grzedowicz jaroslaw - pan lodowego ogrodu -tom 2

Upload: greg-burzynski

Post on 15-Jul-2015

1.354 views

Category:

Documents


1 download

TRANSCRIPT

Jarosaw GrzdowiczPan Lodowego OgroduTom iiIlustracje Jan J. Marek

Wiem, e wisiaem na wiatrem owianym drzewie przez dziewi nocy, oszczepem zraniony, Odynowi ofiarowany, sam sobie samemu. Na tym drzewie, o ktrym nikt nie wie, z jakich wyrasta korzeni.

(Rnathttr Othins - Pie Odyna o runach)*

Rozdzia 1

DrzewoWiesz, co to jest pieko? Pieko to dwa zamglone szczyty, tulce si do siebie niczym pdupki. To wci te same szarpane linie gr, osnute niebieskawym oparem. To widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinajce si po zboczach, ponce krlewskimi barwami jesieni. To siedemdziesit trzy iglaste krzewy, pokrcone, jakby wyszy spod rki mistrza bonsai. To rozsypane wok biaoszare bryy wapiennych ska, sine jak zepsute miso. To roziskrzona plwocina nienych czap na wierchach. To przeliczny niczym z pocztwki grski pejzayk, ktry staje si wszystkim. Niezmienny, nudny i pikny. Pocztwka nagle awansowana do roli wszechwiata. To uwiziony w sojach drewna wieczny gniew i wcieko. To wysche, drewniane gardo, ktre nie zna krzyku. To jest pieko. To korzenie wijce si w skalistej grskiej ziemi na podobiestwo robakw, rozpaczliwie szukajce pomidzy kwanymi, kruchymi jak trupie paznokcie pytkami upka odrobiny poywnej prchnicy. To pachnce lepk sodycz wiato soca. To tkwicy w drewnianych trzewiach wski, kuty grot. To obca, martwa ga przebijajca pie niczym zastygy piorun. To modlitwa o burz. O nagy wodospad elektrycznego wyzwolenia. O grom, popi i ogie. To jest pieko. By drzewem. Groza... groza... groza... Pojawia si znienacka, wprost z jesiennej mgy. Wynurza si gwatownie zza grani, blada twarz pocita zygzakowatymi znakami tatuau, wytrzeszczone czarne oczy byskajce na brzegach wskimi paskami biakwki. Zaschnite bryzgi krwi na policzkach i czole. Chwyta gwatownie korze i kawaek skay, usiuje wej wyej, ale co cignie go do tyu. Jest mody. Ma najwyej siedemnacie lat i jest skrajnie, miertelnie przeraony. Ju nie dba o to, e zy przeraenia pyn mu strugami po twarzy, e z ust wyrywa si skowyt. Obchodzi go tylko nieznana sia cignca w ty, w przepa. Przyczyna jest banalna. Bury koc, spity na ramionach srebrn spink z motywem taczcych wy, zaczepi si o korze. Jednak chopak tonie w odmtach paniki. Moe tylko szarpa si

bezsilnie, tylko prze do przodu jak zaprzgowy ko. Sekundy przeciekaj mu midzy palcami, strugi krwi z rany na czole tocz si po policzkach. Chopak... Wedug tutejszych standardw dawno jest dorosy. Jest wojownikiem. Urodzonym z morderczym elazem w rkach, koysanym do snu pieniami o bohaterach, zahartowanym wizjami wasnej heroicznej mierci. A jednak teraz pacze, szarpie si z zaczepionym o korzenie paszczem, bo z bliska wyglda to inaczej ni w pieniach. Wasna mier ogldana z bliska wydaje si cuchnca, pospolita i bolesna. Nie bdzie wzruszajcego, piknego zgonu wartego pieni. Z bliska jest tylko okrutna, przeraajca mier gdzie w grach. Samotna agonia i studnia przeraenia. A nade wszystko niemono pogodzenia si z tym, e to ju teraz. Natychmiast. Dzisiaj. Na zawsze. Strzaa z jadowitym sykiem wbija si w upkow gleb tu obok doni chopaka. Sycha zdawiony, krtki krzyk, mody znajduje wreszcie splecione srebrne we miadce krta i szarpie szpil. Paszcz spada z ramion, spinka leci w przepa, odbijajc si od kamieni, a nastoletni wojownik peznie na czworakach po stromej ciece, czepiajc si krzakw i ska. Nadchodz. Sycha gardowe przeklestwa i przyspieszone oddechy. Sycha skrzypienie grubych skr i szczk stali. Kolejna strzaa wypryska z doliny i miga tu nad gow uciekiniera, wizgajc jak wcieky szersze. Nadchodz. Trzech. Nie nosz czerwono-czarnych tatuay na rkach i twarzach ani sczesanych na kark, nasmarowanych dziegciem warkoczykw. Pod okularowymi nosalami hemw i kanciastymi osonami policzkowymi wida krtko przycite brody. Woaj do niego, tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kby cite lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla si za gra i krzyczy do kogo na dole, echo skacze po grach. miej si, patrzc, jak peznie na czworakach przed siebie, jak prbuje zerwa si do biegu, ale potyka si, pada i znowu peznie. Ten pierwszy, wielki niczym gra, zdejmuje hem i kadzie go ostronie na ziemi, potem odpina paszcz, uwalniajc kolejne kby pary unoszce si z lamelkowego pancerza. Znowu woa, drwico, zadziornie i powoli wyjmuje miecz. Sycha stalowy, przecigy zgrzyt ostrza, olbrzym prostuje si i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu co w karku.

Chopak bezradnie maca pust pochw na pasie, wspomnienie po straconej broni, ale nadal peznie przed siebie, lepy i guchy z przeraenia. Na moment podnosi wzrok i nagle widzi Pie. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu si wyraz niedowierzania i skrajnego osupienia. Wydaje si, e znalaz co, czego szuka od dawna. Na kilka chwil zapomina o osaczajcych go przeladowcach i unosi wzrok wzdu krpego Pnia kryjcego ludzk sylwetk z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomidzy Konarami wida narol podobn do gowy z wykrzywion blem twarz, porodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej wczni. Trwa to krtko. Chrapliwy krzyk sprowadza uciekiniera na ziemi. Pomidzy ostatnie sekundy ycia, wyciekajce jak piwo ze stuczonego dzbana. Znowu woaj do niego, rozlunieni, a kipi adrenalin. Fina mczcego pocigu. Ju go maj. Jeszcze tylko par krokw. Koniec. Zaraz si dokona. Rzenia u stp Drzewa. Skocz go, a potem zejd w swoje doliny, nad swoje rzeki i jeziora. Rozpal ogie i napij si padziernikowego piwa, miejc si i klepic po plecach. Zapachnie piecze, piew i rechot ywych poniesie si pod powa. Przynios acuchy umoczone w smoczej oliwie i zatacz ten swj taniec ognia. Nagie, wymalowane w dzikie wzory dziewczta z wosami osonitymi chustkami bd owija si pomieniem, skaka wrd oswojonego aru, omiata smuke ciaa warkoczami ognia. A jego ju tu nie bdzie. Nigdy. Boi si Drzewa, ale przecie nie a tak, jak boi si wiecznego mroku zakltego w stali przeladowcw. Podrywa si na nogi na te par krokw, dopada Pnia i rozpaczliwie szarpie jesionowe drzewce. Wronita w Pie wcznia tkwi nieruchomo, niczym kolejna ga. Otaczaj chopaka krgiem, miej si i woaj do niego. Ktry siada z westchnieniem na kamieniu i odpina od pasa obszyt skr flasz. Inny wbija miecz w ziemi i przeciga si, masujc obolay krzy. Dryblas rusza na chopaka tanecznym krokiem, zza jego plecw sycha rzucane drwico rady wzbudzajce salwy miechu.

Miecz w palcach olbrzyma taczy, ostrze kreli koa i semki, rkoje sprawnie obraca si w spokojnej doni. onglerka. Bazenada. Woj porusza biodrami, jego nogi wykonuj bokserski taniec, pochylone ciao koysze si wraz z ostrzem, a trudno uwierzy, e tak ogromny mczyzna moe rusza si tak lekko i zwinnie. Jest jak grski goryl. Wielki, kosmaty i brutalny. Krtki wypad, finta, parada, markowany cios w gow. Chopak osania si ramieniem, wpada plecami na Pie, osuwa si po nim na ziemi. Na jego spodniach rozlewa si nagle wielka, mokra plama. Przeciwnik koczy swj taniec z ostrzem wystawionym poziomo, opartym o grzbiet drugiej doni. Odwraca t do i kiwa zachcajco na lecego. No chod". Uciekinier owija si wok Pnia jak w, peznie wrd mchu i zeschych paproci, szperajc domi niczym lepiec. Cokolwiek. Choby kamie. Ogromny woj prostuje si powoli, wzdycha i krci gow z dezaprobat. Rozkada na chwil bezradnie rce i rzuca swj miecz stojcym z tyu, po czym klaszcze dwukrotnie, jakby chcia obudzi przeciwnika i znowu zaprasza go gestem, tym razem pustych doni. No chod, nie ma ju miecza". Ale nie ma te efektu. Chudy modzieniec nie ma ochoty rzuca si z goymi piciami na stukilow gr ylastych mini. Adrenalina napenia jego nogi oowiem, straszne, miertelne zmczenie zatapia puca niczym beton. Olbrzym opuszcza rce zrezygnowany i rusza dugimi krokami, eby chwyci chopaka za kark i wywlec spomidzy krzakw jak koci. To si robi niesmaczne. Wielka do siga i apie za konierz czarnej kurty akurat w chwili, kiedy szperajce rozpaczliwie palce trafiaj wrd mchu, lici i zeschej grskiej trawy na poduny ksztat. Spaszczony walec owinity doskonale przylegajc do doni plecionk z tamy. Rkoje uniwersalnego miecza zwiadowcy. Shinobi ken firmy Nordland Aeronautics. Chopak szarpnity potnie za plecy wylatuje w gr, postawiony jednym ruchem na mdlejce nogi. Wtem rozlega si wowy syk monomolekularnego ostrza. A potem powietrze tnie bysk i w zimnym, jesiennym powietrzu rozlega si chrzst rozrbanego misa. Olbrzym puszcza przeciwnika i odwraca si powoli do swoich oniemiaych, siedzcych na kamieniach towarzyszy, pokazujc bia, kredow, nieruchom twarz, po czym nagle prycha

potnie fontann rozpylonej krwi. Jego pier rozwiera si wzdu cieniutkiej, ukonej linii, ukazujc rozdziawione, czarno-czerwone wntrze. Mczyzna robi lepy, kolawy krok nie wiadomo dokd i wali si na twarz jak cite drzewo. Wszyscy s oniemiali. Przygarbiony chopak, wystawiajcy do przodu lnice,

monomolekularne ostrze, po ktrym tocz si strugi krwi i ciurkaj na ziemi, odsaniajc lnic, czyst powierzchni zbrocz. Siedzcy na kamieniach wojownicy. Jeden zamar z pochylon manierk w doni, woda leje mu si na buty, drugi przygryza pi w gecie zaskoczenia. Skacz na nogi rwnoczenie. Bysk stali, szczk ostrzy i szybki, rozmazany ruch. Krzyk. Ostry, zaskoczony wrzask blu. Jeden z atakujcych amie si nagle wp, chwytajc si za gardo. Spomidzy palcw tryska strumyczek jasnej, ttniczej krwi. Drugi odskakuje w ty, patrzc ze zgroz i niedowierzaniem na kikut miecza we wasnej doni. Nie moe uwierzy, e paniczna, nieudolna zastawa przeciwnika przecia jego wasne, kute ostrze niczym such ga. Odrzuca bro i byskawicznie siga po wbity w ziemi osierocony miecz brodacza. Chopak tnie na odlew, byle jak, nie bardzo radzi sobie ze zbyt dugim orem, z dziwn rkojeci, z innym wywaeniem broni. Tamten wydaje z siebie krtki, zwierzcy ryk, jego prawa do spada na mech, jak porzucona rkawica, ale krwi jeszcze nie wida. Chwyta wic or lew i rzuca si na chopaka, zbijajc go z ng. Obaj wal si ciko na ziemi, plecy napastnika opite pkouszkiem, ozdobione na plecach haftem w ksztacie trzech taczcych pomieni w krgu, drgaj spazmatycznie, a porodku plecw, tu nad wyszytym znakiem sterczy prosto w niebo ostrze, po ktrym cieka krew, odsaniajc czyst, lnic powierzchni. Cisza. Sycha tylko, jak tu obok, drapic butami kamienisty piarg i szarpic such, jesienn dar, umiera toncy we wasnej krwi czowiek. A potem zapada cisza zupena. Chopak z trudem przewala trupa na bok, uwalnia si z jego uchwytu, rozprostowujc zacinit na pole wasnej kurtki gar, palec po palcu, po czym podnosi si, przydeptuje tamtemu pier i, sapic, wyrywa z niego ostrze. Patrzy na nie z niedowierzaniem, a nogi uginaj si pod nim i chopak siada ciko na mchu. Miecz dygoce mu w rku, cae ciao przebiegaj drgawki, mody pochyla gow i zaczyna paka. Dziwacznym, suchym szlochem, ktry a podrzuca jego drobn sylwetk. Szlochem, ktry stopniowo przeradza si w histeryczny miech.

Klczy tak, z odrzucon do tyu gow, unoszc w okrwawionej doni miecz zwiadowcy, shinobi ken firmy Nordland Aeronautics. Chichot, ktry narodzi si z paczu, przeradza si w zwyciski ryk. Piskliwy i dziwny, koczcy si grzmicym sykiem, jaki mgby wyda olbrzymi, rozwcieczony w. Chopak wstaje na nogi i patrzy na zbryzgane krwi skay, na porudziay nagle krg szarej, jesiennej trawy i na trzy powykrcane trupy wok. Odkada starannie miecz, wyciera rkoma traw, liskie, czerwone kamienie lece wok martwego olbrzyma, a potem dotyka wasnej twarzy i podchodzi w pukonie do Pnia, eby odbi na nim lad swoich zafarbowanych doni. Klka w trawie i maca przez chwil, a znajduje lec samotnie pochw. Miecz z trzaskiem wraca do domu, chopak obraca or, ale nie wie, jak przytroczy go do pasa. W kocu opiera miecz na ramieniu niczym opat i odchodzi wsk ciek. W najzupeniej przeciwn stron do tej, z ktrej nadszed. Zostaje tylko Drzewo, zbryzgane skay wok i trzy trupy Ludzi Ognia. Dwa szczyty, tulce si do siebie niczym poladki. niena plwocina na wierchach. Krzyk kruka w zimnym, jesiennym powietrzu. Zdrewniay gniew zamary w sojach i wknach yka. Nadciga noc. A noc przychodz wilki. Niekiedy pomidzy grami wida dym. Supy czarnego dymu krelce jesienne niebo. Noc szczyty maluje pomaraczowy blask ognia. Czasem lodowate, jesienne powietrze przyniesie odlegy krzyk. A czasem tylko krakanie krukw. Wida dwie plamy lasu wspinajce si po zboczach, ponce krlewskimi barwami jesieni. Siedemdziesit trzy iglaste krzewy, pokrcone, jakby wyszy spod rki mistrza bonsai. Rozsypane wok biaoszare bryy wapiennych ska, sine niczym zepsute miso. Roziskrzon plwocin nienych czap na wierchach. Wida pieko. cieka opada stromo, gdzie tam, poza pole widzenia, poza granice wszechwiata. Ale nie jest tak stroma, by zawzity czowiek nie mg jej pokona. Nawet krpy karze moe skoni swoje krzywe nogi do wysiku, zmusi do pokonania grskiego szlaku zaprzonego do wzka osa, podobnego do pokracznej krzywki okapi i miniaturowej yrafy.

Wie lejce do jednego z siedemdziesiciu trzech pokrconych, iglastych drzewek. Kruki wydziobujce resztki z rozwczonych ju przez wilki trupw Ludzi Ognia wzbijaj si opocc, czarn chmur i kracz z oburzeniem. Karze siada na sinej wapiennej skale i wyciga z kieszeni szmatk kryjc kawaek wdzonego sera oraz co, co przypomina czarny pomidor. Odcina kawaek sera i podaje sobie na ostrzu do ust, a potem ostronie gryzie czarny owoc. Przez chwil uje w milczeniu. - To sprytne, tak spa w drzewie, kiedy wiat ponie. Odcina kolejny kawaek sera.

Nie wydaje si, eby przeszkadza mu trupi odr albo obecno zwok. - Powiedziaem, e to sprytne. Dobre daem ci imi, picy W Drzewie. Ty mwisz, e wdrujesz noc. A ja ci mwi, e wolisz, eby sray na ciebie kruki. Wolisz szuka wody midzy kamieniami i czeka, a soce na ciebie powieci. Wiesz, po czym pozna gupca? Po tym jak koczy, picy W Drzewie. Znowu odgryza ks czarnego owocu, pniej, postkujc, grzebie po kieszeniach, a znajduje ma bryk soli, ktr rozgniata gowic noa na kamieniu. Teraz owoc, posypany brudn sol i pewnie ozdobiony mrwk, jest znacznie lepszy. - Widziae, czym jest Czynicy. Widziae ywe ciernie z elaza. Widziae ruchomy dwr z miliona ostrzy i k. Widziae ludzi zakltych w drzewa i kamienie. Widziae potwory zimnej mgy. I co? Poszede pewnie z nim porozmawia? Powiedziae, e zabierzesz go za morza do domu? Moe przypominae mu o sprawach, ktre zostay tam, w dalekich krajach? A moe postanowie wzi go za kark i odnie na miejsce jak szczeniaka, ktry wylaz z psiarni? Zjada do koca owoc, pieczoowicie zawija ser w szmatk i chowa n. Wstaje ze stkniciem, wyciera donie o spodnie. - A teraz wiat ponie albo za chwil stanie w ogniu. Ty siedzisz w Pniu i mylisz, jak by tu wyda odzie, Czynicy robi, co chce i wkrtce pomyli, e czas znale to twoje drzewo. To blisko. Nic si nie poprawio, za to zaczo si dzia jeszcze gorzej. - Unosi do i kieruje pomidzy szczyty, przytulone do siebie niczym poladki, tam, gdzie wskazuje dugi cie drzewa. Cie, ktry wyglda jak n. - Patrz na wschd, picy W Drzewie. Patrz na dymy z poncych osad. Posuchaj Szczurzego Grajka, ktry noc nawouje dzieci z domw. Patrz, jak dzikie zwierzta cign za gosem jego fujarki, prosto pod noe Wy. Cena soli jest ju wysza ni zota. We potrzebuj duo misa, a to znaczy, e gdy minie zima, pjd na Wybrzee. Patrz i sied w drzewie. Patrz, jak wzbiera wojna bogw, po ktrej wstanie inny wiat. Nadchodzi czas niewoli. Czas trupw, Wy i wycia wilkw. Wstanie wit, ktrego nawet drzewa nie bd chciay oglda. Idzie do swojego jednoosiowego wozu, podnosi brudn plandek i grzebie wrd zawinitek, baryek i szpargaw. W kocu odwraca si i pokazuje krtki, masywny topr z szerokim elecem oraz potnym obuchem. Kill me".

Drzewo nie porusza ani jedn Gazk. Drzewa nie mog si porusza, chyba e zawieje wiatr. Drzewo jest nieruchome. Zatopione w martwocie drewna. Jest zdrewniaym gniewem. Jest prchniejc rozpacz. Drzewo to drzewo. Karze jeszcze raz wyciera donie o spodnie i z wysikiem unosi topr. A potem odwraca go i wali obuchem w koniec sterczcej z Pnia srebrnej, jesionowej wczni, tak jakby wbija gwd. Guchy, drewniany oskot przebija milczenie lodowatego powietrza jesieni. A potem nastpny i nastpny. Gdzie wysoko kracze kruk. Po jakim czasie sycha skrzypienie, ktre brzmi niczym rozpaczliwy, przecigy jk. Pkaj zacinite wok drzewca wkna yka i biae warstwy miazgi. Po gadkim Pniu z odbitymi krwawymi ladami doni pynie struga soku. Wcznia zaczyna si porusza, wbija si coraz gbiej w Pie. Nie sycha przeraliwego, dzikiego wrzasku, nic nie odbija si echem, nie toczy po grach. Drzewo milczy. Drzewo jest drzewem. Wcznia wchodzi coraz gbiej w Pie, a po zmiadony obuchem koniec drzewca. Kruczy Cie odkada topr i obchodzi Pie dokoa. Zapiera si nog, stka z wysiku, ale drewniany prt tkwi mocno. Trzyma go caa rednica Pnia. Karze szarpie drzewcem w gr i w d. Ostronie, lecz mocno. Usiuje rozrusza twardy jesionowy k w ranie Drzewa, jak chory zb, jednak nie chce go zama. Nie sycha rzenia, krzyku, kania ani baga o lito. Drzewo to drzewo. Drzewa nie krzycz. Sycha tylko trzask pkajcych wkien. Karze pada na wznak, wcznia toczy si po ziemi. - Ja sprzedaj czynice przedmioty - wyjania, gramolc si na nogi. - Nie wiem, co to moe zrobi, ale czuje si, e jest potne. Moe sprowadzi na waciciela nieszczcie, a moe nigdy nie chybi celu, jeli cisn ni w kpa. A moe zmieni go w drzewo? Nazw j Wczni Gupcw. Obraca wczni w doni, wciska koniec pod pach, a potem patrzy wzdu drzewca. W kocu opiera j o ziemi i kciukiem bada krytycznie stan grotu. - Prosie kiedy o rad, picy W Drzewie. I teraz dam ci rad. Ju nie zagrasz ze mn o ni w krla. Przegrae swoj parti. Ale wiesz, co zrobi, eby wygra, kiedy si ju przegrao?

Wrzuca wczni na wz i wpycha pomidzy paczki, lecz drzewce i tak sterczy do tyu, wystajc z krtkiej skrzyni. Naleaoby zawiza na nim czerwon szmatk. - Trzeba wtedy zrzuci figury i ustawi je z powrotem. Kiedy si przegrao, wygra mona tylko rozpoczynajc od nowa. Siada pod swoim wozem, opierajc si o koo, i bawi toporem, przerzucajc go midzy kolanami. - Dam ci rad. Posuchaj, to moe bdzie z tego jaki poytek, cho wtpi. Nikt ci nie moe wycign z drzewa, tak samo, jak nikt nie mg pokaza Czynicemu o rybich oczach, w jaki sposb oywi elazne ciernie. Przemierzy kraj w jednej kapocie, nawet bez miecza. Chodzi, gdzie chce i teraz kaniaj mu si setki Ludzi Wy. Siedzi w swoim elaznym dworze z kos i toporw, a ty pisz w drzewie i szczaj na ciebie wilki. Dlaczego tak si stao? Czym on si rni od ciebie? Tak jestecie rni tam, skd przychodzicie? On rozkazuje mgle, wysnuwa z niej potwory i sprowadza na Wy szalestwo, a ty chcesz poradzi sobie z nim, szybko dobywajc miecza? Obaj jestecie z zewntrz. I ty, i on. On przewrci rwnowag wiata. Jest niczym n wbity w tablic do krla. Kiedy ludzie graj o wysok stawk, czasem kto siga po elazo. Leje si krew i kto zabiera pienidze. Czy jednak wygra parti? Jest wojna bogw. S tacy, ktrym to na rk. I s tacy, ktrzy chc, by znowu wiat by plansz do krla, a nie walk na noe. Bd nad tob radzi, ale ich rady na nic si nie zdadz, dopki pisz w drzewie. Musisz si obudzi. Albo tkwij tu i czekaj, a Czynicy o rybich oczach obleje twj pie smocz oliw. Obud si, picy W Drzewie. Taka jest moja rada. Odwizuje swoje yrafowate okapi i rozpltuje lejce. Kka wzka zaczynaj skrzypie, pojazd toczy si ostronie po nachylonej ciece. Kruczy Cie idzie obok, wtem ciga lejce i si zatrzymuje. Szuka czego dugo na wozie, przewracajc paczki. - Dae mi Wczni Gupcw, picy W Drzewie. Naley ci si co w zamian. Rozsznurowuje skrzany worek, a potem ostronie wydobywa co, co wyglda jak bezksztatna, purpurowa purchawka poronita tymi kolcami. Karze podrzuca j w doni i nagle jednym pewnym ruchem ciska z rozmachem prosto w drewnian twarz, wieczc Pie, pomidzy dwoma chwytajcymi bure, jesienne chmury Konarami. Owocnik rozbryzguje si na powierzchni kory, zostawiajc plam jaskrawego soku i rozrzucajc chmur tych sporw. Kruczy Cie chichoce, strzepuje lejcami i schodzi ciek w d, poza granic wiata, usiujc wyhamowa swj wzek.

- Obud si, picy W Drzewie! - krzyczy jeszcze raz przez rami. A potem zapada zimna, mglista cisza grskiej jesieni. Zachd soca maluje krwawo plwocin nienych czap. Obud si. atwo powiedzie. Drzewo nie moe si poruszy, nie moe pkn ani wywrci si na lew stron. Drzewo moe rosn, moe odwraca Licie do soca, moe je zrzuca, kiedy nadchodzi jesienny chd. Moe pochania dwutlenek wgla z powietrza, sczy z gleby wod z solami mineralnymi, moe syci si sodkim wiatem soca. Moe te milcze, trwa i pragn. Drzewo stoi nieruchomo. Nadal jest Drzewem, ale co si zmienio. Znika przebijajca je na wylot wcznia. Przybya okrga rana o poszarpanych brzegach, dwa krwawe lady odbitych doni i plama w miejscu, w ktrym dziwaczny grzyb trafi w Pie. Jeeli cierpliwie poczeka, moe kto jeszcze wyryje czubkiem kozika serduszko. Jednak zmienio si co wicej. Co z dziedziny rzeczy, ktrych nie wida. W atmosferze polany kryje si co zowrogiego. Co, czego nie byo wczeniej. Kruki podrywaj si i kr nad zboczem, wrzeszczc, jakby kto dar na pasy czarne szmaty. Mimo zimna powietrze drga i faluje niczym w czasie wielkich upaw. Wilki, ktre wracaj z nadejciem nocy, te staj jak wryte. S ogromne - maj ze trzy metry dugoci i potne ky, ale i tak si boj. Tul uszy, je lwie kryzy futra. Przewodnik stada wszy ostronie, powarkujc i szczerzc zby, spoglda bokiem na Drzewo, na plam szronu, ktry odkada si wok Pnia, jakby Drzewo wypucio do gleby cieky azot. W kocu robi kilka ostronych krokw i, wszc, na sztywnych apach podchodzi do miejsca, w ktrym le niedojedzone jeszcze trupy Ludzi Ognia. Drzewo milczy. Jednak pragnienie Drzewa, by uwolni zaklty w sojach i wknach miazgi gniew, by wyplu zatopionego w drewnie czowieka wydaje si a namacalne. cina nocne powietrze uderzeniem zimna, na polan pasmami wpywa nagle mga. Wije si wrd Gazi, paruje z Pnia, sczy si z gleby. Zimna mga. Bardzo zimna. Na przeraliwy skowyt i pisk basiora czekajce ostronie stado rzuca si do ucieczki. Wielki niczym ciel wilk zwija si i miota po polanie, kwiczc w przeraeniu, jakby pokn rozarzony wgiel. Konwulsje ciskaj nim o ziemi, skrcaj w niemoliwe dla czworonoga pozy, wyrzucaj ciao w powietrze. Przypomina to oszalay taniec, ktry mgby wydawa si zabawny, gdyby nie

towarzyszcy mu przeraliwy skowyt konajcego zwierzcia. Wyglda, jakby niewidzialny gigant bawi si wilkiem, kaza chodzi na dwch apach i taczy. Jedno oko wybucha rozsadzone skokiem cinienia rdczaszkowego, zmieniony w strzp jzyk zwisa z pyska, a pod skr basiora wij si minie jak spanikowane we. Niewidzialny gigant usiuje ugnie biedne zwierz niby plastelin i ulepi z niego czekoksztatn karykatur. Sycha, e z guchym chrupotem pkaj ebra, e trzaskaj stawy. A nade wszystko sycha przeraajcy skowyt i rzenie. Przez chwil wydaje si, i niewidzialny tytan odniesie sukces. Wilk ustawiony pionowo, jak przybity do powietrznego krzya, z porozciganymi i poamanymi apami, przez moment przypomina groteskowego wilkoaka. Pysk pulsuje, jakby co usiowao od wewntrz zmieni jego ksztat. Wok snuj si pasma mgy, trzaskaj niewielkie wyadowania elektryczne, wydaje si, e ziemia dry i wibruje. Polan cina nagy, przedwczesny szron. Stojcy porodku polany wilkoak szarpie si wci w niewidzialnych, potnych apach, ktre ksztatuj go niczym glin. Na uamek sekundy, wrd chrupotu koci i bryzgw krwi, pysk zmienia ksztat, ukazujc upiorn karykatur twarzy mczyzny cignitej potwornym blem. Trwa to mgnienie oka, po czym nieszczsny, kaleki stwr wali si na ziemi jak achman i raptem znowu staje si wilkiem. Jest zmasakrowany, rozdarty na strzpy, nie ma ani jednej caej koci i wyglda jakby przejecha go kombajn grniczy. Drzewo milczy. Drzewo nie moe wsta, nie moe poruszy ani jedn Gazk, nie moe wyplu wtopionego w miazg i yko czowieka. Ale Drzewo si nie mczy. I nigdy nie ustpuje. Warstwa mgy wije si nad polan, falujc niczym mtna, biaa woda. Dry ziemia. Drobne kamienie odpadaj od zbocza i sypi si gradem w przepa. Wsta i id! Obud si! Sycha szelest i rozdziobani przez kruki, rozszarpani wilczymi kami Ludzie Ognia zaczynaj si porusza. Unosz pogruchotane, odarte ze skry czaszki, ypi krwawymi dziurami oczodow. Ruszaj si lepo, robakowato, usiuj pezn, wlokc strzpy koczyn, rozsypujc wok czerwie i uki, ktre zdyy si ju zadomowi w ich trzewiach. Jeden z trupw podnosi si sztywno z ziemi i usiuje chwiejnie wsta na nogi. Nastpny prbuje kolawo kroczy gdzie przed siebie, ale brakuje mu prawej nogi, ktr odgryzy wilki. Przewraca si prosto w przepa i znika w mroku, z dou

sycha gruchot piargu i oskot toczcych si kamieni, ale pozostali odchodz. Odchodz martwym, zegarowym krokiem gdzie w noc. W ciemno i pasma mgy. W grze upiornie, penym przeraenia gosem kracz kruki. Drzewo si nie mczy. Nie rezygnuje. Pie pokrywa si kosmatym grzybem szronu, Gazie otulaj si puchat, bia szadzi, jedna ze ska wybucha nagle, rozpryskujc wok chmur pyu i gwidcych odamkw, a na miejscu pozostaje niedokoczona rzeba klczcego mczyzny o pocigej twarzy wykrzywionej blem. Rzeba jest niczym krzyk. Niczym alegoria narodzin. Zbocze dry. Sycha, jak w d stoku sypi si kamienie, jak z trzaskiem odpadaj kamienne pyty, jak z oskotem w dolin schodzi kamienna lawina. Wsta! Id! Obud si! Powierzchni pobliskiego strumienia pokrywa nagle awica srebrnych byskw, niewielkie rybki, migocc jak monety, uciekaj na brzeg i rozpaczliwie wyskakuj nad to, a po chwili woda zaczyna si gotowa. Z lasu wyscza si lodowaty, gsty opar i wije po zboczu niczym ogromny w, peznie prosto na polan, by pokn j razem z Drzewem, ciek i siedemdziesicioma trzema artretycznie powykrcanymi krzewami. Trwa to dugo. Bardzo dugo. Ale Drzewo si nie mczy. Nie rezygnuje. Drzewo jest drzewem. Rankiem mga znika. Rozpywa si, wsika w skay i pie. Nawet szron taje. Pozostaje jedynie rzeba klczcego mczyzny, spkana ziemia i rozdarte pnie ssiednich drzewek, jakby co rozsadzio je od rodka. Oraz sze jesionw rosncych w rnych miejscach wok. Jesiony, ktrych wczoraj jeszcze nie byo. Wszystkie wygldaj jakby pokny czowieka o twarzy wykrzywionej blem. Gazie przypominaj sigajce ku niebu ramiona. Poszczeglne posgi zastygy w rnych pozach, niczym w zdrewniaym, tanecznym korowodzie. Jak zatrzymane fazy ruchu miotajcego si w konwulsjach nieszcznika. Niektre pnie przeszywa ga podobna do wczni, inne maj porodku dziupl w ksztacie rozszarpanej okrgej rany.

Ziemia wok jest spkana, zmieszana z pogruchotanymi kamieniami, jakby drzewa wyrastay w jednej eksplozji, w uamku sekundy, roznoszc na strzpy wszystko, co stano im na drodze. Poza tym na polanie panuje spokj. Tylko kruki kracz przeraliwie, bojc si na niej siada. Ostre wiato poranka pocite na paski szczelinami aluzji, gadka pociel, pod oknem posykuje stary klimator, skd sczy si uporczywy zapach lawendy. Gdzie jestem? Lawenda. Poronita liliowymi krzaczkami wyyna, pokryta wysypk biaych ska. Pinie i lawenda. Leca w snopach, znoszona do kamiennej toczarni, z ktrej sczy si ciki lawendowy dym. Lawendowy dym. Lawendowe pola. Hvar. Dom. Wstaj. Nagi, lnicy od potu, mimo sapicego astmatycznie klimatora pod oknem. Huczy mi w gowie i chyba poc si rakij. Niedobrze. Nic nie pamitam, ale jako mnie to nie martwi. Nie mam siy si martwi. Odsuwam drzwi i wychodz na taras. Pode mn ulica zalana porannym arem, pena niespiesznie wdrujcych ludzi, przed twarz, w przesmyku, ruch jak na autostradzie. Jachty mijaj si, tnc szmaragdowe fale z opotem agli, na horyzoncie sunie olbrzymi poduszkowiec Jadrolinii. Korony palm koysz si z wiatrem. Pytki tarasu parz niczym kuchenna blacha. Smaga, sarnio zgrabna, czarnooka kelnerka ustawiajca krzeseka w kafejce na dole patrzy na mnie i chichoce. - Dobar dan, Vuko! - Dobar dan, Milenko. Moe espresso? - Moe. Zaszto ne ima hlai?. Dobry Boe, przecie jestem nagi. Cofam si, Milena wybucha zoliwym miechem. - Oprosti, Milena. - Polako, Polako! Kuham kavu. Wchodz pod prysznic i stoj tam bez koca. Mam wraenie, jakbym nie kpa si od miesicy. Myj zby, nie wychodzc spod ciskanych z omiu dysz strumieni wody, nacieram si

pachncym cedrem elem do kpieli. Ignoruj bezbone ceny wody na Hvarze, azienkowy licznik chciwie nawija kun za kun. Czuj przykry, gniotcy bl gdzie w klatce piersiowej. upie mnie te noga. Skrciem j? Kiedy? Masuj mostek i wmawiam sobie, e to nerwobl. Nie dostan przecie zawau. Dopiero co jestem po kuracji sklerofagowej, serce mam jak dwudziestolatek. Ubieram si szybko, czujc, e wraca mi ycie. Ponca blaskiem ulica jednak jest nie do zniesienia bez ciemnych okularw. Siadam w cieniu markizy pod cian i patrz z czuoci na okrgy, czysty stoliczek. Mam wraenie, jakbym zbudzi si z koszmaru. Wszystko mnie cieszy. Suncy na plac wok mariny niekoczcy si korowd turystw, wiatr w koronach palm, biao-czerwone parasole piwa Karlovako. Koniec prohibicji. Wrciy reklamy piwa, otwarto ponownie konoby, wrciy stalowe, wsysajce dym firmowe popielniczki. Wolno. Znw jestemy doroli. Ciesz si nawet tym, e maleka filianka znowu legalnej kawy z woskiego ekspresu Alfredo jest nieskazitelnie czysta. I oto mog wrzuci do niej dwie kostki prawdziwego cukru. - Milenko, moe orangina, kruk i saata od hobotnice? - Moe, Vuko! Sigurno! - Hvala! Czarna jak smoa kawa, pokryta warstewk gstej, beowej piany. Zapach tustej, mocnej arabiki. I tylko gdzie gboko w duszy cie niepokoju. Nieokrelony mrok. Wraenie, e co tu jest nie tak. Co z moj gow. Wszystko jest tak, jak powinno, a jednak mj mzg dziaa, jakby zosta potuczony. Kawaki rozdzielone mroczn nicoci. Gdzie byem wczoraj? Kim jestem? Od kiedy zrobio si znowu normalnie? Siedz w konobie, a to znaczy, e aksamitny, opiekuczy totalitaryzm" znikn. Nie pamitam kiedy. Po Wojnie Paliwowej? Co wtedy robiem? Co robiem wczoraj? Skd si tu wziem? - Milena, ima cigarety? - Imam! Larsy hoe? Znowu s legalne? Unosz filiank do ust, ale zanim pocign yk, biay fajans pka mi w doniach, kawa chlupie na chodnik, uciekam gwatownie z nogami, chcc ratowa jasne spodnie. Przysiada si bezceremonialnie do stolika, podsuwa sobie krzeso. Wielki, siwiejcy mczyzna w kapeluszu i jaskrawoczerwonej jedwabnej koszuli. Rozchestane poy ukazuj smag, kudat

pier obwieszon mnstwem zotych acuchw i wisiorkw. Nie wyglda na Chorwata. Serb? Cygan? Turek? Spogldam na niego z irytacj i nagle kamieniej. Ma tylko jedno oko, za to zupenie czarne, bez ladu biakwki, poduna kropla smoy. Drugie kryje si za okrg kocian pytk przymocowan skrzanymi rzemieniami. Na kykciach wspartych na lnicej hebanowej lasce, zwieczonej srebrn gow kruka, migoc sygnety. Na gowie oryginalny, biay stetson pleciony z panamskiej rafii. - Tu jest mnstwo wolnych stolikw, przyjacielu - cedz. Jeszcze kaw mi rozla. Czy ja wygldam na okulist? Czego straszy tym krwawym lepiem? - Obud si, picy W Drzewie - warczy ze zoci. - Czekaj na ciebie. Dzie dobry. Dobrodoszli. Wariat. - Przepraszam, jem niadanie. Moe poszuka pan kogo innego? Klinika jest w tamt stron. Za ribaric. Prostuje si na krzele, po czym wsadza dwa palce do ust i gwide przeraliwie. W jednej chwili z opotem tysicy skrzyde i oguszajcym krakaniem niebo robi si czarne. Spogldam w gr i widz ptaki. Gigantyczne, pokrywajce cay nieboskon stado wielkich jak gsi, smolicie czarnych krukw. Siadaj na dachach, na masztach jachtw, na koronach palm, na gowach i ramionach przechodniw, znieruchomiaych nagle niczym manekiny. Przesaniaj nawet jaskrawy blask bakaskiego soca. Nie mog wykrztusi ani sowa. Sysz nieustanne krakanie, jakby kto dar na pasy czarne szmaty. Wszystko zastyga jak zatopione w bursztynie. Ruszaj si tylko kruki. Siadaj na ramionach i gowie Mileny stojcej w drzwiach konoby z tac w rkach. Wielki kruk opoce skrzydami, rozwiewajc jej wosy, i yka apczywie moj saatk z omiornicy, drugi siada na ramieniu dziewczyny i jednym ruchem szarego, ogromnego niby ostrze czekana dzioba wyrywa sarnie oko. Milena stoi nieruchomo, w p kroku, po smagym policzku cieknie struga krwi, a po biay, skamieniay umiech. Mam otwarte usta i gardo zmienione nagle w stare drewno. - Jakie to uczucie, kiedy kto przychodzi i podpala twj wiat, picy W Drzewie? - pyta mczyzna. Milcz w osupieniu. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem. Mczyzna wstaje, wchodzi do konoby, przeciskajc si bezceremonialnie obok skamieniaej, okaleczonej, krwawicej Mileny, po czym zdejmuje ze ciany reklam Guinnessa - obramowane mroonymi, secesyjnymi wzorami, oprawione w ramki lustro.

- Spjrz na siebie, picy W Drzewie - mwi. - Spjrz we wasne oczy. Spogldam machinalnie i za srebrnym hologramem z napisem Guinness" widz dziwn, obc twarz. Podobn do mojej, a jednak obc. Pociga, niemal koska, z nosem wskim jak petwa, przylegajce do gowy wskie, ale dugie uszy i oczy. Oczy. Jak u niego, wypenione ciemnym, orzechowym brzem, przypominajcym praone migday. To ja? Kim jestem? Siedz niczym drewniany posg. Jestem Vuko Drakkainen. Syn Aaki Drakkainena i Anity Ostrowskiej. Nie. Jestem Ulf Nitjsefni. Nocny Wdrowiec. Midgaard. Drzewo. Zaczynam krzycze. Nie chc si obudzi. Nie chc. Cay wiat spowija smolisty cie tysicy krukw. Kruczy cie. Kracz. Id za nim bezwolnie, przeciskamy si midzy jak zatrzymanymi w kadrze turystami, wrd opoccych skrzydami krukw. Unosi swoj kretysk lask i bezceremonialnie rozsuwa grupk znieruchomiaych Japoczykw. Idziemy. Prowadzi do hotelu, szklane tafle rozjedaj si z szumem. Czuj na twarzy podmuch chodnego, klimatyzowanego powietrza. Cygano-Turek o kruczym cieniu wadczo przechodzi przez westybul, potem przez restauracj, kolejne drzwi rozsuwaj si przed nami, ukazujc taras. Wchodz za nim i nagle stoj w wielkim warsztacie. Nie ma tarasu, nie ma widoku na zatok, tylko wyoone zapapranymi smarem pytkami pomieszczenie, huczce palenisko, dzwonica acuchami suwnica pod sufitem. omoce sterowany komputerowo mot pneumatyczny, jaki wielki, brodaty jegomo, o twarzy osonitej lustrzan przybic, pochyla si nad skomplikowan, stalow konstrukcj z rkawic sterujc na doni, mechaniczne rami zakoczone dysz spawarki zwiesza si z sufitu i co chwila strzela pkami iskier wrd stalowych bebechw.

- Wycz to, Ukko! - wrzeszczy mj przewodnik. - Przecie tu mona zwariowa! Mielimy pogada! Brodacz podnosi na nas lustrzan mask i chyba patrzy w milczeniu. Rozcapierza palce. Mot zamiera, tokarka dawi si zamierajcym wistem, spawarka chowa nagle ramiona i gasi plujcy acetylenowym ogniem dzib, po czym odjeda pod strop podobna do stalowej modliszki. Zapada cisza, tylko w uszach mi dzwoni. Znam to miejsce. To warsztat wujka Atilaainena. Nawet stojce wok, cignite z Ameryki krowniki szos, podobne do chromowanych fortepianw, s te same, co wtedy, w dziecistwie. Mczyzna zwany Ukko unosi zwierciadlan mask z twarzy i odchyla j na ty gowy, po czym ruchem gowy wskazuje kantorek. Niewielk klitk z biureczkiem i komputerem, ze cianami obwieszonymi reklamami jakich czci zamiennych oraz kalendarzem, ktry obraa kobiety, ukazujc je jako obiekty seksualne. Nie ma gdzie usi. - Nie przyszedem po topr ani podkowy, Kowalu - warczy Kruczy Cie. - Musimy si naradzi. Kowal otwiera niewielk czesk lodwk i wyciga ze rodka dwie puszki piwa. Dla siebie i dla Kruczego Cienia. Czuj si dotknity. - To jest ten? - pyta Kowal, raczej retorycznie. - Obraasz mnie, Kruku. To ma by nasza nadzieja? Przybda zaklty w drzewo? Kolejny przybda? Otwiera z sykiem puszk, piana grznie w krzaczastej brodzie. Kowal pije, mj przewodnik siada na plastikowym krzele dla klientw i te otwiera piwo. Jego oczy wypenia gboki, podmorski fiolet. - A jak sobie radz twoi Ludzie Ognia, Kowalu? Zobaczymy jeszcze tej wiosny dziewczta taczce z pomieniem na cze powrotu wiata? Czy wieczny mrok, zgliszcza i We? - Zaraz mi powiesz, e wiat si zmienia. Tak jakby nie wiedzia, do czego to prowadzi. Mamy problem, Kruku - cedzi zirytowany Kowal. Pstryka palcami i na jego doni pojawia si pomyk. Niewielki, taczcy pomyk niczym z kostki suchego spirytusu. Mczyzna bawi si nim, ugniata machinalnie w sylwetk taczcej dziewczyny, a potem przyglda si jej przez chwil. Ognista figurka wije si midzy jego palcami, jakby wiczya tace przy rurze. Kowal dmucha i pomyk znika. - Nasz problem polega na obcych, ktrzy kradn Pieni, ami zasady i wywracaj

rwnowag. Takich, ktrzy przyjechali z potg, o ktrej sami nie maj pojcia, czyni, co tylko im strzeli do gowy i roznosz wiat na strzpy. Na szczcie jest jeszcze Handlarz, Wczga, Przyjaciel Ludzi, ktry ma pomys. Pomys ten to: domy sobie jeszcze jednego szaleca z pochodni. Masz lisy w komorze, ktre dusz drb, wic postanawiasz wpuci tam wilka. Wilk udusi lisy, a potem gsi zadziobi wilka. Chyba e wilk ukoni si ptakom i pjdzie sobie. Czy co pominem? Mam mnstwo pracy, Kruku. Moja odpowied brzmi: nie. Obcy w drzewie to obcy niegrony. Spacyfikowany. Jest rozwizanym problemem. - Tamci nie s sami - podnosi gos Cygan. - Maj sojusznikw po naszej stronie. Ci obcy s ju elementem wiata i kto ich wykorzystuje. Przeciwko nam. Moe pogadasz z Wem? - Wic mamy by tacy sami jak oni? Przyzna, e bez szachrajstwa nie damy im rady? - Bo nie damy. Co przeciwstawisz uywanym na lewo i prawo Pieniom? Powiem ci, co zrobisz. Zejdziesz osobicie i sam zaczniesz piewa. I to ma by zgodne z reguami? A wiesz, co bdzie dalej? Tamci zrobi to samo. W, Suka, Ruch, Mrz i reszta. Mylisz, e si nie omiel? Jeden po drugim. Teraz gwne zasady jeszcze nie zostay zamane. Mamy Czynicych, ale jak dotd nikt z nas nie zacz. To oni. Tamci. Obcy. To oni ami reguy. Mamy kryzys, ale jeszcze nie wojn. Ty im dasz pretekst do wojny. Marz o tym. Ja proponuj co innego. To jeszcze jeden obcy, zgoda. Ale przyby tu po to, eby przywrci rwnowag. Wic pozwlmy mu na to. Bol mnie nogi. I zaczynam si wkurza. Zaciskam szczki. Grzebi po kieszeniach i w kocu znajduj paczk larsw. No dalej, dziadu, powiedz mi, e tu nie wolno pali. No, dalej, zepsuj mi dzie, gnoju. Zobaczysz, co bdzie dalej. Ignoruje mnie. Kruczy Cie rwnie. Kowal siga po wielki rubokrt i w zamyleniu owija go wok palca jak kawaek gumy. - Z kim ju mwie? - Jeste pierwszy. Chodmy do nich razem. rubokrt zmienia si w bardzo grub spryn. - Kto jeszcze chce rozmawia? - pyta w kocu Ukko. - Dzika i Samum. - To on yje? Ju wszystko straci. - Syszaem, e przerazi si tym, co si dzieje, i chce wrci. - Stamtd, dokd odszed, raczej si nie wraca. - A jednak.

Chrzkam, strcam waeczek popiou i kucam sobie pod cian. Wszystko na nic. Nie istniej. Jestem przezroczysty. Kowal wbija zwinity w precel rubokrt w blat stou i wstaje. Wychodzimy przez rozsuwane drzwi, za ktrymi powinien by parking, a potem szosa do Rovaniemi wijca si nad fiordem wrd sosen i brzzek. Obaj waniacy przodem, a ja skromnie z tyu. Niewidzialny, nieistotny. Wszystko si we mnie gotuje. Nie podobaj mi si ich zasady, wkurza mnie pena oglnikw rozmowa o rzeczach, o ktrych nie mam pojcia. Gdybym otworzy usta, zignorowaliby mnie. Zupenie jak dziesiciolatka wtrcajcego si do rozmowy dorosych, ktrej nie rozumie. I susznie. Nie rozumiem. Za drzwiami hangaru nie ma parkingu z odpicowanymi stuletnimi cadillacami, chevroletami i buickami, do ktrych wujek Atilaainen wstawia wodorowe silniki turbinowe Vanckla i elektronik. Od pokole wikszo historycznej produkcji przemysu samochodowego z Detroit spoczywaa albo na dzikim cmentarzysku Kuby, albo trafiaa do raju w Finlandii. W ogle nie ma tam Karelii. Jest senegalska baza Legion Etrangere w Al Hamma. Trzeci puk szwoleerw powietrznych. Morze piachu, stara kasba wygldajca jak osypujcy si zamek z piasku, rzdy barakw, ysawe palmy i zapory z pianobetonu najeone samostrzaami, lufy poruszaj si nieustannie, ypic bielmem czujnikw, wsz po horyzoncie. Za rzdem prefabrykowanych barakw siada medevac. Po kadubie przelewaj si rozmyte wzory z burych, tych i sraczkowatych pikseli. Ustawione zbienie pola wzbijaj chmur pustynnego pyu, sycha pulsujce dudnienie pdnikw. Grupa legionistw w chodzcych kombinezonach truchta w stron kantyny, piewajc chrem Allouette". Idziemy schyleni, pod sypicym w oczy piachem, przygnieceni piekielnym arem. Grzniemy w piasku po kostki. Omijamy fort i drepcemy do wielkiego, burego namiotu rozbitego tu za obrbem bazy. Burdel, o ile dobrze pamitam. Rzecz jasna, nielegalny. Wies mir bardak, wsje liudi - bljadzi - jak mawia sierant Chevaloux. W rodku polowe stoliki na koziokach zestawione w dugi blat, skadane krzeseka, samochodzce butelki. Pod cian krztusi si i ciurka wod may klimatyzator. Bdzie impreza.

Za stoem siedzi tylko jeden mczyzna, ubrany w pasiasty burnus, smage donie wystajce z sukna bawi si krzywym tuareskim noem, nakryta biaym, sfatygowanym kepi gowa kryje si w cieniu. - Dawno si nie widzielimy, Samum - powiada Kowal. Jest zziajany i wydaje si, e straci ju cierpliwo. - Nie moglimy spotka si normalnie? Po co ta komedia? - Bior to, co jest - burczy Beduin w kepi, po czym zdejmuje nakrycie gowy i rzuca na blat, ukazujc wielkouchy, prgowany eb ni to szakala, ni to pantery. - Nie mam siy ani czasu grzeba w snach. Tutaj mi najbliej. To jest ten? To o mnie. To ja jestem ten". Mam si przedstawi? Jako kto? Caporal Ostrovsky? - Jak wam si to podoba? - pyta dziewczyna, odgarniajc pacht namiotu. Jest ubrana cudacznie, niczym z dwudziestowiecznego plakatu, takiego, jakie zbiera mj ojciec. Ma spadochroniarskie buciory, siatkowe, podarte poczochy na pasku, rozpit kamizelk oporzdzeniow obwieszon sprztem. Jest manierka, sze magazynkw, granaty, n szturmowy, kabura. Ale prcz tego dziewczyna jest naga. Ma krtkie wosy, twarz przecinaj jej wielokty kamuflau. Na ramieniu wytatuowana czaszka. Dziwka-komandos. - Doskonale ci to pasuje - cedzi Kruczy Cie, wachlujc si doni. - Chu i wojna - chichoce dziewczyna. - Moje ywioy. Pikna koszula, Kruku. Kruczy Cie spluwa przez zby i przysuwa sobie paczk duskich glonowych krakersw. Bior skadane turystyczne krzeso, butelk wody mineralnej i siadam z dala od stou. Mam to wszystko gdzie. Jestem drzewem. Co mi jeszcze mog zrobi? Zrba, poci na deski i skleci ze mnie wychodek? Przynajmniej co si dzieje. Nie musz patrze na wierzchoki gr przytulone do siebie jak pdupki, zwieczone plwocin lodu. Wszystko jest lepsze ni to. - Spjrzcie na niego - mwi Kruczy Cie. - Poczujcie jego gniew. Posmakujcie jego niezgod na to wszystko. Zastanwcie si. Ja mwi: uwolnijmy go i niech posprzta po swoich. Niczego innego nie pragnie. - Jest za saby - mwi psiogowy Tuareg. - I jest jeden. Tamci przybyli, eby si dowiedzie. A zostali, eby ugniata wiat po swojemu. eby czyni. Z nim moe by tak samo. Oni tak maj. Wszyscy. Pieni lgn do nich.

- Tego nie wiemy - wtrca Kowal. - Nie wiemy, dlaczego stao si, co si stao. Moe on jest inny. Dlaczego stao si, co si stao". Co piknego. Mistrz tautologii. - Jeeli bdzie czyni, moe sta si z nim to samo. Jeeli nie bdzie czyni, zginie. W kadym wypadku niedobrze. Tak mwi. - Zdajmy si na los. Na wojenne szczcie - chichoce dziewczyna. - Przynajmniej co potrznie tym bagienkiem. Jeeli nic nie bdziemy robi, zrobi to za nas. Tak czy owak, skoczy si tak samo. A on mi si podoba. Umie si bi i umie si pieprzy. Czuj, e dawno nie mia kobiety. - Nadal twierdz, e powinnimy postpowa uczciwie. - Krci gow Kowal. - Nie poprawimy sytuacji, amic kolejn regu. Zabijmy go, szybko i bezbolenie. A potem postpujmy tak jak naley. - Powtarzam, e nie amiemy regu! - zoci si Kruczy Cie. - To oni je ami. Ten obcy wskazuje mnie krakersem - to jedyny element, ktry tu pasuje. Nie jest jednym z nas i ma jak szans. Ostatni rwnie dla nas, przypominam. Wstaj. Kada zabawa kiedy si koczy. - O ile dobrze zrozumiaem, waszym problemem s moi rodacy. - Spogldaj na mnie z osupieniem i zaenowaniem, jakby wanie przemwi klimator. - A take to, e opanowali te tak zwane Pieni. Czy dobrze rozumiem, e zyskali w ten sposb zbyt duo potgi, wadzy, mocy, czy jak tam zwa? To tak urzdzacie swj wiat? Te zasmarkane Pieni le, jak rozumiem, na ulicy, a kiedy kto je podniesie, wpadacie w histeri i paczecie nad jakimi reguami. Moe kto powinien wam powiedzie, e w yciu nie ma zbyt wielu nienaruszalnych regu? O co chodzi? e ja te zostan magiem i zaczn zmienia ludzi w krliki albo lata na opacie? No to bdziecie mieli jednego maga, a nie kilku. Jeeli chcecie, ebym wam pomg, to udzielcie mi stosownych informacji. Lokalizacja, otoczenie, moliwoci obiektu. Wyjanijcie mi, gdzie s moi ziomkowie i co si z nimi stao. Prosz o instrukcj w kwestii Pieni bogw oraz zjawiska zimnej mgy. A jeeli nie, to chrzacie si. Wyjd z tego drzewa i zabior ich std. A jeeli to bdzie niemoliwe, to ich pozabijam. Albo zostan i zakwitn. Priorytetem mojej misji jest przywrcenie rwnowagi waszego wiata. A kwesti mgie, gadajcych wiader, krasnoludkw, elfw i kijw-samobijw mam w dupie. Jeeli uznacie, e moecie mi pomc, tylko jeli zawi jajko na supe, wytn bicz z lodu i co tam jeszcze, to

rwnie mam to w dupie. Zwyczajnie i po prostu. Co wicej, zjawiska te znajduj si tak gboko, e bez trudu zmieszcz i was. W yciu nie spotkaem bandy rwnie niewydarzonych bstw. Do widzenia. Hvala. egnam serdecznie pana Majaka, cauj rczki pani Malignie, do widzenia panu Koszmarowi. Cieniu, podzikuj pastwu, wychodzimy. Prosz mi z powrotem wczy Hvar, wstawi oko Milence i posprzta kruki. Wylae mi kaw, jebem ti majku! Zapada cisza. Nadal patrz na mnie, jakbym wykona striptiz przed papieem. - No - powiada Kowal. - To mi si nawet podoba. Ja tam lubi takich ludzi. Mwi z sensem i niedugo. Przemylmy to. - Wychodz - oznajmiam. - W razie czego wiecie, gdzie rosn. Jestem zajty, musz zrzuci licie. Jesie, rozumiecie. Pene gazie roboty. - Dobrze - powiada szakal w kepi. - Teraz odejd. Naradzimy si i zdecydujemy. Jeeli postanowimy ci zabi, atwo si zorientujesz. Wychodz z namiotu. Te lubi, kiedy kto mwi z sensem i niedugo. Wida dwie plamy lasu wspinajce si po zboczach, ponce krlewskimi barwami jesieni. Siedemdziesit trzy iglaste krzewy, pokrcone, jakby wyszy spod rki mistrza bonsai. Rozsypane wok biaoszare bryy wapiennych ska, sine niczym zepsute miso. Roziskrzon plwocin nienych czap na wierchach przytulonych do siebie jak poladki. Sze pokrconych jesionw, rozrzuconych to tu, to tam na polanie. Kady wyglda, jakby jego pie pokn czowieka zamarego w konwulsyjnym ruchu. Drzewo a wibruje od skoncentrowanej mocy. Otacza je nimb rozedrganego powietrza oraz plama kosmatego szronu, skuwajca skay, such traw i krzaki. Wysoko w grze powoli formuje si cika chmura podobna do kowada. Wirujce powietrze pene pary wwierca si tunelem a do stratosfery, gdzie zostaje gwatownie schodzone. Wyrzucone na obrzea walca kuleczki lodu spadaj znowu ku gorcej podstawie chmury. Zmieniaj si w par, ktra zostaje zassana do wntrza tunelu i ponownie mknie w gr, by w lodowatych warstwach atmosfery zmieni si w cikie bryki lodu, i tak bez koca. Wewntrz do gry, na zewntrz w d. Powietrzny tunel wewntrz chmury zmienia si w gigantyczny

kondensator. Wypchany wolnymi elektronami, a ciki od adunkw dodatnich. Rnica potencjaw pomidzy chmur a powierzchni ziemi ronie z sekundy na sekund. Wszystko dy do wyrwnania. Do rwnowagi. A ta zostaje zakcona. Rnica potencjaw siga milionw faradajw i staje si nie do zniesienia. Wszystko wibruje energi. Rozedrganym, elektrycznym gniewem. Na szczycie Drzewa pojawia si na kilka nanosekund mae, wijce si jak mija wyadowanie pilotaowe. Pryska w gr i zamyka obwd. Gigantyczny wodospad energii leci w d, pync przez Drzewo, korzeniami w gb ziemi. Przez sekund midzy chmur a wierzchokiem drzewa z przeraliwym trzaskiem wije si olepiajcy, gigantyczny w plazmy. Huk gromu toczy si po grach, potnie, jakby pkao niebo. Zostaje tylko rozerwany, osmalony kikut Pnia, huczcy pomaraczowym ogniem. A potem na wszystko spada ciana wody.

Pramatko Matek zatocz swj krg! Samico Samic otwrz swj dom!

Zmiad nasze dusze, zjedz nasze serca. Jedno jest sodka! Jedno jest wielka!

Sple nasze myli, zdepcz nasz wol. Ty jeste wiatem, ty jeste onem!

Pocho nas! Pocho czas! Niech spon dni, umilkn sny. Ciemno! Wilgo! Jedno!

(Amitrajska Pie Ofiarowania)*

Rozdzia 2

WieaMiasto nie byo due. Wielkoci osady. Ju nie kiszak, a jeszcze nie miasto. Pierwsze, ktre zobaczyem od tamtej strasznej, burzowej nocy, kiedy wybuch bunt i patrzyem, jak mj paac, Wioska Chmur umiera wrd huczcych pomieni. I widziaem jeszcze, jak pod ciosami sierpw jazdy i krtkich mieczy onierzy Kamiennego" tymenu ginie Maranahar. Potem byy tylko bezdroa, lasy i trakty. Po raz pierwszy mielimy przej przez miasto. Najlepiej byoby tego unika, ale rzeka Figiss toczca si z nieodlegych gr okazaa si zbyt wartka i grona, nawet po tak dugiej suszy. Susza jednak mina, wraz ze zwycistwem Podziemnej Matki wrciy deszcze, spukujc gry i pola oraz napeniajc na nowo rzeki. Musielimy zatem przej mostem, a jedyny most w okolicy spina brzegi tu - w osadzie Aszyrdym. Dlatego patrzyem na zbliajce si zabudowania - ja, Wadca Tygrysiego Tronu, Pomienisty Sztandar, Pan wiata i Pierwszy Jedziec, ogldaem wiat, idc obok dwukoowego wozu, na ktrym pod parasolem rozpiera si mj obroca i przewodnik, ostatni poddany, jaki mi pozosta. Sam miaem na sobie bufiaste portki i przerzucon przez jedno rami czerwon tunik adepta kultu Podziemnej Matki, a pokaleczona skra na gowie pieka mnie po pospiesznym goleniu. Golilimy si w popiechu, ukryci wrd pokrconych drzewek z dala od traktu, pomagajc sobie nawzajem. Brus bez najmniejszego grymasu obci swj warkoczyk weterana, mruczc tylko, e dawno powinien by to zrobi. Wosy zakopalimy w piachu. Moje i Brusa, wymieszane razem. Trupy kapana i adepta odwleklimy jak najdalej od drogi i zepchnlimy w piaszczysty jar, a potem przyrzucilimy piachem. Wszystko to odbyo si w ciszy i jako nagle. Kapan zawoa nas wadczo i kaza pomc swojemu adeptowi, ktry biedzi si nad przekrzywionym koem. Pomoglimy mu i sam nie spodziewaem si, co bdzie dalej, kiedy Brus odwrci si i znienacka chwyci kapana jedn doni za gow nad karkiem, a drug pchn jego podbrdek w bok. Zrobi to tak byskawicznie, jakby chwyci rzucony mu owoc. Rozleg si trzask krgw i zamaskowany czowiek run z siedzenia dwukki, dygocc upiornie w drgawkach. Przez chwil i ja, i adept patrzylimy na to w osupieniu, a dotaro do mnie, e nadesza moja kolej, wic podniosem kij szpiega, by wydoby ukryte ostrze.

- Nie! Bez krwi! - krzykn Brus. Skoczy z koza wzka, odbi si jedn nog od grzbietu osa i spad uciekajcemu adeptowi na plecy. Obaj runli na ziemi i kbili si przez jaki czas jak walczce we. W kocu znieruchomieli, mody adept coraz gwatowniej kopa we wszystkie strony, wzbijajc kby pyu podeszwami swoich sandaw, z gow uwizion midzy splecionymi ramionami Brusa. Trwao to bez koca. Nie wiedziaem, co zrobi, wic patrzyem, liczc uderzenia przeraonego serca. Wreszcie rozpaczliwe wierzganie ustao i tylko jedna noga adepta dygotaa, bbnic pit w piach. A w kocu i ten ruch usta. Brus szarpn jeszcze raz chopakiem niczym leopard upolowanym krlikiem, rozplt ramiona i zepchn z siebie bezwadne ciao. - Pom wsadzi ich na wz - sykn. - Szybko! Zaraz kto nadejdzie. Zawsze tak jest. Kiedy kogo potrzebujesz, to jakby wymarli. A kiedy nie trzeba, cign jak na wesele. Kapan by strasznie ciki, a adept wyglda okropnie. Mia wybauszone oczy, jakby co wypchno je od rodka, cae zalane krwi, a po te biae czci oka, ktre siedz w czaszce, i sterczcy z ust, opuchnity jzyk, niby dziwaczny, fioletowy owoc. Zjechalimy z drogi, wz toczy si i koysa midzy drzewami, odek miaem zwizany w wze. - Nie teraz! - wycedzi Brus. - Za chwil sobie ulysz. Gdy znalelimy si ju we w miar bezpiecznym miejscu, rzuci mi z wozu skrzany bukak peen wody z domieszk octu. Napiem si, a potem zwymiotowaem gwatownie na ziemi, krztuszc si wrd bolesnych spazmw, od ktrych zy cieky mi ciurkiem po twarzy. Po wszystkim byem tak saby, e musiaem usi. - Zwyczajna rzecz - powiedzia uspokajajco mj przyboczny. - Przywykniesz do krwi i mierci, ale na to trzeba czasu. Kiedy czowiek przestaje chorowa, lecz wtedy umiera jaka jego cz. Kawaek serca zmienia si w kamie. Gdy pozbylimy si cia, przejrzelimy zawarto wzka. Znalelimy may toboek z rzeczami adepta, kosz z ywnoci - gwnie plackami z durry i cebuli, suszone miodowe liwy, wod oraz kufer z szatami kapana. adnego misa, adnego korzennego piwa ani palmowego wina. Nawet kawaka sera. - Nie podoba mi si to - oznajmiem nagle. - Moe i upyno troch czasu odkd wybuch bunt, ale przecie nie jest bezpiecznie. Sami nie tak daleko std natknlimy si na maruderw.

Dlaczego ten kapan podruje samotnie, niczym na spacerze? Czy oni nie zwykli porusza si z eskort? Jeeli nawet nie dali mu wojska, dlaczego tych adeptw nie byo omiu z tgimi paami? Brus klcza na ziemi, ogldajc szaty kapana, ale znieruchomia i unis na mnie zdziwiony wzrok. - Przejrzyjmy dokadnie wz - powiedzia. - Nie mam pojcia, dlaczego tak si stao. Moe on by z tej Wiey tutaj, z Aszyrdym? Pojecha tylko niedaleko. - Wic po co mu zapasy wody i ywno? - dryem. Sam nie wiem, czy z powodu instynktu, z podejrzliwoci, czy te dlatego, e strasznie nie chciaem mie na sobie szat zabitego przed chwil chopaka. Nie chciaem te udawa kapana. - Jego szaty s chyba za dobre. Wiem, e nie najgorzej im si powodzi, ale nawet cesarskich urzdnikw z takich dziur jak Aszyrdym nie byoby sta, eby ubiera si na co dzie w jedwabne stroje. Spjrz na t rzebion szylkretow yk, misk albo puzdro z rzeczami do pisania. Tych przedmiotw nie powstydziby si Dom Cynobru. Moje byy o wiele skromniejsze. To nie jest zwyky kapan. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego podrowa samotnie. - Nie mamy wyjcia - oznajmi Brus. - Musimy przedosta si przez most. Kiedy bdziemy mogli, ukryjemy wz i ich rzeczy. Byle przez most. Bdziemy przejeda szybko. Musimy tylko mie bajk. - Jak bajk, sitar Tendzyn? - Umiejtne kamstwo. Historyjk, ktr trzeba opowiedzie zamiast prawdy, jeli kto nas zatrzyma. Nie bdzie czasu jej wymyla na poczekaniu. Zawsze w takich razach musisz przygotowa bajk wczeniej i nauczy si na pami. Musisz wiedzie, kim jeste, co robisz i dlaczego. Zawsze. Nawet jeli sdzisz, e nikt ci o nic nie zapyta, musisz mie bajk. Przeszukalimy jeszcze raz toboki i skrzynie oraz cay wz. Brus zlustrowa go z odlegoci kilku krokw, zajrza pod koa, obmaca uprz. Szarpn za okucia. Nic. Opukalimy rwnie skrzyni wozu. Ja przejrzaem ponownie stert rzeczy obu podrnych, szukajc choby paszportw. Byy to niewielkie drewniane pytki z wypalonym imieniem i nazwiskiem czowieka oraz pieczci cesarskiego urzdnika. Za czasw rzdw mojego ojca przydaway si, jedynie kiedy trzeba byo dowie swojego nazwiska. Zazwyczaj w urzdzie lub sdzie. Jednak wczeniej i zgodnie z Kodeksem Ziemi kady musia nosi tak deszczuk stale, umocowan rzemieniem do nadgarstka albo powieszon na szyi. Nie wolno te byo podrowa ot, tak sobie. Na kad podr

wydawano specjalne pozwolenie. Nie wiedziaem, czy teraz te tak jest. Czy Ifrija wprowadzia wszystkie stare obyczaje i czy zdya ju je zrealizowa. Nie wiedziaem te, czy dotyczy to take jej kapanw. Dlatego nie podobao mi si, e musimy ich udawa. Za mao o tym wiedzielimy. - Nie bdziemy przecie odprawia obrzdw - rzuci Brus. - Chodzi tylko o most. - Sam powiedziae, e musimy mie bajk - zaoponowaem. - Jak chcesz j stworzy, skoro nie wiemy nawet, jak si nazywaj? - Nazywaj si po amitrajsku. Niszym kastom za czasw Kodeksu nie wolno byo nosi nazwisk, tylko imiona. Ale kapani s poza kastami. Jako Owieceni s ponad wszystkim. Uyjemy amitrajskich nazwisk, na przykad Czugaj Tekedej i Harszy Akerdym. Znaem takich kiedy i wiem na pewno, e nie yj. - Dlaczego zakazuj nazwisk? Przecie wzbudzaj w ten sposb jedynie chaos? - Bo to wie ludzi z ich przodkami i rodzinami. A przecie ma nie by rodzin. Rodzina to zo, nazwisko te. To wszystko tylko wzmaga ludzki egoizm. Kiedy masz rodzin, troszczysz si o ni bardziej ni o innych, a to przecie Matka ustami kapanw decyduje, kto jest waniejszy, a kto ma zosta powicony. Wszystkie dzieci nale do wszystkich kobiet i do Podziemnej, a pojedynczy czowiek nie ma znaczenia. Licz si grupy: domy, osady i tak dalej. Czowiek dostawa przydomek, ktry umiera razem z nim. Wszystko ma sta si jednym, pamitaj. Ludzie te. Zreszt nie musz ich kontrolowa, jedynie pilnowa. Ludzie maj pracowa i walczy dla Podziemnej Matki oraz oddawa jej hody. Jeli masz stado kowiec, nie nadajesz imion wszystkim. Pilnujesz caego stada. Wystarczy je policzy. Imienia potrzebuje wierzchowiec, pies lub leopard. A tu takich nie ma. S tylko kowce. Nie myl za duo, Arduk. Mylenie o wielu rzeczach jest dobre, kiedy znajdziesz si w bezpiecznym miejscu i siedzisz przy ogniu z czark naparu. Teraz wzbudzi w tobie jedynie strach. Nie wiem, dlaczego kapan jecha sam. Moe tutaj jest bezpieczniej ni sdzimy. Moe mia jak misj i dlatego chcia przemkn niezauwaenie, eby nie przycign uwagi. Moe by gupcem. Naszym celem jest przedostanie si przez most, tylko tyle i a tyle. Reszta to szczegy. Musimy schowa nasze wasne rzeczy. Gdy znajdziemy si na szlaku odpowiednio daleko, kapan i jego adept znikn, a dwch wracajcych do Kamirsaru Sindarw znw ruszy w swoj drog. - A bajka? - Zaraz jak wymylimy... - wystka, wspinajc si na skrzyni wozu i obmacujc kozio. Pocign za co i raptem rozleg si cichy trzask. - Wiedziaem! - zawoa tryumfujco.

- Co to jest? - zapytaem. - Skrytka. Nie chciaa si otwiera ani do gry, ani od spodu, ani z przodu. Siedzenie jak siedzenie. Ale otworzya si do tyu. - I co tam jest, sitar Tendzyn? - Lepiej sam zobacz, Arduk. Wewntrz drewnianego koza znajdowa si czerwony paszcz z kapturem i mata do spania. Nie rozumiaem, co Brus chce mi waciwie pokaza, a odkryem, e w zwinitym paszczu kryje si co cikiego i pkatego. Wyjlimy zawinitko i odpakowalimy ostronie, ukazaa si niedua, elazna skrzynka. Na wypukym wieku przynitowano kuty, pomalowany na czerwono symbol o dziwacznym ksztacie. Pas, z kadego koca zwieczony pkolistymi hakami, porodku przekrelono trzema krtkimi liniami. Skrzynk dodatkowo owinito starannie grubym, czerwonym sznurkiem z jedwabiu, a wszystkie kunsztowne wzy zapiecztowano woskiem, na ktrym odcinito podobny znak. - Otwieramy? - spytaem. - W adnym wypadku - ogosi stanowczo Brus. - Mamy nasz bajk. To przesyka, i to pilna przesyka. Zao si, Arduk, e p dnia przed nami t drog przejecha wielki, okuty wz podrny, istny dom na szeciu koach, zaprzgnity w osiem wielkich onagerw, towarzyszy im co najmniej hon konnych ucznikw z proporcami wityni Podziemnej Matki na plecach i dwudziestu adeptw. - A co byo w rodku? - Kilkoro kapanw, moe adeptki albo adepci do towarzystwa, kosze jedzenia, pachnida, wachlarze i muliny. Oraz taka sama szkatuka wypeniona piaskiem. Prawdziwa przesyka jest tu. Parsknem zirytowany. - Miae wymyli bajk dla stranikw na mocie, a nie dla mnie. Moe tam jest zapas zakazanego wina palmowego tego kapana? Pokrci gow. - Wiem, e kiedy chce si przesa co w niespokojnych czasach, czasem tak si robi. Nawet bardzo wanych ludzi wysya si w ten sposb. Zbrojny orszak przyciga uwag, a w tym czasie ksiniczka wdruje w stroju chopki. Nie wiem, czy tak zdarzyo si tym razem. Wiem jednak, e mogo si zdarzy i bdziemy si zachowywali, jakby wanie tak byo. Ten symbol moe mie znaczenie. Co ci przypomina?

Wzruszyem ramionami. - Nic. Moe kolczast ga? Jakie dziwaczne kowalskie narzdzie? Cudaczny grzebie? - A gdyby mg porusza si i wi? Spojrzaem jeszcze raz. - Jadowita skorpenica! - Wanie! Ja te to widz. A skorpenica oznacza niebezpieczestwo, co trujcego albo gronego. Budzi strach. Jest na pieczciach, na skrzynce i na piersi tego kapana. Zazwyczaj widzi si u nich to. - Pokaza jeden ze zotych amuletw zdartych z szyi martwego mczyzny. Okrg z maym trjktem porodku, z ktrego wychodzi cienki zoty prcik, lekko wystajc na zewntrz. Wiele razy widziaem ostatnio ten znak. Malowano go na murach, wycinano na piersiach trupw znajdowanych o wicie na ulicy. Pospiesznie krelony wglem lub ostrzem, by wtedy tylko koem i kresk, ale i tak go poznaem. Podziemne ono. Przeknem lin. Ponce miasto znw stano mi przed oczami. Patrzcie na pustyni! Nadchodzi Ogie!" - Ten jednak mia jeszcze to, spjrz. Taki sam jak na skrzynce. Skorpenica z elaza. Dlaczego jest na tak dugim acuchu? Patrz. Zawiesi amulet na wasnej szyi i schowa pod kaftanem. - Znak nie ma by widoczny, inaczej ni pozostae. Nawet nie jest zoty, tylko elazny. Ale kiedy trzeba, mog atwo go wyj i pokaza komu, nie ruszajc si z wozu. O, tak. Myl, e gdy poka amulet dyskretnie dowdcy oddziau na mocie, przejedziemy bez pyta. Nie czuem si przekonany, ale nie miaem wyjcia. Kucnem wrd uoonego na paszczu dobytku, ktry znalelimy przy obu podrnych. Tak mao wiedzielimy. W razie czego przecie caa maskarada musiaa wyj na jaw. Wystarczyo jedno gupie sowo. Brus obraca w doniach sute, skomplikowane szaty, usiujc doj, jak to si nosi. Co bdzie, jeeli zaoymy co le, odwrotnie albo do gry nogami? - To tylko maa osada i jeden most - powtrzy uspokajajco Brus, jakby usysza moje myli. Dziwny, pozbawiony jednego rkawa kaftan adepta odsaniajcy lewe rami, mia za pazuch gbok kiesze, w ktrej znalazem kocian yk i niewielk deszczuk z dowizanym rzemieniem. - Adept nazywa si Agyren Kysaldym - powiedziaem. - Dziwnie. Co to za imi Pryszczaty"? A nazwisko mia jak osada. Kto si nazywa Solne Chaty"? - Bo by kowc - oznajmi Brus, zakadajc spodnie. - Zwierzta te nazywasz od tego, co ci si od razu rzuci w oczy, w ten sposb atwiej zapamita. Jedno ma klapnite ucho i nazywasz je

Kapouchem", drugie plam na grzbiecie, wic woasz je ata". Ten by pryszczaty. A Kysaldym" to pewnie kiszak, z ktrego pochodzi. Gdyby doy inicjacji, jako kapan miaby inne imi. Przynajmniej wiemy, jak si nazywasz. Kapan nie mia glejtu. Mia osobist piecz, ale na niej jest tylko znak. Wodny w. Czy umiesz mwi Mow Jednoci? Westchnem. - Troch... - zaczem niepewnie, ale Brus pokrci gow. - Troch" nie wystarczy. Nie moesz si pomyli. Bdziesz wic udawa niemow i gupka. Uniosem brwi. - Po prostu umiechaj si bezmylnie, kr gow i czasem bekocz. Ja si zajm reszt. Oto ja. Wadca Tygrysiego Tronu, Pomienisty Sztandar, Pan wiata i Pierwszy Jedziec. Trzymajcy lejce, wdrujcy obok wozu, z ys, pokaleczon gow, pryszczaty z Kysaldym, adept Podziemnej Matki. Cofnity umysowo niemowa. To ja. I w ten sposb znalazem si na drodze, ykajc kurz, z widokiem na zadki osw i zbliajce si miasto. Trzymajc lejce, staraem si uspokoi przeraony oddech, a mj odek bolenie zwija si w supy. Nie wiedziaem, czy z godu, przeraenia, czy obu powodw naraz. Zanim wrcilimy na trakt, Brus kaza mi i w krzaki i oczyci brzuch. - Zawsze staraj si tak zrobi, gdy wiesz, e moe czeka ci walka albo co przeraajcego. To troch pomaga i w razie czego pozwoli zachowa twarz. Widziaem ludzi, ktrzy mimo e bili si dzielnie, nawet nie zauwayli, e zrobili pod siebie na sam widok wrogw. To si czsto zdarza, mimo e ani weterani, ani wodzowie nic o tym nie wspominaj. Idc teraz traktem, byem mu wdziczny za t rad. Normalnie przed miastem powinien rozciga si bazar. W kadej osadzie na szlaku prowadzi si handel. Podrujcy kupcy potrzebuj jedzenia, paszy, zagrody dla zwierzt i noclegu, ale chtnie sprzedaj te troch towarw. Niektrzy poganiacze robi wasne interesy i czasem to jest ich jedyna zapata za prowadzenie korowodu wozw i jucznych zwierzt. Dziki temu miasta na szlakach maj z czego y. Ale nie teraz. Bazar by pusty i wyludniony, kramy podobne do glinianych domkw miay okna zasonite deskami, a przed studni staa ogromna kolejka podrnych z rozmaitymi naczyniami w rkach, nikt jednak nie czerpa wody. Przy studni czuwao dwch onierzy w burych kurtach, z wczniami w rkach. Nosili utwardzane,

skrzane pancerze, tak zakurzone, e nie zdoaem rozpozna barwy tymenu. Nikt si jednak nie kci, nikt nie chcia wiedzie, dlaczego nie wolno czerpa albo bodaj kupi wody. Czekajcy nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w kastowych kolorach, zazwyczaj burych, szarych i brzowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliej studni wida byo kilka tych kaftanw Sindarw, ale i oni nie napeniali naczy. Nad placem wisiaa martwa cisza i unosio si brzczenie much. Siedzcy wygldali na zupenie zrezygnowanych, a gdy przejedalimy, jaki chopak osun si na ziemi i lea w pyle, lecz nikt nie pochyli si nawet, by mu pomc. Po prostu lea, a po jego bosych stopach chodziy muchy. Zauwayem, e do studni stoj jedynie mczyni. Gospody i zagrody gocinne przy szlaku take wyglday na zamknite, mimo e spotykalimy coraz wicej maszerujcych w milczeniu wdrowcw. Minlimy kilkunastu Hirukw z czoami przewizanymi identycznymi chustami, prowadzcy ich starszy w kapeluszu podrnym na gowie mia przywizany do paska kij z proporcem, na ktrym napisano: Osiemnastu chopw z Kahardym pracujcych w imi Matki. Niech wszystko stanie si jednym". Sowa znajdoway si jedno pod drugim, proporzec opota, wic przystanem, eby przeczyta napis, a wtedy Brus smagn mnie trzcin. Spojrzaem na niego odruchowo i zobaczyem tylko wasne odbicie w lustrzanej masce kapana. W otworach maski drzemaa nieprzenikniona ciemno. Nie rozumiaem tego, co widz. Wadca czasem domaga si gupich rzeczy, ale z reguy po co. To wydawao si jedynie uciliwe i niedorzeczne. Po jakim czasie zobaczyem wicej takich proporcw na plecach podrnych i przestaem si czemukolwiek dziwi. Przeciwnie. Spodziewaem si, e zaraz ujrz kogo opoccego napisem: Kowal z Aszyrdym udajcy si za potrzeb. Niech wszystko stanie si jednym". Zabity przez nas kapan nie mia proporca, co oznaczao, e nie wszyscy musz je nosi. Cigncy wolno korowd podrnych wydawa si jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyem na zamknite okiennice sklepw i gospd, widziaem lady po strconych szyldach. Zakurzone uliczki straszyy pustk, poniewieray si na nich jedynie mieci. Nie byo natomiast ladw walk. Nic nie zostao spalone, zburzone, tych cian z gliny nie znaczyy bryzgi krwi. Miasto musi z czego y. W miastach nie ma pl ani stad. Jak zamierzano ciga podatki, skoro nic nie dziaao? Nie byo ani jednego szyldu, tylko goe, wypalone przez soce ciany. Gdzie co zje? Gdzie naprawi lub kupi buty? Skd wzi jedzenie? Jak znale dom uzdrowiciela?

Byy tylko martwo zasonite aluzjami okna, py i upa. I coraz gstszy tum wdrujcy w dziwnym milczeniu ulic, ktra przecinaa miasto i prowadzia na most. Na drug stron rzeki Figiss. Na szlak. Do wolnoci. Wdrujcy przed siebie ludzie nie byli zwykymi podrnymi. Nie jechali w interesach, nie wybierali si w odwiedziny do przyjaci i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali. Kobiety, mczyni, dzieci. Pchali zaadowane wzki, taszczyli toboy i kosze. Prowadzili zwierzta. Nieli to, co zdoali spakowa w popiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kocioek, miska, worek durry, ale te poamany parasol, malowany parawan przeciwsoneczny, jakie buty, jakie szmaty, jeden czowiek nie mia maty do spania ani miski, za to taszczy na plecach kosz peen zwojw. Wtedy nie zdawaem sobie sprawy, e tak wyglda wojna. Gdzie tam tocz si bitwy, leje si krew, sycha wrzask i oskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko gwnie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie czapi stpa, piechota wlecze si w upale noga za nog, onierze taszcz nie tylko wcznie i tarcze, ale te kocioki, peleryny, zapasowe buty i opaty. Miski i szmaty. Cignie si za nimi smrd i roje much. A tymi samymi drogami wdruje coraz gstszy tum uciekinierw. Z resztkami dobytku w koszach i miskach tysice nagych ebrakw idzie przed siebie. Jak najdalej od kapanw, cesarzy, dowdcw i ich szalestwa. Nie maj ju domw, warsztatw, stad ani pl. Tylko kocioek, misk albo figurk ze stou. Wszyscy snuj si z opuszczonymi gowami, nawet niemowlta nie pacz. Sycha jedynie kaszel i szuranie tysicy podeszew. Rozstpowali si przed naszym wozem, opuszczajc gowy, odkadali na ziemi kosze i toboy, po czym klkali z czoami przytulonymi do ziemi i piciami wbitymi w piach. Wygldao to tak, jakby nasz wzek podcina im kolana. Jakby wok niego panowaa jaka zaraza, ktra powala wszystkich na ziemi. Kiedy jednak wzek odjeda, choroba ustpuje. Ludzie gramol si na nogi i podejmuj dalszy, beznadziejny marsz donikd. Nasza dwukka toczya si przez tum, a dotarlimy na plac przed mostem. Kiedy by to duy, okrgy plac targowy, na ktrym spotykay si wszystkie drogi biegnce przez miasto. Otaczay go gospody i karawanseraje, a na straganach mona byo kupi towary z najdalszych zaktkw imperium. Kiedy.

Teraz opota porodku proporzec z napisem: Handel to chciwo! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie si jednym", a stragany znikny. Zamiast tego toczyli si uciekinierzy, sycha byo pacz dzieci i porykiwania zwierzt. W imperium Podziemnej Matki nie mona byo normalnie nawet przej przez most. Wszdzie kbi si tum i czeka nie wiadomo na co. Ani zaczerpn wody ze studni, ani przej przez rzek. Nie rozumiaem, dlaczego. Podjechalimy powoli, rozcinajc cib, ktra rozstpowaa si przed naszymi onagerami i przypadaa do ziemi jak zdeptana trawa, a unosia si dopiero trzy kroki za nami. Na mocie ustawiono w poprzek wz taborowy. Ciki, z grubych bali i desek, ktrego burty obwieszono czarno-zielonymi pawami z wizerunkiem zwinitej w spiral grskiej mii, trzydziestego tymenu zwanego mijowym", przegradza cz drogi na mocie. Drugi taki sam wz sta dalej, dosunity do drugiej balustrady. Tum wi si niczym w obok jednego i drugiego wozu, ale w rzadkich odstpach. Czowieka od czowieka dzielio kilka krokw, reszta czekaa przed szpalerem onierzy zbita w bezadn gromad. W dole wwozu Figiss ciskaa si wrd piany i ska jak rozjuszony gad. Kiedy zblialimy si do blokady, czuem, e ogarnia mnie duszna, huczca ciemno. Moje biedne serce urwao si z piersi i przesuno do garda, wydawao mi si, e kade jego uderzenie wysya w moje yy strumie krwi rwcy i spieniony niczym rzeka w dole. Byem adeptem Podziemnej Matki. Idiot i niemow. Pryszczatym durniem z Kysaldym, przygarnitym przez Owieconego, ktry dostrzeg w moim ciemnym umyle rzadki talent. Przecie Matka czsto, odebrawszy komu w swojej szczodroci bystry umys, wzrok albo mow, obdarza go czym innym, na chwa swego Podziemnego ona, z ktrego wszystko wyszo i do ktrego wszystko powrci, stajc si jednym. Moe piknie piewam, maluj lub wyszywam? Ja, Pryszczaty" Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie si jednym. Widziaem ju spocone twarze onierzy, obramowane ochraniaczami z uskowanej skry kamiennych wow. Malowane w czarno-zielone pasy wskie wcznie bodce niebo. Okrcon chust w tym samym kolorze gow dowdcy, skrzany ppancerz z naramiennikami dziesitnika. Midzy wozami stay trzy konie grupy pocigowej, ale nikt na nich nie siedzia. Zaganiacze przenieli si na blokujcy drog wz, skd mieli doskonay widok, i rozsiedli wygodnie, jednak nie odoyli

ani na chwil swoich krtkich, klejonych ukw jazdy, z ktrych pono umieli w galopie trafi leccego ptaka. Nie znam si za dobrze na kapastwie - powiedzia wczeniej Brus. - Lecz znam si na wojsku. A na mocie bdzie stao wojsko, my za jestemy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Gowo. Zaufaj mi". Niektrych podchodzcych do blokady ludzi onierze wyprowadzali gdzie na plac, gdzie kazano im siada w stoczonej, coraz wikszej gromadzie, a ich toboki ldoway na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta ndznego dobytku przeraaa mnie bardziej ni zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rkami na gowie grupa podrnych. Kiedy odbiera si tak bezceremonialnie ludziom to, co maj w rkach, nie wry to niczego dobrego. Biedak niesie ze sob wszystko, co mu zostao. Jeli toboek lduje na bezadnej stercie, brzmi to jak zowrogie: Ju ci to nie bdzie potrzebne". Dowdca siedzia na skadanym krzele za stolikiem, na ktrym znajdowaa si kosztowna, malowana ywic butla i oprawiona w zoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlowa si miskowatym hemem piechoty i patrzy znudzonym wzrokiem na przelewajcy si przed nim tum. Przejdziemy. To tylko wojsko. My za naleymy do Owieconych. Suchamy jedynie dobiegajcego spod ziemi gosu Matki oraz Prorokini, ktra nadesza z pustyni, niosc prawd. Na piersi Brusa wisi elazna skorpenica. Klucz, ktry otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynk. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrt Nahel Zymu. Na kraniec wiata. Nasz wzek przecisn si przez tum i podjechalimy do blokady. Jeden z osw, wycignwszy pysk, powcha butl stojc na stoliku dziesitnika. Milczaem. Jestem gupkiem. Pryszczatym" Agyrenem. Mwi ledwo co i tak bekoc, e rozumie mnie tylko mj pan. Zamamlaem bezmylnie ustami jakbym co u i wetknem palec do nosa. Usiujcy przedosta si przez most podrni klczeli krgiem wok nas z opuszczonymi gowami. Dziesitnik podnis wzrok i napotka lustrzan, nijak mask kapana janiejc niczym wikszy ksiyc w peni. Unis si z krzesa i przytkn pi do czoa. - Niech wszystko stanie si jednym - powiedzia. Kiedy Brus odezwa si z koza, jego blaszany, wibrujcy jak struny cintaru gos brzmia obco i wadczo. W pierwszej chwili nie zrozumiaem ani sowa. Podrapaem si pod kurt i nadal

pracowicie wierciem w nosie. Mowa Jednoci to dawny amitrajski. Mona go byo zrozumie, ale mia dziwn gramatyk i od pokole by ju tylko mow kapanw. - O przeklte ptaki wojennego gwatu, ktre wstrzymujecie Sowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wdrujcego Sowa popiech jest bogosawionym obowizkiem. Mniej wicej tak to brzmiao. O ile co pojem z gardowych gosek dawnego jzyka, Brus powiedzia dziesitnikowi, e jest kurierem. I e si spieszy. Ja zrozumiaem - onierz nie. Dotaro do niego tylko przeklte ptaki" oraz wojna", wic wzi to do siebie i uzna, e Brus go aja. - Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na mocie. Wybacz, Owiecony, znaczy si, albo Owiecona... To witynia rozkazuje... Wybacz, ja nie mwi w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu... Brus pochyli si w kole, wydoby spod szaty amulet elaznej skorpenicy i wycign przed siebie. Jego gos zabrzmia jak skrzypienie zardzewiaych wrt. - Popiech. To wane. Otworzy blokad, hon-pahan. Dowdca, otarszy pot z twarzy, rzuci przez rami rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i, zapierajc si o cikie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stay przy tej samej balustradzie, zostawiajc wskie przejcie, przez ktre moga przejecha nasza dwukka. I wtedy zobaczyem staruch. Siedziaa na stoku za wozem, za jej plecami czuwao dwch adeptw, jeden z parasolem, drugi ze somianym wachlarzem. Nie nosia szat kapana ani lustrzanej maski, tylko nieokrelone bure szmaty, za to bya nimi obficie okutana, zupenie jakby trzsa si z zimna. Kady, kto przeszed przez blokad, komu nie zabrano toboka i puszczono krt ciek midzy wozami taborowymi, podchodzi do niej, a wtedy unosia twarz, w ktrej lniy mtne, pokryte zotawym bielmem oczy, i dotykaa starcz doni jego twarzy. Jej usta poruszay si, jakby kobieta nieustannie mamrotaa jakie kltwy albo modlitwy. Gdy j zobaczyem, poczuem, e moje serce pka znienacka niczym gliniany dzban. Dzban peen strachu. Wiedzca. Wiedzca o lepych oczach, takich samych jak oczy skrytobjcy, ktry zabi moj Iriss. Jak oczy leopardw Prorokini. Zote bielmo. Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?

Wiedzca wstaa ze stoka i podtrzymywana za okie przez onierza, pokutykaa na lew stron mostu. Adepci zabrali parasol oraz krzeseko, by zrobi nam drog, a ja wyjem palec z nosa i uniosem lejce. Koa wzka zaskrzypiay. Wiedzca odwrcia si nagle z zadart gow, zupenie jakby wszya. A potem wyrwaa okie onierzowi i uniosa rk z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszya prosto w nasz stron, chcc dotkn mojej twarzy. Brus odwrci si do staruchy, ale jego maska podobna do kauy rtci nie wyraaa niczego. Zmartwiaem. Bya ju tak blisko, e syszaem jej bezzbne mamrotanie sczce si nieustannie z pomarszczonych ust.

Oko na doni... Do, oko Matki... Matka czuje... gdy dziecko kamie... Matka zawsze wie..." Widziaem rozpostart do Wiedzcej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy. W dole szumiaa wciekle rzeka, ciskajc si midzy skaami przypominajcymi wyszczerzone ky. Za wysoko. Za pytko. Zbyt wiele ska. I dobrze. Napiem minie. I wtedy rozlego si ponure, przecige zawodzenie rogu. Pyno od strony wiey sterczcej nad miastem na podobiestwo sprchniaego zba. Po drugiej stronie rzeki zacz si ruch. onierze pilnujcy tamtego brzegu zaczli si krzta, wozy taborowe, takie jak te ustawione z naszej strony, ruszyy si, przetoczono je jeden za drugim, sycha byo pokrzykiwania dowdcy, szczk grubych acuchw, ktrymi spinano pojazdy. Most zosta zamknity. Jeden z onierzy wyrs nagle jak spod ziemi i stan na drodze naszych osw, po czym chwyci jednego z nich za trzle i szarpn do tyu. Wz stan. - Wybacz, o Owiecony... albo Owiecona... Soce zachodzi. Nikt nie moe przekroczy mostu, kiedy przebrzmi dwik rogu. - Dziesitnik klcza przed nami z piciami wspartymi o piach i opuszczonym czoem. - Przejazd jest pilny. - Gos Brusa zabrzcza jakby wewntrz maski zabka si szersze. Wydarza si niesychana impertynencja! Natychmiast winno si otworzy most! Starucha staa nadal z wycignit doni, ale oddzielali nas onierze, a ona sprawiaa wraenie, jakby zapomniaa, po co sza. Tylko jej lepe oczy wlepiay we mnie mtny, zotawy wzrok, niczym u my. - To zy czas, Owiecony albo Owiecona. Do nastpnej osady daleko, noc zastanie was na szlaku. Nie wolno nocowa na szlaku. Peno zdrajcw, przestpcw... To rozkazy wityni, panie. Znaczy... albo pani... Tak kae, znaczy, Matka. Musicie i do Wiey. Do Matki. Tam was przenocuj, a rano pjdziecie w dalsz drog - recytowa dowdca.

- Popiech sprawia, e inne rzeczy trac wag - zapiewa Brus. - Niech zbrojni towarzysz Sowu, jeli tak mwi Przykazanie. Ale niech nic nie wstrzymuje jego marszu. Skamieniaem. Brus najwyraniej domaga si eskorty. Nie wiedziaem, jak poradzimy sobie z towarzystwem wojska, ale zdaje si sdzi, e lepiej nam pjdzie udawa kapanw przed onierzami ni przed innymi kapanami. Ja sam nie wiedziaem ju, co przeraa mnie bardziej: podr w towarzystwie eskorty czy nocleg w Czerwonej Wiey. - Decyzje podejmuje witynia - powiedzia stanowczo hon-pahan, wstajc z klczek. - Ja mam swoje rozkazy, niech wszystko stanie si jednym. Najwyraniej przesadzilimy z daniem. Zawrcilimy z mostu, prosto w stoczony na placu tum, pomidzy piki i hemy onierzy, w martwe miasto. Nie pokazywali nam drogi. Czerwona Wiea wznosia si nad kamiennymi chatami osady Aszyrdym, jak wielkie gniazdo stepowych termitw. Nie mona byo si zgubi, a co gorsza - nie mona byo nawet udawa, e si zgubio. Dwch onierzy zrobio nam przejcie w morzu kucajcych obok siebie ludzi. Brutalnie i bezdusznie usuwajc ich z drogi ciosami drzewcw i kopniakami niczym kowce. A tu za zatoczonym placem miasto znowu byo martwe. Wszystkie drzwi i okiennice zamknite, nigdzie ywego ducha. Soce stao jeszcze wysoko, lecz cienie wyduyy si ju i zalay cae ulice. Do zmroku pozostaa jeszcze co najmniej godzina, a mimo to nie pozwolili nam jecha dalej. Co si stao z przydronymi gospodami i miejscami postojowymi? Jak ma funkcjonowa transport, jeeli kady ma nocowa w miecie? A jeli feralna godzina zastanie go z dala od wszelkich osad, kto zabroni mu wdrowa dalej albo nocowa na szlaku? Nie mogem odwykn od takiego sposobu mylenia. Ilekro stykaem si z nowym zarzdzeniem, od razu usiowaem wyobrazi sobie, jak to bdzie wygldao na co dzie i co spowoduje. Rzemie, mj nauczyciel, by w tym niezmordowany i tumaczy, e kade dziecko w pewnym wieku chce naprawi wiat prostymi rozkazami. Dziecko wadcy te. Tylko e ono musi nauczy si rozumie, i kady rozkaz moe wywoywa skutki, o ktrych nikt nie wiedzia, albo by wykonywany na opak. I e nie ma takich edyktw, po ktrych soce nagle zganie lub rzeka zatrzyma si w biegu. Dlatego nie wolno wydawa podobnych rozkazw. I z tego powodu niestrudzenie kaza mi sprawdza, co moje pomysy mog spowodowa. Nie naprawiaj wiatru i nie ka ludziom chodzi na rkach" - mawia. Oznaczao to, e s rzeczy zbyt wielkie i skomplikowane, by mogy toczy si inaczej ni swoim naturalnym torem, oraz edykty tak uciliwe, e poddani bd

starali si ich nie wykonywa jak to tylko bdzie moliwe. I nic na to nie mona poradzi, bo gdzie tu zaczyna si kres wadzy. Tylko e kapani Podziemnej o tym nie wiedzieli. Na kadym kroku widziaem prby rozkazywania wiatrowi i nakazy chodzenia na rkach. Nie powinienem tak myle. Nie byem ju ani nastpc tronu, ani tym bardziej cesarzem. Byem Pryszczatym" Agyrenem. Gupkiem, adeptem wielkiego kapana, siedzcego obok na kole. Ogarna mnie wcieko, ale wbiem tylko wzrok we wasne sanday i peen odpadkw rudy py ulicy. Kiedy nasz wzek potoczy si pustymi ulicami, na ktrych nie byo nic prcz mieci i rozpadajcych si chaup z kamienia i cegy muowej, Brus podnis mask, ukazujc spocon i czerwon z gorca twarz. Maska miaa dwie czci. Jedna siedziaa na gowie, a drug, t z twarz, mona byo podnosi i opuszcza w razie potrzeby niczym wieko. Narzuci kaptur opoczy i nachyli si w moj stron z koza. - Nie mamy wyjcia - wyszepta. - Jestemy kapanami i musimy i na noc do wityni. Nigdzie indziej w miecie nie znajdziemy noclegu, nie wywoujc podejrze. Poradzimy sobie. Pamitaj nasz bajk i nie odzywaj si. Bez tego przebrania by moe nie przejdziemy mostu. - Lepiej ju byo zosta w krzakach obok drogi, synu Piounnika! Zrzumy te szmaty i przeczekajmy w zauku, jak zwykli podrni - wymamrotaem ledwo syszalnie, pilnujc si, by nie podnie gosu. Ale wiedziaem, e Brus ma racj. Tylko przejcie z wielk pomp w strojach kapanw mogo mnie uchroni przed dotkniciem staruchy na mocie. Przed miertelnym municiem jej palcw i spojrzeniem oczu pokrytych zotym bielmem. Do, oko Matki..." Wzdrygnem si, Brus otar pot z czoa i z trzaskiem zamkn mask. Jego twarz znw znikna za blaszanym, dugim obliczem niewyraajcym niczego. Czerwona Wiea staa na duym, okrgym placu. Bya paskudna. Widywaem wiele przernych wity. Niektre miay budzi w wyznawcach nabony lk, inne powodowa podniosy nastrj, a niektre skania do gbokich myli, odlegych od codziennych spraw niczym rozgwiedone letnie niebo. Czerwona Wiea troch wygldaa jak te dziwne kamienne ksztaty, ktre widuje si w grotach i jaskiniach. Na dole szeroka, zwaa si ku grze, zwieczona dziwacznymi, wysokimi blankami, ktre przypominay rogi lub ky. Wygldaa na co, co wyroso samo, a nie zostao wzniesione przez kamieniarzy, cieli i architektw.

Na placu panowa chaos i tok. Niemal cay zapchany by wozami penymi durry, beczcymi kowcami i czerwonymi bawoami, wrd tego krcili si onierze i rni ludzie w strojach wyszych kast. Wszystkie ulice prowadzce do placu zamknite byy przez wojsko i zakorkowane przez tum, ktry sta i w milczeniu gapi si na cae widowisko. Kowce beczay, bydo wydawao z siebie rozpaczliwe porykiwania i doprawdy nie trzeba byo wieniaka, eby wiedzie, e te zwierzta od wielu godzin nie dostay pi. Kiedy podjedalimy, tum wolno odwraca si w nasz stron i opada na kolana. Jak od wjazdu do miasta, przemierzylimy ulic wrd pochylonych gw i grzbietw. Placu bronia najeona zaostrzonymi erdziami drewniana krata, podparta z tyu drgami. Dwaj onierze piechoty, stojcy po drugiej stronie, na nasz widok odcignli zasieki na bok i wpucili do rodka. Z boku wznosia si surowa brya garnizonu, naprzeciwko niego kamienny chram Krzewiciela. Chyba, bo wszystkie rzeby porozbijano, a gowa przyjaznego ludziom giganta leaa u podna schodw. Na drzwiach namalowano znak Podziemnego ona. Szedem obok wozu, czujc dziwne zmczenie. Cay mj strach wypali si na mocie na widok staruchy z wycignit rk. Wypali si i moje ciao byo wewntrz niczym zwglone. Wydawao mi si, e nie zdoam zrobi kolejnego kroku i waciwie pragnem tylko, eby ju nas zdemaskowano i zabito. Patrzyem na ogie huczcy przed murem garnizonu oraz dugi korowd ludzi wdrujcy pomidzy szpalerami onierzy i ciskajcy w pomienie zwoje. Listy, opowieci, traktaty i poematy. Spaday w huczcy ogie, a potem wznosiy si jako ponce, czarne ptaki. Jedne mwiy to, drugie tamto. Jedne sawiy, inne przeklinay. Niosy ze sob wtpliwoci, tsknoty i marzenia. W Domu Stali uwaalimy, e zwoje s cenniejsze od zota. e zawieraj myli i dusze tych, ktrzy ju dawno odeszli Drog Pod Gr, a mimo to nadal mog piewa, naucza i zdumiewa. e zwoje yj. Mj dziad powoa specjalnych urzdnikw, ktrym naleao oddawa kady niepotrzebny zwj, z wyjtkiem zapiskw zupenie prywatnych. To oni decydowali, czy mona je zniszczy, czy zachowa. Za celowe zniszczenie zwojw grozio pi lat galer. A teraz wszystko to szo do ognia. Po co roznieca ogie w duszy? Po co sprawia, by czowiek tskni za czym, co niedostpne albo niemoliwe? Dlaczego zachwyca si pewnymi mylami, a inne zbywa wzruszeniem ramion? Lepiej, by wszystko stao si jednym.

Jest jedna tylko ksiga. Kodeks Ziemi. Tam mona znale to wszystko, co wane, a reszt niech pochonie ogie. Jest tylko to, co teraz i przed nosem. S przykazania Matki i przyszy wiat, kiedy Ta, Od Ktrej Wszystko Wyszo I Do Ktrej Wszystko Powrci, odzyska swoje dziedzictwo. Kiedy nie bdzie dnia ani nocy, kobiety i mczyzny, wody i ognia, tylko jedno. Wszystko, co odwraca myli od tego celu, jest zwtpieniem, wic idzie w pomienie. Ludzie z pkami zwojw w objciach mieli na gowach wysokie czapki z trzcinowego papieru. Kroczyli midzy szpalerami, ciskali swj adunek w pomienie i odchodzili na bok, gdzie ustawiano ich w rosncy tum. Czapki wyglday bazesko i zarazem strasznie. Pomylaem, e nasadzono je przemoc na gowy tych ludzi, jako jaki znak haby. Dym z poncych zwojw snu si nad placem, kiedy podchodzilimy do podobnej do wielkiego, obego pieca wityni. Wszystkie otwory byy okrge, take czerwone, kamienne odrzwia, w ktre wjedalimy. Miay te same mikkie linie, eby kojarzyy si z matczynym onem, ale mnie zdawao si, e przypominaj rozwart paszcz. Stojcy przed drzwiami dwaj onierze rozstpili si, a wrota uchyliy si same, jakby na nas czekano. onierze pilnujcy bramy nie nosili czarno-zielonych kurt mijowego" tymenu ani tarcz ze znakiem zwinitego wa. Ich stroje miay barw krwi, a okrge jak u Kebiryjczykw tarcze oznaczono symbolami Podziemnego ona i maymi podwjnymi ksiycami na grze. witynia zacza tworzy wasn armi. ciskaem w spoconej doni lejce, czuem, jak krew wali mi w skroniach i patrzyem na swoje sanday, kiedy wchodzilimy. Czuem, jakby brama nas poykaa. Jakby poykaa nas sama Podziemna Matka. Uciekaem przed ni od tak wielu dni, a teraz wchodziem do jej siedziby. Gdy weszlimy w bram, uderzy chodny wiatr i niebo zasnuo si chmurami, jak to zwykle bywa pod wieczr na stepowych pogrzach Wschodu. Dla mnie jednak wygldao to tak, jakby w chwili, gdy przekraczaem progi wityni, zgaso wiato. Za bram znw zobaczyem dziedziniec, a to, co braem za kopulasty budynek, okazao si tylko murem, pochyym, niczym odwrcona i pozbawiona dna misa. Przed nami wznosia si nastpna wypuka ciana, a na wprost cigna si wyoona kamieniami droga prowadzca przez szpaler okrgych bram, w kolejnych wypukych murach jedna za drug, oraz dwa korytarze biegnce na boki, te plczce si w mikkich krzywiznach. Wntrze wityni byo kombinacj spiralnych labiryntw.

Zatrzymalimy wz, nie wiedzc, co robi dalej. Te bramy przed nami byy Bramami Tajemnic. Przypomniaem sobie, jak suchaem jednym uchem mglistych i sprzecznych strzpw wiedzy, ktre dotary do nas na temat Kultu Pramatki. Jak ze znueniem znosz brzczcy niczym osa gos nauczyciela i bdz wzrokiem po ogrodzie i pyncych po niebie obokach, a myl o smukych doniach Aiiny na moim ciele. Bya witynia Zewntrzna - tak nazywano wszystko, co mona zobaczy, nie bdc wtajemniczonym. Ograniczone nauki przeznaczone dla zwykych mczyzn, prawa Kodeksu, zasady ycia, nauki Pielgrzymw. Oraz tajemniczy wiat tylko dla wybranych Owieconych oraz kobiet - witynia Wewntrzna. Jakie ofiary, krgi wtajemnicze, Bramy Tajemnic. To wszystko zaczynao si tu, gdzie weszlimy, a o czym wiedzielimy niewiele. Byy tu miejsca dostpne niektrym mczyznom, nieowieconym kobietom, Owieconym, ktrych nie uwaano ani za kobiety, ani za mczyzn, tylko Istoty Jednoci, oraz takie dla kapanek najwyszych, zwanych archimatronami. Gdzie mielimy prawo si uda i jak tam trafi - nie mielimy pojcia. Przeszlimy tylko bram i tu nasza wiedza si koczya. witynia otaczaa skomplikowanymi krgami wie, a sama wiea rozcigaa si i w gr, i w d, do ziemi. Z pewnoci nie moglimy te sta na pierwszym dziedzicu niby osy. - Koo! - sykn Brus przez mask, nie ruszajc si z koza. Zrozumiaem. Chwyciem brzeg wozu i, natajc wszystkie siy, uniosem go lekko, po czym kopnem w piast tego samego koa, ktre ju raz naprawilimy. Wydao mi si, e skrzywio si delikatnie, niemal niezauwaalnie. Brus ledwo dostrzegalnym ruchem dgn onagery trzcin i wzek szarpn do przodu, wjedajc obrcz prosto na wystajcy z bruku kamie. Rozleg si trzask, zwichrowana piasta przesuna si na osi, a dwukka pochylia si i stana. - Pryszczaty ole! - wrzasn Brus przez mask i smagn mnie trzcin. - Jeste tak tpy, jak kady syn ksiyca! Naprawiaj to teraz, gupcze! Pozostao mi tylko krzta si niezdarnie wok wozu, duba w nosie i nieudolnie szturcha skrzywione koo. Teraz moglimy bezkarnie czeka, a si co wydarzy. Ten, kto po nas wyszed, by wysoki i to wszystko, co umiaem o nim powiedzie. Szata kapanw jest tak wymylona, e ksztaty ciaa gin w jej fadach, okrgy, sztywny od haftw naramiennik, wygldajcy jak przewieszona przez ramiona pelerynka w ksztacie koa, nie pozwala stwierdzi, czy noszca go osoba ma piersi. Twarz kryje maska. Ale nawet kiedy wysannik rozmwi si ju z Brusem i poprowadzi nas przez Bramy Tajemnic, gdzie odsoni twarz, nadal nie

wiedziaem, czy mamy do czynienia z kobiet, czy mczyzn. Czowiek ten mia wygolon gow, umalowane na karminowo wargi, powieki pokryte zotem i turkusem. Na czole i policzkach wytatuowane spirale. Twarz Brusa za wygldaa normalnie. Co gorsza, nosia lady wyniesione z pl bitew, policzek przecinaa duga blizna, a skr wypalio soce. Jego czaszka pokryta bya zadrapaniami i strupami po pospiesznym goleniu. Nie mia tatuay. W niczym nie przypomina biaej, malowanej istoty, ktra prowadzia nas przez kolejne bramy. Dlatego nie zdj maski. Miaem nadziej, e poczytaj to tylko za wynioso wanego kuriera, ktry gardzi prowincjonaln wityni. - Oddalanie si od wozu jest niewaciwe. Podruje nim Sowo. Przerwa w podry take zwiastuje kopoty - tumaczy Brus w gardowym argonie Mowy Jednoci jeszcze zanim ruszylimy, po czym sign za pazuch po znak skorpenicy. - Gdzie Sowo bdzie bezpieczniejsze ni w domu Matki? - odpar kapan, skadajc malowane w spirale donie i chylc ys gow. Mia gos, ktry mg by wysokim gosem mczyzny albo niskim kobiety. - Rozkaz zostanie wydany adeptom. Wz, zwierzta i adunek zostan potraktowane z najwiksz starannoci. Brus jednak wydoby zawinitko ze skrytki w kole i poda mi. Skrzynia bya dziwnie cika jak na swoj wielko i przeraliwie zimna. Nawet przez paszcz ksaa mi skr, jakby leaa przez noc na mrozie. W dawnym jzyku nie ma sw ja", ty", a rwnie on" lub oni". Nie mwi si: jestem godny", tylko: o tej porze dnia czuje si gd" albo ostatecznie: ten, kto nie jad, odczuwa gd". atwo si pomyli i trudno co powiedzie. Brus postara si nawet, eby jego donie z poamanymi paznokciami, z wartym w skr brudem szlaku i tygodni tuaczki pozostay skryte w rkawach. Wiedziaem take, e z pewnoci obaj cuchniemy. Nie czuem ju tego, ale nie mogo by inaczej, skoro nie mielimy si gdzie umy. Ostatni raz w gocinie u Lemiesza, syna Szkutnika, Amitraja, ktry udawa Kirenena. Lecz to byo przed paroma dniami. - W Wewntrznych Krgach maska nie jest niezbdna wrd tych, ktrzy si spotkali zauwaya chodno prowadzca nas istota. - Twarz jednego nie ma znaczenia. Jeden nie istnieje. Wane jest Sowo i jego droga na chwa Matki. Niefortunna przerwa w podry musi by jak najkrtsza.

- Wypoczynek w miejscu bezpiecznym dobrze suy Sowu - odparowa kapan. - Chroni je przed zem, a temu, kto je wiedzie, pozwoli zdwoi wysiki. Woda, szata i strawa to rzeczy, ktre potrzebne s, gdy si wdruje przez pknity wiat peen samolubnego za i chciwoci. I tak sobie gawdzilimy, i