę do
nabożeństwa, w jakimś naiwnym, dawnym wydaniu z XIX w. Kto chce doznać prawdziwie
rzewnych i prawdziwie podniosłych wrażeń, niech przyjedzie do Moskwy, niech tutaj
pomodli się na mszy świętej, o ileż bardziej podniosłej i wzruszającej, ileż bardziej katolickiej
niż najwspanialsza ceremonia w bazylice świętego Piotra w Rzymie. Ludzie tu przychodzą,
narażając wszystko, za ścianami tego kościółka panuje przemoc, terror i cała ogromna siła
olbrzymiego państwa, zwrócona cała swą nienawiścią przeciwko modlitwom, szeptanym w
tym kościółku. I modlitwy te wydają się świętsze niż gdzie indziej i każdy sakrament w tym
kościele, w jego ubóstwie, strachu, grozie, wydaje się być jakiś inny, i aż straszno pomyśleć o
tym, który by złamał ślub czy przysięgę tu, w tych świętych, świętych, po trzykroć świętych,
biednych ścianach złożoną.
W Petersburgu funkcjonuje osiem kościołów, lecz jest tylko trzech księży. Każdy
kościół stanowi prywatną własność państwa. Może być wydzierżawiony tylko 20 osobom,
które podpiszą, że biorą odpowiedzialność za budynek. Wynika stąd, że wśród polskiej
ludności Petersburga jest 160 bohaterów! Jednym ze środków represji jest ciągłe żądanie
remontów i odnawiań kościoła. Kościół św. Katarzyny w Petersburgu jest ciągle przymusowo
odnawiany. Leżą tam zwłoki naszego króla - może złego, może winnego, może ukaranego
bardziej, niż zasłużył. Ale złe są dzieci, które nie grzebią i nie pamiętają o grobach nawet
złych ojców. Sprowadzamy i odbieramy od Moskali skarby sztuki, które Stanisław August
zbierał, sprowadzamy je na Zamek, do Łazienek, pałaców, które on przyozdabiał, budował,
gdzie swoją duszę artystyczną włożył. Na jego grobie widzi się on już jako stary, stary pan,
jak ten, co przychodzi na nabożeństwo w starym futrze. Rzeczy jego z Rosji wyjechały do
Polski z powrotem - on został. Panie Prezydencie Rzeczypospolitej... tam w Petersburgu na
podłodze jest taki napis łaciński: Rex et Magnus Dux.
Wymagając tych remontów i odnawiań, rząd sowiecki nie daje jednocześnie materiału.
Przy tym nadzwyczajnym braku opału, który panuje w zimie w Petersburgu, wymaga się, aby
było w nich ciepło. Jednocześnie na planach Petersburga, które jeszcze z czasów Nepu wiszą
w klubach petersburskich, szynki, cerkwie i kościoły pomalowane są czarną farbą, jako
czynniki rozkładu, obok klubów, szkół i domów kultury, które są pomalowane na czerwono,
przyszłościowym kolorem. Księży strasznie brak w Bolszewii. Nowych księży nie można
wyświęcać, nauka religii zakazana. Na Białorusi specjalnie brak księży. Zdarzały się tam
ciężkie wypadki odstępstwa... No! ale w porównaniu - nie, nie, porównywać nie będziemy,
wytłumaczę później, dlaczego porównywać nie będziemy. Jeśli są jakieś nieliczne smutne
fakty upadku w tej strasznej walce ze straszną przemocą, która się tam toczy, to iluż
bohaterów, iluż świetlanych postaci! Ksiądz Biskup Małecki. Bohater. Będzie niewątpliwie
kanonizowany, będzie świętym. Starzec, wypuszczony z więzienia, w którym siedział ze śp.
arcybiskupem Cieplakiem i śp. zamordowanym ks. Budkiewiczem, mógł wyjechać razem z
arcybiskupem do Polski. Odmówił. Pozostał w swej męczeńskiej glorii. Niegdyś patriota
polski, oświadczył, że jest sowieckim obywatelem, pozostał z tymi najnieszczęśliwszymi pod
każdym względem, którzy w Petersburgu mieszkają. Co więcej. Z dumą, z godnością, z
wielkością duszy - której nigdzie, prócz na tym terytorium terroru, spotkać nie można -
pozostał jako lojalny obywatel sowiecki. Do polityki się nie wtrącał - to nie jest rzecz kapłana
- twierdził. Jego działaniem wielkim, jego posłannictwem świętym, było nieść pociechę
religijną spragnionym, odpędzać czarne zwątpienia od słabych duchem, dawać otuchę,
pociechę, słodycz wiary katolickiej. Kilka miesięcy temu bolszewicy Biskupa Małeckiego
aresztowali - wywieźli, absolutnie nie wiadomo dokąd. Nikt nie potrafił mi wskazać na
jakąkolwiek winę, którą by ksiądz biskup wobec władzy sowieckiej popełnił. Przeciwnie -
wszyscy twierdzili, że jego działalność cechowała całkowita wobec władzy sowieckiej
poprawność. Bolszewicy aresztowali go bez winy i bez pretekstu, czego zwykle nie robią. Nie
wiadomo, czy żyje. Liga Narodów opiekuje się Murzynami w Liberii.
Nasze poselstwa i konsulaty nie mają najmniejszego kontaktu z kościołami i księżmi,
chociaż nigdy bardziej katolicyzm i polskość nie były łączone ściślej. Stanowisko naszej
dyplomacji jest słuszne i sami księża odrzuciliby jakiekolwiek kontakty, gdyby komuś
przyszło do głowy to zaproponować. Nasze poselstwo ogranicza się do bywania na mszy.
Minister Patek klęczy w prezbiterium każdą sumę niedzielną. W ogóle nie wyobrażam sobie
człowieka, który by w Rosji opuścił mszę w niedzielę. Raz, zamiast do polskiego kościoła,
poszedłem do francuskiego. Mimo księdza z brodą zastałem w kościele, poza dyplomatami,
wyłącznie polską publiczność. Przed kościołem stał samochód z królewsko - włoskimi
barwami i dwa auta z kolorami Republiki Francuskiej. Panie z ambasady francuskiej klęczały
pobożnie, obok pań z ambasady italskiej.
Powiedziałem, że „nie będziemy porównywać”. Nie potrzebujemy porównywać, bo i
tak każdy prawosławny, każdy bolszewik i każdy inny człowiek w Rosji twierdzi, że nasz
Kościół stoi co do spoistości swoich księży i swoich wiernych poza wszelkim porównaniem z
innymi wyznaniami. Ale dlatego, żeby wytłumaczyć, dlaczego nie chcę porównywać, muszę
zrobić rzecz, której się zwykle w artykułach nie robi - coś w rodzaju spowiedzi z czegoś, co
zrobiłem, a co mnie przejęło później wstrętem do własnego zachowania się. Spotkałem raz
duchownego prawosławnego, proszącego o jałmużnę. Dając mu trochę bezwartościowych
rubli sowieckich, których kurs oficjalny jest dolar za 2 ruble, które ja jednak kupowałem w
Warszawie po 3 zł 65 gr dziesiątek, powiedziałem po polsku „proszę”. Pop podniósł na mnie
oczy.
Zrozumiałem, że nie jest to czas wypominania w jakiejkolwiek formie naszych
krzywd, doznanych od Cerkwi prawosławnej . Zbyt to wielka tragedia, zbyt straszne
cierpienia, zbyt okropne upokorzenia.
Z trzystu kilkudziesięciu cerkwi w Moskwie funkcjonuje tylko kilkadziesiąt,
najmniejszych, najbiedniejszych. Cerkiew rozłupana została ha szereg oddzielnych od siebie
organizacji. Ale ustało już forytowanie niektórych z nich. Dziś wspólne prześladowanie
znowu zbliża duchownych nowych, reformowanych z bolszewicka, cerkwi do starej,
tichonowskiej. Sekty niegdyś były tolerowane - dziś za organizacje sekciarskie rozstrzeliwuje
się ludzi. W jednym z muzeów antyreligijnych widziałem koszule, wyszyte wszędzie
niezgrabnymi krzyżykami. Była to sekta „krzyżaków”, nosicieli krzyża, którzy takie krzyże
wyszywali sobie na bieliźnie. Właściciele tych koszul, jak głosiło objaśnienie, zostali
rozstrzelani. Dawniejsi socjaliści mieli sympatię do sekciarzy, którzy opierali się poborowi do
armii. Rząd cesarski (niedobre, stare czasy) miał z tymi sekciarzami dużo kłopotu.
Bolszewicy rozstrzeliwują każdego sekciarza, który nie chce iść do armii w imię
chrześcijańskiego pacyfizmu. Rozstrzeliwują setkami.
Aby rozstrzelać popa, wystarczy, jeśli u niego znajdzie się trochę monet z cesarskim
stemplem lub na strychu zapomnianą chorągiew o barwach narodowych rosyjskich, albo
ikonę z napisem, w którym wspominany byłby cesarz. Wszystkie tego rodzaju przedmioty,
oczywiście przez przypadek, przez zapomnienie, mogą się znaleźć u każdego w mieszkaniu.
Ale to wszystko nic wobec tego strasznego znęcania się (wyraz rosyjski „izdiewatielstwo” -
jeszcze lepiej by mi odpowiadał) nad uczuciami religijnymi. Przedmioty największego kultu,
przedmioty świętych tajemnic religijnych, są umyślnie w sposób hańbiący, drwiący
poustawiane. Cudowna „ikona” wśród obrazków bezwstydnych, pijanych popów lub
relikwijne ciała świętych prawosławnych z butelką wódki, wetknięta pod pachę.
Jadąc do Rosji i znając muzea antyreligijne z opowiadań, wyobrażałem sobie, że tam
stosuje się łagodną perswazje, że przedstawiając różne religie w ich rozwoju historycznym -
budzi się wątpliwość, czy nasza religia nie jest tym samym co tamte. Ale nic z tego. Muzea
religijne nie są skonstruowane w celu perswazji, lecz przede wszystkim w celu złej, wściekłej,
obrzydliwej chęci wyśmiania, wydrwienia religii. Jest to znęcanie się nad przekonaniami w
bezwstydnie chamskiej formie.
Przejdźmy do zasad ateizmu bolszewickiego.
Pierwszą jego cechą jest, że bolszewizm nie ogranicza się do nieuznawania boskości
Chrystusa Pana, lecz zaprzecza w ogóle istnieniu Chrystusa jako postaci historycznej, jako
założyciela religii w Palestynie. „Historia dowiodła, że żadnego Chrystusa nigdy nie było”.
Wskazuje się, że religie chrześcijańskie solidaryzował}' się zawsze z klasami
bogatymi, że podniecały militaryzm, że archanioł Michał był rycerzem itd. Całe szeregi, całe
kolumny drwin na ten temat. Ale gdy się przychodzi do krucyfiksu, do męczeństwa Jezusa
Chrystusa, to się twierdzi, iż w ten sposób burżuazja przekonywała lud, aby cierpiał
bezwolnie i biernie. Mówiła mu: „Bóg twój cierpiał biernie i ty musisz cierpieć biernie i
znosić wszystkie prześladowania”.
Wreszcie hasło, które na czerwonej szmacie zawieszane jest prawie w każdej cerkwi:
„Chrześcijaństwo było zawsze religią eksploatatorów”.
Jakie to śmieszne!
Wahałem się w wyborze tytułu dla tego artykułu. Chciałem pierwej napisać: Ludzie,
którzy nienawidzą Chrystusa.
Raz jeszcze, jakie to śmieszne. Bruno Jasieński, autor zabawnej książki Pałę Paryż,
wyraża swój zachwyt dla świata antycznej kultury i nienawiść do chrześcijan. A przecież
pogaństwo patrycjuszowskiej kultury i pierwsze chrześcijaństwo to ruch mas niewolniczych.
Kto powiedział po raz pierwszy: „kochaj bliźniego Twojego”, kto kazał kochać ubogich,
biednych, szanować ubóstwo, nędzę? Gdzie by bolszewicy byli, gdyby nie to, że bazują swoje
degeneracko - terrorystyczne teorie na szacunku proletariusza, człowieka ubogiego? Przecież
nie oni to wymyślili.
Poganie myśleli inaczej.
Petroniusz do Winicjusza:
„Mamże miłować Bityńczyków, którzy noszą moją lektykę, Egipcjan, którzy palą w
moich kąpielach? Na białe kolana Charytek, przysięgam ci, że choćbym chciał, nie potrafię.
W Rzymie jest najmniej sto tysięcy ludzi, mających albo krzywe łopatki, albo grube kolana,
albo wyschłe łydki, albo okrągłe oczy, albo za wielkie głowy. Czy każesz mi ich kochać
także? Kto kocha piękność, dla tego samego nie może kochać brzydoty”.
Rzecz inna, że tam, gdzie chrześcijanie mówili: miłość, bolszewizm wsadza
nienawiść, gdzie chrześcijanin mówił: litość, tam bolszewizm mówi: nienawiść. Gdzie
chrześcijaństwo dawało słodycz, miłość, zapomnienie, szczęście, tam bolszewizm daje
materializm, terror, gnój.
Bolszewicy są ludźmi, którzy nienawidzą Chrystusa.
Jest to ich nienawiść największa. Wiedzą, że kłamią, lecz kłamią z największą
zaciekłością:
„Chrześcijaństwo to religia eksploatatorów”.
Rozmawiałem długo z inteligentnym wodzem bolszewików. Pytałem się, jak można
potwarzyć naukę, która uczyła kochać bliźniego? Powiedział mi:
„My wybaczamy tylko bogom umarłym, Chrystus jest żywym bogiem”.
Tak! Chrystus jest żywym Bogiem.
Nie wolno w Bolszewii dzwonić w dzwony cerkiewne. Pop nie ma prawa do życia, nic
mu nie wolno, nie ma kartek chlebowych, jest liszeńcem. Dziecko, które się modli, jest
wyrzucane ze szkoły. Człowiek, który się modli, traci posadę. Na każdym kroku uczucie
religijne jest najpotworniej obrażane. Cerkwie są walone. Każdy obraz religijny zamazywany.
Mnisi siedzą w więzieniach lub są setkami rozstrzeliwani. A na zakończenie dowiaduje się
cudzoziemiec, że: „u nas religia nie jest prześladowana”.
Ten, kto się u nas modlić oduczył, kto pacierza zapomniał, niech pojedzie do Rosji.
Tam mu się wargi same poruszą w modlitwie żarliwej.
KOBIETO, ZDEJM ZASŁONĘ!
Sprawy, które tu podejmę, należy rzucić na forum dyskusji międzynarodowej. Zabrać
tu głos powinni ludzie, którzy znają nie tylko Bolszewię, lecz znają Azję. Jest to niewątpliwie
dla przyszłości bolszewizmu i dla przyszłości świata cywilizowanego sprawa najważniejsza,
najistotniejsza. Chodzi o to, gdzie bolszewizm jest niebezpieczniejszy, w Azji czy w Europie?
Gdybym był dziennikarzem angielskim, zapewne miałbym więcej o Rosji do powiedzenia,
niż umiem to zrobić. Lecz na podstawie tego, co zaobserwowałem, gotów jestem budować
teorię, że w Azji. Jesteśmy bezpośrednim sąsiadem Bolszewii, niebezpieczeństwo
bolszewickie grozi jednak przede wszystkim państwom mającym swe terytoria w Azji.
Trzecie z moich pytań, z którymi pojechałem do Rosji, brzmiało:
„Jak się przedstawiają wpływy Azji na bolszewicką Rosję?”.
W stosunku do tego pytania już na terytorium bolszewickim przeżyłem różne
ewolucje. Z początku uznałem, że pytanie było zupełnie głupie, że żadnych wpływów Azji
nie ma, prócz mody noszenia „tiubetejek” na głowach. Później nawracałem jednak do
pierwszej swej intuicji. Obecnie formułuję swą odpowiedź w sposób następujący:
Nie możemy mówić o wpływie na Moskwę kultury czy wpływach ducha narodowego
ludów azjatyckich, bo bolszewizm niszczy odrębności kulturalne i niszczy przejawy
duchowych kultur. Jednakże wpływ Azji na Bolszewię da się usymbolizować w wyrazach
następujących: Stalin jest o wiele więcej Azjatą, niż był, niż mógł być i niż chciał być Lenin.
Przez cały wiek XIX inteligencja rosyjska dzieliła się na zachodowców (zapadników)
i słowianofilów. Dzisiejsi Eurazjaci są doskonałymi spadkobiercami słowianofilów. Łączność
z Europą i odrębność Rosji stanowiły tu tezy sprzeczne. Czym jest bolszewizm -
zapadniczestwem czy słowianofiłstwem?
Mógłbym tu odpowiedzieć, że całe to pytanie jest zbyt literackie, zbyt burżuazyjne i
kontrrewolucyjne, aby się nad nim zastanawiać. Chwilkę jednak pozostańmy z literaturą. Oto
genialny pisarz, katorożnik carski i genialny prorok i propagator rosyjskiego monarchizmu
(duchowy ojciec czarnej sotni - jak go zdaje się Stanisław Brzozowski pierwszy nazwał).
Dostojewski w Bratiach Karamazowych daje nam starego Karamazowa: szlachcica
rosyjskiego, pijaka i łajdaka. W towarzystwie innych pijaków idzie Karamazow przez ulice i
spotyka wałęsającą się po rynsztokach żebraczkę - karlicę, potworną w swym nieludzkim
kalectwie, prócz tego histeryczkę i kretynkę. Pijane towarzystwo zastanawia się, czy z taką
mógłby kto spełnić czyn miłosny. Stary Karamazow odpowiada, że gotów podjąć taki zakład.
Z tej cuchnącej sodomii, ze związku starego zdegenerowanego szlachcica z
obrzydliwą karlicą rodzi się Smierdiakow, który jest starego Karamazowa synem, lokajem i
mordercą.
Bolszewizm jest niewątpliwie zapadniczestwem. - Ojcem jego był Marks i książki
niemieckie czytane przez studentów w niebieskich mundurach i z guzikami o dwugłowych
orłach. Lecz bolszewizm jest przede wszystkim Smierdiakowem, zjawiskiem, zrodzonym z
sodomii pijanego intelektu z histerią chamstwa.
Bolszewizm to urbanizacja. Ideałem bolszewickiego raju - przyszłości będą fabryki,
maszyny, las kominów. Jak Mahomet obiecywał hurysy, tak bolszewizm obiecuje ci maszynę
potężną nad głową i radiogłośnik nad uchem o każdej godzinie dnia i nocy. Przekonanie, że
miasto jest więcej warte niż wieś, znalazło w konstytucji SSSR swój wyraz jaskrawy i
symboliczny. Jeden delegat do ciał centralnych reprezentacyjnych wypada na 25 tys. ludności
miejskiej i na 125 tys. ludności wiejskiej. A więc robotnik wiejski jest wart 5 razy mniej niż
robotnik miejski. To samo jest przy forytowaniu robotników miejskich na urzędy czy do
uniwersytetów.
Azji nie można zurbanizować, lecz Azję można zrewolucjonizować. Pisałem już, że w
uprzemysłowienie Rosji nie wierzę. Widziałem olbrzymie, gigantyczne, wspaniałe fabryki.
Podziwiałem rozmach w tej skali, w której one się budują. Podziwiałem „amerykańskość”
tempa. A w końcu coś zawsze nie klapuje i całość nie spełnia swego przeznaczenia. Nie
wierzę, aby przemysł innych krajów mógł być prześcignięty przez ludzi, których rządy
sprawiły, że w tak wielkim rolniczym kraju nie można dostać kawałka chleba, że
doprowadzili nędzę i brak wszystkiego do stanu nie widzianego przez stulecia, nie
widzianego i nie znanego podczas największych klęsk i wojen. Nie wierzę, że system
socjalistyczny może wyjść z próby zwycięsko, gdy na każdym kroku widzę całkowite
zwycięstwo nad tym systemem pokątnego, ściganego strachem śmierci przedsiębiorcy. Jakiż
wspaniały symbol, że państwo sowieckie sadzało do więzienia spekulantów, którzy płacili
włościaninowi za ziarno więcej niż państwo i potrafili przewozić ziarno do głodnych
prowincji. „Spekulant” płacił wytwórcy więcej, szmuglował i jeszcze zaopatrywał głodującą
prowincję, czyli ratował głodnych. Za to wszystko szedł do więzienia. Przyznam się, że to, że
siedzi on w więzieniu, nie jest dla mnie mocnym argumentem w prorokowaniu, że system
gospodarczy Sowietów zwycięży.
Dane o „spekulantach” tego typu zostały przeze mnie wzięte z książki Rwaczi i
kombinatory - „praktyki spekulacyjnego kapitału”, wydanej przez Komisariat
Sprawiedliwości Ukraińskiej Socjal. Sow. Republiki.
O ile więc nie wierzę, aby zasady ekonomiki przelękły się i poszły za rozkazami
zagniewanej rewolucji, o tyle boję się zrewolucjonizowania Azji. Weźmy Azję Północną,
weźmy przykład tej akademii dla ludzi z koła polarnego, którą powyżej opisywałem. Czy rząd
cesarski myślał kiedy o stworzeniu sobie takich propagatorów wśród jurt? Na wodach
lodowatych wzdłuż północnego brzegu Azji działają „kołchozy” łowu ryb. Widziałem
szczegółowe sprawozdania tych kołchozów. Gdy idzie do bolszewizmu człowiek Zachodu,
wykwalifikowany robotnik fabryczny musi dobrze się przełamać. Musi się rozstać ze swą
religią, którą znał i którą się przejął w jej formie wzniosłej, filozoficznej, subtelnej,
szlachetnej, poetyckiej. Musi się rozstać z dobrobytem, z flaszką wina czy piwa - ze swobodą
i liberalizmem swoich myśli i przekonań, ze swoim kanarkiem w klatce i białą serwetą na
stole, ze swoim futbolem - teraz będzie głodny i odrapany i będzie nawet po komunistyczną
gazetę stał w ogonku. Ale co ma przełamać w sobie taki obywatel koła polarnego, członek
„kołchozu” połowu ryb na Oceanie Lodowatym? Jego religia, jego bożki? Ależ to nie
wytrzymuje czterech działań arytmetycznych. Szkoła elementarna wywraca w nim jego
religię i to, co mu bolszewizm daje, te okruchy cywilizacji - wystarczą mu, aby stać się
katechumenem poglądów swego chlebodawcy. Siła bolszewizmu polega na tym, że uznaje w
nim brata. Narody azjatyckie były upośledzone, bolszewicy postępują z nimi, tak jak
postępowali z tym robotnikiem, którego opisałem, jak skończył fakultet historyczny i został
dyrektorem muzeum. Bolszewicy biorą jakiegoś Kirgiza czy Kałmuka i robią go ministrem.
Wyciągają przedstawicieli azjatyckich narodowości na najwyższe stanowisko w państwie,
tym narodowościom dają alfabety, szkoły, uniwersytety. Pewnie, że blagują tylko, że dają im
maszyny rolnicze. Ale każdy człowiek zrozumie, że gdy się taki kołchoz, o którym
wspominam, tam gdzieś organizuje, to wszystkie tubylcze jednostki inteligentniejsze, żywsze,
energiczniejsze, więcej wartościowe wciągają się do takiego kołchozu, zaczynają w nim
pracować. Innymi słowy: system bolszewicki solidaryzuje bolszewizm z selekcją ludzi i tę
selekcję ludzką przeprowadza. O ile w Rosji kułak czy inteligent jest przeciwnikiem
bolszewizmu, o tyle wśród tych dzikich plemion to, co bardziej wartościowe, jest za
bolszewizmem.
Z drugiej strony, zgodnie ze swoją ideologią popierania najniższych, bolszewicy, gdy
stwierdzą, że na jednym terytorium mają naród bardziej panujący, a drugi narodzik poddany
temu pierwszemu, to ten ostatni protegują i wszelkimi sztucznymi środkami wypychają
naprzód. Ale ta selekcja in minus działa podobnie jak powyżej opisana selekcja in plus.
Wytwarza ośrodki gorącej solidarności z Sowietami na terytorium Azji.
Na moje pytanie, co jest groźniejsze dla komunizmu w Azji, czy państwa
kapitalistyczne, czy też powstające azjatyckie nacjonalizmy - otrzymałem kategoryczną
odpowiedź od wybitnego bolszewika, że liczą się wyłącznie i jedynie państwa kapitalistyczne,
tj. Anglia, Francja, Japonia, Ameryka. Nie wiem, jak mam oceniać to wyznanie. Ale weźmy
jeden czynnik najwięcej groźny dla ekspansji Sowietów i przyglądnijmy się mu z daleka.
Myślę o islamie.
Jeszcze w 1927 r. pisałem studium o współczesnej Turcji. Nienawidzę Kemala Paszy.
Jest to realizator obrzydliwego nacjonalizmu w formie o wiele obrzydliwszej niż u samego
Wilsona. Nacjonalizmem nazywam doktrynę, że wystarczy mieć odrębny język i etniczną
wspólność, aby tworzyć samodzielne państwo. Nacjonalistyczna Turcja wyrzuca ze swego
terytorium narodowości, jak wypędziła Greków, ucieleśnia ideał „państwa narodowego” w
całej antyhistorycznej bezmyślności. Dawna Turcja, z kalifem, który miał wpływy na cały
świat muzułmański, była typowym przykładem państwa imperialistycznego, obecna Turcja
jest rekordowym przykładem, do czego prowadzi idiotyzm nacjonalistyczny. Ten nacjonalizm
występuje tam na właściwym tle antyhistorycznym, bezwzględnie demokratycznym,
antyreligijnym. Islam jest w Turcji prześladowany tak samo jak prawosławie w Rosji. O ile
więc dawna Turcja była źródłem potężnym dla aspiracji islamu, o tyle teraz stamtąd właśnie
wbija się islamowi walczącemu z bolszewizmem nóż w plecy.
Trzeba znać różnicę pomiędzy młodoturkami a kemalistami. Młodoturcy to byli
reformatorzy, było to coś w rodzaju naszych „patriotów” z epoki 3 Maja, ale młodoturcy nie
chcieli niczego się wyrzekać ze swych imperialistycznych, wielkopaństwowych,
historycznych tradycji. Enver - Bej poległ w wojnie z bolszewikami w Azji Środkowej w
1922. Kemal Pasza za cenę niepodległości kawałka czysto tureckiego wyrzekł się
wszystkiego. Istnienie Kemala to jeden z czynników niesłychanie ułatwiających bolszewikom
ich ekspansję w Azji.
Islam niewątpliwie mógłby być taką zaporą przeciw bolszewickiej ekspansji, jakich
mało znajduje komunizm w Azji. Dowodem jest choćby to, że o ile z prawosławiem
rozprawił się bolszewizm okrutnie i radykalnie, o tyle wobec islamu cofa się w niektórych
punktach. W niektórych krajach Kaukazu i Średniej Azji Sowiety uznawały nawet
małżeństwa zawarte według szariatu, a w Dagestanie przez pewien czas takie małżeństwa
szariackie były formą obowiązkową, której poddawać się musieli nawet komuniści. Teraz
tego już nie ma, lecz islam w życiu obyczajowym i publicznym odgrywa jednak daleko
większą rolę niż prawosławie.
Ale cóż ma islam poza sobą? Kemala, który go prześladuje i niszczy, Amanulaha,
który miał być Piotrem Wielkim, ale skończył nie na Petersburgu, tylko na skandalu, szacha
Rizę, który musi przede wszystkim walczyć z ciasnym retrogradztwem własnego
duchowieństwa. Retrogradztwo - ciemne, zacofane, tępe duchowieństwo islamu i innych
wyznań azjatyckich - to jedna strona medalu. Drugą zaś będzie fakt, że nacjonalizmy, które
się tam rodzą i mają być tą żywą siłą Azji, są tylko nacjonalizmami, czyli ruchami
zbiorowego egoizmu, bez wyższych idei, czyli ruchami nie uduchowionymi, jak kamalizm
właśnie. Dlatego może mają rację bolszewicy, gdy mówią, że jedno, co się tam liczy, to
państwa kapitalistyczne.
Wspomnieliśmy o retrogradztwie w Persji, w Afganistanie. Retrogradzi islamu toczą
walkę z emancypacją kobiet, taką jak toczyli nasi konserwatyści, dopóki się nie przekonali, że
gdy kobieta dostaje prawa wyborcze, to głosuje na księdza, Hindenburga i za księciem Walii.
Sowiety, przeciwnie, całą siłą solidaryzują się z emancypacją kobiety muzułmańskiej.
Dochodzą do wyników zupełnie imponujących! W Uzbekistanie 60% przewodniczących
sowietów wiejskich to kobiety. Będę następnie tłumaczył, że kobieta jest tymczasowym tylko
„poputczikiem” Sowietów. Na razie jednak można o kobiecie azjatyckiej powiedzieć
sowietom: „przez nią powstajecie”, przedtem, niż powie się: „przez nią zginiecie”. Zdejmują
z kobiety „czadrę”, zasłonę i znajdują w niej sojuszniczkę potężną.
Ostatecznie więc odpowiem na pytanie o wpływ Azji na Bolszewię, powołując się na
to, że zagadnienia azjatyckie odgrywają w SSSR o wiele większą rolę niż w cesarstwie.
Byłem zawsze przekonany, że z trzech dróg politycznej ekspansji Rosji: Zachód, Polska
(Katarzyna II), Bałkany (Aleksander II i Sazonow), Wschód azjatycki (Witte, a przede
wszystkim Wilhelm II jako doradca Mikołaja II) - najwłaściwszą była dla Rosji ta droga
ostatnia. Po niej właśnie kroczą Sowiety - na razie. Wpływ Azji? Odpowiem obrazowym
aforyzmem. Dostojnik, wiceminister, minister cesarski często jeździł do Nizzy, dostojnik
sowiecki często jeździł do Taszkientu, Samarkandy, Czyty.
CZCZONE ZWŁOKI CZY WOSKOWA LALKA?
Z tego, co pisałem, czytelnik już sobie ułożył odpowiedź na moje trzecie pytanie: jak
wygląda młodzież wychowana w przekonaniu, że uczucie religijne to coś w rodzaju histerii
płciowej. Nauki prawdziwej młodzież ta widzi niedużo. Nauki humanitarne polegają na
dawaniu uczniowi odpowiedniej umiejętności do wyciągania wniosków, do swobodnego
stawiania diagnozy i hipotezy. W Bolszewii nauka nie ma nic z tym wspólnego. Tam uczyć
się to znaczy umieć objaśniać wszystko - począwszy od wykopalisk archeologicznych, a
kończąc na obrazach Picassa - walką klas i stosunkiem do produkcji. Przypomina to więc nie
naukę właściwą, lecz raczej scholastykę, dialektykę religijną, jakiej uczono w zakonnych
szkołach średniowiecznych. Zabawne przykłady w rodzaju: „ile aniołów może się zmieścić na
głowie od szpilki”, znów odrastają w tej tragihumoresce socjalistycznej. Rolę, którą w sądach
spełnia „dynamika rewolucyjna”, która od sędziego żąda, aby wyrokiem swoim nie szedł w
kierunku wymiaru sprawiedliwości, jak się tego żąda u nas, lecz w kierunku pogłębiania
rewolucji, rolę tę wobec nauki spełnia wymaganie „dialektyki rewolucyjnej”, to jest nagięcia
każdej naukowej obserwacji do teorii Marksa i komplikacji Lenina.
Rezultat tego rodzaju scholastyki socjalistycznej jest w naszym pojęciu opłakany.
Dzieci w szkołach umieją bardzo mało. Ale bolszewicy mogą triumfować. Dzieci, które
wyszły ze szkoły bolszewickiej, nie potrafią rozumować inaczej jak właśnie tak, że wszystko
trzeba tłumaczyć walką klas. Kładę nacisk na te wyrazy „nie potrafią”, kładę ten nacisk z całą
siłą, na jaką mnie stać, wzywam czytelnika, aby się przejął, że dzieci te nie potrafią. One nie
potrafią wytłumaczyć sobie Szekspira inaczej jak na podstawie Marksa, nie potrafią
zrozumieć chrześcijaństwa inaczej jak rodzaju jarmarcznego oszustwa dla zamydlenia oczu
klasom pracującym, one nie potrafią myśleć, tak jak my myślimy swobodnie, niezależnie, bez
narzuconej na mózg czapki żelaznej.
Dziecko jest od zupełnego maleństwa wciągane w krąg pojęć bolszewickich. Oto są
tytuły gier w magazynie zabawek dziecinnych: „politlotto”, „dopędzić i przegonić”, „sierp i
młot”, „kołchoz”, „bój awiacyjny” itd.
Wpływ rodziny na dzieci jest ograniczony w czasie. Dziecko powinno spędzać czas
swój w szkole, a przedtem w żłobku. Tam też jada. Jednak sieć szkolna nie obejmuje
należytej ilości dzieci, wbrew statystykom sowieckim. Po samej Moskwie wałęsają się dzieci,
które do żadnej szkoły z powodu braku miejsca przyjęte nie zostały. Co zaś do żłobków, to
muszę powtórzyć następującą swoją obserwację. Zwiedziłem wspaniały „dom kultury” dla ro-
botników petersburskich koło Bramy Narwskiej. Dom został wybudowany przez
bolszewików, imponuje swoimi rozmiarami, jest tam pięć sal widowiskowych, po 2000
miejsc każda. Dom jest na ogół obliczony na 20 tysięcy robotników. „Każda kobieta -
tłumaczył mi oprowadzający - która tu przychodzi, może na czas swojego odpoczynku
zostawić swe dziecko w specjalnym żłobku naszego domu”.
Zobaczyłem, jak ta każda kobieta wygląda, gdy z kolei zaprowadzono mnie do tego
żłobka. Były to dwie salki, z których każda mogła pomieścić nie więcej od 15 do 20 dzieci.
Stało tam kilka łóżeczek i dwa czy trzy stoliki, trochę krzesełek. Zdziwiony, pytałem, gdzie są
inne pokoje. Dowiedziałem się, że to jest cały żłobek. Jest to obrazek bardzo dla sowieckich
stosunków charakterystyczny. Robi się coś, co na zewnątrz tak imponuje swoim rozmiarem, a
na wewnątrz wszystko „nie klapuje”.
W szkołach zbiera się ciągle wśród dzieci ankiety. Jest to użytkowanie małego dziecka
dla celów sieci szpiegowskiej. Dziecko musi wypełnić ogromne kwestionariusze, wypełnione
mnóstwem szczegółowych pytań co do sposobu życia rodziców. Kwestionariusze te są
materiałem dla GPU. Dziecko nie zdaje sobie nawet sprawy, jak często denuncjuje swoich
rodziców.
W Bolszewii wytworzył się stosunek do starszego pokolenia pełen politowania. U nas
się mówi: „on tego nie rozumie, to przecież dziecko”, w Bolszewii w identyczny sposób
mówi się i myśli: „to jest człowiek starszy, on tego zrozumieć nie jest w stanie”. Stan
faktyczny, że starsze pokolenie jest wrogiem bolszewizmu, musiał się tu odbić i dlatego
komunista partyjny nie wstydzi się tego, że jego stary ojciec i stara matka nie są komunistami.
„No trudno - oni wszystkiego nie są w stanie zrozumieć”. W stosunkach politycznych starość
występuje jako okoliczność łagodząca zupełnie podobnie, jak nasz kodeks karny nieletność
uważa za stan pomniejszający winę.
Na przystanku Kołosowo, pomiędzy Stołpcami a Niegorełoje, stoi pociąg.
Zardzewiała brama żelazna nad torem kolejowym rzuca zardzewiałe żelazne słowa:
„Pozdrowienie pracujących Zachodu”. Do wagonu wsiada czterech gepistów (GPU) w czap-
kach filcowych, zakończonych ostro w górze. Coś jest w tych czapkach z tajemnic Tybetu,
coś ze snów o okrucieństwie Iwana Groźnego. Szynele do kostek. Wchodzą jako wierna straż
rewolucji. Tam, po naszej stronie stała tablica schowana w zielonych krzakach, na białym tle
głosił amarantowy napis: „Niech żyje Rzeczpospolita Polska”.
Uważam to za niezręczność z naszej strony. Napis tego rodzaju pomniejsza i nasze
znaczenie, i rolę tej granicy, której pilnujemy. Na uniwersalizm sowiecki odpowiadamy
hasłem, które posiada znaczenie tylko dla nas, obywateli polskich. Jak gdybyśmy tylko dla
nas pilnowali tej granicy. Dlatego proponuję białą tablicę z krzaków usunąć, a równie śmiało,
jak bolszewicy, przerzucić przez tor kolejowy bramę z winogron - jako symbolu dostatku,
jako przeciwieństwa tej koszmarnej nędzy, która panuje w państwie socjalistycznym. Na
bramie tej umieścić słowa: „U nas zaczyna się swobodne życie swobodnego człowieka”.
Przecież według ideału sowieckiego jednostka sobie nie obiera pracy, zajęcia, zawodu,
lecz jej się to z góry wyznacza. Komunista zawsze to robi, co mu partia każe. Pan Arens,
naczelnik wydziału prasowego w bolszewickim min. spr. zagr. który zawsze był dyplomatą,
raptem został wysłany na Ural na kontrolera finansowego jakiejś fabryki. Bez winy z jego
strony - a tylko, jak mi opowiadano (absolutnie nie wiem, czy to prawda), w związku z
plotkami o udziale p. Arensa w porwaniu generała Kutiepowa. To się nazywa „porządek
dyscypliny partyjnej” i nikt nie śmie protestować, gdy go przerzucą Bóg wie gdzie, na sta-
nowisko zupełnie inne, do roboty, o której nie ma pojęcia lub która jest o wiele niższa od jego
kwalifikacji. Obok tego „porządku dyscypliny partyjnej” istnieje inny jeszcze porządek,
mianowicie „nadładunku partyjnego”. „Partijnaja nagruzka” wymaga, aby każdy komunista,
komsomolec, student, uczeń i nawet członek związku zawodowego pełnili pracę, za którą nie
dostają żadnego wynagrodzenia. Jest to praca czasami bardzo uciążliwa. Może do niej należeć
tak dobrze ciąganie worków na plecach przy wyładowywaniu wagonów, jak łapanie
„bezprizornych” po różnych dziurach.
Ci, którzy Rosji nie znali, a sądy swe o narodzie rosyjskim wypowiadają na podstawie
dziejów powszechnych, nie wiedzą, jak dalece indywidualistą był inteligent rosyjski -
Puszkin, Lermontow, Szczedrin, Turgieniew, Aleksy Tołstoj, Lew Tołstoj, Czechow - ależ to
indywidualiści, anarchiści. Nie pozwalali sobie nic narzucić, krytykowali ciągle siebie
wewnętrznie, czy dosyć są swobodni. Czasy wojny japońskiej. Oficer armii rosyjskiej -
będący jednocześnie powieściopisarzem, zresztą powieściopisarzem II klasy, autorem nie
mogącym sobie żadnych praw rościć do nadczłowieczeństwa - pisze nowelę, w której
apoteozuje szpiega japońskiego. Szpieg ten dostaje się do domu publicznego, przez sen,
spoczywając koło dziewczyny, woła: „Banzaj”. To go zdradza. Prostytutka wydaje go swemu
kochankowi, szpiclowi z ochrany. Japończyk wyskakuje z domu publicznego przez okno,
łamie nogę, lecz nadal zachowuje się jak bohater. Powtarzam: Japończyk w tej noweli
występuje bohatersko, cały czas znać było ciepłą sympatię autora, znać było podziw autora
dla swego bohatera. Taką nowelę pisywał oficer rosyjski podczas wojny japońskiej. Ciężko
odpokutowała inteligencja rosyjska za tę anarchiczność myśli, za brak zmysłu państwowego,
za zdradę swego Cesarza. Lecz to, co się dziś widzi, cóż za kontrast.
Jako na obrazek kontrastowy z tym rozpasanym liberalizmem noweli Kuprina
powołam się na taki przykład. Przez całą szerokość kamienicy widnieje wstęga z napisem:
„Toczy się czystka z aparatu budowy domów w Moskwie”. Co to znaczy? To znaczy, że w
instytucji budowy domów bada się, czy który z pracowników nie jest przypadkiem liszeńcem,
czy nie pochodzi z kułaków, czy naprawdę jest przekonań komunistycznych? Oczywiście,
podczas czystki najmniejsza przyczepka, minimalne podejrzenie będzie sankcjonowało
wydalenie, a więc i utratę prawa do kart chlebowych etc. Bo i tak trzeba się wylegitymować
odpowiednią ilością wydalonych pracowników. Ale, że „czystka” toczy się, tego się nikt nie
wstydzi, przeciwnie - o tym się krzyczało wesoło, radośnie, triumfalnie, wielką czerwoną
wstęgą przez całą szerokość kamienicy. Ludzie, radujcie się. Czystka się toczy.
I w starej Rosji tułała się myśl, że trzeba mieć jakąś młodzież, zsolidaryzowaną z
ustrojem. Służyły ku temu zakłady wychowawcze, uprzywilejowane, jak korpus paziów,
liceum, szkoła prawa. Namiastką wychowywania w przywiązaniu do dynastii było
wychowanie w uwielbieniu tradycji szkolnych, w uczuciach, że koleżeństwo szkoły
wojskowej czy pułku jest to rzecz święta. Ale to wszystko razem nie wytrzymuje żadnego
porównania z tym, co jest obecnie. Uprzywilejowana młodzież wydawała spośród siebie
książąt Kropotkinych, założycieli międzynarodowego anarchizmu, a jak dużo miała racji Ces.
Aleksandra Teodorówna, gdy twierdziła, że to Wielcy Książęta zrobili rewolucję w Rosji.
Dzisiejsza młodzież robotnicza w szkołach czuje także, że jest uprzywilejowana.
Tylko numeryczne znaczenie tego przywileju jest zgoła inne. Cechami tej młodzieży jest
antyreligijność i przywiązanie do ustroju Sowietów.
Dopiero na terenie SSSR człowiek w ostry i przejmujący sposób odczuwa, jak wielką
tragedią jest starość. Granica starczego wieku jest tam obsunięta bardzo nisko. Lat trzydzieści.
Człowiek trzydziestoletni dobrze pamięta czasy przedwojenne, dobrobyt, swobodę
„woluntarystyczną” (bo tak się po bolszewicku nazywa to, co nazywamy swobodą ruchów i
życiem swobodnym), swobodę myślenia, pisania, sztuki - w ogóle dobrze pamięta te niedobre
stare czasy, czasy cesarskiej tyranii, politycznego ucisku. Porównuje je z czasami „swobody”
bolszewickiej... nie rozumie młodego pokolenia. Wszystko się tak zmieniło. Jest taki dramat
Czechowa, gdzie stary służący płacze, gdy w ogrodzie wycinają stare drzewa wiśniowe. Taki
dramat przeżywa człowiek trzydziestoletni w Rosji obecnej na każdym kroku. To go postarza.
Stoimy wobec fenomenu, że okoliczności życiowe uprawiają intensywny proces starzenia
ludzi przedwojennych. System bolszewicki to swego rodzaju masowy Woronow a rebours.
Młode pokolenie nie ma kątów porównania, jest przekonane, że dawniej było gorzej,
czuje się uprzywilejowane. Romantyzm, idealizm, erotyzm, uczucia dla kobiety, trójkąt
małżeński - to są wszystko cechy, którymi pogardza. Ideologię bolszewicką rozszerza i
ukonsekwentnia ponad głowami swoich nauczycieli. Pisałem o uczuciach koleżeństwa. Jak
wszystko w starej Rosji, święcie pielęgnowane uczucia koleżeństwa zwracały się przeciwko
przełożonym, przeciwko władzy. W nowej szkole nowej Rosji nie ma „podpowiadań”, nie ma
tego, aby koledzy pomagali sobie nawzajem oszukiwać naukę. Przeciwnie. Na to miejsce
wystąpiła „samokrytyka”. Pisałem już o socjalistycznych rywalizacjach jako o potężnym
czynniku psychologicznym, który wprzęgła maszyna sowiecka do swej pracy w atmosferze
rewolucyjnej. Nie należy zapominać o drugim przykładzie tej samej metody. Jest nią
„stiengazieta”. Każda klasa w szkole ma swoją gazetę ścienną, w której omawia zachowanie
się swoich kolegów, wytyka im błędy, krytykuje siebie. Ten system samokrytyk i gazet
ściennych jest wszędzie, w urzędach, w fabrykach, nawet w wojsku, każda kompania, bateria
czy szwadron mają swoją gazetę ścienną. Widziałem gazetę ścienną w redakcji „Izwiestii”.
Redagowana była przez zecerów. Tego dnia, jak ją oglądałem, jeden ze współpracowników
redakcji napisał artykulik, w którym ciągle powtarzał wyraz „wzrost”, „rósł”, „rosną” itd.
Artykulik ten był przyklejony, powtarzające się wyrazy były podkreślone, a obok była
narysowana jaskrawa karykatura autora błędów stylistycznych, a nad wszystkim widniał
nagłówek: ,jak »rósł« towarzysz X”. Istotnie, „towarzysz X” (nazwiska sobie nie zano-
towałem) był na karykaturze przedstawiony z wyciągniętą szyją i podskakujący na nóżkach.
Bolszewizm, socjalizm - te rzeczy obecny ustrój ukonsekwentnia, czyli sprowadza do
oczywistego absurdu. Mówi się o zniesieniu pieniędzy, próbowano wieś zamienić na komunę
życiową, dąży się do tego. Ale w jednym, jedynym miejscu bolszewicy nie są konsekwentni.
Oto zniesienie własności, życie w kolektywie, do którego z takim trudem i z takim
cierpieniem chcą bolszewicy zmusić każdego swego obywatela - nie da się, moim zdaniem,
przeprowadzić bez wspólnoty kobiet, bez nieuporządkowanej poligamii i poliandrii. Tego
jednak nie ma i linia rozwoju stosunków pod tym względem idzie raczej w kierunku
odwrotnym, reakcyjnym.
Przyczyną jest kobieta.
Nie dlatego, abym wierzył w to, że kobieta instynktownie staje w obronie monogamii.
Nie! Kobieta walczy tu nie o swego własnego męża, lecz o swoje własne dziecko.
Nawodnienie Bolszewii „bezprizornymi” już mija. Bezprizornych prawie nie ma, w
porównaniu do tego, co było dwa lata temu. Zresztą bezprizorni w dużej części byli dziećmi
ludzi wytrąconych z życia normalnego przez czasy wojennego komunizmu, ludzi rozstrzela-
nych. Kobieta uzyskała w Bolszewii równouprawnienie nie tylko prawne, bo w tym państwie
norma jurydyczna nie ma żadnego znaczenia, lecz równouprawnienie faktyczne. Nawet
oficerem w armii może być kobieta i jest kobieta. Widziałem oficerów kawalerii - kobiety.
Lecz już pisałem, że moim zdaniem ten sojusz trwa tylko do czasu. Bolszewicy dziś za
największych swoich wrogów uważają: ideę wielkomocarstwowości rosyjskiej
(wielikodierżawnoje tieczienje) oraz instynkty małomieszczańskie. Tego, co się nazywa
małomieszczańskim instynktem, nie wypędzi się z kobiet. Tutaj rewolucja stanie przed ścianą
nie do przekroczenia. Kobieta nie wyrzeknie się posiadania małego dziecka na własność.
Wyrazy idealizm, idealista są na terenie Sowietów wyrazami obelżywymi i
obraźliwymi. Na zebraniu literatów komunistycznych powiedziałem: ,ja idealistami nazywam
ludzi, którzy głodują, którzy nie mając w co się ubrać, wszystko to znoszą z zapałem, dlatego
że idzie naprzód piatiletka!”. Istotnie, inaczej nie mogę nazwać bolszewików jak idealistami.
Samo istnienie tego olbrzymiego państwa, które dobrowolnie wije się w męczarniach
koszmarnej nędzy, jest dowodem, że ten, kto twierdził, że życie klas, społeczeństw, narodów
regulują względy ekonomiczno - materialne, jest ostatnim głupcem. Gdyby tak było, skądże
by się wzięło to zjawisko 160 milionów ludzi żyjących dobrowolnie w nędzy?
Tak samo teza, że epoka religii minęła, nie znajduje sobie potwierdzenia w państwie
Sowietów. Czytelnik europejski nie zawsze wie, co to są „moszczi”. Jest to ciało świętego
zabalsamowane, do którego odbywały się pielgrzymki pobożnych. „Ta sama religia, te same
moszczi” - mówiła mi ze skrzywieniem ust jedna dama w Moskwie. Istotnie - przed
mauzoleum Lenina, które jest pośrodku „krasnoj płoszczadi”, ciągnie się kolejka chcących
oglądać zabalsamowane ciało wodza aż do cerkwi Wasyla Błażennego i tam się jeszcze
zagina. I tak od śmierci proroka dzień w dzień, dzień w dzień. Ileż to dziesiątków milionów
ludzi przeszło koło szklanego sarkofagu. Ale nie nad tym chciałem się zastanawiać. Oto
głucha, uporczywa wieść utrzymuje, że Lenin leżący tam, któremu nie wolno się dobrze
przypatrywać, nie jest Leninem, ale tylko manekinem z wosku. Nie chcę roztrząsać, czy to
prawda, czy nieprawda. Chodzi o to, że głoszenie tej wieści stanowi w Moskwie zbrodnię
stanu najcięższej kategorii. Gdyby się jednak okazało, że to prawda, że to tylko manekin, to
znaczenie takiego sprawdzenia nie byłoby dla Sowietów sprawą o charakterze muzealnym. O,
bynajmniej! Byłaby to sprawa polityczna największej wagi, sprawa konstytucyjna, sprawa
ustrojowa. Jakoś to wszystko nie da się ułożyć w formy państwa i społeczeństwa wyłącznie
materialistycznego.
PALIMPCEST
Ktoś wymyślił, a mnóstwo ludzi powtarza, że z muzeami bolszewicy obchodzą się
kulturalnie. Jest to największe głupstwo, jakie można powiedzieć. Bolszewicy, istotnie, nie
posiekali Rembrandtów z Ermitażu w paski i nie rozdali ludności na onuce. Jeśli ktoś to
uważa za zasługę, to nie będziemy się z nim kłócili. Ale już meble z pałaców carskich są
wynoszone do klubów robotniczych i tu oczywiście niszczone przez publiczność. Ale już
Pałac Zimowy w Petersburgu z jego pięknymi posadzkami zmieniony na muzeum rewolucji,
co dzień tłuczony tysiącami bucisk, niszczony bezmyślnie i obrzydliwie. Wreszcie najładniej-
szy gobelin, najładniejszy obraz może być w każdej chwili zastawiony, zasłonięty przez
tablicę z przyklejonymi groszowymi fotografiami rewolucyjnymi. Objaśnianie arcydzieł
sztuki we wszystkich pięknych muzeach Rosji odbywa się wyłącznie na płaszczyźnie
propagandy antyreligijnej i antyburżuazyjnej.
Dodajmy do tego sprzedaż płócien i arcydzieł sztuki szeroko uprawianą przez
bolszewików. Przedmioty sztuki są wywożone za granicę i tam sprzedawane, aby uzyskać
pieniądze na uprzemysłowienie kraju.
Zachowam swój obiektywizm do końca. Przyjechałem do Moskwy i Petersburga
prosto z Rzymu. Tkwiły mi w pamięci ruiny świątyń, łaźni, budowli pogańskich, rozbierane,
łamane przez wyzwolone chrześcijaństwo. Także tam zginęło dużo, dużo przedmiotów sztuki
kultury antycznej.
Tylko jest różnica.
Chrześcijaństwo burzyło to, co się sprzeciwiało idei ducha. Bolszewizm burzy i dławi
to, co się sprzeciwia najbardziej materialistycznemu pojmowaniu świata.
Śmieszni jednak są ci ludzie, jak Bruno Jasieński, którzy nienawidzą chrześcijaństwa,
są bolszewikami, zachwycają się światem pogańskim, światem kultury antycznej. Cóż to za
śmieszne, głupie nieporozumienie. Świat antyczny był światem kultury, światem
artystycznego piękna. Bolszewizm całą siłą swej gruboskórnej ideologii zwraca się właśnie
przeciwko takiemu światu. Bolszewizm jest zaprzeczeniem, jest walką z kulturą artystyczną,
kulturą rozmyślań o pięknie. Pogaństwo dla wybudowania jednego budynku gotowe było
posłać na śmierć tysiące niewolników. Bolszewizm dla ocalenia jednej fabryki gotów jest
oddać na zniszczenie nie jedną katedrę w Reims, lecz wszystkie katedry Europy i wszystkie
rzeźby świata.
Nie ma większego rozpięcia jak świat antycznej kultury i niszczyciele wszelkiej
kultury, dobrobytu, swobody człowieka - bolszewicy.
Chciałbym odpowiedzieć na swoje piąte i ostatnie pytanie o palimpceście. Czytelnik
znalazł już jednak sobie sam rozwiązanie w tym, co pisałem o „poputczikach”, i w tym, co
pisałem o polityce narodowościowej Sowietów. Widzieliśmy, że literatura i w ogóle sztuka są
podporządkowane w sposób gruboskórny wymaganiom propagandy walki klas oraz
aktualnym potrzebom państwa sowietów. Sztuka wolna jest gnębiona, a specjalnie gnębione
jakiekolwiek objawy związku ideowego z dawną literaturą rosyjską. W stosunku do
mniejszości narodowych bolszewicy uprawiają politykę, którą nazwę „Demjanowa ucha”.
Tymi słowami nazwał Kryłow swoją bajkę, w której gościnny gospodarz tak uracza swego
gościa zupą z ryby, tak wpycha w niego coraz to nowe łyżki tego przysmaku rosyjskiego, że
gość, nieszczęśliwy, ucieka i od tego czasu... gościnnego Demjana nigdy nie odwiedza.
Mniejszości narodowe, od największej, bo ukraińskiej począwszy, w dziedzinie językowej
otrzymały od Sowietów więcej, niż mogły strawić. Kazano Rosjanom rodowitym na teryto-
riach uznanych za mniejszościowe mówić po ukraińsku, białorusku, tatarsku, kazano im
mówić w narzeczach, które wczoraj jeszcze nie miały swego alfabetu. W ten sposób,
powtarzam, dano mniejszościom narodowym w dziedzinie językowej więcej, niż te mogły
strawić. Lecz za tę cenę zabito w nich rozwój właściwego nacjonalizmu, właściwego
patriotyzmu. Zrealizowano hasło Stalina, że powstająca kultura tych narodowości będzie na-
rodowa co do formy, sowiecką w treści.
Tego z Rosjanami zrobić nie można. Była oczywiście niemożliwą jakakolwiek
polityka „rozszerzania” praw językowych języka rosyjskiego. Poza tym siła i jakość narodu
wielkorosyjskiego nie da się porównać z innymi narodami Sowietów. Neopatriotyzm rosyjski
zawisł nad głową Sowietów jak miecz Damoklesa. Nie mówię, aby ten ruch neopatriotyczny
rosyjski w Sowdepii dziś istniał. Pisałem już, iż to społeczeństwo jest w 70% wrogo
usposobione do władzy, lecz zupełnie bezsilne, bierne. Ale ten patriotyzm może się odrodzić.
Mogą przyjść wstrząśnienia, które go obudzą. Jedyną sukcesorką ideologii bolszewickiej,
nawet wśród młodzieży, może być rosyjska ideologia wielkomocarstwowa. Osobiście gotów
jestem ryzykować przypuszczenie, że z podkładem historycznym, wielbiącym Iwana III i
Piotra, a nawet Mikołaja I, z odcieniem monarchicznym.
Jadąc do Bolszewii, rozmawiałem z jednym z bolszewików, oficjalnie mieszkających
w Warszawie, tłumacząc mu swoją teorię palimpcestu, że pod górną warstwą bolszewicką
znajdę w Bolszewii dolną warstwę starorosyjską, niezmiennie rosyjską. Nie wiedziałem
wtedy, że zapowiedź takich poszukiwań brzmiała prowokacyjnie, że chciałem dowodzić
istnienia tego, co najbardziej jest gnębione i prześladowane. Również nosiłem się przed
wyjazdem do Rosji z zamiarem napisania szkicu o jednym ze współczesnych
powieściopisarzy sowieckich, pt. Szlacheckie szczenię. Pisarz ten napisał dużo rzeczy
antyburżuazyjnych, lecz oto ja chciałem wykazywać, że w smugach jego pióra znajduje nitki,
które usprawiedliwią mój tytuł. Nie napiszę takiego artykułu przez prostą ludzką
przyzwoitość. Pisarz, o którym myślałem, już był aresztowany, a mój artykuł byłby
przygotowaniem aktu oskarżenia, które by sobie przetłumaczyło GPU.
Tyle co do palimpcestu.
TERROR
Czy mogą przyjść wstrząśnienia na Sowiety, które by zachwiały ich potęgą?
Przyznam się, wolę o Bolszewii podawać informacje niż budować teorie i hipotezy.
Tak trudno konstruować hipotezy, stojąc na tym wulkanicznym gruncie, gdzie ziemia drży
pod nogami, gdzie wszystko co chwila się zmienia.
Przypuszczam jednak, że terror centralny, że rzucanie bomb na członków rządu, na
WCiK, na instytucje i urzędy centralne moskiewskie zrobiłoby swoje. Bardzo przepraszam
nasze MSZ, że w stosunku do państwa sąsiadującego z nami puszczam się na tak drażliwe
rozmyślania. Ale po pierwsze w Moskwie napatrzyłem się i nasłuchałem tylu zachęt do
rewolucji wszechświatowej i tylu urągań naszemu państwu, że gdybym wprost nawoływał do
terroru, to jeszcze bym był kryty zasadą wzajemności, i to z nawiązką. Lecz ja tego nie czynię
tylko z obowiązku sprawozdawcy, rozpatrując pytanie: „co się stanie z Sowietami?”, chcę
przewidzieć wszystkie możliwości.
Przypuszczam, że terror centralny, odpowiednio intensywnie stosowany, byłby
bolszewikom o wiele więcej zaszkodził, niż zaszkodziły rządowi rosyjskiemu bomby miotane
swego czasu w Plehwego, Sipiagina etc. Różnica polega na poczuciu pewności władzy.
Bolszewicy nie mają w swym państwie silnych organizacji antybolszewickich. Rząd cesarski
był podminowany organizacjami wywrotowymi. A jednak rząd cesarski był władzy pewny.
Przeceniał o wiele swe znaczenie. Cesarz Mikołaj II jeszcze w Tobolsku obawiał się, że go
Niemcy chcą porwać, aby podpis jego na traktacie brzeskim otrzymać. Mieliśmy tu więc
przesadne poczucie władzy. Otóż rzecz dziwna! Bolszewicy nie tylko tego uczucia nie mają,
lecz ciągle mówią i myślą o niebezpieczeństwach grożących ich władzy. Niebezpieczeństwo
obalenia bolszewizmu ma coś z widziadła sennego, nie wiadomo skąd powstaje, ale męczy i
dusi jak koszmar nocny.
Pisząc tak, znowu myślę wyłącznie o „starych” bolszewikach. Zwracałem już uwagę,
że między starymi bolszewikami a młodzieżą bolszewicką zachodzi ogromna różnica.
Młodzież bolszewicka wyprzedziła swoich wodzów w przyjęciu ostatnich konsekwencji
doktryny i jej stosowania. Młodzieży się oddaje coraz liczniejsze i coraz wyższe posterunki w
pracy państwowej, co znaczy w Bolszewii: w pracy w ogóle. Lecz przecież najwyższe
stanowiska, powiedzmy „sownarkom” SSSR, czyli Rada Ministrów w Bolszewii dotychczas
jeszcze obsadzona jest ludźmi starymi. I na tych to ludzi padające bomby zrobią wrażenie.
Nie chcę bynajmniej upraszczać zjawiska, mówić „przestraszą się” - czy coś podobnego.
Wobec jednak poczucia „niepewności władzy”, które ci ludzie noszą w sobie (ciągłe myśli o
wojnie, o umacnianiu władzy, o zamachach na władzę wewnątrz kraju), ci ludzie przy widoku
bomb załamią się psychicznie, jak się załamał swego czasu Ludwik Filip, jak się załamał
Alfons XIII.
Wtedy to, co stanowi dziś centrum władzy, stanie się centrum paniki. Panika ta
promieniować będzie od punktu centralnego, od nerwów władzy, od mózgu władzy. Może to
sparaliżować cały organizm.
Za pięć, za dziesięć lat młodzież obejmie już wszystkie stanowiska w Sowdepii. Tak
w sprawie niebezpieczeństwa wojny, jak i niebezpieczeństwa terroru czas pracuje na
bolszewików.
Raz jednak chciałbym powtórzyć, aby jak najwięcej swoją myśl uwypuklić, że
ogromna ilość myśli i pracy skierowana jest przez bolszewików ciągle i ciągle na
zabezpieczenie swej władzy. Kołchozy, piatiletka, zreorganizowanie przemysłu - cóż to jest
pod kątem widzenia psychologicznym? Tym samym co owo przewożenie z miasta do miasta
mebli, zabranych u osób prywatnych. Tak samo, jak już dziś nikt nie odszuka w Związku So-
wieckim swego krzesła czy swojej komody, którą zostawił w Woroneżu, tak i cała Rosja jest
zmieniona tak, aby jej „rodzona matka nie poznała”, aby powrót do „starych czasów” był
technicznie niemożliwy.
Co do niebezpieczeństwa terroru, to zdaje się, że bolszewicy mogą się go nie obawiać.
Jest wprost niepodobieństwem zorganizować na emigracji czy w Bolszewii spisek, który by
nie miał w swym środowisku prowokatora. Dawne partie rosyjskie także miały prowokatorów
moc, a bolszewicy ten system wysoce udoskonalili. Dawny rząd cesarski postępował z
przestępcami politycznymi w rękawiczkach - oczywiście w porównaniu z dzisiejszym.
Wreszcie za czasów caratu przestępca polityczny nosił na sobie pewne moralne „tabu”.
Pomagał mu się ukrywać każdy szlachcic, każdy kupiec, każdy inny burżuj - chociaż był to
człowiek dążący do zniszczenia burżuazji. Dzisiejszego kontrrewolucjonistę pierwszy
spotkany komsomolec czy komsomołka chwycą za gardło.
Nie wierzę, aby emigracja rosyjska na serio była siłą zdolną do walki z Sowietami.
Zresztą słyszałem wersję, że gen. Kutiepow przygotowywał walkę terrorystyczną i dlatego
został porwany. Bolszewicy porwą lub zabiją każdego, kto będzie naprawdę niebezpiecznym
przeciwnikiem. To należy do tych wersji, o których się mówi: si non e vero, e bene trovato.
PRZYSZŁOŚĆ
Raz jeszcze powtórzywszy swoją niechęć do zajmowania się teoriami o Rosji, zamiast
informacjami o Rosji, muszę jednak uszeregować swoje wrażenia i przypuszczenia.
Co się stanie z tym imperium?
1. Najbardziej prawdopodobny mimo wszystko wydaje mi się upadek Sowietów z
powodu jakiegoś bardzo trudno dającego się przewidzieć kataklizmu. Nie można przecież
przypuścić, że długo może istnieć społeczeństwo karmione wyłącznie morfiną. Te ciągłe
zmiany, ta rewolucyjność wprowadzana w życie codzienne są przecież psychologicznie tym
samym co morfina. A to zabija, a nie usposabia do życia.
2. Drugą ewentualnością jest zwycięstwo Sowietów i idei bolszewickiej nad całym
globem. Prowadzą ku temu dwie drogi: infekcja, którą nazwę krótkowzrocznością kupiecką, a
która zatruwa defensywę naszego świata wobec bolszewickiej agresji, i infekcja, którą nazwę
ideową, a która ułatwia bolszewikom ofensywę ideową w głąb naszego świata.
3. Trzecią byłaby możliwość współistnienia, współżycia świata kapitalistycznego i
bolszewickiego. Z taką rewolucyjnością, jak dziś, współżycie naszych światów możliwe jest
może lat 10, może piętnaście, dwadzieścia. W końcu skończy się na agresji z ich strony.
Zarówno Nep, jak i piatiletki to są właściwie tylko „pieredyszki” z ich strony.
INFEKCJA KUPIECKA
Jest to mój osobisty pogląd na dzieje psychologii politycznej średniowiecza, czasów
nowożytnych i czasów naszych, którego nie chcę tu ani uzasadniać, ani pogłębiać. Dzielę tę
psychologię na szlachecko - militarną i mieszczańsko - kupiecką. Podział ten idzie od wieków
średnich. Twórczą politycznie była, moim zdaniem, pierwsza psychologia. Odpowiada ten
mój podział podziałowi ambicji władzy i żądzy pieniędzy. Moim zdaniem nie ekonomika,
lecz polityka, czyli zagadnienia władzy, rządziła światem. Polityka, czyli władza, stwarzała
dopiero taką czy inną koniunkturę gospodarczą. Najwybitniejszym przedstawicielem
psychologii militarnej był Napoleon. Czasami największej hegemonii ducha kupieckiego są
czasy obecne, od traktatu wersalskiego 1919 r. począwszy.
Przechodząc z gruntu aforyzmów na grunt felietonu, zacytuję tu wierszyk, który
znalazłem w pamiętnikach jednej z najbardziej ciekawych osobistości politycznych w Polsce.
Wierszyk ten tak właśnie rysuje stosunek psychologii militarnej do kupieckiej, jak ja to
rozumiem. Bardzo głęboki jest ten wierszyk, zresztą oparty na Puszkinie.
Wsio majo - skazał bułat
Wsio majo - skazało złato
Wsio woźmu - sakzał bułat
Wsio kuplu - skazał złato
Paszoł won - skazał bułat
I pajdu - skazało złato
Wszystko moje - orzekł miecz
Wszystko moje - rzekło złoto
Wszystko wezmę - orzekł miecz
Wszystko kupię - rzekło złoto
Pójdziesz precz - orzekł miecz
A no pójdę - rzekło złoto.
Torysi i liberałowie są w jednych i tych samych stronnictwach. Czasami tych, co są
tylko reprezentantami psychologii pieniądza, uważa się za konserwatystów. W Polsce
stronnictwo prawicowe - „Narodowe” - jest jednocześnie skrajnie probolszewickim
stronnictwem w polityce międzynarodowej. Uważam jednak tych tylko za prawdziwych
konserwatystów, którzy te zmieszane między sobą elementy potrafią rozróżnić.
Kupiec jadący do Bolszewii nie rozumie, że reprezentuje stronę nierówną, nierównie
słabszą. On chce tylko zarobić, on tu przyjechał tylko ze swą wagą kupiecką. Ma do czynienia
z człowiekiem zakutym jak w żelazo w swoją ideologię agresji socjalistycznej.
INFEKCJA IDEOWA
Powołam się tutaj na przykład blisko mnie obchodzący, bo na przykład wrażenia,
które uczyniły moje artykuły. Prawda, że posiałem prawdę, bo uważałem, że każde
przeinaczenie prawdy zwiększa niebezpieczeństwa, które nam grożą ze strony bolszewizmu.
Ale właśnie dlatego, że pisałem prawdę, przedstawiłem całą ohydę życia bolszewickiego,
tego człowieka, którego nie tylko, że jest głodny i źle odziany, ale przede wszystkim ma myśl
trzymaną w obcęgach. Człowieka trzymanego w najgorszej katordze, bo katordze myśli.
I oto ze strony poważnej, ze strony jednego wielkiego człowieka słyszałem zdanie, że
moje studia działały zachęcająco do bolszewizmu. Czytałem wreszcie artykuł jednej pani, w
którym ona, wyrażając się o mojej osobie bardzo pochlebnie, czyni ze mnie wprost
propagatora bolszewizmu.
Nie umiem sobie tego zjawiska inaczej wytłumaczyć, jak bakcylem infekcyjnym
bolszewickim, swego rodzaju chorobą mózgową, którą można spotkać u ludzi zajadających
białe bułki i pijących kawę z kożuszkiem nad Sekwaną, nad Wisłą, nad Tamizą. Anatol
France, ten wielki poganin, chwalił bolszewizm! Skąd powstaje ten bakcyl? Mam śmiałość
powiedzieć, że z przesytu dobrobytu. Tu u nas mówi się o nędzy, bezrobociu, kryzysach
ekonomicznych, sytuacji katastrofalnej. Pojedźcie do Bolszewii. Wtedy to wszystko, co się u
nas dzieje, nazwiecie jednym wyrazem: przesyt dobrobytu.
POJEDŹCIE DO BOLSZEWII
Raz jeszcze: pojeździe do Bolszewii. Jakże na tamtym terytorium wydadzą się wam
małe nasze spory.
Litwa kowieńska - przecież to państwo według bolszewickiej terminologii kułackie,
państwo, gdzie każdy się modli, państwo katolickie.
Niemcy - państwo chrześcijańskie, kulturalne. Jakże niepotrzebnie, jakże dziwnie
wyglądają te spory wobec tego niebezpieczeństwa, które nam stamtąd grozi.
PRZYPADKOWA ROZMOWA W POCIĄGU
Kilka słów o książce Sokołowa: Morderstwo cesarskiej rodziny rosyjskiej.
Po oswobodzeniu Jekaterynburga od bolszewików władze rosyjskie w dniu 30 lipca
zleciły sędziemu śledczemu do spraw wagi szczególnej, panu Nemetkinowi, przeprowadzenie
śledztwa w tej sprawie. Pan Nemetkin był sędzią rezydującym w Jekaterynburgu i nie chciał
prowadzić tej sprawy bez wymaganej przez rosyjski kodeks procedury, zlecenia prokuratora
odnośnego sądu. Następcą jego był członek sądu, pan Siergiejew, a tego znów następcą był
sam Sokołow, sędzia śledczy sądu w Omsku. Badania swe, charakteru ściśle sądowo -
śledczego, wraz jednak ze swymi, osobistymi rozważaniami o charakterze historycznym, a
nawet historyczno - politycznym, wyłożył w książce, której tytuł powyżej cytowałem.
Na wstępie tej książki pan Sokołow podkreśla z naciskiem:
„Nie pretenduję do znajomości wszystkich faktów ani też ujawnienia prawdy całej.
Twierdzę tylko, że ze wszystkich jestem jedynym, który do tej prawdy podszedł najbliżej”.
Do tych słów, pisanych w roku 1924, historia nic już nie mogła dodać. Nie możemy
przecież ani na chwilę brać poważnie fantastycznych dziejów pani Czajkowskiej,
pretendującej do tego, iż jest córką Mikołaja II Anastazją, jakkolwiek nie mówiącej ani po
rosyjsku, ani po angielsku, nie pamiętającej nazwy żadnego miasta w Rosji, prócz
Petersburga, wreszcie zdemaskowanej przez rodzoną siostrę jako Anna Szanckowska ze
Śląska. Ustalone przez pana Sokołowa wyniki dochodzeń, dzięki niezwykłemu zbiegowi
okoliczności, trzeba kilku szczegółami uzupełnić.
Pan Sokołow ustalił nazwiska straży, która pilnowała rodzinę cesarską w
Jekaterynburgu, i nazwiska te znajdujemy w jego książce. Dotyczą one jednak tylko
oddziałów sformowanych w fabryce Złokasowowów oraz fabryce Syssert. Według badań
pana Sokołowa oddziały te na kilka dni przed popełnieniem morderstwa były odsunięte do
pełnienia służby zewnętrznej w ogrodzie koło częstokołów, natomiast służbę wewnętrzną, pil-
nowanie bezpośrednie cesarza i jego rodziny, objęli czekiści. Kiedy dokładnie to się stało, pan
Sokołow tego nie ustalił, powiada on tylko na 172 stronicy swojej książki, że w pierwszych
dniach lipca dotychczasowy komendant domu Ipatjewa, Awdiejew, został zamieniony przez
Jakuba Jurowskiego, którego pomocnikiem był niejaki Nikulin. Następnie pan Sokołow pisze,
że kilka dni później dołączyło się do nich (Jurowskiego i Nikulina) dziesięciu ludzi, którzy
zamieszkali na parterze w pokojach nr 2, nr 4 i nr 6.
Nazwisk tych panu Sokołowowi nie udało się ustalić. Ustala on jednak na dalszych
kartach swej książki, że byli to czekiści i że pod przywództwem Jurowskiego dokonali
samego aktu zbrodni. Pan Sokołow uważa za ich przywódcę Jakuba Jurowskiego - Żyda.
Książka jego zawiera, moim zdaniem, zbyt mało danych, aby przeczyć temu, czego się
dowiedziałem, że właściwym dowódcą bandy tych czekistów był nie Jurowski, lecz niejaki
Griszka Suchorukow. Imię Griszka byłoby więc dla ostatniego Cesarza Wszechrosji
prawdziwie fatalne. Mój rozmówca wymienił mi nazwisko Jurowski, lecz nie jako
„głównego”. Muszę tu zauważyć, że Sokołow bardzo podkreśla, że wśród tych dwunastu
czekistów było kilku Łotyszy, wypowiada przypuszczenie, że był tam jeden Węgier, cytuje
wierszyki napisane na ścianie po niemiecku. Specjalnie pytałem się o Węgra. Mój rozmówca
wytłumaczył mi, że żadnego Węgra i w ogóle żadnego byłego jeńca wśród nich nie było. Był
to „północny oddział karzący” - „Siewierno - karatielnyj otriad czeka”. Sądzę, że nacisk,
który czynił pan Sokołow na obecność cudzoziemców wśród bandy morderczej cesarza, bez
przytaczania zresztą istotnych danych po temu, wynikał z patriotyzmu pana Sokołowa - przed
którym schylam głowę. Boleję nad tym, że te iluzje będę rozsiewał i raz jeszcze zaznaczę, że
używając wyrazu „iluzje”, używam go bez cienia złośliwości, lecz z największym szacunkiem
i szczerym współczuciem. Oświadczam, że rozumiem doskonale patriotyzm monarchiczny
nieszczęśliwej starej Rosji.
Skoro jestem przy omawianiu sentymentów pana Sokołowa, muszę w charakterze
dygresji oświetlić jeszcze jedną hipotezę pana Sokołowa, którą wyłuszcza w swojej książce,
zresztą nie stosującą się do terenu bezpośrednich jego badań sądowo - śledczych, to znaczy do
terenu Jekaterynburga. Otóż przez całą książkę pana Sokołowa przewija się przekonanie, że
niejaki Jakowlew, który wiózł cesarza, cesarzową i wielką księżniczkę Marię, był agentem
niemieckim, który chciał ocalić cesarza. Ponieważ jednak okazało się, że cesarz oferty
niemieckiej nie przyjął, więc Jakowlew porzucił cesarza w Jekaterynburgu. Nie wdając się w
bliższy rozbiór tej hipotezy, opowiem tylko, że zapytałem się mego rozmówcę, czy znał
Jakowlewa, który wiózł cesarza z Tobolska do Jekaterynburga. Odpowiedział mi, że znał, i
podał mi nawet obecny adres tego Jakowlewa, mianowicie mieszka on w miejscowości
Szartasz na Uralu, o ile pamiętam, nad jeziorem tego nazwiska, zajmuje się ogrodnictwem.
Pan Sokołow w swej książce stwierdza, że autentycznego przebiegu samego
morderstwa opisać nie może, a tylko dochodzi do niego na podstawie badania samego
wnętrza ubikacji, w której akt morderstwa został dokonany, oraz na podstawie zeznań
świadków, z których jednak żaden nie był naocznym świadkiem mordu, a tylko powtarzał
przed władzami sądowo - śledczymi to, co słyszał o nim z drugich czy trzecich ust. Żadnego
członka bandy czekistów, którzy dokonali aktu morderstwa, pan Sokołow na oczy nie widział,
pan Sokołow również nie znał nazwisk tych ludzi, z wyjątkiem Jurowskiego i Nikulina. Pan
Sokołow nie zna wreszcie momentu, skąd i kto dał Jurowskiemu (którego mylnie uważa za
szefa bandy) rozkaz dokonania mordu.
Moje wiadomości ten moment przynoszą. Okazuje się, że Mikołaj II i jego rodzina
zostali zamordowani przez przypadek, przez nieporozumienie.
Powiedziawszy to wszystko, przystąpię do najdokładniejszego opisu wydarzenia,
które dało mi w ręce te wiadomości.
Dnia 5 maja 1931 roku wsiadłem w Kazaniu do pociągu pocztowego, który wychodził
z Kazania o 8.40 według czasu tamtejszego i który przybył z 40 - minutowym opóźnieniem.
W wagonie miękkim jechali razem ze mną aktorzy teatru małego i artystycznego
(Moskowskij chudożestwiennyj teatr), którzy wracali z objazdu kołchozów. Nie byli
oczywiście to aktorzy pierwszorzędni tych zespołów teatralnych, lecz specjalna „brygada”,
jak oni mówili, wysłana dla propagandy na głuchą wieś. Jeden z tych aktorów był dawnym
„bezprizornym”, jeden z nich był świadkiem najciekawszych momentów naszej rozmowy.
Dowiedziałem się nawet nazwiska tego aktora, człowieka starszego, który twierdził, że znał
swego czasu mecenasa Lednickiego. Nazwisko to brzmi: Aleksy Mikołajewicz Fogt.
Mój rozmówca był nie aktorem, lecz jechał na jakiś zjazd do Moskwy ze
Swierdłowska. Jak to często bywa w Rosji, w podróży rozmawiał dużo ze mną... Z początku
nie przypisywałem specjalnego znaczenia do tego, co on mówi i jakkolwiek pokazywał mi
swoją legitymację, jako członka „gorsowieta” (rady miejskiej) w Swierdłowsku, nie
zwróciłem uwagi nawet na jego nazwisko. Dopiero później, gdy się dowiedziałem, że jest
przewodniczącym komisji dla „czystki” byłych partyzantów, że mieszka w domu dla byłych
czekistów w Swierdłowsku i że przez całą wojnę wewnętrzną rosyjską był członkiem
„Siewierno - karatielnawo otriada czeka”, zacząłem mu się pilniej przypatrywać i pilniej
uważać na to, co mówił. Pokazał mi wtedy swoją legitymację przewodniczącego komisji
„czystki”. Nazwisko jego brzmiało Makkiadan.
Muszę tu objaśnić, że Swierdłowsk znaczy tyle, co Jekaterynburg. Jest to nowa nazwa
miasta Jekaterynburga.
Opowiadania Makkiadana w wagonie w ciągu doby, którą z nim spędziłem, brzmiały
mniej więcej następująco:
Jest Mołdawianinem z pochodzenia. Tęskni do Mołdawii, chce się tam dostać, lecz
jego władze nie dają mu paszportu zagranicznego. W Mołdawii ma ojca lat 94 i matkę lat 82,
których chciałby zobaczyć. Posiada też krewnych w Polsce, jakiś adwokat Gąberski, który
mieszka w Lublinie i jest żonaty z panną Jankowską z Kiszyniowa, która jest jego krewną.
Opowiadał mi także o swojej żonie, córce weterynarza z Petersburga, i która sama
posiada zootechniczne wykształcenie. Jak jechał w 1920 czy w 1921 roku (nie pamiętam)
wagonem czeka na czele oddziału czeka i jak zaprosił do tego wagonu „panienkę”
(barysznię), jak jej tam palcem nie tknął, jak później ona przyjechała do niego do
Jekaterynburga, jak mieszkali razem, lecz bez niczego, jak później ona mu się oświadczyła.
Ma teraz dwoje dzieci. Starszego synka trzeba oddawać do szkoły, lecz członkowie domu
czekistów własnej szkoły nie posiadają, a kolejowcy, do których szkoły chciał go oddać, nie
chcą dziecka niekolejowca przyjąć. Pomstował na to.
Podczas wojny był trzy razy ranny. Pokazywał mi bliznę na lewym ręku od kuli, która
przeszyła mu rękę na wylot. W wojsku cesarskim podczas wielkiej wojny nie służył. Ma lat
38. Posiada złoty zegarek, jako prezent od Trockiego.
W pewnym momencie rozmowy wyraził żal, że nie byłem we Swierdłowsku, że nie
widziałem domu Ipatjewa.
Wtedy błyskawica przeszła mi przez mózg:
- A wyście tam byli... wtedy?
- A kakże (a no chyba).
Wtedy zaczął mi opowiadać po kolei wszystko.
Wieczorem przyszła depesza do Biełoborodowa z Bażienowa, to jest miejscowości
położonej o 50 wiorst od Jekaterynburga. Depesza ta donosiła, że nieprzyjaciel napiera, i
zawierała na końcu frazes „rymitie nadleżaszczyja miery” (przedsięwziąć odpowiednie
środki).
Suchorukow nas wtedy zebrał wszystkich dwunastu, co zrobić, pan rozumie, że zabić
cesarza to nie to, co zabić mnie lub pana. Ja nie brałem udziału w dyskusji, miałem gardło
spuchnięte, mówić nie mogłem, no i zdecydowaliśmy: „trzeba, żeby dusza wyszła”.
Biełoborodow nazajutrz jechał. Zobaczył, co się stało, że wszyscy zabici. Dopiero nas
wymyślał. Wszystkich was rozstrzelać trzeba - mówił. Matem nas krył.
- A Jurowski tam był? - zapytałem.
- Był. O 12.00 w nocy przyszedł Suchorukow do nich i powiedział im, że tu się będzie
robiła dezynfekcja w tych pokojach. Rozumie Pan, on tak sobie powiedział o dezynfekcji. Ale
oni coś przeczuwali, o, przeczuwali. Stałem na schodach, jak schodzili. Mikołaj, jego żona,
cztery panienki. Takie piękne były...
Pamiętam, jak wzdrygnąłem się, gdy Makkiadan powiedział: „Takie piękne były”.
Pomyślałem o uczuciu człowieka, patrzącego na te cztery dziewczęta - księżniczki,
prowadzone na rzeź.
- Tak było ze służbą. Sama siebie na śmierć skazała. Myśmy powiedzieli: „służba
niech wyjdzie”, a oni: „nie pójdziemy”. Doktór też był. Botkin. „No, nie pójdziecie, tak czort
z wami”. Pan rozumie, że rozstrzelać 12 osób to nie to samo co 7. Myśmy tamtych chcieli
wyprowadzić przed dom i powiedzieć: „Idźcie do wszystkich diabłów”. To nieprawda, żeby
kto się znęcał. Nic. Nawet „matem nikt nie pokrył”. Niech mi na tę rękę ołów się naleje, jeśli
nieprawdę mówię.
Mowa tu jest o ordynarnym, cynicznym przekleństwie rosyjskim.
- Kiedy powiedzieliście służbie, że może iść?
- A o czwartej rano. O 12.00 sprowadziliśmy z góry na dół. Oni się rozebrali, położyli
spać. O 4.00 rano weszliśmy i Suchorukow mówi: „teraz możecie iść”. Oni „nie pójdziemy”.
- A mówiono, że czytano wyrok, mówiono, że powiedziano cesarzowi „musimy was
rozstrzelać”, a on powiedział: „czto”.
- Gdzież tam. Nic podobnego. Strzelano i już.
- A cesarz nie trzymał cesarzewicza na ręku?
- Przeciwnie, Mikołaj pierwszy upadł. Wszyscy byli w koszulach, panienki miały na
koszulach kaftaniki z flaneli. Jedną panienkę trafiła kula w ramię, do niej strzelano dwa razy,
a do chłopca (cesarzewicza) strzelano cztery razy. On jakoś zesztywniał, skostniał, wreszcie
trafiono mu tu (Makkiadan pokazał na część czaszki nad uchem).
W tych kaftanikach znaleźliśmy potem mnóstwo brylantów.
- A jakże z ubraniem? przecież znaleziono części ubrania obok spalonych ciał?
- Ubranie powieźliśmy razem spalić.
- A opowiadano, że bagnetami zabito pokojówkę i jedną z księżniczek?
- Niech mi tu naleją ołowiu na rękę, jeśli tak było. Nic podobnego. Nikt bagnetem nie
tknął, nie ruszył.
W głosie Makkiadana zabrzmiał ten sam szczery patos co poprzednio, gdy mówił, że
nikt się nie znęcał i „matem nie krył”. Jak gdyby zabić kogoś bagnetem było zgoła czym
innym niż wystrzałem broni palnej.
Potem opowiadał mi jeszcze krótko szczegóły palenia ciał - o ile mogłem się
zorientować, bo byłem trochę zdenerwowany tym, co słyszałem - takie same jak u Sokołowa.
Nie pamiętam już, kiedy rozmowa zeszła na Wielkiego Księcia Michała
Aleksandrowicza. Makkiadan powiedział:
- Zabity on był w 11 dniu po Mikołaju. Zabity był na dziedzińcu duchownego
seminarium.
O ile wiem, jest to również pierwsza wiadomość o miejscu zamordowania Wielkiego
Księcia Michała Aleksandrowicza. Dotychczas znanym było tylko miasto, w którym
widziano go po raz ostatni, to jest Perm.
TRZY PRZYCZYNY KATASTROFY. CESARZ
„Przypadkowa rozmowa w pociągu” zupełnie przypadkowo też znalazła się w cyklu
moich spostrzeżeń o Bolszewii. Narusza ona charakter publicystyczny tych studiów, jest
kartką wyrwaną z reporterki. Niech jednak zostanie jako klamra pomiędzy uwagami o
Bolszewii a tymi kilkoma słowami uwag, które chcę powiedzieć o „zatopionej Rosji”. Jak do
tego doszło? Rewolucja lutowa, przygotowana aktem terrorystycznym z udziałem jednego z
Wielkich Książąt (morderstwo Rasputina), złączyła wszystkie warstwy społeczeństwa
rosyjskiego przeciwko jednemu człowiekowi, a raczej jednej parze małżeńskiej. Wywracając
ten słup, który stał na drodze normalnego rozwoju Rosji, wszyscy tak się naprężyli, że razem
ze słupem wywróconym polecieli w przepaść.
Na tym, co się czyta o Cesarzu Mikołaju II, i na tym, co nas dochodzi z opowiadań
ludzi, którzy go znali, ciąży straszna klątwa. Człowiek ten był samodzierżcą jednej szóstej
części globu. Każde jego słowo było czynem mogącym mieć gigantyczne znaczenie dla życia
tysięcy ludzi. Każdy jego błąd, nieuwaga, niedopatrzenie strasznie się mściły na ludziach.
Dlatego tak dużo jest wyzwisk rzucanych na osobę Mikołaja II nie ze strony rewolucjonistów,
lecz przez byłych ministrów. Lecz będziemy względniejsi niż przedstawiciele najwyższej,
rosyjskiej biurokracji.
Mikołaj II był gentlemanem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego „partia” - jeśli
można tego określenia użyć - przedstawiciele skrajnej reakcji, wśród której nie brakło ludzi
niesłychanie inteligentnych - patrzyła na wojnę z Niemcami jako na głupią awanturę. On sam,
będąc do szpiku kości reakcjonistą, rozumiał doskonale, co znaczy wojna pomiędzy ostatnimi
konserwatywnymi monarchiami w Europie. W miarę postępów wojny musiał to rozumieć
coraz dobitniej. Ale jak zdecydowanie, z jakim wstrętem odrzucał podczas wojny wszelkie
propozycje pokoju, uważając, że nie może zdradzić sojuszników. Było coś z Pawła I, z jego
pojęć o honorze maltańskim, w tym obłąkaniu, z którym Mikołaj II prowadził wojnę, gubiąc
Rosję, tron i siebie. Pochylimy tu głowę przed jego pojęciem o słowie cesarskim, lecz nie
przed przenikliwością polityka. Na obronę polityczności jego stanowiska. Na obronę
polityczności jego stanowiska można jednak dodać, że cała inteligencja rosyjska uważała
idiotyczną - jak słusznie ją z rosyjskiego punktu widzenia nazywał hr. Witte - wojnę z
Niemcami za zbawienną dla Rosji.
Wszystko, co pisałem o Bolszewii, pisałem metodą wyłapywania grubych linii
podkreślenia cech istotnych, dominujących, rządzących psychologią Sowietów. Przytaczałem
szczegóły jedynie jako ilustrację do tego, co bym nazwał „ideami panującymi”. W krótkiej
charakterystyce ostatniego Cesarza chciałbym zastosować tę samą metodę, poprzestać na
enuncjacji cech istotnych w psychologii Mikołaja II. Był to więc człowiek miłujący życie
rodzinne, który gdyby nie był Cesarzem, nigdy by się życiem publicznym nie zajmował, a od
wszystkich naokoło żądałby tylko, aby jego i jego rodzinę pozostawiono w całkowitym od-
osobnieniu. Los, wypadki, ludzie, naród rosyjski postąpili zupełnie inaczej, prześwietlili jego
życie osobiste, wszystko, co każdy człowiek ma prawo zachować dla siebie, każdą rzecz
najintymniejszą ogłosili, pokazali, wydrwili przed światem całym.
Drugą cechą zasadniczą Mikołaja II był mistycyzm. Jest to cecha dziedziczna w
rodzinie Romanowów. Ale Mikołaj II był mistykiem największym, większym niż Aleksander
I.
Opowiada Izwolski, jak za pierwszej rewolucji rosyjskiej forty zbuntowanego
Kronsztadtu ostrzeliwały flotę i jak on, jako minister spraw zagr. składał w Peterhofie
Cesarzowi raport o sprawach konsularnych w Persji. Cesarz słuchał bardzo uważnie, a armaty
Kronsztadtu groziły nie tylko koronie Mikołaja II, ale jego życiu i życiu rodziny, gdyż w razie
zwycięstwa rewolty, droga do stolicy byłaby odciętą. Dopiero, gdy po ukończeniu raportu
Cesarz przez dużą taflę okienną spojrzał na morze i dymy wystrzałów - zapytał się go
Izwolski, czemu jest tak spokojny. Otrzymał odpowiedź, która zabrzmiała wyjątkowo
poważnie, że cesarz rosyjski jest przekonany, że los jego teraz, tak samo jak zawsze, leży w
ręku Boga.
Mikołaj II żywił głębokie przekonanie, że czeka go los tragiczny. Toteż wybuch
rewolucji i detronizację powitała jego rodzina z uczuciem ulgi: „Już się stało”.
Pochodnymi od mistycyzmu były dwie cechy. Jedna dobra, druga zła. Dobrą” było
wielkie poczucie cesarskiej odpowiedzialności. Ta niewrażliwość, spokój niewzruszony,
godność, z którą Mikołaj II przyjmował najgorsze wiadomości, ten głos spokojny, którym,
siadając do śniadania, powiedział: „ciekaw jestem, jak długo bronić się będzie jeszcze Port
Artur”, gdy jednocześnie kładł pod serwetę depeszę o zdobyciu Portu Artura przez Japoń-
czyków, ten spokój, z którym przyjmował wszystkie obelgi i szykany po detronizacji -
wszystko to płynęło z przekonania, że nie jest zwykłym człowiekiem, lecz istotą, której Pan
Bóg wyznaczył posłannictwo nadzwyczajne. Wiara ta żyła z dziecinną naiwnością czy też z
podziwu godnym mistycznym przekonaniem w psychice Mikołaja II.
Obok poczucia odpowiedzialności mistycyzm Cesarza stworzył w nim wiarę w lud
rosyjski. Cesarza Mikołaja II można nazwać swego rodzaju demokratą, chłopomanem. Nikt
nie może być zupełnie wyzwolony spod wpływów swego wieku, swej epoki. Mistycyzm
Mikołaja i jego żony był średniowieczny. Cesarzowa całowała ręce jakichś pustelniczek,
które od 50 lat się nie myły. Ale ta średnio wieczność trochę była pomalowana Tołstojem.
Mikołaj II, reakcjonista, średniowieczny mistyk, na wiele rzeczy miał pogląd podobny do
Tołstoja. Nienawidził ochotników jednorocznych w wojsku, bo to inteligencja. Kochał szere-
gowca! Kochał i wierzył w lud rosyjski. Widział w nim ostoję swojego pochodzącego od
Pana Boga posłannictwa.
Mieliśmy w niepodległej Polsce premiera, który się zajmował puszczaniem
spodeczków na seansach spirytystycznych. Stosunek Mikołaja II do Rasputina był stosunkiem
głębszym. W głowie - wypełnionej średniowieczną mistyką, podejrzliwością do własnego
otoczenia, tak zrozumiałą u samodzierżcy, wreszcie ową literacką „wiarą w lud”, będącą
chorobliwą cechą, będącą zabobonem przedwojennego pokolenia - ulokował się kult
Rasputina, jako nadczłowieka, jako bezpośredniego wyobraziciela religijnych i wszelkich
innych poglądów całego rosyjskiego ludu.
Teraz przejdźmy już bezpośrednio do katastrofalnej roli, którą odegrał Mikołaj II w
życiu państwa rosyjskiego. Oczywiście, że tymi wszystkimi cechami, które poprzednio
wyłuszczyłem, Mikołaj II był bardzo daleki od przekonań, poglądów wyznawanych za
czasów jego panowania przez całe społeczeństwo rosyjskie. Kąt odchylenia wyobrażeń
Mikołaja był niesłychanie wielki w stosunku do świata wyobrażeń inteligencji rosyjskiej.
Była to przepaść, której przeskoczyć się nie dało. Z jakimkolwiek innym członkiem tej
dynastii na tronie Rosja miałaby więcej szans uniknięcia katastrofy, która ją spotkała. Mikołaj
II nie miał zupełnie zmysłu realizmu, był to umysł fantastyczny, gotowy w każdej chwili
uwierzyć w każdą polityczną bajkę. Tacy ludzie zdarzają się nie tylko na tronach, lecz w
życiu codziennym, a nawet bardzo często w życiu politycznym, tylko oczywiście nie
przynoszą tyle szkody. W naturze Mikołaja II, w jego naturalnym, chłopięcym ugrzecznieniu
wobec wszystkich tkwił także strach wyjątkowy przed zrobieniem komuś przykrości. Gotów
był wszystkim ustąpić, wszystkim dogodzić. Są to cechy natury słabej, a natury słabe mają
również skłonność do wpadania w drugą ostateczność, w upór, ślepy, bezmyślny,
bezwzględny. To właśnie stało się z Mikołajem II. Słabość, bezwolność, niemoc w zakresie
właściwego rozkazodawstwa połączyły się u niego z paroksyzmami bezwzględnego uporu.
Wszystkie te jego cechy charakteru doprowadziły do tego, że istotnie za czasów
Sttirmera i Protopopowa Rosja znalazła się w ślepym zaułku.
Z chwilą detronizacji Mikołaj II stał się odkupicielem swoich win i monarchii. Te
cechy charakteru, które - gdy był władcą - powodowały katastrofę, teraz przeciwnie,
wychodziły na dobre. Z godnością, ze spokojem Mikołaj II czekał na śmierć. Jak kwiaty
podane artystce, tak krew przelana w związku z jakąś ideologią - zachęca i pobudza. Te
biedne panienki, którym kule przebiły ciepłe od snu koszule i flanelowe kaftaniki, swą
śmiercią więcej się monarchizmowi zasłużyły niż Alfons XIII swoimi wywiadami po
gazetach i objaśnieniami. Jako dziennikarz, emocjonalnie związany z ideą monarchiczną,
chciałem to jaskrawo na tych szpaltach podkreślić.
INTELIGENCJA ROSYJSKA
Powiedziałem ostrożnie, że z innym cesarzem miałaby Rosja więcej szans uniknięcia
rewolucji. Gdyby nim był Mikołaj Mikołajewicz, byłby rządził jako samodzierżca, ale
samodzierżca utalentowany i popularny, gdyby był Michał Aleksandrowicz brat Cesarza -
mieliby Rosjanie Cesarza konstytucyjnego, podobnego w swym zachowaniu się do Króla
Jerzego V, gdyby miał być nim Konstanty Konstatynowicz - Europa miałaby monarchę
mecenasa sztuki, kogoś w rodzaju słynnego w historii literatury Wielkiego Księcia Weimaru.
Ale czy te wszystkie „gdyby” odwróciły koło historii? Inteligencja rosyjska miała taki brak
zmysłu państwowego, a raczej tak antypaństwowe instynkty! Wyrazem inteligencja określają
różne narody różne grupy osób. W Rosji termin ten miał znaczenie najszersze. Obejmował on
wszystkich, kto nie był wyraźnie „ludem”, aż po najwyższe szczyty biurokracji, zresztą
wyłącznie. To znaczy, że do inteligencji nie należeli chłop, robotnik i rzemieślnik, oraz
minister, dyrektor departamentu policji, generał głównodowodzący. Ale kupiec czytający
Dostojewskiego, ale oficer chodzący do teatru wszystko to była inteligencja. Otóż na
usprawiedliwienie całej tej inteligencji można chyba to powiedzieć, że ona - jak sam Mikołaj
II - przeceniała znaczenie i siłę samodzierżawia. Dlatego każdy, kto jej w walce z
jedynowładztwem pomagał, stawał się jej „poputczikiem” - mówiąc dzisiejszym językiem
rosyjskim.
Każda antypaństwowa organizacja znajdywała sympatie wśród inteligencji rosyjskiej.
Polski ruch strzelecki nie miał wcale pieniędzy. Polska miała dużo ludzi bogatych, dużo ludzi
ofiarnych, lecz nikt nic nie chciał dać, bo ruch strzelecki w tych czasach był zbliżony do
socjalistów. Piłsudski w swojej robocie niepodległościowej musiał się liczyć z każdym
dosłownie głosem. Z historii stronnictw socjalistycznych rosyjskich wiemy, że partie te
rozporządzały tysiącami. Nie tylko z policji tajnej płynęły te tysiące złotych rubli, którymi
obracali socjalrewolucjoniści, organizując swe zamachy terrorystyczne. Szły one z kieszeni
bogatych fabrykantów, właścicieli ziemskich, zamożnych adwokatów, lekarzy, wszystkich
tych, którym się rewolucja tak odwdzięczyła. Szczegłowitow, cesarski minister
sprawiedliwości, więziony przez bolszewików w fortecy św. Piotra i Pawła, spotkał na
spacerze więziennym p. Tereszczenkę, ministra rządu ks. Lwowa, bogacza, który uprzednio
znany był z subsydiowania ruchu rewolucyjnego. Szczygłowitow mu powiedział: „powiadają,
że Pan zapłacił pięć milionów rubli, aby trafić tutaj. Jaka szkoda, że o tym wcześniej nie
wiedziałem. Osadziłbym tu Pana darmo”.
Anegdota ta ma symboliczny charakter.
Pamiętam artykuł w „Rieczi”, organie partii kadetów, w stulecie bitwy pod
Możajskiem, zwycięstwa nad Napoleonem. Kadetów należy uważać za przeciętną inteligencji
rosyjskiej. W artykule tym „Riecz” nie umiała nic innego napisać jak to, że żołnierz francuski
czuł się tak w Rosji jak żołnierze rosyjscy w Mandżurii. Daleko mu było od Ojczyzny, więc
dał się pobić. Oto wszystko, co potrafił w stulecie wielkiej swej państwowej chwały pomyśleć
sobie inteligent rosyjski. Tylko tyle umiał powiedzieć o najważniejszym dla Rosji problemie
azjatyckim.
Inteligentowi rosyjskiemu zdawało się tylko, że myślał antyrządowo, naprawdę myślał
antypaństwowo. Kulminacyjnym objawem atrofii zmysłu państwowego jest dla mnie chwila,
kiedy po rozwiązaniu I Dumy Stołypin zwrócił się do stronnictw Dumy, a przede wszystkim
do kadetów z propozycją utworzenia gabinetu o cechach na wpół parlamentarnego rządu.
Cesarz Mikołaj II był dla tej myśli pozyskany przez Trepowa. Już ten jeden fakt zdejmuje z
ostatniego Cesarza dużą dozę odpowiedzialności i przerzucają na kadetów, którzy te
propozycje odrzucili! Doprawdy raz jeszcze powiem, że na ich wytłumaczenie tylko ten
można podnieść motyw, że przeceniali oni znaczenie i siłę jedynowładztwa, że uważali to
jedynowładztwo za jedynego swego wroga, że byli pewni, iż po upadku jedynowładztwa
rządy kraju przejdą w ręce inteligencji, że nie śniło się im, jakie siły bestialskie tkwią w
wariackich głowach rosyjskich wywrotowców. Dla nas, Polaków, oczywiście najlepiej, iż ten
sojusz geniusza Stołypina z parlamentem nie doszedł do skutku, ale doprawdy pomimo całej
litości, na którą dziś zasługuje ten inteligent, czy to jako łachmaniarz - liszeniec w Bolszewii,
czy jako szofer wożący w Paryżu Amerykanów do nocnych lokali - chce się powiedzieć pod
jego adresem: Tu l'as voulu Georges Dandin.
Wyobraźmy sobie, żeby Mikołaj II, gdy został Cesarzem, zamiast przybijać z żoną
obrazki na ścianach w swoich pokojach, pojechał do politechniki petersburskiej i wygłosił
mowę do młodzieży: „Zbyt długo kłóciliśmy się. Mamy tyle w Rosji do roboty. Wszyscy
wyprzedzili nas. A mamy kraje olbrzymie, które czekają na pracę, pracę i jeszcze raz pracę.
Mamy Azję, z której zrobić musimy Amerykę”. Oczywiście, gdyby miał nerwy i wolę Piotra
I, mógłby jeszcze w 1894 r. zrobić w Rosji wszystko. Ale tego od nikogo nie można
wymagać. Najlepsze jednak intencje i najrozumniejsze posunięcia przeciętnie inteligentnego
władcy rozbiły się o antypaństwowe instynkty inteligencji rosyjskiej.
UNE STUPIDE AVENTURE
Tak nazwał wielki mąż stanu, Sergiusz Witte, wojnę rosyjsko - niemiecką. Dla nas jest
ona błogosławiona, bo nam dała niepodległość. Z punktu widzenia rosyjskiego była ona
szaleństwem, „awanturą idiotyczną”, Europę wprowadziła w niewolę amerykańską.
Ekspansja państwa powinna się rozwijać w kierunku, który dla państwa może być
najbardziej korzystny i tam, gdzie opór jest najmniejszy. Zwrócenie się Rosji przeciwko
Niemcom nie mogło nawet w razie zwycięstwa nic dać Rosji, natomiast Rosja natykała się tu
na opór największy.
Tłumaczenie, że Rosji chodziło o Bałkany, że z Niemcami walczyła Rosja tylko jako z
sojusznikiem Austrii, nie zwalnia Sazanowa od zarzutu polityki błędnej. Należało pierwej
Niemcy od Austrii odciągnąć drogą różnych koncesji, jeśli się chciało uprawiać plany
bałkańskie.
Ale co dawała Rosji polityka bałkańska? Czy można porównać te korzyści, które
Rosja mogła znaleźć dla siebie na Bałkanach, z tym, co mogłaby dać jej Azja, przy rozumnej
polityce? Moim zdaniem już polityka Aleksandra II jest tylko spóźnionym wykonaniem planu
naszego Króla Władysława IV. Władysław IV, gdyby zrealizował swe plany, stworzyłby z
Polski wielkie imperium. Za czasów Sazanowa Bałkany posiadają już zupełnie inną wartość.
Dowodem słuszności tezy, iż jedynym racjonalnym kierunkiem ekspansji Moskwy jest
Azja, jest współczesna polityka bolszewików i jej sukcesy.
Porównajmy teraz przyczyny katastrofy Rosji z naszym położeniem. Zamiast władcy
w rodzaju Mikołaja II posiadamy na czele narodu człowieka geniuszu. Zamiast
antypaństwowych, anarchicznych instynktów inteligencji rosyjskiej, dzięki Piłsudskiemu,
krzepnie u nas idea „wszystko dla państwa”. To są nasze plusy. Natomiast obawiam się
porównywać metody polityki zagranicznej obu państw. Wydaje mi się, że podobnie
jednomyślnie prowadzimy podobnie błędną politykę zagraniczną.
GŁOSY PRASY
PRZEDMOWA DO TRZECIEGO WYDANIA
Książka p. Stanisława Mackiewicza o Rosji sowieckiej rozeszła się w Polsce już w
dwóch wydaniach. W Anglii ukazało się jej angielskie wydanie pt. Minds in Fetters. Poniżej
zamieszczamy polskie, rosyjskie, białoruskie, ukraińskie, niemieckie i angielskie głosy prasy
o tej książce. Są to urywkowe zdania wyjęte z artykułów, felietonów lub sprawozdań.
... Według podróżniczych wrażeń Mackiewicza, pogłębionych doskonałą znajomością
przedbolszewickich stosunków w Rosji, reżim sowiecki do dziś dnia nie jest całkiem mocny...
„Arbeiter Zeitung” (Wiedeń)
Mówiąc o przyszłości Rosji, autor wyraża przypuszczenie w istocie najbardziej
prawdopodobne, że sytuacja obecna zakończy się jednak wskutek jakiegoś
nieprzewidzialnego zawalenia się Sowietów.
„Aberdeen Press”
Za to są ustępy tego artykułu równie niecodzienne, jak ów nagłówek Laudater Iesus
Christus. Jest coś wielkiego w słowach o prześladowaniu religijnym, o biednym,
opuszczonym kościele w czerwonej stolicy, w którego murach modły wiernych wskrzeszają
dzień w dzień pamięć pacierzy, szeptanych w mrokach katakumb. Wybucha nagle
przesłoniętą codziennością religijność i przelewa się w ustępach, zakończonych gorzkim
bryznięciem sarkazmu.
„Czas”
Pozornie jest to po prostu jeszcze jedna książka o Rosji sowieckiej, ale naprawdę jest
pod wieloma względami zasadniczo od tych wszystkich różna.
„Catholic Times”
... cały ten przeraźliwy nonsens ustroju sowieckiego, stwarzający terrorem,
niewolnictwem i dumpingiem fikcję uprzemysłowienia Rosji, opisany jest przez p. St.
Mackiewicza w sposób mistrzowski, prześcigający wyrazistością i jasnością wszystko, co
kiedykolwiek o Sowietach zostało napisane.
Adam Romer „Dzień Polski”
Książka zaglądająca za kulisy faktów Rosji bolszewickiej i odróżniająca rzeczywiste
siły działające w tym kraju.
„Derbyshire Times”
Russian Minds in Fetters jest to tytuł niesłychanie interesującej książki którą właśnie
przeczytałem.
Mam nadzieję, że książka ta trafi do sflaczałych rąk tych ciekawskich pisarzy i tak
zwanych intelektualistów i ciężkich zarozumialców, co jadą do Rosji, a gdy im pokażą
programowe widoki (portrety) i napchają niezgrabnymi oficjalnymi kłamstwami, wracają do
Anglii, pełni nerwowego podniecenia.
Książka ta nie jest bynajmniej propagandową książką antybolszewicką, jest podaniem
faktów, przetykanym wielu ścisłymi rozważaniami na temat całego eksperymentu. Tu i tam
autor ośmiesza absurdalną sowiecką propagandę i śmieje się z dziecinnego gadania
partyjnych przedstawicieli. Ale mimo to nie można powiedzieć, aby nie doceniał
niebezpieczeństwa tego burzycielskiego ruchu.
„Daily Express”
... istotna wartość książki p. Stanisława Mackiewicza zawiera się w szczególnej
wrażliwości na objawy konkretne, które autor chwyta w ich bezpośrednim ujęciu i nie
rozprasza w doktrynerskich formułach.
Tadeusz Grużewski „Express Poranny”
... można nie podzielać zapatrywań p. Mackiewicza, lecz każdy musi przyznać, że zna
on do głębi Rosję i jest obdarzony darem obserwacji bardzo trafnej.
„L'Echo de Varsovie”
... jego stosunek do bolszewickiej Rosji jest szczególnie rycerski i tak poprawny, że
należy zalecić go wszystkim innym dziennikarzom.
„Glasgow Evening News”
... pan Mackiewicz z temperamentem jurnego komsomolca zwalcza ten przesąd i
piętnuje jego wierutną bajkę ...
... Czyż nie uderzyło ich to w oczy, że o prawdzie życia sowieckiego piszą tylko
konserwatyści czy monarchiści i to ze stemplem B.B. ...
Jan Urbach „Głos Poranny” (Łódź)
... Nie wpadajmy w defetystyczny pesymizm ani w narkotyczny optymizm.
Poznawajcie istotne cele ludzkości, jako też ich groźne wykoślawienia. Ku temu pierwszemu
posłużą nam prace Wrońskiego, ku temu drugiemu - rozumna książka p. Mackiewicza.
Czesław Kozłowski „Gazeta Literacka” Kraków
... Znane wrażenia z Rosji sowieckiej wybitnego publicysty Stanisława Mackiewicza
w jego głośnej książce Myśl w obcęgach, lepiej niż opracowania dotychczasowe, bo
bezpośredniej i zwłaszcza obiektywniej pozwoliły nam wniknąć w istotę niebezpieczeństwa
od Wschodu.
Kazimierz Czachowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”
... Spostrzeżenia o płynności i nieustającej zmienności warunków życia społecznego i
indywidualnego jest bodaj najcenniejszą zdobyczą książki p. Mackiewicza. A.Ch. „Kurier
Polski”
... Umysłowość p. Mackiewicza żywa, czujna, bystrą, elastyczna ... Czyta się też te
wspomnienia jednym tchem; a każda nowa stronica przynosi nowe zaciekawienie.
Adam Grzymała - Siedlecki „Kurier Warszawski”
... Wrażenia z kilkudniowej podróży, zdobyte dzięki śmiałym inwestygacjom,
przenikliwemu darowi obserwacji, znajomości Rosji przedwojennej oraz historii Rosji
bolszewickiej, mają bez porównania więcej wartości od impresji Duhamela, Fabre - Luce,
Berauda i tylu innych.
Maria Czapska „Kobieta Współczesna”
Autor niewątpliwie starał się być uczciwym i prawdomównym i nie ukrywa wcale
swych silnych zasad monarchicznych i rzymskokatolickich.
„Listener”
Jedną z najbardziej interesujących i najbardziej chętnie czytanych książek o Rosji,
ostatnio wydanych - a lista książek traktujących o tym przedmiocie powiększa się stale ...
Istotną cechą Rosji dzisiejszej - zdaniem autora - jest stan rewolucyjnego naprężenia,
w którym utrzymuje się stale cały kraj. Społeczeństwo jest tam „sprowadzone do stanu
chronicznej histerii”. Wszystko jest w stanie płynnym, wszystko jest względne.
„Liverpool Post”
Był (autor) tak „fair” wobec Sowietów, że podobno oskarżono go w jego Ojczyźnie o
schlebianie bolszewizmowi. A przecież po przeczytaniu jego książki ...
„Mantnose”
... Najciekawsze i najbardziej wartościowe w Myśli w obcęgach jest to, co autor pisze
o duchowej wiwisekcji, której ulega w Sowietach ludzka psychika i ludzki intelekt.
„Meta” (tyg. ukraiński, Lwów)
Metaforyka tytułu od razu wprowadza w styl dziełka, obiecując mowę obrazową - ale
więcej zachęciłby może do lektury sam temat ostatniego pisemka p. Stanisława Mackiewicza.
„Myśl Narodowa”
... Ta otwartość wyróżnia korzystnie jego książkę z potopu wydawnictw, pisanych w
stylu „liberalnym”, z obłudnym pochlipywaniem i obsmarkiwaniem się. Wileński
monarchista nie ukrywa swojej bezwzględnej wrogości, nie ukrywa, że chodziło mu przede
wszystkim o zbadanie zdolności obronnej społeczeństwa ZSRR.
„Miesięcznik Literacki” (komunistyczny)
... jest to książka pełna szlachetnego niepokoju o to, czy to, co pisze, istotnie
odpowiada prawdzie.
„Nothern Whig”
... dlatego też książkę Mackiewicza uważamy za bogatą zdobycz literatury politycznej
o Sowietach, może jedną z najciekawszych książek, które ukazały się na ten temat w
literaturze europejskiej ...
Czesław Ołtarzewski „Polska Zbrojna”
... Książka iskrzy się wprost bystrymi spostrzeżeniami i uderzającymi ujęciami w
dziedzinie obyczajowo - społecznej przede wszystkim.
Stanisław Stroński „Polonia” (Katowice)
... Nie brak w tej książce ani znamiennej dla Mackiewicza pasji, ani chaotycznego
braku linii, ale jest żywe wyczucie rzeczywistości, barwność, szczerość i bezpośredniość ...
Czesław Ołtarzewski „Republika” (Łódź)
Literatura antybolszewicka to szereg wyzwisk i banalnych twierdzeń o wyuzdaniu
płciowym, o wyzysku robotników przez komisarzy itd. Od tego szablonu odstępuje praca
Stanisława Mackiewicza.
Trudno jednak w literaturze ostatnich czasów o bolszewizmie rosyjskim znaleźć tak
twardych i dobitnych sądów o Rosji bolszewickiej, jak w książce St. Mackiewicza.
Władysław Studnicki „Słowo”
Pan Mackiewicz w przeciwieństwie do każdego innego pisarza, piszącego o
bolszewickiej Rosji, nie tylko stara się o bezstronność, aleją osiąga.
„Spectator”
Wśród ostatnich tak licznych książek o Rosji najbardziej interesująca jest Myśl w
obcęgach.
„Truth”
Nowa książka o Rosji sowieckiej, o której piszemy, tym się różni od tamtych, że
podchodzi do niej z psychologicznego punktu widzenie: jej autorowi chodzi o zobrazowanie
skutku, jaki na rosyjskim narodzie wywarł ów eksperyment.
Faktem jest, że na żaden kwestionariusz, naszkicowany za granicami Rosji, nie da się
łatwo odpowiedzieć. Rosja jest niewystarczająco statyczna, by z nią móc postępować tą
metodą. Pan Mackiewicz mówi: „Jest to wielki kocioł, wrzący rewolucją”.
„The Times”
... Pozwoli bowiem zorientować się, czy skrystalizowane tam pojęcia i idee nie
występują przypadkiem już i u nas w formie na razie embrionalnej i gdzie się ukrywają.
Felietony p. Mackiewicza, dalekie od takiej myśli, pisane szczerze i obiektywnie, dają
doskonałe pole dla tych poszukiwań niebezpiecznych laseczników społecznych.
Bolesław Żarski „Wiadomości Literackie”
... Młody wileński poseł, piłsudczyk Mackiewicz, przed kilkoma miesiącami w swojej
oryginalnej, wspaniale napisanej książce o Rosji, która się stała jedną z najwięcej mających
powodzenie książek w polskiej literaturze powojennej, odmalował nam wzrastające
niebezpieczeństwo państwa Sowietów dla Polski i całej Europy, niebezpieczeństwo, wobec
którego wszystkie inne troski na plan drugi stąpić muszą...
Imanuel Birnbaum „Vossische Zeitung”
Panie Mackiewicz! Należy pamiętać, że takich pierwszych spotkanych komsomolców
i komsomełek mamy w Związku cztery miliony, a w czasie najbliższym będziemy ich mieli
pięć milionów.
„Zwiazda” (komunistyczna, Mińsk Lit.)
... p. Mackiewicz dał nam do zrozumienia, że jest przede wszystkim artystą - artystą
dla którego momentem decydującym jest jego własny temperament i cechująca każdego
artystę niezaspokojona ciekawość!
Irena Zdanowiczowa „Życie Nowogródzkie”
Wśród tych licznych głosów prasy jest jednak jeden, który autorowi Myśli w obcęgach
sprawił przyjemność największą. Jest głos białoruskiego poety Franciszka Olechnowicza,
człowieka, który 7 lat siedział w obozie koncentracyjnym na wyspach Sołowieckich.
Człowiek ten pisze:
„Przyznam się, że długo nie mogłem się zdecydować na przeczytanie książki p.
Mackiewicza. Niedawno wróciłem ze ZSRR, wrażeń swych jeszcze nie zdążyłem
wykorzystać literacko, obawiam się przeto, by cudze wrażenia nie weszły w kolizję z mymi
własnymi, by fałszywe, jak przypuszczałem, oświetlenie życia »w państwie budującego się
socjalizmu« nie zataiło świeżości mych wspomnień, nie sugerowało mi cudzych myśli.
Wreszcie zacząłem rozcinać kartki leżącej przede mną broszury i wszystkie 137 stronic
przeczytałem... »jednym tchem«.
Spostrzeżenia, myśli i wrażenia zawarte w Myśli w obcęgach nie tylko nie kolidowały
z mymi wspomnieniami, lecz przeciwnie, żywiej je wskrzeszały, uwypuklały, dopełniały.
Nie przypuszczałem nigdy, by w tym kraju, gdzie prawda tak jest starannie przed
okiem cudzoziemca ukrywana, dziennikarz polski przemierzający przestrzenie ZSRR w
wygodnym ekspressie, zdołał poza wystawionymi mu na każdym kroku przed oczy
»dostiżenjami«, ujrzeć sedno rzeczy. Zdolności obserwacyjne autora wprowadziły mnie w
zdumienie”.
STANISŁAW Z JAŃCZA MACKIEWICZ HERBU BOŻAWOLA,
PSEUDONIM CAT
Podane powyżej uzupełniające dane „... z Jańcza... herbu” mają być wyróżnieniem
tego właśnie Mackiewicza spośród ogromnej rzeszy Mackiewiczów, zamieszkałych dawniej i
dzisiaj na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, z których wielu bywało (także obecnie)
redaktorami rozmaitych pism.
Stanisław Mackiewicz (Cat) - czyli kot, który chodzi własnymi drogami i nigdy nie
wiadomo kędy - z opowieści Rudyarda Kiplinga - długoletni redaktor naczelny i wydawca
konserwatywnego „Słowa” w Wilnie i autor Myśli w obcęgach oraz wielu innych książek i
artykułów (nie tylko drukowanych w wileńskim „Słowie”), urodził się w Petersburgu 18
grudnia 1896 r. Ojcem jego był Antoni Mackiewicz - wilnianin, matką Maria z
Pietraszkiewiczów - krakowianka z kręgu Młodej Polski. Dziadkowie: Mackiewicz i
Pietraszkiewicz - obaj za działalność niepodległościową ukarani przez rosyjskich zaborców
podobne mieli losy: Mackiewicz zmarł na Syberii, zesłany tam po roku 1863,
Pietraszkiewiczowi, skazanemu na karę śmierci za udział w spisku Konarskiego zamieniono
karę na dożywotnią służbę „w sołdatach”. Zesłano go na Kaukaz, gdzie wykazał się taką
odwagą, że nie tylko został odznaczony, ale również amnestionowany - co mu pozwoliło na
osiedlenie się w Krakowie i założenie tam rodziny. Dzieciństwo Stanisława, tak jak i jego
rodzeństwa: Seweryny (Orłosiowej) i Józefa, upłynęło na zaznajamianiu się z historią Polski
przez nieustanne podróże pomiędzy Wilnem i Krakowem. Ta Jagiellońska „oś historii” odbiła
się niewątpliwie na poglądach Stanisława Mackiewicza. Dodatkową „lekcją” uniwersalizmu
były bliskie kontakty Mackiewiczów z rodzinami dwóch sióstr (spośród czterech) ojca które
wyszły za mąż za Litwinów aktywnych w walce o narodową tożsamość. W dyskusjach przy
„rodzinnym stole” kształtowały się talenty polemiczne zgromadzonej młodzieży.
Działalność dziennikarsko - niepodległościową zaczął Stanisław Mackiewicz w
Wilnie jeszcze w czasach gimnazjalnych, przed pierwszą wojną światową. W grupie
młodzieży mistrzem był starszy o lat parę Mieczysław Niedziałkowski. W czasie wojny
Mackiewicz rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim - co mu nie
przeszkadzało w udzielać się w organizacjach niepodległościowych, za co został aresztowany
i osadzony w więzieniu - skąd dość szybko zbiegł.
Następnie znalazł się w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w czasie wojny
polsko - bolszewickiej w oddziale Jerzego Dąmbrowskiego (13 Pułk Ułanów). W czasie
urlopu w lutym 1920 roku wziął ślub w katedrze św. Jana w Warszawie z Wandą Krahelską.
W tym czasie: wojny i małżeństwa, współpracuje z pismami konserwatywnymi:
krakowskim i poznańskim.
Wraca do Wilna, gdzie 1 sierpnia 1922 roku ukazuje się pod jego naczelną redakcją
konserwatywno - monarchistyczny dziennik „Słowo”. Nie wypełnia mu to całkowicie czasu,
bo udziela się także i w organizowaniu słynnego zjazdu w Nieświeżu (październik 1926 r.) i
posłuje na Sejm w latach 1928 - 1935.
W okresie poprzedzającym II wojnę światową ogłasza szereg artykułów alarmujących
opinię publiczną brakami w uzbrojeniu Polski - wobec grożącego jej niebezpieczeństwa. W
rezultacie zostaje zesłany w kwietniu 1939 r. na kilka tygodni do Berezy Kartuskiej. Ciekawe,
że wszyscy jego przeciwnicy - których swym ostrym piórem łatwo obrażał - ujmują się za
nim, protestując przeciwko takim metodom ograniczania „wolności słowa”.
Ostatni numer „Słowa” ukazuje się 18 września 1939 r., gdy bolszewicy zajmowali
Wilno. W tymże dniu Stanisław Mackiewicz opuszcza swe ukochane miasto na zawsze -
jadąc do Kowna, a stamtąd do Paryża.
Pierwszą zimę II wojny spędza w Paryżu jako członek I Rady Narodowej i wydawca
tygodnika „Słowo” (21 I 1940 - 9 VI 1940). Po upadku Francji przedostaje się do Anglii.
Tam, poza udzielaniem się w sprawach politycznych, przesiaduje godzinami w British
Museum - pisząc książki: Historia Polski 1918 - 1939, Dostojewski, Klucz do Piłsudskiego,
Lata nadziei. Będąc w opozycji do rządu Sikorskiego, za jego zbytnią uległość wobec
Aliantów w rozmowach polsko - radzieckich, rozpoczyna w roku 1941 wydawanie broszur
polemicznych. W latach 1946 - 1952 wydaje pismo pod znaczącym tytułem „Lwów i Wilno”.
W roku 1952 wydaje książkę o Królu Stanisławie Auguście. Jest członkiem III Rady
Narodowej, a w latach 1951 - 1954 wiceprezesem IV Rady Narodowej w Londynie.
7 czerwca 1954 roku zostaje powołany na premiera polskiego rządu emigracyjnego
(pozostaje nim, a także ministrem spraw zagranicznych do 21 VI 1955). W emigracyjnym
plebiscycie „Wiadomości” w 1955 r. na najulubieńszego pisarza emigracji zajmuje pierwsze
miejsce przed swym bratem Józefem Mackiewiczem.
14 czerwca 1956 r. Stanisław Mackiewicz wraca do Polski. Ten tragiczny powrót,
świadczący o klęsce toczonych przez niego walk o Polskę i jej kształt, kwituje słowami: chcą
zademonstrować rodakom, że w niczym nie mogą i nie powinni liczyć na dotrzymanie umów
przez aliantów.
Zaraz po jego przyjeździe wchodzimy do warszawskiej, obszernej restauracji - ludzie
zgromadzeni przy stolikach wstają i biją brawo. Ale Mackiewicz wydaje Londyniszcze i w
dużym stopniu traci swą popularność emigracyjnego premiera, ponieważ, jak sam mówi:
Polacy kochają Anglików.
Wraz z rodziną objeżdża „nową Polskę”, wygłasza odczyty, nawiązuje kontakty. Ten
stan trwa krótko. W rezultacie wiąże się z „Paxem” i pisuje do pism paxowskich. Uważa, że
siłą główną mogącą w Polsce przeciwstawić się sowieckiemu zniewoleniu jest Kościół, ale
ważne jest też, by się uniezależnić ekonomicznie od państwowego monopolu, a tę rolę w
pewnym stopniu spełnia PAX.
Nie mieści się jednak w polskiej rzeczywistości, ciężko choruje, zaczyna pisać pod
pseudonimem do paryskiej „Kultury”. Jest jednym z inspiratorów i. sygnatariuszy „listu 34”
(marzec 1964 rok). W listopadzie 1965 r. zostaje „ukarany” przez Sąd Dziennikarski przy
Oddziale Warszawskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich skreśleniem z listy
członków (podpisany: Rzecznik Dyscyplinarny O. Andrzejewska). Prawie jednocześnie, bo
także w listopadzie 1965 r. wpływa oskarżenie przeciwko Stanisławowi Mackiewiczowi z
Generalnej Prokuratury o przestępstwo z art. 23 § 1 dekretu z 1946 r. o przestępstwach
szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa.
W związku ze śmiercią oskarżonego sprawa ta zostaje umorzona. Po odzyskaniu
niepodległości (w 1992 roku) - Stanisław Mackiewicz został zrehabilitowany.
W ostatnim okresie życia dotknął go również zakaz publikacji prasowych. A jednak
mimo dręczących go chorób i represji, w ciągu prawie dziesięciu lat pobytu w PRL napisał
szereg książek, które zostały wydane, głównie w Insytytucie Wydawniczym PAX, a także w
PIW i Czytelniku. Londyniszcze Warszawa 1957, Muchy chodzą po mózgu Kraków 1957,
Zielone oczy Warszawa 1958, Był Bal Warszawa 1961, Polityka Becka Paryż 1964, Europa in
flagranti Warszawa 1965, Herezje i prawdy Warszawa 1969. Już po śmierci wydano wybór
pism opracowanych przez żonę i córki: Odeszli w zmierzch 1916 - 1966 Warszawa 1968, Kto
mnie wołał, czego chciał Warszawa 1972. Ponadto opublikowano jeszcze dwa wybory
publicystyki: Kto mnie nie chciał? Sztokholm 1982 i Teksty Warszawa 1989. Ukazała się
także ostatnia napisana za życia autora książka Dom Radziwiłłów Warszawa 1990. Prace te
cieszyły się popularnością o czym świadczą liczne wznowienia i przedruki.
Stanisław Mackiewicz umiera 18 lutego 1966 r., pochowany został na cmentarzu
Powązkowskim w Warszawie, wbrew swemu pragnieniu, by go pochowano w Wilnie przy
grobach ojca i matki na cmentarzu Rossa.
W czasie pogrzebu żegnali go pięknymi przemówieniami: młodszy kolega z
Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Lech Beynar (Paweł Jasienica) i przyjaciel
Mackiewicza, Aleksander Bocheński, autor Dziejów Głupoty w Polsce.
Aleksandra Niemczykowa
Przedmowa ................................................................................................................. 3
Spełniam obowiązek wobec swoich pytań ................................................................. 6
Pięć pytań ................................................................................................................... 8
Rewolucja w całej pełni. Kipiący kocioł .................................................................... 9
Wracam do swoich pytań ......................................................................................... 11
Co będzie w razie wojny? ......................................................................................... 12
Myśl w obcęgach ...................................................................................................... 15
Piszę prawdę, jedynie prawdę, wyłącznie prawdę ................................................... 22
Robotnik z ukończonym fakultetem historycznym .................................................. 28
Czy można się odżywiać morfiną? ........................................................................... 35
Liszeniec ................................................................................................................... 43
Odpowiadam na drugie pytanie ................................................................................ 49
Laudetur Iezus Christus ............................................................................................ 54
Kobieto, zdejm zasłonę! ........................................................................................... 60
Czczone zwłoki czy woskowa lalka? ....................................................................... 65
Palimpcest ................................................................................................................. 71
Terror ........................................................................................................................ 74
Przyszłość ................................................................................................................. 76
Infekcja kupiecka ...................................................................................................... 77
Infekcja ideowa ........................................................................................................ 79
Pojedźcie do Bolszewii ............................................................................................. 80
Przypadkowa rozmowa w pociągu ........................................................................... 81
Trzy przyczyny katastrofy. Cesarz ........................................................................... 87
Inteligencja rosyjska ................................................................................................. 91
Une stupide aventure ................................................................................................ 93
Głosy Prasy Przedmowa do trzeciego wydania ........................................................ 94
Posłowie ................................................................................................................. 101