trocki lew - moje życie.pdf

402
1 LEW TROCKI MOJE ŻYCIE PRÓBA AUTOBIOGRAFII AUTORYZOWANY PRZEKŁAD Z ROSYJSKIEGO JANA BARSKIEGO I STANISŁAWA ŁUKOMSKIEGO

Upload: megaksenia

Post on 27-Dec-2015

81 views

Category:

Documents


3 download

TRANSCRIPT

Page 1: Trocki Lew - Moje życie.pdf

1

LEW TROCKI

MOJE ŻYCIEPRÓBA AUTOBIOGRAFII

AUTORYZOWANY PRZEKŁAD Z ROSYJSKIEGOJANA BARSKIEGO I STANISŁAWA ŁUKOMSKIEGO

Page 2: Trocki Lew - Moje życie.pdf

3

PRZEDMOWA

Ukazuje się obecnie znaczna liczba pamiętników, może znaczniejsza nawet,niż w jakimkolwiek innym okresie czasu. Tłumaczy się to obfitością tematów.Bieżące wypadki historyczne tem większe budzą zainteresowanie imdramatyczniejsza i bogatsza w nagłe zmiany jest dana epoka. Malarstwopejzażowe nie mogłoby powstać na Saharze. „Kalejdoskopowe” epoki, jaknasza, rodzą potrzebę spojrzenia na dzień wczorajszy, tak bardzo daleki,oczami tych, którzy w nim byli czynni. Tem objaśnić należy ogromny rozwójliteratury pamiętnikarskiej podczas ostatniej wojny. Być może, że tousprawiedliwia również ukazanie się książki niniejszej.

Przerwa w czynnej politycznej działalności autora umożliwiła wogólepojawienie się jej na świecie. Konstantynopol został jednym znieprzewidzianych, jakkolwiek nie przypadkowych, etapów mego życia.Jestem tutaj na biwaku – nie po raz piewszy zresztą, – i czekam cierpliwie nato, co się dalej stanie. Bez pewnej dozy ,,fatalizmu” życie rewolucjonistybyłoby wogóle niemożliwe. Tak czy inaczej, konstantynopolski antrakt okazałsię najodpowiedniejszą chwilą do obejrzenia się za siebie, zanim okolicznościpozwolą znowu ruszyć naprzód.

Początkowo napisałem pobieżne szkice autobiograficzne do gazet izamierzałem poprzestać na tem. Na tem miejscu zaznaczę, że ze swegoobecnego schroniska nie miałem możności sprawdzić, w jakiej postaci szkicete doszły do czytelnika. Ale każda praca posiada własną logikę. Dopiero wchwili, gdy kończyłem artykuły dziennikarskie, naprawdę zajął mnie mójtemat. Wówczas postanowiłem napisać książkę. Przyjąłem inną, bezporównania szerszą, skalę i wykonałem calą pracę na nowo. Pierwotneartykuły dzienikarskie i książka niniejsza mają tylko tyle wspólnego, żeomawiają ten sam przedmiot. Poza tem zaś są to dwie różne prace.

Ze szczególną dokładnością traktuję okres rewolucji sowieckiej, któregopoczątek przypada na chorobę Lenina i rozpoczęcie kampanji przeciw„trockizmowi”. Walka epigonów o władzę, jak tego staram się dowieść, byłanietylko walką osobistą. Była wyrazem nowego politycznego okresu: reakcjąprzeciw Październikowi i przygotowaniem Termidora. Z tego właśnie wynikaodpowiedź na pytanie, które mi tak często stawiano: „W jaki sposóbutraciliście władzę?”

Autobiografia rewolucyjnego polityka zazębia się w sposób nieunikniony ocały szereg zagadnień teoretycznych, związanych ze społecznym rozwojemRosji, częściowo zaś i całej ludzkości, szczególnie zaś o te krytyczne okresy,które zwą się rewolucjami. Oczywiście, nie miałem możności rozpatrywania wtej książce istoty skomplikowanych problematów teoretycznych. Jednak takzwana teorja ciągłej rewolucji, grająca w mem osobistem życiu tak wielką rolę,a która, co ważniejsze, staje się teraz tyle aktualna dla krajów wschodnich,przewija się przez te stronice, jak odległy leitmotiv. Jeśli to nie zadowoliczytelnika, to mogę mu tylko powiedzieć, że rozpatrywanie istoty problematurewolucji stanowić będzie treść oddzielnej książki, w której postaram sięzreasumować ważniejsze teoretyczne wnioski z doświadczeń ostatnichdziesięcioleci.

Page 3: Trocki Lew - Moje życie.pdf

4

Ponieważ na kartach mojej książki przewija się znaczna ilość osób,niezawsze w tem oświetleniu, któreby one same wybrały dla siebie lub dlaswej partji, zapewne wiele z pośród nich uważać będzie, że moje wywodypozbawione są koniecznego objektywizmu. Już ukazanie się urywków tejpracy w czasopismach wywołało tu i owdzie protesty. To jest nieuniknione.Nie należy wątpić, że gdyby mi się nawet udało zrobić z tej autobiografjipoprostu dagerotyp mego życia – do czego wcale nie dążyłem – to i takaautobiografia obudziłaby echa sporów, które wywołane zostały w swoimczasie przez opisywane w niej wypadki. Książka ta nie jest jednakże obojętnąfotografją mego życia, lecz jego częścią składową. Na kartach jej prowadzę wdalszym ciągu walkę, której poświęciłem całe moje życie. Opisując,charakteryzuję i oceniam, odpowiadając, bronię się i, częściej jeszcze,nacieram. Zdaje mi się, że jest to jedyny sposób, stworzenia biografjiobjektywnej w pewnem wyższem tego słowa znaczeniu, tzn. uczynienia jejnajwierniejszem odbiciem osoby, stosunków i epoki.

Objektywizm nie polega na udanej obojętności, z jaką należycieskrystalizowana obłuda mówi o przyjaciołach i wrogach, narzucającczytelnikowi pośrednio to, co niezręcznie byłoby powiedzieć wprost. Tegorodzaju objektywizm jest jedynie tylko salonową pułapką. Nie jest mi onapotrzebna. Z chwilą, gdy poddałem się konieczności mówienia o sobie –nikomu jeszcze nie udało się napisać autobiografji, nie mówiąc o sobie, – niemam żadnych powodów do ukrywania moich sympatyj i antypatyj, mojejmiłości i nienawiści.

Książka ta jest pracą polemiczną. Odbija się w niej dynamika życiaspołecznego, które całkowicie zbudowane, jest na sprzecznościach.Zuchwałość ucznia w stosunku do nauczyciela, szpilki zawiści, ukrywane podpokrywką uprzejmości salonowych, nieprzerwana konkurencja handlowa,zaciekła rywalizacja we wszystkich dziedzinach techniki, wiedzy, sztuki,sportu, utarczki parlamentarne, w których pulsuje głęboka rozbieżnośćinteresów, codzienna nieludzka walka prasowa, strejki robotnicze,rozstrzeliwanie demonstrantów, pyroksylinowe posyłki, które cywilizowanisąsiedzi wymieniają drogą powietrzną, płomienne języki wojny domowej,niewygasające prawie na naszej planecie – wszystko to są rozliczne formy„polemiki” społecznej, od powszedniej, codziennej, normalnej, prawieniedostrzegalnej, mimo napięcia – do zwykłej, wybuchowej, wulkanicznejpolemiki wojen i rewolucyj. Taka jest nasza epoka. Wzrośliśmy z nią razem.Oddychamy nią i żyjemy. Czyż więc możemy nie być polemistami. jeślichcemy być wierni naszym ojczystym czasom?

Istnieje jednak inne, bardziej elementarne kryterjum, dotyczące zwykłejuczciwości w przedstawianiu faktów. Podobnie, jak najbardziej nieubłaganawalka rewolucyjna liczyć się musi z okolicznościami miejsca i czasu,najbardziej polemiczny utwór musi przestrzegać tych proporcyj, jakie istniejąmiędzy rzeczami i ludźmi. Mam nadzieję, że przestrzegałem tego warunku, nietylko w stosunku do całości, ale i w szczegółach.

W niektórych, coprawda nielicznych, wypadkach podaję dyskusję w formiedialogu. Nikt nie może wymagać dosłownego odtworzenia dyskusyj,toczonych wiele lat temu. Nie roszczę nawet pretensyj do tego. Niektóredialogi mają raczej charakter symboliczny. Ale w życiu każdego człowieka sąchwile, kiedy ta czy inna rozmowa szczególnie mocno zapada w pamięć.Zazwyczaj rozmowy takie często powtarza się bliskim i politycznym

Page 4: Trocki Lew - Moje życie.pdf

5

przyjaciołom. Dzięki temu utrwalają się w pamięci. Oczywiście, mam tuprzedewszystkiem na myśli rozmowy o charakterze politycznym.

Muszę zaznaczyć, że zwykłem zawierzać mej pamięci. To, co miprzekazywała nieraz poddawałem objektywnemu sprawdzeniu, zawsze zdobrym rezultatem. Zresztą konieczne jest tu pewne omówienie. Jeśli mojatopograficzna pamięć, nie mówiąc już o muzycznej, jest bardzo słaba, awzrokowa, podobnie jak i lingwistyczna, całkiem średnia, to jednak pamięćideową mam znacznie wyższą od przeciętnego poziomu. A właśnie idee, ichrozwój i walka, jaką toczyli ludzie, zajmują w książce tej pierwsze miejsce.

Coprawda, pamięć nie jest automatycznym licznikiem. Przedewszystkiemnie jest bezinteresowna. Częstokroć odrzuca lub usuwa w cień epizodyniedogodne dla kontrolującego ją instynktu życiowego, zwłaszcza z punktuwidzenia miłości własnej. Ale to już należy do krytyki „psychoanalitycznej”,która czasami bywa dowcipna i pouczająca, częściej jednakże jest kapryśna isamowolna.

Nie potrzebuję chyba podkreślać, że wytrwale kontrolowałem mą pamięćprzy pomocy dokumentów. Bez względu na trudne warunki pracy – mam tu namyśli poszukiwania bibljoteczne i archiwalne – miałem możność sprawdzeniawszystkich najistotniejszych okoliczności i dat, które mi były potrzebne.

Począwszy od roku 1897 walczyłem przeważnie z piórem w ręku. Dziękitemu, wydarzenia mego życia pozostawiły prawie nieprzerwane drukowaneślady na przestrzeni 32 lat. Walka frakcyj w partji od 1903 roku obfitowała wosobiste wycieczki. Od czasu przewrotu październikowego historja ruchurewolucyjnego zajmowała wiele miejsca w dociekaniach młodych uczonychsowieckich i instytucyj. Wyszukiwano w archiwach rewolucji i carskiegodepartamentu policji wszystko, co wzbudza zainteresowanie, i wydawano wdruku z rzeczowemi, szczegółowemi komentarzami. Podczas pierwszych lat,kiedy nie trzeba było jeszcze nic ukrywać, czy maskować, pracę tęprowadzono z wielką sumiennością. ,,Dzieła” Lenina i część moich pracopublikowało wydawnictwo państwowe z przypisami, zajmującemi dziesiątkistronic w każdym tomie, i zawierającemi materjał faktyczny niezastąpiony,tyczący zarówno działalności autorów, jak i wydarzeń danego okresu.Wszystko to, oczywiście, ułatwiało mi pracę, pozwalając stworzyć prawidłowąkanwę chronologiczną i uniknąć, przynajmniej rażących, omyłek faktycznych.

Nie mogę zaprzeczyć, że życie moje toczyło się niezupełnie zwykłymtrybem. Jednakże przyczyn tego doszukiwać się należy raczej w warunkachepoki, niż w mojej osobie. Oczywiście, konieczne były również pewne cechyosobiste, aby wykonywać ową dobrą czy złą pracę, jaką wykonywałem.Jednakże w innych warunkach historycznych te indywidualne właściwościmogłyby spać spokojnie, jak drzemie niezliczona ilość ludzkich skłonności inamiętności, na które brak popytu w danym układzie społecznym. Wzamian zato może zdołałyby się ujawnić inne cechy, zdyskwalifikowane lub stłumionedzisiaj. Nad subjektywizmem wznosi się objektywizm, który decyduje wostatecznym rozrachunku.

Moja świadoma i aktywna działalność, która rozpoczęła się mniej więcej w17-18 roku życia, upływała w ciągłej walce o określone idee. W mem życiuosobistem nie było żadnych zdarzeń, które jako takie zasługiwałyby na uwagęogółu. Wszystkie wyróżniające się fakty mojego życia związane są z walkąrewolucyjną i przez nią tylko nabierają znaczenia. Tylko ta okoliczność możeusprawiedliwiać ukazanie się mojej autobiografji.

Page 5: Trocki Lew - Moje życie.pdf

6

Jednakże ta okoliczność jest zkolei źródłem trudności dla autora. Okazałosię bowiem, że wydarzenia życia osobistego są tak ściśle splecione z tkaninąwypadków historycznych, że trudno je od siebie oddzielić. Książka zaśniniejsza mimo wszystko nie jest pracą historyczną. Wydarzenia omawiam nieze względu na ich znaczenie objektywne, lecz zależnie od tego, jak wiązały sięz faktami mego życia osobistego. Nic więc dziwnego, że w charakterystyceposzczególnych wydarzeń i całych etapów niema tej proporcji, którejby możnabyło żądać, gdyby książka moja stanowiła pracę historyczną. Granicę międzyaulobiografją i historją rewolucji musiałem ustalać empirycznie. Nierozpraszając historji mego życia w dociekaniach dziejowych, musiałemjednakże dać czytelnikowi, jako punkt oparcia, opis wydarzeń, tyczącychrozwoju. społecznego. Wychodziłem przytem z założenia, że zasadniczekontury wypadków znane są czytelnikowi i że pamięci jego dopomóc tylkonależy krótkiemi wzmiankami o faktach historycznych i kolejności ichprzebiegu.

W chwili ukazania się książki tej w druku ukończyłem 50 rok życia. Dzieńmoich urodzin zbiega się z dniem wybuchu rewolucji październikowej.Mistycy i wieszczbiarze mogą z tego wyciągać dowolne wnioski. Ja samzwróciłem uwagę na ten ciekawy zbieg okoliczności dopiero w trzy lata poprzewrocie październikowym. Do 9 roku życia mieszkałem bez przerwy nazapadłej wsi. Osiem lat uczęszczałem do szkoły średniej. Po raz pierwszyzostałem aresztowany w rok po ukończeniu szkoły. Uniwersytetami były dlamnie, jak i dla wielu mych rówieśników, więzienie, wygnanie, emigracja. Wcarskich więzieniach siedziałem dwa razy, ogółem około 4 lat. Na carskiemwygnaniu byłem za pierwszym razem około 2 lat, za drugim – kilka tygodni.Dwukrotnie uciekałem z Syberji. Na emigracji w różnych krajach Europy iAmeryki spędziłem ogółem około 12 lat, dwa lata przed wybuchem rewolucji1905 roku i prawie dziesięć lat po jej zdławieniu. Podczas wojny zostałemskazany wyrokiem zaocznym na zamknięcie w więzieniu whohenzollernowskich Niemczech (1915), w następnym roku wydalono mnie zFrancji do Hiszpanji, skąd, po krótkiem zamknięciu w madryckiem więzieniu imiesięcznym pobycie pod nadzorem policji w Kadyksie, wysłany zostałem doAmeryki. Tam też zastała mnie rewolucja lutowa. W drodze z New-Yorku wmarcu 1917 r. zostałem zaaresztowany przez Anglików i przebywałem miesiącw obozie koncentracyjnym w Kanadzie. Brałem udział w rewolucjach w latach1905 i 1917, byłem przewodniczącym petersburskiego sowietu delegatów w1905, później w 1917. Brałem bezpośredni udział w przewrociepaździernikowym i byłem członkiem rządu sowieckiego. W charakterzekomisarza ludowego do spraw zagranicznych prowadziłem rokowaniapokojowe w Brześciu Litewskim z delegacjami Niemiec, Austro-Węgier,Turcji i Bułgarji. W charakterze komisarza ludowego do spraw wojennych imorskich poświęciłem około pięciu lat organizacji czerwonej armji istworzeniu czerwonej floty. W ciągu 1920 roku objąłem również kierownictwozdezorganizowanej sieci kolejowej.

Główną jednak treść mego życia – poza latami wojny domowej – stanowiładziałalność partyjna i literacka. Wydawnictwo państwowe przystąpiło w 1923roku do zbiorowego wydania mych prac. Dotychczas wydano trzynaścietomów, oprócz pięciu tomów prac wojennych, które ukazały się poprzednio.Wydawnictwo wstrzymano w 1927 roku, kiedy prześladowanie „trockizmu”stało się szczególnie zaciekłe.

Page 6: Trocki Lew - Moje życie.pdf

7

W styczniu 1928 roku zostałem przez ówczesny rząd sowieckideportowany, przebyłem rok na granicy Chin, w lutym 1929 roku wygnanomnie do Turcji: piszę te słowa w Konstantynopolu.

Nawet w tym skrócie nie można nazwać monotonnym zewnętrznego biegumego życia. Przeciwnie, sądząc według ilości zmian, nieoczekiwanychzdarzeń, ostrych konfliktów, wyniesień i upadków, rzecby można, że życiemoje raczej obfitowało w ,,przygody”. Tymczasem zaś pozwolę sobiepowiedzieć, że w usposobieniu nie mam nic wspólnego z poszukiwaczamiprzygód. Jestem raczej pedantem i konserwatystą w mych przyzwyczajeniach.Lubię i cenię dyscyplinę i metodę. Zupełnie nie dla paradoksu, ale dlatego, żetak jest istotnie, muszę powiedzieć, że nie znoszę nieporządku iniszczycielstwa. Zawsze byłem bardzo pilnym i sumiennym uczniem. Te dwiecechy zachowałem i w późniejszem życiu. W latach wojny domowej kiedy wmym pociągu przebyłem przestrzeń, równą kilku długościom równika,cieszyłem się z każdego nowego płotu ze świeżych sosnowych desek. Lenin,który wiedział o tej mojej namiętności, nieraz drwił z niej po przyjacielsku.Dobrze napisana książka, w której znaleźć można nowe myśli, dobre pióro,przy pomocy którego podzielić się można własnemi myślami z innymi, zawszebyły i są dla mnie najcenniejszemi i najbliższemi mi owocami cywilizacji.Dążenie do nabywania wiedzy nie opuszczało mnie nigdy, i wielokrotnie wżyciu doznawałem uczucia, że rewolucja przeszkadza mi w systematycznejpracy. Tem niemniej jednak prawie trzydzieści trzy lata mego świadomegożycia całkowicie wypełnia walka rewolucyjna i gdybym miał raz jeszczerozpocząć życie na nowo, bez zastanowienia poszedłbym tą samą drogą.

Piszę te słowa na trzeciej zkolei emigracji, w czasach, kiedy moi najbliżsiprzyjaciele znajdują się na zesłaniu i w więzieniach republiki sowieckiej, wutworzeniu której brali decydujący udział. Niektórzy z nich wahają się, cofają,korzą przed przeciwnikiem. Jedni dlatego, że zbankrutowali moralnie, drudzy,bo nie znajdują samodzielnego wyjścia z labiryntu okoliczności, inni jeszcze –pod naciskiem materialnych represyj. Dwa razy przeżywałem już taką masowądezercję z pod sztandarów: po upadku rewolucji 1905 roku i na początkuwojny światowej. Dostatecznie dobrze wiem więc z życiowego doświadczenia,czem są te historyczne przypływy i odpływy. Są one podporządkowanewłasnemu prawu. Niecierpliwością jedynie nie można przyśpieszyć zmiany.Przywykłem rozpatrywać historyczną perspektywę w oderwaniu od osobistegolosu. Poznać prawidłowość wydarzeń i znaleźć w tej prawidłowości własnemiejsce – to pierwszy obowiązek rewolucjonisty. I jednocześnie najwyższeosobiste zadowolenie, dostępne tylko dla człowieka, który nie ogranicza swychcelów do dnia dzisiejszego.

Lew TrockiPrinkipo, dn. 14 września 1929 r.

Page 7: Trocki Lew - Moje życie.pdf

8

ROZDZIAŁ I

JANÓWKA

Dzieciństwo słynie jako najszczęśliwszy okres życia! Czy jest tak zawsze?Nie, tylko nieliczni mają szczęśliwe dzieciństwo. Idealizacja dzieciństwawywodzi się ze starej literatury warstw uprzywilejowanych. Beztroskie,otoczone dostatkiem, bez żadnej chmurki dzieciństwo w rodzinachwykształconych i bogatych od pokoleń, wśród pieszczot i zabaw, pozostawałow pamięci, jak zalana słońcem polana na początku drogi życiowej. Magnacilub plebejusze, opiewający magnatów, kanonizowali w literaturze tę nawskrośarystokratyczną ocenę dzieciństwa. Olbrzymia większość ludzi, o ile wogólespogląda wstecz, widzi co innego: ponure, głodne, zależne dzieciństwo. Życiekrzywdzi słabych, a któż jest słabszy od dziecka?

Moje dzieciństwo nie było dzieciństwem głodu i chłodu. W okresie megoprzyjścia na świat, rodzina moja znała już dostatek. Był to jednakże surowydostatek ludzi, wybijających się dopiero z biedy, i nie chcących zatrzymać sięw połowie drogi. Wszystkie mięśnie były napięte, wszystkie myśli skierowaneku pracy i oszczędzaniu. W tym trybie życia dzieci zajmowały skromnemiejsce. Nie znaliśmy braków, ale nie znaliśmy również szczodrobliwościżycia i jego pieszczot. Nie wyobrażam sobie mego dzieciństwa ani jakosłonecznej polany, jak drobna mniejszość, ani jako ponurej pieczary głodu,przemocy i krzywd, jaką jest dzieciństwo wielu, dzieciństwo większości. Byłoto szarawe dzieciństwo, w drobnomieszczańskiej rodzinie, na wsi, w zapadłymkącie, gdzie przyroda jest bujna, a obyczaje, poglądy i potrzeby skromne iprzyziemne.

Atmosfera moralna, otaczająca moje najmłodsze lata, i ta, w jakiej upłynęłomoje późniejsze świadome życie – to dwa różne światy, oddzielone od siebienie tylko dziesiątkami lat i krajów, ale górskiemi łańcuchami wielkich zdarzeńi, mniej może widocznemi, choć dla poszczególnej jednostki niemniejdoniosłemi, wewnętrznemi przepaściami. Podczas pisania bruljonu tychwspomnień wydawało mi się nieraz, że opisuję nie własne dzieciństwo, leczdawną wędrówkę po dalekich krajach. Usiłowałem nawet opowiadać o mojemżyciu w trzeciej osobie. Jednakże ta konwencjonalna forma zbyt przypominabeletrystykę, t. j. to, czego przedewszystkiem pragnąłbym uniknąć.

Mimo przeciwieństw dwuch światów, jedność indywidualności przenikajakiemiś podziemnemi drogami z jednego do drugiego. Tem właśnie tłumaczysię, mówiąc ogólnie, zainteresowanie biografjami i autobiografjami ludzi,którzy – z tych czy innych względów – zajęli obszerniejsze miejsce w życiuspołeczeństwa. Dlatego też spróbuję dosyć szczegółowo opowiedzieć o memdzieciństwie i latach szkolnych, nic nie odgadując zgóry i nic nie przesądzając,t. j. nie nawiązując faktów do wybranych zgóry uogólnień – poprostu tak, jakbyło i jak zachowałem w pamięci.

Czasami zdawało mi się, że pamiętam, jak ssałem pierś matki. Jednakże,sądzę, że poprostu przeniosłem na siebie to, co widziałem u młodszych dzieci.

Page 8: Trocki Lew - Moje życie.pdf

9

Miałem mętne wspomnienia jakiejś sceny pod jabłonią w sadzie, którarozegrała się, gdym miał półtora roku. Ale i to wspomnienie nie jestwiarogodne. Najwyraźniej pozostało mi w pamięci takie wydarzenie: jestem zmatką w Bobrynce, u państwa C., gdzie jest dwu- czy trzyletnia dziewczynka.Mnie nazywają narzeczonym, dziewczynkę moją narzeczoną. Dzieci bawią sięw salonie, na malowanej podłodze, potem dziewczynka znika, a malutkichłopczyk stoi sam przy komodzie i przeżywa chwilę osłupienia, jak we śnie.Wchodzi matka z panią domu. Matka patrzy na chłopczyka, potem na kałużęobok niego, potem znów na chłopczyka, z wyrzutem kiwa głową i mówi: „Jakci nie wstyd”... Chłopczyk patrzy na matkę, na siebie, potem zaś na kałużę, jakna coś całkowicie mu obcego. – To nic, to nic – mówi pani domu – dziecizapomniały o wszystkiem przy zabawie.

Maleńki chłopczyk nie odczuwa ani wstydu, ani skruchy. Ile lat miałwówczas? Prawdopodobnie dwa, a może i trzy.

W tym samym mniej więcej czasie, przechadzając się z niańką po ogrodzie,natknąłem się na żmiję. – Spójrz, Liowa – rzekła niania, pokazując w trawiecoś błyszczącego, – tabakierka zakopana w ziemi. Niania wzięła patyczek izaczęła odkopywać ziemię. Sama niania nie miała pewno więcej niż szesnaścielat. Tabakierka rozwinęła się, wyciągnęła i w postaci żmji z sykiem popełzłapo trawie. – Aj, aj! – krzyczała niańka i, schwyciwszy mnie za rękę, szybkouciekła. Trudno mi było przebierać prędko nogami. Zachłystując się,opowiadałem potem, jak myśleliśmy, że znaleźliśmy w trawie tabakierkę, aokazało się, że była to żmija.

Przypomina mi się jeszcze jedna dawna scena w „gospodarskiej” kuchni.Ani ojca, ani matki niema w domu. W kuchni, oprócz służącej i kucharki, sąich goście. Starszy mój brat, Aleksander, który przyjechał na wakacje, też siętu kręci. Staje obiema nogami na drewnianej łopacie, jak na szczudłach, i długotańczy na niej po klepisku kuchni. Proszę brata, żeby ustąpił mi łopaty, usiłujęwgramolić się na nią, przewracam się i płaczę. Brat podnosi mnie, całuje i narękach wynosi z kuchni.

Miałem już na pewno z cztery lata, kiedy ktoś posadził mnie, bez siodła iuzdy, tylko z uździenicą ze sznura, na wielką szarą kobyłę, łagodną jak owca.Szeroko rozstawiwszy nogi, obiema rękami trzymałem się grzywy. Kobyłaspokojnie podwiozła mnie do gruszy i przeszła pod gałązką, która uderzyłamnie po brzuchu. Nie rozumiejąc co to znaczy, zsuwałem się wdół po zadzie,póki nie spadłem w trawę. Nie bolało, ale było to coś niepojętego.

Kupnych zabawek w dzieciństwie prawie nie miałem. Raz tylko matkaprzywiozła mi z Charkowa papierowego konia i piłkę. Z młodszą siostrąbawiłem się lalkami własnego wyrobu. Razu pewnego ciocia Fenia i ciociaRaisa, siostry ojca, zrobiły nam kilka lalek z gałganków i ciocia Feniawyrysowała im ołówkiem oczy, usta i nos. Lalki te wydawały mi się czemśniezwykłem i pamiętam je dotąd. Pewnego zimowego wieczoru IwanWasiljewicz, nasz mechanik, wyciął i skleił z kartonu wagon z oknami, nakołach. Starszy brat, który przyjechał na Boże Narodzenie, odrazu oświadczył,że taki wagon można zrobić w dwie minuty. Zaczął od tego, że rozkleił mójwagon, uzbroił się w linijkę, ołówek i nożyczki, długo kreślił, ale kiedy wyciąłto, co narysował, części wagonu nie chciały się zejść.

Wyjeżdżający do miasta krewni i znajomi pytali mnie nieraz: – Co ciprzywieźć z Elizabetgradu, czy Mikołajowa? Oczy mi płonęły. O coby tupoprosić? Przychodzono mi z pomocą. Proponowano konika, książki,

Page 9: Trocki Lew - Moje życie.pdf

10

kolorowe ołówki, wreszcie łyżwy. – Łyżwy ,,półhalifaxy” – mówię, ponieważsłyszałem tę nazwę od brata. Ci, co obiecywali, zapominali o obietnicy, ledwoprzekroczywszy próg. A ja żyłem nadzieją kilka tygodni, a potem długognębiło mnie rozczarowanie.

W ogródku pszczoła usiadła na słoneczniku. Ponieważ pszczoły gryzą itrzeba być ostrożnym, zrywam liść łopuchu i poprzez ten liść chwytampszczołę dwoma palcami. Przeszywa mnie nieoczekiwany i nieznośny ból. Zwyciem biegnę przez warsztat do Iwana Wasiljewicza, który wyciąga żądło ismaruje palec zbawczym płynem.

Iwan Wasiljewicz miał słoik, w którym w oleju słonecznikowym pływałytarantule. Uważano to za najlepszy środek od ukąszeń. Tarantule łapałemrazem z Wiciem Hertopanowem. W tym celu przytwierdzało się do nitkikawałeczek wosku i wpuszczało do norki. Tarantula wczepia się w woskłapami i przylepia się doń. Potem trzeba już tylko zamknąć ją w pustempudełku od zapałek. Zresztą, zdaje mi się, że polowanie na tarantule odnosi siędo późniejszych czasów.

Przypominam sobie rozmowy starszych podczas długich, zimowychwieczorów przy herbacie, o tem jak i kiedy kupili Janówkę, w jakim wiekubyło wówczas każde z dzieci i kiedy nastał na służbę Iwan Wasiljewicz. Matkamówi: – A Liowę przewieźliśmy z folwarku już gotowiuśkiego – i spogląda namnie przekornie. Zastanawiam się nad tem pocichu, a potem mówię głośno: –To znaczy, że urodziłem się na folwarku?... – Nie – odpowiadają mi, –urodziłeś się już tutaj, w Janówce.

– A dlaczego mama mówi, że przywieziono mnie już gotowiusieńkiego?– Mama powiedziała tak sobie, zażartowała... Nie jestem zadowolony i

zastanawiam się nad tem, że to był dziwny żart, milknę jednak, bo na twarzachstarszych dostrzegam ów szczególny uśmiech wtajemniczonych, któregobardzo nie lubię. Te właśnie wspomnienia przy zimowej herbacie, kiedy niktnigdzie się nie śpieszy, stanowią źródła chronologji. Urodziłem się 26-gopaździernika. Rodzice moi przenieśli się z folwarku do Janówki zapewnewiosną, albo latem 1879 roku.

Rok, w którym się urodziłem, był rokiem pierwszych dynamitowych ciosóww carat. Odniedawna wówczas istniejąca partja terorystyczna „Narodnoj Woli”wydała 26 sierpnia 1879 roku – na dwa miesiące przed mojem przyjściem naświat – wyrok śmierci na Aleksandra II. Już 19 listopada dokonano zamachudynamitowego na carski pociąg. Rozpoczynała się groźna walka, któradoprowadziła 1-go marca 1881 roku do zabójstwa Aleksandra II, ale ijednocześnie do zguby „Narodnoj Woli”.

Na rok przedtem zakończona została wojna rosyjsko-turecka. W sierpniu1879 roku Bismarck założył podwaliny przymierza austro-niemieckiego. Wtym też roku Zola wydał powieść, w której przyszły twórca Entente’y,ówczesny książę Walji, występuje w charakterze wyrafinowanego znawcyśpiewaczek operetkowych („Nana”). Wicher reakcji, który wzmógł się wpolityce europejskiej od czasu wojny prusko-francuskiej i pogromu komunyparyskiej, jeszcze nie słabł wówczas. W Niemczech socjal-demokracja dostałasię już pod wyjątkowe prawa Bismarcka.

Wiktor Hugo i Louis Blanc w 1879 roku wystąpili we francuskiej izbiedeputowanych z żądaniem amnestji dla komunardów.

Ale echa debat parlamentarnych, aktów dyplomatycznych, ani nawetwybuchów dynamitowych nie docierały do wsi Janówki, gdzie ujrzałem

Page 10: Trocki Lew - Moje życie.pdf

11

światło dzienne i spędziłem pierwsze dziewięć lat mego życia. Na bezmiernychstepach chersońskiej guberni i całej Noworosji żyło według własnych prawcesarstwo pszenicy i owiec, szczelnie odgrodzone przed wtargnięciem politykiolbrzymiemi przestrzeniami i brakiem dróg. Niezliczone kurhany pozostałytam, jak drogowskazy wielkiej wędrówki narodów.

Ojciec mój był rolnikiem, początkowo drobnym, później niecozamożniejszym. Jako mały chłopiec porzuciłem wraz ze swą rodzinążydowskie miasteczko w połtawskiej guberni, aby szukać szczęścia nawolnych stepach Południa. W guberniach chersońskiej i ekaterinostawskiejistniało w tych czasach około czterdziestu żydowskich kolonij rolniczych, zludnością około 25.000 głów. Żydzi-rolnicy byli zrównani z chłopami nie tylkopod względem praw (do 1881 r.), ale i biedą. Nieustannym, okrutnym,bezlitosnym dla siebie i innych wysiłkiem ojciec mój dążył wzwyż.

Księgi metryczne w kolonji Gromoklej nie były prowadzone zbytdokładnie. Wiele wpisów antydatowano. Kiedy miałem wstąpić do szkołyśredniej i okazało się, że jestem za młody do pierwszej klasy, przeniesiono wmetrykach datę mego urodzenia z 1879 na 1878 rok. Dlatego też wiek mójpodlegał zawsze podwójnej rachubie, oficjalnej i rodzinnej.

W ciągu pierwszych dziewięciu lat mego życia prawie nie wysuwałem nosaz ojcowskiej wsi. Nazywała się ona Janówka od nazwiska obywatelaJanowskiego, od którego kupiono ziemię. Stary Janowskij awansował zszeregowego do rangi pułkownika, zyskał względy władz przy Aleksandrze II iotrzymał 500 dziesięcin ziemi w jeszcze niezamieszkanych stepachchersońskiej guberni. Janowskij wybudował sobie na stepie chałupę, krytąsłomą, i równie niewymyślne budynki gospodarskie. Jednakie nie powiodło musię w gospodarstwie. Po śmierci pułkownika, rodzina jego zamieszkała wPołtawie. Ojciec odkupił od Janowskiego ponad 100 dziesięcin ziemi idzierżawił jeszcze 200 dziesięcin. Pułkownikową, wyschłą staruszkę, dobrzepamiętam: przyjeżdżała raz czy dwa do roku, aby odebrać czynsz dzierżawnyza ziemię i zobaczyć, czy wszystko jest na swojem miejscu. Posyłano po niąkonie na dworzec, a przed ganek wynoszono krzesło, aby łatwiej mogła zejść zwozu na resorach. Bryczkę miał ojciec dopiero później, kiedy zaczęto trzymaćkonie cugowe. Dla staruszki-pułkownikowej gotowano rosół z kury i jajka namiękko. Przechadzając się z siostrą moją po ogrodzie, pułkownikowa zdzierałasuchutkiemi paznogietkami zastygłą żywicę z pni i zapewniała, że to najlepszyprzysmak.

Rozszerzano obszar zasiewów, zwiększała się ilość koni i bydła. Próbowanowprowadzić hodowlę merynosów, ale jakoś to się nie powiodło. Zato mnóstwobyło świń, które swobodnie łaziły po podwórzu, ryły we wszystkich grządkachi całkowicie zniszczyły ogród. Gospodarstwo prowadzone było starannie, alepo staroświecku. Określić, co dawało dochód, a co przynosiło straty, możnabyło tylko na oko. Z tego też powodu trudno było ustalić wartość posiadanegomajątku. Wszystkie środki były zawsze w ziemi, w zbożu, w ziarnie, zbożeleżało w komorach, albo wysyłane bywało do portów. Czasami przy herbaciealbo przy kolacji ojciec przypomniał sobie nagle: – Ano, zapiszcie, że dostałemod komisjonera 1300 rubli, pułkownikowej wysłałem 600, Dembowskiemuoddałem 400, a dalej zanotujcie, że 100 rubli dałem Teodozji Antonówniekiedy byłem na wiosnę w Elizabetgradzie. – W ten mniej więcej sposóbprowadzono rachunkowość. Niemniej jednak ojciec powoli, ale uparciewznosił się wgórę.

Page 11: Trocki Lew - Moje życie.pdf

12

Mieszkaliśmy w tej samej lepiance, którą zbudował stary pułkownik. Dachbył słomiany z niezliczoną ilością wróblich gniazd pod strzechą. Ściany zzewnątrz miały głębokie szpary, w których gnieździły się węże. Czasamipodejrzewano, że to żmije, i lano w szczeliny gorącą wodę z samowara, alebezskutecznie. Podczas wielkich deszczy niskie sufity przeciekały, zwłaszczaw sieni: na ubitą podłogę stawiano wówczas garnki i misy. Pokoje były małe,szyby w oknach mętne, dwie sypialnie i dziecinny miały podłogi gliniane, wktórych mnożyły się pchły. W jadalni była podłoga z desek, raz na tydzieńposypywana żółtym piaskiem. W głównym pokoju, długim na jakieś ośmkroków, nazwanym uroczyście salonem, podłoga była malowana. Tamumieszczano pułkownikową. W ogródku wokół domu rosły krzaki żółtejakacji, białych i czerwonych róż, latem zaś wiły się kędzierzawe powoje.Podwórze całkiem nie było ogrodzone. Wielki gliniany budynek, krytydachówką, który już ojciec wybudował, mieścił: warsztat, kuchnię gospodarskąi czeladnią. Potem szła „mała” drewniana stodoła, za nią „duża” drewnianastodoła, wreszcie „nowa” stodoła, wszystko kryte sitowiem. Aby woda niezaciekała i żeby się ziarno nie psuło, stodoły wzniesione były na kamieniach.W czasie upałów i mrozów chroniły się między niemi psy, świnie i ptactwodomowe. Kury znajdowały tam dogodne miejsca do znoszenia jaj. Nie raz,pełzając na brzuchu między kamieniami, wydobywałem jaja kurze: dorośli niemogli się tam przecisnąć. Na dachu dużej stodoły co rok osiadały bociany.Podniósłszy ku niebu czerwone dzioby, łykały węże i żaby – to straszne! Ciałowęża wije się z dzioba i wygląda, jakby gad pożerał bociana od wewnątrz.

W stodole, podzielonej na komory, leży świeża pachnąca pszenica, szorstki,kolący jęczmień, płaskie, śliskie, prawie płynne lniane siemię, czarne zbłękitnawym odcieniem paciorki nasienia rzepy i delikatny, lekki owies. Kiedydzieci bawią się w chowanego, to wolno, nie zawsze, tylko wtedy, gdy sąspecjalnie honorowani goście, chować się nawet w stodole. Przedostawszy sięprzez przegrodę komory, gramolę się na pszeniczne wzgórze i staczam na jegodrugą stronę. Ręce po łokcie i nogi po kolana grzęzną w ustępliwej masie, wtrzewiki, nieraz podarte, i za pazuchę nabiera się ziarno. Drzwi stodoły sąprzymknięte i na niby zawiesza się na nich kłódkę, tylko niezamkniętą – tegowymagały prawidła zabawy. Leżę w chłodzie stodoły, pogrążony w ziarnie,wdycham pył roślinny i słyszę, jak Sienia W., albo Sienia Z., albo Sienia S.,albo siostra Liza, a może ktoś inny jeszcze, krąży po podwórzu, odnajdujeukrytych, ale w żaden sposób nie może odnaleźć mnie, tonącego w świeżejarnautce.

Stajnie, obora, chlew i kurniki znajdowały się po drugiej stronie domu.Wszystko to było byle jak zlepione z gliny, sitowia i słomy. W odległościjakichś stu kroków od domu sterczał ku niebu wysoki żóraw studni. Za studniąpłynął strumień, omywający chłopskie ogrody. ,,Greblę” (tamę) co wiosnęznosiła woda, i znów ją wzmacniano: słomą, ziemią, nawozem. Na wzgórkunad wodą stał młyn. Barak z desek osłaniał dziesięciokonną maszynę parową idwa młyńskie kamienie. Tutaj we wczesnych latach mego dzieciństwa matkaspędzała większość godzin swego dnia roboczego. Młyn pracował nie tylko dlanaszego gospodarstwa, ale i dla całej okolicy. Włościanie przywozili zboże z10-15 wiorstowej odległości i płacili za mlewo dziesiątą miarę. W gorącychokresach, w przeddzień młocki, młyn czynny był przez 24 godziny na dobę, i,kiedy nauczyłem się pisać i rachować, musiałem ważyć chłopskie ziarno iwyliczać, ile należy się przemiału. Kiedy sprzątano zboże z pól, zamykano

Page 12: Trocki Lew - Moje życie.pdf

13

młyn, maszynę zaś brano do młócki. Zresztą później wprowadzononieprzenośny motor, nowy młyn został zbudowany z kamienia i cegły, a igospodarską lepiankę zastąpił duży ceglany dom, kryty blachą. Ale towszystko stało się dopiero później, kiedy rozpoczynałem 17-ty rok życia.Podczas mych ostatnich wakacyj, wyliczałem odległość między oknami irozmiary drzwi przyszłego domu, ale w żaden sposób nie mogłem z tem dojśćdo ładu. Gdym następnym razem przyjechał na wieś, zobaczyłem już kamiennefundamenty. Nie udało mi się jednak zamieszkać w tym domu. Teraz mieścisię w nim szkoła sowiecka...

We młynie chłopi czekali nieraz tygodniami. Ci, którzy mieszkali bliżej,zostawiali worki w kolejce, a sami jechali do domu. Dalej mieszkającygnieździli się na wozach, a podczas deszczu spali we młynie na workach.

Jednemu z przyjezdnych zginęła uzda. Ktoś widział, jak jakiś przyjezdnychłopak kręcił się koło cudzego konia.

Rzucono się do przeszukiwania wozu i w sianie znaleziono uzdę. Ojciecchłopca, brodaty, ponury chłop, żegnał się krzyżem na wschód i przysięgał, żeto ten przeklęty chłopak-kajdaniarz sam wymyślił i że on mu za to kiszkiwypruje. Jednak nikt chłopu nie wierzył, więc schwycił syna za kołnierz, rzuciłgo na ziemię i zaczął okładać skradzioną uzdą. Z za pleców dorosłychprzyglądałem się tej scenie. Chłopak krzyczał i zaklinał się, że więcej niebędzie. Dokoła ponuro stali chłopi, obojętni na płacz wyrostka, palili papierosyi mruczeli w brody, że chłop tłucze na niby, tylko dla pozoru i że za jednymzamachem wartoby przetrzepać i ojca.

Za spichrzami i chlewami szły szopy, ogromne, długości dziesięciu sążnidachy, jeden z sitowia, drugi słomiany, oparte wprost o ziemię, bez ścian. Wszopach tych zsypywano góry ziarna podczas deszczowej, albo wietrznejpogody, pracowano tam wialnią, albo sitem. Dalej za szopami znajdowało sięklepisko, gdzie młócono zboże. Za wąwozem był wygon dla bydła, wysypanycałkowicie suchym nawozem.

Z lepianką pułkownika i starą kanapą w jadalni związane jest całe mojedziecięce życie. Na tej kanapie, obłożonej fornierem, imitującym mahoń,siedziałem przy herbacie, przy obiedzie, przy kolacji, bawiłem się z siostrąlalkami, a później czytywałem. W dwuch miejscach pokrycie było podarte.Mniejsza dziura znajdowała się z tego końca, gdzie stało krzesło IwanaWasiljewicza, większa zaś tam, gdzie siadywałem obok ojca. – Czasby jużobić kanapę nowem suknem, – mówi Iwan Wasiljewicz. – Już dawnoby trzeba,– odpowiedziała matka. – Nie odświeżaliśmy kanapy od tego roku, kiedyzabito cara. – Bo, wiecie, – usprawiedliwia się ojciec, – przyjedzie się do tegoprzeklętego miasta, biega się to tu, to tam, dorożkarz się wścieka, i tylko się otem myśli, jakby tu najszybciej wydostać się zpowrotem do gospodarstwa, no,i zapomina się o wszystkich sprawunkach.

Nad całą jadalnią przechodziła pod niskim sufitem wielka, wybielona belka,na którą stawiano i kładziono najrozmaitsze rzeczy: talerze z jedzeniem, żebynie zjadł kot, gwoździe, sznurki, książki, flaszeczkę z atramentem, zatkniętąpapierem, obsadkę ze starą zardzewiałą stalówką. W domu nie było zbyt dużostalówek. Bywały tygodnie, kiedy strugałem nożem pióra z drzewa, żeby mócprzerysowywać konie ze starych zeszytów ilustrowanej „Niwy”. Na górze podsufitem, gdzie znajdował się występ dymnika, mieszkała kotka. Tamprzychodziły na świat kocięta, a kiedy kotce robiło się zbyt gorąco, znosiła jew zębach, śmiało skacząc wdół. O ową belkę niezmiennie uderzali głową

Page 13: Trocki Lew - Moje życie.pdf

14

goście wysokiego wzrostu, wstając od stołu, i stąd pochodził zwyczajostrzegania gości: ,,ostrożnie, ostrożnie”, i wskazywania ręką wgórę, pod sufit.

Najszanowniejszym przedmiotem w maleńkim salonie był klawikord,zajmujący nie mniej, niż ćwierć pokoju. Ten sprzęt pojawił się już za mojejpamięci. Zbankrutowana obywatelka, mieszkająca w odległości piętnastu, czydwudziestu wiorst od nas, przenosiła się do miasta i wyprzedawałaumeblowanie. Od niej kupiliśmy kanapę, trzy wiedeńskie krzesła i staryrozbity klawikord, z poobrywanemi strunami, oddawna już stojący w stodole.Za klawikord ojciec zapłacił szesnaście rubli i przywiózł go do Janówki naarbie. Kiedy klawikord zaczęto rozbierać w warsztacie, wyjęto z pod wiekaparę zdechłych myszy. Przez kilka zimowych tygodni warsztat był zajętyklawikordem. Iwan Wasiljewicz czyszcił go, podklejał, polerował, wydobywałstruny, naciągał je i stroił. Wszystkie klawisze zostały wstawione i klawikordzadźwięczał w salonie, chociaż drżącemi, jednakże nieporównanemi tonami.Iwan Wasiljewicz przeniósł swe cudotwórcze palce z klapek hamonji naklawisze klawikordu i grał kamaryńskiego, polkę, i „mein leber Augustin”.Starsza siostra zaczęta uczyć się muzyki. Czasami brzdąkał starszy brat, któryw Elizabetgradzie przez kilka miesięcy uczył się grać na skrzypcach. Wreszciei ja zacząłem według nut skrzypcowych brata, wygrywać na klawikordziejednym palcem. Słuchu nie miałem i moje umiłowanie muzyki pozostało ślepei bezradne na zawsze. Na tym to właśnie klawikordzie popisywał sięzręcznością prawej ręki, „zdolnej do dawania koncertów” sąsiad nasz MojżeszCharitonowicz M-skij. Na wiosnę podwórze staje się morzem błota. IwanWasiljewicz robi sobie drewniane kalosze, albo raczej koturny, a ja zzachwytem widzę przez okno, że jest on teraz nieomal o pół arszyna wyższy,niż zwykle. Wrótce zjawia się w czeladnej dziad-rymarz. Nikt, zdaje się, niewie, jak on się nazywa. Ma przeszło 80 lat. To mikołajowski (Mikołaja I)żołnierz. Przesłużył w armji dwadzieścia lat. Olbrzymi, barczysty, z białemiwłosami i brodą, ledwo poruszając ciężkiemi nogami, kieruje się do stodoły,gdzie urządził sobie ruchomy warsztat. – Nogi mi osłabły, – skarżył się dziadjuż od lat dziesięciu. Zato ręce jego, woniejące skórą, mocniejsze są odkleszczy. Paznogcie ma jak klawisze z kości słoniowej, bardzo ostre nakońcach.

– Chcesz, to pokażę ci Moskwę, – mówi dziad do mnie. Naturalnie, że chcę.Dziad ujmuje mnie pod uszy wielkiemi palcami i podnosi do góry. Czujędotknięcie strasznych paznogci, boli mnie i przykro mi. Macham nogami iżądam postawienia mnie na ziemi.

– Nie chcesz, – mówi dziad, – to nie. Mimo obrazy nie odchodzę.– Ano, – mówi dziad, – wliź-no po drabinie do stodoły, zobacz, co się tam

dzieje na strychu. – Czuję, że kryje się w tem jakiś podstęp, i waham się.Okazuje się, że na strychu jest młodszy młynarczyk Konstanty z kucharkąKatiuszą. Oboje ładni, weseli, robotni. – A kiedy się ożenisz z Katiuszą?–pytagospodyni.–Nam i tak dobrze, – odpowiada Konstanty. – Żenić się, to zarazdziesięć rubli na stół, już lepiej kupię Kati buty.

Po palącem, stepowem, pełnem gorączki lecie, po kulminacyjnej pracy,sprzątaniu z pól, mozole rolnika, pracującego daleko od domu, zbliża sięwczesna jesień, żeby zrobić obrachunek z całego roku ciężkiego trudu. Młóckajest w pełni. Centrum życia przenosi się na klepisko, za szopy, o jakieś ćwierćwiorsty od domu. Nad klepiskiem, chmura słomianego pyłu. Bęben młockarniwyje. Młynarz Filip w okularach siedzi na młockarni przy bębnie. Czarną

Page 14: Trocki Lew - Moje życie.pdf

15

brodę pokrywa mu szary pył. Z wozu podają mu snopy, bierze je, nie patrząc,rozwiązuje powrósło, rozsypuje snop i wkłada w bęben. Schwyciwszy kłosy,bęben ryczy, jak pies, który schwytał kość. Roztrząsacze wyrzucają słomę,podrzucając ją w biegu. Z boku, z rękawa, biegną plewy. Odwożą je do stoguwózkiem, a ja stoję na jego drewnianym ogonie, trzymając się lejców zesznura. – Uważaj, nie przewróć się! – woła ojciec. Ale ja przewracam się jużdziesiąty raz to w słomę, to w plewy. Szara chmura pyłu gęstnieje nadklepiskiem, bęben wyje, plewy dostają się za koszulę i do nosa, zmuszają dokichania. – Ej, Filipie, wolniej! – ostrzega z dołu ojciec, kiedy bębenzagrzechocze nagle zbyt złowrogo. Podnoszę wózek, który wyrywa mi sięcałym swym ciężarem i przygniata rękę. Boli tak, że odrazu wszystko znika miz przed oczu. Ukradkiem wlokę się na bok, żeby nikt nie widział, że płaczę,potem biegnę do domu. Matka polewa rękę zimną wodą i obwiązuje palec. Aleból nie ustaje. Palec rwie przez kilka męczących dni.

Worki z pszenicą zapełniają stodoły, szopy i wznoszą się piętrami podbrezentem na podwórzu. Sam gospodarz staje nieraz przy sicie, międzydrągami, i uczy, jak należy obracać krąg, żeby odgarnąć plewy i jak potemjednym krótkim rzutem wyrzucić wszystkie oczyszczone ziarna na stos. Wszopach i pod stodołą, w miejscach zasłoniętych od wiatru, obracają sięwialnie. Oczyszcza się ziarno, przygotowuje na rynek.

Zjawiają się kupcy z miedzianemi naczyniami i wagami w porządnych,lakierowanych skrzynkach. Poddają ziarno próbie, podają ceny i wtykajązadatek. Przyjmuje się ich uprzejmie, częstuje herbatą i lukrowanemisucharkami, ale zboża się im nie sprzedaje. To drobne płotki. Gospodarzwyrósł już ponad ten rodzaj handlu. Ma własnego komisjonera w Mikołajowie.– Niech jeszcze poleży, – odpowiada ojciec – ziarno nie woła jeść. Po upływietygodnia przychodzi list z Mikołajowa, a czasami nawet depesza: cenapodniosła się o pięć kopiejek na pudzie. – No, przybyło tysiąc karbowańców, –mówił gospodarz, – na drodze nie leżą. Ale bywało i inaczej: ceny spadały.Tajemne siły rynku światowego znajdowały drogę i do Janówki. Wracając zMikołajowa, ojciec mówił ponuro:

– Powiadają, że... jak się tam nazywa... Argentyna rzuciła dużo zboża wtym roku na rynek.

Zimą jest na wsi spokojnie. Tylko młyn i warsztat pracują naprawdę. Palisię w piecach słomą, którą służba przynosi w ogromnych naręczach,rozsypując po drodze i zamiatając za każdym razem za sobą. Wesoło jestwpychać słomę do pieca i patrzeć, jak płonie. Pewnego razu wuj Grzegorzzastał mnie i młodszą siostrę Olę samych w jadalni, ciemnej od kopciu.Kręciłem się pośrodku pokoju, nie poznając przedmiotów, i na wołanie wujawpadłem w głębokie omdlenie. Podczas dni zimowych często zostawaliśmysami w domu, zwłaszcza gdy ojciec wyjeżdżał, a cała gospodarka spadała namatkę. Czasami o zmierzchu siedzieliśmy z siostrzyczką na kanapie, przytulenido siebie, z szeroko otwartemi oczami, bojąc się poruszyć. Czasami do ciemnejjadalni wchodził z mrozu, skrzypiąc ogromnemi wojłokowemi butami,olbrzym w olbrzymiej szubie, z olbrzymim odrzuconym w tył kołnierzem, zczapką, z rękawicami na rękach, soplami lodu na brodzie i wąsach i potężnymgłosem mówił w ciemności: ,,dzień dobry”. Zamarłszy w kącie kanapy,baliśmy się odpowiedzieć na powitanie. Wówczas olbrzym zapalał zapałkę iodnajdywał nas w kącie. Okazywało się, że to sąsiad. Czasami samotność wjadalni stawała się całkiem nie do zniesienia, wówczas, nie zważając na mróz,

Page 15: Trocki Lew - Moje życie.pdf

16

wybiegałem do sieni, otwierałem drzwi, wskakiwałem na kamień – wielkipłaski kamień przed progiem, – i wołałem w ciemności: – Maszka, Maszka,chodź do jadalni, chodź do jadalni! – wiele, wiele razy, dlatego, że Maszkamiała swoją robotę: w kuchni, w czeladnej i gdzie indziej. Wreszcie matkaprzychodziła z młyna, zapalano lampę i pojawiał się samowar.

Wieczorem pozostawaliśmy zwykle w jadalni, tak długo, póki niezapadaliśmy w sen. Do jadalni wchodzono i wychodzono, zabierano iprzynoszono klucze, z za stołu wydawano dyspozycje, przygotowywano się dojutrzejszego dnia. Ja, moja młodsza siostra Ola, starsza Liza, a częściowopokojówka, żyliśmy w ciągu tych godzin życiem, zależnem od życia dorosłychi przez nich przygłuszanem.

Czasami, powiedziane przez kogoś ze starszych słowo budzi nasząszczególną uwagę. Mrugam porozumiewawczo na siostrzyczkę, którachichocze stłumionym śmiechem, ktoś ze starszych patrzy na nią zroztargnieniem. Znów mrugam na nią, stara się ukryć roześmianą twarz podceratą i uderza czołem o stół. Ten wypadek zaraża śmiechem mnie, czasaminawet i starszą siostrę, która, zachowując godność trzynastolatka, lawirujemiędzy dziećmi i dorosłymi. Jeżeli śmiech wybuchał zbyt hałaśliwie, musiałemwłazić pod stół, przekradać się między nogami starszych i nadeptawszy kotcena ogon, przedostawać się do sąsiedniej komórki, tak zwanego dziecinnegopokoju. Po upływie kilku minut wszystko zaczynało się od początku. Ześmiechu słabły palce, tak, że nie można było utrzymać szklanki. Głowa, usta,ręce i nogi wszystko roztapiało się i wylewało w śmiechu. – Co się z wamidzieje? – pytała zmęczona matka. Dwa kręgi życia, górny i dolny, zlewały sięze sobą na krótką chwilę. Starsi patrzyli na dzieci pytająco, czasem życzliwie,częściej z rozdrażnieniem. Wówczas śmiech, zaskoczony niespodziewanie,burzliwie dobywał się na zewnątrz. Ola znów chowała głowę pod stół, japadałem na kanapę, Liza zagryzała dolną wargę, służąca chowała się za drzwi.

– Idźcie już spać! – mówili starsi.My jednak nie odchodziliśmy, chowaliśmy się po kątach, bojąc się spojrzeć

na siebie. Siostrzyczkę wynoszono na rękach, ja zaś najczęściej zasypiałem nakanapie. Ktoś ze starszych brał mnie na ręce. W półśnie wybuchałem czasemgłośnym krzykiem. Zdawało mi się, że opadły mnie psy, albo że w dole syczążmije, lub też że rozbójnicy uprowadzają mnie do lasu. Koszmar dzieckawdzierał się w życie dorosłych. Uspakajano mnie w drodze do łóżka, głaskano,całowano. Tak więc ze śmiechu w uśpienie, z uśpienia w koszmary, zkoszmarów w przebudzenie, znów przechodziłem w sen już w pierzynachdobrze ogrzanej sypialni.

Mimo wszystko zima była najbardziej rodzinnym okresem w roku. Zdarzałysię dni, kiedy ojciec i matka prawie nie wychodzili z domu. Starszy brat isiostra przyjeżdżali ze szkół na Boże Narodzenie. – W niedzielę IwanWasiljewicz, czysto umyty i ostrzyżony, uzbrojony w nożyce i grzebień,zabiera się do strzyżenia najpierw ojca, potem realisty Saszy, wkońcu mnie.Sasza pyta:

– Czy umiecie, Iwanie Wasiljewiczu, strzyc à la Capule? – Wszyscypodnoszą głowy, patrzą na Saszę, który opowiada, jak w Elizabetgradzie dałsię cyrulikowi ostrzyc niezwykle à la Capule, a nazajutrz otrzymał za to odinspektora surową naganę.

Po strzyżeniu wszyscy siadają do obiadu. Ojciec i Iwan Wasiljewicz po obukońcach stołu na fotelach, dzieci na kanapie, matka naprzeciw nich. Iwan

Page 16: Trocki Lew - Moje życie.pdf

17

Wasiljewicz jadał razem z gospodarzami, póki się nie ożenił. Zimąobiadowano wolniej, po obiedzie rozmawiano, Iwan Wasiljewicz palił ipuszczał kunsztowne kółka dymu. Czasami Sasza albo Liza czytali głośno.Ojciec drzemał, siedząc na kanapie, i dokuczano mu tem. Wieczorami czasemzasiadano do gry w durnia, przyczem było wiele zamieszania i śmiechu, anawet drobnych sprzeczek. Za rzecz szczególnie zajmującą uważaliśmyoszukiwanie ojca, który grał nieuważnie, śmiał się, kiedy przegrywał, wprzeciwieństwie do matki, grającej lepiej, denerwującej się i uważnieśledzącej, czy starszy brat jej nie oszukuje.

Najbliższy oddział pocztowy odległy był od Janówki o 23 kilometry, kolejzaś – o przeszło 35 kilometrów. Daleko więc było do władzy, do sklepów, docentrów miejskich, a jeszcze dalej do wielkich historycznych wydarzeń. Życieregulowane było wyłącznie rytmem prac rolniczych. Wszystko poza temwydawało się obojętne. Wszystko poza cenami na światowej giełdziezbożowej. Gazet i czasopism w tych czasach na wsi nie otrzymywano: zjawiłysię dopiero później, kiedy byłem uczniem szkoły realnej. Listy otrzymywanorzadko, przez okazję. Częstokroć sąsiad, który zabrał w Bobryńcu list, nosił gotydzień albo dwa w kieszeni. – Otrzymanie listu było przeżyciem, nadejściedepeszy – katastrofą.

Tłumaczono mi, że depesza biegnie po drucie, a tymczasem widziałem nawłasne oczy, że depeszę przywoził z Bobryńca konny, któremu należałozapłacić za to dwa ruble i 50 kopiejek. Depesza to podobny papierek do listu,na którym ołówkiem napisane są słowa. W jaki sposób może biec po drucie,czyżby przenosił ją wiatr? Odpowiedziano mi, że przenosi ją elektryczność. Tobyło jeszcze gorsze. Wuj Abram razu pewnego tłumaczył mi dobitnie: – podrucie przebiega prąd, który wybija znaki na taśmie. Powtórz. Powtarzałem:prąd po drucie i znaki na taśmie. – Zrozumiałeś? – Zrozumiałem. – A w jakisposób potem otrzymuje się list? – spytałem, mając na myśli blankiettelegraficzny, przychodzący z Bobryńca. – List idzie oddzielnie – odpowiadawuj. Nie mogłem pojąć naco jest prąd, jeżeli „list” przyjeżdża na koniu. Alewuj rozgniewał się: – Zostaw list w spokoju – zawołał – ja ci tłumaczę odepeszy, a ty mi ciągle pleciesz o liście. W ten sposób kwestja ta zostałaniewyjaśniona.

Bawiła u nas w gościnie Paulina Piotrówna, paniusia z Bobryńca, zwielkiemi kolczykami w uszach i z czubem, nasuniętym na czoło. Potemmatka odwoziła ją do Bobryńca, a ja jechałem razem z niemi. Kiedy minęliśmykurhan na jedenastej wiorście, ukazały się słupy telegraficzne i zadźwięczałydruty. – A jak idzie depesza? – zwróciłem się do matki. – Poproś-no PaulinęPiotrównę – ona ci wytłumaczy. – Paulina Piotrówna wytłumaczyła mi: –Znaki na taśmie oznaczają litery, telegrafista przepisuje je na papier, a papierodwozi konny. – To było zrozumiałe. – A jak biegnie prąd, kiedy nic niewidać? – spytałem, patrząc na drut. – A prąd biegnie wewnątrz –odpowiedziała Paulina Piotrówna – wszystkie te druty zrobione są jak rureczkii wewnątrz nich przebiega prąd. – To było także zrozumiałe i uspokoiłem sięna długo. Płyny elektro-magnetyczne, o których dowiedziałem się w cztery latapóźniej od nauczyciela fizyki, wydały mi się znacznie mniej przekonywujące.

Ojciec i matka przeszli przez swoje pracowite życie nie bez tarć, naogółjednak bardzo po przyjacielsku, chociaż byli zupełnie odmiennymi ludźmi.Matka pochodziła z miejskiej burżuazyjnej rodziny, patrzącej zgóry na„chłopa” z posiekanemi rękami. Ojciec jednakże był za młodu przystojny,

Page 17: Trocki Lew - Moje życie.pdf

18

zgrabny, o męskiej i energicznej twarzy. Zdołał zebrać jakie takieoszczędności, które wkrótce dały mu możność kupienia Janówki. Młodakobieta, przerzucona z gubernialnego miasta do wsi stepowej, nie odrazuprzystosowała się do surowych warunków gospodarstwa wiejskiego, zatoprzystosowała się całkowicie i odtąd nie porzuciła jarzma pracy w ciąguprawie 45-ciu lat. Z ośmiorga zrodzonych w małżeństwie tem dzieci,dochowało się czworo. Byłem piątem dzieckiem zkolei. Czworo umarło wmłodym wieku na dyfteryt, szkarlatynę, tak prawie niespostrzeżenie, jakpozostałe niespostrzeżenie żyły. Ziemia, bydło, drób, młyn, pochłaniałycałkowicie uwagę, bez reszty. Pory roku następowały po sobie i fale pracyrolniczej przelewały się poprzez uczucia rodzinne. W rodzinie nie znanotkliwości, zwłaszcza w pierwszych latach. Istniał jednak głęboki łącznik pracymiędzy matką i ojcem. – Podaj matce krzesło – mówił ojciec, kiedy tylkomatka stawała na progu, pokryta białym pyłem młyńskim. – Maszka, nastawprędzej samowar – wołała gospodyni, nie dochodząc jeszcze do domu – zarazgospodarz przyjdzie z pola. – Oboje wiedzieli dobrze, co to jest zmęczenie.

Ojciec stał bezwątpienia wyżej od matki i pod względem rozumu icharakteru. Był od niej głębszy, bardziej opanowany, taktowniejszy. Miałwyjątkowo dobre oko, nie tylko w stosunku do rzeczy, lecz i do ludzi. Rodzicenaogół kupowali mało, zwłaszcza w dawnych latach, i ojciec i matka umielipilnować grosza, ale ojciec bez błędu oceniał to, co kupował. Sukno, kapelusz,buciki, koń, czy maszyna, na wszystkiem się znał. – Ja grosza nie lubię –mówił mi później, jakby usprawiedliwiając się ze swego sknerstwa – ale nielubię, kiedy go niema. Bieda, kiedy trzeba groszy, a ich niema. – Mówiłnieprawidłową mieszaniną języka rosyjskiego i ukraińskiego, z przewagąukraińskiego. Ludzi oceniał według ich zachowania, według wyglądu,przyzwyczajeń, a oceniał bardzo trafnie.

Po wielu porodach i pracy matka zaczęła przez pewien czas zapadać nazdrowiu i jeździła do Charkowa do profesora. Takie wyjazdy były wielkiemizdarzeniami, do których długo się przygotowywano. Matka zaopatrywała się wpieniądze, słoik z olejem, worek lukrowanych sucharków, pieczone kury i t. p.Przewidywano duże wydatki. Profesorowi trzeba było płacić za wizytę trzyruble. Opowiadano o tem między sobą i gościom, podnosząc w górę palec zwyjątkowo znaczącym wyrazem twarzy, na który składał się i szacunek dlawiedzy i przykrość, że kosztuje ona tak wiele i duma, że ma się możnośćpłacenia takich niesłychanych pieniędzy. Ze wzruszeniem czekaliśmy napowrót matki. Matka przyjeżdżała w nowej sukni, która w janowskiej jadalniwydawała się niezwykle strojna.

Kiedy dzieci były jeszcze małe, ojciec był w stosunku do nich łagodniejszyi równiejszy. Matka gniewała się często, czasami bez powodu, poprostuodbijając na dzieciach zmęczenie albo niepowodzenie gospodarskie. W owychlatach uważaliśmy, że korzystniej jest prosić o coś ojca. Ale z latami ojciecstawał się surowszy. Przyczyną tego były trudności codziennego życia, troski,wzrastające razem ze wzrostem interesów, zwłaszcza w czasie kryzysuagrarnego lat 80-tych i rozczarowania w stosunku do dzieci.

Podczas długich zim, kiedy stepowy śnieg zasypywał ze wszech stronJanówkę, wnosząc zaspy powyżej okien, matka lubiła czytać. Siadała naniedużej trójkątnej kanapce w jadalni, kładąc nogi na krześle, lub też, kiedynadchodził wczesny zimowy zmierzch, przesiadała się na ojcowski fotel podmaleńkie zamarznięte okno i głośnym szeptem czytała zniszczoną powieść z

Page 18: Trocki Lew - Moje życie.pdf

19

bobryńskiej bibljoteki, wodząc spracowanym palcem po wierszach książki.Nieraz myliła się w słowach i zacinała na skomplikowanem zdaniu. Czasamipodpowiedzenie któregoś, z dzieci całkiem inaczej oświetlało w jej oczach to,co przeczytała. Czytała jednakże uporczywie, niestrudzenie i w wolnych odpracy godzinach zimowych, cichych dni już w sieni słychać było jej miarowyszept.

Ojciec nauczył się sylabizować dopiero na starość, aby móc odczytaćchociażby tylko tytuły moich książek. Ze wzruszeniem obserwowałem go w1910 roku w Berlinie, kiedy uparcie dążył do zrozumienia mojej książki oniemieckiej socjal-demokracji.

Rewolucja październikowa zastała mego ojca jako już zamożnegoczłowieka. Matka umarła w 1910 roku, ale ojciec dożył do czasów władzysowieckiej. W zamęcie wojny domowej, która szczególnie długo srożyła się napołudniu, pociągając za sobą ustawiczną zmianę władz, siedemdziesięcioletnistarzec musiał przejść pieszo setki kilometrów, aby znaleźć czasowy przytułekw Odesie. Czerwoni byli niebezpieczni dla niego, jako dla wielkiegoposiadacza. Biali prześladowali go, jako mojego ojca. Po oczyszczeniupołudnia przez wojska sowieckie, ojciec otrzymał możność przybycia doMoskwy. Naturalnie, rewolucja październikowa zabrała mu wszystko, coposiadał. Przeszło rok zarządzał niewielkim młynem państwowym podMoskwą. Lubił z nim dysputować o kwestjach gospodarczych ówczesnyludowy komisarz aprowizacji Ciurupa. Ojciec umarł na wiosnę 1922 r. na tyfuso tej godzinie, kiedy występowałem z referatem na IV kongresie Kominternu.

Bardzo ważnem miejscem, głównem miejscem w Janówce, był warsztat, wktórym pracował Iwan Wasiljewicz Grebień. Wstąpił do nas na służbę, mając20 lat, w roku, w którym się urodziłem. Wszystkim dzieciom, starszymrównież, mówił „ty”, my zaś zwracaliśmy się do niego na „wy”, z szacunkiemnazywając Iwanem Wasiljewiczem. Kiedy miał stawać do poboru, ojciecjeździł z nim razem, kogoś tam przekupili i Grebień pozostał w Janówce. Byłto człowiek o wielkich zdolnościach, przystojny, z ciemnoblond wąsami ifrancuską bródką. Technikę posiadał uniwersalną: remontował maszynyparowe, wykonywał roboty kotlarskie, toczył drewniane i metalowe kule,odlewał miedziane gniazda do osi, wyrabiał sprężyny, reperował zegary, stroiłfortepian, obijał meble, skonstruował całkowicie dwukołowy rower, tylko bezgum. Między wstępną i pierwszą klasą nauczyłem się na tym przyrządziejeździć, jak na rowerze. Do warsztatu Niemcy-koloniści przywozili do remontusiewniki i wiązałki do snopów i zapraszali Iwana Wasiljewicza, abytowarzyszył im przy kupowaniu młockarni albo lokomobili. Ojca radzili się wkwestjach gospodarczych, Iwana Wasiljewicza w technicznych.

W warsztacie pracowali również pomocnicy i uczniowie. W wieluprzypadkach byłem uczniem tych uczniów.

Nieraz nacinałem w warsztacie mutry i śruby. Praca ta sprawiała misatysfakcję, gdyż jej widomy rezultat miałem natychmiast przed sobą. Czasamizabierałem się do rozcierania farb na gładko oszlifowanym kręgu kamiennym.Wkrótce jednak przychodziło zmęczenie, coraz częściej pytałem, czy to jużgotowe? Potarłszy końcem palca tłustą mieszaninę, Iwan Wasiljewicz kiwałprzecząco głową. Odstępowałem wówczas kamień któremukolwiek z uczniów.

Czasami Iwan Wasiljewicz siadał na kuferku z narzędziami, w kącie zawarsztatem, palił i patrzał w przestrzeń, obmyślając coś, czy wspominając, czyteż poprostu odpoczywając i nie myśląc o niczem. W takich chwilach

Page 19: Trocki Lew - Moje życie.pdf

20

przekradałem się z boku do niego i zaczynałem pieszczotliwie kręcić jeden zjego wspaniałych, ciemnoblond wąsów, albo uważnie przyglądać się jegorękom – tym wyjątkowym, całkiem niezwykłym dłoniom majstra. Cała skórarąk usiana była czarnemi punktami: to drobniutkie drzazgi, które raz na zawszeutkwiły w ciele przy nacinaniu młyńskich kamieni. Palce poskręcane, jakkorzenie, ale wcale nie szorstkie, niesłychanie ruchliwe, rozszerzają się kukońcowi, wielki daje się mocno odgiąć wtył, tworząc łuk. Każdy palecobdarzony jest świadomością, żyje i działa po swojemu, a wszystkie razemstanowią niezwykłą roboczą drużynę. Chociaż mam tak mało lat, widzęjednakże i czuję, że ta ręka zupełnie inaczej, niż wszystkie inne ręce, ujmujemłotek czy cęgi. Wielki palec lewej ręki obwiedziony jest naukos obwódkąszramy. W dzień moich urodzin Iwan Wasiljewicz zaciął się w lewą rękętoporem tak, że palec wisiał prawie tylko na skórze. Ojciec zobaczyłprzypadkiem, jak młody mechanik, położywszy rękę na desce, gotuje się doodrąbania sobie palca doreszty. – Czekajcie! – zawołał.– Palec jeszcze sięzrośnie. – Myślicie, że przyrośnie? – spytał mechanik i odłożył topór. Palecprzyrósł istotnie, pracuje sprawnie, tylko odchyla się wtył nie tak daleko, jak uprawej ręki.

Iwan Wasiljewicz przerobił starą berdankę na strzelbę śrutową i terazpróbował, czy dobrze bije: wszyscy pokolei usiłowali z odległości kilkukroków ślepym nabojem zgasić świecę. Nie wszystkim to się udawało.Przypadkiem wszedł mój ojciec. Kiedy składał się do strzału – drżały mu ręce,i wogóle trzymał broń jakoś niepewnie. Tem niemniej jednak odrazu zgasiłświecę. Miał dobre oko we wszystkich sprawach, rozumiał to IwanWasiljewicz. Między nimi nigdy nie było utarczek, a do innych ojciec zwracałsię, jak gospodarz, często robił wymówki i uwagi.

W warsztacie nigdy nie wałęsałem się bezczynnie. Wprawiałem w ruchrączkę miecha, urządzonego przez Iwana Wasiljewicza według własnegosystemu: wentylator był niewidoczny, ponieważ znajdował się na strychu kuwielkiemu zdumieniu wszystkich odwiedzających. Obracałem aż doostatecznego wyczerpania sił koło warsztatu tokarskiego, zwłaszcza kiedytoczono na nim kule krokietowe z pełnego słojów drzewa akacji. Tymczasemw warsztacie prowadzono rozmowy, jedną ciekawszą od drugiej. Nie zawszeprzestrzegano przytem przyzwoitości. Raczejby rzec należało, że nieprzestrzegano jej wcale. Zato mój horyzont rozszerzał się nie z dnia na dzień,lecz z godziny na godzinę. Tomasz opowiadał o majątkach, w którychpracował, o różnych przypadkach, jakie wydarzyły się dziedzicom idziedziczkom. Należy przyznać, że nie zdradzał dla nich wielkiej sympatji.Młynarz Filip rozwijał na ten temat swoje wspomnienia ze służby wojskowej.Iwan Wasiljewicz zadawał pytania, przerywał, uzupełniał. Palacz Jaszka,niegdyś kowal, ponury, rudy mężczyzna około lat trzydziestu, nie umiałsiedzieć długo na jednem miejscu. Coś go opętywało: to jesienią, to wiosnąznikał, a po upływie pół roku znów się pojawiał. Pił rzadko, ale kiedy już pił,to się porządnie rozpijał. Był namiętnym myśliwym, ale przepił strzelbę.Tomasz opowiadał, jak Jaszka w Bobryńcu przyszedł do sklepu boso, z nogamioblepionemi ze wszystkich stron czamem błotem, i, zażądawszy pistona doswej kapiszonowej jednorurki, rozsypał umyślnie pudełko, zaczął zbierać jegozawartość, nadepnął na piston zabłoconą stopą i zabrał go sobie.

– Czy Tomasz kłamie? – spytał Iwan Wasiljewicz.– Pocoby kłamał – odpowiedział Jaszka – nie miałem przecież grosza przy

Page 20: Trocki Lew - Moje życie.pdf

21

duszy. – Ten sposób zdobywania sobie potrzebnych przedmiotów wydawał misię niezwykły i godny naśladownictwa.

– Przyjechał nasz Ignac, – komunikowała służąca Masza, – a Duńki niema,poszła na święto do rodziny. – Palacza Ignaca nazywano naszym wodróżnieniu od garbatego Ignaca, który przed Tarasem był sołtysem. „Nasz”Ignac wyjechał, aby stanąć do poboru. Sam Iwan Wasiljewicz mierzył mupiersi i mówił: – Za nic go nie wezmą. Komisja poborowa umieściła lgnąca namiesiąc w szpitalu, na badaniu. Tam też poznał się z miejskimi robotnikami ipostanowił spróbować szczęścia w fabryce. Ignac nosił miejskie buty ikożuszek z barwnem wyszyciem. Przepędził cały dzień w warsztacie,opowiadał o mieście, o pracy, o porządkach, o warsztatach, o płacy.

– Wiadomo – fabryka... – mówił z zamyśleniem Tomasz.– Fabryka to nie to, co warsztat. – dorzucił Filip.I wszyscy z zamyśleniem spoglądali ponad warsztat.– Dużo tam jest tych tokarni? – chciwie spytał Wiktor.– Cały las.Słuchałem, nie mrugnąwszy nawet okiem, i wyobrażałem sobie fabrykę tak,

jak dawniej wyobrażałem sobie las: ani wgórze, ani na prawo, ani na lewo, aniza sobą, ani przed sobą, nie widać nic innego prócz maszyn, a pośród tychmaszyn – Ignac, mocno ściągnięty skórzanym pasem. Okazało się, że Ignac matakże jeszcze zegarek, który przechodził teraz z rąk do rąk. Wieczoremgospodarz przechadzał się z Ignacem po podwórzu, za nimi zaś karbowy. Jaobok nich, to po stronie ojca, to znów Ignaca. – No, a utrzymanie? Chlebkupujesz? Mleko kupujesz? Za mieszkanie płacisz? – To bezwarunkowo, zawszystko, co jest, płać – zgadza się Ignac... – Tylko że zarobek inny.

– Wiem, że inny, tylko, że cały swój zarobek pójdzie na utrzymanie.– A jednakowoż, – twierdził z uporem Ignac, – przez pół roku i ubrałem się

troszkę i zegarek sobie kupiłem. Mam maszynkę w kieszeni. – I znów pokazałzegarek. Ten dowód był nieodparty. Gospodarz milkł, poczem znów pytał: – Aczy aby nie pijesz, Ignac? Tam pełno takich nauczycieli, co prędko nauczą.

– Ale ja do niej nawet smaku nie czuję, co mi tam jakaś wódka.– No, jak tam, Ignac, weźmiesz Duńkę ze sobą? – pytała gospodyni.Ignac uśmiechał się krzywo, troszeczkę jakby z poczuciem winy, ale nie

odpowiadał.– Aha, widzę już, widzę, – mówiła gospodyni, – masz pewnie jakąś

miastową flądrę, przyznaj się, gałganie.I Ignac wyjechał z Janówki.Dzieciom zabraniano chodzić do czeladnej. Ale kto mógł tego upilnować?

W czeladnej było zawsze dużo nowości. Przez długi czas była kucharkąkobieta o wystających kościach policzkowych, ze złamanym nosem. Mąż jej,starzec ze sparaliżowaną połową twarzy, pasał bydło. Nazywano ich kacapami,dlatego, że pochodzili z centralnej guberni. Para ta miała ośmioletnią córeczkę,bardzo milutką, niebieskooką i jasnowłosą. Dziewczynka przyzwyczaiła się dotego, że tatko z mamką zawsze się kłócą.

W dni świąteczne dziewczyny iskały głowy parobkom, albo sobiewzajemnie. Na wiązce słomy leżą w czeladnej obok siebie dwie Tatjany,Tatjana wysoka i Tatjana malutka. Koniuch Atanazy, syn karbowego Puda ibrat kucharki Paraski, usiadł wpoprzek między niemi, przerzucił nogi przezmałą Tatjanę, a oparł się o wysoką.

– Patrzcie go, co za Mahomet, – mówi karbowy z zazdrością. – A czy to nie

Page 21: Trocki Lew - Moje życie.pdf

22

czas poić konie?Ten rudawy Atanazy i czarny Mutuzok byli moimi prześladowcami. Kiedy

trafiałem na chwilę rozdawaniu żuru albo kaszy, zawsze rozlegał się drwiącygłos: – A możebyś ty, Liowa, zjadł z nami obiad – albo: – A możebyś tak,Liowa, poprosił mamy o kuraki dla nas. – Zawstydzony odchodziłem wmilczeniu. Na Wielkanoc pieczono dla robotników ciasto i kraszono jajka.Ciotka Raisa była mistrzynią w barwieniu jaj. Przywiozła z kolonji kilkawzorzystych jaj, z których mi dwa podarowała. Za piwnicą, na zboczubawiono się jajkami, stukano jednem o drugie: czyje mocniejsze. Przyszedłemna sam koniec zabawy, kiedy pozostał już tylko Atanazy. – Ładne? – spytałem,pokazując mu pisanki. – Niczego sobie – odpowiedział Atanazy z obojętnąminą. – Chcesz, stukniemy, czyje mocniejsze? – Nie odważyłem się nieprzyjąć wyzwania. Atanazy stuknął i moja pisanka pękła na czubku. – Znaczysię moje, – rzekł Atanazy. – A teraz dawaj drugie. – Pokornie podstawiłemdrugą pisankę. Atanazy znów stuknął. – I to moje. – Zabrał obie pisanki iodszedł, nie oglądając się. Patrzałem ze zdumieniem i bardzo chciało mi siępłakać, ale rzecz była nie do naprawienia.

Stałych robotników, nie porzucających majątku przez cały rok, byłoniewielu. Główną masę, liczącą setki ludzi w latach wielkich zasiewów,stanowili robotnicy czasowi, kijowianie, czernihowcy, połtawcy, którychgodzono do 1-go października. W latach urodzajów chersońska guberniazatrudniała 200-300 tysięcy takich robotników. Za cztery letnie miesiącekosiarze otrzymywali 40-50 rb. i utrzymanie, kobiety 20-30 rubli. Zamieszkanie służyło otwarte pole, a podczas deszczu – stogi. Na obiad – postnybarszcz i kasza, na kolację – żurek pszeniczny. Mięsa nie dawano wcale,tłuszcze prawie wyłącznie roślinne i w skąpej ilości. Na tem tle czasamiwybuchało niezadowolenie. Robotnicy porzucali żniwa, zbierali się napodwórzu, kładli się na brzuchach w cieniu stodół i, podnosząc do góry bose,popękane, pokłóte słomą stopy, czekali. Dawano im zsiadłe mleko, alboarbuzy, albo pół worka tarani (suszone ryby) i znów szli do roboty, częstonawet ze śpiewem. Podobnie działo się we wszystkich majątkach. Byli żeńcychudzi, żylaści, opaleni, którzy przychodzili do Janówki przez dziesięć latzrzędu, wiedząc, że dla nich zawsze znajdzie się robota. Otrzymywali kilkarubli dodatkowo i od czasu do czasu kieliszek wódki, ponieważ nadawalitempo pracy. Inni znów zjawiali się na czele całej rodziny. Szli ze swychguberni pieszo cały miesiąc, żywiąc się chlebem, nocując zaś na placachtargowych. Pewnego lata wędrowni robotnicy chorowali masowo na kurząślepotę. O zmierzchu poruszali się powoli, wyciągając ręce przed siebie.Bawiący na wsi siostrzeniec matki, napisał o tem korespondencję do gazet, naktórą zwrócono uwagę w urzędzie ziemskim i przysłano inspektora. Rodzice,którzy bardzo kochali „korespondenta”, obrazili się na niego. On sam zresztąnie był zadowolony. Jednakże żadnych przykrych następstw nie było.Inspekcja stwierdziła, że choroba pochodzi z braku tłuszczów, że szerzy sięprawie w całej guberni, ponieważ wszędzie żywią ludzi tak samo, a gdzieniegdzie nawet gorzej.

W warsztacie, w kuchni czeladnej, na podwórkach otwierało się przede mnążycie szersze i inne, niż w rodzinie. Życiowy film nie ma końca, a ja byłemdopiero na samym jego początku. Nikt nie krępował się moją obecnością,kiedy byłem młodszy. Języki rozwiązywały się swobodnie, zwłaszcza wnieobecności Iwana Wasiljewicza, lub karbowego, którzy mimo wszystko

Page 22: Trocki Lew - Moje życie.pdf

23

częściowo należeli do rządzących. W blasku ogniska, w kuźni, lub w kuchnirodzice, krewni, sąsiedzi, często stawali przede mną w zupełnie nowemświetle. Wiele z tych rozmów utkwiło mi na zawsze w pamięci. Być może, żewiele z nich wywarło wpływ na kształtowanie się mego stosunku dowspółczesnego społeczeństwa.

Page 23: Trocki Lew - Moje życie.pdf

24

ROZDZIAŁ II

SĄSIEDZI – PIERWSZA SZKOŁA

W odległości mniej więcej wiorsty od Janówki znajdował się majątekDembowskich. Ojciec dzierżawił od nich ziemię i związany był z nimiwieloletniemi interesami. Właścicielką majątku była Teodozja Antonówna,stara Polka-obywatelka, dawna guwernantka. Po śmierci pierwszego bogategomęża, wyszła zamąż za swego zarządzającego, Kazimierza Antonowicza,młodszego od niej o lat 20. Teodozja Antonówna wkrótce przestała żyć zeswym drugim mężem, który po dawnemu administrował majątkiem, KazimierzAntonowicz był wysokim, wąsatym, wesołym i krzykliwym Polakiem. Nierazpijał u nas herbatę przy dużym owalnym stole i hałaśliwie opowiadał błahehistorje po dwa-trzy razy, powtarzając poszczególne wyrazy i trzaskającpalcami.

Kazimierz Antonowicz miał sporą pasiekę, daleko od stajen i chlewów,ponieważ pszczoły nie znoszą końskiego zapachu. Pszczoły zbierały miód zdrzew owocowych, z białych akacyj, z rzepy, gryki, słowem miały pole dodziałania. Od czasu do czasu Kazimierz Antonowicz sam przynosił nam wserwetce dwa złożone, jeden na drugim talerzyki, między któremi leżałkawałek plastra w przejrzystem złocie miodu.

Pewnego razu Iwan Wasiljewicz wybrał się ze mną razem do KazimierzaAntonowicza po gołębie do założenia hodowli. W jednym z narożnychpokojów pustego domu Kazimierz Antonowicz podejmował nas herbatą. Nadużych, pachnących wilgocią talerzach leżało masło, twaróg i miód. Piłemherbatę ze spodka i przysłuchiwałem się powolnej rozmowie: – Czy się niespóźnimy? – pytałem cichutko Iwana Wasiljewicza. – Nie, poczekaj –odpowiadał Kazimierz Antonowicz, – trzeba, żeby się zebrały spokojnie napoddaszu. Mnóstwo ich tam jest. – Strych był długi, ciemny, poprzegradzanybelkami w różnych kierunkach. Pachniało myszami, kurzem, pajęczyną iptasim pomiotem. Zgaszono latarnię. – Tutaj są, łapcie – powiedział cichoKazimierz Antonowicz. I po tych słowach zaczęło się coś nie do opisania. Wnajgłębszych ciemnościach rozpoczęło się piekielne szamotanie: strych ożył izawirował, jak wiatr. Przez chwilę wydawało mi się, że świat się wali, żewszystko przepadło. Stopniowo przyszedłem do siebie, słysząc wytężonegłosy: – Tu jeszcze... tutaj, tutaj... wsuńcie do worka... tak go trzeba. – IwanWasiljewicz niósł worek i w ciągu całej powrotnej drogi na jego plecachodbywał się jakby dalszy ciąg tego, co działo się na strychu. Gołębnikurządzono pod dachem nad warsztatem. Dziesięć razy dziennie właziłem podrabinie, nosiłem gołębiom wodę, proso, pszenicę, okruchy. Po tygodniu wjednem z gniazd pojawiły się dwa jajeczka. Jednakże jeszcze nie wszyscyzdążyli nacieszyć się, jak należy, tym faktem, kiedy gołębie, para za parą,zaczęły wracać na dawne miejsca. Pozostały wszystkiego trzy pary zpodciętemi skrzydłami, ale i one po jakimś tygodniu, kiedy odrosły im pióra,

Page 24: Trocki Lew - Moje życie.pdf

25

porzuciły ślicznie urządzony gołębnik korytarzowego systemu. Tem skończyłasię próba hodowania gołębi.

Pod Elizabetgradem ojciec dzierżawił ziemię od pani T-ckoj. Była towdowa, pod czterdziestkę, z charakterem. Z nią mieszkał pop, równieżwdowiec, amator muzyki, kart i wielu innych przyjemności. Pani T-ckaja zwdowcem popem przyjeżdżała do Janówki, aby przejrzeć warunki dzierżawy.Oddaje się im salon i sąsiedni pokój. Do obiadu podaje się kury na maśle,wiśniową nalewkę i placuszki z wiśniami. Po obiedzie pozostaję w salonie iwidzę, jak pop przysiada się do pani T-ckoj i coś bardzo śmiesznego mówi jejna ucho. Zaś podczas jej nieobecności, odwinąwszy połę sutanny iwyciągnąwszy z kieszeni pasiastych spodni srebrną papierośnicę zmonogramem, pop zapala papierosa i, zręcznie wypuszczając kółka dymu,opowiada, jak to w powieściach czytuje tylko rozmowy. Wszyscy uśmiechająsię przez grzeczność, ale powstrzymują od wydawania sądów, ponieważwiedzą, że pop wszystko powtórzy pani T-ckoj, a i od siebie jeszcze coś doda.

Ojciec dzierżawił ziemię od pani T-ckoj wspólnie z KazimierzemAntonowiczem. W owym czasie Kazimierz Aotonowicz owdowiał i odrazu sięzmienił: zniknęła siwizna na brodzie, zjawił się wykrochmalony kołnierzyk,krawat, szpilka i w kieszeni fotografja jakiejś damy. Kazimierz Antonowicz,chociaż, jak i wszyscy, podkpiwał z wuja Grzegorza, ale właśnie jemuspowiadał się ze wszystkich spraw sercowych i pokazywał mu fotografję,wyjmując ją z koperty, – Spójrzcie, – mówił mdlejącemu z zachwytu wujowiGrzegorzowi, – mówię tej osobie: pani, pani usta stworzone są do pocałunków.– Kazimierz Antonowicz ożenił się z tą osobą, ale w rok czy półtora po ślubiezmarł nagłą śmiercią: na podwórzu majątku p. T-ckoj złapał go byk na rogi izabódł na śmierć...

W odległości ośmiu wiorst znajdował się majątek braci F-zer. Obszar ziemiwynosił tysiące dziesięcin. Dom wyglądał, jak pałac, był bogato urządzony,zawierał liczne pomieszczenia dla gości, bilardową salę i tem podobne. BraciaF-zer, Lew i Iwan, otrzymali to wszystko w spadku po ojcu Tymoteuszu istopniowo przejadali ów spadek. Majątek, który był w rękach administratora,mimo podwójnej buchalterji, przynosił straty. – Chociaż Dawid Leontjewiczmieszka w lepiance, jest bogatszy ode mnie – mówił czasami starszy F-zer omoim ojcu, który był bardzo zadowolony, kiedy mu to powtarzano. Młodszy zbraci, Iwan, przejeżdżał pewnego razu przez Janówkę konno z dwomamyśliwymi, ze strzelbami na plecach, ze sforą białych chartów. Czegośpodobnego Janówka nigdy nie widziała. – Rychło patrzeć, jak przepolująpuściznę – rzucił w jego stronę z przyganą ojciec.

Pieczęć przeznaczenia leżała na tych obywatelskich rodzinach zchersońskiej guberni. Przechodziły one niesłychanie szybką ewolucję iwszystkie raczej w jednym kierunku – ku upadkowi, pomimo, żepochodzeniem bardzo różniły się między sobą: rodowa szlachta, urzędnicy,obdarowani za wierną służbę, Polacy, Niemcy, Żydzi, którzy zdążyli nabyćziemię przed 1881 rokiem. Założycielami wielu tych stepowych dynastyj byliludzie w swoim rodzaju wybitni, szczęśliwcy, drapieżnicy z natury. Zresztą nieznałem osobiście nikogo z nich, ponieważ powymierali na początku latosiemdziesiątych. Wielu z nich rozpoczynało z paroma groszami, ale śmiałymchwytem, nieraz ocierając się o kryminał, zgarniali wielkie kęski. Następnepokolenie dorastało już jako nowo zbogaceni pankowie, z bilardem,francuskim językiem i innemi zbytkami. Kryzys agrarny lat 80-tych, wywołany

Page 25: Trocki Lew - Moje życie.pdf

26

konkurencją zaoceaniczną, uderzył w nich bezlitośnie. Padali, jak zwiędłeliście z drzew. Trzecie pokolenie wydało bardzo wielu napółzdemoralizowanych ludzi, marnych, niezrównoważonych i przedwczesnychinwalidów.

Najczystszym okazem szlacheckiej ruiny była rodzina Hertopanowych. Odich nazwiska – Hertepanowskoj – nazywała się duża wieś i cała gmina.Niegdyś cała okolica należała do tej rodziny. Teraz staremu pozostało 400dziesięcin, zastawionych dwukrotnie. Ojciec mój dzierżawi tę ziemię, apieniądze za dzierżawę idą do banku. Tymoteusz Isajewicz utrzymywał się zpisania dla chłopów podań, skarg i listów. Gdy przyjeżdżał do nas z wizytą,chował w rękaw tytoń i cukier. Tak samo postępowała jego żona. Bryzgającśliną, opowiadała o swej młodości, o niewolnicach, fortepianach, jedwabiach,perfumach. Ich dwaj synowie wyrośli na prawie analfabetów. Młodszy,Wiktor, był u nas uczniem w warsztacie.

W odległości 5-6 wiorst od Janówki mieszkali właściciele ziemscy, Żydzi,M-skije. Była to dziwaczna i szalona rodzina. Stary, sześćdziesięcioletniMojżesz Charitonowicz, wyróżniał się wychowaniem szlacheckiem: mówiłbiegle po francusku, grał na fortepianie, znał cośniecoś z literatury. Lewą rękęmiał słabą, prawa zaś zdolna była, według jego słów „do dawania koncertów”.Uderzał po klawiszach starego klawikordu zaniedbanemi paznogciami, jakkastanjetami, poczynając polonezem Ogińskiego, przechodził niepostrzeżeniedo rapsodji Liszta i odrazu przerzucał się na Modlitwę Dziewicy. Podobneskoki zdarzały mu się również w rozmowie. Urwawszy niespodzianie grę,starzec podchodził do lustra i, jeżeli nikogo nie było wpobliżu, opalał sobiepapierosem z różnych stron brodę, doprowadzając ją w ten sposób doporządku. Palił zaś bezustannie, krztusząc się i jakby ze wstrętem. Z żoną,ociężałą, starą babą, nie rozmawiał już od 15 lat. Trzydziestopięcioletni synjego, Dawid, zawsze z białym bandażem na twarzy, był odratowanymsamobójcą. Podczas służby wojskowej nawymyślal, stojąc w szeregu,oficerowi, który go uderzył. Dawid wymierzył oficerowi policzek, uciekł dokoszar i usiłował zastrzelić się z karabinu. Kula przebiła mu policzek i odtądnosił zawsze biały bandaż. Żołnierzowi groził surowy wyrok. Jednakże wowym czasie żył jeszcze założyciel tej dynastji, stary Chariton, bogaty, możny,ledwo piśmienny despota. Postawił na nogi całą gubernię i osiągnął to, że jegownuka uznano za niepoczytalnego. Być może, zresztą, że nie było to zbytdalekie od prawdy. Odtąd Dawid żył z przestrzelonym policzkiem ipaszportem warjata.

Upadek M-skich miał miejsce za mojej pamięci. Za moich najmłodszych latMojżesz Charitonowicz przyjeżdżał jeszcze powozem i dobremi, cugowemikońmi. Kiedy byłem całkiem mały, miałem może jakieś 4-5 lat, byłem u M-skich ze starszym bratem. Ogród był duży, dobrze utrzymany, były tam nawetpawie. Po raz pierwszy widziałem wówczas to niezwykłe stworzenie z koronąna kapryśnej główce, z prześlicznemi okami na bajkowym ogonie i z ostrogamina nogach. Potem zniknęły pawie, a z niemi i wiele innych rzeczy. Płot,otaczający ogród, zawalił się. Bydło zniszczyło drzewa owocowe i kwiaty.Mojżesz Charitonowicz przyjeżdżał do Janówki na furze, chłopskiemi końmi.Synowie robili próbę odrodzenia majątku nie po pańsku, lecz po chłopsku. –Kupimy klacze, będziemy rano sami wyjeżdżać, jak Bronstein. – Nic z tego niebędzie – mówił mój ojciec. Po zakup „klaczy” wysłany został do Elizabetgraduna jarmark Dawid. Chodził po jarmarku, przyglądał się koniom okiem

Page 26: Trocki Lew - Moje życie.pdf

27

kawalerzysty i dobrał trójkę. Na wieś wrócił późnym wieczorem. Dom pełenbył gości w lekkich letnich strojach. Abram z lampą w ręku wyszedł na ganek,aby obejrzeć konie. Razem z nim wyszły panie, studenci, wyrostki. Dawidodrazu poczuł się w swoim żywiole i wyjaśniał zalety każdego konia,zwłaszcza tej klaczy, która, jego zdaniem, wyglądała jak panienka. Abramdrapał się w brodę i powtarzał: – Konie są dobre... – Skończyło się na pikniku,Dawid zdjął pantofelek ślicznej damie, nalał doń piwa i podniósł do ust.

– Czyżby pan chciał to wypić? – spytała pani, zarumieniwszy się ze strachu,czy z zachwytu.

– Jeśli się nie bałem strzelić do siebie... – odpowiedział bohater i wychyliłzawartość pantofelka.

– Lepiejbyś się już nie chwalił twemi wielkiemi czynami – nieoczekiwaniezawołała zawsze milcząca matka, duża, pulchna kobieta, na której barkachspoczywało całe gospodarstwo.

– Czy to jest ozima pszenica? – pyta Abram M-skij mego ojca, żeby popisaćsię swą fachowością.

– No, przecież, że nie jara.– Nikopolka?– Przecie mówię, że ozima.– Wiem, że ozima, tylko jakiego gatunku: nikopolka czy girka?– Pierwsze słyszę, żeby była ozima nikopolka. Może ktoś tam ma, ale ja nie.

Ja mam ozimą sandomierkę.Tak więc i ten wysiłek spełzł na niczem. Po upływie roku ziemię znów

oddano w dzierżawę mojemu ojcu.Osobną grupę stanowili Niemcy-koloniści. Wśród nich byli prawdziwi

bogacze. Stosunki rodzinne były tam surowsze, synów rzadko który posyłał domiasta, córki zwykle pracowały w polu. Jednocześnie zaś domy mielimurowane, kryte malowaną na zielono i czerwono blachą, konie rasowe,porządną uprząż, bryczki na resorach nazywano nawet niemieckiemi. Najlepiejznaliśmy Iwana Iwanowicza Dorna, siwawego, ruchliwego tłuściocha, wpółbutach na bosych stopach, o twardych policzkach, porosłych szczeciną,zawsze jeżdżącego prześliczną bryczką, pomalowaną jaskrawemi kolorami izaprzężoną we wronę ogiery, bijące kopytami o ziemię. Takich Dornów byłowielu. Nad nimi zaś górowała postać Falzfeina, króla owiec.

Ciągną niezliczone stada. – Czyje to owce? – Falzfeina. Jadą czumacy,wioząc siano, słomę, plewy. – Do kogo? – Do Falzfeina. Pędzi trójką namalowanych saniach piramida futer. To administrator Falzfeina. Albo nagle,szerząc strach swym wyglądem i rykiem, przechodzi karawana wielbłądów.Hodowano je tylko u Falzfeina. Falzfein miał źrebce z Ameryki, byki zeSzwajcarji.

Protoplasta tej rodziny, jeszcze tylko Falz, a nie Fein służył jako specjalistahodowli owiec u księcia Oldenburgskiego, któremu skarb państwa dałsubsydjum na wprowadzenie hodowli merynosów. Książę zrobił około miljonarubli długu, lecz nic nie zrobił dla hodowli. Falz wykupił gospodarstwo ipoprowadził je nie po książęcemu, lecz po owczarsku. Stada jego owiecpowiększały się, podobnie jak jego pastwiska i majątki. Córka jego wyszłazamąż za hodowcę owiec – Feina. W ten sposób zjednoczyły się dwieowczarskie dynastje. Nazwisko Falz-Feina brzmiało, jak tętent dziesiątkówtysięcy owczych kopyt, jak bek niezliczonych owczych głosów, jak krzyk iświst stepowych czabanów z długiemi batami za plecami, jak szczekanie

Page 27: Trocki Lew - Moje życie.pdf

28

niezliczonych owczarków. Sam step oddychał tem nazwiskiem podczasupałów i ostrych mrozów.

Zostało poza mną pierwsze pięć lat życia. Doświadczenie moje rozszerzasię. Życie strasznie bogate jest w niespodzianki i równie starannie prowadziswe kombinacje w małym zaścianku, jak i na światowej arenie. Wydarzeniawalą się na mnie, jedno za drugiem.

Z pola przywieziono robotnicę, którą żmija ukąsiła przy żniwie.Dziewczyna żałośnie płakała. Nabrzmiałą nogę przewiązano jej mocno ponadkolanem i włożono do baryłki z zsiadłem mlekiem. Dziewczynę odwieziono doBobryńca, do szpitala, skąd znów powróciła do pracy. Na pokąsanej nodzenosiła pończochę, brudną i podartą. Robotnicy nie nazywali dziewczynyinaczej tylko panienką.

Knur pokąsał w czoło, ramiona i rękę parobka, który dawał mu jeść. Był tonowy olbrzymi knur, powołany do odnowienia całej trzody chlewnej. Parobekbył śmiertelnie przerażony i chlipał, jak mały chłopiec. Jego równieżodwieziono do szpitala.

Dwuch młodych robotników, stojąc na wozach ze snopami, rzucało dosiebie żelaznemi widłami. Pożerałem oczami to widowisko. Jednemu z nichwidły wbiły się w bok i runął z jękiem na ziemię.

Wszystko to wydarzyło się w ciągu jednego lata. A przecież ani jedno latonie mijało bez wypadków.

Pewnej nocy jesiennej burza zniosła do strumienia cały drewniany budynekmłyński. Pale dawno nadgniły i, pod naporem huraganu, drewniane ścianyruszyły szopę z miejsca, jak żagle. Lokomobila, kamienie młyńskie, zapora,obnażone patrzyły na ruiny. Z pod desek co chwila wyskakiwały ogromnemłynarskie szczury.

Na pół pokryjomu chodziłem za woziwodą w pole na polowanie naświstaki. Trzeba było uważnie, nie za szybko, ale i nie powoli, wlewać do norywodę i z kijem w ręku czekać póki nad otworem nie pokaże się szczurzypyszczek, o szczelnie przylegającej mokrej szerści. Stary świstak długo sięopiera, zatykając zadem norkę, ale po drugiem wiadrze poddaje się iwyskakuje na przeciw śmierci. Zabitemu trzeba odciąć łapy i nawlec je nasznurek: urząd ziemski płaci za każdego świstaka kopiejkę. Poprzednio żądanoprzedstawienia ogonka, ale spryciarze wycinali ze skórki z dziesięć ogonków iziemstwo przeszło na łapki. Wracam do domu cały zabłocony i mokry. Wdomu nie pochwalano takich wypraw, rodzice woleli raczej, kiedy siedziałemna kanapie w jadalni i przerysowywałem ślepego Edypa z Antygoną.

Pewnego razu wracaliśmy z matką saniami z Bobryńca, najbliższego od nasmiasta. Oślepiony śniegiem, ukołysany jazdą, drzemałem. Na zakręcie sanieprzewracają się, ja zaś wypadam z nich na twarz. Z góry przygniata mniedywan i siano. Słyszę trwogi pełne wołania matki, ale nie mogę odpowiedzieć.Niedawno przyjęty woźnica – młody, rosły, ryży – podnosi dywan i znajdujemnie. Znów siadamy w sanie i jedziemy. Zaczynam narzekać, że z zimnaprzebiegają mi mrówki po plecach.

– Mrówki? – zwraca się do mnie młody, o rudej brodzie woźnica, ukazującmocne, biate zęby. Patrzę mu w usta i mówię: – Tak, wiecie, jakby mrówki! –Woźnica śmieje się. – Nie szkodzi, – odpowiada, – zaraz dojeżdżamy! – ipogania bułanego. Następnej nocy, ten sam woźnica zniknął wraz z bułankiem.W majątku popłoch. Konna ekspedycja ze starszym bratem na czele, wybierasię w pogoń. Brat siodła dla siebie Muca i obiecuje, że okrutnie rozprawi się ze

Page 28: Trocki Lew - Moje życie.pdf

29

złodziejem. – Najpierw go dogoń, – ponuro zwraca się do niego ojciec. Pogońpowraca dopiero po dwuch dobach. Brat skarży się na mgłę, któraprzeszkodziła dopędzić koniokrada. To znaczy, że przystojny, wesoły parobek– jest koniokradem? Z takiemi białemi zębami?

Męczyła mnie gorączka i miotałem się niespokojnie. Przeszkadzały mi ręce,nogi i głowa, pęczniały, opierały się o ściany i sufit i nie miałem dokąd uciecprzed wszystkiemi zawadami, ponieważ zawady te szły z wewnątrz. Boli mniegardło, cały płonę. Matka zaglądała mi do gardła, potem robi to samo ojciec,patrzą z lękiem na siebie i postanawiają zalapisować mi gardło. – Boję się, –mówi matka, – że Liowa ma dyfteryt, – Gdyby to był dyfteryt, – odpowiadaIwan Wasiljewicz, – już dawno leżałby na ławce. – Domyślam się mętnie, żeleżeć na ławce, to znaczy być umarłym, jak umarła młodsza siostra, Różyczka.Ale nie wierzę, że to może stosować się do mnie i spokojnie przysłuchuję sięrozmowie. Ostatecznie postanawiają odwieźć mnie do Bobryńca. Matka niejest bardzo religijna, mimo to, w sobotę nie decyduje się jechać do miasta.Wyjeżdża ze mną Iwan Wasiljewicz. Zatrzymujemy się u Tatjany, naszejdawnej służącej, która wyszła zamąż do Bobryńca. Tatjana jest bezdzietna,dlatego niema obawy o zarażenie kogoś. Doktor Szatunowskij zagląda mi dogardła, mierzy temperaturę i, jak zawsze, orzeka, że jeszcze nic nie możnapowiedzieć. Gospodyni Tania daje mi butelkę po piwie, wewnątrz której zpatyczków i deszczułek zbudowano całą cerkiew. Ręce i nogi przestają midokuczać.

Wracam do zdrowia. Kiedy to się stało? Na krótko przed odkryciem ery.Rzecz się miała tak. Wuj Abram, stary egoista, który całemi tygodniami nie

zwracał na dzieci uwagi, nagle w przystępie dobrego humoru przywołał mniedo siebie i spytał: – Powiedz-no, proszę ja ciebie, który mamy rok? Nie wiesz?1885! powtórz, zapamiętaj, bo później znów spytam. – Nie mogłem pojąć, coto ma znaczyć. – Tak, teraz mamy 1885 rok, – powiedziała cioteczna siostra,spokojna Olga, – a potem będzie 1886. – Temu już nie dałem wiary. Jeżeliostatecznie można się zgodzić na to, że czas ma swą nazwę, to 1885 rok istniećbędzie wiecznie, to znaczy bardzo, bardzo długo, podobnie jak wielki kamień,zastępujący próg, jak młyn, a wreszcie, jak ja sam. Becia, młodsza siostra Olgi,nie wiedziała komu wierzyć. Wszyscy troje odczuwaliśmy niepokój dlatego, żewkroczyliśmy w nową dziedzinę, jakbyśmy otwarli z rozpędu drzwi dopełnego mroku pokoju, gdzie niema mebli, a głosy dźwięczą głucho. Wkońcumusiałem się poddać: wszyscy stawali po stronie Olgi. W ten sposóbpierwszym numerowanym rokiem, który przeniknął do mej świadomości, był1885-ty. Położył on koniec nieujętemu w żaden kształt czasowiprzedhistorycznej epoki mego istnienia, zakończył chaos: od tego węzłarozpoczęła się rachuba czasu. Miałem wówczas sześć lat. Dla Rosji był to roknieurodzaju, kryzysu i pierwszych wielkich zaburzeń robotniczych. Mnąjednakże wstrząsnął jedynie swą niepojętą nazwą. Z lękiem usiłowałemodnaleźć tajemny związek między czasem i liczbami. Potem zaczął roknastępować po roku, początkowo powoli, potem coraz szybciej. Jednak 85długo wyróżniał się wśród nich, jak starszy, jak protoplasta. On właśnie stał sięmoją erą.

Pewnego razu zdarzył się następujący wypadek. Wsiadłem na bryczkę przedgankiem i, oczekując na ojca, ująłem lejce. Młode konie ruszyły z miejsca,popędziły obok domu, obok stodoły, ogrodu, naprzełaj, przez pola, w kierunkuosady Dembowskich. Poza sobą słyszałem krzyki. Przede mną był rów. Konie

Page 29: Trocki Lew - Moje życie.pdf

30

mknęły jak szalone. Dopiero przed, samym rowem, szarpnąwszy w bok, i omalnie przewróciwszy bryczki, stanęły, jak wryte. Za mną biegł woźnica, za nimkilku robotników, dalej ojciec, jeszcze dalej krzycząca matka, starsza siostrazałamywała ręce. Matka nie przestała krzyczeć nawet wówczas, kiedypobiegłem jej na spotkanie. Nie mogę przemilczeć, że dostałem dwa klapsy odbladego, jak śmierć, ojca. Nawet się nie obraziłem, tak dalece to wszystko byłoniezwykłe.

W tym samym roku, zdaje się, odbyłem z ojcem podróż do Elizabetgradu.Ruszyliśmy o świcie, jechaliśmy nie śpiesząc się, w Bobryńcu karmiliśmykonie, nad wieczorem dotarliśmy do Wsziwoj, którą przez grzeczność zwanoSzwiwoj, przeczekaliśmy tam do świtu, dlatego że pod miastem hulali rabusie.Żadna ze stolic świata – ani Paryż, ani New-York, – nie wywarły na mniepóźniej takiego wrażenia, jak Elizabetgrad, z jego chodnikami, zielonemidachami, balkonami, sklepami, policjantami i czerwonemi balonami nanitkach. W ciągu kilku godzin patrzałem szeroko otwartemi oczami w obliczecywilizacji.

W rok po odkryciu ery, zacząłem się uczyć. Pewnego razu, rankiemwyspawszy się i umywszy naprędce (w Janówce zawsze myliśmy sięnaprędce), z przedsmakiem nowego dnia, a przedewszystkiem herbaty zmlekiem i białego chleba z masłem, wszedłem do jadalni. Siedziała tam matkaz nieznajomym człowiekiem, szczupłym, uśmiechającym się blado i jakbyprzypodchlebnie. I matka i nieznajomy spojrzeli na mnie tak, że zrozumiałemod razu: rozmowa miała jakiś związek ze mną.

– Przywitaj się, Liowa, – rzekła matka, – to twój przyszły nauczyciel. –Spojrzałem na nauczyciela z pewnym lękiem, choć nie bez zainteresowania.Nauczyciel przywitał się ze mną z serdecznością, z jaką każdy nauczyciel witaswego przyszłego ucznia w obecności rodziców. Matka zakończyła przy mnieomawianie warunków: za tyle a tyle rubli i tyle a tyle pudów mąki, nauczycielpodejmował się w swojej szkole, w kolonji, uczyć mnie rosyjskiego,arytmetyki i biblji w staro-hebrajskim języku. Zakres nauki oznaczono zresztąniewyraźnie, ponieważ matka nie była mocna w tej dziedzinie. W herbacie zmlekiem czułem już przedsmak przyszłej zmiany w mojem życiu.

Najbliższej niedzieli ojciec odwiózł mnie do kolonji i umieścił u ciotkiRacheli. Tą samą bryczką przywieźliśmy ciotce pszeniczną i jęczmienną mąkę,grykę, proso i tym podobne zapasy.

Do Gromokleja z Janówki były cztery wiorsty. Kolonja leżała wzdłużwąwozu: z jednej strony – część żydowska, z drugiej – niemiecka, wyraźnieróżniące się między sobą. W niemieckiej dzielnicy stały porządne domy,częściowo kryte sitowiem, częściowo dachówką, były rosłe konie i spasionekrowy. W żydowskiej części – zrujnowane chałupy, obdarte dachy, nędznebydło.

Na pierwszy rzut oka musi wydawać się dziwne, że pierwsza szkołapozostawiła mi po sobie bardzo mało wspomnień. Szyfrowa tabliczka, naktórej przepisywałem po raz pierwszy litery rosyjskiego alfabetu, zgięty naobsadce, chudy wskazujący palec nauczyciela, chóralne czytanie biblji,ukaranie jakiegoś chłopca za kradzież – niejasne strzępy, mgliste plamy, anijednego wyraźnego obrazu. Jedyny wyjątek stanowiła chyba żona nauczyciela,wysoka, tęga kobieta, która od czasu do czasu brała udział w naszem szkolnemżyciu, przytem zawsze nieoczekiwanie. Pewnego razu podczas lekcjiposkarżyła się mężowi, że nową mąkę czemś czuć i, kiedy nauczyciel

Page 30: Trocki Lew - Moje życie.pdf

31

wyciągnął ku jej ręce z mąką ostry nos, wytrząsnęła mu całą mąkę na twarz.To miał być żart. Chłopcy i dziewczęta śmieli się. Tylko nauczyciel byłsmutny. Żal mi go było, kiedy tak stał na środku klasy z umączoną twarzą.

Mieszkałem u dobrej ciotki Racheli, wcale jej nie widząc. Tam też, wpodwórzu w głównym domu panował wuj Abram. Traktował swychsiostrzeńców i siostrzenice z zupełną obojętnością. Czasami wyróżniał mnie,przywoływał do siebie i częstował kością ze szpikiem, dogadując: – Tej kościjabym, proszę ja ciebie, nie sprzedał nawet za dziesięć rubli.

Dom wuja stał prawie u samego wjazdu na kolonję. W przeciwległymkońcu mieszkał wysoki, czarny, chudy Żyd, osławiony koniokrad i mistrz wciemnych sprawach. Miał córkę. O niej również źle mówiono. Niedaleko odkoniokrada szył na maszynie czapnik, młody Żyd, o ogniście rudej bródce.Żona czapnika przychodziła do rządowego inspektora kolonji, któryzatrzymywał się u wuja Abrama, ze skargą na córkę koniokrada, uwodzącą jejmęża. Widocznie jednak inspektor nie pomogli bo wracając pewnego razu zeszkoły, widziałem, jak tłum z krzykiem, wyciem i pluciem wlókł przez ulicęmłodą kobietę, córkę koniokrada. Tę biblijną scenę zapamiętałem na zawsze.W kilka lat później z tą samą kobietą ożenił się wuj Abram. Nim to się stało,ojciec jej, na żądanie kolonistów, został zesłany na Syberję, jako szkodliwyczłonek społeczeństwa.

Moja dawna niania Masza służyła u wuja Abrama. Często biegałem do niejdo kuchni, ona bowiem uosabiała łączność z Janówka. Do Maszy przychodziligoście, czasem bardzo niecierpliwi i wówczas delikatnie wyprowadzono mnie.Pewnego pięknego poranku, dowiedziałem się, wraz z całą dziecięcą ludnościądomu, że Masza urodziła dziecko. Szeptaliśmy o tem po kątach z radosnymlękiem. Po upływie kilku dni z Janówki przyjechała matka i poszła do kuchni,żeby zobaczyć Maszę i jej dziecko. Prześlizgnąłem się za matką. Masza stalą wchusteczce, nasuniętej na oczy, a na szerokiej ławie leżało boczkiem maleńkiestworzonko. Matka patrzała na Maszę, potem na dziecko, z naganą kiwałagłową, nic nie mówiąc. Masza w milczeniu utkwiła oczy w ziemi, potemspojrzała na dziecko i rzekła: – Widzicie go, jak podłożył rączkę pod policzek,jak dorosły. – A żal ci go? – spytała matka. – Nie, – odpowiedziała obłudnieMasza, – wszystko mi jedno. – Kłamiesz, żal ci... – odpowiedziała usposobionajuż pojednawczo matka. Po tygodniu dzieciątko zmarło równie tajemniczo, jakzjawiło się na świecie.

Często przyjeżdżałem ze szkoły na wieś, gdzie zostawałem prawie zakażdym razem tydzień i dłużej. Do żadnego z kolegów szkolnych nie udało misię zbliżyć, ponieważ nie mówiłem żargonem. Nauka trwała zaledwie kilkamiesięcy. Należy sądzić, że właśnie tem wszystkiem tłumaczy się ubóstwomoich wspomnień szkolnych. Mimo to jednak Szuter – tak nazywał sięgromoklejowski pedagog – nauczył mnie czytać i pisać, i obie te sztukiprzydały mi się w mojem dalszem życiu. Dlatego też zachowuję o mympierwszym nauczycielu wdzięczne wspomnienie.

Zaczęłem przedzierać się przez drukowane stronice. Przepisywałemwiersze. Sam pisałem wiersze. Później przystąpiłem wraz z mym ciotecznymbratem, Sienią Z-skim, do wydawania dziennika. Jednakże nowa drogaobfitowała w ciernie. Zaledwie osiągnęłem sztukę pisania, kiedy zarazzawiodła mnie na pokuszenie. Pewnego razu, pozostawszy sam w jadalni,zaczęłem drukowanemi literami zapisywać te szczególne słowa, któresłyszałem w warsztacie i w kuchni, a których nie używano w rodzinie.

Page 31: Trocki Lew - Moje życie.pdf

32

Zdawałem sobie sprawę z tego, że robię to, czego nie wolno, ale wyrazy byłykuszące właśnie dlatego, że zakazane. Fatalną kartkę postanowiłem włożyć dopudełka od zapałek, a pudełko zakopać w ziemi za stodołą. Daleko byłojeszcze do końca dokumentu, kiedy zainteresowała się nim starsza siostra,która weszła do jadalni. Złapałem papierek ze stołu. Za siostrą weszła matka.Zażądano ode mnie, żebym pokazał ów dokument. Paląc się ze wstydu,rzuciłem papierek za oparcie kanapy. Siostra chciała go wyciągnąć, alezawołałem histerycznie: – Ja sam, ja sam wyjmę! – Wlazłem pod kanapę i tamzaczęłem drzeć mój papierek. Rozpacz moja nie miała granic, zalewałem sięłzami.

Na Boże Narodzenie, zapewne 1886 roku, bo już umiałem pisać, wpadła dojadalni wieczorem podczas herbaty gromadka przebranych ludzi. Było to taknieoczekiwane, że ze strachu przewróciłem się na kanapę, na której siedziałem.Uspokojono mnie i chciwie słuchałem cesarza Maksymiliana. Po raz pierwszyotworzył się przede mną świat fantazji, przetworzonej w teatralnąrzeczywistość. Byłem wstrząśnięty, kiedy się dowiedziałem, że główną rolęgrał robotnik Prochor, dawny żołnierz. Nazajutrz, natychmiast po obiedzie, zołówkiem i papierem wybrałem się do czeladnej i zaczęłem prosić cesarzaMaksymiliana o podyktowanie mi jego monologu. Prochor odmawiał. Aleuczepiłem się go, prosiłem, żądałem, błagałem, nie dałem mu się ruszyć.Ostatecznie, umieściliśmy się pod oknem i zaczęłem zapisywać na spaczonymparapecie rymowaną mowę cesarza Maksymiliana. Nie minęło nawet pięćminut, kiedy przez drzwi zajrzał ojciec, zobaczył scenę pod oknem i surowopowiedział: – Liowa, wracaj do pokoju. – Do wieczora rzewnie płakałem nakanapie.

Pisałem poezje, niedołężne wiersze, które zdradzały może wczesneumiłowanie słowa, ale na pewno nie wróżyły rozwoju poetyckiego wprzyszłości. O moich wierszach wiedziała starsza siostra, przez nią – matka, aza pośrednictwem matki – ojciec. Żądano ode mnie, żebym odczytywał je przygościach. Palił mnie męczący wstyd. Odmawiałem. Namawiano mnie,najpierw pieszczotliwie, potem z rozdrażnieniem, wreszcie pogróżkami.Często uciekałem. Ale starsi umieli postawić na swojem. Z bijącem sercem, zełzami w oczach, czytałem moje wiersze, wstydząc się zapożyczonych zdań izłych rymów.

Jednak tak, czy inaczej, zakosztowałem już owoców z drzewa poznania.Życie rozszerzało się nie z każdym dniem, lecz z każdą godziną. Od dziurawejkanapy w jadalni snuły się nici ku innym światom. Czytanie otwierało w memżyciu nową erę.

Page 32: Trocki Lew - Moje życie.pdf

33

ROZDZIAŁ III

RODZINA I SZKOŁA

W roku 1888 w życiu mem zaczęły się wielkie zdarzenia. Wysłano mnie nanaukę do Odesy. Stało się to tak. Latem mieszkał na wsi siostrzeniec mojejmatki, 28-letni Mojżesz Filipowicz Szpencer, mądry i dobry człowiek, który„ucierpiał” nieco w swoim czasie, jak to wówczas nazywano, i dlatego, poskończeniu gimnazjum, nie studjował na uniwersytecie. Zajmował się trochędziennikarstwem, trochę statystyką. Na wieś przyjechał, aby walczyć z grożącąmu gruźlicą. Monia, jak go nazywano, był źródłem dumy swej matki i kilkusióstr. ze względu na swój charakter i zdolności. Szacunek dla niego udzieliłsię i naszej rodzinie. Wszyscy zawczasu cieszyli się jego przyjazdem. Razem zinnymi cieszyłem się skrycie i ja. Kiedy Monia wszedł do jadalni, stałem zaprogiem tak zwanego ,,dziecinnego”, małego, bocznego pokoju, i nie mogłemzdecydować się na ruszenie naprzód, ponieważ oba moje buciki otwierały dwieziejące paszcze. Nie świadczyło to o biedzie – w tym okresie rodzice byli jużbardzo zamożni – tylko o wiejskiej obojętności, o przeciążeniu pracą, oniewysokim poziomie potrzeb rodziny. – Dzieńdobry chłopcze – powiedziałMojżesz Filipowicz, – chodź-no tutaj... Dzieńdobry – odpowiedział chłopiec,ale nie ruszał się z miejsca. Gościowi wytłumaczano ze wstydliwymuśmiechem o co chodzi, on zaś wesoło wybawił mnie z trudnej sytuacji,przeniósłszy przez próg i mocno uściskawszy.

Podczas obiadu Monia był ośrodkiem uwagi: matka podsuwała munajlepsze kąski, pytała, czy mu smakuje, i dopytywała się, co lubi. Wieczorem,kiedy stado zapędzono na wygon, Monia zwrócił się do mnie: – Jazda pićparujące mleko, bierz szklanki... Ale ujmij je, kochanie, palcami z zewnątrz, anie z wewnątrz. – Od Moni dowiadywałem się wielu rzeczy, o których niewiedziałem dawniej: jak należy trzymać szklanki i jak się myć, i jak wymawiaćprawidłowo rozmaite wyrazy i dlaczego dobre jest na płuca mleko prosto odkrowy. Szpencer spacerował, pisywał, grał w kręgle i uczył mnie arytmetyki irosyjskiego, przygotowując do pierwszej klasy. Odnosiłem się do niego zzachwytem, ale i z obawą: wyczuwałem w nim zasady jakiejś bardziejwymagającej dyscypliny. To był początek miejskiej kultury.

Monia był uprzejmy dla swych wiejskich krewnych, często dowcipkował inucił miękkim tenorem. Chwilami jednak na jego nastrój padał jakiś cień,siedział wówczas przy obiedzie milczący i zamknięty w sobie. Patrzano naniego z lękiem, pytano, co mu jest, czy aby nie jest chory. Odpowiadał krótko iwymijająco. Dopiero pod koniec pobytu gościa na wsi, i to bardzoniewyraźnie, zaczęłem domyślać się powodów takich ataków skrytości: Monięuraziła jakaś wiejska niesprawiedliwość, albo brutalność. Wuj czy ciotkabynajmniej nie byli szczególnie surowymi gospodarzami, nie, tego w żadnymrazie nie można było powiedzieć. Stosunek do robotników i chłopów nie byłwcale gorszy, niż w innych majątkach. Ale i niewiele lepszy. A to znaczy, żebył surowy. Kiedy karbowy wychłostał pewnego razu długim biczem pastucha,

Page 33: Trocki Lew - Moje życie.pdf

34

który przetrzymywał do wieczora konie u wody, Monia zbladł i powiedziałprzez zęby: „Co za ohyda!” I ja czułem, że to jest ohyda. Nie wiem, czypoczułbym tak, gdyby nie on. Myślę, że tak. W każdym jednak razie pomógłmi w tem i już choćby to jedno przywiązało mnie do niego na całe życieuczuciem wdzięczności.

Szpencer zamierzał ożenić się z kierowniczką odeskiej szkoły rządowej dlażydowskich dziewcząt. Nikt nie znał jej w Janówce, ale wszyscy zgóry sądzili,że musi być wybitnym człowiekiem i jako kierowniczka szkoły i jako przyszłażona Moni. Postanowiono, że na przyszłą wiosnę pojadę do Odesy, mieszkaćbędę u rodziny Szpencera i wstąpię do gimnazjum. Krawiec z kolonjiprzyodział mnie jako tako, do dużej skrzyni wstawiono garnczki z masłem,słoiki z konfiturami i inne podarki dla miejskich krewnych. Zegnałem siędługo, płakałem mocno, płakała matka, płakały siostry i wówczas po razpierwszy zrozumiałem, jak droga mi jest Janówka i wszyscy jej mieszkańcy.Na stację jechaliśmy końmi przez step, ja zaś płakałem aż do zakrętu u wielkiejdrogi. Z Nowegu Bugu jechaliśmy pociągiem do Mikołajowa, tam zaśprzesiedliśmy się na statek parowy. Gwizd parowca wstrząsnął mną izadźwięczał, jak zapowiedź nowego życia. Ale to była dopiero rzeka Boh,czekało mnie jeszcze morze. Wiele, wiele rzeczy jest jeszcze przede mną. Otoprzystań, dorożki, Pokrowski zaułek i stary, duży dom, w którym mieści sięszkoła dla dziewcząt i jej kierowniczka. Oglądają mnie ze wszystkich stron,całują w czoło i policzki, najpierw jakaś młoda kobieta, potem stara, jej matka.Mojżesz Filipowicz żartuje, jak zawsze, wypytuje o Janówkę, o wszystkichmieszkańców, a nawet o znajome krowy. Mnie jednakże krowy wydają sięteraz stworzeniami tak mało znaczącemi, że krępuję się nawet o nich mówić wtak wyjątkowem towarzystwie. Mieszkanie jest niewielkie. W jadalniprzeznaczono dla mnie kąt za firanką. Tutaj właśnie spędziłem pierwsze czterylata mego szkolnego życia.

Odrazu i całkowicie znalazłem się we władzy tej pociągającej, ale iwymagającej dyscypliny, która wionęła na mnie jeszcze na wsi od MojżeszaFilipowicza. Tryb życia w rodzinie był nie tyle surowy, ile regularny, dziękitemu właśnie, wydawał mi się początkowo surowy. O 9-ej powinienem byłkłaść się spać. Dopiero w miarę mego przechodzenia do wyższych klasprzesuwała się godzina snu. Stopniowo tłumaczono mi, że trzeba witać się zrana, utrzymywać w czystości ręce i paznogcie, nie jeść nożem, nigdy się niespóźniać, dziękować służbie, kiedy coś podaje, i nie wyrażać się źle o ludziachpoza ich plecami. Dowiadywałem się, że dziesiątki słów, które na wsiwydawały się czemś naturalnem, są słowami nierosyjskiemi, ale zepsutemiukraińskiemi. Każdy dzień otwierał przede mną cząstkę środowiskakulturalniejszego, niż to, w którem spędziłem pierwsze dziewięć lat megożycia. Nawet warsztat zaczął blaknąć i tracić swój czar wobec urokówliteratury klasycznej i czarowności teatru. Stawałem się małym urbanistą.Czasami jednak wieś jaskrawo zapalała się w mej świadomości i ciągnęła kusobie, jak raj utracony. Wówczas tęskniłem, wałęsałem się, pisałem palcem naszybach pozdrowienia dla matki i płakałem w poduszkę.

Życie w rodzinie Mojżesza Filipowicza było skromne, środki ledwopozwalały wiązać koniec z końcem. Głowa rodziny nie miała określonegozajęcia. Mojżesz Filipowicz przekładał tragedje greckie z przypisami, pisałopowiadania dla dzieci, studjował Schlossera i innych histoRykow,zamierzając zestawić poglądowe tablice chronologiczne i pomagał żonie w

Page 34: Trocki Lew - Moje życie.pdf

35

kierowaniu szkołą. Dopiero później stworzył małe wydawnictwo, które wpierwszych latach wegetowało, aby następnie szybko się rozwinąć. W dziesięć-dwanaście lat później, został jednym z wybitniejszych wydawców na południuRosji, posiadaczem dużej drukarni i własnego domu. Mieszkałem w tejrodzinie sześć lat, które przypadły na pierwszy okres rozwoju wydawnictwa.Zapoznałem się dobrze ze składaniem, korektami, odbitkami, drukiem,falcowaniem i broszurowaniem. Robienie korekt stało się moją ulubionąrozrywką. Moje umiłowanie świeżo zadrukowanego papieru wywodziło się ztych dalekich, szkolnych lat.

Jak zwykle w mieszczańskich, zwłaszcza zaś w drobnomieszczańskichrodzinach, służąca grała, choć mało zwracającą uwagę, lecz znaczną rolę wmojem życiu. Pierwsza służąca, Dasza, zawarła ze mną szczególnie poufnąprzyjaźń, powierzając mi różne swoje tajemnice. Po obiedzie, kiedy wszyscyodpoczywali, szedłem ukradkiem do kuchni. Tam Dasza opowiadała miurywkami o swojem życiu i o swej pierwszej miłości. Po Daszy nastałaŻydówka z Żytomierza, która rozeszła się z mężem: „taki zły, taki wstrętny” –skarżyła mi się. Zacząłem uczyć ją czytać. Codziennie spędzała nie mniej niżpół godziny przy moim stole, wnikając w tajemnicę liter i ich związku wsłowach. W tym okresie w rodzinie było już niemowlę i przyjęto mamkę. Dlamamki psywałem listy. Skarżyła się przed mężem, który wyjechał do Ameryki,na swoje niedole. Zgodnie z jej prośbą malowałem wszystkonajmroczniejszemi barwami, poczem dodawałem: „jedynie tylko naszeniemowlę jest jasną gwiazdą na ponurym firmamencie mego życia”. Mamkabyła zachwycona. Sam odczytywałem z zadowoleniem list nagłos, chociażzakończenie, które dotyczyło przysłania dolarów, zawstydzało mnie. Potemmamka prosiła:

– A teraz jeszcze jeden list.– Do kogo? – pytałem, gotując się do pracy.– Do brata ciotecznego – odpowiadała mamka, ale jakoś niepewnie. List

również mówił o mrocznem życiu, nie wspominał o gwieździe, a kończył sięwyrażeniem zgody na przyjazd do niego, jeśli tego zapragnie. Ledwo mamkazdążyła odejść z listami, kiedy wchodziła służąca, moja uczennica, którawidocznie podsłuchiwała pod drzwiami. – To wcale nie jest jej cioteczny brat –szeptała z oburzeniem. – Któż więc? – pytałem.–Poprostu tak sobie...–odpowiadała. I miałem temat do rozmyślań nad złożonością ludzkichstosunków.

Przy obiedzie Fanny Salomonówna rzekła mi ze szczególnym uśmiechem: –No, cóż, pisarzu, chcesz jeszcze zupy? – Bo co? – spytałem z obawą. – Ależnic. Przecież pisałeś listy dla mamki, więc jesteś pisarzem... Jakto tamnapisałeś „gwiazda na ponurym firmamencie” – prawdziwy pisarz. – I, niezdoławszy utrzymać powagi, roześmiała się.

– Napisane jest dobrze – powiedział, uspakajając mnie, Mojżesz Filipowicz.– Tylko wiesz, nie pisuj już więcej listów dla niej, niech lepiej pisuje Fanny.

Zawiła odwrotna strona życia, nieuznawana ani przez rodzinę, ani przezszkołę, nie przestała istnieć z tego powodu i okazywała się dostateczniepotężna i wszechobecna, aby ściągnąć na siebie uwagę dziesięcioletniegochłopca. Nie wpuszczano jej ani przez pokój szkolny, ani przez frontowe drzwimieszkania. Znalazła sobie drogę przez kuchnię.

Dziesięcioprocentowe ograniczenie dla Żydów w rządowych zakładachnaukowych wprowadzone zostało w 1887 roku. Dostanie się do gimnazjum

Page 35: Trocki Lew - Moje życie.pdf

36

było rzeczą prawie beznadziejną: potrzebna była protekcja, albo przekupstwo.Szkoła realna różniła się od gimnazjum brakiem wykładu języków klasycznychi obszerniejszym kursem matematyki, przyrodoznawstwa i językówwspółczesnych. „Ograniczenie” dotyczyło również szkół realnych. Jednaknapływ do nich był mniejszy i dlatego szanse większe. W czasopismach idziennikach długo ciągnęła się polemika na temat realnego i klasycznegowykształcenia. Konserwatyści uważali, że klasycyzm zaszczepia dyscyplinę, araczej, mieli nadzieję, że obywatel, który wytrzymał w dzieciństwie kuciegreki, wytrzyma w ciągu dalszego życia carski régime. Liberali zaś, niezarzekając się klasycyzmu, który niby to jest mlecznym bratem liberalizmu,jako że jeden i drugi wywodzi się z Odrodzenia, jednocześnie popierali i realnewykształcenie. W czasie, kiedy wstępowałem do szkoły, spory te ucichłyskutkiem specjalnego okólnika, zabraniającego rozważania sprawy owyższości różnych rodzajów wykształcenia.

Na jesieni zdawałem do pierwszej klasy szkoły realnej św. Pawła. Egzaminwstępny zdałem średnio: trójka z rosyjskiego, czwórka z artytmetyki. To niewystarczało, ponieważ „ograniczenie” wiodło do jak najsurowszej selekcji,którą, naturalnie, komplikowało łapownictwo. Postanowiono zatem umieścićmnie w klasie wstępnej, istniejącej przy szkole rządowej w charakterze szkołyprywatnej, z której promowano Żydów do pierwszej klasy, jakkolwiek z„ograniczeniem”, jednak z pierwszeństwem w stosunku do eksternów.

Szkoła realna św. Pawła dawniej była niemieckim zakładem naukowym.Powstała przy luterańskiej gminie kościelnej i przeznaczona była dla licznychNiemców z Odesy i całego okręgu południowego. Szkole św. Pawła przyznanoprawa szkół rządowych, ponieważ jednak miała tylko sześć klas, więc chcącwstąpić do wyższego zakładu naukowego, trzeba było przejść siódmą klasę winnej szkole realnej: widocznie przypuszczano, że w ostatniej klasie zostanieusunięty nadmiar niemieckiego ducha. Zresztą i w samej szkole św. Pawładuch ów z roku na rok kurczył się coraz bardziej. Uczniowie-Niemcy stanowilimniej, niż połowę, zaś z administracji szkolnej Niemców systematycznieusuwano.

Pierwsze dni nauki w szkole były dniami smutku, następnie dniami radości.Szedłem do szkoły w nowym, prosto z igły mundurze, w nowej czapce z żółtąwypustką i z zadziwiającym metalowym znakiem, który między dwiematrójlistnemi gałązkami nosił skomplikowany monogram szkoły. Na plecachmiałem nowiutki tornister, a w nim nowiutkie podręczniki we wspaniałychoprawach i ładny piórnik ze świeżo zatemperowanym ołówkiem, nowiutkąobsadkę i gumę. Z zachwytem niosłem cały ten ładunek wspaniałości podługiej Uspieńskiej ulicy, ciesząc się, ze droga do szkoły jest daleka. Zdawałomi się, że wszyscy przechodnie patrzą ze zdumieniem, a niektórzy może naweti z zazdrością na mój zdumiewający ekwipunek. Ufnie i z zainteresowaniemoglądałem wszystkie napotykane twarze. Nagle, całkiem nieoczekiwanie,wysoki, chudy trzynastoletni chłopiec, zapewne z warsztatu, ponieważ niósłcoś żelaznego w rękach, zatrzymał się w odległości dwuch kroków przeddumnym realistą, odrzucił wtył głowę, głośno odchrząknął, obficie splunął mina ramię nowiutkiej bluzy, spojrzał na mnie z pogardą i, nie odezwawszy sięani słowem, poszedł dalej. Co pchnęło go do takiego postępku? Terazrozumiem go. Nieszczęśliwy chłopak w podartej koszuli i w łapciach nabosych nogach, zmuszony do spełniania brudnych posług dla swychgospodarzy, podczas gdy ich synkowie zadają tonu w mundurach

Page 36: Trocki Lew - Moje życie.pdf

37

gimnazjalnych, zamanifestował w stosunku do mnie swój społeczny protest.Ale wówczas daleki byłem od uogólnień. Długo ocierałem ramię liśćmikasztana, pieniłem się bezsilną złością i resztę drogi przeszedłem w ponurymnastroju.

Drugi cios czekał mnie na podwórzu szkoły. – Piotrze Pawłowiczu, jestjeszcze jeden, – wołali uczniowie – także w mundurze, nieszczęsny wstępniak.

Cóż to znaczyło? Oto co się okazało: ponieważ wstępną klasę uważano zaszkołę prywatną, wstępniakom zabraniano jak najsurowiej noszenia munduru.Piotr Pawłowicz, wychowawca z czarną brodą, wyjaśnił mi, że trzeba zdjąćznak, odpruć wypustki, zdjąć klamrę i zastąpić guziki z orłami zwyczajnemirogowemi guzikami. W ten sposób spadło na mnie drugie nieszczęście.

Dnia tego w szkole nie było lekcyj. Uczniowie-Niemcy, a z nimi i wieluinnych, zebrali się w luterańskim kościele, pod wezwaniem którego byłaszkoła. Odrazu dostałem się pod opiekę barczystego chłopca, który pozostałwe wstępnej klasie na drugi rok, znał wszystkie przepisy i posadził mnie oboksiebie na ławce kirchy. Po raz pierwszy usłyszałem organy, których dźwiękiwstrząsnęły mą duszą. Potem wystąpił wysoki, wygolony mężczyzna z białemiwyłogami, którego głos toczył się po kościele tak, że jedna fala doganiaładrugą. Nieznajomość języka dziesięciokrotnie wzmagała wspaniałość kazania.– Kto to przemawia? – pytałem ze wzruszeniem. – To sam pastor Binneman, –objaśnił mi Karlson, – to okropnie mądry człowiek, najmądrzejszy w Odesie. –A co on mówi? – No, wiesz, wszystko, co należy – ze znacznie już mniejszymentuzjazmem objaśniał Karlson: – że trzeba być dobrym uczniem, porządniesię uczyć i po przyjacielsku żyć z kolegami... Ten adorator Binnemana owydatnych kościach policzkowych okazał się beznadziejnym leniuchem istrasznym zabijaką, który podczas pauz dekorował kolegów siniakami naprawo i lewo.

Następny dzień przyniósł mi pociechę. Odrazu odznaczyłem się warytmetyce i dobrze przepisałem z tablicy zdania. Nauczyciel Rudienkopochwalił mnie wobec całej klasy i postawił mi dwie piątki. To pogodziło mniez rogowemi guzikami na bluzie. W niższych klasach języka niemieckiegoudzielał sam dyrektor, Chrystjan Chrystjanowicz Schwannebach. Był toprzylizany urzędnik, który dostał się na tak wysokie stanowisko tylko dlatego,że był zięciem samego Binnemana. Chrystjan Chrystjanowicz zaczął od tego,że obejrzał wszystkim uczniom ręce i uznał, że mam czyste. Następnie, kiedydokładnie przepisałem z tablicy, dyrektor pochwalił mnie i postawił mi piątkę.Tak więc po pierwszym już dniu nauki wracałem ze szkoły, obciążony trzemapiątkami. Niosłem je w tornistrze, jak drogocenny skarb, nie szedłem, leczbiegłem na Pokrowski zaułek, gnany pragnieniem rodzinnej sławy.

W ten więc sposób zostałem uczniem. Wstawałem wcześnie, spieszniewypijałem poranną herbatę, wpychałem do kieszeni płaszcza zawinięte wpapier śniadanie i biegłem do szkoły, żeby zdążyć na poranną modlitwę. Niespóźniałem się. Spokojnie siedziałem w ławce. Słuchałem uważnie i starannieprzepisywałem z tablicy. Porządnie odrabiałem lekcje w domu. Kładłem sięspać o oznaczonej godzinie, aby nazajutrz spiesznie wypić herbatę i znów biecdo szkoły w strachu przed spóźnieniem się na poranną modlitwę. Porządnieprzechodziłem z klasy do klasy. Spotykając któregoś z nauczycieli na ulicy,kłaniałem się z wszelkiem możliwem uszanowaniem.

Procent dziwaków jest wśród ludzi bardzo znaczny, szczególnie jednakwielki jest wśród nauczycieli. W realnej szkole św. Pawła poziom

Page 37: Trocki Lew - Moje życie.pdf

38

nauczycielstwa był bodaj-że powyżej średniego. Szkołę uważano za dobrą i niebezpodstawnie: régime był surowy, wymagający, cugle z roku na rok ściąganomocniej, zwłaszcza po przejściu dyrektorskiej władzy z rąk Schwannebacha wręce Mikołaja Antonowicza Kaminskiego. Był to fizyk z zawodu, wróg ludzi zusposobienia. Nigdy nie patrzał na tego, z kim mówił, po korytarzach i wklasie chodził niedosłyszalnie na gumowych podeszwach, nie miał normalnegogłosu, tylko ochrypły falset, który, mimo to, umiał budzić przerażenie.Zdawało się, że Kaminskij ma równe usposobienie, w rzeczywistości jednaknigdy nie wychodził ze stanu chronicznego rozdrażnienia. Jego stosunek nawetdo lepszych uczniów był stosunkiem zbrojnej neutralności. Taki też poczęścibył jego stosunek do mnie.

Jako fizyk Kaminskij skonstruował własny przyrząd do dowodzenia prawaBoyle-Mariotte’a o prężności gazów. Po demonstrowaniu przyrządu zawszeznajdowało się kilku uczniów, którzy dobrze odmierzonym szeptem mówili dosiebie: – A to sprytnie! – któryś wstawał, niby niepewnie, i pytał: – A kto jestwynalazcą tego przyrządu? – Kaminskij odpowiadał niedbale swymprzeziębionym falsetem: – Ja go zbudowałem. – Wszyscy wymienialispojrzenia, a dwójkowcy wydawali jak najgłośniejsze westchnienia zachwytu.

Kiedy w celach rusyfikacji zastąpiono Schwannebacha przez Kamińskiego,inspektorem został Antoni Wasiljewicz Krzyżanowskij, nauczyciel języków.Był to rudobrody spryciarz, były seminarzysta, wielki zwolennik podarunków,z niewielkim nalotem liberalizmu, bardzo umiejętnie pokrywający wszystkieuboczne myśli pozorną dobrodusznością. Otrzymawszy nominację nainspektora, odrazu stał się surowszy i konserwatywniejszy. Krzyżanowskijwykładał język rosyjski od pierwszej klasy. Wyróżniał mnie za inteligencję iumiłowanie języka. Moje wypracowania piśmienne, według raz na zawszeustalonej reguły, odczytywał nagłos w klasie i stawiał mi piątkę z plusem.

Matematyk Jurczenko był to barczysty, przebiegły flegmatyk, zprzydomkiem „bandażysta”, co w odeskiej gwarze oznacza woźnicę furgonówciężarowych. Jurczenko zwracał się do wszystkich na „ty” od pierwszej doostatniej klasy i nie przebierał w wyrażeniach. Swą zrównoważonąordynarnością wywoływał dla siebie pewnego rodzaju szacunek, któryjednakże rozwiał się z biegiem czasu, kiedy chłopcy dowiedzieli się z pewnegoźródła, że Jurczenko bierze łapówki. Zresztą łapówki w różnej postaci brali iinni nauczyciele. Ucznia, nie robiącego dostatecznych postępów, jeślipochodził z innego miasta, umieszczano na stancji u tego nauczyciela, wstosunku do którego był najbardziej zainteresowany. Jeśli zaś uczeń byłmiejscowy, to brał od najgroźniejszego dla siebie pedagoga prywatne, bardzodrogo opłacane lekcje.

Drugi matematyk, Złotczanskij, był przeciwieństwem Jurczenki: chudy, zkolącemi wąsami na zielonkowo-żółtej twarzy, z wiecznie mętnemi oczami izmęczonemi ruchami, jakby zaspany, co chwilę głośno chrząkał i spluwał wklasie. Wiedziano o nim, że ma nieszczęśliwy romans i że hula i pije.Jakkolwiek niezły matematyk, Złotczanskij jednak niewiele interesował sięuczniami, lekcjami i nawet samą matematyką. W kilka lat później poderżnąłsobie gardło brzytwą.

Stosunki z obu matematykami układały się dla mnie gładko i pomyślnie,ponieważ byłem mocny w matematyce. W ostatnich klasach szkoły realnejzamierzałem nawet poświęcić się czystej matematyce.

Historję wykładał Liubimow, tęgi i okazały człowiek, w złotych okularach

Page 38: Trocki Lew - Moje życie.pdf

39

na niewielkim nosie, z młodzieńczą bródką, okalającą pełną twarz. Jedynie,kiedy się uśmiechał, okazywało się nagle i z najzupełniejszą oczywistościąnawet dla nas, chłopców, że okazałość tego człowieka jest złudzeniem, że jestbezwolny, nieśmiały, szarpie się czemś wewnętrznie i lęka tego, że coś o nim.wiedzą, albo mogą się czegoś dowiedzieć.

Historji uczyłem się ze wzrastającem, chociaż bardzo rozproszonemzainteresowaniem. Stopniowo rozszerzałem krąg mych wiadomości,odchodząc od nędznych oficjalnych podręczników do skryptówuniwersyteckich lub do ciężkich tomów Schlossera. W mojem zajęciu sięhistorją istniał bezwątpienia pierwiastek sportowy: uczyłem się mnóstwaniepotrzebnych nazwisk i szczegółów, obciążających pamięć, aby tylkoczasem postawić w trudnej sytuacji nauczyciela. Liubimow nie był w możnościprowadzić lekcji. W klasie wybuchał czasem niespodziewanie i ze złościąoglądał się dokoła, łowiąc szepty, w których doszukiwał się jakobyobraźliwych dla siebie słów. Zdziwiona klasa miała się na baczności.Liubimow wykładał również w jednem z żeńskich gimnazjów, gdzie takżezaczęto zwracać uwagę na jego dziwactwa. Skończyło się tem, że Liubimow wataku obłędu powiesił się na ramie okiennej.

Geografa Żukowskiego baliśmy się, jak ognia. Ścinał uczniów, jakautomatyczna maszyna. Podczas lekcji Żukowskij żądał jakiejś nieosiągalnejciszy. Nieraz, przerywając słowa ucznia, skupiał się w sobie z miną drapieżcy,przysłuchującego się dźwiękom dalekiego niebezpieczeństwa. Wszyscywiedzieli, co to znaczy: trzeba się nie ruszać i w miarę możności nie oddychać.Za mojej pamięci Żukowskij raz tylko cośniecoś popuścił cugli, zdaje się, żebyło to w dniu jego urodzin. Któryś z uczniów zwrócił się do niego z czemś napoły prywatnem, t. j. odnoszącem się niebezpośrednio do lekcji. Żukowskijpuścił to płazem. To samo już było wydarzeniem. Nie zwlekając, wstał z ławkiWakker, lizus, i szczerząc zęby, rzekł: – Wszyscy mówią, że Liubimow niedorósł Żukowskiemu do pięty. – Żukowskij odrazu cały się sprężył. – Cotakiego? Siadać. – Zaległa natychmiast ta szczególna cisza, która panowałatylko na lekcjach geografji. Wakker przysiadł, jak uderzony. Ze wszystkichstron zwracały się do niego pogardliwe albo potępiające twarze. – Jak Bogakocham, prawda, – odpowiadał Wakker szeptem, spodziewając się jednakżewzruszyć tem serce geografa, u którego miał złe noty.

Właściwym nauczycielem języka niemieckiego był Struwe, ogromnyNiemiec, z wielką głową i brodą, sięgającą do pasa. Na malutkich, prawiedziecięcych nóżkach człowiek ów przenosił swe olbrzymie ciało, którewydawało się naczyniem dobroduszności. Struwe był najuczciwszym wświecie człowiekiem, martwił się złemi postępami swych uczniów,denerwował się, namawiał, gorzko przeżywał każdą, postawioną przez siebiedwójkę, – do pałki nigdy się nie zniżał, – starał się nie zostawiać nikogo nadrugi rok. Wpakował do szkoły siostrzeńca swej kucharki, wspomnianegoprzed chwilą Wakkera, który, zresztą, okazał się niezdolnym i bardzoniepociągającym chłopcem. Struwe był troszkę śmieszną, ale naogółsympatyczną figurą.

Języka francuskiego wykładał Gustaw Samojłowicz Burnand, – Szwajcar,szczupły, z płaskim, jakby wydobytym z pod prasy, profilem, z niewielkąłysiną, z wąskiemi, sinemi, niedobremi ustami, z ostrym nosem i tajemnicząwielką blizną w kształcie litery X na czole. Burdnand’a wszyscy zgodnieznieść nie mogli, i nie bez powodu. Cierpiąc na katar żołądka, połykał podczas

Page 39: Trocki Lew - Moje życie.pdf

40

lekcyj jakieś cukierki i w każdym uczniu widział osobistego wroga. Blizna naczole była ustawicznem źródłem domysłów i hipotez. Zapewniano, że wmłodości Gustaw miał pojedynek i przeciwnik zdołał rapirem nakreślić muskośny krzyż na czole. Po kilku miesiącach dały się słyszeć zaprzeczenia. Tonie był pojedynek, tylko zabieg chirurgiczny, przy którym zużyto część czołana poprawienie nosa. Uczniowie pilnie wpatrywali się w nos Francuza, anajodważniejsi twierdzili, że wyraźnie widzą linję szwu. Znalazły się umysłyspokojne, szukające genezy blizny w wypadku wczesnego dzieciństwa: spadł zdrabiny i potłukł się. Jednakże to tłumaczenie odrzucono, jako zbyt prozaiczne.Poza tem, całkowitem niepodobieństwem było wyobrazić sobie Burnand’ajako dziecko.

Starszym oddźwiernym, grającym niemałą rolę w naszem życiu, byłniewzruszony Niemiec, Antoni, z robiącemi duże wrażenie, siwiejącemibokobrodami. W sprawach spóźniania się, zostawiania bez obiadu, zamykaniado karceru, Antoni miał niby tylko techniczną, istotnie zaś wielką władzę, inależało zachowywać z nim przyjazne stosunki.

Ja, zresztą, odnosiłem się do niego dosyć obojętnie, jak i on do mnie,ponieważ nie należałem do liczby jego klijentów: do szkoły przychodziłempunktualnie, tornister miałem w porządku, a matrykuła szkolna z pewnościąspoczywała w lewej kieszeni bluzy. Jednakże dziesiątki uczniów co dniastawały się zależne od Antoniego i różnemi drogami kupowały jegoprzychylność. W każdym razie Antoni wydawał się nam wszystkim jednym zfilarów szkoły realnej św. Pawła. Jakież więc było nasze zdumienie, kiedy,wróciwszy z wakacyj, dowiedzieliśmy się, że stary Antoni strzelał doośmnastoletniej córki drugiego oddźwiernego na tle namiętności i zazdrości, ateraz siedzi w więzieniu.

Tak więc w uregulowane życie szkoły i w całe ówczesne zdławienie życiespołeczne wdzierały się poszczególne katastrofy osobiste, budząc za każdymrazem olbrzymie wrażenie, jak jęk pod pustem sklepieniem.

Przy kościele św. Pawła istniał dom sierot, dla którego wydzielono kątnaszego szkolnego podwórza. Chłopcy z przytułku, w niebieskich, spranychpłóciennych ubraniach zjawiali się na podwórzu ze smutnemi twarzami,posępnie wałęsali się w swym kącie i ponuro wchodzili po schodach do siebie.Bez względu na to, że podwórze było wspólne i sierocy kąt niczem nie byłodgrodzony, realiści i „wychowańcy”, jak ich nazywano, stanowili dwacałkowicie zamknięte światy. Próbowałem ze dwa razy zagadywać chłopcóww niebieskiem płótnie, ale odpowiadali mi posępnie, niechętnie i śpieszylizpowrotem do siebie: mieli surowy nakaz nie mieszania się do spraw realistów.Tak więc w ciągu siedmiu lat spacerowałem po owem podwórzu, nie znającimienia ani jednego sieroty. Pastor Binneman, jak należy przypuszczać,błogosławił ich na początku roku według skróconego rytuału.

W tej części podwórza, która przytykała do domu sierot, wznosiły sięskomplikowane przyrządy gimnastyczne: pierścienie, maszty, drabinyprostopadłe i pochylone, trapezy, równoległe drążki i tym podobne. Wkrótcepo wstąpieniu do szkoły, chciałem powtórzyć ćwiczenie, wykonane w moichoczach przez jednego z chłopców z domu sierot. Wspiąwszy się na prostopadłądrabinę i uczepiwszy noskami butów o górną poprzeczkę, zawisłem głową nadół i, schwyciwszy rękami możliwie najniżej położoną poprzeczkę drabiny,odbiłem się nogami od górnej poprzeczki, aby, zatoczywszy w powietrzu 180°-y łuk, stanąć na ziemi elastycznym skokiem. Jednakże nie wypuściłem we

Page 40: Trocki Lew - Moje życie.pdf

41

właściwym czasie poprzeczki z rąk i, opasawszy łuk, uderzyłem całem ciałemo drabinę. Pierś zgniotły mi, jakby kleszcze, zaparło mi oddech, wiłem się naziemi, jak robak, chwytałem za nogi stojących wokół chłopców i straciłemprzytomność. Po tym wypadku byłem ostrożniejszy przy gimnastyce.

Bardzo mało żyłem życiem ulicy, placów, sportów i rozrywek na otwartempowietrzu. Odbijałem to sobie na wsi na wakacjach. Wydawało mi się, żemiasto stworzone jest dla nauki i czytania. Bijatyki chłopców na ulicywydawały mi się hańbą. Tymczasem nigdy nie brakło powodów do bójek.

Gimnazistów, ze względu na ich srebrne guziki i znaki nazywano śledziami,miedziano-żółtych realistów zaś – wędzonkami. Kiedy wracałem ulicą Jamskądo domu, uporczywie prześladował mnie długonogi gimnazista, dopytując się:–Po czemu sprzedajecie wędzonki?–i, nie otrzymując odpowiedzi na swepytanie, poszturgiwał mnie ramieniem. – Czego się mnie czepiacie? – spytałemgo tonem wściekłej uprzejmości. Gimnazista speszył się, pomyślał chwilkę, apotem zapytał:

– A czy macie procę?– Procę? – powtórzyłem, – a co to takiego? Długonogi gimnazista w

milczeniu wyjął z kieszeni niewielki przyrząd: gumę na drewnianychwidełkach i kawałek ołowiu: „Biję gołębie z okienka na dachu, a potem jepiekę”. Patrzałem na mego nowego znajomego ze zdziwieniem. Takie zajęciewydawało mi się nawet dość zajmujące, jednakże niewłaściwe i jakbynieprzyzwoite w miejskich warunkach.

Wielu z chłopców pływało łódkami po morzu, łowiło z łamacza fal ryby nawędkę. Zupełnie nie znałem tych przyjemności. W jakiś dziwny sposób morzew tym okresie wogóle nie zajmowało w mojem życiu żadnego miejsca, chociażprzeżyłem siedem lat na jego brzegu. Przez cały ten czas ani razu nie jeździłemłódką, nie łowiłem ryb i zasadniczo spotykałem się z morzem tylko podczasjazdy na wieś i zpowrotem. Kiedy Karlson przychodził w poniedziałek zopalonym nosem, na którym łuszczyła się skóra, i chwalił się, że wczoraj łowiłbyczki, radości te wydawały mi się dalekie i nie pasujące do mnie. Wówczasjeszcze nie budził się we mnie namiętny myśliwy i wędkarz.

We wstępnej klasie zbliżyłem się bardzo do Kosti R., syna lekarza. Kostiabył ode mnie o rok młodszy, niższy, pozornie spokojny, ale figlarz i łobuz, obystrych oczkach. Kostia znał dobrze miasto i pod tym względem miał wielkąnade mną przewagę. Pilnością się nie odznaczał, ja zaś jak zacząłem odpierwszego dnia, tak szedłem dalej z piątkami. W domu Kostia ciągleopowiadał o swym nowym przyjacielu. Skończyło się tem, że matka Kosti,szczupła, malutka kobieta, przyszła do Fanny Salomonówny z prośbą: – Czybychłopcy nie mogli uczyć się razem? Po naradzie, do której i ja zostałemprzywołany, postanowiono przyjąć propozycję. W ciągu dwuch czy trzech latsiedzieliśmy na jednej ławce, póki Kostia nie został w klasie na drugi rok i wten sposób nie oderwał się ode mnie. zresztą stosunki utrzymały się nadal.

Kostia miał siostrę gimnazistkę, o dwa lata starszą od niego. Siostra miałaprzyjaciółki. Przyjaciółki zaś braci. Siostry uczyły się muzyki. Bracia kręcilisię koło przyjaciółek sióstr. Na urodziny rodzice zapraszali gości. Powstawałmały światek sympatyj, rywalizacji, walca, fantów, zazdrości i nienawiści.Centrum tego światka była rodzina bogatego kupca A., zamieszkała w tymsamym domu i na tem samem piętrze, co rodzina Kosti, tak, że korytarze obumieszkań wychodziły od podwórza na wspólną wiszącą galeryjkę, na którejmiały miejsce przypadkowe i nieprzypadkowe spotkania. W rodzinie A.

Page 41: Trocki Lew - Moje życie.pdf

42

panowała zupełnie inna atmosfera, niż ta, do jakiej przywykłem w rodzinieSzpencera. Bywało tam zawsze wielu gimnazistów i wiele gimnazistek,wprawiających się we flirt pod pobłażliwym uśmiechem matki. W rozmowachwspominano nieraz, kto nie jest dla kogoś obojętny. Okazywałem zawsze dlatej sprawy jak największą pogardę, zresztą dość obłudną. – Jeżeli sięzakochacie, – mówiła mi pouczająco czternastoletnia gimnazistka, starsza zsióstr A., – to musicie mi o tem powiedzieć. – Ponieważ nic nie ryzykuję,mogę wam to obiecać, – odpowiadałem trochę zarozumiale, z godnościączłowieka, znającego swą wartość: byłem już w drugiej klasie. W dwatygodnie później dziewczęta urządziły żywe obrazy. Młodsza z sióstr na tlewielkiej czarnej chustki, usianej gwiazdami ze srebrnego papieru, zpodniesioną ku górze ręką, wyobrażała noc. – Spójrzcie, jaka ona śliczna, –mówiła starsza, trącając mnie lekko. Patrzałem, zgadzałem się w myśli i nagleniespodzianie zdecydowałem: nadszedł czas dotrzymania obietnicy. Wkrótcestarsza poddała mnie badaniom: – Czy nie macie mi nic do powiedzenia? –Niestety, spuściwszy oczy: odpowiedziałem: – Mam.

– Kto jest ta ona?Ale język mi zdrętwiał. Zaproponowała mi, żebym powiedział pierwszą

literę. To było łatwiejsze. Starsza nazywała się Anna, młodsza Berta.Wymieniłem drugą, nie piewszą literę alfabetu.

– Be? – powtórzyła z rozczarowaniem i na tem skończyła się naszarozmowa.

Nazajutrz szedłem odrabiać lekcje do Kosti długim korytarzem trzeciegopiętra, jak zwykle, od podwórza. Już na schodach zauważyłem, że obie siostryz matką siedzą przed swemi drzwiami na galeryjce. Kiedy od grupy kobietdzieliło mnie tylko parę kroków, poczułem, że krzyżują się na mnie igłyironicznych spojrzeń, przeszywające mnie nawskroś. Młodsza siostra nieuśmiechała się, przeciwnie, odwróciła gdzieś na bok oczy z wyrazemprzeraźliwej obojętności. Odrazu upewniło mnie to w przekonaniu, że zostałemzdradzony. Matka i starsza siostra podały mi ręce z wyrazem twarzy,mówiącym wyraźnie: „dobry ananas, teraz wiemy, co kryje się pod twojąpowagą”, młodsza zaś siostra wyciągnęła rękę, jak deszczułkę, nie patrząc namnie i nie odpowiadając na uścisk. Po tem powitaniu miałem jeszcze przejśćkawałek galerji, zawrócić i ruszyć pod spojrzeniami gnębicielek wzdłuż całejpoprzecznej strony. Przez cały czas czułem te same zabójcze igły za plecami.Po takiej niesłychanej zdradzie, postanowiłem całkowicie zerwać z tempodstępnem plemieniem, nie chodzić do nich, zapomnieć, wyrwać na zawsze zserca. Pomogły mi w tem wakacje, które wkrótce nastąpiły.

Nieoczekiwanie dla mnie okazało się, że mam krótki wzrok. Zaprowadzonomnie do okulisty, który zapisał mi szkła. Nie mogę powiedzieć, żeby to mniezmartwiło: bądź co bądź, okulary dodawały mi powagi. Nie bez przyjemnościmyślałem o mem zjawieniu się w okularach w Janówce. Ale dla ojca okularyokazały się ciosem nie do zniesienia. Uważał, że to wszystko jest udawanie istawianie się i kategorycznie żądał, żebym zdjął okulary. Napróżnozapewniałem go, że w klasie nie widzę liter na tablicy, a na ulicy nie mogęodczytać szyldów. W Janówce okulary nosić mogłem tylko potajemnie.

Na wsi byłem znacznie śmielszy, bardziej przedsiębiorczy i miałem większyrozmach. Strząsałem niejako miejską dyscyplinę z ramion. Jeździłem samkonno do Bobryńca. demonstrowałem na ulicach okulary, i nie wątpiłem, żewywołuję wrażenie. W Bobryńcu istniała tylko męska szkoła miejska.

Page 42: Trocki Lew - Moje życie.pdf

43

Najbliższe gimnazjum było w Elizabetgradzie, w odległości 50 kilometrów.Natomiast w Bobryńcu było żeńskie progimnazjum. Partnerami gimnazistekbyli zazwyczaj uczniowie szkoły miejskiej. Latem jednakże rzecz miała sięinaczej. Z Elizabetgradu wracali gimnaziści i realiści i przygnębialiwspaniałością munduru i wyszukanem obejściem uczniów szkoły miejskiej.Antagonizm panował okrutny. Pokrzywdzeni bobrynieccy uczniowie zbieralisię w niewielkie bojowe bandy, i puszczali przy okazji w ruch nie tylko pałki ikamienie, ale i noże. Spokjnie siedziałem na gałęzi morwy w ogrodzie uznajomych i delektowałem się jagodami, kiedy ktoś z poza płotu uderzył mniew głowę porządnym kamieniem. Był to maleńki epizod długiej i nawetkrwawej walki, która przerywała się dopiero z chwilą wyjazdu warstwyuprzywilejowanej z Bobryńca na naukę. W Elizabetgradzie sprawa inaczej sięmiała. Tam gimnaziści i realiści gospodarowali na ulicach i w sercach w ciąguroku szkolnego. Na lato jednak z Charkowa, Odesy i dalszych miastuniwersyteckich wracali studenci i odrazu spychali gimnazistów na drugi plan.Antagonizm i tutaj panował okrutny. Wiarołomność gimnazistek byłaniedoopisania. Jednak, według przyjętej ogólnej zasady, walkę prowadzonoprzeważnie bronią duchową.

Na wsi grałem w krokieta i kręgle, kierowałem grą w fanty i mówiłemzuchwalstwa pannom. Na wsi również nauczyłem się jeździć na dwukołowymwelocypedzie, całkowicie skonstruowanym przez Iwana Wasiljewicza. Tylkodzięki temu, odważyłem się później ćwiczyć na odeskim welodromie. Niekoniec na tem, na wsi powoziłem samodzielnie pełnej krwi ogierem,zaprzężonym do lekkiego. powoziku. W tym okresie w Janówce były już dobrekonie cugowe. Proponuję wujowi Brodskiemu piwowarowi, że go zawiozę naspacer. – A nie wywrócisz mnie? – pyta wuj, który, zgodnie ze swymcharakterem, nie jest skłonay do śmiałych przedsięwzięć. – Co znowu, wuju, –odpowiadam tak oburzonym tonem, że wuj z westchnieniem, ale bezszemrania siada za mną. Jadę przez wąwóz, obok młyna, po drodze dopiero coskropionej letnim deszczem. Gniademu źrebcowi zachciało się rozpędu,gniewa go, że musi jechać pod górę i z miejsca zrywa się kłusem. Ściągamlejce, opieram się nogami o przodek powozu i podnoszę się tylko tyle, żebywuj nie zauważył, że wiszę na lejcach. Ale źrebiec ma swoją ambicję. Jestprzeszło trzy razy młodszy ode mnie, ma cztery lata. Gniady z irytacjąpodrywa pod górę lekki powozik, jak kotka, która pragnie uciec odprzywiązanej do ogona blaszanki. Czuję, jak za mojemi plecami wuj przestałpalić, oddycha szybciej i zamierza postawić ultimatum. Siadam głębiej,puszczam gniademu lejce i celem nadania sobie pozorów zupełnej pewności,cmokam językiem do taktu śledzionie, która gra wspaniale gniademu. – Niewarjuj, mały, – mówię protekcjonalnie do źrebca, kiedy ów usiłuje przejść wgalop, i szerzej rozkładam łokcie. Czuję, że wuj się uspokoił i znów pociągapapierosa. Sprawa wygrana, chociaż serce gra mi, jak śledziona gniadego.

Wróciwszy do miasta, znów wkładam szyję w jarzmo dyscypliny. Czynię tobez wielkiego wysiłku. Zabawy i sport ustępują miejsca książkom, poczęściteatrowi. Poddaję się miastu, prawie się z niem nie stykając. Życie miastaprawie całkowicie przechodzi obok mnie. Zresztą, nietylko obok mnie jednego.Dorośli obywatele również starali się nie wysuwać głów przez okno. Odesabyła, bodajże, najbardziej policyjnem miastem w policyjnej Rosji. Głównąosobą w mieście był naczelnik miasta, dawny kontr-admirał Zielenoj Drugi.Nieograniczoną władzę łączył z nieokiełzanym temperamentem. Krążyły o nim

Page 43: Trocki Lew - Moje życie.pdf

44

niezliczone angedoty, które mieszkańcy Odesy powtarzali sobie szeptem.Zagranicą, w wolnej drukarni wyszedł w owych czasach cały zbiór opowiadańo wyczynach kontr-admirała Zielonego Drugiego. Widziałem go zaledwie raz ito tylko ztyłu. Ale to wystarczyło mi najzupełniej. Naczelnik miasta stałwyprostowany w powozie, ochrypłym głosem wymyślał na całą ulicę ipotrząsał pięścią. Przed nim stali na baczność policjanci z rękami u daszkaczapki i stróże z czapkami w rękach, a z poza firanek wyglądały przerażonetwarze. Podciągnąłem rzemienie tornistra i przyśpieszonym krokiemskierowałem się do domu.

Kiedy pragnę odtworzyć w pamięci obraz oficjalnej Rosji i lata mejwczesnej młodości, widzę plecy naczelnika miasta, jego wyciągniętą wprzestrzeń pięść i słyszę ochrypłe przekleństwa, których zazwyczaj nieumieszcza się w słownikach.

Page 44: Trocki Lew - Moje życie.pdf

45

ROZDZIAŁ IV

KSIĄŻKI I PIERWSZE KONFLIKTY

Przyroda i ludzie nie tylko w szkolnych, ale i w późniejszych latachmłodości, zajmowali w mem duchowem życiu mniej miejsca, niż książki imyśli. Mimo, że pochodziłem ze wsi, nie odczuwałem przyrody. Wrażliwośćna nią i rozumienie jej rozwinęłem w sobie później, kiedy już nie tylkodzieciństwo, ale i pierwsza młodość została poza mną. Ludzie długoprześlizgiwali się obok mej świadomości, jak przypadkowe cienie. Patrzyłemw siebie i w książki, w których szukałem znów siebie lub swej przyszłości.

Czytywać zaczęłem w 1887 roku, od czasu przyjazdu do Janówki MojżeszaFilipowicza, który przywiózł na wieś paczkę książek, wśród nich zaś byłyludowe opowiadania Tołstoja. Zaczytywanie się książkami początkowo byłonie tyle rozkoszną, ile ciężką pracą. Każda nowa książka nastręczała nowetrudności: nieznane słowa, niezrozumiałe stosunki życiowe, niepewność, gdziekończy się rzeczywistość, a zaczyna fantazja. W większości wypadków niemiałem kogo pytać. Zniechęcałem się, zaczynałem, rzucałem, i znówzaczynałem, łącząc niepewną radość poznania z obawą przed nieznanem.Może najlepiej da się porównać moje ówczesne czytanie z nocną jazdą przezstepowe drogi: słychać skrzypienie kół, krzyżujące się głosy, ogniskaprzydrożne wychylają się z mroku: wszystko jest jakby znane i jednocześnieniezrozumiałe, co się dzieje, kto i z czem jedzie i nawet niewiadome, dokąd sięjedzie samemu. w tę, czy tamtą stronę. I niema nikogo, kto, jak wuj Grzegorz,mógłby objaśnić: to nasi czumacy wiozą pszenicę.

W Odesie wybór książek był bez porównania większy, kierownictwo byłouważne i życzliwe. Zacząłem czytać zachłannie. Trzeba było zmuszać mnie dopójścia na spacer. Na przechadzce przeżywałem to, co przeczytałem, iśpieszyłem się do dalszego ciągu. Wieczorami prosiłem, żeby mi dano choćkwadrans, no, choćby pięć minut, abym mógł doczytać do końca rozdziału. Cowieczór na tem tle toczyły się drobne spory.

Budzące się pragnienie widzenia, poznania, opanowania znajdowało sobieujście w tem niezmordowanem połykaniu drukowanych wierszy, w tych,zawsze wyciągających się do naczynia fantazji, dziecięcych rękach i ustach.Wszystko, co mi później życie przyniosło interesującego, porywającego,radosnego, czy smutnego, już oddawna znałem z przeżyć książkowych, jakoaluzję, jako obietnicę, jako nieśmiały i lekki szkic ołówkiem lub akwarelą.

Głośne wieczorne czytanie w pierwszych latach mego życia w Odesie,stanowiło me najlepsze godziny lub raczej półgodziny między ukończeniemodrabiania lekcyj i snem. Mojżesz Filipowicz czytał zwykle Puszkina, częściejNiekrasowa, ale w oznaczonej godzinie Fanny Salomonówna mówiła: – Czasjuż, Liowuszka, pójść spać. – Patrzałem na nią błagalnie. – Trzeba, chłopcze,spać, – mówił Mojżesz Filipowicz, – Jeszcze pięć minut, – błagałem izgadzano się na te pięć minut. Poczem całowałem ich i odchodziłem z

Page 45: Trocki Lew - Moje życie.pdf

46

uczuciem, że mógłbym słuchać jeszcze całą noc, ale zasypiałem, ledwoprzyłożywszy głowę do poduszki.

Daleka krewna Szpencera, Zofja, gimnazistka z ósmej klasy, przyjechała doniego na parę tygodni, aby przeczekać szkarlatynę, panującą u niej w rodzinie.Była to bardzo zdolna i oczytana panna, która jednak nie odznaczała sięoryginalnością i charakterem i wkrótce zwiędła. Zachwycałem się nią,codziennie odnajdując w niej coraz to nowe umiejętności i zalety i bezustannieodczuwając własną zupełną nicość. Przepisywałem dla niej programyegzaminów i wogóle oddawałem jej cały szereg drobnych przysług. Zato opoobiedniej godzinie, kiedy starsi odpoczywali, ósmoklasistka czytywała zemną głośno, później zaś zaczęliśmy pisać razem poemat satyryczny wierszem:,,Podróż na księżyc”. Przy pracy tej nie mogłem jej nadążyć. Gdy tylkowystępowałem z jakąś skromną propozycją, starsza współpracownicanatychmiast podchwytywała myśl, szybko ją rozwijała, wprowadzała warjanty,z łatwością dobierała rymy, ciągnąc mnie za sobą jak holownik. Kiedy minęłosześć oznaczonych tygodni i Zofja wróciła do siebie, poczułem, że jestemdoroślejszy.

Do najwybitniejszych znajomych rodziny należał Siergiej IwanowiczSyczewskij, stary dziennikarz, romantyk i ceniony na południu znawca ibadacz Szekspira. Był to zdolny, ale zapijaczony człowiek. Wskutek tego, żebardzo dużo pił, stosunek jego do ludzi, nawet do dzieci, nosił piętnozażenowania. Fanny Salomonównę znał od dzieciństwa i nazywał jąFaniuszką. Siergiejowi Iwanowiczowi od pierwszej chwili mocno przypadłemdo serca. Dowiedziawszy się ode mnie co przechodzimy w szkole, staruszekdał mi temat: porównać „Poeta i księgarz” Puszkina z „Poeta i obywatel”Niekrasowa. Zdrętwiałem. Drugiego utworu nawet nie czytałem, głównie zaśonieśmielał mnie Syczewskij, jako literat. Samo to słowo dźwięczało dla mniez nieosiągalnej wysokości. – Zaraz przeczytamy to wszystko, – rzekł SiergiejIwanowicz i natychmiast zaczął czytać, czytał zaś prześlicznie. – Zrozumiałeś?No, to napisz. – Posadzono mnie w gabinecie, dano mi Puszkina i Niekrasowa,papier i atrament. – Ale ja nie mogę, – zaklinałem tragicznym szeptem FannySalomonównę, – co ja tu napiszę? – Nie denerwuj się – odpowiedziała, gładzącmnie po głowie, – napisz tak, jakeś to zrozumiał, poprostu tak napisz. – Fannymiała pieszczotliwe ręce i łagodny głos. Uspokoiłem się trochę, to jest jakotako opanowałem mą wystraszoną miłość własną, i zaczęłem pisać. Mniejwięcej, po upływie godziny, upomniano się o odpowiedź. Przyniosłem wielkązapisaną stronicę i z takim lękiem, jakiego nigdy nie zaznałem w szkole,wręczyłem ją literatowi. Siergiej Iwanowicz przebiegł oczami kilka wierszy,potem sypnął jasnemi skrami z oczu i zawołał: – Ależ posłuchajcie tylko, co ontu napisał, o, jaki zuch, – i zaczął czytać głośno: ,,Poeta żył z ukochaną przezeńprzyrodą, każdy dźwięk której, radosny i smutny, odbijał się w jego sercu”.Siergiej Iwanowicz podniósł palec do góry: – Ależ on to ślicznie powiedział:każdy dźwięk, której, – słyszycie – radosny i smutny odbijał się w sercu poety.– I te słowa wżarły się wówczas tak głęboko w moje własne serce, żezapamiętałem je na całe życie.

Przy obiedzie Siergiej Iwanowicz żartował, wspominał, opowiadał, szukałnatchnienia w kieliszku: wódka była dla niego przygotowana. Od czasu doczasu spoglądał na mnie poprzez stół i wołał: – Aleś ty to wszystko dobrzewyłożył, niech cię pocałuję – i zaczynał starannie ocierać serwetką wąsy i usta,wstawał z krzesła i niepewnemi krokami zabierał się do obejścia wokoło stołu.

Page 46: Trocki Lew - Moje życie.pdf

47

Siedziałem, jakby spadła na mnie katastrofa, radosna wprawdzie, alekatastrofa. – Wstań, Liowoczka, idź mu naprzeciw, – zwrócił mi szeptemuwagę Mojżesz Filipowicz. Po obiedzie Siergiej Iwanowicz wygłosił z pamięcisatyryczny „Sen Popowa”. Z wielką uwagą wpatrywałem się w siwe wąsy, zpod których wychodziły takie zabawne słowa. To, że literat był podchmielony,ani trochę nie zmniejszało w moich oczach jego autorytetu. Dzieci posiadająwielką siłę abstrahowania.

Czasami przed nastaniem zmierzchu szedłem na przechadzkę z MojżeszemFilipowiczem, który, kiedy był w dobrym humorze, rozmawiał ze mną onajrozmaitszych rzeczach. Pewnego razu opowiedział mi treść opery Faust,którą bardzo lubił. Chciwie słuchałem opowiadania, marząc o tem, abyusłyszeć kiedykolwiek operę ze sceny. Z tonu opowiadającego wyczułem, żerzecz dochodzi do jakiegoś drażliwego punktu. Denerwowałem się bardziej niżopowiadający i bałem się, że nie usłyszę dalszego ciągu. Ale MojżeszFilipowicz opanował się i tak ciągnął dalej: – Tymczasem Gretchen urodziłosię dziecko przed ślubem... Kiedy przebyliśmy Rubikon, obaj poczuliśmy ulgęi opowiadanie zostało pomyślnie doprowadzone do końca.

Leżałem z obandażowanem gardłem i dano mi na pociechę „OliweraTwista”. Pierwsze zaraz zdanie doktora w przytułku położniczym na tematbraku obrączki ślubnej na ręku kobiety, wprawiło mnie w osłupienie. – Co toma znaczyć? – pytałem Mojżesza Filipowicza – Co ma tu obrączka do rzeczy?– To – odpowiedział mi, zająknąwszy się, – że kiedy się nie brało ślubu, toniema obrączki. – Przypomniałem sobie Gretchen. I los Oliwera Twistarozwijał się w mojej wyobraźni z obrączki, z tej obrączki, której nie było.Zakazany świat ludzkich stosunków sporadycznie wdzierał się w mojąświadomość, poprzez książki i wiele rzeczy, już słyszanych przypadkowo,najczęściej w ordynarnej i nieprzyzwoitej formie, teraz uogólniało się przezliteraturę i uszlachetniało, wznosząc się do jakiejś wyższej sfery.

W tym okresie rozpalała umysły niedawno wydana „Potęga ciemnoty”Tołstoja. Mówiono o niej znacząco, różnie ją sądząc. Pobiedonoscew uzyskałod Aleksandra III zakaz wystawienia sztuki w teatrach. Wiedziałem, żeMojżesz Filipowicz i Fanny Salomonówna, kiedy kładłem się spać, czytalidramat ten w sąsiednim pokoju: dochodził do mnie stłumiony szmer głosów. –A czy ja mógłbym przeczytać? – pytałem. – Nie, kochanie, masz jeszcze czas –odpowiedziano mi tak kategorycznie, że dłużej nie nalegałem. Zauważyłemjednak, że nowa cieniutka książka zjawiła się na znanej mi półce. Korzystającz nieobecności starszych, w ciągu kilku posiedzeń przeczytałem tołstojowskidramat, który nie wywarł na mnie tak głębokiego wrażenia, jak się tegowidocznie obawiali moi wychowawcy. Najtragiczniejsze miejsca, jakuduszenie dziecka i rozmowa o chrzęście kości, robiły na mnie wrażenie nierzeczywistości, lecz książkowej fantazji, teatralnego pomysłu, to jest właściwienie absorbowałem ich wcale.

Podczas wakacyj, znalazłem na starej szafie, pod samym sufitem, pośródstarych papierów, maleńką książeczkę, przywiezioną przez starszego brata zElizabetgradu, i otwarłszy ją, poczułem, że jest to coś niezwykłego itajemniczego. Było to sprawozdanie sądowe ze sprawy o zabójstwodziewczynki na tle seksualnem. Czytałem książkę, pełną medycznych iprawniczych szczegółów, zalękniony jakbym znajdował się nocą w lesie, gdziewpadam na półoświetlone księżycem widmowe drzewa i nie mogę znaleźćwyjścia. Ale bardzo szybko wrażenie to się rozwiało. W psychologji ludzkiej, a

Page 47: Trocki Lew - Moje życie.pdf

48

zwłaszcza dziecięcej, istnieją własne bufory, hamulce, klapy bezpieczeństwa iamortyzatory – wielki i dobrze skonstruowany system, ochraniający przed zbytgwałtownemi lub przedwczesnemi wstrząśnieniami.

Do teatru poszedłem po raz pierwszy, będąc we wstępnej klasie. To byłocoś niezwykłego i niemożliwego do odtworzenia. Posłano mnie na ukraińskiewidowisko w towarzystwie stróża szkolnego, Grzegorza Chołoda. Siedziałemblady, jak płótno, – tak Grzegorz opowiadał później Fanny Salomonównie –męczyła mnie radość, której nie mogłem ogarnąć. Podczas antraktów niewstawałem z miejsca, żeby, broń Boże, czegoś nie opuścić. Na zakończeniedawano wodewil: „Lokator z trombonem”. Napięcie, wywołane przez dramat,odprężyło się teraz w hucznym śmiechu. Kiwałem się na miejscu, odrzucającwtył głowę, i znów wpijałem się oczami w scenę. W domu odpowiadałem treść„Lokatora z trombonem”, dodając coraz to nowe szczegóły, aby wywołać takisam śmiech, jakim dopiero co wybuchałem w teatrze. Jednakżeprzekonywałem się z goryczą, że nie osiągam celu.

– Ale zdaje się, że „Nazar Stodoła” wcale ci się nie podobał? – spytałMojżesz Filipowicz. Odczułem te słowa, jak wewnętrzny wyrzut,przypomniałem sobie cierpienia Nazara i rzekłem: – Nie, to było całkiemnadzwyczajne.

Przed przejściem do trzeciej klasy mieszkałem przez krótki czas na letniskupod Odesą u wuja-inżyniera, gdzie byłem na przedstawieniu amatorskiem, wktórem służącego grał uczeń z naszej szkoły – Kruglakow. Był to piegowaty,bardzo chory na płuca chłopiec o mądrych oczach. Przywiązałem się całąduszą do niego i błagałem, aby dał razem ze mną jakieś przedstawienie.Wybraliśmy „Skąpego Rycerza” Puszkina. Mnie przypadła rola syna, aKruglakowowi ojca. Całkowicie poddałem się jego kierownictwu i całemidniami kułem puszkinowskie strofy. Cóż to było za rozkoszne wzruszenie! Alewkrótce wszystko runęło: rodzice zabronili Kruglakowowi urządzićprzedstawienia ze względu na jego zdrowie. Kiedy rozpoczęły się lekcje,przychodził do szkoły tylko przez kilka pierwszych tydodni. Czekałem naniego zawsze przed wyjściem, aby móc w powrotnej drodze prowadzić z nimliterackie rozmowy. Wkrótce jednak Kruglakow znikł zupełnie. Dowiedziałemsię że choruje, a po upływie kilku miesięcy nadeszła wiadomość, że umarł nasuchoty.

Czar teatru panował nade mną kilka lat. Później roznamiętniłem się doopery włoskiej, z której Odesa bardzo była dumna. W szóstej klasie zaczęłemnawet dawać płatną korepetycję poto tylko, aby mieć pieniądze na teatr. Wciągu kilku miesięcy byłem milcząco zakochany w sopranie koloraturowym,który nosił tajemnicze imię Giuseppiny Uget i, według mnie, zstąpił chwilowoz niebios na deski odeskiego teatru.

Nie wolno mi było czytać gazet, ale nie przestrzegano tego zbyt surowo.Stopniowo, z pewnemi ograniczeniami, zdobyłem sobie prawo czytywaniadzienników, głównie zaś feljetonów. Centrum zainteresowania prasy odeskiejstanowił teatr, przedewszystkiem zaś opera i ważniejsze ugrupowaniaspołeczne łączyły się bodaj na podstawie upodobań teatralnych. Tylko w tejdziedzinie wolno było prasie ujawniać coś nakształt temperamentu.

W owym czasie wysoko wzeszła gwiazda felietonisty Doroszewicza, którywkrótce został władcą dusz, chociaż pisał o drobiazgach, a nieraz ogłupstwach. Jednakże posiadał niewątpliwy talent i zuchwała forma jegonieszkodliwych w gruncie rzeczy feljetonów, była jakby prądem świeżego

Page 48: Trocki Lew - Moje życie.pdf

49

powietrza dla duszonej przez Zielonego Drugiego Odesy. Niecierpliwiechwytałem poranną gazetę, szukając Podpisu Doroszewicza. Zachwyt nad jegoartykułami dzielili wówczas umiarkowani liberalni ojcowie ze swemi dziećmi,które nie zdążyły jeszcze stać się nieumiarkowane.

Miłość słowa towarzyszyła mi od wczesnych lat, to słabnąc to wzrastając,zasadniczo jednak krzepnąc bez wątpienia. Literaci, dziennikarze, artyścipozostawali dla mnie najbardziej pociągającym światem, do którego dostępmają tylko wybrani.

W drugiej klasie wzięliśmy się do wydawania pisma. Wiele narad odbyłemna ten temat z Mojżeszem Filipowiczem, który wymyślił nawet tytuł:„Kropla”. Myśl była taka: druga klasa szkoly realnej świętego Pawła wnosiswą kroplę do oceanu literatury. Napisałem na ten temat wiersz, który odegrałrolę artykułu programowego. Były wiersze i opowiadania, przeważnie moje.Jeden z rysowników ozdobił okładkę skomplikowanym ornamentem. Ktośzaproponował, aby pokazać „Kroplę” Krzyżanowskiemu. Misji tej podjął sięJ., mieszkający u Krzyżanowskiego na stancji. Wypełnił świetnie swe zadanie:wstał z ławki, podszedł do katedry, zdecydowanym ruchem położył na niej„Kroplę”, ukłonił się grzecznie i pewnemi krokami wrócił na miejsce.Wszyscy zamarli. Krzyżanowskij popatrzał na okładkę, poruszał wąsami,brwiami i brodą i w milczeniu zaczął czytać. W klasie panowałanajzupełniejsza cisza, szeleściły tylko stronice „Kropli”. Potem Krzyżanowskijwstał z katedry i z dużem odczuciem przeczytał moją „Czystą kropelkę”. –Ładne? – spytał. – Ładne, – odpowiedział dość zgodny chór. – Ładne, jakładne, – rzekł Krzyżanowskij, – tylko autor nie zna zasad wierszowania. No,wiesz, co to jest daktyl? – zwrócił się do mnie, domyśliwszy się zprzejrzystego pseudonimu, kto jest autorem. – Nie, nie wiem, – przyznałemsię. – No, to ci opowiem. – I, zarzuciwszy na kilka lekcyj gramatykę i składnię,Krzyżanowskij tłumaczył drugoklasistom tajemnicę metrycznego wiersza. –Co się zaś tyczy pisma, – rzekł wkońcu, – niech to lepiej nie będzie pismo i niepotrzebny jest ten ocean literatury, niech to będzie poprostu zeszyt z waszemićwiczeniami. Chodziło o to, że pisma szkolne były zabronione. Sprawa jednakzostała załatwiona w zupełnie nieoczekiwany sposób. Spokojny bieg mej naukizostał niespodzianie przerwany: zostałem wydalony ze szkoły realnej św.Pawła.

Od lat dziecięcych miałem w życiu niemało zajść – mówiąc stylemprawniczym – na gruncie walki o znieważone prawo. Ten motyw decydowałnieraz o zbliżeniach i zrywaniach z kolegami. Zbyt wiele czasu zajęłobywyliczanie poszczególnych epizodów. W szkole jednak miały miejsce dwazdarzenia, zasługujące na wyróżnienie.

Najpoważniejsze zajście miało miejsce w drugiej klasie z Burnand’em,którego uważano za Francuza, chociaż był Szwajcarem. W szkole językniemiecki rywalizował do pewnego stopnia z rosyjskim. Z językiemfrancuskim zaś, przeciwnie, szło nietęgo. Większość uczniów po raz pierwszyzapoznawała się z francuskim w szkole, a dla Niemców-kolonistów był onszczególnie trudny. Burnand prowadził okrutną wojnę z Niemcami. Ulubionąjego ofiarą był Wakker, który istotnie, uczył się słabo. Tym razem jednakwielu, jeśli nie wszyscy, mieli wrażenie, że Burnand niesłusznie postawił

Page 49: Trocki Lew - Moje życie.pdf

50

Wakkerowi pałkę. Wogóle dnia tego Burnand szalał, połykając podwójną ilośćułatwiających trawienie cukierków.

– Urządzimy mu koncert – szeptali uczniowie do siebie, dając sobie znakioczami i poszturgując się łokciami. Byłem w ich liczbie nie na ostatniemmiejscu, a może nawet na pierwszem. Takie koncerty urządzano czasami idawniej, zwłaszcza na cześć nauczyciela rysunków, którego nie lubiliśmy zazłośliwą głupotę. Urządzić koncert – znaczyło to odprowadzić nauczyciela,kierującego się do wyjścia, zgodnem wyciem poprzez zaciśnięte wargi, aby niemożna było określić na oko, kto bierze udział w chórze. Raz czy dwauczciliśmy tak i Burnand’a, ale cichutko, z tłumikiem, bośmy się go bali. Tymjednak razem byliśmy bardziej zdecydowani. Zaledwie Francuz wziął dziennikpod pachę, kiedy z samego końca klasy rozległo się wycie, które dobiegłozgodną falą aż do ławki przy drzwiach. Ja ze swojej strony robiłem, comogłem. Burnand, który stawiał już nogę na progu, odwrócił się szybko iwbiegłszy na środek klasy, blado-zielony, stał twarzą w twarz z wrogami,miotając iskry z oczu, ale nie mówiąc ani słowa. Chłopcy przybrali zapulpitami jak najniewinniejsze miny, zwłaszcza w pierwszych rzędach, wdalszych szperali w tornistrach, jakby nic się nie stało. Postawszy jakieś półminuty, Burnand tak wściekle zwrócił się do wyjścia, ze poły jego frakarozwiały się, jak żagle. Tym razem Francuzowi towarzyszyło jednomyślnenatchnione wycie, które goniło go daleko na korytarzu.

Na początku następnej lekcji do klasy weszli Burnand, Schwannebach iwychowawca Meier, którego potocznie nazywano baranem dla wyłupiastychoczu, upartego czoła i głupoty. Schwannebach wygłosił coś w rodzajuwstępnej przemowy, starannie unikając podwodnych raf rosyjskich trybów iprzypadków. Burnand płonął pragnieniem zemsty. Meier przeglądałwyłupiastemi oczami twarze uczniów, wywołując największych łobuzów, idogadując: – Ty już na pewno byłeś przy tem. Jedni zaprzeczali, drudzymilczeli. W ten sposób zostawiono w klasie „bez obiadu” naogół jakichśdziesięciu – piętnastu chłopców, jednych na godzinę, innych na dwie.Pozostałym pozwolono wrócić do domu, ja znalazłem się w ich liczbie,chociaż Burnand, jak mi się zdawało, podczas wywoływania nazwisk, rzucił ina mnie badawcze spojrzenie. Nie zrobiłem nic, aby zostać zwolniony. Ale nieoskarżyłem się również. Wychodziłem z klasy raczej niechętnie, ponieważzdawało mi się, że weselej byłoby zostać ze wszystkimi.

Nazajutrz, kiedy szedłem do szkoły, prawie zapomniawszy o wczorajszejhistorji, przed bramą spotkał mnie kolega z grupy ukaranych wczoraj, –Słuchaj, – zwrócił się do mnie, – będzie źle z tobą, wczoraj Daniłow doniósł naciebie Meierowi, Meier wezwał Burnand’a, potem przyszedł dyrektor idopytywali się, czyś ty był prowodyrem.

Zamarło mi serce. A tu tymczasem wychowawca klasy, Piotr Pawłowicz,mówi: – Idź do dyrektora! – Fakt, że wychowawca czekał na mnie przedprogiem, i ton, w jakim zwrócił się do mnie, nie obiecywały nic dobrego.Dopytując się woźnych, którędy mam iść, wkroczyłem na ten nieznany mikorytarz, gdzie mieścił się gabinet dyrektora, i zatrzymałem się przeddrzwiami. Przechodząc obok, dyrektor spojrzał na mnie znacząco i pokiwałgłową. Stałem napół martwy. Dyrektor znów wyszedł z gabinetu i rzucił tylko:– Dobrze, dobrze. – Rozumiałem. że w gruncie rzeczy to wcale niedobrze. Pokilku minutach nauczyciele zaczęli się rozchodzić z sąsiedniego pokojunauczycielskiego, większość szła spiesznie do klas i nie zwracała na mnie

Page 50: Trocki Lew - Moje życie.pdf

51

uwagi. Krzyżanowski w odpowiedzi na mój ukłon zrobił chytry grymas,mający zapewne znaczyć: „wpadłeś w kabałę i żal mi cię, ale co zrobić”.Burnand zaś, po moim grzecznym ukłonie, podszedł tuż do mnie, pochyliłnade mną złą bródkę i, rozkładając ręce, rzekł: – Pierwszy uczeń klasy drugiej– to moralny potwór. – Postał chwilę, zionąc na mnie nieświeżym oddechem i,powtórzywszy: – potwór moralny – odwrócił się i odszedł. Po jakimś czasiezbliżył się również i Baran: – Toś ty taki ananas – rzekł z widocznemzadowoleniem, – my ci tu pokażemy. – I zaczęły się dla mnie długotrwałetortury. W mojej klasie, do której mnie nie dopuszczano, nie było lekcyj:odbywało się badanie. Burnand, dyrektor, Meier, inspektor Kaminskij tworzylinaczelną komisję śledczą w sprawie, tyczącej moralnego potwora.

Zaczęło się, jak się okazuje, od tego, że jeden z uczniów podczasodsiadywania kary, powiedział Meierowi: – Niesprawiedliwie nas tuzostawiono, a tego, który krzyczał, wypuszczono. B. innych buntował i samkrzyczał, a jego puszczono do domu, Karlson także wie o tem. – Nie może być,– odpowiedział Meier – B. to porządny chłopiec. – Ale Karlson, ten sam, któryprzedstawił mi Binnemana jako najmądrzejszego człowieka w Odesie,potwierdził te słowa, a za nim jeszcze inni. Wówczas Meier przywołałBurnand’a. Podjudzani i zachęcani zgóry, zarażając się wzajemnie przykładem,znaleźli się w klasie donosiciele, jakichś dziesięciu, czy dwunastu chłopców.

Zaczęto przypominać sobie wszystko: – W przeszłym roku B. powiedział toa to na przechadzce o dyrektorze. – B. temu a temu podpowiadał. – B. brałudział w koncercie dla Żmigrodzkiego. – Wakker, o którego wszystko poszło,przymilnie opowiadał: – Jak wiadomo, płakałem dlatego, że GustawSamojłowicz postawił mi pałkę, a B. podszedł do mnie, położył mi rękę naramieniu i powiedział: „Nie płacz, Wakker, napiszemy do kuratora taki list, żewypędzi Burnand’a”. – Do kogo list? – Do kuratora! – Nie może być! – A cośty powiedział? – Ja, naturalnie, nic nie powiedziałem. – Daniłow podchwycił:– tak, tak, B, proponował, żeby napisać list do kuratora okręgu szkolnego, alenie podpisywać nazwisk, żeby nie wydalono ze szkoły i tylko każdy miałnapisać w liście po jednej literze.–Ach, więc to tak, – pienił się Burnand –każdy po literze? – Badano wszystkich bez wyjątku. Część chłopców przeczyławszystkiemu, co było i czego nie było. Wśród nich Kostia R., który płakałgorzko, widząc, jak gubią jego najlepszego przyjaciela, pierwszego ucznia.Tych uparcie przeczących donosiciele kompromitowali, jako moich przyjaciół.W klasie panowała panika. Większość uczniów zacięła się i milczała. Daniłowgrał pierwsze skrzypce w klasie, co mu się nigdy nie zdarzało, ani pierwej, anipóźniej. Ja stałem na korytarzu koło gabinetu dyrektora, przy żółtejlakierowanej szafie, jak groźny zbrodniarz stanu. Tam też wzywano kolejnogłównych świadków na konferencję z oskarżonym. Skończyło się tem, żeodesłano mnie do domu.

– Idź i powiedz rodzicom, żeby przyszli do szkoły.– Moi rodzice są daleko stąd, na wsi.– To twoim wychowawcom.Jeszcze wczoraj byłem niezaprzeczenie primusem, znacznie lepszym od

drugiego ucznia. Meier nawet nie myślał mnie podejrzewać. A dzisiaj zostałemstrącony z piedestału i Daniłow, znany z lenistwa i zepsucia, pomiata mnąwobec całej klasy i władzy szkolnej. Co się stało? To, że zbyt energicznieująłem się za skrzywdzonym, który nie był mi bliski i którego osoba niebudziła we mnie sympatji? To, że za bardzo wierzyłem w solidarność klasy?

Page 51: Trocki Lew - Moje życie.pdf

52

Daleki byłem zresztą od uogólnień, idąc na Pokrowski zaułek. Z wykrzywionątwarzą, z zamierającem sercem, zachłystując się słowami i łzami,opowiadałem, jak to było. Moi wychowcy uspokajali mnie, jak mogli, chociażsami byli bardzo zaniepokojeni. Fanny Salomonówna chodziła do dyrektora,do inspektora Krzyżanowskiego, do Jurczenki, tłumaczyła, przekonywała,odwoływała się do własnego pedagogicznego doświadczenia. Wszystko todziało się bez mojej wiedzy. Siedziałem w moim kącie, zamknięty tornisterleżał na stole, a ja się zamartwiałem. Tak mijały dni. Jak to się skończy?Dyrektor orzekł: zostanie zwołana rada pedagogiczna celem rozpatrzeniasprawy w całej rozciągłości. To brzmiało groźnie. Posiedzenie odbyło się. Odecyzji poszedł dowiedzieć się Mojżesz Filipowicz. Czekałem na jego powrótze znacznie większem zdenerwowaniem, niż później na wyrok carskiego sądu.Rozległ się znany odgłos zatrzaśniętych drzwi wejściowych na dole, znajomekroki rozległy się na żelaznych schodkach, otworzyły się drzwi do jadalni ijednocześnie wyszła na spotkanie z sąsiedniego pokoju Fanny Salomonówna.Ja sam ledwo uniosłem zasłonę. – Wydalili – rzekł Mojżesz Filipowicz tonemwielkiego zmęczenia. – Wydalili? – powtórzyła, tracąc oddech, FannySalomonówna. – Wydalili – potwierdził jeszcze ciszej Mojżesz Filipowicz. Nieodezwałem się ani słowem. Powiodłem oczami od Mojżesza Filipowicza doFanny Salomonówny i wróciłem za moją firankę. Fanny Salomonówna, bawiącw Janówce latem, podczas wakacyj, opowiadała o mnie. – Kiedy zabrzmiało tosłowo, cały zzieleniał, tak, że zlękłam się o niego. – Nie płakałem, leczdręczyłem się.

Na radzie pedagogicznej walczono o wybór jednego z trzech rodzajówwydalenia: bez prawa wstąpienia do jakiegokolwiek zakładu naukowego, bezprawa wstąpienia do szkoły realnej św. Pawła i wreszcie z prawem powrotu doniej. Zatrzymano się na ostatniej, najłagodniejszej formie. Wzdrygalem się namyśl o tem, jak przyjmą tę historję ojciec i matka. Moi wychowawcy zrobiliwszystko, co było można, aby przygotować i osłabić cios. FannySalomonówna napisała do starszej siostry obszerny list z instrukcją na tematuświadomienia rodziców. Do końca roku szkolnego pozostawałem w Odesie iprzyjechałem na wakacje, jak zawsze. Podczas długich wieczorów, kiedyojciec i matka już spali, opowiadałem siostrze i starszemu bratu, jak to było,naśladując nauczycieli i uczniów. Brat i siostra mieli jeszcze świeżo w pamięcilata własnej nauki. Jednocześnie zaś patrzyli na mnie, jak starsi. To kiwaligłowami, to śmieli się z mego opowiadania. Od śmiechu siostra przeszła do łezi długo płakała, oparłszy o stół głowę. Postanowiono, że wyjadę na tydzień,czy dwa do kogokolwiek w odwiedziny, a podczas mojej nieobecności siostraopowie wszystko ojcu. Sama drżała na myśl o tej misji. Po niepowodzeniu zksztatceniem starszego brata, ambicja ojca skupiła się na mnie. Pierwsze lataobiecywały najzupełniejsze powodzenie, a tu nagle wszystko poszło naopak...

Wróciwszy po tygodniu z odwiedzin z mym przyjacielem Griszą, wnukiemtego Mojżesza Charitonowicza, którego prawa ręka „zdolna była do dawaniakoncertów”, zrozumiałem odrazu, że rodzice wszystko już wiedzą. Matkauprzejmie powitała Griszę, ale miała taką minę, jakby mnie wcale nie widziała.Ojciec, przeciwnie, zachowywał się tak, jakgdyby nic nie zaszło. Dopiero wparę dni później, wróciwszy w upalny dzień z pola i odpoczywając w chłodnejsieni, nagle spytał mnie przy matce: – Opowiedz-no mi, jakeś to wygwizdywałtwego dyrektora? Czy tak: dwa palce w usta? – pokazał sam i roześmiał sięnagle. Matka ze zdziwieniem patrzała to na ojca, to na mnie. Na twarzy jej

Page 52: Trocki Lew - Moje życie.pdf

53

uśmiech walczył z oburzeniem: czy można tak lekko traktować tak strasznerzeczy? Ale ojciec dalej się dopytywał: – Pokaż, jakeś ty gwizdał? – I śmiał sięcoraz weselej. Chociaż był poważnie zmartwiony, widać było, że mimowszystko, podobała mu się myśl, że jego latorośli nie zważając na stopieńpierwszego ucznia, odważyła się gwizdać na wysoką władzę. Napróżnozapewniałem go, że gwizdania nie było, tylko spokojne, całkiem nieobraźliwewycie. Ojciec upierał się przy gwizdaniu. Skończyło się tem, że matka sięrozpłakała.

Latem prawie nie przygotowywałem się do egzaminów. To, co się stało,zabiło we mnie narazie chęć do nauki. Spędziłem niespokojne lato, zustawicznemi wybuchami kłótni i wróciłem do Odesy na dwa tygodnie przedegzaminami, ale i tutaj uczyłem się niechętnie. Najstaranniejprzygotowywałem się bodaj-że z francuskiego. Ale na egzaminie Burnandograniczył się do kilku pobieżnych pytań. Inni pytali jeszcze mniej. Przyjętomnie do trzeciej klasy. Spotkałem tam większość tych samych uczniów, którzyzdradzali mnie, lub bronili, lub też trzymali się nauboczu. Te okolicznościdługo stanowiły o moich osobistych stosunkach z kolegami. Z wieloma nierozmawiałem i nie witałem się, zato zżyłem się bardziej z tymi, którzy wtrudnych chwilach stali po mojej stronie.

Takie było moje pierwsze w swoim rodzaju polityczne doświadczenie.Grupy, które utworzyły się w czasie tego epizodu: oszczercy i zazdrośnicy najednym biegunie, szczerzy i odważni chłopcy na drugim i neutralna, chwiejna,niestała masa po środku – te trzy ugrupowania wcale nie znikły całkowicie wciągu następnych lat. W późniejszem życiu spotykałem je nieraz wnajrozmaitszych warunkach.

Jeszcze nie sprzątnięto całego śniegu z ulic, – ale już było ciepło. Dachy,drzewa i wróble tchnęły już wiosną. Uczeń klasy czwartej wracał ze szkoły,trzymając, wbrew przepisom, jeden rzemień tornistra w ręku, dlatego żeoderwał się haczyk. Długi płaszcz wydawał się niepotrzebny, zbyteczny,ciężki, wywoływał rozchodzące się po calem ciele poty. Razem z potamiprzychodziło osłabienie. Chłopiec inaczej patrzał na wszystko dokoła, aprzedewszystkiem na siebie. Wiosenne słońce mówiło, że jest coś bezporównania potężniejszego, niż szkoła, inspektor i nieprzepisowo wiszący naplecach tornister, niż nauka, szachy, obiady, nawet czytanie i teatr, niż całewogóle powszednie życie. I tęsknota do tego niezbadanego, władczego,wznoszącego się ponad poszczególnego człowieka opanowała istotę chłopcado samego szpiku kości i wywołała słodki ból wyczerpania.

Wrócił do domu z szumem w głowie, z chorobliwą muzyką w skroniach,rzucił tornister na stół, położył się na łóżku i, nie zdając sobie z tego sprawy,zaczął płakać w poduszkę. Aby móc usprawiedliwić swe łzy, zacząłprzypominać sobie smutne sceny z książek i własnego życia, jakby dorzucającświeże paliwo do ognia i płakał, płakał łzami wiosennej tęsknoty. Zacząłwówczas 14-ty rok życia.

Od dzieciństwa chłopiec cierpiał na chorobę, którą lekarze w oficjalnychświadectwach nazywali chronicznym katarem przewodu pokarmowego i któramocno wplatała się w cale jego życie. Często musiał połykać lekarstwa iprzestrzegać diety. Wstrząsy nerwowe prawie zawsze odbijały się na kiszkach.

Page 53: Trocki Lew - Moje życie.pdf

54

W czwartej klasie choroba tak się zaostrzyła, że paraliżowała naukę. Poprzewlekłem, choć niedającem rezultatów leczeniu, lekarze orzekli, że choregonależy wysłać na wieś.

Wyrok lekarzy przyjąłem w danej chwili raczej z zadowoleniem, niż zprzykrością. Jednakże trzeba było jeszcze uzyskać zgodę rodziców. Trzebabyło sprowadzić na wieś korepetytora, aby nie stracić roku szkolnego. Tooznaczało dodatkowe wydatki, a w Janówce nie lubiono dodatkowychwydatków. Jednak przy pomocy Mojżesza Filipowicza sprawę ostatecznieułożono. Korepetytora znaleziono w osobie byłego studenta G., malutkiegoczłowieka, o wspaniałej czuprynie, porządnie posiwiałej na skroniach. Był toodrobinę próżny, odrobinę fantasta, rozmowny i bez charakteru człowiek zkategorji pechowców z półuniwersyteckiem wykształceniem. Pisywał wiersze inawet dwa z nich wydrukowano w odeskiem piśmie. Oba numery gazety miałzawsze przy sobie i chętnie je pokazywał. Stosunek jego do mnie byłporywczy, o stałej tendencji na gorsze. Początkowo G. usiłował nawiązać zemną bardziej familjarne stosunki, podkreślając przy lada okazji, że chce byćmoim przyjacielem. W tym celu pokazywał mi fotogratję niejakiej Klaudji imówił o swych skomplikowanych z nią stosunkach. Potem niespodzianie cofałsię i żądał ode mnie szacunku ucznia dla nauczyciela. Ten cały nonsensskończył się źle: gwałtowną kłótnią i całkowitem zerwaniem. Ale i epizod zkorepetytorem nie minął bez śladu. W każdym bądź razie, człowiek osiwiejących skroniach powierzał mi tajemnicę swego stosunku z kobietą, którana fotofrafji wyglądała bardzo ponętnie. Poczułem się doroślejszy.

W wyższych klasach wykład literatury przeszedł z rąk Krzyżanowskiego dorąk Hamowa. Był to młody jeszcze, pulchny, bardzo krótkowzroczny ichorowity blondyn bez cienia ognia i miłości dla swego przedmiotu. Ponurowlekliśmy się za nim od rozdziału do rozdziału. W dodatku Hamow byłrównież niesumienny i przewlekał do ostateczneści przeglądanie naszychpiśmiennych wypracowali. W piątej klasie należało wykonać w ciągu rokucztery domowe prace. Odczuwałem do nich wzrastające zamiłowanie.Czytywałem nie tylko te źródła, które wskazywał wykładowca, ale i całyszereg innych książek, notowałem fakty i cytaty, przerabiałem i przyswajałemsobie zdania, które mi się podobały, wogóle pracowałem z zapałem, niezawszezatrzymując się na granicy niewinnego plagjatu. Było jeszcze kilku uczniów,którzy nie odnosili się do wypracowali, jak do przykrego jarzma. Niespokojni,jedni z lękiem, inni z nadzieją – oczekiwali piątoklasiści na ocenę swych prac.Ale ocena nie nadchodziła. To samo powtórzyło się i w drugim kwartale. Wtrzecim złożyłem wypracowanie, obejmujące cały zeszyt. Minął jeden tydzień,drugi, trzeci – o naszych pracach po dawnemu ani słychu. Ostrożnieprzypomnieliśmy Hamowowi. Odpowiedział wymijającym frazesem. Nanastępnej lekcji Jabłonowskij, również jeden z rywalizujących autorów, spytałwprost Hamowa: czem się tłumaczy fakt, że nie możemy się dowiedzieć olosie naszych piśmiennych wypracowań i co się właściwie z niemi dzieje?Hamow przerwał mu ostro. Jabłonowskij nie dał za wygraną. Zmarszczywszy itak już zrośnięte brwi, zaczął nerwowo szarpać górną deskę pulpitu i,podniósłszy głos, powtórzył, że tak nie można pracować. – Proponuję,żebyście zamilkli i usiedli, – odpowiedział Hamow. Jabłonowskij jednakże niesiadł i nie milknął. – Proszę wyjść z klasy! – krzyczał na niego Hamow. Mojestosunki z Jabłonowskim były oddawna złe. Historja z Burnand’em w drugiejklasie nauczyła mnie ostrożności. W tej chwili jednak uważałem, że nie wolno

Page 54: Trocki Lew - Moje życie.pdf

55

milczeć: – Antoni Michajłowiczu, – oświadczyłem, – Jabłonowskij masłuszność, my wszyscy popieramy go... – Tak jest... – rozległy się głosy.Hamow narazie zmieszał się, potem zaś rozwścieklił. – Co to ma znaczyć? –krzyknął nieswoim głosem – sam wiem, kiedy i co mam robić... Nie będzieciemnie uczyć. Zakłócacie porządek... – Uderzyliśmy go w czułe miejsce.

– Chcemy zobaczyć nasze wypracowania i nic więcej – odezwał się trzecigłos. Hamow stracił panowanie nad sobą: – Jabłonowskij, proszę wyjść zklasy. – Jabłonowski nie ruszył ię z miejsca. – Ależ wyjdź, wyjdź, co ci tam, –szeptano mu z różnych stron. Wzruszając ramionami, przewracając oczami istukając obcasami, Jabłonowski wyszedł z klasy, trzasnąwszy z całej siłydrzwiami. Na początku następnej lekcji do klasy wsunął się cicho nagumowych podeszwach Kaminskij. To nie zapowiadało nic dobrego.Zapanowała cisza. Falsetem, ochrypłym, jakby z przepicia, dyrektorwypowiedział krótką ale bardzo surową naganę, grożąc wydaleniem ze szkoły ioznajmił karę: Jabłonowskij miał pójść na dwadzieścia cztery godziny dokarceru z trójką ze sprawowania, ja – do karceru na dwadzieścia czterygodziny, trzeci zaś z protestujących – na dwanaście godzin. Tak wyglądałodrugie moje potknięcie się na drodze wiedzy. Znaczniejszych następstw tymrazem sprawa nie miała. Hamow jednakże nie zwrócił nam naszychwypracowań. Machnęliśmy na nie ręką.

W tym samym roku zmarł car. Wypadek ten wydawał się czemśolbrzymiem, nawet nieprawdopodobnem, ale dalekiem, jakby trzęsienie ziemiw obcym kraju. Współczucia dla chorego cara, sympatji dla niego i żalu zpowodu jego śmierci nie czułem ani ja, ani nikt z otaczających mnie. Kiedynazajutrz przyszedłem do szkoły, panowało tam coś w rodzaju bezpodstawnejpaniki. – Car umarł, – mówili uczniowie do siebie i nie wiedzieli, co więcejdodać, nie znajdowali słów na wyrażenie swego uczucia, bo nie wiedzieli, naczem ono właściwie polega. Wiedzieli zato, że nie będzie lekcy j, i pocichutkucieszyli się w głębi duszy, zwłaszcza ci, którzy nie odrobili zadań, albo bali sięwyrwania do tablicy. Wszystkich nadchodzących woźny kierował do auli,gdzie przygotowywano się do żałobnego nabożeństwa. Pop w złotychokularach wyrzekł kilka okolicznościowych słów: dzieci smucą się, kiedyumiera ojciec, o ileż więc większy jest smutek, gdy umiera ojciec całegonarodu. Smutku jednakże nie było. Nabożeństwo wlokło się długo. Byłomęczące i nudne. Kazano wszystkim przyszyć krepę żałobną na lewymrękawie i przykryć nią znak na czapce. Poza tem wszystko poszło po staremu.

W piątej klasie uczniowie zaczęli już wymieniać poglądy na tematwyższego zakładu naukowego, i wyboru dalszej drogi życiowej. Wielemówiono o egzaminach konkursowych, o tem, jak ścinają petersburscyprofesorowie, jakie dają zawikłane zadania i jacy bywają w Petersburguspecjaliści od naciągania zdających. Wśród starszych znajdowali się tacy,którzy rok rocznie jeździli do Petersburga, ścinali się, znów sięprzygotowywali i znów odbywali tę samą drogę. Na myśl o owych przyszłychudrękach wielu z nas zamierały serca na dwa lata zgóry.

Szósta klasa minęła bez żadnych wydarzeń. Wszyscy pragnęlijaknajszybciej skończyć z jarzmem szkoły. Egzaminy końcowe miałyuroczysty charakter: odbywały się w auli, z udziałem profesorów uniwersytetu,przydzielonych przez okręg szkolny. Dyrektor za każdym razem uroczyścieotwierał nadesłaną przez kuratora kopertę, zawierającą temat egzaminupiśmiennego. Po ogłoszeniu tematu rozlegało się ogólne westchnienie trwogi,

Page 55: Trocki Lew - Moje życie.pdf

56

jakgdyby wszystkich naraz pogrążono w zimną wodę. Wskutekzdenerwowania zdawało się, że praca jest całkowicie ponad siły. Późniejjednakże okazywało się, że nie jest tak strasznie. Pod koniec oznaczonychdwuch godzin nauczyciele pomagali nam oszukiwać czujność okręgu.Ukończywszy pracę, nie oddawałem jej, lecz – za milczącą zgodą inspektoraKrzyżanowskiego, – pozostawałem w sali i nawiązywałem ożywionąkorespondencję z tymi, których sytuacja przedstawiała się niepomyślnie.

Siódmą klasę uważano za dopełniającą, nie było jej przy szkole św. Pawła,– trzeba się więc było przenieść do innej szkoły. W międzyczasie zaśzostaliśmy wolnymi obywatelami. W tym celu każdy z nas robił sobie cywilnygarnitur. Już w dniu otrzymania dyplomów zasiedliśmy wieczorem wielkągrupą w letnim ogrodzie, gdzie na estradzie śpiewały śpiewaczki i dokąduczniom wstęp był surowo wzbroniony. Wszyscy nosili krawaty, na stole stałydwie butelki piwa, w zębach tkwiły papierosy. W głębi duszy byliśmyprzerażeni naszą śmiałością. Nie zdołaliśmy jeszcze odkorkować pierwszejbutelki, kiedy zjawił się przy naszym stole wychowawca klasowy Wilhelm,zwany kozą, dzięki beczącemu głosowi. Zrobiliśmy instynktowny ruch dowstania i wszystkim zlekka zabiły serca. Ale przebieg sprawy był pomyślny. –Już tu jesteście? – rzekł Wilhelm z odcieniem ubolewania i miłościwie uścisnąłnam ręce. Najstarszy z pośród nas, K., z pierścionkiem na małym palcu,bezczelnie zaproponował wychowawcy, żeby napił się z nami piwa. Tego byłojuż nadto. Wilhelm odmówił z godnością i, pożegnawszy się spiesznie, ruszyłna poszukiwanie uczniów, którzy przekroczyli zakazany próg parku. Zezdwojonem poczuciem swej wagi zabraliśmy się do piwa.

Siedem lat, które przebyłem w szkole realnej, począwszy od wstępnej klasy,nie były pozbawione radości. Mniej jednak były one widoczne, niż smutki.Naogół, wspomnienia ze szkoły zostały zabarwione jeśli nie czarno, to wkażdym razie szaro. Ponad wszystkiemi epizodami szkolnego życia, czy togorzkiemi, czy radosnemi, górował régime bezduszności i urzędniczejformalistyki. Trudno mi wymienić choćby jednego nauczyciela, któregomógłbym wspominać ze szczerą miłością. A jednak nasza szkoła nie należałado najgorszych. Mimo wszystko czegoś mnie nauczyła: dała mi elementarnewiadomości, przyzwyczaiła do systematycznej pracy i zewnętrznej dyscypliny.Wszystko to przydało mi się w późniejszem życiu. Jednakże właśnie szkoła,wbrew swemu wyraźnemu przeznaczeniu, posiała we mnie ziarna wrogości dlaistniejącego stanu rzeczy. W każdym razie, ziarna te nie padły na kamienistąglebę.

Page 56: Trocki Lew - Moje życie.pdf

57

ROZDZIAŁ V

WIEŚ I MIASTO

Na wsi przeżyłem, nigdzie nie wyjeżdżając, pierwsze dziewięć lat megożycia. W ciągu następnych siedmiu lat corocznie przyjeżdżałem na wieś nalato, czasami na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Prawie do 18-tego rokużycia byłem mocno związany z Janówką i z tem, co ją otaczało. W ciągupierwszych lat dzieciństwa wpływ wsi był przemożny. W następnym okresiewalczył już z wpływem miasta i na całej linji ustępował mu.

Wieś zapoznała mnie z gospodarstwem rolnem, młynem, amerykańskąwiązałką snopów. Wieś zbliżyła mnie z chłopami miejscowymi iprzyjeżdżającymi do młyna i odleglejszymi, przychodzącymi z kosą i sakwą naramieniu, z ukraińskich gubernij, na zarobek. Potem wiele szczegółów życiawiejskiego uległo jakby zapomnieniu, zatarło się w pamięci, ale przy każdymprzełomie życiowym wypływało to to, to owo na powierzchnię i pomagało wwielu wypadkach.

Wieś pokazała mi w naturze typy szlacheckiego zubożenia ikapitalistycznego bogacenia się. Ukazała mi wiele stron ludzkich stosunków wich istotnej postaci i, dzięki temu, pozwoliła mi żywiej odczuć inny typkultury, miejskiej, wyższej, lecz bogatszej w przeciwieństwa.

Już pierwsze wakacje doprowadziły jakby do konfrontacji w mejświadomości miasta i wsi. Jechałem do domu z niesłychaną niecierpliwością.Serce skakało mi z radości. Pragnąłem znów wszystkich zobaczyć i pokazaćsię wszystkim. W Nowym Bugu spotkał mnie ojciec. Pokazałem mu mojepiątki i wyjaśniłem, że jestem teraz w pierwszej klasie i że koniecznie muszęmieć galowy mundur. Jechaliśmy nocą wozem, powoził młody karbowy. Nastepie, zwłaszcza w jarach, czuło się wilgotny chłodek, to też owinięto mniewielką burką. Upojony zmianą otoczenia, jazdą, wspomnieniami, wrażeniami,opowiadałem niezmordowanie: o szkole, o łaźni, o mym przyjacielu Kosti R.,o teatrze. Nie milkłem ani na chwilę, streściłem najpierw „Nazara Stodołę”,potem „Lokatora z trombonem”. Ojciec słuchał, chwilami drzemał, otrząsał sięze snu i śmiał się z zadowoleniem. Młody karbowy kręcił od czasu do czasugłową i oglądał się na gospodarza: to dopiero opowiadanie. Nad ranemzasnęłem i obudziłem się w Janówce. Dom wydał mi się strasznie mały,wiejski pszenny chleb – szary, a cały wiejski tryb życia – i swój i obcyzarazem. Opowiadałem matce i siostrze o teatrze, ale już nie z takiemuniesieniem, jak ojcu. W warsztacie nie poznałem prawie Wicia i Dawida, takbardzo urośli i zmężnieli. Ale i ja wydałem im się inny. Odrazu zaczęlizwracać się do mnie na „wy”. Zaprotestowałem.

– Na, a jak? – odpowiedział smagły, chudy i cichy Dawid. – Teraz jesteścieuczony.

Iwan Wasiljewicz był już żonaty. Kuchnię czeladną obok warsztatu oddanomu na mieszkanie, a kuchnię urządzoło w nowej lepiance za warsztatem.

Jednakże nie o to chodziło. Między mną a tem, z czem związane było moje

Page 57: Trocki Lew - Moje życie.pdf

58

dzieciństwo, wzniósł się mur czegoś nowego. Wszystko było tem samem iinnem. Rzeczy i ludzie byli jakby ich ktoś zmienił. Naturalnie, przez rok to iowo zmieniło się istotnie. Znacznie jednak bardziej zmieniły się moje oczy. Odowego pierwszego przyjazdu między mną i rodziną zaczęło ujawniać się coś wrodzaju obcości, najpierw przejawiającej się w drobiazgach, z biegiem zaś lat –poważniejącej i pogłębiającej się.

Dwoistość wpływów, pochodzących z miasta i ze wsi, byłacharakterystyczna dla całego okresu mej nauki. W mieście czułem się bezporównania bardziej zrównoważony w stosunkach z ludźmi i pozaposzczególnemi, choć burzliwemi konfliktami, jak z Francuzem lub filologiem,w szkole dosyć równo szedłem w cuglach rodzinnej i szkolnej dyscypliny.Przyczyniał się do tego nie tylko tryb życia w rodzinie Szpencera, gdziepanowały rozumne wymagania i stosunkowo wysoki poziom osobistychstosunków, ale wogóle układ miejskiego życia. Coprawda, sprzeczności tegożycia nie były w żadnym razie mniejsze, niż na wsi, przeciwnie, większe, ale wmieście były one bardziej przysłonięte, uporządkowane i uregulowane. Ludzieróżnych klas stykali się ze sobą tylko w sferze interesów, poczem zaś znikalidla siebie. Na wsi natomiast wszyscy byli sobie wzajem na widoku.Niewolnicza zależność jednego człowieka od drugiego sterczała tu nazewnątrz, jak sprężyna ze starej kanapy. Na wsi ujawniałem daleko większąnierówność charakteru i kłótliwość. Nawet z Fanny Salomonówną, kiedybawiła u nas na wsi i ostrożnie występowała po stronie matki albo siostry,nieraz się kłóciłem, a czasami bywałem dla niej zuchwały, chociaż w mieściełączyły nas nie tylko dobre, ale tkliwe stosunki. Sprzeczki wybuchały czasem ogłupstwa. Często jednakże miewały i poważniejsze tło.

Noszę świeżo wypraną płócienną bluzę, skórzany pas z miedzianą klamrą,na białej czapce żółty znak, błyskający w słońcu – słowem wyglądamwspaniale. To trzeba wszystkim pokazać. Jadę z ojcem w pole, w czasienajgorętszej pracy przy sprzątaniu ozimej pszenicy. Starszy kosiarz, Archip,ponury i dobry zarazem, idzie pierwszy wzgórzem, za nim 2 kosiarzy i 12kobiet, wiążących snopy. 12 kos tnie oziminę i rozpalone powietrze. Archipnosi portki na jeden rogowy guzik. Kobiety są w podartych spódnicach, albotylko w zgrzebnych koszulach. Zdaleka dźwięk kos wydaje się dźwiękiemupału.

– Ano, daj i mnie, – mówi ojciec, – poprobóję jaka jest ozima słoma...Bierze od Archipa kosę i staje na jego miejscu. Patrzę na to ze wzruszeniem.Ojciec czyni proste, zwykłe ruchy, jakgdyby wcale nie pracował, tylko zabierałsię dopiero do roboty, i kroki stawia lekkie, próbne, jakby szukał miejsca,gdzieby mógł nabrać rozmachu. Kosa porusza się w jego rękach zwyczajnie,wcale nie zuchowato, nawet jakby niebardzo pewnie, jednakże kosi bardzonisko, bardzo równo, – tnie i naodlew kładzie zboże równa wstęgą po lewejręce. Archip spogląda jednem okiem i bez słów widać, że chwali. Pozostalipatrzą rozmaicie. Jedni niby z uznaniem: widać, że gospodarz nie ułomek. Innizaś chłodno: dobrze mu kosie swoje i to tylko na pokaz. Być może, że nieuzmysławiam sobie tego wszystkiego zupełnie wyraźnie, ale mocno odczuwamskomplikowany mechanizm stosunków. Po odejściu ojca na inne pole, usiłujęsam władać kosą.

– Na piętkę, na piętkę zabierajcie słomę, czubek niech będzie swobodny, nietrzeba naciskać.

Jednakże ze wzruszenia nie wyobrażam sobie nawet, gdzie jest właściwie

Page 58: Trocki Lew - Moje życie.pdf

59

owa piętka, czubek zaś za trzecim razem chowa się w ziemię.– Ehe, tak to i kosę spotka prędki koniec, – mówi Archip, – pouczcie się u

ojca.Czuję na sobie drwiące oczy smagłej i zakurzonej żniwiarki i śpieszę, aby

wydostać się z szeregu, razem z mym znakiem na czapce, z pod której spływapot.

– Idź lepiej do mamusi po pierniczek, – słyszę za plecami kpiący głosMutuzka. Znam tego czarnego, jak but, kosiarza: kolonista, pracuje w Janówcetrzeci rok, zręczny, zuchwały w języku, w zeszłym roku mówił czasem ogospodarzach, naumyślnie przy mnie, złe ale trafne słowa. Mutozok podoba misię, bo jest zręczny i śmiały, jednocześnie zaś wywołuje we mnie bezsilnąnienawiść swemi bezczelnemi drwinami. Chciałbym powiedzieć coś takiego,coby przekonało Mutuzka do mnie, albo przeciwnie – przerwać murozkazująco, ale nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa.

Wróciwszy z pola, spostrzegam przed progiem naszego domu bosą kobietę.Siedzi opodal kamienia, oparłszy się o ścianę, nie ma odwagi siąść nakamieniu, – to matka półgłupiego Ignatki. Szła siedem wiorst, żeby odebraćrubla, ale w domu niema nikogo i nikt nie może dać jej tego rubla. Czekaćbędzie do wieczora. Jakoś dziwnie ściska mi się serce, gdy patrzę na tę postać,uosobienie nędzy i pokory.

Po upływie roku stosunki się nie poprawiły, przeciwnie. Wracając zkrokieta, spotkałem na podwórzu ojca, który przed chwilą wrócił z pola,zmęczony i zirytowany, cały pokryty kurzem, za nim przestępował z nogi nanogę bosy, z czarnemi piętami, piegowaty chłopina. – Wypuście, na miłośćboską krowę, – prosił i przysięgał, że nie puści jej więcej w zboże. Ojciecodpowiadał: – Twoja krowa zeżre za dziesięć groszy, a szkody zrobi zadziesięć rubli. Chłopina powtarzał swoje, a w błaganiu jego dźwięczałanienawiść. Scena ta wywarła na mnie wstrząsające wrażenie, targnęławszystkiemi fibrami duszy. Nastrój krokietowy, wyniesony z placyku wśródgrusz, gdzie zwycięsko pobiłem me siostry, odrazu zastąpiła gwałtownarozpacz. Przemknąłem się obok ojca, przedostałem do sypialni, upadłem nałóżko i płakałem zapamiętale, mimo matrykuły ucznia klasy drugiej. Ojciecwszedł przez sień do jadalni, chłop przywlókł się za nim, aż na próg. Rozlegałysię głosy. Potem chłop odszedł. Matka wróciła ze młyna, odróżniłem jej głos,słyszałem, jak zaczęto nakrywać do stołu, jak matka wołała mnie... Nieodpowiadałem i płakałem dalej. Wkońcu łzy nabrały błogiego posmaku. Drzwisię otworzyły i matka nachyliła się nade mną:

– Czego płaczesz, Liowoczka? – Nie odpowiadałem. Matka poszeptała zojcem.

– O tego chłopa? Zwróciło mu się krowę i nie ściągnęło kary.– Wcale nie o to, – odpowiedziałem z pod poduszki, wstydząc się boleśnie

przyczyny mych łez.– I nie ściągnęliśmy z niego kary, – w dalszym ciągu upewniała matka.To ojciec odgadł powód mego zmarwienia i powiedział matce. Ojciec umiał

mimochodem, jednem bystrem spojrzeniem, wiele zauważyć.Pewnego razu, przyjechał pod nieobecność gospodarza strażnik ziemski,

ordynarny, chciwy, zuchwały człowiek i zażądał paszportów od robotników.Znalazł dwa przedawnione. Natychmiast ściągnął z pola ich posiadaczy,oświadczył, że są aresztowani i zostaną odesłani etapem do domu. Jednym zaresztowanych był starzec z głębokiemi brózdami na brunatnej szyi, drugim –

Page 59: Trocki Lew - Moje życie.pdf

60

młody chłopiec, siostrzeniec owego staruszka. W sieni obaj padli na kolana naubitą podłogę, najpiew stary, za nim młody, pochylali głowy do ziemi ipowtarzali. – Wyświadczcie nam takie zmiłowanie boskie, nie gubcie nas. Tęgii spocony strażnik, bawiąc się szablą i popijając przyniesione dla niego zpiwnicy zimne mleko, odpowiadał: – Zmiłowanie mam tylko w święta, a dziśdzień powszedni. Siedziałem, jak na rozpalonych węglach i wyrzekłemurywanym głosem jakieś słowa protestu. – To, mój młody panie, was się nie-tyczy – ryknął surowo strażnik, a starsza siostra dała mi trwożny znak palcem.Strażnik zabrał obu robotników ze sobą.

Podczas wakacyj pracowałem jako rachunkowy, to jest na zmianę zestarszym bratem i siostrą, zapisywałem do księgi najętych robotników, warunkinajmu i poszczególne wypłaty w naturze i pieniądzach. Podczas rozrachunkówz robotnikami nieraz pomagałem ojcu i przy tej sposobności wybuchałymiędzy nami krótkie, hamowane obecnością robotników, starcia. Oszustw przyrozrachunkach nie było nigdy, ale warunki umowy komentowano zawszesurowo. Robotnicy, starsi zwłaszcza, zdawali sobie sprawę, że chłopiec idzieim na rękę i to właśnie drażniło ojca.

Po ostrych starciach, wychodziłem z domu z książką i czasem nawet niewracałem na obiad. Pewnego razu po takiej kłótni zaskoczyła mnie w poluburza: pioruny biły bez przerwy, stepowy deszcz aż zachłystywał sięnadmiarem wody, zdawało się, że błyskawice szukają mnie to z jednej, to zdrugiej strony. Przechadzałem się tam i zpowrotem, cały mokry, wchlupocących bucikach i czapce, podobnej do wylotu rynny. Kiedy wróciłemdo domu, wszyscy zukosa patrzyli na mnie i nie wyrzekli słowa. Siostraprzyniosła mi ubranie na zmianę i coś do jedzenia.

Po wakacjach wracałem zwykle do Odesy z ojcem. Przy przesiadaniu sięnie braliśmy tragarza, tylko sami nieśliśmy nasze rzeczy. Ojciec brał cięższepakunki, ja zaś widziałem po jego plecach i wyciągniętych rękach, że muciężko nieść. Żal mi go było i starałem się nieść sam, co tylko mogłem. Jeżelijednak mieliśmy ze sobą drewnianą skrzynkę z wiejskiemi upominkami dlaodeskich krewnych, to braliśmy tragarza. Ojciec płacił skąpo, tragarz byłniezadowolony i ze złością kręcił głową. Zawsze boleśnie to przeżywałem.Kiedy jeździłem sam i musiałem uciekać się do tragarzy, wydawałem zawszewłasne kieszonkowe pieniądze, obawiając się, że płacę za mało i niespokojniezaglądałem tragarzowi w oczy. Była to reakcja na sknerstwo w domurodzinnym, i to pozostało mi na całe życie.

I na wsi i w mieście żyłem w drobno-mieszczańskiem środowisku, gdziegłówne wysiłki czyniono przedewszystkiem dla zdobywania pieniędzy. Podtym względem odsunęłem się i od wsi mego wczesnego dzieciństwa i odmiasta moich lat szkolnych. Instynkty gromadzenia, drobno-mieszczański trybżycia i jego horyzont – odskoczyłem od tego wszystkiego gwałtownymskokiem i to na całe życie.

W dziedzinie religji i nacjonalizmu, miasto i wieś nie przeczyły sobiewzajemnie, przeciwnie nawet, pod wieloma względami dopełniały się raczej.Mój dom rodzinny nie był religijny. Początkowo pozory religijności istniałysiłą inercji: w wielkie święta rodzice jeździli do kolonji do synagogi, matka nieszyła w sobotę, w każdym razie nie szyła jawnie. Jednakże i ta obrzędowareligijność słabła z latami, w miarę tego, jak rosły dzieci i dobrobyt rodziny.Ojciec od wczesnych lat był niewierzący, w późniejszych latach mówił o temotwarcie przy matce i dzieciach. Matka wolała raczej omijać te kwestje, a w

Page 60: Trocki Lew - Moje życie.pdf

61

odpowiednich wypadkach wznosiła oczy ku niebu.Kiedy miałem jakieś siedem, czy osiem lat, wiara w Boga jednak była

jeszcze ogólnie jakby oficjalnie uznawana. Razu pewnego przyjezdny gość,przed którym rodzice, jak zwykle, chwalili się synem, każąc mi pokazywaćmoje rysunki i czytać wiersze, spytał mnie:

– A co to jest Bóg? – Bóg – odpowiedziałem bez wahania – to takiczłowiek. – Ale gość pokiwał głową: – Nie, Bóg to nie człowiek.

A czem jest Bóg? – spytałem zkolei, ponieważ poza człowiekiem, znałemtylko zwierzęta i rośliny. Gość, ojciec i matka spojrzeli po sobie z uśmiechemzmieszania, jak to zawsze czynią dorośli, kiedy dzieci zaczynają wstrząsaćnajbardziej ustalonemi ogólnemi zasadami.

– Bóg – to duch, – rzekł gość. Teraz ja patrzałem z niewyraźnymuśmiechem na dorosłych, aby odczytać na ich twarzach, czy aby nie żartująsobie ze mnie. Ale nie, to nie były żarty. Trzeba się było poddać. Szybkoprzywykłem do tego, że Bóg jest duchem. Jak każdy mały dzikus, wiązałemBoga z mym własnym „duchem”, nazywając go duszą, i wiedziałem już o tem,że duch, to jest oddychanie, kończy się wraz z życiem. Jednak wówczas niewiedziałem jeszcze o tem, że ta nauka nazywa się animizmem.

Podczas pierwszych wakacyj, kładąc się spać na leżaku w jadalni,zawiązałem rozmowę o Bogu ze studentem Z., bawiącym w Janówce isypiającym na kanapie. W tym okresie ani wierzyłem, ani nie wierzyłem wistnienie Boga, nie zajmowałem się tem szczególnie, ale wcale nie byłem odtego, aby mi tę sprawę ostatecznie rozwiązano.

– A gdzie podziewa się dusza po śmierci? – spytałem, kładąc głowę napoduszce. – A gdzie się podziewa człowiek, kiedy śpi? – zabrzmiałaodpowiedź. – No, wtedy, jednakże... – podjąłem, walcząc ze snem. – A gdziepodziewa się dusza konia, kiedy koń zdycha? – nalegał Z. Ta odpowiedźzadowoliła mnie w zupełności i spokojnie zasnąłem.

Rodzina Szpencera wcale nie była religijna, oprócz starej ciotki, którazresztą nie wchodziła w rachubę. Ojciec chciał jednakże, żebym znał biblję woryginale, to był jeden z punktów jego rodzicielskiej ambicji. To też w Odesiechodziłem na prywatne lekcje religji do bardzo uczonego staruszka. Lekcje tetrwały wszystkiego tylko kilka miesięcy i ani trochę nie umocniły mnie wwierze ojców. Dosłyszawszy w słowach nauczyciela pewien dwuznacznyodcień w stosunku do tekstu, któregośmy się uczyli, ostrożnie idyplomatycznie spytałem: – Jeżeli uznać, jak uważają niektórzy, że niemaBoga, to w jaki sposób powstał świat? – Hm, – odpowiedział mój nauczyciel, –ale przecież można to pytanie zwrócić na niego samego. – W taki zagadkowysposób wyraził się starzec. Zrozumiałem, że nauczyciel religji nie wierzy wBoga i ostatecznie się uspokoiłem.

Uczniowie realnej szkoły należeli do różnych narodowości i różnychwyznań. Wykład „religji” prowadził, zależnie od wyznania, duchownyprawosławny, pastor protestancki, ksiądz katolicki i żydowski nauczycielreligji. Pop, siostrzeniec archijereja, i, jak mówiono, ulubieniec dam, byłmłodym, o wspaniałych złocistych włosach blondynem, o wielkiej urodzie,przypominającej Chrystusa, tylko zupełnie salonowego, w złotych okularach.Wogóle był człowiekiem nieznośnie wspaniałym. Przed lekcjami religjiuczniowie dzielili się na grupy, inowiercy wychodzili z klasy, czasami przedsamym nosem duchownego. Wówczas zawsze przybierał szczególną minę,patrząc na wychodzących z wyrazem pogardy, ledwo łagodzonej prawdziwie

Page 61: Trocki Lew - Moje życie.pdf

62

chrześcijańską pobłażliwością. – Dokąd idziecie? – pytał któregokolwiek zwychodzących. – Jesteśmy katolikami, – odpowiadał pytany. – A, katolicy... –powtarzał pop, kiwając głową – tak, tak, tak... A wy? – Żydzi... – Żydki,Żydki, tak, tak, tak... – Do katolików przychodził, jak czarny cień, ksiądz,zjawiając się zawsze pod samą ścianą i niknąc niepostrzeżenie, tak, że przez tewszystkie lata nie mogłem dostrzec jego wygolonej twarzy. Dobrodusznymężczyzna, nazwiskiem Zigelman, wykładał uczniom-Żydom biblję porosyjsku i historję narodu żydowskiego. Tych lekcyj nikt nie brał na serjo.

Czynnik nacjonalistyczny nie zajmował w mej psychologji samodzielnegomiejsca, ponieważ mało wyczuwało się go w codziennem życiu. Wprawdzie,po wydaniu w 1881 roku praw, ograniczających Żydów, ojciec nie mógł jużnabywać ziemi, czego tak pragnął, dzierżawić zaś ją mógł tylko pokryjomu,mnie jednakże to wszystko niewiele obchodziło. Jako syn zamożnegoobywatela ziemskiego, należałem raczej do uprzywilejowanych, niż douciskanych. Językiem rodziny i dworu była gwara rosyjsko-ukraińska. Przywstępowaniu do szkoły istniało wprawdzie procentowe ograniczenie dlaŻydów, przez które straciłem rok, następnie jednak byłem przez cały czaspierwszym uczniem i bezpośrednio nie odczuwałem ograniczeń. W szkole niebyło wyraźnej naganki narodowościowej. Stała temu bowiem, do pewnegostopnia, na przeszkodzie narodowościowa pstrokacizna nie tylko wśróduczniów, ale i wśród nauczycielstwa. Mimo to wyczuwało się podziemnyszowinizm, który od czasu do czasu wybuchał nazewnątrz. Historyk Liubimowpytał ze szczególnem upodobaniem ucznia-Polaka o prześladowaniaprawosławnych przez Polaków na Białej Rusi i Litwie. Mickiewicz, smagły,szczupły chłopiec, stał z pozieleniałą twarzą, zacisnąwszy zęby, nie mówiącani słowa. – No, co się stało? – zachęcał go Liubimow z odcieniem oczywistejrozkoszy. – Dlaczego nie mówisz? – Jeden z uczniów nie wytrzymał: –Mickiewicz sam jest Polakiem i katolikiem. – A... a... – przeciągleodpowiedział Liubimow z wyraźnie udanem zdziwieniem, – my tutaj żadnychróżnic nie robimy...

Odczuwałem równie dotkliwie maskowane podłości historyka w stosunkudo Polaków, jak złośliwe przyczepianie się Francuza Burnand’a do Niemców ikiwanie głową na temat „Żydków”. Brak równouprawnienianarodowościowego stanowił, prawdopodobnie, jeden z podziemnych bodźcówdo niezadowolenia z istniejącego ustroju, jednakże ten motyw był całkowiciepochłonięty przez inne przejawy niesprawiedliwości społecznej i nie grał nietylko zasadniczej, ale nawet samodzielnej roli.

Poczucie wyższości spraw ogólnych nad prywatnemi, prawa nad faktem,teorji nad osobistem doświadczeniem, zbudziło się we mnie wcześnie iwzmacniało z biegiem lat. Miasto odegrało decydującą rolę w sformowaniu siętego poczucia, stanowiącego później jedną z podstaw mego światopoglądu.Kiedy chłopcy, uczący się fizyki i przyrodoznawstwa, robili zabobonne uwagina temat „feralnego” poniedziałku, albo popa, który przeciął im drogę,opanowywało mnie gwałtowne oburzenie, miałem wrażenie, że skrzywdzonomyśl. Gotów byłem głową przebijać mur, aby tylko odwieźć ich od tychhaniebnych przesądów.

Kiedy w Janówce długo mozolono się przy wymierzaniu powierzchni pola,mającego kształt trapezu, posłużyłem się Euklidesem, straciwszy na to raptemdwie minuty. Jednakże otrzymany przeze mnie rezultat nie zgadzał się tym,jaki osiągnięto „praktycznie” i nie uwierzono mi. Przyniosłem podręcznik

Page 62: Trocki Lew - Moje życie.pdf

63

geometrji, zaklinałem się na naukę denerwowałem się, byłem zuchwały,widziałem jednakże, że ludzie nie dawali się przekonać i wpadłem w rozpacz.

Zacięte spory wiodłem z naszym wioskowym mechanikiem, IwanemWasiljewiczem, który nie chciał wyrzec się nadziei skonstruowania perpetuummobile. Prawo zachowania energji wydawało mu się wymysłem niewielemającym ze sprawą wspólnego. – To książka, a to praktyka... – mówił. Fakt, żeludzie odrzucają niewzruszone pewniki w imię zwykłych błędów lubbezsensownych urojeń, wydawał mi się czemś niepojętem i nieznośnem...

W późniejszych latach poczucie wyższości spraw ogólnych nad prywatnemistało się integralną częścią mej literackiej i politycznej pracy. Tępy empiryzm,nędzna ucieczka przed faktem, czasami tylko wyimaginowanym, często źlezrozumianym, były mi nienawistne. Ponad faktami szukałem praw.Oczywiście, nieraz prowadziło to do zbyt spiesznych i błędnych uogólnień,zwłaszcza w młodości, kiedy do uogólnień brakło mi zarówno wiedzyksiążkowej, jak i życiowego doświadczenia. We wszystkich jednak, bezwyjątku, dziedzinach czułem, że potrafię działać i iść naprzód tylko w tymwypadku, jeśli mam w rękach nić ogólną. Socjalno-rewolucyjny radykalizm,będący moją duchową osią w ciągu całego życia, wyrósł właśnie z tejintelektualnej wrogości w stosunku do walki o drobiazgi, do empiryzmu,wogóle do wszystkiego, co nie jest ideowo sformowane i teoretycznieuogólnione.

Usiłuję obejrzeć się na siebie. Chłopiec był, bez wątpienia, samolubny,gwałtowny, bodaj że trudny w pożyciu. Wątpię, czy przy wstępowaniu doszkoły miał poczucie wyższości nad swymi rówieśnikami. Coprawda, na wsipopisywano się nim przed gośćmi, ale tam nie miał przecież z kim sięporównywać, bo chłopcy z miasta, którzy bywali w Janówce, zawsze posiadalinieosiągalną wyższość gimnazistów, związaną ze starszeństwem, tak, żepatrzeć na nich mógł tylko wznosząc wgórę oczy. Szkoła jednakże jest arenązaciętej rywalizacji. Od tej chwili, w której ów chłopiec został primusem, bezporównania lepszym od drugiego ucznia, mały wychodźca z Janówki poczuł,że potrafi więcej, niż inni. Chłopcy, którzy się z nim przyjaźnili, uznawali jegowyższość. To nie mogło nie odbić się na jego charakterze. Nauczycielerównież chwalili go, a niektórzy, jak Krzyżanowskij, bardzo nawet wyróżniali.Naogół jednak, nauczyciele odnosili się do niego wprawdzie dobrze, ale raczejchłodno. Koledzy dzielili się na gorących przyjaciół i przeciwników.

Chłopiec nie był pozbawiony samokrytycyzmu. Raczej miał sobie wiele dozarzucenia. Własne wiadomości i rysy własnego charakteru, nie zadawalały goi to im później, tem bardziej. Zaciekle chwytał się na tem, że powiedziałnieprawdę i wyrzucał sobie na każdym kroku, że nie czytał książek, które inniwymieniali z pewnością siebie. To, oczywiście, było ściśle związane zambicją. Myśl o tem, że trzeba stać się lepszym, wyższym, bardziejoczytanym, coraz częściej dręczyła mu serce. Myślał o przeznaczeniuczłowieka wogóle, o swem własnem zaś w szczególności.

Pewnego wieczoru, Mojżesz Filipowicz, przechodząc obok, zwrócił się domnie uroczyście. – No, cóż, bracie, czy zastanawiasz się nad życiem? – Mójwychowawca często uciekał się do takiej żartobliwej retoryki, do ironiczno-teatralnego tonu. Jednakże pytanie to oblało mnie jakby żarem. Tak, właśniezastanawiałem się nad życiem, tylko nie umiałem nazwać tem słowem megochłopięcego lęku przed przyszłością. Zdawało mi się, że mój wychowawcapodsłuchał moje wyśli. – Widać, że trafiłem w sedno, – zauważył Mojżesz

Page 63: Trocki Lew - Moje życie.pdf

64

Filipowicz, zupełnie już innym tonem i, łagodnie poklepawszy mnie poplecach, poszedł do siebie.

Czy rodzina Szpencera miała jakieś polityczne poglądy? Umiarkowanieliberalne, na humanitarnem podłożu. Mojżesz Filipowicz zaś – mgliściesocjalistyczne sympatje, z zabarwieniem ludowem i tołstojowskiem. Prawienigdy nie poruszano tematów politycznych, zwłaszcza przy mnie: możeobawiano się poprostu, żebym nie powiedział czegoś niepotrzebnego kolegomi nie wywołał wilka z lasu. Kiedy zaś w rozmowach starszych powoływano sięprzypadkowo na wydarzenia ruchu rewolucyjnego, naprzykład: „to było wroku, kiedy zabito Aleksandra II”, to zatrącało to taką daleką przeszłością,jakby ktoś powiedział: ,,to było w roku, w który Kolumb odkrył Amerykę”.Środowisko, w którem żyłem, było apolityczne. W ciągu mych lat szkolnychnie miałem poglądów politycznych, ani też nawet nie odczuwałem potrzeby ichposiadania. Jednakże moje nieuświadomione dążenia były opozycyjne.Żywiłem głęboką niechęć do istniejącego ustroju, do niesprawiedliwości, dogwałtu. Skąd ją czerpałem? Z warunków epoki Aleksandra III, z policyjnejsamowoli, z eksploatacji posiadających, urzędniczego łapownictwa, ograniczeńnarodowościowych, z niesprawiedliwości w szkole i na ulicy, z bliskiejprzyjaźni z chłopskiemi dziećmi, służbą, robotnikami, z rozmów w warsztacie,z humanitarnego nastroju w rodzinie Szpencera, z czytania wierszyNiekrasowa i wszelkich innych książek, z całej wogóle atmosfery społecznej.Owe nastroje opozycyjne odkryłem w sobie wyraźnie przy zetknięciu się zdwoma kolegami z tej samej klasy: Rodziewiczem i Kołogriwowem.

Włodzimierz Rodziewicz był synem pułkownika i przez pewien czasdrugim uczniem w klasie. Nalegał na rodziców, żeby pozwolili mu zaprosićmnie na niedzielę. Przyjęto mnie dosyć sztywno, ale dobrze. Pułkownik ipułkownikowa rozmawiali ze mną niewiele, jakby mnie badając. W ciąguowych trzech-czterech godzin, które spędziłem w rodzinie Rodziewicza,dwukrotnie natknąłem się na coś obcego i niepokojącego, nawet wrogiego:kiedy rozmowa mimochodem dotykała religji, albo władzy. W rodziniepanował ton konserwatywnej prawowierności, który odczułem, jak cios wpierś. Włodzimierzowi rodzice nie pozwolili przyjść do mnie i przyjaźń naszaprzerwała się. Po pierwszej rewolucji w Odesie, wielką popularność zyskałonazwisko czarnosecińca Rodziewicza, zapewne jednego z członków tejrodziny.

Jeszcze jaskrawszy przebieg miała sprawa z Kołogriwowem. Kołogriwowwstąpił odrazu do drugiej klasy na drugie półrocze i wyróżniał się w klasie swąobcością, wzrostem i niezgrabnością. Pilności był niezwykłej. Gdzie tylko i cotylko można było, wykuwał na pamięć. Już w ciągu pierwszego miesiąca zakułsię całkiem. Kiedy nauczyciel geografji wywołał go do tablicy, Kołogriwow,nie czekając na pytanie, zaczął od razu: – Jezus Chrystus nauczał świat...–Rzecz w tem, że po geografji miała być lekcja religji. W rozmowie z tymKołogriwowem, który odnosił się do mnie, jako do pierwszego ucznia, zpewnym szacunkiem, wyraziłem jakiś krytyczny sąd, czy to o dyrektorze, czyo kimś innym: – Czy można tak mówić o dyrektorze? – spytał ze szczeremoburzeniem Kołogriwow. – A dlaczego nie? – z jeszcze szczerszemzdziwieniem spytałem zkolei ja. – Przecież on jest władzą. Jeśli władza każe cichodzić na głowie, to obowiązany jesteś to zrobić, a nie krytykować. –Powiedział to całkiem dosłownie. Ta skrystalizowana formuła zrobiła na mniewrażenie. Nie domyślałem się wówczas, że chłopiec powtórzył to tylko, co

Page 64: Trocki Lew - Moje życie.pdf

65

zapewne nie raz słyszał w swej niewolniczej rodzinie. I chociaż nie miałemwłasnych poglądów, zrozumiałem jednakże, że istnieją takie poglądy, którychprzyjąć nie mogę, podobnie, jak nie mógłbym jeść robaczywej strawy.

Równolegle z głuchą nienawiścią do politycznego régime’u Rosji, rozwijałasię niepostrzeżenie idealizacja zagranicy, Zachodniej Europy i Ameryki. Zposzczególnych uwag i urywków, uzupełnianych przez własną wyobraźnię,stworzyłem sobie pojęcie o wysokiej, równomiernie obejmującej wszystkichkulturze. Później związało się z tem pojęcie idealnej demokracji. Młodyracjonalizm twierdził, że jeśli się coś zrozumiało, to tem samem iurzeczywistniło. Dlatego wydawało mi się czemś nieprawdopodobnem, że wEuropie mogą istnieć przesądy, że kościół może grać tam dużą rolę, że wAmeryce mogą prześladować czarnych. Ta idealizacja, niepostrzeżeniezaszczepiona mi przez otaczające mnie mieszczańsko-liberalne środowisko,utrzymała się również i później, kiedy już zaczęłem się przejmować poglądamirewolucyjnemi. Prawdopodobnie bardzobym się zdziwił, gdybym usłyszał wowych latach – gdybym mógł usłyszeć – że republika niemiecka, z rządemsocjal-demokratycznym na czele, wpuszcza monarchistów, ale odmawia prawaazylu rewolucjonistom. Od tego czasu, na szczęście, już wiele przestało mniedziwić. Życie wytrzebiło ze mnie racjonalizm i nauczyło mnie djalektyki.Nawet Herman Müller nie jest w możności mnie zadziwić.

Page 65: Trocki Lew - Moje życie.pdf

66

ROZDZIAŁ VI

PRZEŁOM

Polityczny rozwój Rosji od połowy ubiegłego wieku liczył się nadziesięciolecia. Lata sześćdziesiąte, po wojnie krymskiej, były epokąoświecenia, naszym krótkim wiekiem 18-tym. W następnych dziesiątkach latinteligencja próbowała już wyciągnąć praktyczne wnioski z idej oświecenia:rozpoczęła od pójścia w lud z propagandą rewolucyjną, a zakończyła terorem.Lata siedemdziesiąte weszły do historji, przeważnie jako lata „Narodnoj Woli”.Najlepsze jednostki owego pokolenia spłonęły w ogniu walki dynamitowej.Wrogowie utrzymali wszystkie swe pozycje. Nastąpiło dziesięć lat upadku,rozczarowania, pesymizmu, poszukiwań religijnych i moralnych – lataosiemdziesiąte. Pod osłoną reakcji szła natomiast głucha praca siłkapitalistycznych. Lata dziewięćdziesiąte przynoszą ze sobą strejki robotnicze iidee marksizmu. Nowa fala osiąga swój punkt kulminacyjny w pierwszemdziesięcioleciu nowego wieku: to rok 1905.

Lata osiemdziesiąte biegły pod znakiem oberprokuratora najświętszegosynodu, Pobiedonoscewa, klasyka samowładnej władzy i powszechnegobezruchu. Liberali uważali go za czysty typ biurokraty, nieznającego życia. Aleto nie było prawdą. Pobiedonoscew zdawał sobie sprawę ze sprzeczności,ukrytych w głębiach życia narodowego, o wiele trzeźwiej i poważniej, niżliberali. Rozumiał, że gdy śruby zostaną osłabione, ciśnienie od dołu zerwiepokrywę społeczną i wtedy rozsypie się w proch wszystko to, co nietylkoPobiedonoscew, lecz również i liberali uważali za ostoję kultury i moralności.Pobiedonoscew po swojemu patrzał dalej, niż liberali. Nie jego w tem wina, żeproces historyczny okazał się potężniejszy od tego bizantyńskiego systemu,którego z taką energją bronił ten inspirator Aleksandra III i Mikołaja II.

W ciągu martwych lat 80-tych, kiedy liberałom zdawało się, że wszystkojuż zamarło, Pobiedonoscew wyczuwał pod nogami chwianie się gruntu igłuche, podziemne wstrząsy. Nie był spokojny nawet w najspokojniejszychlatach panowania Aleksandra III. „Ciężko było i jest – i choć gorzko topowiedzieć – będzie tak dalej – pisał Pobiedonoscew do swoich zaufanych. –Ciężar ani na chwilę nie spada mi z serca, dlatego, że czuję i widzę w każdejgodzinie, jaki jest duch czasu i jacy stali się ludzie. Porównywującteraźniejszość z tem, co dawno minęło, czujemy, że żyjemy w jakimś innymświecie, gdzie wszystko dąży wstecz ku pierwotnemu chaosowi, my zaś wśródtego całego fermentu czujemy się bezsilni”. Pobiedonoscew dożył roku 1905,kiedy tak bardzo niepokojące go siły podziemne wybuchnęły nazewnątrz ipierwsze głębokie pęknięcia porysowały fundament i kapitalne ściany całegostarego gmachu.

Za oficjalny rok przełomu politycznego w kraju uważany jest rok 1891,który upamiętnił się nieurodzajem i głodem. Nowe dziesięciolecie nietylko wRosji stało pod znakiem sprawy robotniczej. W roku 1901 niemiecka partjasocjalistyczna ustaliła w Erfurcie swój program. Papież Leon XIII wydał

Page 66: Trocki Lew - Moje życie.pdf

67

encyklikę, poświęconą położeniu robotników, Wilhelm nosił się z ideamispołecznemi, w których nieprawdopodobne nieuctwo łączyło się zbiurokratycznym romantyzmem. Sojusz cara z Francją zapewnił napływkapitału do Rosji. Mianowanie Wittego ministrem finansów stworzyło eręprotekcjonizmu przemysłowego. Gwałtowny rozwój kapitalizmu rodził tegowłaśnie „ducha czasu”, który dręczył Pobiedonoscewa groźnemi przeczuciami.

Zwrot do politycznej aktywności ujawnił się przedewszystkiem w kołachinteligencji. Coraz częściej i coraz bardziej stanowczo zaczęli występowaćmłodzi marksiści. Jednocześnie obudzili się z uśpienia ludowcy. W 1893 rokuwydano pierwszą legalną książkę marksowską, pióra Struwego. Miałemwówczas 14-ty rok i daleki byłem od podobnych zagadnień.

W 1894 roku zmarł Aleksander III. Jak zawsze w podobnych wypadkach,liberalne nadzieje usiłowały znaleźć oparcie w następcy tronu. Odpowiedziałim kopnięciem. Na przyjęciu członków samorządu ziemskiego młody carnazwał nadzieje konstytucyjne „bezsensownemi marzeniami”. Mowa ta zostaławydrukowana we wszystkich gazetach. Podawano sobie z ust do ust pogłoskę,jakoby na papierku, z którego car odczytywał mowę, było napisane:„bezpodstawne marzenia”, ale ze wzruszenia car powiedział brutalniej, niżzamierzał. W owym czasie miałem 15 lat. Byłem nieświadomie po stroniebezpodstawnych marzeń, a nie po stronie cara. Miałem nieokreśloną ściślewiarę w stopniowe doskonalenie się, które powinno zacofaną Rosję zbliżyć doprzodującej Europy. Poza tę granicę moje ideały polityczne nie sięgały.

Handlowa, różnoplemienna, pstra i krzykliwa Odesa, pod względempolitycznym pozostawała daleko wtyle poza innemi centrami. W Petersburgu,Moskwie, Kijowie istniały już w owych czasach liczne kółka socjalistyczne wzakładach naukowych. W Odesie jeszcze ich nie było. W roku 1895 zmarłFryderyk Engels. W różnych miastach Rosji poświęcono Engelsowi potajemneodczyty w kółkach studenckich i uczniowskich. Miałem już wówczas 16 rok.Jednakże nie znałem nawet nazwiska Engelsa i wątpię, czy mógłbympowiedzieć coś określonego o Marksie, bodaj-że wogóle nic jeszcze o nim niewiedziałem.

Moje polityczne nastroje w szkole nie były ściślej określone, – byłyopozycyjne, to wszystko. O kwestjach rewolucyjnych za moich czasów niebyło jeszcze w szkole mowy. Powtarzano sobie szeptem, że w prywatnejszkole gimnastycznej Czecha, Nowaka, zbierały się jakieś kółka, że miałymiejsce aresztowania, że właśnie zato Nowak, uczący nas gimnastyki, zostałzwolniony ze szkoły i zastąpiony przez oficera. W środowisku ludzi, z którymibyłem związany przez rodzinę Szpencera, panowało niezadowolenie zrégime’u, jednakże uważano go za niewzruszony. Najśmielsi marzyli okonstytucji za kilkadziesiąt lat. O nastrojach w Janówce niema co mówić.Kiedy, po skończeniu szkoły, zdradziłem się na wsi z niewyraźnemi ideamidemokratycznemi, ojciec odrazu nasępił się i rzekł wrogo: – Tego nie będziejeszcze nawet za trzysta lat. – Przekonany był o bezcelowości reformatorskichwysiłków i lękał się o syna. W roku 1921, kiedy, uratowawszy się od białych iczerwonych niebezpieczeństw, ojciec przybył do mnie na Kreml, rzekłem mużartem: – A pamiętasz, jakeś mówił, że porządki carskie starczą jeszcze natrzysta lat? – Starzec uśmiechnął się chytrze i odpowiedział po ukraińsku: –Pust’ na siej raz twoja prawda starsze...

W początkach lat dziewięćdziesiątych w środowisku inteligencji zamierałynastroje tołstojowskie, marksizm zaś coraz bardziej zwycięsko wypierał

Page 67: Trocki Lew - Moje życie.pdf

68

ludowość. Echami tej walki ideowej przepełniona była prasa wszystkichkierunków. Wszędzie wspominano o zarozumiałych młodych ludziach, którzynazywają siebie materialistami. Zetknąłem się z tem wszystkiem po razpierwszy dopiero w roku 1896.

Zagadnienia, tyczące osobistej moralności, tak ściśle związane z biernąideologią lat 80-tych, prześlizgnęły się po mnie w tym okresie, kiedy„samodoskonalenie się” wydawało mi się nie tyle kierunkiem ideowym, ileraczej organiczną potrzebą rozwoju duchowego. Samodoskonalenie sięnatychmiast jednak natknęło się na sprawę „światopoglądu”, który zkoleidoprowadził do zasadniczej alternatywy: ludowość, albo marksizm. Walkakierunków ogarnęła mnie z opóźnieniem tylko kilkoletniem w stosunku doogólnego przełomu ideowego w kraju. Kiedy zapoznałem się z abecadłemekonomji i stawiałem sobie pytanie, czy Rosja powinna przejść stadjumkapitalizmu, marksiści starszego pokolenia zdążyli już znaleźć drogę dorobotników i stać się socjal-demokratami.

Do pierwszych rozstajnych dróg w mojej życiowej wędrówce podszedłem zniewielkiem przygotowaniem politycznem nawet, jak na moje siedemnaścielat. Zbyt wiele pytań nastręczało mi się naraz bez przestrzegania koniecznegozwiązku i kolejności. Gubiłem się wtem. Jedno tylko można z całą pewnościąpowiedzieć: w mojej świadomości życie nagromadziło już poważny zapasspołecznego protestu. Z czego składał się ów protest? Ze współczucia dlakrzywdzonych i oburzenia nad niesprawiedliwością. To ostatnie uczucie byłochyba najsilniejsze. We wszystkich moich wrażeniach życiowych, począwszyod wczesnego dzieciństwa, nierówność między ludźmi występowała wwyjątkowo brutalnych i bezpośrednich formach, niesprawiedliwość nosiłanieraz charakter bezczelnej bezkarności, godność ludzką deptano na każdymkroku. Wystarczy wspomnieć o chłoście włościan. Wszystko to absorbowałomocno mój umysł jeszcze przed wszelkiemi teorjami, tworząc zapas wrażeń owielkiej sile wybuchowej. Być może dlatego właśnie wahałem się jakby przezpewien czas przed czynieniem zasadniczych wniosków, które koniecznienależało wyprowadzić z obserwacyj pierwszego okresu mego życia.

Jednakże w moim rozwoju była również i druga strona. W chwili, gdy nowepokolenie wchodzi w świat, umarły nieraz pociąga za sobą żywego. Tak byłorównież z tem pokoleniem rosyjskich rewolucjonistów, których wczesnamłodość przeszła w przygniatającej atmosferze lat 80-tych. Nie bacząc naszerokie perspektywy, jakie otwierała nowa nauka, w praktyce wszyscymarksiści najzupełniej tkwili w niewoli nastrojów konserwatywnych latośmdziesiątych, zdradzali brak zdolności do śmiałej inicjatywy, ustępowaliprzed przeszkodami, odsuwali rewolucję w nieokreśloną przyszłość, socjalizmzaś skłonni byli uważać za produkt ewolucyjnej pracy stuleci.

W takiej rodzinie, jak rodzina Szpencera, kilka lat wcześniej, lub w kilka latpóźniej, głos politycznej krytyki brzmiałby bez porównania głośniej. Moimudziałem były lata największej martwoty. Rozmów politycznych w rodzinieprawie wcale nie prowadzono, wielkie zagadnienia zaś pomijano milczeniem.W szkole działo się tak samo. Bez wątpienia wiele wchłonęłem w siebie z tejatmosfery lat 80-tych. I później, kiedy już zaczęłem się formować jakorewolucjonista, chwytałem się na niedowierzaniu w działanie mas, naksiążkowym, abstrakcyjnym i dlatego sceptycznym stosunku do rewolucji. Towszystko musiałem sam w sobie zwalczać – rozmyślaniami, czytaniem, agłównie doświadczeniem – póki nie zmogłem w sobie elementów psychicznej

Page 68: Trocki Lew - Moje życie.pdf

69

opieszałości.Jednak niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Może właśnie ta

okoliczność, że musiałem świadomie zwalczać w sobie echa latośmdziesiątych, dała mi możność poważniej, konkretniej i bezpośredniejpodejść do zasadniczych problematów ruchu masowego. Trwałe jest to tylko,co zdobyte zostało w walce. Wszystko to jednak odnosi się do dalszychrozdziałów mej opowieści.

Do siódmej klasy chodziłem już nie w Odesie, lecz w Mikołajowie.Miasto to było bardziej prowincjonalne, szkoła stała na niższym poziomie.

Jednakże rok 1896 – rok nauki w Mikołajowie, – stał się przełomowym rokiemmej młodości, ponieważ postawił przede mną zagadnienie obrania sobiemiejsca w społeczności ludzkiej. Mieszkałem przy rodzinie, w której byłydorosłe dzieci, ogarnięte już zlekka nowemi prądami. Rzecz szczególna:początkowo zdecydowanie negowałem w rozmowach „socjalistyczne utopje”.Odgrywałem rolę sceptyka, który przeszedł już przez to wszystko. Na pytaniao charakterze politycznym reagowałem tonem ironicznej wyższości.Gospodyni, u której mieszkałem, patrzała na mnie z podziwem i nawetstawiała mnie za przykład, coprawda, bez przekonania, swym własnymdzieciom, trochę starszym ode mnie i skłaniającym się ku lewicy. Z mej stronyjednakże była to tylko nierówna walka o samodzielność. Starałem się uniknąćosobistego wpływu tych młodych socjalistów, z którymi zetknął mnie los. Tanierówna walka trwała wszystkiego parę miesięcy. Idee, krążące w powietrzu,były silniejsze ode mnie. Tem bardziej, że w głębi duszy niczego tak niepragnęłem, jak poddania się im. Już po kilko-miesięcznym Pobycie wMikołajowie zachowanie moje uległo radykalnej zmianie. Wyrzekłem sięsztucznego konserwatyzmu i szedłem na lewo, z szybkością, odstraszającąniektórych z mych nowych przyjaciół. – Jak to być może? – pytała mojagospodyni. – Niesłusznie więc stawiałem was za przykład moim dzieciom.

Zaniedbałem naukę w szkole. Zresztą, wywiezione z Odesy wiadomościwystarczały na to, żeby utrzymać jako-tako oficjalne stanowisko pierwszegoucznia. Coraz częściej opuszczałem lekcje. Pewnego razu w mojemmieszkaniu zjawił się z wizytą inspektor, aby sprawdzić przyczynę moichnieobecności. Czułem się tem niesłychanie poniżony. Inspektor jednakże byłuprzejmy, przekonał się, że zarówno w domu, w którym mieszkałem, jak i wmoim pokoju panował porządek, i spokojnie oddalił się. Pod materacem megołóżka leżało kilka nielegalnych broszur.

Poza młodzieżą, skłaniającą się ku marksizmowi, po raz pierwszyspotkałem w Mikołajowie kilku dawnych zesłańców, pozostających podnadzorem policji. Były to drugorzędne postacie z okresu upadku ruchuludowców. Socjal-demokraci nie wracali jeszcze z zesłania, przeciwnieudawali się na nie dopiero. Dwa spotykające się kierunki tworzyły wiryideowe, w których czas jakiś kręciłem się i ja również. Od ludowców biła woństęchlizny. Marksizm odstraszał tak zwaną „wąskością”. Paląc się zniecierpliwości, starałem się przyswajać sobie idee wyczuciem. Jednakże niebyło to takie proste. Wokoło siebie nie znajdowałem nikogo, ktoby mógł byćdla mnie podporą. Poza tem każda nowa dysputa zmuszała mnie dostwierdzania z goryczą, rozpaczą i uczuciem obrazy własnego nieuctwa.

Poznałem i zaprzyjaźniłem się z ogrodnikiem Szwigowskim, Czechem zpochodzenia. W jego postaci po raz pierwszy zobaczyłem robotnika,otrzymującego gazety, czytającego po niemiecku, znającego klasyków,

Page 69: Trocki Lew - Moje życie.pdf

70

biorącego swobodnie udział w sporach marksistów z ludowcami. Jego domekw ogrodzie, składający się z jednego pokoju, był miejscem, gdzie spotykali sięprzyjezdni studenci, dawni zesłańcy i młodzież miejscowa. PrzezSzwigowskiego można było dostać zakazaną książkę. W rozmowachzesłańców wymieniano nazwiska narodowolców: Żelabowa, Perowskiej,Figner, nie jak bohaterów legendy, lecz jak żywych ludzi, z którymi spotykalisię, jeśli nie owi właśnie zesłańcy, to ich starsi przyjaciele. Doznawałemtakiego uczucia, jakbym włączał się jako maleńkie ogniwo do wielkiegołańcucha..

Rzucałem się na książki, w obawie, że nie starczy mi całego życia naprzygotowanie się do działania. Czytałem nerwowo, niecierpliwie iniesystematycznie. Od nielegalnych broszurek z minionej epoki,przechodziłem do „Logiki” Johna Stuarta Milla, potem zasiadałem do „KulturyPierwotnej” Lipperta, nie doczytawszy „Logiki” nawet do połowy. UtylitaryzmBenthama uważałem za ostatnie słowo ludzkiej myśli. W ciągu kilku miesięcybyłem zaciętym benthamistą. Równocześnie zachwycałem się realistycznąestetyką Czernyszewskiego. Nie skończywszy z Lippertem, przerzuciłem siędo „Historji rewolucji francuskiej” Mignet. Każda książka żyła własnemżyciem, nie znajdując dla siebie miejsca w systemacie. Walka o systemat byłapełna napięcia, chwilami zaś nawet zaciętości. Jednocześnie odsuwałem się odmarksizmu, po części właśnie dlatego, że stanowił on gotowy już systemat.

Jednocześnie zaczęłem czytywać gazety nie tak jednak, jak w Odesie, leczprzedewszystkiem zwracając uwagę na politykę. Największym autorytetemcieszyła się wówczas moskiewska liberalna gazeta „Russkija Wiedomosti”.Nie czytaliśmy jej, lecz poprostu studjowaliśmy ją, poczynając odimpotentnych profesorskich artykułów wstępnych, a kończąc na naukowychfelietonach. Dumą gazety były korespondencje zagraniczne, zwłaszcza zBerlina. Dzięki „Russkim Wiedomostiom”, otrzymałem pierwsze pojęcie opolitycznem życiu Zachodniej Europy, zwłaszcza zaś o partjachparlamentarnych. Dziś trudno jest nawet wyobrazić sobie to wzruszenie, zjakiem śledziliśmy mowy Bebla, a nawet Eugenjusza Richtera. Dotychczaspamiętam zdanie, które Daszyński rzucił wchodzącym do gmachu parlamentupolicjantom: „Jestem przedstawicielem 30.000 robotników i włościan Galicji,któż ośmieli się mnie dotknąć!” Czytając te słowa, usiłowaliśmy sobiewyobrazić tytaniczną postać galicyjskiego rewolucjonisty. Teatralne dekoracjeparlamentaryzmu okrutnie oszukiwały nas, niestety. Zdobycze niemieckiegosocjalizmu, wybory prezydenta w Stanach Zjednoczonych, zmiany waustrjackim reichsracie, wystąpienia francuskich rojalistów, wszystko tointeresowało nas znacznie więcej, niż osobiste życie każdego z nas.

Tymczasem stosunki z rodziną pogorszyły się. Przyjeżdżając doMikołajowa celem sprzedaży zboża, ojciec dowiedział się w jakiś sposób omoich nowych znajomościach. Ojciec czuł, że nadchodzi niebezpieczeństwo,ale spodziewał się, że zdoła odwrócić je swym ojcowskim autorytetem. Doszłomiędzy nami do kilku burzliwych scen. Nieustępliwie walczyłem o mąsamodzielność, o prawo wyboru drogi życiowej. Skończyło się tem, żezrzekłem się materjalnej pomocy od rodziny, porzuciłem me uczniowskiemieszkanie i zamieszkałem razem ze Szwigowskim, który w owym czasiedzierżawił inny ogród z obszerniejszym lokalem. Tutaj w sześciu żyliśmy w„komunie”. Latem liczba ta zwiększała się o jednego lub dwuch suchotników-studentów, szukających czystego powietrza. Zaczęłem dawać lekcje. Żyliśmy

Page 70: Trocki Lew - Moje życie.pdf

71

jak spartanie, bez bielizny pościelowej, i żywiliśmy się zupkami, któreśmysobie sami gotowali. Nosiliśmy granatowe bluzy, okrągłe słomkowe kapeluszei czarne laski. W mieście uważano, że przystąpiliśmy do jakiejś tajemniczejsekty. Czytaliśmy bezładnie, zacięcie dysputowali, namiętnie zaglądaliśmy wprzyszłość i byliśmy po swojemu szczęśliwi.

Po jakiśm czasie stworzyliśmy związek, mający na celu rozpowszechnianiewśród ludu pożytecznych książek. Zbieraliśmy składki pieniężne, kupowalitanie wydawnictwa, ale nie umieliśmy ich rozpowszechniać. W ogrodzieSzwigowskiego pracował jeden wynajęty robotnik i jeden wyrostek-uczeń.Przedewszystkiem na nich skierowaliśmy naszą akcję oświatową. Jednakżeokazało się, że robotnik był przebranym żandarmem, którego specjalnieumieszczono w ogrodzie, aby nas śledził. Nazywał się Cyryl Tchorzewskij.Wciągnął w stosunki z żandarmami również i wyrostka, który ukradł nam dużąpaczkę książek ludowych i zaniósł ją do dowództwa żandarmerji. Początek byłwięc wyraźnie nieudany. Jednakże niezachwianie wierzyliśmy w powodzeniew przyszłości.

Napisałem dla wydawnictwa ludowego w Odesie artykuł polemicznyprzeciw pierwszemu czasopismu marksowskiemu. W artykule było mnóstwoaforyzmów, cytat i jadu. Treści było w nim znacznie mniej. Artykuł wysłałempocztą, a w tydzień później sam poszedłem po odpowiedź. Redaktor zsympatją patrzał przez wielkie okulary na autora, na którego głowie piętrzyłasię olbrzymia czupryna, przy zupełnym braku zarostu na twarzy. Artykuł nieujrzał światła dziennego. Nikt nic na tem nie stracił, a najmniej ja sam.

Kiedy obieralny zarząd bibljoteki społecznej podniósł roczną opłatęabonamentową z pięciu do sześciu rubli, dopatrzyliśmy się w tem chęciodgrodzenia się od demokracji i uderzyliśmy na alarm. Przez kilka tygodnizajmowaliśmy się wyłącznie przygotowywaniem ogólnego zebrania członkówbibljoteki. Wytrząsaliśmy wszystkie nasze demokratyczne kieszenie,zbieraliśmy ruble i półrublówki i za te pieniądze wpisywaliśmy nowychradykalniejszych członków, z których bardzo niewielka garstka posiadałaoprócz sześciu rubli, również przewidzianą w ustawie pełnoletniość. Książkęzażaleń w bibljotece zamieniliśmy na zbiór płomiennych pamfletów. Nadorocznem zebraniu starły się dwie partje: urzędnicy, nauczyciele, liberalniobywatele i oficerowie marynarki z jednej strony, i my, demokracja, z drugiej.Zwycięstwo przypadło nam w udziale na całej linji: przywróciliśmypięciorublową opłatę i wybraliśmy nowy zarząd.

Rzucając się na wszystkie strony, postanowiliśmy stworzyć uniwersytet nazasadach wzajemnego nauczania. Słuchaczy było około dwudziestu. Mnieprzypadły wykłady socjologji. Brzmiało to bardzo szumnie. Przygotowywałemsię niesłychanie strannie do mego kursu. Po dwuch wykładach, które przeszłycałkiem pomyślnie, poczułem nagle, że moje zapasy wiedzy się wyczerpały.Drugi lektor, obarczony kursem francuskiej rewolucji, zaplątał się wpierwszych zdaniach i obiecał dostarczyć wykład w formie pisemnej.Naturalnie, obietnicy nie dotrzymał. Na tem skończyło się to przedsięwzięcie.

Wówczas z tym właśnie drugim lektorem, starszym z braci Sokołowskich,postanowiliśmy napisać dramat. W tym celu opuściliśmy na jakiś czas komunęi ukryliśmy się w oddzielnym pokoju, nie podając nikomu naszego adresu.Sztuka nasza była przepojona tendencjami społecznemi na tle walki pokoleń.Chociaż obaj dramaturgowie odnosili się na poły nieufnie do marksizmu, temniemniej jednak ludowiec w sztuce był raczej postacią kaleką, a odwaga,

Page 71: Trocki Lew - Moje życie.pdf

72

świeżość, nadzieja stanowiły cechy młodych marksistów. Taka jest siła czasu!Element romantyczny reprezentował rewolucjonista – rozbitek życiowy zestarszego pokolenia, zakochany w marksistce, która odtrąca go, wygłaszającprzytem bezlitosną przemowę o bankructwie ludowców.

Niemało pracy kosztowała nas ta sztuka. Czasami pisaliśmy wspólnie,podniecając się i poprawiając wzajemnie, czasami rozbijaliśmy akty na części ikażdy z nas w ciągu dnia przygotowywał scenę albo monolog. Trzebaprzyznać, że na monologach w sztuce tej nie zbywało. Wieczorem Sokołowskijwracał ze służby, która pozwalała mu swobodnie opracowywać żałosneprzemowy rozbitka życiowego z lat siedemdziesiątych. Ja zaś wracałem zlekcyj albo od Szwigowskiego. Córka gospodarstwa podawała nam samowar.Sokołowskij wyciągał z kieszeni chleb i kiełbasę. Odgrodzeni pancerzemtajemniczości od całego świata, dramaturgowie spędzali resztę wieczoru nagorączkowej pracy. Pierwszy akt ukończyliśmy cały, nawet – jak to byćpowinno – z efektem przed zapadnięciem kurtyny. Pozostałe akty w liczbieczterech, były dopiero naszkicowane. Im dalej jednak posuwaliśmy się, tembardziej chłodliśmy w stosunku do naszej pracy. Po jakimś czasie doszliśmydo wniosku, że należy zlikwidować nasz tajemny pokój, a wykończeniedramatu odłożyć na przyszłość. Sokołowskij przeniósł zwitek rękopisów dojakiegoś innego mieszkania. Później, kiedy siedzieliśmy już w odeskiemwięzieniu, Sokołowskij przez swych krewnych starał się odszukać rękopis. Byćmoże, że świtała mu myśl, że zesłanie będzie najodpowiedniejszem miejscemdo opracowania utworu dramatycznego. Jednakże rękopisu nie było nigdzie,znikł bez śladu. Najprawdopodobniej, gospodarze, u których był naprzechowaniu, po aresztowaniu nieszczęsnych autorów, uważali za wskazaneskazać go na spalenie. Godzę się z tem tem łatwiej, że na mej dalszej, niezawsze gładkiej drodze życia, zginęły mi rękopisy o bez porównania większemznaczeniu.

Page 72: Trocki Lew - Moje życie.pdf

73

ROZDZIAŁ VII

MOJA PIERWSZA ORGANIZACJA REWOLUCYJNA

Mimo wszystko na jesieni 1896 roku odwiedziłem wieś. Sprawa jednakżeograniczyła się do przelotnego tylko pogodzenia się z rodziną. Ojciec chciał,żebym został inżynierem, ja zaś wahałem się jeszcze między czystąmatematyką, do której czułem wielki pociąg, i rewolucją, która opanowywałamnie stopniowo. Każde poruszenie tej kwestji doprowadzało do ostregokryzysu w rodzinie. Wszyscy byli ponurzy, wszyscy cierpieli, starsza siostrapokryjomu płakała, i nikt nie wiedział, co przedsięwziąć. Bawiący na wsi wuj,inżynier i właściciel fabryki w Odesie, namówił mnie, żebym na jakiś czaspojechał do niego. Było to w każdym razie choćby czasowe wyjście z błędnegokoła. U wuja mieszkałem kilka tygodni. Dysputowaliśmy o dochodzie i onadwartości. Wuj mój był mocniejszy w przyswajaniu sobie dochodu, niż wtłumaczeniu jego istoty. Wstąpienie na wydział matematyczny odwlekało sięciągle. Mieszkałem w Odesie i szukałem. Czego? Głównie samego siebie.Zawiązywałem przypadkowe znajomości z robotnikami, zdobywałemnielegalną literaturę, dawałem lekcje, miewałem tajne wykłady dla starszychuczniów szkoły rzemieślniczej, prowadziłem dysputy z marksistami, ciąglejeszcze usiłując nie poddawać się. Ostatnim jesiennym parowcem wyjechałemdo Mikołajowa i znów zamieszkałem ze Szwigowskim w ogrodzie.

Wróciliśmy do dawnego trybu życia. Omawialiśmy ostatnie zeszyty pismradykalnych, dysputowaliśmy o darwinizmie, przygotowywaliśmy się doczegoś i czekali. Co stało się bezpośrednim bodźcem do rozpoczęciapropagandy rewolucyjnej? Trudno dać na to odpowiedź. Bodziec byłwewnętrzny. W tem środowisku inteligenckiem, w jakiem się obracałem, niktnie prowadził prawdziwej roboty rewolucyjnej. Zdawaliśmy sobie sprawę ztego, że między naszemi bezustannemi rozmowami przy herbacie i organizacjąrewolucyjną jest cała przepaść. Wiedzieliśmy, że stosunki z robotnikamiwymagają wielkiej konspiracji. Wyraz ten wymawialiśmy poważnie, z prawiemistycznym szacunkiem. Nie wątpiliśmy, że wkońcu przejdziemy od piciaherbaty do konspiracji, ale nikt w sposób określony nie mówił, kiedy i jak tosię stanie. Najczęściej, chcąc usprawiedliwić zwłokę, mówiliśmy sobie: trzebasię przygotować. Nie było to zresztą tak bardzo pozbawione słuszności.

Jednakże, widać, coś wisiało w powietrzu i gwałtownie przybliżyło naszeprzejście na drogę propagandy rewolucyjnej. Zwrot w sytuacji nastąpił niebezpośrednio w samym Mikołajowie, lecz w całym kraju, przedewszystkiemzaś w stolicy, ale odbił się echem i u nas. W roku 1896 w Petersburguwybuchły stawne masowe strejki tkaczy. To dodało ducha inteligencji. Widzącprzebudzenie się wielkich rezerw, studenci nabrali odwagi. Latem, na BożeNarodzenie i na Wielkanoc dziesiątki studentów zjawiały się w Mikołajowie iprzynosiły ze sobą echa walk petersburskich, moskiewskich i kijowskich.Niektórych studentów wydalono z uniwersytetu i niedawni gimnaziści wracaliw aureoli bojowników. W lutym 1897 r. kursistka Wietrowa odebrała sobie

Page 73: Trocki Lew - Moje życie.pdf

74

życie w Pietropawłowskiej twierdzy, podpaliwszy się. Tragedja ta, która nigdynie została ostatecznie wyjaśniona, wywołała ogólne poruszenie. W miastachuniwersyteckich wybuchały rozruchy. Aresztowania i deportacje stawały sięcoraz częstsze.

Przystąpiłem do roboty rewolucyjnej przy akompaniamencie „wietrowskichdemonstracyj”. Rzecz się miała tak: szedłem ulicą z młodszym uczestnikiemnaszej komuny – Grzegorzem Sokołowskim, młodzieńcem w mniej więcejmoim wieku. – Powinniśmy właściwie i my zacząć – mówiłem. – Trzebazacząć – odpowiedział Sokołowskij. – Tylko jak? – No, właśnie: jak? – Należywyszukać robotników, na nikogo nie czekać, nikogo nie pytać, tylko znaleźćrobotników i zacząć. – Uważam, że możnaby znaleźć, – rzekł Sokołowskij. –Miałem znajomego stróża na bulwarze, sekciarza. Pójdę więc do niego.

Sokołowskij tego samego dnia wstąpił na bulwar do sekciarza. Nie było gotam już oddawna. Na jego miejscu zastał jakąś kobietę, a ta kobieta miałaznajomego, również sekciarza. Przez tego znajomego nieznanej nam kobietySokołowskij tego samego dnia zapoznał się z kilkoma robotnikami, międzyinnymi z elektrotechnikiem Iwanem Andrejewiczem Muchinem, który stał sięwkrótce główną postacią w organizacji. Sokołowskij wrócił z poszukiwań zpłonącemi oczami: „Ci ludzie, to prawdziwi ludzie”.

Nazajutrz siedzieliśmy w szynku w pięć czy sześć osób. Automat muzycznywściekle huczał nad nami i maskował naszą rozmowę przed osobamipostronnemi. Muchin, szczupły, z bródką w klin, mruży przebiegle mądre leweoko, patrzy przyjaźnie, ale lękliwie na mą bezwąsą i bezbrodą twarz idokładnie, z przebiegłemi przerwami, wyjaśnia mi: – Ewangelja jest dla mniew tej spawie jakby haczykiem. Zaczynam od religji, a przechodzę do życia. Wtych dniach pokazałem sztundystom całą prawdę na ziarnkach fasoli. – Jaktona fasoli?–Bardzo prosto: kładę ziarno na stół – to jest car, dokoła otaczaminnemi ziarnami: to ministrowie, archijereje, generałowie, dalej – szlachta,kupiectwo, a te fasolki na kupie – to prosty lud. Teraz pytam: gdzie jest car?Pokazuje na środek. Gdzie ministrowie? Pokazuje na koło. Jakem mupowiedział, tak on mi powtarza. No, a teraz poczekaj, – mówi IwanAndrejewicz, – teraz poczekaj. – Przymyka całkiem lewe oko i robi pauzę. –Tu, znaczy się, zmieszałem ręką wszystkie ziarna fasoli. – Ano, pokaż teraz,gdzie jest car? Gdzie ministrowie? – A któż ich teraz – powiada – rozróżni?Teraz go się już nie znajdzie... O, właśnie, – mówię, – o to chodzi, że nieznajdziesz, tak właśnie, – mówię, – trzeba wszystkie ziarna zmieszać.

Ażem się spocił z zachwytu, słuchając Iwana Andrejewicza. To jest właśniewszystko naprawdę, a myśmy mądrzyli się i gadali i czekali. Automat gra – tojest konspiracja, Iwan Andrejewicz obala przy pomocy fasoli mechanizmklasowy – to jest propaganda rewolucyjna.

Tylko, jak tuby ich zmieszać, niech ich gęś kopnie, o to właśnie chodzi? –mówi Muchin całkiem już innym tonem i patrzy mi surowo prosto w oczy. –To przecież nie fasola, co? – I teraz już on czeka na odpowiedź z mojej strony.

Od owego dnia zanurzyliśmy się po szyję w robocie. Nie mieliśmystarszych kierowników, brak nam było własnego doświadczenia, ale bodajżeani razu nie doświadczyliśmy ani trudności, ani zwątpienia. Jedno wypływało zdrugiego, z równą koniecznością, jak wówczas w szynku w rozmowie zMuchinem.

Życie ekonomiczne Rosji w końcu ubiegłego wieku zdecydowanieprzesuwało się na południo-wschód. Na południu wyrastały jedna za drugą

Page 74: Trocki Lew - Moje życie.pdf

75

wielkie fabryki, dwie z nich powstały w Mikołajowie. W roku 1897 Mikołajówliczył około 8000 robotników fabrycznych i około 2000 zatrudnionych wrzemiosłach. Kulturalny poziom robotników, zarówno jak ich zarobki, byłstosunkowo wysoki. Analfabeci stanowili znikomy procent. Miejsceorganizacyj zajmowało do pewnego stopnia sekciarstwo, prowadzące zpowodzeniem walkę z rządowem prawosławiem. Ponieważ w Mikołajowie niebyło wielkich obaw o rozruchy, żandarmerja drzemała spokojnie. To było namjak najbardziej na rękę. Gdyby służba śledcza postawiona była jak się należy,zaaresztowanoby nas już w pierwszych tygodniach. Ale okazało się, żebyliśmy pionierami i korzystaliśmy z wszelkich związanych z temprzywilejów. Rozruszaliśmy żandarmów dopiero po rozruszaniumikołajowskich robotników.

Zawierając znajomość z Muchinem i jego przyjaciółmi, przedstawiłem sięim jako Lwow. Niełatwo mi przyszło popełnić to pierwsze konspiracyjnekłamstwo: męczyło mnie, że „oszukiwałem” ludzi, z którymi spotykałem siędla tak wielkiej i dobrej sprawy. Ale pseudonim Lwow wkrótce przylgnął domnie i ja sam przyzwyczaiłem się do niego.

Robotnicy zwracali się do nas samorzutnie, jakby dawno już oczekiwali nasw fabrykach. Każdy przyprowadzał przyjaciela, niektórzy przychodzili zżonami, kilku starszych robotników przystąpiło do kółek wraz z synami. Niemyśmy szukali robotników, lecz oni nas. Jako młodzi i niedoświadczenikierownicy, wkrótce zaczęliśmy się upajać wywołanym przez nas ruchem.Każde słowo spotykało się z odzewem. Na potajemne czytanki i rozmowy pomieszkaniach, w lesie, nad rzeką, schodziło się 20-25 osób i więcej. Przeważalinieźle zarabiający, wykwalifikowani robotnicy. W mikołajowskiej stoczniistniał już wówczas ośmiogodzinny dzień roboczy. Robotnicy ci nieinteresowali się strejkami, lecz szukali prawdy stosunków społecznych.Niektórzy z nich nazywali siebie baptystami sztundystami, ewangelicznymichrześcijanami. Jednakże nie było to dogmatyczne sekciarstwo. Robotnicypoprostu odchodzili od prawosławia, baptyzm zaś stanowił dla nich krótki etapna drodze rewolucyjnej. W ciągu pierwszych tygodni naszych rozmów,niektórzy z nich używali jeszcze sekciarskich zwrotów i uciekali się doporównań z epoki pierwszych chrześcijan. Jednak wkrótce prawie wszyscywyzbyli się tej frazeologji, z której kpili bezceremonialnie młodsi robotnicy.

Najbarwniejsze typy nawet dziś jeszcze stoją przede mną jak żywe. StolarzKorotkow, który dawno już wziął rozbrat z wszelką mistyką, hulaka iwierszokleta w meloniku: – Jestem racjalista (racjonalista), – mówiłuroczyście. A kiedy Taras Saweljewicz, stary ewangelista, który miał jużwnuki, po raz setny zaczynał mówić o pierwotnych chrześcijanach,zbierających się, podobnie jak i my, potajemnie, Korotkow przerywał mu: –Ot, co sobie robię z twojego kazania! – I, zdejmując z głowy melonik, ciskałgo z pogardą gdzieś wgórę między drzewa. Potem, postawszy chwilę, udawałsię na poszukiwania swego nakrycia głowy. Rzecz się miała za miastem, wlesie.

Wielu robotników, ogarniętych nowemi uczuciami, zaczęło pisywaćwiersze. Korotkow napisał „marsz proletarjacki”, zaczynający się od słów:„Jesteśmy alfy i omegi. początki i końce”. Niestierenko, również cieśla,członek kółka Aleksandry Lwowny Sokołowskoj, razem ze swym synemnapisał ukraińską dumkę o Karolu Marksie. Śpiewano ją chórem. SamNiestierenko jednak źle skończył: wdał się w konszachty z policją i zdradził jej

Page 75: Trocki Lew - Moje życie.pdf

76

całą organizację.Młody wyrobnik Efimow, jasnowłosy olbrzym o błękitnych oczach,

pochodzący z oficerskiej rodziny, nie tylko piśmienny, ale nawet oczytany,mieszkał na samem dnie nędzy miejskiej. Wynalazłem go w knajpiewłóczęgów. Efimow pracował w porcie jako tragarz, nie pił i nie palił, byłopanowany i grzeczny, ale tkwiła w nim jakaś tajemnica, czyniąca goponurym, mimo jego 21 lat. Efimow wkrótce oświadczył mi, że jakoby poznałtajną organizację narodowolców, i zaproponował, że zetknie nas z nimi. Wetroje – ja, Muchin i Efimow – piliśmy herbatę w gwarnym szynku „Rosja”,słuchaliśmy ogłuszającej muzyki automatu i czekaliśmy. Wreszcie, Efimowpokazał mi oczami wysokiego, tęgiego człowieka z kupiecką bródka. „To on”.Osobnik ów długo pił herbatę przy osobnym stoliku, potem wstał, aby sięubrać, i automatycznym gestem przeżegnał się przed ikonami. – Dobrynarodowolec – jęknął cichutko Muchin. „Narodowolec” wykręcił się odznajomości z nami, dając przez Efimowa jakieś mgliste wyjaśnienie. Historjata pozostała na zawsze tajemnicą. Sam Efimow wkrótce zakończył swerachunki z życiem, zatruwszy się czadem węglowym. Być może, że olbrzym obłękitnych oczach był poprostu zabawką w rękach szpiega, może było igorzej...

Muchin, elektrotechnik z zawodu, skonstruował u siebie w mieszkaniuskomplikowany system sygnalizacyjny na wypadek najścia policji. Muchinmiał lat 27, trochę pluł krwią, był bogaty w doświadczenia życiowe, pełenpraktycznej mądrości i wydawał mi się nieomal starcem. Pozostałrewolucjonistą przez całe życie. Po jego pierwszem zesłaniu, nastąpiło znówwięzienie, potem nowe zesłanie. Spotkałem go w roku 23 na konferencjiukraińskiej partji komunistycznej w Charkowie. Siedzieliśmy długo w kącie,rozstrząsając przeszłość, wspominając poszczególne epizody i opowiadającsobie wzajemnie o dalszych losach tych ludzi, z którymi byliśmy związani wzaraniu rewolucji. Na tej konferencji wybrano Muchina do centralnej komisjikontrolnej partji ukraińskiej. Całem swem życiem w zupełności zasłużył sobiena to wyróżnienie. Wkrótce jednak po owej konferencji Muchin zachorował inie wstał więcej.

Natychmiast po zapoznaniu się ze mną, Muchin zetknął mnie ze swymprzyjacielem, również sekciarzem, Babienką, który miał własny niedużydomek i własne jabłonie na podwórzu. Babienko był kulawy, powolny, zawszetrzeźwy. Nauczył mnie pić herbatę z jabłkami, zamiast z cytryną. Babienkozostał aresztowany razem z innymi, odsiedział swoje, potem znów wrócił doMikołajowa. Los rozdzielił nas całkowicie. Przypadkiem przeczytałem wjakiejś gazecie w 1925 roku, że na Kubaniu mieszka były członek Południowo-Rosyjskiego związku roboczego, Babienko. W owym czasie stracił władzę wnogach. Udało mi się postarać – w 1925 roku było to już dla mnie niełatwe – oprzeniesienie staruszka do Essentuk na kurację Znowu odzyskał władzę wnogach. Odwiedziłem Babienkę w sanatorjum. Nie wiedział nawet, że Trocki iLwow – to ta sama osoba. Znów piliśmy razem herbatę z jabłkiem iwspominaliśmy przeszłość. Jakżeż musiał się zdziwić, usłyszawszy wkrótcepotem, że Trocki jest kotrrewolucjonistą.

W Mikołajowie wiele było ciekawych postaci i trudno je wszystkiewymienić. Znałem wspaniałą młodzież, bardzo kulturalną, która ukończyłaszkołę techniczną przy stoczni. Młodzieńcy ci rozumieli kierownika w półsłowa. W ten sposób okazało się, że propaganda rewolucyjna jest bez

Page 76: Trocki Lew - Moje życie.pdf

77

porównania dostępniejsza, niż to się nam wydawało w marzeniach. Upajała nasi zadziwiała wielka produktywność pracy. Z opowiadań o działalnościrewolucyjnej wiedzieliśmy, że liczba pozyskanych przez propagandęrobotników, wyrażała się zwykle w jednostkach Rewolucjonista, który zjednałdla sprawy dwuch, czy trzech robotników, uważał to za niezgorszy rezultat. Unas zaś liczba robotników, należących i pragnących należeć do kółek,wydawała się w praktyce nieograniczona. Brak było tylko kierowników.Brakło literatury. Kierownicy wyrywali sobie z rąk jeden jedyny zniszczonyrękopiśmienny egzemplarz „Manifestu komunistycznego” Marksa-Engelsa,przepisany rozmaitemi charakterami pisma w Odesie, z licznemiopuszczeniami i zniekształceniami tekstu.

Wkrótce sami zaczęliśmy tworzyć literaturę. To właśnie był początek mejpracy literackiej, który zbiegał się z początkiem mej pracy rewolucyjnej.Pisałem proklamacje albo artykuły, potem przepisywałem je drukowanemiliterami na hektograf. Wówczas jeszcze nie podejrzewaliśmy, że istniejąmaszyny do pisania. Wypisywałem drukowane litery z największąstarannością, uważając za punkt honoru osiągnięcie tego, aby nawet słaboczytający robotnik mógł bez wysiłku odczytać proklamację, odbitą na naszymhektografie. Każda strona wymagała co najmniej dwuch godzin pracy.Czasami w ciągu tygodnia nie rozprostowywałem pleców, odrywając się tylkodla uczestniczenia w zebraniach i pracy w kółkach. Zato jakież uczuciezadowolenia budziły wiadomości z fabryk i warsztatów o tem, jak chciwieczytają robotnicy, oddają sobie z rąk do rąk i gorąco omawiają tajemniczearkusiki, pokryte fioletowemi literami. Wyobrażali sobie, że autor tych kartekjest jakąś potężną i tajemniczą postacią, która przenika do wszystkich fabryk,wie, co dzieje się w warsztatach, i już po 24 godzinach odpowiada na wypadkinowemi arkusikami.

Początkowo gotowaliśmy masę hektograficzną i drukowaliśmy proklamacjepo nocach w naszych pokojach. Jeden z nas stał na podwórzu na straży. Wotwartym piecu były przygotowane zapałki i nafta, aby w razieniebezpieczeństwa spalić wszelkie dowody rzeczowe. Wszystko to byłoniesłychanie naiwne. Ale mikołajowscy żandarmi byli wówczas niewieledoświadczeńsi od nas. Później przenieśliśmy naszą drukarnię do mieszkaniastarszego robotnika, który stracił wzrok podczas nieszczęśliwego wypadku.Mieszkanie dał nam bez wahania. – Ślepy jest wszędzie w więzieniu, – mówiłze spokojnym uśmiechem. Stopniowo zgromadziliśmy u niego duży zapasgliceryny, żelatyny i papieru. Pracowaliśmy nocami. Zapuszczony pokój zsufitem nad samą głową wyglądał nędznie, prawdziwie po żebracku. Nażelaznym piecyku gotowaliśmy rewolucyjną mieszaninę, wylewając ją potemna arkusz blachy. Ślepy, pomagając nam, najpewniej z nas wszystkich krążyłpo na poły ciemnym pokoju. Miody robotnik i robotnica spoglądali znabożeństwem na siebie, kiedy zdejmowałem z hektografu świeżowydrukowany arkusz. Gdyby tak ktoś spojrzał zgóry „trzeźwem okiem” na tęgromadkę młodzieży, tłoczącej się w półmroku wokół nędznego hektografu, –jakąż ubogą fantazją wydałby mu się ich zamiar obalenia potężnego,wiekowego państwa. A jednak zamiar został osiągnięty w ciągu jednegoludzkiego pokolenia: do 1905 roku od owych nocy ubiegło zaledwie ośm lat,do 1917 – niecałe dwadzieścia.

Ustna propaganda nie dawała mi chyba takiego zadowolenia, jakdrukowana. Wiadomości posiadałem niedostateczne i brak mi było

Page 77: Trocki Lew - Moje życie.pdf

78

umiejętności podania ich słuchaczom w należyty sposób. Przemówień wpełnem tego słowa znaczeniu prawie nie wygłaszaliśmy wówczas. Raz tylko wlesie, w dniu 1-szym maja, musiałem powiedzieć coś w rodzaju mowy. Byłemtem ogromnie zakłopotany. Każde poszczególne słowo, zanim wyszło z gardła,wydawało mi się nieznośnie fałszywe. Ale dysputy w kółkach udawały sięczasem nieźle. Naogół zaś praca rewolucyjna szła pełną parą. Łączność zOdesą podtrzymywałem i rozszerzałem. Wieczorem udawałem się namikołajewską przystań, kupowałem za rubla bilet trzeciej klasy, kładłem się napokładzie parowca, blisko komina, podkładałem marynarkę pod głowę izakrywałem się paltem. Następnego rana budziłem się w Odesie i udawałempod znane mi adresy. Następną noc znów spędzałem na statku. W ten sposóbnie traciłem dnia na jazdę. Stosunki moje w Odesie wzbogaciły sięniespodzianie. Przy wejściu do Bibljoteki Publicznej zapoznałem się zrobotnikiem w okularach: uważnie przyjrzeliśmy się sobie i domyśliliwszystkiego. To był Albert Polak, zecer, organizator sławnej później centralnejdrukarni partji. Znajomość z nim stała się epoką w życiu naszej organizacji.Już po kilku dniach przywiozłem do Mikołajowa kufer, wypełniony nielegalnąbibułą w zagranicznem wydaniu. Były to wszystko nowiutkie broszurkiagitacyjne w wesołych, barwnych okładkach. Wielokrotnie otwieraliśmy kufer,żeby móc zachwycać się naszym skarbem. Broszurki szybko rozeszły się ibardzo podniosły nasz autorytet w kołach robotniczych.

Od Polaka dowiedziałem się przypadkiem w rozmowie, że technik Szrencel,podający się za inżyniera i od dawna kręcący się przy nas, jest starymprowokatorem. Był to głupi i natrętny człowieczek w mudurowej czapce zeznaczkiem. Instynktownie nie dowierzaliśmy mu, ale jednak coś niecoświedział i znał niektórych z nas. Zaprosiłem Szrencla do mieszkania Muchina.Tutaj wyłożyłem dokładnie biografję Szrencla, nie wymieniając jego nazwiska,i doprowadziłem go w ten sposób do całkowitego oszołomienia. Zagroziliśmymu, że na wypadek zdrady krótko się z nim rozprawimy. Widocznie topodziałało, ponieważ przez trzy miesiące po tej rozmowie mieliśmy spokój.Zato po naszem aresztowaniu Szrencel podawał w swych zeznaniachokropności nad okropnościami.

Organizację nazwaliśmy „Południowo-rosyjskim związkiem robotniczym”,mając na celu wciągnięcie doń i innych miast. Sporządziłem statut Związku wduchu socjal-demokratycznym. Administracja fabryk usiłowała walczyćprzeciw nam przemówieniami do robotników. Nazajutrz odpowiadaliśmynowemi proklamacjami. Ten pojedynek poruszył nie tylko robotników, ale iszerokie koła ludności miejskiej. Wkońcu całe miasto mówiło tylko orewolucjonistach, zalewających fabryki swemi ulotkami. Ze wszystkich stronwymieniano nasze nazwiska. Policja jednakże zwlekała, nie wierząc, że„chłopcy z ogrodu” zdolni są do prowadzenia podobnej kampanji iprzypuszczając, że za naszemi plecami stoją bardziej doświadczenikierownicy. Najwidoczniej podejrzewano dawnych zesłańców. To pozwoliłonam działać przez kilka jeszcze miesięcy. Wkońcu jednak śledzenie nasnabrało zbyt jawnego charakteru i żandarmi dowiadywali się bez przeszkód ojednem kółku po drugiem. Postanowiliśmy rozjechać się na kilka tygodni zMikołajowa w różne strony, aby przerwać policyjne nici. Ja miałem pojechaćna wieś do rodziców, Sokołowskaja z bratem do Ekaterynosławia i t. d.Jednocześnie postanowiliśmy w razie masowych aresztów nie ukrywać się,lecz pozwolić się aresztować, żeby żandarmi nie mogli mówić robotnikom:

Page 78: Trocki Lew - Moje życie.pdf

79

„wasi kierownicy porzucili was”.Przed mym odjazdem Niestierenko zażądał, żebym bezpośrednio jemu dał

paczkę proklamacyj. Wyznaczył mi spotkanie za cmentarzem, późnymwieczorem. Leżał głęboki śnieg. Noc była księżycowa. Za cmentarzemciągnęła się zupełnie pusta przestrzeń. Na umówionem miejscu spotkałemNiestierenkę. Ale w tej chwili, kiedy podawałem mu wyjętą z pod płaszczapaczkę, od cmentarnego muru oderwała się jakaś postać i przeszła obok nas,potrąciwszy Niestierenkę łokciem. – Kto to? – spytałem ze zdziwieniem. – Niewiem, – odpowiedział Niestierenko, patrząc za odchodzącym. Był on jużwówczas w stosunkach z policją. Jednak do głowy mi nie przyszłopodejrzewać go.

Dnia 28 stycznia 1898 roku miały miejsce masowe aresztowania. Ogółemujęto przeszło 200 osób. Rozpoczął się proces. Jeden z aresztowanych, żołnierzSokołów, terorem został doprowadzony do tego, że skoczył wdół zwięziennego korytarza drugiego piętra, ale poniósł tylko ciężkie obrażenia.Drugiego z więźniów, Lewandowskiego, żandarmi doprowadzili do rozstrojuumysłowego. A były i inne ofiary.

Wśród aresztowanych wielu wpadło tylko przypadkiem. Niektórzy z tych,na których liczyliśmy, odsuwali się od nas, a nawet zdradzali. I odwrotnie,niektórzy ze stojących w cieniu okazywali siłę charakteru. Zaaresztowany, i tona długo, został niewiadome dlaczego tokarz, pięćdziesięcioletni Niemiec,August Dorn, który wszystkiego raz czy dwa zajrzał do naszego kółka.Zachowywał się wspaniale, śpiewał na całe więzienie wesołe, coprawdaniezawsze cnotliwe, niemieckie piosenki, żartował łamanym rosyjskimjęzykiem, podtrzymując ducha wśród młodych. W moskiewskiem więzieniuetapowem, gdzie siedzieliśmy w ogólnej celi, Dorn namawiał samowar, żebysię sam do niego przybliżył, i kończył djalog tak: „nie chcesz, no, to Dornprzyjdzie do ciebie!” I chociaż scena ta powtarzała się dzień w dzień wszyscyśmieli się dobrodusznie.

Mikołajowska organizacja otrzymała dotkliwy cios, ale nie zniknęła.Wkrótce zastąpili nas inni. I rewolucjoniści i żandarmi nabieralidoświadczenia.

Page 79: Trocki Lew - Moje życie.pdf

80

ROZDZIAŁ VIII

MOJE PIERWSZE WIĘZIENIA

Podczas ogólnej obławy w styczniu 1898 r. zostałem aresztowany nie wMikołajowie, lecz w majątku bogatego obywatela Sokownika, do któregoSzwigowskij przeniósł się na służbę w charakterze ogrodnika. Wstąpiłem doniego po drodze z Janówki do Mikołajowa z wielką teką rękopisów, rysunków,pism i wszelkiej nielegalnej bibuły. Na noc Szwigowskij ukrył niebezpiecznypakunek w dole z kapustą, a o świcie, wybierając się do lasu na sadzeniedrzew, wyjął go z dołu, żeby wręczyć mi papiery do pracy. Właśnie o tej porzewpadli żandarmi. Szwigowskij zdążył jeszcze w przedpokoju rzucić pakunekza kadź z wodą. Szwigowskij zdołał szepnąć gospodyni, która pod nadzoremżandarmów przyniosła nam obiad, żeby podniosła paczkę i jak najlepiej jąschowała. Staruszka nie wymyśliła nic lepszego od zakopania paczki w śnieguw ogrodzie. Liczyliśmy bardzo na to, że dokumenty nie wpadną do rąk wroga.Nadeszła wiosna, śnieg stopniał, wyrosła trawa i znów zasłoniła tekę,napęczniałą od wiosennej wody. Siedzieliśmy w więzieniu. Nadeszło lato.Robotnik kosił w ogrodzie dworskim trawę, dwaj jego synowie, bawiący sięobok, znaleźli paczkę i oddali ojcu, który zaniósł ją do dworu. Śmiertelnieprzerażony liberalny obywatel natychmiast odwiózł papiery do Mikołajowa ioddał je pułkownikowi żandarmerji. Charaktery pisma posłużyły jako dowódprzeciwko kilku osobom.

Stare mikołajowskie więzienie wcale nie było przygotowane na przyjęciepolitycznych przestępców i, w dodatku w takiej ilości. Dostałem się do jednejceli z introligatorem Jawiczem. Cela była bardzo duża, obliczona na jakieśtrzydzieści osób, pozbawiona zupełnie mebli i ledwo opalana. W drzwiach byłwielki kwadratowy otwór na korytarz, wychodzący wprost na podwórze.Panowały styczniowe mrozy. Na noc kładziono na podłogę siennik, a o szóstejrano zabierano go. Wstawanie i ubieranie się było męczarnią. W paltach,czapkach i kaloszach siadaliśmy z Jawiczem ramię przy ramieniu na podłodzei, oparłszy się plecami o zaledwie ciepły piec, marzyliśmy i drzemali całemigodzinami. Były to bodajże najszczęśliwsze chwile w ciągu dnia. Niewzywano nas na badanie. Biegaliśmy z kąta w kąt, żeby się rozgrzać,dzieliliśmy się wspomnieniami, domysłami i nadziejami. Zaczęłem uczyćJawicza. Tak minęły trzy tygodnie. Potem nastąpiła zmiana. Sprowadzonomnie wraz z rzeczami do więziennego biura i przekazano dwum rosłymżandarmom, którzy przewieźli mię końmi do chersońskiego więzienia. Był tojeszcze starszy budynek. Cela była obszerna, ale z wąskiem, głucho zabitemoknem w ciężkiej, żelaznej ramie, ledwo przepuszczającem światło. Samotnośćbyła całkowita, absolutna, beznadziejna. Ani spacerów, ani sąsiadów. Przezzaopatrzone po zimowemu okno nic nie było widać. Przesyłek z zewnątrz nieotrzymywałem. Nie miałem ani cukru, ani herbaty. Aresztancką zupkę dawanoraz dziennie na obiad. Porcja razowego chleba z solą była mojem śniadaniem ikolacją. Prowadziłem z sobą długie dialogi o tem, czy mam prawo zwiększać

Page 80: Trocki Lew - Moje życie.pdf

81

ranną porcję kosztem wieczornej. Poranne argumenty okazywały sięwieczorem bezsensowne i występne. Przy kolacji nienawidziłem tegoczłowieka, który jadł śniadanie. Nie miałem bielizny na zmianę. Trzy miesiącenosiłem ten sam komplet. Nie miałem mydła. Więzienne insekty pożerały mnieżywcem. Dawałem sobie zadania: przejść po przekątnej tysiąc sto jedenaściekroków. Miałem wówczas dziewiętnasty rok. Izolacja była absolutna, jakiejpóźniej nie zaznałem nigdzie i nigdy, chociaż byłem w dwudziestuwięzieniach. Nie miałem ani jednej książki, ani ołówka, ani papieru. Celi niewietrzono. O tem, jakie w niej było powietrze, sądziłem po krzywieniu siępomocnika naczelnika, kiedy wchodził do mnie. Odgryzałem kawałeczekwięziennego chleba, chodziłem po przekątnej i układałem wiersze. Ludową„dubinuszkę” przerobiłem na proletarjacką „maszinuszkę” Ułożyłemrewolucyjnego kamaryńskiego. Te bardzo mierne wiersze zyskały sobiepóźniej wielką popularność. Dotychczas przedrukowuje się je w śpiewnikach.Czasami jednak gryzł mnie okrutny smutek samotności. Wówczas przesadniemocno wybijałem zdartemi zelówkami tysiąc sto jedenaście kroków. Podkoniec trzeciego miesiąca, kiedy chleb więzienny, worek, nabity słomą, i wszystały się dla mnie tak niewzruszalnemi elementami życia, jak dzień i noc,dozorcy wnieśli do mojej celi górę przedmiotów z innego fantastycznegoświata: świeżą bieliznę, kołdrę, poduszkę, biały chleb, herbatę, cukier, wędlinę,konserwy, pomarańcze, jabłka, tak, wielkie jaskrawo zabarwionepomarańcze... I dziś, po upływie 31 lat, nie bez wzruszenia wyliczam teniezwykłe rzeczy i wyrzucam sobie, że nie wymieniłem słoika konfitur, mydłai grzebienia. – To matka wam przysłała, – powiedział pomocnik. I jakkolwieknie umiałem wówczas czytać w ludzkich duszach, to jednak z tonu jegozrozumiałem odrazu, że dostał łapówkę.

Wkrótce przewieziono mnie parowcem do Odesy i umieszczono tam wwięzieniu celkowem, zbudowanem przed kilku laty według ostatnichwymogów techniki. Po Mikołajowie i Chersoniu odeskie więzienie wydało misię idealną instytucją. Stukanie w ścianę, kartki, „telefon”, zwykłe wołanieprzez okno – słowem służba łączności funkcjonowała prawie bez przerwy.Wystukiwałem sąsiadom moje chersońskie wiersze, oni zaś w odpowiedzizaopatrywali mnie w nowiny. Od Szwigowskiego udało mi się dowiedziećprzez okno, że żandarmi mają w rękach paczkę z mojemi papierami i dziękitemu bez wysiłku rozbiłem plan podpułkownika Dremliugi, usiłującegozastawić na mnie pułapkę. Zaznaczyć należy, że w owym okresie nieodmawialiśmy jeszcze składania zeznań, jak w kilka lat później.

Więzienie było przepełnione po wszechrosyjskiej wiosennej „wsypie”. 1-gomarca, podczas mego pobytu w chersońskiem więzieniu, w Mińsku zebrał sięzjazd organizacyjny partji socjal-demokratycznej. Składał się on wszystkiego zdziewięciu osób i natychmiast utonął w fali aresztowań. Po kilku miesiącachprzestano już o nim mówić. Jednak późniejsze następstwa jego istnienia odbiłysię na historji całej ludzkości... Uchwalony przez zjazd manifest malował takąperspektywę walki politycznej: „...im dalej na wschód Europy, tem burżuazjastaje się tchórzliwsza i podlejsza w stosunkach politycznych i tem większezadania kulturalne i polityczne spadają na proletarjat”. Nie pozbawionympikanterji historycznej faktem jest, że autorem manifestu był Piotr Struwe,który stał się później leaderem liberalizmu, a jeszcze później publicystącerkiewnej i monarchistycznej reakcji.

W ciągu pierwszych miesięcy pobytu w odeskiem więzieniu nie

Page 81: Trocki Lew - Moje życie.pdf

82

dostawałem z poza więzienia książek i musiałem zadawalać się bibljotekąwięzienną, która składała się przeważnie z czasopism konserwatywno-historycznych i religijnych z całego szeregu lat. Studjowałem jeniezmordowanie. Poznałem wszystkie sekty i wszystkie herezje zdawniejszych lat i współczesne, wszelkie zalety obrządku prawosławnego,najlepsze argumenty przeciw katolicyzmowi, protestantyzmowi,tołstojowszczyźnie i darwinizmowi. Świadomość chrześcijańska – czytałem w„Przeglądzie Prawosławnym”, – miłuje prawdziwą wiedzę, między innemirównież i przyrodoznawstwo, jako intelektualną siostrę wiary. Cud z oślicąBalaama, która rozpoczęła dyskusję z prorokiem, nie może być obalony nawetz przyrodoznawczego punktu widzenia: „przecież istnieją gadające papugi, anawet kanarki”. Ten argument arcybiskupa Nikanora zajmował mnie całemidniami, czasem zaś śnił mi się nawet po nocach. Dociekania na temat biesów,czyli demonów, ich książąt, djabła i ponurego djabelskiego państwa za każdymrazem robiły na mnie wrażenie i swoiście zachwycały młodą racjonalistycznąmyśl kodyfikowaną głupotą tysiącleci. Obszerne studjum o raju, o jegowewnętrznym ustroju i o miejscu, w którem się znajdował, kończyło sięmelancholijną nutą: „ścisłych danych, gdzie znajduje się raj, niema”Powtarzałem to zdanie przy obiedzie, przy herbacie, na przechadzce. Niemadanych co do długości geograficznej rajskich rozkoszy. Z podoficeremżandarmerji Miklinem nawiązywałem przy każdej nadarzającej się sposobnościdysputy religijne. Miklin był chciwy, kłamliwy, złośliwy, oczytany w religijnejliteraturze i bogobojny do przesady. Przebiegając z kluczami dźwięcząceżelazne schody, mruczał cerkiewne pieśni. – Przez jedno, jedyne słowoChrystorodzica, zamiast Bogurodzica, – pouczał mnie Miklin, – heretykowiArji pękł brzuch. – A dlaczego teraz heretycy mają brzuchy w całości? – Teraz,teraz... – odpowiadał obrażony Miklin, – teraz są inne czasy.

Przybyła ze wsi siostra przywiozła mi na moją prośbę cztery ewangelje wcudzoziemskich językach. Opierając się na szkolnej znajomości niemieckiego ifracuskiego, wiersz za wierszem czytałem ewangelje po angielsku i włosku.Przez kilka miesięcy zrobiłem w ten sposób znaczne postępy. Trzeba jednakżeprzyznać, że moje lingwistyczne zdolności są całkiem mierne. Dotychczasnawet nie znam zupełnie dobrze ani jednego obcego języka, chociaż długomieszkałem w różnych krajach Europy.

Podczas widzeń z rodziną, więźniów umieszczano w wąziutkichdrewnianych klatkach, oddzielonych od odwiedzających dwiema kratami. Przypierwszem spotkaniu ze mną ojciec mój wyobraził sobie, że przez cały czasuwięzienia muszę stać w tem ciasnem pudle. Wewnętrzny wstrząs pozbawił gomowy. W odpowiedzi na moje pytania, bezdźwięcznie poruszał pobladłemiwargami. Nigdy nie zapomnę jego twarzy. Matka przyszła już uprzedzona idlatego była spokojniejsza.

Echa wydarzeń światowych dochodziły do nas urywkami. Wojnapołudniowo-afrykańska ledwo nas obeszła. Byliśmy jeszczeprowincjonalistami w pełnem tego słowa znaczeniu. Walkę Anglików zBoerami skłonniśmy byli rozpatrywać głównie z punktu widzenianieuniknionego zwycięstwa wielkiego kapitału nad drobnym. Sprawa Dreifusa,znajdująca się wówczas w kulminacyjnym punkcie rozwoju, od czasu do czasuporywała nas swą dramatycznością. Pewnego razu przeniknęła do naswiadomość, że we Francji miał miejsce przewrót i przywrócono władzękrólewską. Uważaliśmy to za hańbę nie do darowania. Żandarmi niespokojnie

Page 82: Trocki Lew - Moje życie.pdf

83

biegali po żelaznych korytarzach i schodach, aby uciszyć stukania i krzyki.Sądzili, że dano nam znów nieświeży obiad. Nie, polityczne skrzydło więzieniaprotestowało przeciwko restauracji monarchji we Francji.

Interesowały mnie artykuły o masonerji w pismach religijnych. Zadawałemsobie pytanie, skąd powstał ten dziwny prąd? Jak wyjaśniłby go marksizm?Stosunkowo długo opierałem się materjalistycznemu pojmowaniu dziejów,trzymając się teorji mnogości czynników historycznych, która – jak wiadomo –obecnie w dalszym ciągu jest najbardziej rozpowszechnioną teorją wiedzyspołecznej. Różne strony swej działalności społecznej ludzie nazywajączynnikami, nadając temu pojęciu charakter ogólno-społeczny, swą własną zaśdziałalność społeczną przesądnie przedstawiają potem, jako produktwspółdziałania tych samodzielnych sił. Skąd wzięły się owe czynniki, to jestpod wpływem jakich warunków rozwinęły się z pierwotnego społeczeństwaludzkiego, nad tem oficjalny eklektyzm prawie się nie zastanawia. Zzachwytem czytałem w mojej celi dwa znane szkice starego włoskiegoheglisty-marksisty Antonio Labriola, które przedostały się do więzienia wefrancuskiem tłumaczeniu. Labriola opanował dialektykę materjalistyczną, jakniewielu latyńskich pisarzy, jeśli nie w polityce, gdzie był bezradny, to wdziedzinie historjozofji. Pod wspaniałym dyletantyzmem jego wywodów wrzeczywistości kryła się prawdziwa głębia. Labriola świetnie się rozprawiał zteorją licznych czynników, zamieszkujących Olimp historji i rządzącychstamtąd naszemi losami. Chociaż od tego czasu, kiedy czytałem jego szkice,minęło trzydzieści lat, to jednak ogólny bieg jego myśli mocno wbił mi się wpamięć, podobnie jak i ustawiczny refrain: „idee nie spadają z nieba”. Po tejlekturze rosyjscy teoretycy różnorakości czynników: Ławrow, Michajłowskij,Karejew i inni wydali mi się słabi. Znacznie później w żaden sposób niemogłem zrozumieć tych marksistów, na których wywarła wpływ bezpłodnapraca niemieckiego profesora Stammlera: „Gospodarstwo i prawo”, stanowiącajedną z niezliczonych prób przepuszczenia wielkiego przyrodniczego ihistorycznego potoku, płynącego od ameby do nas i jeszcze dalej, przezzamknięty pierścień wiecznych prawd, w rzeczy samej zaś będąca odblaskamiżywego procesu w mózgu pedanta.

W tym właśnie okresie zaciekawiła mnie sprawa wolno-mularstwa. W ciągukilku miesięcy gorliwie czytałem książki o historji masonerji, które dostarczalimi z miasta krewni i przyjaciele. Dlaczego i poco handlowcy, artyścibankierzy, urzędnicy i adwokaci, począwszy od pierwszej ćwierci XVII wieku,zaczęli nazywać się mularzami, wskrzeszając rytuał średniowiecznego cechu?Skąd się wzięła ta dziwna maskarada? Stopniowo obraz stawał się dla mniewyraźniejszy. Stary cech był nie tylko organizacją fachową, lecz zarazemmoralno-obyczajową. Ogarniał całkowicie życie ludności miejskiej, zwłaszczapół-rzemieślników-pół-artystów sztuki budowniczej. Upadek gospodarkicechowej oznaczał moralny kryzys społeczeństwa, które dopiero copozostawiło za sobą średniowiecze. Powstawanie nowej moralności szłoznacznie wolniej, niż upadek starej. Stąd to nierzadkie w historji ludzkościusiłowanie zachowania tych form dyscypliny moralnej, której podstawyspołeczne, w danym wypadku wytwórczo-cechowe, dawno już zostałypodkopane przez proces historyczny. Produktywne mularstwo zamieniło się w„mularstwo” spekulatywne. Jednak, jak zawsze w takich wypadkach, przeżytejuż formy moralno-obyczajowe, które ludzie starali się utrzymać dla nichsamych, nabierały pod naporem życia całkiem nowej treści. W poszczególnych

Page 83: Trocki Lew - Moje życie.pdf

84

gałęziach wolno-mularstwa wyraźnie zaznaczały się elementy reakcjifeodalnej, jak naprzykład w lożach szkockiego obrządku. W XVIII wiekutreścią wolno-mularstwa w szeregu krajów jest wojujące oświecenie,luminarstwo, grające rolę wstępu do rewolucji, na lewem zaś skrzydle wolno-mularstwo przechodziło w carbonaryzm. Do wolno-mularzy należał LudwikXVI, ale również i doktor Guillotin, wynalazca gilotyny. W południowychNiemczech wolno-mularstwo przybierało wyraźnie rewolucyjny charakter, ana dworze Katarzyny stało się maskaradowem odzwierciadleniem szlachecko-urzędniczej hierarchji. Wolnomularza Nowikowa wolno-mularska carycazesłała na Syberję

Dziś, w epoce gotowych i tanich ubrań, nikt już prawie nie donaszaredingote’ów swego dziadka, natomiast w dziedzinie ideowej redingote’y ikrynoliny zajmują jeszcze bardzo dużo miejsca. Inwentarz ideowy przechodziz pokolenia na pokolenie, mimo to, że od poduszek i kołder babuni zalatujestęchlizną. Nawet ludzie, zmuszeni do zmiany istoty swych poglądów,wtłaczają je najczęściej w stare formy. W technice naszej wytwórczościzaszedł przewrót znacznie potężniejszy, niż w technice naszego myślenia,które woli raczej cerować i nicować, niż budować na nowo. Oto dlaczegofrancuscy drobno-mieszczańscy parlamentarzyści, usiłując przeciwstawićodśrodkowej sile spółczesnych stosunków pewne podobieństwo moralnychzwiązków między ludźmi, nie znajdują nic lepszego, niż włożenie białegofartucha i uzbrojenie się w cyrkiel, czy kielnię. Sami zaś przytem mająwłaściwie na widoku nie budowę nowego gmachu, lecz przedostanie się dodawno zbudowanego gmachu parlamentu, czy ministerstwa.

Ponieważ w więzieniu przy wydawaniu nowego zeszytu zabierano mizapisany, sprawiłem sobie do wolno-mularstwa zeszyt z tysiącemnumerowanych stronic i drobniutkiem pismem wpisywałem weń wyciągi zlicznych książek, przeplatając je momi własnemi poglądami o wolno-mularstwie i o materjalistycznem pojmowaniu dziejów. Praca ta zajęła miogółem niemal rok. Opracowywałem poszczególne rozdziały, przepisywałemdo przemycanych zeszytów i posyłałem do przejrzenia przyjaciołom z innychcel. W tym celu mieliśmy bardzo skomplikowany system, nazwany telefonem.Adresat, jeżeli jego cela była niedaleko od mojej, uwiązywał na sznurku jakiściężki przedmiot i wprawiał ów przyrząd w ruch obrotowy, wysunąwszy jaknajdalej rękę poza kratę w oknie. Umówiwszy się poprzednio przez pukanie,wysuwałem jak najdalej szczotkę od podłogi za okno i, kiedy wędka owijałasię wokół niej, wciągałem szczotkę do siebie i przywiązywałem do końcasznurka mój rękopis. Jeżeli adresat znajdował się daleko, to przesyłkaodbywała się za posrednictwem całego szeregu poszczególnych etapów, co –naturalnie – bardzo komplikowało sprawę.

Pod koniec mojego pobytu w więzieniu odeskiem, gruby zeszyt,uwierzytelniony i opatrzony podpisem przez starszego podoficera żandarmerjiUsowa, stał się prawdziwą skarbnicą historycznej erudycji i filozoficznej głębi.Nie wiem, czy możnaby było dziś go wydrukować w takiej postaci, w jakiejzostał napisany. Zbyt wielu rzeczy dowiadywałem się jednocześnie z różnychdziedzin, epok i krajów i, obawiam się, że zbyt wiele chciałem odrazupowiedzieć w mej pierwszej pracy. Sądzę jednak, że podstawowe myśli iwnioski były słuszne. Wówczas czułem się już dość pewnie na nogach iuczucie to wzrastało wraz z postępem pracy. Dałbym dziś wiele za odszukanietego grubego zeszytu. Towarzyszył mi on również na wygnaniu, gdzie,

Page 84: Trocki Lew - Moje życie.pdf

85

coprawda, przestałem pracować nad masonerją przeszedłszy do studjowaniaekonomicznego systemu Marksa. Po ucieczce zagranicę, Aleksandra Lwownadostarczyła mi ten zeszyt z zesłania przez rodziców, którzy odwiedzili mnie wParyżu w 1903 roku. Kiedy nielegalnie wróciłem do Rosji, zeszyt wraz z całemmem skromnem emigranckiem archiwum pozostał w Genewie i wszedł wskład archiwów „Iskry”, które stały się dlań przedwczesnym grobem. Podrugiej ucieczce z Syberji zagranicę, usilnie starałem się odszukać mą pracę.Zapewne zużyła ją na podpałkę do pieca albo do innych celów szwajcarskagospodyni, której oddano archiwum na przechowanie. Nie mogę nie czynićwyrzutów tej szanownej niewieście.

Okoliczność, że pracę nad wolno-mularstwem wykonywałem w warunkachwięziennych, rozporządzając bardzo ograniczoną ilością książek, okazała siędla mnie korzystna. Do owego czasu wogóle nie znałem podstawowejliteratury marksowskiej. Szkice Antonia Labrioli miały charakterfilozoficznych pamfletów. Wymagały posiadania wiadomości, jakich niemiałem, i które musiałem zastępować domysłami. Szkice Labrioli skończyłemstudjować, postawiwszy sobie całą masę hipotez. Praca nad wolno-mularstwem stała się dla mnie sprawdzianem własnych hipotez. Nie odkryłemnic nowego. Wszystkie owe metodologiczne wnioski, do których dochodziłem,były poczynione już oddawna i stosowane w praktyce. Ja jednak dochodziłemdo nich poomacku i, do pewnego stopnia, samodzielnie. Sądzę, że miało toznaczenie dla całego mego późniejszego rozwoju ideowego. Późniejznajdowałem w dziełach Marksa, Engelsa, Plechanowa, Mehringapotwierdzenie tego, co w więzieniu wydawało mi się mym własnymdomysłem, który poddać tylko należało sprawdzeniu i uzasadnieniu.Historycznego materializmu nie przyjąłem odrazu w formie dogmatycznej.Dialektyka ukazała się po raz pierwszy nie w swych abstrakcyjnych formułach,lecz w postaci żywej sprężyny, którą odnajdywałem w samym procesiehistorycznym w miarę jak starałem się go poznać.

W owym czasie w kraju zaczynała wzbierać nowa fala. Dialektykahistoryczna pracowała tu również znakomicie, ale praktycznie i w bardzoszerokiej skali. Ruch studencki uzewnętrzniał się w demonstracjach. Kozacybili studentów. Liberali oburzali się, jakoże krzywdzono ich synów. Socjal-demokracja mężniała coraz bardziej, zlewając się z ruchem robotniczym.Rewolucja przestawała być uprzywilejowanem zajęciem inteligenckich kółek.Ilość aresztowanych robotników wzrastała. W więzieniu, mimo ciasnoty,można było lżej oddychać. Pod koniec drugiego roku zapadł wyrok w procesiePołudniowo-rosyjskicgo związku: czterech głównych oskarżonych zostałozesłanych na 4 lata na wschodnią Syberję. Przebyliśmy jeszcze przeszło półroku w moskiewskiem więzieniu etapowem. Był to okres wzmożonej pracyteoretycznej. Tutaj po raz pierwszy usłyszałem o Leninie i przestudjowałemjego tylko co wtedy wydaną książkę o rozwoju rosyjskiego kapitalizmu. Tamteż napisałem i wysłałem poza więzienie broszurę o ruchu robotniczym wMikołajowie, którą wkrótce potem wydano w Genewie. Z moskiewskiegowięzienia etapowego wywieziono nas latem. Następnie zatrzymano nas jeszczekilkakrotnie w szeregu więzień. Na miejsce wygnania dotarliśmy dopierojesienią 1900 roku.

Page 85: Trocki Lew - Moje życie.pdf

86

ROZDZIAŁ IX

PIERWSZE ZESŁANIE

Płynęliśmy wdół Leny. Prąd unosił powoli kilka barek z aresztantami ikonwojem. Noce były chłodne i futra, któremi okrywaliśmy się, nad ranempokrywały się szronem. Po drodze, w zawczasu oznaczonych wsiach,pozostawiano jednego lub dwuch z nas. Do wsi Ust’-Kut płynęliśmy,pamiętam, około trzech tygodni. Tam zostawiono mnie wraz z bliską mizesłanką, towarzyszką mikołajowskiej roboty. Aleksandrowa Lwownazajmowała jedno z pierwszych miejsc w południowo-rosyskim związkurobotniczym. Głębokie oddanie się socjalizmowi i całkowite wyzbycieinteresów osobistych stworzyły jej niezachwiany autorytet moralny. Wspólnapraca mocno związała nas ze sobą. Aby nas nie osiedlono oddzielnie,wzięliśmy ślub w moskiewskiem więzieniu etapowem.

Wieś składała się z około stu chałup. Zamieszkaliśmy w ostatniej. Dokołalas, wdole rzeka. Dalej na północ nad Leną były złotonośne złoża. Odblaskzłota migotał wzdłuż całej Leny. Wieś Ust’-Kut znała dawniej lepsze czasy, –szalony zamęt, grabież i rozbój. Ale za naszych czasów ucichła. Pijaństwo,zresztą, pozostało. Gospodarze naszej chałupy pili nieprzeciętnie. Życieciemne, głuche, w odległej dali od świata. Nocą karaluchy napełniały izbętrwożnym szmerem, pełzały po stole, po łóżku, po twarzy. Od czasu do czasutrzeba się było na parę dni wyprowadzać i naoścież otwierać drzwi natrzydziesto stopniowy mróz. Latem męczyły nas roje much. Pocięły one naśmierć krowę, która zabłądziła w lesie. Chłopi nosili na twarzach siatki zkońskiego wtosia, nasyconego dziegciem. Wiosną i jesienią tonęliśmy wbłocie. Zato przyroda była przepiękna. Jednak w owych latach byłem na niąobojętny. Poniekąd szkoda mi było tracić na nią uwagę i czas. Żyłem międzylasem i rzeką, prawie nie spostrzegając ich. Książki i stosunki osobistepochłaniały mnie całkowicie. Studjowałem Marksa, spędzając karaluchy zestronic książki.

Lena była wielką drogą wodną zesłańców. Ci, których termin zesłania sięskończył, wracali rzeką na południe. Łączność pomiędzy oddzielnemigniazdami zesłańczemi, liczba których rosła wraz z przybierającą faląrewolucji, prawie nie ulegała przerwie. Zesłańcy pisywali do siebie listy,urastające do rozmiarów teoretycznych traktatów. Pozwolenie na przeniesieniesię z miejsca na miejsce można było stosunkowo łatwo uzyskać od gubernatorairkuckiego. Przeniosłem się wraz z Aleksandrą Lwowną o 250 wiorst dalej nawschód, nad rzekę Ilim, gdzie mieszkali nasi przyjaciele. Przez krótki czaspracowałem tam w biurze u kupca-miljonera. Jego składy futer, sklepy ikarczmy rozrzucone były na przestrzeni wielkości Belgji i Holandji razem. Byłto potężny handlowy władca feodalny. O licznych tysiącach podwładnych mutunguzów mówił: „moi tunguskowie”. Nie umiał nawet podpisać swegonazwiska i stawiał tylko znak krzyża. Przez cały rok żył skąpo i oszczędnie, adziesiątki tysięcy wydawał na hulankę na niżegorodskim jarmarku.

Page 86: Trocki Lew - Moje życie.pdf

87

Pracowałem u niego ze sześć tygodni. Pewnego razu zapisałem funt farby, jakopud, i posłałem do daleko położonego sklepu potworny rachunek. Straciłemreputację i podałem się do dymisji. Znów wróciliśmy do Ust’-Kut. Panowałasroga zima, mrozy dochodziły do 44° Reaumura. Woźnica zdzierał rękawicąsople lodu z końskich pysków. Na kolanach trzymałem dziesięcio-miesięcznądziewczynkę. Oddychała przez futrzaną rurę, skonstruowaną nad jej głową. Nakażdym przystanku z lękiem wydobywaliśmy dziewuszkę ze spowicia. Jednakpodróż minęła pomyślnie. Ale w Ust’-Kut nie mieszkaliśmy długo. Po kilkumiesiącach gubernator pozwolił nam przenieść się trochę bardziej na południe,do Wiercholenska gdzie również mieliśmy przyjaciół.

Arystokracją zesłańczą byli starcy-ludowcy, którzy w ciągu długich latzdążyli się jakoś urządzić. Młodzi marksiści stanowili oddzielną warstwę. Jużza moich czasów pociągnęli na północ robotnicy, skazani za strejki,przypadkiem wyrwani z masy, często pół-analfabeci. Dla tych robotnikówzesłanie było niezastąpioną szkołą polityki i ogólnej kultury. Ideowąrozbieżność zdań, jak zawsze w miejscach przymusowego zgromadzenia ludzi,komplikowały plotki. Konflikty osobiste, a zwłaszcza romantyczne, nabierałynieraz dramatycznego charakteru. Na tem tle zdarzały się nawet samobójstwa.W Wiercholensku pokolei pilnowaliśmy pewnego kijowskiego studenta.Zauważyłem strużyny metalowe na jego stole. Potem dopiero wyjaśniło się, żewycinał z ołowiu kule do strzelby myśliwskiej. Nie ustrzegliśmy go jednak.Skierowawszy sobie lufę w serce, spuścił kurek palcem stopy. W milczeniugrzebaliśmy go na wzgórzu. Wówczas wstydziliśmy się jeszcze mów, jakofałszu. We wszystkich dużych kolonjach zesłańczych były groby samobójców.Niektórych z pośród zesłańców pochłaniało otaczające środowisko, zwłaszczaw miastach. Inni rozpijali się. Na zesłaniu, jak i w więzieniu, ratowała tylkowytężona praca nad sobą. Przyznać należy, że teoretycznie pracowali nad sobątylko marksiści.

Na wielkiej leńskiej drodze zapoznałem się w owych latach zDzierżyńskim, Urickim i innymi młodymi rewolucjonistami, którzy wprzyszłości mieli odegrać tak wielkie role. Z niecierpliwością czekaliśmy nakażdą nową partję zesłańców. W ciemną noc wiosenną, przed ogniskiem, nabrzegu szeroko rozlanej Leny, Dzierżyńskij czytał swój poemat, pisany popolsku. Twarz i głos jego były wspaniałe, ale poemat słaby. Życie tegoczłowieka stało się później samo posępnym poematem.

Wkrótce po przybyciu do Ust’-Kut zaczęłem współpracować w irkuckiejgazecie „Wostocznoje Obozrenije” Był to legalny prowincjonalny organ,stworzony przez starych zesłańców-ludowców, przejściowo opanowany przezmarksistów. Zaczętem od korespondencyj ze wsi, czekałem ze wruszeniempojawienia się pierwszej z nich, zostałem zachęcony przez redakcję iprzeszedłem do krytyki literackiej i publicystyki. Szukając pseudonimu,otworzyłem na chybił trafił włoski słownik – znalazłem wyraz antidoto, i wciągu długich lat podpisywałem me artykuły Antid Oto, tłumacząc żartobliwieprzyjaciołom, że chcę wprowadzić marksowską odtrutkę do prasy legalnej.Gazeta, niespodzianie dla mnie, podniosła moje honorarjum z dwuch kopiejekdo czterech od wiersza. Był to wyraz najwyższego powodzenia. Pisałem owłościaństwie, o rosyjskich klasykach, o Ibsenie, Hauptmanie, Nietschem,Maupassant’ie, Estaunié, o Leonidzie Andrejewie i Gorkim. Przesiadywałemnocami, kreśląc wzdłuż i wszerz moje rękopisy w poszukiwaniu potrzebnejmyśli, albo brakującego słowa. Stawałem się pisarzem.

Page 87: Trocki Lew - Moje życie.pdf

88

Od roku 1896, kiedy usiłowałem bronić się przed ideami rewolucyjnemi, iod roku 1897, kiedy prowadziłem już robotę rewolucyjną, ale jeszcze broniłemsię przed teorją marksizmu, odbyłem porządną część drogi. Przed samemzesłaniem, marksizm stał się dla mnie ostatecznie podstawą światopoglądu imetodą myślenia. Teraz na zesłaniu, usiłowałem rozpatrzyć pod przyswojonymsobie kątem widzenia, tak zwane „odwieczne” zagadnienia życia ludzkiego:miłość, śmierć, przyjaźń, optymizm, pessymizm i t. p. W różnych epokach i wróżnych środowiskach społecznych człowiek inaczej kocha, nienawidzi iinaczej żywi nadzieję. Jak drzewo przez korzenie odżywia swe kwiaty i owocesokami gleby, podobnie jednostka znajduje pokarm dla swych uczuć i myśli,choćby „najwyższych” – w ekonomicznym fundamencie społeczeństwa. Wówczesnych mych artykułach o literaturze opracowywałem w istocie jedentylko temat: jednostka i społeczeństwo. Niedawno artykuły te zostały wydanew oddzielnym tomie. Gdybym dziś je pisał, oczywiście, napisałbym je inaczej.Istoty ich jednak nie potrzebowałbym zmieniać wcale.

Oficjalny albo legalny marksizm rosyjski przeżywał w tym okresie bardzosilny kryzys. Teraz zobaczyłem już na żywym przykładzie, jak nowe potrzebyspołeczne bezceremonialnie stwarzają sobie ideowe umundurowanie zteoretycznego sukna, mającego całkiem inne przeznaczenie. Do latdziewięćdziesiątych, rosyjska inteligencja w olbrzymiej swej części kostniaław ludowości z jej zaprzeczaniem kapitalizmu i idealizacją wspólnotywłościańskiej. Tymczasem zaś kapitalizm stukał do wszystkich drzwi,obiecując inteligencji wszelkie dobra materjalne i pokaźną polityczną rolę wprzyszłości. Ostry nóż marksizmu przydał się burżuazji inteligenckiej na to,aby przeciąć pępowinę ideologji ludowców, wiążącą ją z wygasłą przeszłością.Tem tłumaczyć należy szybkie i zwycięskie rozpowszechnienie się idejmarksizmu w ciągu ostatnich lat ubiegłego wieku. Zaledwie jednak teorjaMarksa spełniła to swoje zadanie, kiedy już zaczęła krępować inteligencję.Dialektyka wystarczała do wykazania progresywności kapitalistycznych metodrozwoju. Ale tam, gdzie zaczynało się rewolucyjne zaprzeczenie samegokapitalizmu, dialektyka stawała się czemś krępującem i uznawano ją zaprzestarzałą. Na rubieży dwuch wieków – przypadało to dla mnie na latawięzienia i zesłania – rosyjska inteligencja przeszła stadjum epidemicznejkrytyki marksizmu. Przyswajała zeń sobie historyczne uzasadnieniekapitalizmu, odrzucając jednak jego rewolucyjną negację. Takiemi okólnemidrogami anarchiczno-ludowcowa inteligencja zmieniała się w liberalno-burżuazyjną.

Europejska krytyka marksizmu znajdowała teraz szeroki zbyt w Rosji,zupełnie niezależnie od swych zalet. Wystarczy powiedzieć, że EdwardBernstein został jednym z popularnych przewodników od socjalizmu doliberalizmu. Normatywna filozofja coraz triumfalniej rugowałamaterjalistyczną dialektykę. Formującej się burżuazyjnej opinji społecznejwłaśnie potrzebne były nieugięte normy, nie tylko przeciw samowolisamowładnej biurokracji, ale i przeciw nieokiełznaniu mas rewolucyjnych.Wywróciwszy Hegla, Kant niedługo jednak utrzymał się na nogach. Rosyjskiliberalizm zjawił się późno i od samego początku istniał na wulkanicznymgruncie. Kategoryczny imperatyw okazał się dla niego zbyt abstrakcyjną iniepewną asekuracją. Przeciw masom rewolucyjnym potrzebne były silniejdziałające środki. Transcedentalni idealiści przekształcali się w prawosławnychchrześcijan. Profesor ekonomji politycznej Bułhakow zaczął od rewizji

Page 88: Trocki Lew - Moje życie.pdf
Page 89: Trocki Lew - Moje życie.pdf

90

nic nie ma, ale że w jego osobie chciał uderzyć rządową przemoc. Dostał się naciężkie roboty.

W tym czasie, kiedy na dalekich, zasypanych śniegiem kolonjachsyberyjskich, namiętnie omawiano sprawy zróżniczkowania rosyjskiegowłościaństwa, angielskich trade-unions’ów, stosunku kategorycznegoimperatywu do interesów klasowych, zagadnienia darwinizmu i marksizmu, wsferach rządowych prowadzono inną walką ideową. Najświętszy synod wlutym 1901 roku wykluczył z cerkwi Lwa Tołstoja. Orędzie synodu drukowaływszystkie gazety. Tołstojowi zarzucano sześć przestępstw: l) „zaprzeczaistnieniu osobowego żywego Boga, w Trójcy Świętej sławionego”, 2)„zaprzecza istnieniu Chrystusa, człowieka-Boga, wskrzeszonego z martwych”,3),,zaprzecza niepokalanemu poczęciu i dziewictwu Przeczystej Bogurodzicy,przed urodzeniem i po urodzeniu Chrystusa”, 4) „nie uznaje życiazagrobowego i kary”, 5) „zaprzecza błogosławionemu działaniu DuchaŚwiętego”, 6) „naigrawa się z tajemnicy eucharystji”. Brodaci i siwowłosimetropolici i inspirujący ich Pobiedonoscew, oraz wszystkie inne filarypaństwa, uważające nas, rewolucjonistów, nie tylko za przestępców, ale i zaobłąkanych fanatyków, a siebie – za przedstawicieli trzeźwej myśli, opierającejsię na historycznem doświadczeniu całej ludzkości, ci ludzie żądali odwielkiego artysty-realisty wiary w Niepokalane Poczęcie i w Ducha Świętego,komunikowanego przez pszenne opłatki. Odczytywaliśmy wielokrotniewyszczególnienie herezyj Tołstoja ze wzrastającem zdumieniem i myśleliśmy:nie, na doświadczeniu całej ludzkości opieramy się my, my stanowimyprzyszłość, – a tam wgórze zasiadają nie tylko przestępcy, ale i maniacy. Ibyliśmy zupełnie pewni, że damy sobie radę z tym domem warjatów.

Stary gmach państwa trzeszczał we wszystkich spojeniach. Rolęharcowników w walce grali ciągle jeszcze studenci. Trawieni niecierpliwością,zaczęli uciekać się do aktów teroru. Po strzałach Karpowicza i Bałmaszowacałe zesłanie drgnęło, jakby usłyszawszy sygnał na trwogę. Zaczęły się spory otaktykę teroru. Po pewnych wahaniach, marksowska część zesłaniawypowiedziała się przeciwko terorowi. Chemja materjałów wybuchowych niemoże zastąpić działania mas – mówiliśmy. Samotnicy spłoną w heroicznejwalce, nie postawiwszy na nogi klasy robotniczej. Naszą sprawą jest niezabójstwo carskich ministrów, lecz rewolucyjne obalenie caratu. Na tem tlenastąpił rozłam między socjal-demokratami i socjal-rewolucjonistami. Jeżeliwięzienie było dla mnie okresem teoretycznego formowania się, to zesłaniestało się okresem politycznego samookreślenia.

Tak upłynęły mi dwa lata życia. Przez ten czas wiele wody przepłynęło podmostami Petersburga, Moskwy i Warszawy. Z pod ziemi ruch zaczął wylewaćsię na ulice miast. W niektórych guberniach poruszyło się włościaństwo.Organizacje socjal-demokratyczne powstawały również i na Syberji, wzdłużlinji kolejowej. Weszły ze mną w stosunki. Pisałem dla nich proklamacje iulotki. Po trzyletniej przerwie znów przyłączyłem się do aktywnej walki.

Zesłańcy nie chcieli dłużej pozostawać na miejscach. Zaczęła się epidemjaucieczek. Trzeba było ustanawiać kolejność. Prawie w każdej wsi znajdowalisię poszczególni chłopi, którzy jeszcze jako młodzi chłopcy, podlegaliwpływom rewolucjonistów starszego pokolenia. Ci chłopi właśnie pokryjomuwywozili politycznych łódką, na wozie, saniami, przekazując ich z rąk do rąk.Syberyjska policja była w istocie równie bezradna, jak i my. Ogromneprzestrzenie były jej sprzymierzeńcem, ale i wrogiem zarazem. Schwytać

Page 90: Trocki Lew - Moje życie.pdf

91

uciekiniera-zesłańca było trudno. Więcej przemawiało za tem, że utonie wrzece, albo zamarznie w tajdze.

Rozrósłszy się wszerz, ruch rewolucyjny pozostał jednak rozproszony.Każdy okręg, każde miasto, prowadziło walkę na własną rękę. Carat miałogromną przewagę jedności działań. Konieczność stworzenia zcentralizowanejpartji zajmowała w tym czasie wiele umysłów. Napisałem na ten tematrozprawę, która w odbitkach krążyła po kolonjach i wywoływała gorącedyskusje. Zdawało się nam, że nasi współwyznawcy w kraju i na emigracji zamało myślą o tej sprawie. Jednakże myśleli o tem i działali. Latem 1902 rokuotrzymałem przez Irkuck książki, w których okładki wklejone były ostatniezagraniczne wydawnictwa, drukowane na bibułce. Dowiedzieliśmy się, żezagranicą powstała gazeta marksowska „Iskra”, która miała za zadaniestworzenie zcentralizowanej organizacji zawodowych rewolucjonistów,związanych żelazną dyscypliną czynu. Nadeszła wydana w Genewie książkaLenina: „Co począć?”, całkowicie poświęcona temu zagadnieniu. Mojerękopiśmienne rozprawy, artykuły dziennikarskie i proklamacje dla ZwiązkuSyberyskiego, wydały mi się czemś małem i zaściankowem w obliczu nowego,olbrzymiego zadania. Trzebabyło szukać innego pola pracy. Trzeba byłouciekać.

W tym okresie miałem już dwie córeczki: młodsza zaczynała czwartymiesiąc. Życie w syberyjskich warunkach nie było łatwe. Ucieczka mojazwaliłaby na Aleksandrę Lwownę podwójne brzemię. Ona jednakrozstrzygnęła sprawę jednem słowem: trzeba. Obowiązek rewolucyjny stał dlaniej przed wszystkiemi innemi względami, przedewszystkiem zaś przedosobistemi. Ona pierwsza poddała mi myśl ucieczki, skoro tylko zdaliśmysobie sprawę z nowych, wielkich zadań. Rozproszyła wszelkie powstające wzwiązku z tem wątpliwości. W ciągu kilku dni po mej ucieczce, zpowodzeniem maskowała moją nieobecność przed policją. Z zagranicy ztrudnością mogłem z nią korespondować. Czekało ją jeszcze drugie zesłanie.Później spotykaliśmy się tylko dorywczo. Życie rozdzieliło nas, ale zachowałomiędzy nami nietkniętą łączność ideową i przyjaźń.

Page 91: Trocki Lew - Moje życie.pdf

92

ROZDZIAŁ X

PIERWSZA UCIECZKA

Zbliżała się jesień i groziły roztopy. Aby przyśpieszyć moją ucieczkę,postanowiono, że ucieknę razem z osobą, której kolej teraz nadchodziła.Przyjaciel-chłop podjął się wywieźć mnie z Wiercholenska razem z E. G.,tłumaczką Marksa. Nocą, w polu, zakrył nas na wozie sianem i rogożą, jakładunek towaru. Jednocześnie, żeby choć na dwa dni wprowadzić w błądpolicję i zyskać na czasie, w mojem mieszkaniu otuliło się kołdrą manekin,mający wyobrażać mnie jako chorego. Woźnica wiózł nas po syberyjsku, t. j. zszybkością dwudziestu wiorst na godzinę. Odczuwałem na własnych plecachwszystkie wyboje i słyszałem tłumione jęki sąsiadki. Po drodze dwa razyzmienialiśmy konie. Nie dojeżdżając do dworca kolejowego, rozstałem się zmą towarzyszką podróży, aby nie pomnażać wzajemnie naszych ewentualnychbłędów i niebezpieczeństw. Bez przygód wsiadłem do wagonu, do któregoirkuccy przyjaciele dostarczyli mi kufer ze sztywną bielizną, krawatem iinnemi atrybutami cywilizacji. W rękach trzymałem Homera w rosyjskichheksametrach Gniedicza. W kieszeni miałem paszport na nazwisko Trockiego,które sam wpisałem na chybił trafił, nie przewidując, że to nazwisko będę nosiłprzez całe życie. Jechałem koleją syberyjską na zachód. Żandarmi na dworcachobojętnie przepuszczali mnie obok siebie. Rosłe syberyjskie chłopkisprzedawały na stacjach pieczone kury i prosięta, mleko w butelkach, stosyświeżo upieczonego chleba. Każda stacja wyglądała jak wystawasyberyjskiego dobrobytu. W ciągu całej drogi wszyscy w wagonie pili herbatę,zagryzając taniemi syberyjskiemi pączkami. Czytałem heksametry i marzyłemo zagranicy. Okazało się, że ucieczka wcale nie była romantyczna: romantyzmutonął całkowicie w potokach wypijanej herbaty.

Zatrzymałem się w Samarze, gdzie skoncentrowany był wówczaswewnętrzny, t. j. nie-emigrancki sztab ,,Iskry”. Na jego czele, podkonspiracyjnym pseudonimem Claire, stał inżynier Krzyżanowskij, dzisiejszyprzewodniczący Gosplanu. On i jego żona byli współpracownikami Lenina wrobocie socjal-demokratycznej w Petersburgu w latach 1894/5 i nasyberyjskiem wygnaniu. Wkrótce po stłumieniu rewolucji 1905 roku, Claire,razem z wieloma tysiącami innych, wystąpił z partji i, w charakterze inżyniera,zajął bardzo wysokie stanowisko w świecie przemysłowym. Konspiratorzyuskarżali się, że odmawia im nawet takiej pomocy,. jakiej dawniej udzielaliliberali. Po 10-12 letniej przerwie, kiedy bolszewicy zdobyli władzę,Krzyżanowskij wrócił do partji. Była to droga bardzo licznej warstwyinteligencji, która teraz jest najważniejszą podporą Stalina.

W Samarze, oficjalnie, że tak powiem, przyłączyłem się do organizacji„Iskry” pod nadanym mi przez Claire’a konspiracyjnym pseudonimem„Pióro”: był to hołd dla mych syberyjskich triumfów dziennikarskich.Organizacja „Iskry” budowała partję od nowa. Na pierwszym zjeździe, któryodbył się w marcu 1898 r. w Mińsku, nie udało się stworzyć scentralizowanego

Page 92: Trocki Lew - Moje życie.pdf

93

kierownictwa partyjnego. Epidemja aresztowań rozbiła młodą organizację, nieposiadającą jeszcze w kraju koniecznego punktu oparcia. Po tych wypadkachruch rewolucyjny wzrastał w rozproszonych, ogniskach, zachowującprowincjonalny charakter. Jednocześnie zaś obniżał się jego poziom ideowy.W walce o masy socjal-demokraci odsuwali na drugi plan hasła polityczne.Powstał t. zw. kierunek „ekonomiczny”, wyzyskujący burzliwe nastroje na tlehandlowo-przemysłowem i strejkowem. Pod sam koniec zaszłego stuleciawybuchł kryzys, który zaostrzył wszystkie antagonizmy w kraju i był bodźcemdla ruchu politycznego. „Iskra” stoczyła z prowincjonalnymi „ekonomistami”decydującą walkę o stworzenie scentralizowanej partji rewolucyjnej. Głównysztab „Iskry” znajdował się zagranicą, zapewniając ideową stałość organizacji,którą tworzono z tak zwanych „zawodowych” rewolucjonistów, ściślezespolonych jednością teorji i zadań praktycznych. W owym czasie większośćiskrowców stanowili inteligenci, walczący o zawładnięcie miejscowemikomitetami socjal-demokratycznemi i o przygotowanie takiego zjazdu partji,który zapewniłby zwycięstwo ideom i metodom „Iskry”. Był to, że takpowiem, pierwszy bruljonowy szkic tej organizacji rewolucyjnej, która,rozwijając się, hartując, atakując i cofając, wiążąc się coraz mocniej z masamirobotniczemi i stawiając przed niemi coraz szersze zadania, po piętnastu latachobaliła panowanie burżuazji i ujęła władzę w swe ręce.

Z polecenia biura samarskiego, odwiedziłem w Charkowie, Połtawie iKijowie szereg rewolucjonistów, którzy wchodzili już w skład organizacji„Iskry”, oraz tych, których dopiero należało dla niej pozyskać. Wróciłem doSamary z nader mizernemi wynikami: stosunki na południu były jeszcze słabonawiązane, adres w Charkowie okazał się fałszywy, w Połtawie spotkałem sięz lokalnym patriotyzmem. Przelotnie nic nie można było zrobić, potrzebnabyła poważna praca. Tymczasem Lenin, z którym biuro samarskieutrzymywało ożywioną korespondencję, przynaglał mnie do wyjazduzagranicę. Claire zaopatrzył mnie w pieniądze na drogę i udzielił niezbędnychwskazówek dla przekroczenia granicy austrjackiej pod Kamieńcem Podolskim.

Łańcuch przygód raczej zabawnych, niż tragicznych, zaczął się na dworcuw Samarze. Aby nie włazić poraz wtóry żandarmom w oczy, postanowiłemprzyjść w ostatniej chwili. Student Sołowjew, jeden z dzisiejszychkierowników syndykatu naftowego, miał zająć dla mnie miejsce i oczekiwaćmnie z kufrem. Spokojnie spacerowałem po polu daleko za dworcem,spoglądając na zegarek, kiedy nagle usłyszałem drugi dzwonek. Domyśliwszysię, że źle mnie poinformowano o godzinie odejścia pociągu, pobiegłem zcałych sił. Sołowjew, który uczciwie czekał na mnie w wagonie i już w bieguwyskoczył z kufrem w ręku na tor, był otoczony przez urzędników kolejowychi żandarmów.

Widok człowieka, chwytającego z trudem oddech, który przybiegł poodejściu pociągu – człowiekiem tym byłem ja, – zwrócił powszechną uwagę.Protokuł, którym żandarmi grozili Sołowjewowi, skończył się na rubasznychdrwinach z nas obu.

Do pasa pogranicznego dojechałem pomyślnie. Na ostatniej stacji policjantzażądał ode mnie paszportu. Byłem szczerze zdziwiony, kiedy znalazł wzupełnym porządku sfabrykowany przeze mnie dokument. Jak się okazało,nielegalnemi przeprawami kierował pewien gimnazista. Dzisiaj jest on znanymchemikiem, stojącym na czele jednej z instytucyj naukowych sowieckiejrepubliki. Gimnazista był sympatykiem socjal-rewolucjonistów.

Page 93: Trocki Lew - Moje życie.pdf

94

Dowiedziawszy się ode mnie, że należę do organizacji „Iskry”, z punktuprzybrał ton groźnego oskarżyciela. – Czy wiadomo wam, że w ostatnichnumerach „Iskra” prowadzi niegodną polemikę przeciwko teroryzmowi? –Ledwo zabrałem się do rozpoczęcia zasadniczej dyskusji, kiedy gimnazistadodał gniewnie: – Nie przeprowadzę was przez granicę! – Ten argument byłdla mnie zupełną niespodzianką. A jednakże był on całkiem słuszny. Wpiętnaście lat później musieliśmy z bronią w ręku obalać władzę socjal-rewolucjonistów. Ale w danej chwili daleki byłem od historycznychprzewidywań. Dowodziłem, że nie wolno karać mnie za artykuł „Iskry” iwkońcu oświadczyłem, że nie ruszę się z miejsca, póki nie dostanęprzewodnika. Gimnazista zmiękł. – Dobrze, – powiedział, – niech tak będzie,ale powiedzcie im tam, że to ostatni raz!

Gimnazista ulokował mnie na noc w pustem mieszkaniu samotnegokomiwojażera, który miał wrócić dopiero następnego dnia. Pamiętam jak przezmgłę, że do zamkniętego przez gospodarza mieszkania wchodzić musiałemprzez okno. W nocy nagle obudziło mnie światło. Nade mną stał pochylonyjakiś obcy, maleńki człowiek w meloniku, ze świecą w jednej, a kijem wdrugiej ręce. Z sufitu spełzał na mnie cień w ogromnym melonie. – Ktojesteście? – spytałem z oburzeniem. – To mi się podoba, – odpowiedziałtragicznym tonem nieznajomy, – on leży w mojem łóżku i pyta, kto ja jestem!– Rzecz jasna – przede mną stał właściciel mieszkania. Próba wytłumaczeniamu, że powinien był wrócić dopiero następnego dnia, nie miała żadnegopowodzenia. – Sam wiem, kiedy mam wracać! – odpowiedział nie bez racji. –Sytuacja komplikowała się. – Rozumiem! – krzyknął nieznajomy, nieprzestając oświetlać mej twarzy. – To są sztuczki Aleksandra. Jutro z nimpogadamy! – Chętnie poparłem szczęśliwą myśl, że winowajcą wszystkichnieporozumień jest nieobecny Aleksander. Resztę nocy spędziłem ukomiwojażera, który nawet łaskawie poczęstował mnie herbatą.

Następnego rana gimnazista, po burzliwej rozmowie z mym gospodarzem,przekazał mnie kontrabandzistom miasteczka Brodów. Cały dzień spędziłemna słomie w stodole u chochła, który żywił mnie arbuzami. Nocą w deszczpoprowadził mnie przez granicę. Długo trzeba było brnąć, potykając się wmroku nocnym. – No, teraz właźcie mi na plecy, – powiedział przewodnik, –dalej jest woda. – Nie chciałem się zgodzić. – Nie możecie przemoczeni iść natamtą stronę, – nalegał chochoł. Musiałem więc odbyć podróż na plecachczłowieka, lecz mimo to miałem pełno wody w butach. W jakieś piętnaścieminut później suszyliśmy się w żydowskiej chałupie, już w austrjackiej częściBrodów. Zapewniano mnie tam, że przewodnik umyślnie zaprowadził mnie wgłęboką wodę, żeby dostać więcej pieniędzy Zkolei chochoł z głębi sercaostrzegał mnie na pożegnanie przed Żydami, lubiącymi potrójnie zdzierać.Istotnie, moje zapasy pieniężne topniały szybko. Trzeba było przejechaćjeszcze osiem kilometrów szosą do stacji. Na przestrzeni paru kilometrów,wzdłuż samej granicy, droga, rozmyta przez deszcze, była trudna iniebezpieczna. Stary Żyd-robotnik wiózł mnie dwukołowym wózkiem. –Jeszcze kiedy głową przypłacę tę robotę – mruczał. – Dlaczego? – Żołnierzenawołują, a jeżeli się nie odpowiada, to strzelają. To ich właśnie ogieniekwidać. Jeszcze dziś na szczęście noc jest dobra. – Noc istotnie była dobra:nieprzejrzana, zła jesienna mgła, nieustanny deszcz prosto w twarz, głębokichlupot błota pod kopytami konia. Jechaliśmy, wózek kołysał się, staryochrypłym półszeptem przynaglał konia, koła grzęzły, lekki wózek coraz

Page 94: Trocki Lew - Moje życie.pdf

95

bardziej pochylał się i nagle – przewrócił. Błoto było październikowe, t. j.głębokie i zimne. Na płask zagłębiłem się w nie do połowy i na dodatekzgubiłem binokle. Ale najstraszniejsze było to, że natychmiast po naszymupadku, gdzieś blisko, obok nas, rozległ się przeszywający krzyk, jękrozpaczy, błaganie o pomoc, mistyczne wołanie do niebios i nie sposób byłozorjentować się w tej czarnej, mokrej nocy, do kogo należy ten tajemniczygłos, tak bardzo wyrazisty – a jednak nieludzki. – On nas zgubi, mówię wam, –bełkotał stary z rozpaczą, – on nas zgubi... – Ale co to takiego? – spytałem,wstrzymując oddech. – To kogut, niech będzie przeklęty, kogut, dała mi gogospodyni do rzezaka, żeby go zarżnął na sobotę... – Przeszywające krzykirozlegały się teraz w miarowych odstępach czasu. – On nas zgubi, stąd tylkodwieście kroków do posterunku, zaraz wyskoczy żołnierz... – Zaduście go!... –syczałem z wściekłością. – Kogo? – Koguta! – A gdzie ja go znajdę? Coś goprzygniotło... – Obaj pełzaliśmy w ciemności, przebieraliśmy w błocie rękami,deszcz siekł zgóry, przeklinaliśmy koguta i los. Wreszcie stary wyswobodziłnieszczęsną ofiarę z pod mojej kołdry. Wdzięczny kogut umilkł odrazu.Wspólnemi siłami podnieśliśmy wózek i pojechali dalej. Na stacji, przednadejściem pociągu, ze trzy godziny suszyłem się i czyściłem.

Po wymianie pieniędzy okazało się, że nie starczy mi na kolej do miejscaprzeznaczenia, t. j. do Zurychu, gdzie miałem zgłosić się do Axelroda.Wzięłem bilet do Wiednia. tam zaś zobaczymy, co dalej robić. W Wiedniuuderzyło mnie najbardziej to, że mimo mej szkolnej znajomości językaniemieckiego, nikogo nie mogłem zrozumieć, większość przechodniówodpłacała mi tem samem. Mimo wszystko wytłumaczyłem staruszkowi wczerwonej czapce, że szukam redakcji „Arbeiter-Zeitung”. Postanowiłemwytłumaczyć samemu Wiktorowi Adlerowi, wodzowi austrjackiej socjal-demokracji, że interesy rewolucji rosyjskiej wymagają mego niezwłocznegoprzybycia do Zurychu. Przewodnik obiecał zaprowadzić mnie, gdzie trzeba.Szliśmy godzinę. Okazało się, że już dwa lata temu dziennik przeniósł sięgdzie indziej. Szliśmy jeszcze pół godziny. Portjer oświadczył nam, że dziśprzyjęć niema. Nie miałem czem zapłacić przewodnikowi, byłem głodny,przedewszystkiem zaś musiałem jechać do Zurychu. Ze schodów schodziłwysoki pan o niezbyt uprzejmym wyrazie twarzy. Zwróciłem się do niego,pytając o Adlera. – Czy wie pan, co dziś za dzień? – spytał mię surowo. Niewiedziałem. W wagonie, na wozie, w stodole u chochła, w nocnej walce zkomiwojażerem, straciłem rachubę dni. – Dziś jest niedziela! – dobitniewyrzekł wysoki pan i chciał mnie minąć. – Wszystko jedno, –odpowiedziałem, – muszę się widzieć z Adlerem. – Wówczas mój rozmówcaodpowiedział mi takim tonem, jakby dowodził podczas burzy bataljonem: –Przecież mówi się panu, że z doktorem Adlerem nie można się widzieć wniedzielę! – Ale ja mam ważny interes, – twierdziłem uparcie. – A choćbynawet pański interes był dziesięć razy ważniejszy, zrozumiano? – Był to samFritz Austerlitz, postrach własnej redakcji, którego mowa, jakby się wyraziłWiktor Hugo, składała się z samych błyskawic. – Gdyby pan nawet przywiózłwiadomość, że– słyszy pan? – że wasz car został zabity i że tam u was zaczęłasię rewolucja, – słyszy pan? – i to nawet nie dałoby panu prawa naruszenianiedzielnego odpoczynku doktora! – Jegomość ów formalnie imponował migrzmotem swego głosu. Mimo to jednak zdawało mi się, że mówi głupstwa.Nie może być, żeby niedzielny wypoczynek stał ponad wymaganiamirewolucji. Postanowiłem nie poddawać się. Musiałem jechać do Zurychu.

Page 95: Trocki Lew - Moje życie.pdf

96

Czekała na mnie redakcja „Iskry”. Poza tem uciekłem z Syberji. To przecieżtakże coś znaczy. Stojąc na ulicy i zagradzając groźnemu rozmówcy drogę,ostatecznie dopiąłem swego. Austerlitz podał mi tak pożądany adres. Wtowarzystwie tego samego przewodnika udałem się do mieszkania Adlera.

Na spotkanie wyszedł mi niski człowiek, krępy, prawie garbaty, zopuchniętemi oczami w zmęczonej twarzy. W Wiedniu odbywały się wyborydo Landtagu, poprzedniego dnia Adler brał udział w kilku zebraniach, a wnocy pisał artykuły i odezwy. O tem dowiedziałem się w kwadrans później odjego synowej.

– Niech mi pan wybaczy doktorze, że naruszyłem pański niedzielnywypoczynek...

– Dalej, dalej, – przerwał mi z pozorną surowością, ale takim tonem, którynie wzbudzał lęku, lecz zachęcał. Ze wszystkich zmarszczek jego twarzyprzebijał rozum.

– Jestem Rosjaninem...– No, tego nie potrzebuje mi pan mówić, miałem czas, aby się domyśleć.Opowiedziałem doktorowi, badającemu mnie wzrokiem, moją rozmowę

przed wejściem do redakcji.– Czyżby? Tak powiedziano panu? Ktoby to mógł być? Wysoki? Krzyczy?

To Austerlitz. Mówi pan, że krzyczy? To Austerlitz. Niech pan tego nie bierzezabardzo naserjo. Jeżeli przywiezie pan z Rosji wiadomości o rewolucji, możepan w nocy do mnie dzwonić... Katia, Katia! – zawołał niespodzianie. Weszłajego synowa, Rosjanka. – Teraz pójdzie panu lepiej, – rzekł, zostawiając nassamych.

Moja dalsza podróż była zapewniona.

Page 96: Trocki Lew - Moje życie.pdf

97

ROZDZIAŁ XI

PIERWSZA EMIGRACJA

Do Londynu – z Zurychu przez Paryż – przyjechałem na jesieni 1902 roku,zdaje się, że w październiku, wczesnym rankiem. Wynajęty prawie wyłączniena migi cab odwiózł mnie pod adresem, napisanym na papierku, na miejsceprzeznaczenia. Tem miejscem było mieszkanie Lenina. Pouczono mniezawczasu, jeszcze w Zurychu, żeby zastukać trzy razy kółkiem od drzwi.Drzwi otworzyła mi Nadieżda Konstantynówna, którą – zapewne – wyrwałemz łóżka mem stukaniem. Godzina była wczesna i każdy, bardziejprzyzwyczajony do kulturalnego współżycia, człowiek, przesiedziałbyspokojnie godzinę czy dwie na dworcu, zamiast stukać po nocy do cudzychdrzwi. Ja jednak ciągle jeszcze byłem w ogniu mej ucieczki z Wiercholenska.W taki sam zresztą barbarzyński sposób zaatakowałem w Zurychu mieszkanieAxelroda, tylko nie o świcie, lecz głęboką nocą. Lenin leżał jeszcze w łóżku imina jego wyrażała uprzejmość wraz ze zrozumiałem zdziwieniem. W takichwarunkach odbyło się moje pierwsze spotkanie i pierwsza rozmowa zLeninem. Włodzimierz Iljicz i Nadieżda Konstantynówna wiedzieli już o mniez listu Claire’a i oczekiwali mnie. Zostałem przywitany okrzykiem: –Przyjechało pióro! – Natychmiast wyłożyłem mój skromny zapas rosyjskichwrażeń: łączność na południu jest słaba, adres w Charkowie fałszywy, redakcja„Jużnawo Raboczewo” sprzeciwia się zjednoczeniu, austrjacka granica jest wrękach gimnazisty, który nie chce pomagać iskrowcom. Fakty, jako takie, niebudziły zbyt wiele nadziei. Ale zato wiary w przyszłość było aż nadto. Tegosamego ranka, czy może następnego dnia, odbyłem z Włodzimierzem Iljiczemwielki spacer po Londynie. Lenin pokazywał mi z mostu Westminster i innegodne uwagi gmachy. Nie pamiętam, co powiedział przytem, ale ton tego byłtaki: – To jest ten ich sławny Westminster. – „Ich” znaczyło, oczywiście, nieAnglików, ale klasy rządzące. Ten ton, ani trochę nie podkreślony, głębokoorganiczny, wyrażający się raczej w barwie głosu, był zawsze właściwościąLenina, kiedy mówił o jakichkolwiek zabytkach kultury, lub nowych jejzdobyczach, o bogactwie bibljotecznem Muzeum Brytyjskiego, o informacjachwielkiej europejskiej prasy, lub też – w wiele lat później – o niemieckiejartylerji, albo francuskiem lotnictwie: umieją albo mają, zrobili czy osiągnęli –co za wrogowie! Niedostrzegalny cień klasy rządzącej, według niego, padałjakby na całą kulturę ludzkości, zaś cień ów wyczuwał zawsze takniewątpliwie, jak światło dzienne. Zdaje się, że tym razem okazałemminimalną uwagę londyńskiej architekturze. Przerzucony odrazu zWiercholenska zagranicę, gdzie wogóle byłem po raz pierwszy, wchłaniałemWiedeń, Paryż i Londyn bardzo sumarycznie i daleki byłem jeszcze od„szczegółów” w rodzaju Westminsterskiego pałacu. A zresztą i Lenin,oczywiście nie w tym celu, wyciągnął mnie na ów wielki spacer. Chodziło muo to, żeby zapoznać się ze mną bliżej i niewidocznie przeegzaminować mnie. Iistotnie egzamin był „z całego kursu”.

Page 97: Trocki Lew - Moje życie.pdf

98

Opowiedziałem o naszych syberyjskich sporach, głównie w sprawieorganizacji centralistycznej, o mojej pisemnej rozprawie na ten temat, o mejburzliwej potyczce ze starymi ludowcami w Irkucku, dokąd pojechałem nakilka tygodni, o trzech zeszytach Machajskiego i t. p. Lenin umiał słuchać. – Ajak tam stoi sprawa w dziedzinie teorji? – Opowiadałem, jakeśmy wmoskiewskiem więzieniu etapowem zbiorowo studjowali jego książkę:„Rozwój kapitalizmu w Rosji”, a na zesłaniu pracowali nad „Kapitałem” iutknęli na drugim tomie. Studjowaliśmy sumiennie, według źródeł, spórmiędzy Bernsteinem i Kautsky’m. Wśród nas nie było zwolennikówBernsteina. W dziedzinie filozofji zachwycała nas książka Bogdanowa, któryskojarzył z marksizmem teorję poznania Mach-Avenariusa. Lenin wówczasrównież uważał poglądy Bogdanowa za słuszne. – Nie jestem filozofem, –mówił zatroskany, – ale Plechanow, naprzykład, surowo potępia bogdanowskąfilozofję, jako zamaskowaną róźnopostaciowość idealizmu. – W kilka latpóźniej Lenin poświęcił filozofji Mach-Avenariusa obszerne studjum,oceniając ją zasadniczo tak, jak Plechanow. Wspomniałem w trakcie rozmowy,że na zesłańcach wywarła duże wrażenie olbrzymia ilość, opracowanych wksiążce Lenina, materjałów statystycznych, dotyczących rosyjskiegokapitalizmu. – Przecież to robiło się nieodrazu... – odpowiedział WłodzimierzIljicz z pewnem zmieszaniem. Widać, było mu bardzo przyjemnie, że młodsitowarzysze ocenili olbrzymią pracę, jaką włożył w swe główne studjumekonomiczne. O mojej działalności tym razem mówiliśmy tylko zupełnieogólnikowo. Projektowało się, że pobędę jakiś czas zagranicą, zapoznam się znową literaturą, rozejrzę się, a potem – zobaczymy. W każdym razie popewnym czasie zamierzałem wrócić nielegalnie do Rosji, aby podjąć robotęrewolucyjną.

Nadieżda Konstantynówna zaprowadziła mnie do położonego o kilka ulicdalej domu, w którym mieszkali Wiera Zasulicz, Martow i zarządzającydrukarnią „Iskry” Blumenfeld. Znalazł się tam dla mnie wolny pokój.Mieszkanie to, w zwykły sposób angielski, miało rozkład nie poziomy, leczpionowy: w pokoju na dole mieszkała gospodyni, a potem jeden nad drugimlokatorzy. Był jeszcze wspólny pokój, gdzie piło się kawę, paliło i bez końcaprowadziło rozmowy i gdzie, nie bez winy Wiery Zasulicz, choć i nie bezwspółudziału Martowa, panował wielki nieporządek. Plechanow, po pierwszejwizycie, nazwał ten pokój spelunką.

Tak rozpoczął się krótki londyński okres mego życia. Zaczęłem chciwiepochłaniać wydane dotychczas numery „Iskry” i zeszyty „Zorzy”, wydawanejprzez tę samą redakcję. To była wspaniała literatura, łącząca głębię naukową zrewolucyjną namiętnością. Zakochałem się w „Iskrze”, wstydziłem sięwłasnego nieuctwa i dążyłem ze wszystkich sił do przezwyciężenia go.Wkrótce zaczęłem współpracować w „Iskrze”. Początkowo pisywałem drobnenotatki, potem zaś polityczne artykuły i nawet artykuły wstępne.

Wówczas tez wystąpiłem z odczytem w Whitechapel, gdzie walczyłem zpatrjarchą emigracji Czajkowskim i również już niemłodym anarchistąCzerkezowem. Szczerze dziwiły mnie dziecinne argumenty, za pomocąktórych szanowni staruszkowie atakowali marksizm. Pamiętam, że wracałemw bardzo podniosłym nastroju, nie czując wcale bruku pod stopami.Łącznikiem z Whitechapel i wogóle ze światem zewnętrznym był dla mniedawny mieszkaniec Londynu Aleksiejew, marksista-emigrant, zaprzyjaźnionyz redakcją „ Iskry”. On wtajemniczał mnie w angielskie życie i wogóle był dla

Page 98: Trocki Lew - Moje życie.pdf

99

mnie źródłem wszelkiej wiedzy. Aleksiejew odnosił się do Lenina znajwyższym szacunkiem: – Uważam, – mówił do mnie, – że dla rewolucjiważniejszy jest Lenin, niż Plechanow. – Oczywiście, nie powtórzyłem tegoLeninowi, lecz Martowowi, który nic na to nie odpowiedział.

Pewnej niedzieli udałem się z Leninem i Krupską do londyńskiego kościoła,gdzie socjal-demokratyczny meeting przeplatany był śpiewaniem psalmów.Jako mówca występował zecer, który wrócił z Australji. Mówił o rewolucjispołecznej. Potem wszyscy wstawali i śpiewali „Wszechmocny Boże, uczyńtak, aby nie było królów, ani bogaczy”. Nie wierzyłem ani oczom, ani uszom.– W angielskim proletarjacie tkwi mnóstwo rozsianych elementów rewolucji isocjalizmu, – mówił mi z tej racji Lenin po wyjściu z kościoła, – ale wszystkoto kojarzy się z konserwatyzmem, religją, przesądami i w żaden sposób niemoże przedostać się nazewnątrz i rozpowszechnić.

Wróciwszy z socjal-demokratycznego kościoła, zjedliśmy obiad w małejkuchence-jadalni przy dwupokojowem mieszkaniu. Jak zwykle żartowaliśmy ztego, czy trafię sam do domu, bardzo źle bowiem orjentowałem się w ulicach i,wskutek skłonności do systematyzacji, nazywałem tę moją cechę„topograficznym kretynizmem”. Później zrobiłem w tym kierunku pewnepostępy, łatwo mi one jednak nie przyszły.

Moje skromne wiadomości z języka angielskiego, wyniesione z odeskiegowięzienia, prawie nie wzbogaciły się w ciągu londyńskiego okresu mego życia.Byłem zbyt pochłonięty sprawami rosyjskiemi. Brytyjski marksizm byłnieciekawy. Ideowem centrum socjal-demokracji były wówczas Niemcy, to teżz uwagą śledziliśmy walkę ortodoksów z rewizjonistami.

W Londynie, i później w Genewie, znacznie częściej spotykałem się zWierą Zasulicz i Martowem, niż z Leninem. Mieszkając w Londynie w jednemmieszkaniu, a w Genewie – jadając obiady i kolacje zwykle w tych samychrestauracyjkach – spotykaliśmy się z Martowem i Wierą Zasulicz kilka razydziennie, podczas gdy Lenin żył w rodzinie i każde spotkanie z nim, pozaoficjalnemi posiedzeniami, było już jakby małem wydarzeniem.Przyzwyczajenia i upodobania cyganerji, tak bardzo ciążące na Martowie, byłynajzupełniej obce Leninowi. Lenin wiedział, że czas, bez względu na całą swąwzględność, jest najabsolutniejszym z dóbr. Spędzał wiele czasu w bibljoteceMuzeum Brytyjskiego, gdzie pracował teoretycznie i gdzie zwykle pisywałartykuły dziennikarskie. Przy jego pomocy uzyskałem również wstęp do tejświątyni. Miałem uczucie nienasyconego głodu, upajałem się obfitościąksiążek. Wkrótce jednak musiałem pojechać na kontynent.

Po mych „próbnych” wystąpieniach w Whitechapel wysłano mnie zodczytem do Brukselli, Leodium i Paryża. Referat mój poświęcony był obroniematerjalizmu historycznego przed krytyką tak zwanej rosyjskiej szkołysubjektywnej. Lenin bardzo zainteresował się tym tematem. Dałem mu doprzejrzenia mój szczegółowy konspekt, on zaś poradził mi, abym opracowałreferat, jako artykuł do najbliższego zeszytu „Zorzy”. Jednakże nie ośmielałemsię wystąpić z czysto-teoretycznym artykułem obok Plechanowa i innych.

Z Paryża wezwano mnie wkrótce depeszą do Londynu. Chodziło owyprawienie mnie nielegalnie do Rosji: z kraju bowiem dochodziły skargi naniepowodzenia, brak ludzi i żądano mego powrotu. Zanim jednak dojechałemdo Londynu, plan uległ już zmianie. Deutsch, który mieszkał wówczas wLondynie i bardzo dobrze się do mnie odnosił, opowiedział mi, że „ujął się” zamnie, dowodząc, że ,,młodzieniec” (inaczej mnie nie nazywał) powinien

Page 99: Trocki Lew - Moje życie.pdf

100

pomieszkać zagranicą i poduczyć się i że Lenin zgodził się z nim. Praca wrosyjskiej organizacji „Iskry” była nęcąca, tem niemniej jednak bardzo chętniezostałem jeszcze na jakiś czas zagranicą. Wróciłem do Paryża, gdzie wprzeciwieństwie do Londynu, istniała duża rosyjska kolonja studencka. Partjerewolucyjne toczyły zaciętą walkę o wpływ na studenterję. Oto, odnosząca siędo owych czasów, kartka ze wspomnień N. I. Siedowoj:

„Jesień 1902 roku obfitowała w odczyty w rosyjskiej kolonji w Paryżu.Grupa „Iskry”, do której należałam, ujrzała najpierw Martowa, potem Lenina.Toczyła się walka z „ekonomistami” i z socjal-rewolucjonistami. W naszejgrupie mówiono o przyjeździe młodego towarzysza, który uciekł z zesłania.Towarzysz ów wstąpił do mieszkania K. M. Aleksandrowej, która dawniejnależała do narodowolców, później przyłączyła się do „Iskry”. My, młodzi,lubiliśmy bardzo Katarzynę Michajłównę, słuchaliśmy jej z wielkąciekawością i byliśmy pod jej wpływem. Kiedy w Paryżu pojawił się młodywspółpracownik ,,Iskry”, Katarzyna Michajłówna poleciła mi dowiedzieć się,czy niema gdzieś w pobliżu wolnego pokoju. Pokój za 12 franków miesięcznieznalazł się w tym samym domu, gdzie mieszkałam, ale był bardzo mały, wąski,ciemny, podobny do celi więziennej. Kiedy opisywałam ów pokój, KatarzynaMichajłówna przerwała mi: – „No, no, niema o czem mówić – będzie dobry,niech go bierze”. – Kiedy ów młody człowiek (nie wymieniono nam jegonazwiska) urządził się w swym pokoju, Katarzyna Michajłówna pytała mnie:„No, cóż, czy przygotowuje się do swego odczytu?” – Nie wiem, pewnie sięprzygotowuje, – odpowiadałam, – wczoraj w nocy, idąc po schodach,słyszałam, jak pogwizdywał u siebie w pokoju. – „Powiedzcie mu, żeby niegwizdał, tylko porządnie pracował”. Katarzyna Michajłówna bardzo troszczyłasię, aby „jego” występ był udany. Jednak obawy jej były płonne. Występ miałduże powodzenie, kolonja była zachwycona, młody iskrowiec przeszedł naszeoczekiwania”.

Zapoznawałem się z Paryżem bez porównania uważniej, niż z Londynem.Zawdzięczam to wpływom N. I. Siedowoj. Urodziłem się i wychowałem nawsi, ale do natury zbliżać się zaczęłem w Paryżu. Tutaj także stanęłem oko woko z prawdziwą sztuką. Zrozumienie malarstwa, zarówno jak i natury,przychodziło mi z trudem.

Z późniejszych notatek Siedowoj: „Ogólne wrażenie, jakie odniósł z Paryża:– Podobny do Odesy, ale Odesa ładniejsza. – Ten bezsensowny wniosektłumaczyć należy tem, że L. D. był całkowicie pochłonięty życiempolitycznem, wszystkie zaś inne przejawy życia widział tylko o tyle, o ile musię same narzucały, traktując je przytem, jak coś natrętnego, czego nie możnauniknąć. Nie zgadzałam się z nim w ocenie Paryża i trochę z niegopodkpiwalam!”

Tak, tak było istotnie. Wchodziłem w atmosferę światowego centrum,sprzeciwiając się i opierając. Początkowo „negowałem” Paryż i nawetusiłowałem ignorować go. W istocie zaś była to walka barbarzyńcy o swojącałość. Czułem, że na to, aby przybliżyć się do Paryża i ująć go prawdziwie,trzeba dać zbyt wiele z siebie. A ja miałem własną dziedzinę, bardzowymagającą i niedopuszczającą rywalizacji: rewolucję. Stopniowo i z trudemzapoznawałem się ze sztuką. Opierałem się Louvre’owi, Luxembourgowi iwystawom. Rubens wydawał mi się nazbyt syty i zadowolony z siebie, Puvis-de-Chavannes zbyt wybladły i ascetyczny. Portrety Carrières’a irytowały mnieswemi mrocznemi niedopowiedzeniami. To samo było z rzeźbą i architekturą.

Page 100: Trocki Lew - Moje życie.pdf

101

W istocie opierałem się sztuce tak samo, jak w swoim czasie opierałem sięrewolucji, następnie marksizmowi, jak w ciągu lat opierałem się Leninowi ijego metodom. Rewolucja 1905 roku wkrótce przerwała proces megozapoznawania się z Europą i jej kulturą. Dopiero podczas drugiej emigracjizbliżyłem się do sztuki – patrzałem, czytałem i cośniecoś pisałem. Jednakżenie przestałem być dyletantem. W Paryżu słuchałem Jaurès’a. Był to okresrządów Waldeck-Rousseau z Millerandem, jako ministrem poczty, i Galliffet,jako ministrem wojny. Brałem udział w licznej manifestacji guesde’istów iwraz z innymi gorliwie wykrzykiwałem różne nieprzyjemne rzeczy podadresem Milleranda. Jaurès nie wywarł na mnie w tym okresie należytegowrażenia, zbyt bezpośrednio odczuwałem w nim przeciwnika. Dopiero w kilkalat później nauczyłem się cenić tę wspaniałą postać, wcale nie łagodząc megostosunku do jaurès’izmu.

Lenin, na skutek nalegań marksowskiej części studenterji miał wygłosić wWyższej Szkole, zorganizowanej w Paryżu przez wyrzuconych z rosyjskichuniwersytetów profesorów, trzy wykłady w sprawie agrarnej. Liberalniprofesorowie prosili niepożądanego przez nich lektora, aby w miarę możnościnie wdawał się w polemikę. Lenin jednakże niczem nie związał się w tejsprawie, i pierwszy swój wykład zaczął od oświadczenia, że marksizm jestteorją rewolucyjną, a co za tem idzie, polemiczną z samej swej istoty.Pamiętam, że przed pierwszym wykładem, Włodzimierz Iljicz bardzo siędenerwował. Na trybunie jednak opanował się odrazu, przynajmniejzewnętrznie. Profesor Hambarow, który przyszedł, aby go posłuchać, w tensposób sformułował przed Deutschem swe wrażenie: – Prawdziwy profesor!Uważał to widocznie za najwyższą pochwałę.

Postanowiono pokazać Leninowi operę. Zajęcie się tem powierzonoSiedowoj. Lenin poszedł do Opera Comique z tą samą teką, która towarzyszyłamu na odczyt. Siedzieliśmy gromadką na galerji. Oprócz Lenina, Siedowoj imnie, był, zdaje się, Martow. Z tą bytnością w operze wiąże się całkiemniemuzyczne wspomnienie. Lenin kupił sobie w Paryżu trzewiki, które okazałysię dla niego za ciasne. Jakby na złość i moje obuwie natarczywie domagałosię zmiany. Dostałem buciki Lenina i w pierwszej chwili wydało mi się, że sąw sam raz. Droga do opery przeszła pomyślnie. Ale już w teatrze poczułem, żejest źle. W powrotnej drodze cierpiałem okrutnie, Lenin zaś tem bezlitośniejpodrwiwał ze mnie przez całą drogę, że sam męczył się w tych trzewikachkilka godzin.

Z Paryża wyjeżdżałem z odczytami do rosyjskich kolonij studenckich wBrukselli, Leodium, Szwajcarji i miastach niemieckich. W Heidelbergusłuchałem wykładów starego Kuno Fischera, ale Kant mnie nie uwiódł.Normatywna filozofja była mi organicznie obca. Jak można dawaćpierwszeństwo suchej słomie, jeśli obok rośnie miękka i soczysta trawa?...Heidelberg słynął jako gniazdo rosyjskich studentów, zwolenników szkołyidealistycznej. Między innymi był tam Awksentjew, przyszły minister sprawwewnętrznych za Kierenskiego. Skruszyłem tam niejedną kopję w gorącejwalce o materjalistyczną dialektykę.

Page 101: Trocki Lew - Moje życie.pdf

102

ROZDZIAŁ XII

ZJAZD PARTJI I ROZŁAM

Lenin przyjechał zagranicę jako całkowicie dojrzały 30-letni mężczyzna. WRosji, w kółkach studenckich, w pierwszych grupach socjal-demokratycznych,na kolonjach zesłańczych zajmował pierwsze miejsce. Nie mógł nie odczuwaćswej siły, choćby tylko dlatego, że uznawali ją wszyscy, którzy się z nimstykali i którzy z nim pracowali. Z kraju wyjechał już z dużym bagażemteoretycznym i z poważnym zapasem rewolucyjnych doświadczeń. Zagranicączekała go współpraca z „Grupą Wyzwolenia Pracy” i przedewszystkiem zPlechanowem, wspaniałym komentatorem Marksa, nauczycielem kilkupokoleń, teoretykiem, politykiem, publicystą, mówcą europejskiej miary isocjalistą z europejskiemi stosunkami. Obok Plechanowa stały dwa potężneautorytety: Wiera Zasulicz i Axelrod. Nie tylko bohaterska przeszłośćwysuwała Wierę Iwanównę na pierwszy plan. Był to umysł przenikliwy, oszerokiem, głównie historycznem wykształceniu i wyjątkowej intuicjipsychologicznej. Zasulicz była w swoim czasie ogniwem, łączącem „Grupę”ze starym Engelsem. W przeciwieństwie do Zasulicz i Plechanowa, najmocniejzwiązanych z socjalizmem romańskim, Axelrod reprezentował w „Grupie”idee i doświadczenia socjal-demokracji niemieckiej. Dla Plechanowa jednakżerozpoczynał się już w owych latach okres upadku. Osłabiało jego stanowiskowłaśnie to, co dodawało sił Leninowi: zbliżanie się rewolucji. Cała działalnośćPlechanowa miała charakter ideowo-przygotowawczy. Był propagatorem ipolemistą marksizmu, nie zaś rewolucyjnym politykiem proletarjatu. Imrealniejsza była bliskość rewolucji, tem wyraźniej Plechanow tracił grunt podnogami. Nie mógł sam nie zdawać sobie z tego sprawy i to właśnie byłoprzyczyną jego nerwowego stosunku do młodych.

Kierownikiem politycznym „Iskry” był Lenin. Główną siłą publicystycznągazety – Martow. Pisał łatwo i niezmordowanie – tak, jak mówił. Martowowiciążył już ciągły kontakt z Leninem, który był wówczas jego najbliższymwspółpracownikiem. Mówili jeszcze do siebie po imieniu, ale we wzajemnychstosunkach wyraźnie już przebijał chłód. Martow znacznie bardziej żył dniemdzisiejszym, jego aktualnemi wypadkami, bieżącą pracą literacką,publicystyką, nowościami i rozmowami. Lenin podporządkowywał sobie dzieńdzisiejszy, biegnąc myślą w przyszłość. Martow miewał niezliczone iczęstokroć dowcipne pomysły, hipotezy, projekty, o których wkrótce nierazsam zapominał, a Lenin brał to, co mu było potrzebne, i wówczas, kiedy mu tobyło potrzebne. Nad filigranową kruchością martowskich pomysłów, Leninnieraz z obawą kiwał głową. Różne kierunki polityczne nie zdołały się jeszczewówczas nie tylko ukształtować, lecz nawet uzewnętrznić. Później, podczasrozłamu na drugim zjeździe, iskrowcy podzielili się na „twardych” i„miękkich”. Te nazwy, jak wiadomo, początkowo były bardzo popularne.Dowodziły zaś, że jeśli narazie rozłam nie zarysował się jeszcze zupełnie

Page 102: Trocki Lew - Moje życie.pdf

103

wyraźnie, to jednak istniała już różnica w sposobie ujmowania sprawy, wzdecydowaniu, w gotowości posunięcia się aż do końca. Co do Lenina iMartowa, to rzec można, że już przed rozłamem i przed zjazdem, Lenin był„twardy”, a Martow „miękki”. I obaj o tem wiedzieli. Lenin krytycznie i niecopodejrzliwie spoglądał na Martowa, którego zresztą bardzo cenił, Martow zaśczując takie spojrzenia, był przygnębiony i nerwowo wzruszał chudemiramionami. Kiedy się spotykali, w rozmowie ich nie było już aniprzyjacielskiego tonu, ani żartów, przynajmniej w mojej obecności. Leninmówił, nie patrząc na Martowa, a oczy Martowa stawały się szkliste podprzekrzywionemi i nigdy nie przecieranemi binoklami. Kiedy zaś Lenin mówiłze mną o Martowie, to głos jego miał szczególny odcień: – Cóż to takiego,powiedział Juljusz? – przyczem imię Juljusz wymawiał jakoś szczególnie zlekkiem podkreśleniem, jakby ostrzegawczo: – Dobry, bo dobry, nawetwyjątkowy człowiek, ale zbyt miękki. – Na Martowa zaś wpływała bezwątpienia również i Wiera Zasulicz, nie politycznie, lecz psychicznie,odgradzając go od Lenina.

Łączność z Rosją skoncentrował Lenin w swych rękach. Sekretarzemredakcji była jego żona, Nadieżda Konstantynówna Krupskąja. W jej rękachześrodkowana była cała praca organizacyjna, przyjmowała przyjeżdżającychtowarzyszy, pouczała i wyprawiała odjeżdżających, ustanawiała łączność,dawała adresy, pisała listy, szyfrowała i odszyfrowywała. W pokoju jej, odnagrzewania konspiracyjnych listów, prawie zawsze czuć było zapachspalonego papieru. I nieraz skarżyła się z właściwym sobie łagodnym uporem,że piszą mało, albo że pomylono szyfr, albo że napisano chemicznymatramentem, tak, że jeden wiersz wlazł na drugi i t. p.

Lenin dążył do tego, aby w bieżącej organizacyjno-politycznej pracyjaknajbardziej uniezależnić się od starych, przedewszystkiem zaś odPlechanowa, z którym miał już ostre starcia z różnych powodów, zwłaszczazaś przy opracowywaniu projektu programu partji. Pierwotny projekt Lenina,przeciwstawiony projektowi Plechanowa, spotkał się ze strony tego ostatniegoz bardzo surową oceną we wzniosło-drwiącym tonie, tak charakterystycznymw podobnych wypadkach dla Grzegorza Walentynowicza. Jednakże tem niemożna było, oczywiście, ani zniechęcić, ani odstraszyć Lenina. Walkaprzybrała wysoce dramatyczny charakter. Jako pośrednicy występowaliZasulicz i Martow: Zasulicz ze strony Plechanowa, Martow – Lenina. Obajpośrednicy byli bardzo pokojowo nastrojeni i, poza tem, zaprzyjaźnieni zesobą. Wiera Iwanówna, według jej własnych słów, mówiła do Lenina: – Żorż(Plechanow) jak chart: poszarpie, poszarpie i rzuci, a wy – jak buldog: maciemartwy chwyt. – Powtarzając mi następnie ten dialog, Wiera Iwanównadodała: – Jemu (Leninowi) bardzo się to spodobało. – Martwy chwyt? –powtórzył z zadowoleniem. – I Wiera Iwanówna dobrodusznie przedrzeźniałaintonację pytania i gardłową wymowę Lenina.

Wszystkie te ostre starcia rozegrały się przed mym przyjazdem zagranicę.Nawet nie podejrzewałem, że miały miejsce. Nie wiedziałem również i o tem,że stosunki w redakcji zaostrzyły się jeszcze bardziej w związku z moją osobą.Po upływie czterech miesięcy od mego przyjazdu zagranicę Lenin pisał doPlechanowa: ,,2.III.03. (Paryż). Proponuję wszystkim członkom redakcjidokooptowanie „Pióra”, jako równouprawnionego członka redakcji (sądzę, żekooptacja wymaga nie większości głosów, lecz decyzji jednomyślnej). Bardzonam jest potrzebny siódmy członek redakcji i dla wygody przy głosowaniu (6

Page 103: Trocki Lew - Moje życie.pdf

104

jest liczbą parzystą) i dla uzupełnienia sił. „Pióro” pisze już parę miesięcy dokażdego numeru. Wogóle pracuje dla „Iskry” w najenergiczniejszy sposób,wygłasza referaty (ciesząc się przytem wielkiem powodzeniem). W dzialeartykułów i uwag na tematy aktualne będzie dla nas nie tylko ze wszech miarpożyteczny, ale wprost nieodzowny. Jest to bezwątpienia człowiek onietuzinkowych zdolnościach, z przekonaniami, energiczny, który pójdziejeszcze naprzód. W dziedzinie tłumaczeń i literatury popularnej potrafi zrobićwiele.

Przewidywane objekcje: l) młodość, 2) bliski (być może) wyjazd do Rosji,3) pióro (bez cudzysłowu) nosi ślady stylu feljetonowego o nadmiernejpretensjonalności i t. d.

Ad l) Proponuję, aby „Pióru” powierzyć nie samodzielne stanowisko, leczmiejsce w kolegjum. Nabierze na niem doświadczenia. „Wyczucie” człowiekapartyjnego, człowieka frakcji ma bezwątpienia, a wiadomości i doświadczenie– to są rzeczy do nabycia. Że uczy się i pracuje, także nie ulega kwestji.Dokooptowanie jest konieczne, aby go ostatecznie przywiązać i zachęcić.

Ad 2) Jeżeli „Pióro” wejdzie w tok wszystkich prac, to być może, że prędkonie wyjedzie. Jeżeli wyjedzie, to i wówczas organizacyjny związek z kolegjumi podporządkowanie się mu nie jest minusem, lecz olbrzymim plusem.

Ad 3) Braki stylu są niewielkim defektem. Wyrówna się. Teraz przyjmuje„poprawki” w milczeniu ( i nienazbyt ńchętnie). W kolegium będą dysputy,głosowania i „wskazówki” przybiorą bardziej sformułowaną i bardziejkategoryczną postać.

Wobec tego proponuję: l) głosowanie wszystkich sześciu członków redakcjiza kooptacją „Pióra” bez zastrzeżeń, 2) przystąpienie następnie, jeśli będzieprzyjęty, do ostatecznego uregulowania wewnętrznych stosunkówredakcyjnych, sprawy głosowań, oraz do opracowania ścisłego regulaminu. Tojest potrzebne dla nas i ważne dla zjazdu.

P. S. Odkładanie kooptacji uważam za rzecz wysoce niezręczną iniepotrzebną, ponieważ stwierdziłem już oznaki poważnego niezadowolenia„Pióra” (naturalnie, niewypowiadanego wprost) z tego, że ciągle wisi wpowietrzu, że ciągle jeszcze traktuje się go (tak mu się wydaje), jak młokosa”.Jeżeli natychmiast nie przyjmiemy „Pióra” i ten wyjedzie, powiedzmy zamiesiąc, do Rosji, to przekonany jestem, że zrozumie to, jako naszą wyraźnąniechęć przyjęcia go do redakcji. Możemy go „stracić”, a to byłoby ze wszechmiar niepożądane”.

List ten, z którym sam zapoznałem się dopiero niedawno przytaczam prawiew całości (z wyjątkiem technicznych szczegółów), dlatego, że jest wyjątkowocharakterystyczny dla wewnętrznych stosunków redakcji, dla samego Lenina idla jego stosunku do mnie. O walce, toczącej się za mojemi plecami, wsprawie mego współudziału w redakcji, jak już wspomniałem, wcale niewiedziałem. Niesłuszne są i ani trochę nie odpowiadają memu ówczesnemunastrojowi słowa Lenina, jakobym był „poważnie niezadowolony” z tego, żenie zaliczono mnie do składu redakcji. W rzeczywistości nie powstało mi tonawet w głowie. Mój stosunek do składu redakcji był stosunkiem ucznia donauczycieli. Miałem 23 lata. Najmłodszy członek redakcji, Martow, był osiedem lat ode mnie starszy. Lenin – o dziesięć. Byłem w najwyższym stopniuzadowolony z losu, który zetknął mnie tak blisko z tą niezwykłą gromadkąludzi. Od każdego z nich mogłem się wiele nauczyć i uczyłem się gorliwie.

Co skłoniło Lenina do powoływania się na moje niezadowolenie? Sądzę, że

Page 104: Trocki Lew - Moje życie.pdf

105

było to poprostu posunięcie taktyczne. Cały list Lenina przeniknięty jestdążeniem do wykazania, przekonania i dopięcia celu. Lenin umyślnie straszyinnych członków kolegjum mem przypuszczalnem niezadowoleniem imożliwością odsunięcia się od „Iskry”. Jest to jego dodatkowy argument, nicwięcej. Podobny charakter nosi również dowód na temat „młokosa”. Taknazywał mnie często stary Deutsch i to tylko on jeden. Ale właśnie zDeutschem, który pod względem politycznym nie miał i nie mógł mieć namnie żadnego wpływu, wiązały mnie bardzo przyjazne stosunki. Lenin używatego argumentu tylko poto, aby wpoić starym konieczność liczenia się ze mną,jak z dojrzałym politycznie człowiekiem.

Po upływie dziesięciu dni od listu Lenina, Martow pisał do Axelroda: „10marca 1903. Londyn. Włodzimierz Iljicz proponuje nam przyjęcie do kolegjumredakcji z pełnią praw znane wam „Pióro”. Jego prace literackie zdradzająniewątpliwe zdolności, jest całkowicie „nasz”, jeśli chodzi o kierunek,najzupełniej wszedł w interesy „Iskry” i cieszy się już tutaj (zagranicą) dużymwpływem, dzięki nietuzinkowemu talentowi krasomówczemu. Mówiwspaniale – wcale nie trzeba lepiej. Przekonaliśmy się o tem i ja i WłodzimierzIljicz. Posiada wiedzę i usilnie pracuje nad jej uzupełnieniem. Bezwarunkowoprzyłączam się do wniosku Włodzimierza Iljicza”. W liście tym Martow jesttylko wiernem echem Lenina. Jednakże nie powtarza argumentu, tyczącegomego niezadowolenia. Z Martowem mieszkaliśmy w jednem mieszkaniu, tużobok siebie, obserwował mnie zbyt bezpośrednio, aby móc podejrzewać oniecierpliwe dążenie do zostania członkiem redakcji.

Dlaczego Lenin tak natarczywie nalegał na konieczność zaliczenia mnie doskładu kolegjum? Dlatego, bo dążył do rozporządzania w niem stałąwiększością. Różnica poglądów na szereg ważnych kwestyj dzieliła redakcjęna dwie trójki: starych (Plechanow, Zasulicz, Axelrod) i młodych (Lenin,Martow, Potresow). Lenin nie wątpił, że w najważniejszych sprawach będę pojego stronie. Pewnego razu, kiedy trzeba było wystąpić przeciwPlechanowowi, Lenin odwołał mnie na bok i powiedział złośliwie: – Niech jużlepiej wystąpi Martow, będzie dyplomatyzował, wy zaś rąbiecie. – Izauważywszy, widocznie, pewne zdziwienie na mojej twarzy, dorzuciłnatychmiast. – Ja osobiście wolę rąbać, ale przeciw Plechanowowi lepiejbędzie tym razem dyplomatyzować.

Propozycja Lenina wprowadzenia mnie do redakcji rozbiła się o sprzeciwPlechanowa. Co gorsza: propozycja ta stała się główną przyczyną ostrejniechęci ku mnie Plechanowa, który domyślał się, że Lenin szuka trwałejwiększości – przeciw niemu. Sprawa przebudowy redakcji została odłożona dozjazdu. Redakcja jednakże postanowiła, nie czekając na Zjazd, dopuszczaćmnie na zebrania z głosem doradczym. Plechanow kategorycznie wypowiadałsię również przeciw temu. Ale Wiera Iwanówna powiedziała: – A ja goprzyprowadzę. – I rzeczywiście „przyprowadziła” mnie na najbliższeposiedzenie. Nie znając zakulisowej strony sprawy, byłem mocno zaskoczony,kiedy Grzegorz Walentynowicz przywitał się ze mną z wyszukanym chłodem,w czem był mistrzem. Nieżyczliwość Plechanowa dla mnie trwała długo, wistocie zaś nigdy nie minęła. W kwietniu 1904 r. Martow w liście do Axelrodapisze o „osobistej, poniżającej go (Plechanowa) i nieszlachetnej nienawiści dodanej osoby” (mowa była o mnie).

Ciekawa jest uwaga w liście Lenina na temat mojego ówczesnego stylu. Jestsłuszna z obu względów: i co do pewnej pretensjonalności i co do niebardzo

Page 105: Trocki Lew - Moje życie.pdf

106

chętnego przyjmowania przeze mnie cudzych poprawek. Miałem wówczas zasobą jakieś dwa lata działalności literackiej i sprawa stylu zajmowała duże isamodzielne miejsce w mej pracy. Dopiero poznawałem smak materjałusłownego. Jak dzieci, którym wyrzynają się zęby, czują koniecznościpocierania dziąseł nawet niezbyt odpowiedniemi przedmiotami, taksamorzutna pogoń za słowem, formułą, sposobem, odpowiadała okresowiwyrzynania się mych literackich zębów. Oczyszczenie stylu mogło przyjśćtylko z biegiem czasu. A ponieważ walka o formę nie była ani przypadkowa,ani powierzchowna, lecz odpowiadała wewnętrznym procesom duchowym, nicw tem dziwnego, że przy całym szacunku dla redakcji, instynktownie broniłemmej formującej się indywidualności pisarskiej przed interwencją pisarzy,całkowicie ukształtowanych, lecz z innej gliny...

Tymczasem termin zjazdu przybliżał się i ostatecznie postanowionoprzenieść redakcję do Szwajcarji, do Genewy: życie było tam bez porównaniatańsze, a łączność z Rosją łatwiejsza, Lenin, zaciąwszy zęby, zgodził się na to.,,W Genewie zamieszkaliśmy w dwuch maleńkich pokoikach mansardowych –pisze Siedowa, – L. D. pochłonięty był pracą na zjazd. Ja przygotowywałamsię do wyjazdu do Rosji na robotę partyjną”. Zaczęli zjeżdżać się pierwsidelegaci na zjazd i odbywały się bezustanne z nimi narady. Kierownictwo tąpracą przygotowawczą należało bezpośrednio, choć niezawsze widocznie, doLenina. Część delegatów przyjechała z wątpliwościami, albo z pretensjami.Prace przygotowawcze zabierały dużo czasu, znaczną część któregopoświęcano naradom nad statutem, przyczem ważnym punktem w schematachorganizacyjnych było określenie wzajemnych stosunków pomiędzy organemcentralnym („Iskrą”), a działającym w Rosji Centralnym Komitetem.Przyjechałem zagranicę z poglądem, że redakcja powinna „podporządkowaćsię” C. K. Tak nastrojona była większość rosyjskich iskrowców.

– Nic z tego nie będzie, – mówił mi Lenin, – to nie odpowiada stosunkowisił. No, w jaki sposób będą oni nami z Rosji kierować? Nic z tego... Myjesteśmy stałem centrum, jesteśmy silniejsi ideowo i my stąd będziemykierować.

– Ależ w ten sposób powstanie zupełna dyktatura redakcji? – pytałem.– A cóż w tem złego? – odpowiadał Lenin. – W obecnem położeniu tak

właśnie być powinno.Organizacyjne plany Lenina nasuwały mi pewne wątpliwości. Ale jakże

byłem daleki od myśli, że te sprawy rozbiją zjazd partyjny.

Mandat otrzymałem od Związku Syberyjskiego, z którym byłem ściślezwiązany w okresie zesłania. Razem z delegatem Tuły, lekarzem Uljanowem,młodszym bratem Lenina, jechałem na zjazd nie z Genewy, aby nie zwrócićuwagi „szpiclów”, lecz z następnej maleńkiej i cichej stacji, Nion, gdzie pociągpośpieszny przystawał tylko na pól minuty. Jako prawdziwi rosyjscyprowincjonaliści, czekaliśmy na pociąg nie z tej strony, z której należało, ikiedy nadszedł ekspres, rzuciliśmy się do wagonu przez bufory. Zanimzdołaliśmy dostać się na platformę wozu, pociąg ruszył. Naczelnik stacji,zobaczywszy dwuch pasażerów między buforami, dał sygnał gwizdkiem.Pociąg zatrzymał się. Natychmiast po naszem wejściu do wagonu, konduktordał nam do zrozumienia, że takie warjackie typy widzi po raz pierwszy w życiu

Page 106: Trocki Lew - Moje życie.pdf

107

i że należy się od nas po 50 franków za zatrzymanie pociągu. Zkolei daliśmymu do zrozumienia, że nie umiemy ani słowa po francusku. W rzeczywistościniecałkiem odpowiadało to prawdzie, ale nie chybiło celu: pokrzyczawszy nanas jeszcze ze trzy minuty, gruby Szwajcar zostawił nas w spokoju. Postąpiłzaś tem mądrzej, że nie posiadaliśmy pięćdziesięciu franków. Dopiero później,przy sprawdzaniu biletów, konduktor znów podzielił się z innymi pasażeramimiażdżącą pogardą dla tych dwuch panów, których trzeba było ściągać zbuforów. Nieszczęsny nie wiedział, że jechaliśmy tworzyć partję.

Obrady zjazdu otwarto w Brukselli, w lokalu kooperatywy robotniczej wMaison du Peuple. W przeznaczonym dla naszych prac składzie, dostatecznieukrytym przed oczami postronnych, przechowywano bele wełny i ulegliśmyatakowi niezliczonej ilości pcheł. Nazywaliśmy je armją Anseelego,zmobilizowaną do szturmu na burżuazyjne społeczeństwo. Posiedzenia byłyprawdziwą męką fizyczną. Gorsze jeszcze było to, że już w pierwszych dniachdelegaci zauważyli, że są gorliwie śledzeni. W Brukselli mieszkałem zapaszportem nieznanego mi Bułgara Samokowlijewa. W drugim tygodniu,późną nocą, wyszedłem razem z Wierą Zasulicz z restauracyjki „ZłotyBażant”. Przeciął nam drogę delegat odeski Z., który, nie patrząc na nas,syknął: – Za wami idzie szpicel, rozejdźcie się w różne strony, szpicel pójdzieza mężczyzną. – Z. był wybitnym specjalistą w kwestji szpiclowskiej, a okomiał pod tym względem, jak instrument astronomiczny. Mieszkając opodal„Bażanta”, na wyższem piętrze, Z. zamienił swe okno na punkt obserwacyjny.Natychmiast pożegnałem Zasulicz i poszedłem wprost przed siebie. W kieszenimiałem bułgarski paszport i pięć franków. Szpicel – wysoki, chudy Flamand, zkaczym nosem – poszedł za mną. Północ minęła i ulica była całkiem pusta. Zmiejsca zawróciłem. – M’sieur, jak nazywa się ta ulica? – Flamand zmieszałsię i przylgnął plecami do muru. – Je ne sais pas. Bez wątpienia czekał nastrzał rewolwerowy. Poszedłem dalej, ciągle wprost bulwarem. Gdzieś woddaliwybiła godzina pierwsza. Natknąwszy się na pierwszy poprzeczny zaułek,skręciłem i puściłem się pędem z całych sit. Flamand za mną. Tak dwaj obcyludzie biegli jeden za drugim głęboką nocą po ulicach Brukselli. Nawet dziśjeszcze słyszę tupot ich nóg. Obiegłszy dzielnicę z trzech stron, znówwyprowadziłem Flamanda na bulwar. Obaj zmęczeni i wściekli, ponuroposzliśmy dalej. Na ulicy stało kilka dorożek. Bezcelowe było branie jednej znich, ponieważ szpicel wsiadłby do drugiej. Idziemy dalej. Niesłychanejdługości bulwar zaczął się jakby kończyć, wychodziliśmy na krańce miasta.Obok małego nocnego szynku, stała samotna dorożka. Z rozpędu skoczyłemdo środka wehikułu. – Proszę jechać, śpieszę się! – Pan dokąd? – Szpicelnastawił uszu. Wymieniłem park, znajdujący się w odległości pięciu minutdrogi od mego mieszkania. – Sto su! – Proszę jechać! – Dorożkarz ujął lejce.Szpicel rzucił się do szynczku, wyszedł stamtąd z kelnerem i wskazywał muswego wroga. W pół godziny później byłem już w moim pokoju. Zapaliwszyświecę, zauważyłem na nocnym stoliku list na me bułgarskie nazwisko. Ktomógł tu do mnie pisać? Okazało się, że to zaproszenie dla sieurSamokowlieff’a do stawienia się nazajutrz o godzinie 10 rano w policji zpaszportem. To znaczy, że inny szpicel wyśledził mnie już poprzedniego dnia icala ta gonitwa po bulwarze okazała się dla obu uczestników całkowiciebezcelowem ćwiczeniem. Podobnemi zaproszeniami zostali równieżzaszczyceni inni delegaci. Ci, którzy stawili się w policji, otrzymali nakazopuszczenia w ciągu 24 godzin granic Belgji. Nie zgłaszałem się do

Page 107: Trocki Lew - Moje życie.pdf

108

komisarjatu, tylko poprostu wyjechałem do Londynu, dokąd też zostałprzeniesiony zjazd.

Harting, zarządzający wówczas rosyjską agenturą wywiadowczą w Berlinie,donosił departamentowi policji, że „policja brukselska zdziwiona byłaznacznym napływem cudzoziemców, przyczem podejrzewała 10 osób odziałalność anarchistyczną”. Brukselską policję „zadziwił” sam Harting, wrzeczywistości Hekkelmann, prowokator-terorysta, skazany zaocznie przez sądfrancuski na ciężkie roboty, następnie generał Ochrany carskiej i, podprzybranem nazwiskiem, kawaler orderu francuskiej legji honorowej. Hartingauświadamiał zkolei agent-prowokator, doktor Żytomirskij, który, jako delegat zBerlina, brał aktywny udział w organizacji zjazdu. Wszystko to jednakujawniło się dopiero po upływie szeregu lat. Zdawałoby się, że carat mawszystkie nici w rękach. Nic mu to jednak nie pomogło...

W ciągu zjazdu ujawniły się przeciwności wśród głównej kadry „Iskry”.Ujawnił się podział na „twardych” i „miękkich”. Różnica zdań skoncentrowałasię początkowo wokół pierwszego punktu statutu: kogo uważać za członkapartji? Lenin nalegał, żeby utożsamić partję z nielegalną organizacją. Martowchciał, żeby za członków partji uważano i tych, którzy pracują podkierownictwem nielegalnej organizacji. Bezpośredniego praktycznegoznaczenia ta różnica zdań nie miała, ponieważ prawo decydującego głosu obieformuły przyznawały tylko członkom nielegalnych organizacyj. Tem niemniejistnienie dwuch rozbieżnych tendencyj było niewątpliwe. Lenin dążył dosformalizowania i całkowitego uregulowania stosunków partyjnych. Martowbył zwolennikiem płynności. Ustosunkowanie się uczestników zjazdu do tejsprawy wpłynęło na cały dalszy przebieg zjazdu, częściowo zaś również naskład kierowniczych organów partji. Za kulisami toczyła się walka o każdegoposzczególnego delegata. Lenin nie szczędził usiłowań, żeby przeciągnąć mniena swoją stronę. Ze mną i z Krasikowem odbył duży spacer, podczas któregoobaj starali się przekonać mnie, ze droga Martowa nie może być moją drogą,bo Martow jest „miękki”. Krasikow tak bezceremonialnie kreśliłcharakterystyki członków redakcji „Iskry”, że Lenin marszczył brwi, a ja sięwzdrygałem. W moim stosunku do redakcji było jeszcze wiele młodzieńczegosentymentu. Rozmowa ta raczej odepchnęła mnie, niż przyciągnęła. Różnicezdań były jeszcze niewyraźne, wszyscy błądzili poomacku i operowaliniewiadomemi wielkościami. Postanowiono zwołać naradę rdzennychiskrowców, celem wypowiedzenia się. Jednakże już wybór przewodniczącegonastręczał trudności. – Proponuję, żeby wybrać naszego Benjaminka, –powiedział Deutsch, szukając jakiegoś wyjścia. W ten sposób japrzewodniczyłem na tem zebraniu iskrowców, na którem zarysował sięprzyszły rozłam między bolszewikami i mieńszewikami. Nerwy wszystkichnapięte były do ostateczności. Lenin opuścił zebranie, trzaskając drzwiami. Byłto jedyny wypadek, kiedy w mojej obecności stracił panowanie nad sobąpodczas ostrej wewnętrznej walki partyjnej. Sytuacja zaostrzyła się jeszczebardziej. Różnice zdań uzewnętrzniły się na samym zjeździe. Lenin zrobiłjeszcze jedną próbę przeciągnięcia mnie na stronę „twardych”, nasławszy namnie delegatkę Z. i swego młodszego brata Dymitra. Rozmawiałem z nimi wparku przez kilka godzin. Wysłannicy w żaden sposób nie chcieli mnie puścić.– Mamy rozkaz przyprowadzenia was za wszelką cenę. – Ostateczniekategorycznie odmówiłem pójścia z nimi.

Rozłam wybuchł niespodzianie dla wszystkich uczestników zjazdu. Lenin,

Page 108: Trocki Lew - Moje życie.pdf

109

najaktywniejsza postać w walce, nie przewidywał i nie chciał rozłamu. Obiestrony nad wyraz ciężko przeżywały rozgrywające się wypadki. Lenin pozjeździe przez kilka tygodni cierpiał na chorobę nerwową. – „L. D. pisywał zLondynu prawie codziennie – czytamy w notatkach Siedowoj, – listy byłycoraz niespokojniejsze, wreszcie zaś list o rozłamie w „Iskrze”, komunikował zrozpaczą, że „Iskry” niema już, że umarła... – Rozłam w „Iskrze”przeżywaliśmy bardzo boleśnie. Po powrocie L. D. ze zjazdu wyjechałamwkrótce do Petersburga, zabierając ze sobą materjały, tyczące zjazdu, napisanedrobniutkiem pismem na cienkim papierze i ukryte w okładce francuskiegosłownika Larousse’a”.

Dlaczego na zjeździe znalaztem się po stronie „miękkich”? Z pośródczłonków redakcji najmocniej związany byłem z Martowem, Wierą Zasulicz iAxelrodem. Ich wpływ na mnie byl niezaprzeczony. Do chwili zjazdu wredakcji istniały różne odcienie poglądów, ale nie było sformułowanychsprzeczności. Najdalej stałem od Plechanowa: po pierwszych, w gruncie rzeczypodrzędnych, starciach Plechanow zaczął mnie bardzo nie lubić. Lenin odnosiłsię do mnie doskonale. Ale teraz właśnie porywał się w moich oczach naredakcję, dla mnie stanowiącą jedną całość i noszącą czarowną nazwę „Iskra”.Myśl o rozłamie wśród kolegjum wydała mi się świętokradztwem.

Centralizm rewolucyjny to szorstka, rozkazująca i wymagająca zasada. Wstosunku do poszczególnych jednostek i całych grup wczorajszychwspółwyznawców przyobleka się ona nieraz w formę bezlitosną. Nie napróżnow słowniku Lenina tak często powtarzają się słowa: nieubłagany i bezlitosny.Jedynie tylko najwyższe rewolucyjne dążenie do celu, wolne od wszelkichpoziomych, osobistych względów, usprawiedliwić może tego rodzajubezwzględność. W 1903 r. sprawa toczyła się wyłącznie o to, aby usunąćAxelroda i Zasulicz z redakcji „Iskry”. Mój stosunek do nich przeniknięty byłnie tylko szacunkiem, lecz i osobistą serdecznością. Lenin również cenił ichwysoko za ich przeszłość. Doszedł jednak do wniosku, że stają się corazwiększą przeszkodą na drodze do przyszłości. Wówczas wystąpił zorganizacyjnym wnioskiem: usunięcia ich ze stanowisk kierowniczych. Niemogłem się z tem pogodzić. Cała moja istota protestowała przeciw temubezlitosnemu odseparowaniu starych, którzy doszli wreszcie do progu partji.Właśnie to moje oburzenie było źródłem zerwania z Leninem na drugimzjeździe. Jego zachowanie wydało mi się czemś niedopuszczalnem, okropnem,oburzającem. A tymczasem było ono politycznie słuszne i co za tem idzieorganizacyjnie konieczne. Zerwanie ze starymi, którzy ugrzęźli w epoceprzygotowawczej, było i tak nieuniknione. Lenin zrozumiał towcześniej, niżinni. Usiłował jeszcze zachować Plechanowa, oddzieliwszy go od Axelroda iZasulicz. Jednak i ta próba, jak tego wkrótce dowiodły zdarzenia, byłabezowocna.

W ten sposób moje zerwanie z Leninem odbyło się jakby na „moralnym”, anawet osobistym gruncie. Były to jednak tylko pozory. Istotnie zaś oworozejście się miało tło polityczne i jedynie uzewnętrzniło się w dziedzinieorganizacyjnej.

Uważałem siebie za zwolennika centralizmu. Niema jednak najmniejszychwątpliwości, że w tym okresie nie zdawałem sobie dokładnie sprawy z tego,jak bezwględny i władczy centralizm potrzebny będzie partji rewolucyjnej, abymogła poprowadzić miljonowe masy do walki przeciw staremu społeczeństwu.Moja wczesna młodość przeszła w mrocznej atmosferze reakcji, trwającej w

Page 109: Trocki Lew - Moje życie.pdf

110

Odesie o pięć lat dłużej, niż gdzie indziej. Młodość Lenina przypadała na okresNarodnoj Woli. Ci, którzy byli o kilka lat młodsi ode mnie, wychowywali sięjuż w nastroju nowego ruchu politycznego. W czasie zjazdu londyńskiego w1903 r. rewolucja była dla mnie ciągle jeszcze w znacznej mierze teoretycznąabstrakcją. Centralizm Lenina jeszcze nie wypływał dla mnie z jasnej isamodzielnie przemyślanej koncepcji rewolucyjnej. Potrzeba zaś zrozumieniasamodzielnego problematu i wyciągnięcia zeń wszystkich koniecznychwniosków była zawsze, jak sądzę, najbardziej dominującą koniecznością megoduchowego życia.

Niedocenianie przez starych miary i znaczenia Lenina zaostrzyło znaczniekonflikt, który wybuchł na zjeździe. Podczas zjazdu i zaraz po nim, oburzenieAxelroda i innych członków redakcji na Lenina łączyło się ze zdziwieniem: jakon mógł się na to zdecydować? – Przecież nie tak dawno, jak przyjechałzagranicę, jako uczeń, – rozważali starzy, – i zachowywał się jak uczeń. Skądnagle ta pewność siebie? Jak on mógł się zdecydować?

Lenin jednak mógł i zdecydował się. Wystarczyło mu przekonanie oniezdolności starych do ujęcia w swe ręce bezpośredniego kierownictwaorganizacji bojowej awangardy proletarjackiej w okresie zbliżającej sięrewolucji.

Starzy, i nie wyłącznie starzy, pomylili się: Lenin był już nie tylkowybitnym pracownikiem, lecz wodzem, nawskroś świadomym celów, który,jak sądzę, ostatecznie zdał sobie sprawę, że jest w całej pełni wodzem wtedy,kiedy stanął ramię w ramię ze starszymi, z nauczycielami, i przekonał się, żejest silniejszy i potrzebniejszy od nich. Wśród dość jeszcze niewyraźnychnastrojów ludzi, zgrupowanych pod sztandarem „Iskry”, jedynie Lenincałkowicie i do końca reprezentował dzień jutrzejszy, ze wszystkiemi jegosurowemi zadaniami, okrutnemi starciami i niezliczonemi. ofiarami.

Na zjeździe Lenin pozyskał Plechanowa, ale niezupełnie, jednocześniestracił Martowa i to na zawsze, Plechanow widocznie przeczuł coś na zjeździe.W każdym bądź razie powiedział wówczas Axelrodowi o Leninie: – Z takiejmąki powstają Robespierre’y. – Sam Plechanow grał na zjeździe niezbyt godnązazdrości rolę. Raz tylko udało mi się widzieć i słyszeć Plechanowa w całejjego sile: było to na programowej komisji zjazdu. Z jasnym, naukowooszlifowanym schematem programu w głowie, pewny siebie, swej wiedzy,swej wyższości, z wesołym, ironicznym płomyczkiem w oczach, z kłującemisiwawemi wąsami, z nieco teatralnemi, ale żywemi i wyrazistemi gestami,Plechanow, zasiadający jako przewodniczący, rzucał blask na całą licznąsekcję, jak żywy fajerwerk uczoności i dowcipu.

Leader mieńszewików, Martow, był jedną z najtragiczniejszych postaciruchu rewolucyjnego. Utalentowany literat, pomysłowy polityk, przenikliwyumysł, Martow stał znacznie wyżej od prądu ideowego, który sam stworzył.Jednak myślom jego brakło męstwa, przenikliwość pozbawiona była woli.Temperament nie mógł tego zastąpić. Pierwsza reakcja Martowa na wypadkizawsze ujawniała dążenia rewolucyjne. Jednak natychmiast myśl jego,niepodtrzymywana sprężyną woli, opadała. Moje zbliżenie z nim nie zniosłopróby pierwszych wielkich wydarzeń zbliżającej się rewolucji.

Tak czy inaczej drugi zjazd był w mojem życiu bardzo ważnym etapem,chociażby tylko dlatego, że odsunął mnie od Lenina na szereg lat. Kiedy terazobejmuję spojrzeniem całą przeszłość, nie żałuję tego. Po raz wtóryprzyszedłem do Lenina później, niż wielu innych, ale przyszedłem własnemi

Page 110: Trocki Lew - Moje życie.pdf

111

drogami, przerobiwszy i przemyślawszy doświadczenie rewolucji, kontr-rewolucji i imperjalistycznej wojny. Dzięki temu przyszedłem pewniej ipoważniej, niż ci :uczniowie”, którzy za życia powtarzali nie zawsze à propossłowa i gesty mistrza, a po jego śmierci okazali się bezwładnymi epigonami inieświadomemi narzędziami w rękach wrogich sił.

Page 111: Trocki Lew - Moje życie.pdf

112

ROZDZIAŁ XIII

POWRÓT DO ROSJI

Moja łączność z mniejszością drugiego zjazdu była krótkotrwała. Już wciągu najbliższych miesięcy wśród tej mniejszości zaznaczyły się dwakierunki. Byłem zwolennikiem przygotowania jak najszybszego zjednoczeniasię z większością, uważając rozłam za ważny wprawdzie epizod, ale tylkoepizod. Dla innych rozłam na drugim zjeździe był impulsem do rozwoju wkierunku oportunizmu. Cały rok 1904 wypełniły mi zatargi polityczne iorganizacyjne z kierowniczą grupą mieńszewików. Konflikty powstawaływokół dwuch punktów: stosunku do liberalizmu i stosunku do bolszewików.Obstawałem za nieprzejednanem zwalczaniem usiłowań liberałów oparcia sięo masy i jednocześnie, właśnie dlatego, coraz kategoryczniej żądałemzjednoczenia obu frakcyj socjal-demokratycznych. We wrześniu formalniezakomunikowałem o mojem wystąpieniu z mniejszości, w skład której wistocie nie wchodziłem już od kwietnia 1904 roku. W tym okresie spędziłemkilka miesięcy zdala od rosyjskiej emigracji w Monachjum, które uważanowówczas za najdemokratyczniejsze i najartystyczniejsze miasto w Niemczech.Nieźle znałem bawarską socjal-demokrację, monachijskie galerje i –karykaturzystów z „Simplicissimusa”.

Już w czasie obrad zjazdu partyjnego całe południe Rosji było ogarnięteruchem strejkowym. Rozruchy chłopskie powtarzały się coraz częściej.Uniwersytety wrzały. Wojna rosyjsko-japońska zatrzymała ten ruch na czasjakiś, ale pogrom wojenny caratu stał się wkrótce potężnym motoremrewolucji. Prasa stawała się śmielsza, akty teroru były zoraz częstsze, poruszylisię liberali, rozpoczęli kampanję bankietową Zasadnicze problematy rewolucjiweszły na porządek dzienny. Dla mnie zaś abstrakcje zaczęły się naprawdęwypełniać społeczną treścią. Mieńszewicy, zwłaszcza Zasulicz, coraz większenadzieje pokładali w liberałach.

Jeszcze przed zjazdem, po jednem z posiedzeń redakcji w kawiarni„Landolf”, Zasulicz, z właściwą jej w takich wypadkach nieśmiałąnatarczywością, zaczęła skarżyć się, że zbyt ostro napadamy na liberałów. Byłato dla niej najboleśniejsza kwestja.

– Spójrzcie, jak oni się starają, – mówiła, nie patrząc na Lenina, aleprzedewszystkiem jego mając na względzie. – Struwe żąda, żeby rosyjscyliberali nie zrywali z socjalizmem, gdyż wtedy grozi im marny losniemieckiego liberalizmu, lecz żeby brali przykład z francuskich radykałów-socjalistów.

– Tem bardziej trzeba ich bić, – odrzekł Lenin, uśmiechając się wesoło ijakby drażniąc Wierę Iwanównę.

– No, tak, tak! – zawołała Zasulicz w zupełnej rozpaczy. – Oni wyciągajądo nas rękę, a my mamy ich bić!

Całkowicie stałem po stronie Lenina w tej sprawie, która z biegiem czasunabierała decydującego znaczenia.

Page 112: Trocki Lew - Moje życie.pdf

113

Podczas liberalnej kampanji bankietowej, która wkrótce stanęła namartwym punkcie, na jesieni 1904 roku, zadałem sobie pytanie: „co dalej?” iodpowiedziałem: ,,Wyjściem może być tylko strejk powszechny, potem zaśpowstanie proletarjatu, który stanie na czele mas ludowych przeciwkoliberalizmowi”. To pogłębiło rozdźwięk między mną a mieńszewikami.

Dnia 23 stycznia (1905) rano wróciłem do Genewy z podróży odczytowej,zmęczony i rozbity po bezsennej nocy w wagonie. Gazeciarz sprzedał miwczorajszy numer gazety. O pochodzie robotników do pałacu Zimowegomówiło się w czasie przyszłym. Wnioskowałem zatem, że nie miał on jeszczemiejsca. Po paru godzinach wstąpiłem do redakcji „Iskry”. Martow byłniesłychanie zdenerwowany. – Nie odbył się? – spytałem go. – Jakto nie odbyłsię? – rzucił się Martow na mnie. – Całą noc przesiedzieliśmy w kawiarni,czytając świeże depesze. Czyżbyście o niczem nie wiedzieli? Macie, macie,macie... I wtykał mi do rąk gazetę. Przebiegłem oczyma pierwsze dziesięćwierszy sprawozdania telegraficznego o krwawej niedzieli. Oszałamiająca ipaląca fala uderzyła mi do głowy.

Nie mogłem dłużej pozostawać zagranicą. Z bolszewikami od czasu zjazdunic mnie nie łączyło. Z mieńszewikami, jako organizacją, zerwałem. Trzebabyło działać na wiasne ryzyko. Za pośrednictwem studentów dostałempaszport. Z żoną, która na jesieni 1904 roku, znów wróciła zagranicę, udałemsię do Monachjum. Parvus zainstalował nas u siebie. Tutaj przeczytał mójrękopis, poświęcony przebiegowi wydarzeń do dnia 9-go stycznia, i lektura tawprowadziła go w podniosły nastrój. „Wypadki całkowicie potwierdziły tęprognozę. Teraz nikt nie może zaprzeczyć, że strejk powszechny jestzasadniczą metodą walki. Dziewiąty stycznia – to pierwszy strejk polityczny,choć przysłonięty sutanną. Należy tylko dodać, że rewolucja w Rosji możeoddać wladzę w ręce demokratycznego rządu robotniczego”. W tym duchunapisał Parvus przedmowę do mej broszury.

Parvus był bezwątpienia wybitną marksowską postacią końca ubiegłego ipoczątku bieżącego wieku. Swobodnie władał metodą Marksa, patrzał daleko,śledził wszystkie istotne przejawy życia na światowej arenie, co przy wybitnejśmiałości myśli i męskim, jędrnym stylu czyniło go naprawdę wyjątkowympisarzem. Dawne jego prace przybliżyły mnie do problematów rewolucjispołecznej, przestałem uważać zdobycie władzy przez proletarjat zaastronomiczny „ostateczny” cel i uznałem je za praktyczne zadanie naszychczasów. Tem niemniej w Paryusie było zawsze coś szalonego inieobliczalnego. Mimo wszystko, ten rewolucjonista opanowany był całkiemniespodzianem marzeniem: wzbogacenia się. I to marzenie kojarzył w owychlatach ze swą socjalno-rewolucyjną koncepcją. – Aparat partyjny skostniał, –skarżył się Parvus, – nawet Beblowi trudno przemówić do rozumu. Nam,rewolucyjnym marksistom, potrzebne jest wielkie pismo codzienne, wydawanejednocześnie w trzech europejskich językach. Ale na to trzeba pieniędzy, dużopieniędzy. – Tak w tej ciężkiej, mięsistej głowie buldoga myśli o rewolucjisplatały się z myślami o bogactwie. Próbował stworzyć w Monachjum własnewydawnictwo, próba jednak skończyła się dla niego dość smutnie. Potemnastąpiła podróż Parvusa do Rosji i jego udział w rewolucji 1905 roku.Pomimo inicjatywy i wynalazczości umysłu: absolutnie nie ujawnił zaletwodza. Po porażce rewolucji 1905 roku, rozpoczął się dla niego okres upadku.Z Niemiec przeniósł się do Wiednia, stamtąd zaś do Konstantynopola, gdziezastała go wojna światowa. Odrazu wzbogacił się na jakichś wojenno-

Page 113: Trocki Lew - Moje życie.pdf

114

handlowych operacjach. Jednocześnie występuje publicznie, jako obrońcapostępowej misji niemieckiego militaryzmu, zrywa ostatecznie z lewicą izostaje jednym z duchowych przywódców skrajnie prawego skrzydłaniemieckiej socjal-demokracji. Nie trzeba chyba zapewniać, że od czasu wojnyzerwałem z nim wszelkie stosunki nie tylko polityczne, lecz i osobiste.

Z Monachjum pojechałem z Siedowoj do Wiednia. Potok emigracyjnypopłynął już zpowrotem do Rosji. Wiktor Adler był całkowicie pochłoniętysprawami rosyjskiemi: dostarczał emigrantom pieniędzy, paszportów,adresów... W jego mieszkaniu fryzjer zmienił moją powierzchowność,dostatecznie już znaną zagranicznym agentom ochrany rosyskiej.

– Dopiero co otrzymałem, – zakomunikował mi Adler, – depeszę odAxelroda, że Hapon przyjechał zagranicę i zadeklarował się jako socjal-demokrata. Szkoda... Gdyby zniknął na zawsze, pozostałaby piękna legenda.Na emigracji zaś będzie śmieszną postacią. Czy wiecie, – dorzucił, zzapalającym się w oczach płomykiem, który łagodził szorstkość jego ironji, –lepiej, żeby tacy ludzie byli historycznymi męczennikami, niż towarzyszami wpartji...

W Wiedniu zastała mnie wiadomość o zabójstwie wielkiego księciaSergjusza. Zdarzenia goniły jedno drugie. Prasa socjal-demokratyczna zwróciłaoczy na wschód. Moja żona wyjechała pierwej, żeby wynaleźć w Kijowiemieszkanie i nawiązać stosunki. Za paszportem chorążego rezerwy Arbuzowaprzyjechałem w lutym do Kijowa, gdzie w ciągu kilku tygodni przenosiłem sięz jednego mieszkania do drugiego, mieszkając początkowo u młodegoadwokata, który bał się własnego cienia, potem u profesora instytututechnologicznego, później jeszcze u jakiejś liberalnej wdowy. Przez pewienczas ukrywałem się nawet w lecznicy okulistycznej. Z polecenia naczelnegolekarza, wtajemniczonego w moją historję, siostra robiła mi, ku memuniemałemu zawstydzeniu, naparzanie nóg i niewinne zastrzyki do oczu.Zmuszony byłem do podwójnej konspiracji: proklamacje pisywałem,ukrywając się przed siostrą, która surowo pilnowała, abym nie przemęczałoczu.

Podczas wizytacji, profesor, uwolniwszy się od zawadzającego asystenta,wpadał do mego pokoju z asystentką, której ufał, szybko zamykał za sobądrzwi na klucz i zasłaniał okno, jakoby dla zbadania moich oczu, poczem wetroje śmieliśmy się pocichu, ale wesoło. – Papierosy są? – pytał profesor. – Są,– odpowiadałem. – Quantum satis? – pytał profesor. – Quantum satis! –odpowiadałem. I znów śmieliśmy się. Na tem kończyło się badanie i wracałemdo moich proklamacyj. Ogromnie bawiło mnie takie życie. Przykro mi byłotylko wobec uprzejmej staruszki-siostry, która tak gorliwie zajmowała sięnaparzaniem mi nóg.

W Kijowie istniała wówczas sławna nielegalna drukarnia, która mimolicznych aresztowań dokoła przetrwała kilka lat pod samym nosem generałażandarmerji Nowickiego. W drukarni tej drukowano na wiosnę 1905 rokurównież i moje proklamacje. Jednak większe odezwy zaczęłem oddawaćmłodemu inżynierowi Krasinowi, z którym zapoznałem się w Kijowie. Krasinnależał do składu bolszewickiego Centralnego Komitetu i zarządzał dużą,dobrze zaopatrzoną, zakonspirowaną drukarnią na Kaukazie. W Kijowienapisałem dla tej drukarni cały szereg ulotek, które drukowano z niezwykłą,jak na nielegalne warunki, starannością.

Partja, zarówno jak i rewolucja, były w tym okresie jeszcze bardzo młode: i

Page 114: Trocki Lew - Moje życie.pdf

115

w ludziach i w poczynaniach rzucały się w oczy brak doświadczenia iniewyrobienie. Naturalnie, że i Krasin nie był wolny od tych braków. Jednakistniało w nim coś twardego, zdecydowanego i „administracyjnego”. Byłinżynierem z dużą praktyką fachową, miał stanowisko, i to dobre stanowisko,wysoko go ceniono, krąg znajomości miał bezporównania szerszy i bardziejurozmaicony, niż którykolwiek z ówczesnych młodych rewolucjonistów.Dzielnice robotnicze, mieszkania inżynierów, salony liberalnychmoskiewskich fabrykantów, koła literackie – Krasin wszędzie miał stosunki.Umiejętnie potrafił kojarzyć to wszystko i otwierały się przed nim takiemożliwości praktyczne, jakie dla innych były całkiem niedostępne. W roku1905 Krasin, poza uczestnictwem w ogólnej pracy partji, kierowałnajniebezpieczniejszemi jej dziedzinami: drużynami bojowemi, zdobywaniembroni, przygotowywaniem materjałów wybuchowych i t. p. Mimo szerokiegohoryzontu umysłowego, Krasin był w polityce, i wogóle w życiu,przedewszystwiem człowiekiem bezpośrednich celów. To właśnie było jegosiłą, ale i jego piętą Achillesową zarazem. Długie lata żmudnego zbierania sił,politycznego szkolenia, teoretycznego przerabiania doświadczeń – nie, do tegonie czuł powołania. Kiedy rewolucja 1905 roku nie usprawiedliwiłapokładanych w niej nadziei, zainteresowania Krasina zwróciły się wpierwszym rzędzie ku elektrotechnice i przemysłowi wogóle. Krasin i w tejdziedzinie okazał się wybitnym realizatorem, człowiekiem wyjątkowychmożliwości. Bez wątpienia, najwybitniejsze sukcesy jego inżynierskiejdziałalności dawały mu to osobiste zadowolenie, jakie w poprzednich latachdawała mu walka rewolucyjna. Krasin powitał przewrót październikowy zwrogiem zdziwieniem, jak awanturę, skazaną zgóry na niepowodzenie. Długonie wierzył w naszą zdolność do opanowania zamętu. Potem jednakżemożliwość szerokiej działalności pociągnęła go...

Dla mnie stosunki z Krasinem w roku 1905 były prawdziwym skarbem.Umówiliśmy się, że spotkamy się w Petersburgu. Od niego równieżotrzymałem adresy sympatyków. Pierwszy i najważniejszy był adres starszegolekarza konstantynowskiej szkoły artyleryskiej, Aleksandra AleksandrowiczaLitkensa, z rodziną którego los związał mnie na długo. W mieszkaniuLitkensów, w gmachu szkolnym na Zabałkańskim prospekcie, nieraz musiałemsię ukrywać w groźnych dniach i nocach 1905 roku. Nieraz do mieszkaniastarszego lekarza przychodziły do mnie, pod nosem wartownika, takiepostacie, jakich podwórze szkoły wojennej i jej schody nigdy nie widziały. Aleniższy personel służbowy odnosił się do starszego lekarza z sympatją,denuncjacyj nie było i wszystko szło pomyślnie. Starszy syn doktora,Aleksander, mający 18 lat, należał już do partji, kierował w kilka miesięcypóźniej ruchem chłopskim w Orłowskiej guberni, ale nie zniósł zbyt silnegonapięcia nerwów, rozchorował się i umarł. Młodszy syn, Ewgraf, w tymokresie gimnazista, grał później wybitną rolę w wojnie domowej i w pracyoświatowej władzy sowieckiej. W 1921 roku zabity został przez bandytów naKrymie.

Oficjalnie mieszkałem w Petersburgu za paszportem obywatela ziemskiego,Wikentjewa. W kołach rewolucyjnych występowałem jako Piotr Piotrowicz.Organizacyjnie nie należałem do żadnej z frakcyj. W dalszym ciąguwspółpracowałem z Krasinem, który był w owym czasie bolszewikiem-pojednawcą, co ze względu na moje ówczesne stanowisko jeszcze bardziejzbliżyło nas do siebie. Jednocześnie utrzymywałem łączność z miejscową

Page 115: Trocki Lew - Moje życie.pdf

116

grupą mieńszewików, o zdecydowanie rewolucyjnym kierunku. Pod moimwpływem grupa stanęła na stanowisku bojkotu pierwszej Dumy i weszła wkonflikt ze swem zagranicznem centrum. Jednakże, owa grupa mieńszewicka„wsypała” się wkrótce. Zdradził ją jej czynny członek Dobroskok, „Mikołaj –Złote okulary”, jak się okazało, zawodowy prowokator. Wiedział, że jestem wPetersburgu i znał mnie z widzenia. Żona moja została zaaresztowana na wiecupierwszego maja, który odbywał się w lesie. Trzeba było bezwzględnie ukryćsię na jakiś czas. Latem wyjechałem do Finlandji. Tam zaczął się dla mnieodpoczynek, na który składała się intensywna praca literacka i krótkieprzechadzki. Pochłaniałem gazety, śledziłem formowanie się partji, robiłemwycinki, grupowałem fakty. W tym okresie ugruntowały się ostatecznie mojepoglądy na wewnętrzne siły rosyjskiego społeczeństwa i perspektywyrosyjskiej rewolucji.

Rosja stoi, – pisałem wówczas, – przed rewolucją burżuazyjno-demokratyczną. Osnowę tej rewolucji stanowi sprawa rolna. Władzę zagarnieta partja, ta klasa, która przeciwko caratowi i ziemiaństwu pociągnie za sobąchłopów. Ani liberalizm, ani inteligencja demokratyczna nie zdołają tegouczynić: ich historyczna misja się skończyła. Na scenie rewolucyjnej pojawiłsię już proletarjat. Tylko socjal-demokracja może przez robotników pociągnąćza sobą wtościaństwo. To otwiera przed socjal-demokracją perspektywęwcześniejszego zdobycia władzy w Rosji, niż w państwach zachodnich.Bezpośrednim zadaniem socjal-demokracji będzie przeprowadzeniedemokratycznej rewolucji. Ale zdobywszy władzę, partja proletarjacka niezdoła ograniczyć się do wykonywania programu demokratycznego. Zmuszonabędzie przejść na drogę reform socjalistycznych. Jak daleko zajdzie po tejdrodze, zależeć będzie nie tylko od wewnętrznego wzajemnegoustosunkowania się sił, ale również od ogólnej sytuacji międzynarodowej.Następnie, podstawowa zasada strategiczna wymaga, aby socjal-demokracja,nieubłaganie walcząc z liberalizmem o wpływ na włociaństwo, już podczasburżuazyjnej rewolucji postawiła sobie za zadanie opanowanie władzy.

Zagadnienie ogólnych celów rewolucji jak najściślej wiąże się zproblematami taktycznemi. Głównem politycznem hasłem partji byłakonstytuanta. Jednak w toku walki rewolucyjnej wyłoniło się pytanie, kto i jakzwoła konstytuantę. Perspektywa powstania ludowego, kierowanego przezproletarjat, nasuwała myśl o stworzeniu tymczasowego rządu rewolucyjnego.Kierownicza rola proletarjatu w rewolucji powinna mu była zapewnićdecydującą rolę w rządzie tymczasowym. Na ten temat w kierownictwie partjitoczyły się gorące spory, w szczególności pomiędzy mną i Krasinem.Napisałem tezy, w których dowodziłem, że skutkiem całkowitego zwycięstwarewolucji nad caratem będzie albo władza proletarjatu, opierającego się nawłościaństwie, albo wstęp do takiej władzy. Krasin zląkł się takkategorycznego postawienia sprawy. Aprobował hasło tymczasowego rządurewolucyjnego i naszkicowany przeze mnie program jego prac, ale nie chciałprzesądzać sprawy większości socjal-demokratycznej w rządzie. W tej postacitezy moje zostały wydrukowane w Petersburgu, Krasin zaś podjął się ichobrony na ogólnym zjeździe partji, planowanym w maju zagranicą. Jednakżeogólny zjazd nie doszedł do skutku. Krasin natomiast wziął czynny udział wdyskusji nad zagadnieniem rządu tymczasowego na zjeździe bolszewików izgłosił moje tezy, jako poprawki do rezolucji Lenina. Epizod ten, podwzględem politycznym, jest tak dalece interesujący, że uważam za słuszne

Page 116: Trocki Lew - Moje życie.pdf

117

przytoczenie protokułu III-go Zjazdu.„Co się tyczy rezolucji tow. Lenina, – mówił Krasin, – uważam, że braki jej

polegają na niepodkreślaniu zagadnienia rządu tymczasowego iniedostatecznem uwypukleniu łączności między rządem tymczasowym izbrojnem powstaniem. W rzeczywistości rząd tymczasowy stworzony zostajeprzez powstanie ludowe, jako jego organ... Dalej, uważam za niesłusznypogląd, wyrażony w rezolucji, jakoby tymczasowy rząd rewolucyjny powstaćmiał dopiero po ostatecznem zwycięstwie powstania narodowego i po upadkusamowładztwa. Nie, właśnie tworzy się on podczas samego przebiegupowstania i bierze najżywszy udział w jego prowadzeniu, swemorganizacyjnem współdziałaniem zapewniając mu zwycięstwo. Pogląd, żesocjal-demokracja będzie mogła wziąć udział w tymczasowym rządzierewolucyjnym dopiero po ostatecznym upadku samowładztwa, jest wysocenaiwny kiedy ktoś inny wyciągnie kasztany z ognia, to ani mu się będzie śniłodzielić swą zdobycz z nami”. To jest prawie dosłowne powtórzenie moich tez.

Lenin, który w zasadniczym referacie rozpatrywał sprawę z czystoteoretycznego punktu widzenia, odniósł się do stanowiska Krasina niezwykleprzychylnie. Oto, co wówczas powiedział: – Zasadniczo całkowicie podzielampogląd tow. Krasina. Oczywiście, ja, jako literat, zwróciłem uwagę naliterackie postawienie zagadnienia. Znaczenie celu walki, wskazane zostałoprzez tow. Krasina bardzo słusznie, ja zaś całkowicie przyłączam się do jegozdania. Nie można walczyć, nie licząc na zajęcie punktu, o który się walczy...

Rezolucja została w odpowiedni sposób przerobiona. Zauważyć tu muszę,że w trakcie polemiki, odbywającej się w ostatnich latach, rezolucje III-gozjazdu w sprawie rządu tymczasowego setki razy przeciwstawiano„trockizmowi”. „Czerwoni profesorowie” stalinowskiego chowu nie mająpojęcia o tem, że jako wzór leninizmu cytują przeciwko mnie słowa, napisaneprzeze mnie.

Warunki, w jakich mieszkałem w Finlandji, niebardzo sprzyjałyrozmyślaniom o rewolucji ciągłej: wzgórza, sosny, jeziora, przejrzyste jesiennepowietrze, spokój. W końcu września przeniosłem się jeszcze dalej w głąbFinlandji i osiadłem w lesie na brzegu jeziora w samotnym pensjonacie„Rauha”. Słowo to po fińsku oznacza spokój. Ogromny pensjonat całkowicieopustoszał na jesieni. Szwedzki literat i angielska aktorka spędzali w nimostatnie dni pobytu i wyjechali, nie zapłaciwszy. Gospodarz rzucił się za nimiw pogoń do Helsingforsu. Gospodyni leżała ciężko chora, podtrzymującdziałalność serca szampanem. Nigdy jej, zresztą, nie widziałem. Umarła wczasie nieobecności męża. Ciało jej leżało w pokoju nade mną. Starszy kelnerwyjechał do Helsingforsu, aby odszukać gospodarza. Do posługi został tylkomały chłopiec. Spadł obfity, wczesny śnieg. Sosny otulone były całunem.Sanatorjum zamarło. Chłopak przepadał w kuchni, gdzieś w suterynie. Nademną w pokoju leżała zmarła gospodyni. Byłem sam. Wszystko razem było„rauha” – spokój. Ani żywej duszy, ani dźwięku. Pisałem i przechadzałem się.Wieczorem pocztyljon przywiózł paczkę petersburskich gazet. Rozwijałem je,jedną za drugą. Jakby przez otwarte okno wtargnęła wściekła wichura. Strejkwzrastał, rozszerzał się, przerzucał z miasta do miasta. W ciszy hotelu szelestgazet dźwięczał w uszach, jak grzmot lawiny. Rewolucja była w pełnym biegu.

Page 117: Trocki Lew - Moje życie.pdf

118

Zażądałem od chłopca rachunku, zamówiłem konie i, porzuciwszy mój„spokój”, pojechałem w stronę lawiny. Tegoż wieczoru zabrałem głos wPetersburgu, w auli politechniki.

Page 118: Trocki Lew - Moje życie.pdf

119

ROZDZIAŁ XIV

ROK 1905-ty

Strejk październikowy bynajmniej nie wybuchł zgodnie z planem.Rozpoczął się strejkiem drukarzy w Moskwie, poczem zaczął wygasać. Partjezamierzały stoczyć walkę decydującą w rocznicę 9/22 stycznia. Oto dlaczego,nie spiesząc się zbytnio, wykańczałem moje prace w fińskiem zaciszu. Aleprzypadkowy strejk, już wygasający, przerzucił się niespodzianie na kolejeżelazne i – rozszerzył się. Począwszy od dziesiątego października strejk, jużpod politycznemi hasłami, rozszerzać się począł z Moskwy po całym kraju.Równie powszechnego strejku świat jeszcze nie widział. W wielu miastachmiały miejsca starcia uliczne z wojskiem. Ale zasadniczo wypadkipaździernikowe utrzymywały się całkowicie na poziomie strejku politycznego,nie przechodząc w zbrojne powstanie. Mimo to absolutyzm, straciwszy głowę,cofnął się. Dnia 17/30 października ogłoszono manifest konstytucyjny,jednakże napół pokonany carat utrzymał machinę władzy w swych rękach.Polityka rządowa była, według określenia Wittego, bardziej, niż kiedykolwiek„splotem tchórzliwości, ślepoty, chytrości i głupoty”. W każdym razierewolucja odniosła po raz pierwszy zwycięstwo, niezupełne wprawdzie, alewiele obiecujące.

„Najistotniejsza treść rewolucji rosyjskiej 1905 roku, – pisał później tensam Witte, – wypowiadała się, oczywiście... w haśle włościańskiem: dajcienam ziemię”. Można się z tem zgodzić. Witte jednak idzie dalej. „Radzierobotniczej, – mówi, – nie przypisywałem szczególnego znaczenia. Nie miałago też w istocie”. To zdanie dowodzi tylko, że nawet najwybitniejszy zbiurokratów nie zrozumiał znaczenia wydarzeń, które były ostatniemostrzeżeniem pod adresem klas rządzących. Witte zmari na tyle w porę, że niebył zmuszony do rewizji swych poglądów na znaczenie rad robotniczych.

Kiedy przyjechałem do Petersburga, strejk październikowy dosięgnąłkulminacyjnego punktu. Fala strejków rozszerzała się coraz bardziej, alegroziło niebezpieczeństwo, że ruch mas, nieopanowany przez organizację,spełznie na niczem. Przyjechałem z Finlandji z planem wybieralnej organizacjibezpartyjnej: każdy tysiąc robotników wybierał jednego delegata.Dowiedziałem się w dniu przyjazdu od literata Jordanskiego, późniejszegoposła sowieckiego w Italji, że mieńszewicy wysunęli już hasło obieralnegoorganu rewolucyjnego, przyczem jednego delegata miało wybierać pięćsetosób. To było słuszne. Obecna w Petersburgu część bolszewickiego KomitetuCentralnego była zdecydowanie przeciwna wybieralnej organizacjibezpartyjnej, obawiając się z jej strony konkurencji dla partji. Robotnikom-bolszewikom obawa ta była całkowicie obca. Doktrynerski stosunekkierowniczych warstw bolszewickich do Rady trwał do listopada, to jest doprzyjazdu Lenina do Rosji. O kierownictwie „leninowców” bez Lenina,możnaby wogóle napisać pouczający rozdział. Lenin tak dalece przewyższałswych najbliższych uczniów, że zdawało się im, jakoby przy nim są raz na

Page 119: Trocki Lew - Moje życie.pdf

120

zawsze uwolnieni od konieczności samodzielnego rozwiązywaniaproblematów teoretycznych i taktycznych. Pozbawieni w krytycznej chwiliLenina, razili wprost swą bezradnością. Tak było na jesieni 1905 roku. Takbyło na wiosnę 1917 roku. W obu tych, jak i w wielu innych, mniej ważnychhistorycznie, wypadkach, szerokie koła partji znacznie lepiej wyczuwaływłaściwy kierunek, niż zostawieni sami sobie pół-wodzowie. Opóźnienieprzyjazdu Lenina z zagranicy przyczyniło się, między innemi, do tego, żefrakcji bolszewickiej nie udało się zająć stanowiska kierowniczego, podczaswypadków pierwszej rewolucji.

Wspomniałem już, że N. I. Siedowa została ujęta przez obławę w lesie, nawiecu w dniu 1-szym maja. Przesiedziała prawie pół roku w więzieniu, poczemwysłana została pod nadzór policji do Tweru. Po manifeście październikowymwróciła do Petersburga. Pod nazwiskiem Wikentjewych wynajęliśmy pokój,jak się okazało, u spekulanta giełdowego. Interesy na giełdzie szły źle. Wieluspekulantów musiało ograniczyć swe potrzeby mieszkaniowe. Roznosicielprzynosił nam co rano wszystkie gazety. Właściciel mieszkania pożyczał jeczasem od mej żony, czytał i zgrzytał zębami. Interesy jego szły coraz gorzej.Pewnego razu, poprostu wdarł się do naszego pokoju, potrząsając gazetą: –Spójrzcie, – ryknął wskazując palcem na mój ostatni artykuł. „Dzieńdobry,petersburski stróżu!” – Spójrzcie, zabierają się już do stróży. Gdyby tenbandyta dostał się w moje ręce, tembym go zastrzelił. – Wyciągnął rewolwer zkieszeni i potrząsał nim w powietrzu. Wyglądał, jak szalony. Czekał nażyczliwe potakiwanie. Żona przyjechała do mnie do redakcji z tą, budzącąobawę, wiadomością. Trzeba było szukać nowego mieszkania. Nie mieliśmyjednak ani chwili wolnej i zdaliśmy się na los szczęścia. W ten sposóbmieszkaliśmy u zrozpaczonego giełdziarza do chwili mego zaaresztowania. Naszczęście, ani gospodarz, ani policja do samego końca nie dowiedzieli się, ktomieszkał pod nazwiskiem Wikentjewa. Po mem aresztowaniu nawet niezrobiono w mieszkaniu rewizji.

W Radzie występowałem pod nazwiskiem Janowskiego, od nazwy wsi, wktórej się urodziłem. Do prasy pisywałem jako Trocki. Pracowałem dla trzechgazet. Razem z Parvusem staliśmy na czele maleńkiej „Russkoj Gazety”,przekształciwszy ją w bojowy organ mas. W ciągu kilku dni nakład wzrósł z30 do 100.000 egzemplarzy. Po miesiącu zapotrzebowanie dochodziło do półmiljona. Technika jednak nie mogła nadążyć za koniecznością zwiększanianakładu. Trudności te udało się nam wkońcu przezwyciężyć jedynie dziękipogromowi rządu. 13-go listopada wypuściliśmy, w bloku z mieńszewikami,pierwszy numer wielkiego organu politycznego „Naczało”. Nakład pismawzrastał z każdą godziną. Bolszewicka „Nowaja Żiźń”, bez udziału Leninabyła bezbarwna. „Naczało” zaś cieszyło się olbrzymiem powodzeniem. Sądzę,że pismo to, bardziej, niż jakiekolwiek inne wydawnictwo ostatnich latpięćdziesięciu, zbliżało się do swego klasycznego pierwowzoru –,,NowejGazety Reńskiej”, wydawanej przez Marksa w roku 1848. Kamieniew,należący do redakcji „Nowej Żizni”, opowiadał mi później, jak, jadąc koleją,obserwował w kioskach stacyjnych sprzedaż świeżych gazet. Na przyjazdpetersburskiego pociągu oczekiwały olbrzymie tłumy. Popyt był tylko narewolucyjne wydawnictwa. –,,Naczało! Naczało! Naczało!” – wykrzykiwanow ogonkach. – „Nowaja Żiżń!” – znów: – „Naczało! Naczało! Naczało!” –Wówczas, – przyznał się Kamieniew, – z przykrością powiedziałem sobie: tak,oni w „Naczale” lepiej piszą, niż my.

Page 120: Trocki Lew - Moje życie.pdf

121

Poza pracą w „Russkoj Gazetie” i „ Naczale” pisywałem jeszcze artykuływstępne do „Izwiestij”, oficjalnego organu Rady, jak również rozliczneodezwy, manifesty i rezolucje. Pięćdziesiąt dwa dni istnienia pierwszej Radybyły przesycone pracą do upadłego: Rada, Komitet Wykonawczy, nieustannewiece i trzy gazety. Jakeśmy żyli w tym wirze, sam dobrze nie wiem. Aleliczne fakty z przeszłości wydają się niemożliwe, we wspomnieniach bowiemodpada moment aktywności: człowiek patrzy na siebie zboku. My zaś byliśmyw owych dniach dostatecznie aktywni. Nie tylko obracaliśmy się w owymwirze, ale samiśmy go tworzyli. Wszystko robiło się w pośpiechu, ale nienajgorzej, a niejedno robiło się nawet bardzo dobrze. Nasz redaktorodpowiedzialny, stary demokrata, doktor D. M. Herzenstein, wstępowałczasem do redakcji, w nieposzlakowanym, czarnym surducie, stawał na środkupokoju i zakochanemi oczami przyglądał się panującemu chaosowi. Po rokumusiał przed sądem odpowiadać za rewolucyjną zaciekłość gazety, na którą niemiał żadnego wpływu. Starzec nie wyparł się nas. Przeciwnie, ze łzami woczach opowiadał przed sądem o tem, jak redagując najpopularniejsze pismo,żywiliśmy się w czasie pracy suchemi pierożkami, które stróż przynosił nam wpapierze z najbliższej piekarni. Starzec musiał odsiedzieć rok w więzieniu zarewolucję, która nie odniosła zwycięstwa, za brać emigrancką i za suchepierożki.

We wspomnieniach swych Witte pisał później, że w roku 1905 „olbrzymiawiększość Rosji jakgdyby postradała zmysły”. Rewolucja wydaje siękonserwatyście masowym obłędem tylko dlatego, że doprowadza „normalne”szaleństwo przeciwieństw społecznych do najwyższego napięcia. Tak to ludzienie chcą w śmiałej karykaturze poznawać siebie. Tymczasem właśnie całyrozwój współczesnego życia zgęszcza, zaostrza, potęguje przeciwieństwa, ażstają się nie do zniesienia i przygotowują taki stan, w którym olbrzymiawiększość „traci zmysły”. Ale w podobnych wypadkach szalona większośćnakłada kaftan bezpieczeństwa na mądrą mniejszość. I dzięki temu historjaidzie naprzód.

Chaos rewolucyjny, to całkiem coś innego, niż trzęsienie ziemi lub powódź.W zamęcie rewolucji natychmiast zaczyna formować się nowy porządek,ludzie i idee w sposób naturalny układają się wokół nowych osi. Rewolucjawydaje się całkowitem szaleństwem tym, których zmiata i obala. Dla nasrewolucja była przyrodzonym, choć bardzo buntowniczym, żywiołem.Wszystko miało swój czas i swe miejsce. Niektórzy potrafili jeszcze żyćżyciem osobistem, kochać się, zawiązywać nowe znajomości, a nawetodwiedzać teatry rewolucyjne, Parvusowi tak spodobała się nowa sztukasatyryczna, że odrazu kupił 50 biletów dla przyjaciół na następneprzedstawienie. Wyjaśnić należy, że poprzedniego dnia otrzymał honorarjumza swoje książki. Podczas aresztowania znaleziono w jego kieszeni pięćdziesiątbiletów teatralnych. Żandarmi długo biedzili się nad tą rewolucyjną zagadką.Nie wiedzieli, że Parvus wszystko robił z rozmachem.

Rada postawiła na nogi ogromne masy. Za Radą stali wszyscy robotnicy. Powsiach szerzyły się rozruchy, zarówno jak i w wojsku, powracającem poportsmutskim pokoju z Dalekiego Wschodu. Jednak pułki gwardyjskie ikozackie trzymały się jeszcze mocno. Wszystkie czynniki zwycięskiejrewolucji już istniały, ale były jeszcze niedojrzałe.

18 października, nazajutrz po opublikowaniu manifestu, przeduniwersytetem petersburskim stały dziesięcio-tysięczne tłumy, które nie

Page 121: Trocki Lew - Moje życie.pdf

122

zdążyły ochłonąć po walce, i pijane były zachwytem pierwszego zwycięstwa.Wołałem do nich z balkonu, że półzwycięstwo nie daje pewności, że wróg jestnieubłagany, że grozi nam zasadzka, darłem carski manifest i rzucałem jegostrzępy na wiatr. Jednak tego rodzaju polityczne ostrzeżenia pozostawiajązaledwie lekkie ślady w świadomości mas. Masom potrzebne są szkoływielkich wydarzeń.

W związku z tem przypominają mi się dwie sceny z życia petersburskiejRady. Pierwsza – 29 października, kiedy miasto pełne było wieści o pogromie,przygotowywanym przez czarną sotnię. Delegaci, przyszedłszy bezpośrednio zfabryk na posiedzenie Rady, pokazywali z trybuny wzory broni, którąprzygotowywali robotnicy przeciwko czarnej sotni. Potrząsali w powietrzufińskiemi nożami, kastetami, kindżałami, drucianemi batami, ale raczej wesoło,niż ponuro, z żartami i przypowiastkami. Jakgdyby uważali, że sama ichgotowość do stawienia oporu już rozstrzyga kwestję. Większość ich nie byłajeszcze nawskroś przesiąknięta myślą, że walka toczy się na śmierć i życie. Iwłaśnie tego nauczyły ich dni grudniowe.

Wieczorem, 3-go grudnia, Rada petersburska została otoczona przezwojsko. Wejścia i wyjścia zostały zamknięte. Z galerji, gdzie zasiadał KomitetWykonawczy, zawołałem wdół, gdzie tłoczyły się już setki delegatów: – Niestawiać oporu, nie oddawać nieprzyjacielowi broni. – Broń była krótka:rewolwery. I oto w sali posiedzeń, już otoczonej ze wszystkich stronoddziałami gwardyjskiej piechoty, kawalerji i artylerji, robotnicy zaczęliniszczyć swą broń. Umiejętną ręką uderzali mauserem browning ibrowningiem mauser. A to dźwięczało inaczej, niż żart i przypowiastka w dniu29-ym października. W dźwięku i szczęku, w zgrzycie łamanego metalu,słychać było zgrzytanie zębów proletarjatu, który po raz pierwszy poczuł wcałej pełni, że trzeba innego, potężniejszego i bezlitośniejszego wysiłku, abyobalić i zmiażdżyć wroga.

Połowiczne zwycięstwo strejku październikowego, oprócz politycznego,miało dla mnie niezmierne znaczenie teoretyczne. Nie opozycyjny ruchliberalny burżuazji, nie żywiołowe powstanie chłopów, nie terorystyczne aktyinteligencji, lecz strejk robotniczy po raz pierwszy rzucił carat na kolana.Rewolucyjna hegemonja proletarjatu ujawniła się jako fakt bezsporny.Uważałem, że teorja rewolucji ciągłej wytrzymała pierwszą wielką próbę.Rewolucja wyraźnie otwierała przed proletarjatem perspektywę zdobyciawładzy. Z tego stanowiska nie mogły mnie już zepchnąć lata reakcji, którawkrótce nastąpiła. Ale stąd również wyciągałem wnioski i dla Zachodu. Jeżelimłody proletarjat w Rosji posiada taką siłę, to jakaż będzie jego rewolucyjnapotęga w krajach przodujących?

Łunaczarskij, w charakterystyczny dla niego, nieścisły i nieporządnysposób, charakteryzował później moją rewolucyjną koncepcję: „Tow. Trockistał (w r. 1905) na stanowisku, że obie rewolucje (burżuazyjna isocjalistyczna), wprawdzie nie następują jednocześnie, lecz wiążą się ze sobątak, że mamy do czynienia z rewolucją ciągłą. Wszedłszy w okresrewolucyjny, dzięki burżuazyjnemu przewrotowi politycznemu, rosyjska częśćludzkości, a razem z nią i świat, nie zdoła już wyjść z tego okresu, aż doukończenia rewolucji społecznej. Nie można zaprzeczyć, że formułując tepoglądy, towarzysz Trocki wykazał wielką przenikliwość, chociaż pomylił sięo piętnaście lat”.

Uwaga o omyłce o lat piętnaście nie staje się głębsza przez to, że później

Page 122: Trocki Lew - Moje życie.pdf

123

powtórzył ją Radek. Wszystkie nasze plany i hasła w 1905 roku liczyły się zezwycięstwem rewolucji, nie zaś z jej upadkiem. Nie wywalczyliśmy wówczasani republiki, ani reformy rolnej, ani ośmiogodzinnego dnia roboczego. Czyznaczy to, że myliliśmy się, wysuwając te żądania? Upadek rewolucjiprzekreślił wszystkie plany, a nietylko te, które ja rozwijałem. Zagadnienietyczyło nie terminów rewolucji, lecz analizy jej sił wewnętrznych iprzewidzenia zgóry jej rozwoju, jako całości. Jakie były podczas rewolucji1905 roku wzajemne stosunki między mną i Leninem? Po jego śmiercioficjalną historję przerabiano nanowo, przyczem do dziejów 1905 rokuwprowadzono również walkę dwuch pierwiastków, dobra i zła. Jak było wistocie? W pracy Rady Lenin nie brał bezpośredniego udziału i w Radzie niewystępował. Nie trzeba chyba nadmieniać, że jednak uważnie śledził każdykrok Rady, wpływał na jej politykę przez przedstawicieli frakcji bolszewickieji oświetlał jej działalność w swej gazecie. W żadnej sprawie nie byłosprzeczności między poglądami Lenina i polityką Rady. A, jak świadcządokumenty, wszystkie decyzje Rady, z wyjątkiem może niektórychprzypadkowych i małoważnych, były formułowane przeze mnie i przeze mniewnoszone najpierw na Komitet Wykonawczy, a potem, w jego imieniu, naRadę. Kiedy powstała komisja federacyjna, złożona z przedstawicielibolszewików i mieńszewików, również ja musiałem występować z jej ramieniaw Komitecie Wykonawczym. Nie było przytem ani jednego nieporozumienia.

Na pierwszego przewodniczącego Rady wybrany został w przeddzień megoprzyjazdu z Finlandji, młody adwokat, Chrustalew, przypadkowa w rewolucjipostać, pośredni stopień między Haponem i socjal-demokracją. Chrustalewprzewodniczył, lecz politycznie nie kierował. Po jego aresztowaniu wybranezostało prezydjum ze mną na czele. Swierczkow, jeden z dość wybitnychuczestników Rady, pisze w swych wspomnieniach: „Ideowym kierownikiemRady był L. D. Trocki. Przewodniczący Rady – Nosar-Chrustalew – był raczejparawanem, ponieważ sam nie potrafił rozstrzygnąć żadnej zasadniczejkwestji. Będąc człowiekiem o chorobliwej ambicji, znienawidził L. D.Trockiego właśnie zato, że musiał ustawicznie zwracać się do niego o rady iwskazówki”. Łunaczarskij opowiada w swych pamiętnikach: „Pamiętam, jakktoś odezwał się przy Leninie: – Gwiazda Chrustalewa zachodzi i silnymczłowiekiem w Radzie jest teraz Trocki. – Lenin spochmurniał, jakby nachwilę, potem zaś rzekł: – No, cóż, Trocki zdobył to swą nieustanną i wybitnąpracą”. Stosunki między obu redakcjami były jak najrzyjaźniejsze. Niezawiązywała się między niemi żadna polemika. „Wyszedł pierwszy numer„Naczała” – pisała bolszewicka „Nowaja Żiźń”. – Witamy towarzysza walki.W pierwszym numerze zwraca uwagę wspaniały opis strejku listopadowego,pióra towarzysza Trockiego”. Tak się nie pisze o kimś. z kim się toczy walkę.Ale walki nie było. Przeciwnie, oba pisma broniły się wzajemnie przedburżuazyjną krytyką. „Nowaja Żiźń” już po przyjeździe Lenina wystąpiła wobronie moich artykułów o rewolucji ciągłej. Zarówno gazety, jak i obiefrakcje, dążyły do zjednoczenia. Centralny Komitet bolszewicki z udziałemLenina powziął jednogłośnie rezolucję w tym duchu, że rozłam wywołałyjedynie warunki, istniejące na emigracji, i że wypadki rewolucyjne czyniąwalkę frakcyjną całkowicie bezpodstawną. Te same poglądy, przy biernymsprzeciwie Martowa, wyrażałem i ja w „Naczale”.

Pod naciskiem mas, w pierwszym okresie, mieńszewicy ze wszystkich siłstarali się iść ramię w ramię z lewem skrzydłem Rady. Zmienili front dopiero

Page 123: Trocki Lew - Moje życie.pdf

124

po pierwszym ciosie ze strony reakcji. W lutym 1906 roku wódzmieńszewików, Martow, skarżył się w liście do Axelroda: „Oto już dwamiesiące... nie mogę zakończyć ani jednej rozpoczętej pracy... czy toneurastenja, czy zmęczenie psychiczne, ale nie mogłem skupić myśli”. Martownie wiedział, jak nazwać swą chorobę. Tymczasem zaś nazwa jej była ściśleokreślona: mieńszewizm. W epoce rewolucji oportunizm oznaczaprzedewszystkiem utratę równowagi i niemożność „skupienia myśli”.

Kiedy mieńszewicy zaczęli publicznie kajać się i krytykować politykęRady, broniłem jej w prasie rosyjskiej, później zaś w niemieckiej, oraz wpolskiem piśmie Róży Luxemburg. Z tej walki o metody i tradycje 1905 roku,powstała moja książka, zatytułowana uprzednio „Rosja podczas rewolucji”,potem wielokrotnie wydawana w różnych krajach pod tytułem „1905”. Poprzewrocie październikowym książka ta zaczęła nosić charakter oficjalnegopodręcznika partyjnego, nie tylko w Rosji, lecz w partjach komunistycznych naZachodzie. Dopiero po śmierci Lenina, kiedy rozpoczęła się starannieprzygotowywana kampanja przeciwko mnie, w strefę ataku wciągniętorównież książkę o roku 1905. Początkowo ograniczano się do oddzielnychuwag i zaczepek, nędznych i bez znaczenia. Stopniowo jednak krytykanabierała odwagi, wzrastała, mnożyła się, komplikowała, stawała się bardziejzuchwała i tem głośniejsza, im bardziej musiała zagłuszać głos własnej trwogi.W ten sposób stworzono post factum legendę o walce kierunków Lenina iTrockiego podczas rewolucji 1905 roku.

Rewolucja 1905 r. stanowiła przełom w życiu kraju, w życiu partji i memżyciu osobistem. Przełom znamionował dojrzałość. Pierwsza moja robotarewolucyjna w Mikołajowie była prowincjonalną próbą, wykonaną poomacku.Próba ta jednak nie przeszła bez śladu. Nigdy może we wszystkich następnychlatach nie wchodziłem w tak bliską styczność z prostymi robotnikami, jak wMikołajowie. Nie miałem wówczas jeszcze żadnego „imienia” i nic mnie odnich nie odróżniało. Zasadnicze typy rosyjskiego proletarjusza na zawszeutkwiły w mej świadomości. Później spotykałem już prawie wyłącznie tylkoodmiany tych typów. W więzieniu rozpocząć musiałem naukę rewolucyjnąprawie od abecadła. Dwa i pół roku więzienia, dwa lata zesłania, umożliwiłymi stworzenie sobie teoretycznych podstaw rewolucyjnego światopoglądu.Pierwsza emigracja była wielką szkołą polityki. Pod kierunkiem wybitnychmarksistów-rewolucjonistów uczyłem się tu ujmowania zdarzeń w wielkiejhistorycznej perspektywie i z punktu widzenia związków międzynarodowych.Pod koniec emigracji odsunęłem się od obu grup kierowniczych: bolszewickieji mieńszewickiej. Do Rosji przyjechałem w lutym 1905 roku, podczas gdypozostali kierownicy-emigranci przybyli dopiero w październiku i listopadzie.Wśród rosyjskich towarzyszy nie było ani jednego, od którego mógłbym sięczegoś nauczyć. Przeciwnie, sam znalazłem się w sytuacji nauczyciela.Zdarzenia burzliwego roku tłoczyły się jedno za drugiem. Odrazu, z miejsca,trzeba było zajmować stanowisko. Proklamacja wprost z pod pióra szła dozakonspirowanej drukarni. Teoretyczne podstawy, zdobyte w więzieniu i nazesłaniu, polityczna metoda, przyswojona na emigracji, teraz po raz pierwszyznajdowały bezpośrednie, bojowe zastosowanie. Czułem się pewnie w obliczuwydarzeń. Rozumiałem ich mechanikę, – tak mi się przynajmniej zdawało, –wyobrażałem sobie, jak powinny oddziaływać na świadomość robotników, i wzasadniczych zarysach przewidywałem dzień jutrzejszy. Od lutego dopaździernika mój udział w zdarzeniach miał głównie literacki charakter. W

Page 124: Trocki Lew - Moje życie.pdf

125

październiku wpadłem odrazu w olbrzymi wir, który dla mnie osobiściestanowił najostrzejszą próbę. Każdą decyzję należało powziąć w ogniu. Niemogę nie zaznaczyć tu, że owe decyzje nasuwały mi się jako coś oczywistego.Nie oglądałem się na to, co powiedzą inni, rzadko kiedy mogłem siękogokolwiek radzić, wszystko robiło się w pośpiechu. Ze zdziwieniem iniezrozumieniem obserwowałem później najmądrzejszego z mieńszewików,Martowa, którego każdy większy wypadek zastawał nieprzygotowanego iwytrącał z równowagi. Nie zastanawiając się nad tem, zbyt mało czasu miałemna analizowanie się, poczułem jednak podświadomie, że lata nauki pozostałypoza mną. Skończyły się one dla mnie nie w tym sensie, że przestałem sięuczyć. Nie, potrzebę i gotowość do nauki w całej świeżości i ostrościzachowałem przez całe życie. Później jednak uczyłem się, jak nauczyciel, a niejak uczeń. W chwili mego powtórnego aresztowania, miałem 26 lat. I staryDeutsch dał mi świadectwo dojrzałości: w więzieniu uroczyście przestałnazywać „mnie młodzieńcem i zaczął mówić mi „wy”.

W cytowanej już, a obecnie zakazanej, książce p. t. „Sylwetki”,Łunaczarskij w ten sposób ocenia rolę kierowników pierwszej rewolucji:„Popularność jego (Trockiego) wśród petersburskiego proletarjatu w okresiearesztowania, była bardzo wielka i powiększyła się wskutek jego niezwyklesugestywnego (?) i bohaterskiego (?) zachowania przed sądem. Muszęprzyznać, że Trocki okazał się, bezwątpienia, mimo swej młodości, najlepiejprzygotowany ze wszystkich socjal-demokratycznych przywódców 1905-6 r.Na nim najmniej znać było śladów pewnej emigranckiej ciasnoty, która, jak jużmówiłem, przeszkadzała w owym czasie nawet Leninowi, bardziej, niż inniodczuwał, co to jest walka państwowa. Jemu również przyniosła rewolucjanajwiększą zdobycz w postaci popularności: ani Lenin, ani Martow wrzeczywistości nic nie zyskali, Plechanow zaś stracił bardzo wiele, zdradzałbowiem napoły kadeckie tendencje. Odtąd Trocki wysunął się na pierwszyplan”. Słowa te, napisane w roku 1923, brzmią tem wyraziściej, żeŁunaczarskij dzisiaj niebardzo „sugestywnie” i niebardzo po „bohatersku”pisze coś wręcz przeciwnego.

Żadnej wielkiej roboty nie można przedsięwziąć bez intuicji, t. j. bez tegopodświadomego wyczucia, które, dzięki teoretycznej i praktycznej pracy, możerozwinąć się i wzbogacić, ale które musi być wrodzone. Ani teoretycznewykształcenie, ani praktyczna rutyna, nie mogą zastąpić politycznego rzutuoka, który pozwala zorjentować się w okolicznościach, ocenić ich całokształt iprzewidzieć ich dalszy rozwój. Decydującego znaczenia nabierają te zdolnościw okresach gwałtownych zaburzeń i przewrotów, t. j. w warunkach rewolucji.Zdaje mi się, że wypadki 1905 r. ujawniły tę moją rewolucyjną intuicję ipozwoliły mi później z całą pewnością polegać na niej. Zaznaczę na temmiejscu, że omyłki, jakie popełniałem, bez względu na ich znaczenie, – a miałymiejsce błędy olbrzymiej wagi, – tyczyły się zawsze zagadnień pochodnych,organizacyjnych, albo taktycznych, nigdy zaś zasadniczych, albostrategicznych. Jeżeli idzie o ocenę ogólnej sytuacji politycznej i jejrewolucyjnej perspektywy, z czystem sumieniem mogą nie oskarżać się opoważne omyłki.

W życiu Rosji rewolucja 1905 roku była próbą generalną rewolucji roku1917. Podobne znaczenie miała ona również w mem osobistem życiu.Wypadki 1917 r. zastały mnie najzupełniej zdecydowanego i pewnego siebie,dlatego, że były one dla mnie tylko dalszym ciągiem i rozwinięciem tej pracy

Page 125: Trocki Lew - Moje życie.pdf

126

rewolucyjnej, którą 3-go grudnia 1905 roku przerwało aresztowanie RadyPiotrogrodzkiej.

Aresztowanie nastąpiło nazajutrz po opublikowaniu przez nas tak zwanegomanifestu finansowego, który głosił nieuniknione bankructwo finansowecaratu i ostrzegał kategorycznie, że zobowiązania finansowe Romanowych niebędą uznane przez zwycięski lud. „Samowładztwo nie cieszyło się nigdyzaufaniem narodu, – głosił manifest Rady delegatów robotniczych, – i niemiało odeń pełnomocnictw. Dlatego też postanawiamy nie pozwolić na spłatędługów z tytułu tych wszystkich pożyczek, które rząd carski zaciągał – wczasie kiedy jawnie i otwarcie prowadził wojnę z całym narodem”. Giełdafrancuska po kilku miesiącach odpowiedziała na nasz manifest nową pożyczkądla cara w wysokości 3/4 miljarda franków. Prasa reakcyjna i liberalna drwiła zbezsilnej groźby Rady pod adresem carskich finansów i europejskichbankierów. Potem postarano się zapomnieć o manifeście. Ale on samprzypominał o sobie. Finansowe bankructwo caratu, przygotowywane przezcałą przeszłość, nastąpiło jednocześnie z jego klęską wojenną. A później, pozwycięstwie rewolucji, dekret Rady Komisarzy Ludowych z 10 lutego 1918roku uznał za nieistniejące wszystkie carskie długi. Dekret ten i dziś jest wmocy. Nie mają słuszności ci, którzy twierdzą, jakoby rewolucjapaździernikowa nie uznawała żadnych zobowiązań. Swoje zobowiązaniarewolucja uznaje. Zobowiązań, które zaciągnęła 2-go grudnia 1905 roku,dotrzymała 10 lutego 1918 roku. Wierzycielom caratu rewolucja ma prawoprzypomnieć: – Panowie, byliście uprzedzeni w swoim czasie!

Pod tym względem, jak i pod wszystkiemi innemi, 1905 przygotował 1917.

Page 126: Trocki Lew - Moje życie.pdf

127

ROZDZIAŁ XV

SĄD, ZESŁANIE, UCIECZKA

Rozpoczął się drugi cykl więzienny. Znosiłem go znacznie lepiej, niżpierwszy, a zresztą warunki były bez porównania lepsze, niż osiem lat temu.Pewien czas przesiedziałem w „Krestach”, potem w twierdzyPietropawłowskiej, pod koniec zaś w więzieniu śledczem. Przed wysłaniem naSyberję, przeniesiono nas jeszcze do więzienia etapowego. Wszystko razemtrwało piętnaście miesięcy. Każde z więzień miało swoiste właściwości, doktórych należało się przystosować. Jednak opowiadanie o tem byłoby zbytnużące, ponieważ przy całej swej rozmaitości, wszystkie więzienia jednakpodobne są do siebie. Znów nastał okres systematycznej naukowej i literackiejpracy. Zajmowałem się teorją renty gruntowej i historją stosunkówspołecznych w Rosji. Duża, choć nieskończona praca o rencie gruntowejzginęła mi w pierwszych latach po październikowym przewrocie. Była to dlamnie najprzykrzejsza strata po zagubieniu pracy o wolnomularstwie. Studjanad historją społeczną Rosji znalazły wyraz w artykule: „Rezultaty iperspektywy”, stanowiącym najbardziej wyczerpujące w owym czasieuzasadnienie teorji rewolucji ciągłej.

Po przeniesieniu nas do więzienia śledczego adwokaci otrzymali do nasdostęp. Pierwsza Duma wniosła ożywienie do ruchu politycznego. Gazetyznów śmielej przemówiły. Odżyły marksowskie wydawnictwa. Można byłopowrócić do bojowej publicystyki. W więzieniu dużo pisałem, adwokaci wtekach wynosili moje rękopisy.

Do tego okresu odnosi się mój pamflet „Piotr Struwe w polityce”.Pracowałem nad nim z takim zapałem, że przechadzki więzienne wydawały misię irytującą przeszkodą. Pamflet, wymierzony przeciw liberalizmowi, wrzeczywistości stanowi obronę Rady Petersburskiej, październikowegozbrojnego powstania w Moskwie i wogóle rewolucyjnej polityki przeciwkokrytyce oportunizmu. Bolszewicka prasa przyjęła pamflet więcej, niżprzychylnie. Mieńszewicka – nabrała wody w usta. Pamflet w ciągu kilkutygodni rozszedł się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy.

Mój towarzysz więzienny, D. Swierczkow, w następujący sposób opisywałten okres w książce: ,,O świcie rewolucji”: „L. D. Trocki jednym tchem pisał ioddawał częściami do druku książkę: „Rosja i Rewolucja”, w której po razpierwszy (nieścisłe! L. T.) wypowiedział wyraźnie pogląd, że rewolucja,rozpoczęta w Rosji, nie może skończyć się dopóty, póki nie będziewprowadzony ustrój socjalistyczny. Jego teorji „rewolucji ciągłej” – jak jąnazywano – prawie nikt wówczas nie podzielał, jednakże Trocki mocno stał naswoim stanowisku i już wówczas dopatrywał się w sytuacji państw światawszystkich oznak rozkładu burżuazyjno-kapitalistycznej gospodarki istosunkowej bliskości rewolucji socjalistycznej...

,,Więzienna cela Trockiego, – pisze Swierczkow dalej, – przekształciła się

Page 127: Trocki Lew - Moje życie.pdf

128

wkrótce w jakąś bibljotekę. Przynoszono mu absolutnie wszystkie, choć trochęzasługujące na uwagę, nowe książki, czytał je i całemi dniami, od rana dopóźnej nocy, zajęty był pracą literacką. – Czuję się świetnie, – mówił do nas. –Siedzę, pracuję i wiem na pewno, że w żaden sposób nie mogą mniezaaresztować... Zgodzicie się, że w granicach carskiej Rosji jest to dośćniezwykłe wrażenie”...

Na odpoczynek czytywałem klasyków europejskiej literatury. Leżąc nawięziennej pryczy, upijałem się nimi z takiem uczuciem fizycznej rozkoszy, zjakiemi smakosze sączą wino, lub palą wonne cygaro. To były najlepszegodziny. Ślady mojego obcowania z klasykami widoczne są w całej mejpublicystyce tego okresu, w postaci cytat i epigramatów. Wówczas po razpierwszy bliżej zapoznałem się w oryginale z magnatami (grands seigneurs)francuskiej powieści. Sztuka opowiadanie jest przedewszystkiem sztukąfrancuską. Chociaż język niemiecki znam bodaj nieco lepiej, niż francuski,zwłaszcza w dziedzinie terminologji naukowej, ale francuską beletrystykęczytam łatwiej, niż niemiecką. Umiłowanie francuskiej powieści nie opuściłomnie dotychczas. Nawet w wagonie, w okresie wojny domowej, znajdowałemczas na nowości literatury francuskiej.

Ostatecznie, nie mogę skarżyć się na moje więzienia. Były dla mnie dobrąszkołą. Szczelnie zakorkowaną separatkę twierdzy Pietropawłowskiejporzucałem z odcieniem smutku: było tam cicho, jednostajnie, tak spokojnie,tak idealnie dobrze dla pracy umysłowej. Śledcze zaś, przeciwnie,przepełnione było ludźmi i rozgwarem. Sporo było skazanych na śmierć: aktyteroru i zbrojne ekspropriacje zalewały kraj szeroką falą. Régime w więzieniuze względu na pierwszą Dumę był liberalny, cel we dnie nie zamykano,przechadzki były ogólne. Całemi godzinami z upojeniem graliśmy w „zbijaka”.Skazani na śmierć skakali i podstawiali plecy wraz z innymi. Żona dwa razy wtygodniu przychodziła do mnie na widzenie. Dyżurni pomocnicy patrzyli przezpalce na to, jak wymienialiśmy między sobą pisma i rękopisy. Jeden z nich, jużstarszy, szczególnie był nam przychylny. Na jego prośbę podarowałem mumoją książkę i fotografię z podpisem. – Mam córki kursistki, – szeptał zzachwytem i tajemniczo mrużył oko. Spotkałem go za czasów władzysowieckiej i zrobiłem dla niego, co mogłem w tych latach głodu.

Parvus spacerował ze starym Deutschem po podwórzu. Często przyłączałemsię do nich. Istnieje fotografja, na której jesteśmy we trzech w więziennejkuchni. Niestrudzony Deutsch planował gromadną ucieczkę, z łatwościązdobył dla tej sprawy Parvusa i natarczywie namawiał i mnie. Opierałem siętemu, ponieważ pociągało mnie polityczne znaczenie oczekującego nasprocesu. Jednakże do planu wciągnięto zbyt wiele ludzi. W bibljotecewięziennej, grającej rolę ośrodka operacyjnego, dozorca znalazł kompletinstrumentów ślusarskich. Coprawda, administracja zatuszowała sprawę,podejrzewając, że instrumenty podrzucili żandarmi, aby wywołać zmianęwięziennego régime’u. Swą czwartą ucieczkę Deutsch doprowadził do skutkujednak nie z więzienia, lecz z Syberji.

Po grudniowej klęsce na nowo ostro ujawnił się podział partji na frakcje.Rozpędzenie Dumy zaktualizowało wszystkie problematy rewolucji.Poświęciłem im taktyczną broszurę, którą Lenin opublikowai w bolszewickiemwydawnictwie. Mieńszewicy ruszyli już do odwrotu na całej linji. Stosunkifrakcyjne w więzieniu nie zaostrzyły się jednak tak dalece, jak na wolności. Topozwoliło nam wydać wspólnie z mieńszewikami zbiorową pracę o Radzie

Page 128: Trocki Lew - Moje życie.pdf

129

petersburskiej.Proces sądowy Rady delegatów rozpoczął się 19 września w miodowych

tygodniach stołypinowskich sądów wojenno-polowych. Podwórze gmachusądowego i przyległe doń ulice zostały przekształcone na obóz wojskowy.Wszystkie siły policyjne Petersburga były zmobilizowane. Sam proces jednakprowadzono dosyć jawnie: reakcja chciała ostatecznie skompromitowaćWittego, ujawniając jego „liberalizm”, jego słabość w stosunku do rewolucji.Wezwano około czterechset świadków, z których stawiło się i złożyło zeznaniaponad dwustu. Robotnicy, fabrykanci, żandarmi, inżynierowie, służba,obywatele, dziennikarze, urzędnicy pocztowo-telegraficzni, policmajstrzy,gimnaziści, posłowie do Dumy, stróże, senatorowie, chuligani, deputowani,profesorowie, żołnierze defilowali w ciągu miesiąca przed sądem i podkrzyżowym ogniem z ław sądu, prokuratury, obrony i podsądnych, zwłaszczapodsądnych, kreska po kresce, punkt po punkcie odtworzyli epokę działalnościRady robotniczej. Podsądni zeznawali. Ja mówiłem o roli zbrojnego powstaniaw rewolucji. W ten sposób główny cel został osiągnięty. Kiedy Sąd odmówiłnam wezwania na świadka senatora Łopuchina, który na jesieni 1905 r.otworzył w departamencie policji pogromową drukarnię, zerwaliśmy proces,zmusiwszy do odprowadzenia nas do więzienia. Po nas odeszli obrońcy,świadkowie i publiczność. Sędziowie zostali oko w oko z prokuratorem. Wnaszej nieobecności wydali wyrok. Stenograficzne sprawozdanie z tegowyjątkowego procesu, trwającego miesiąc, do dziś nie zostało wydane i zdajesię, że go nawet nie odszukano. O najistotniejszych rzeczach w procesieopowiedziałem w mojej książce „1905”.

I ojciec i matka obecni byli na procesie. Ich myśli i uczucia podlegałyrozdwojeniu. Teraz nie można już było tłumaczyć mojego zachowaniaszaleństwem chłopięcem, jak za czasów mego mikołajowskiego okresu wogrodzie u Szwigowskiego. Byłem redaktorem gazet, przewodniczącym Rady,miałem imię, jako literat. Imponowało to staruszkom. Matka nawiązywałarozmowę z obrońcami, pragnąc usłyszeć od nich jeszcze coś pochlebnego namój temat. Podczas mojej przemowy, sens której nie mógł być dla niej całkiemzrozumiały, matka płakała cicho. Płakała mocniej, kiedy dwudziestu obrońcówpodeszło kolejno do mnie, ściskając mi ręce. Jeden z adwokatów zażądałprzedtem przerwania posiedzenia, powołując się na ogólne wzruszenie. To byłA. S. Zarudnyj. W rządzie Kierenskiego został ministrem sprawiedliwości itrzymał mnie w więzieniu pod zarzutem zdrady państwa. Ale to miało miejscepo upływie dziesięciu lat... W przerwie staruszkowie patrzyli na mniepromieniejącemi oczami. Matka była pewna, że mnie nie tylko uniewinnią, alejeszcze w jakiś sposób odznaczą. Przekonywałem ją, że trzeba byćprzygotowanym na ciężkie roboty. Z przestrachem i zdumieniem spoglądała tona mnie, to na obrońcę, starając się zrozumieć, jak to być może. Ojciec byłblady, milczący, szczęśliwy i przybity jednocześnie.

Pozbawiono nas wszelkich praw obywatelskich i skazano na zesłanie naosiedlenie. Był to stosunkowo łagodny wyrok. Oczekiwaliśmy ciężkich robót.Jednak zesłanie na osiedlenie to było coś innego, niż owo zesłanieadministracyjne, na które skazano mnie pierwszym razem.

Zesłanie na osiedlenie było bezterminowe, wszelkie zaś usiłowania ucieczkikarane były dodatkowo trzema latami ciężkich robót. Czterdzieści pięć batów,jako dodatek do ciężkich robót, zniesiono kilka lat temu.

„Oto już od kilku godzin jesteśmy w więzieniu etapowem – pisałem do

Page 129: Trocki Lew - Moje życie.pdf

130

żony 3-go stycznia 1907 roku. – Przyznaję, że z nerwowym niepokojemrozstawałem się z moją celą w „śledczem”. Tak się przyzwyczaiłem do tejmałej kajuty, która dawała mi najzupełniejszą możność pracy.

W etapowem, jakeśmy wiedzieli, mieli nas umieścić w ogólnej celi, a cóżmoże być bardziej męczącego? Potem zaś – tak znane mi błoto, zamęt ibezsensowny chaos etapów. Któż wie, ile czasu minie, zanim dojdziemy namiejsce? I kto przepowie, kiedy wrócimy zpowrotem? Czyżby nie lepiej byłosiedzieć, jak poprzednio, w Nr. 462, czytać pisać i – czekać...

Przewieziono nas tutaj niespodziewanie dziś, bez uprzedzenia. Wpoczekalni kazano nam przebrać się w aresztanckie ubrania. Wykonaliśmy tęprocedurę z ciekawością sztubaków. Zabawnie wyglądaliśmy w szarychspodniach, szarych bluzach i szarych czapkach. Jednakże niema klasycznegoasa karowego na plecach. Pozwolono nam zachować własną bieliznę i własneobuwie. Całą podnieconą kompanją wtargnęliśmy w naszych nowych strojachdo celi...”

Zachowanie własnego obuwia miało dla mnie duże znaczenie: w podeszwieukryty był doskonały paszport, a w wysokich obcasach złote monety.Wszystkich nas wysyłano do wsi Obdorskoje, daleko poza krąg polarny. Wieśta była odległa od kolei żelaznej o 1500 wiorst, zaś od najbliższego urzędutelegraficznego o 800. Poczta przychodziła raz na dwa tygodnie, podczasroztopów, na wiosnę i na jesieni, wogóle nie dochodziła w ciągu półtora dodwuch miesięcy. W drodze zachowywano wyjątkowe środki ostrożności.Petersburski konwój uważano za niepewny. Rzeczywiście, podoficer, stojący zgołą szablą w naszym aresztanckim wagonie na warcie, deklamował nam nowerewolucyjne wiersze. W sąsiednim wagonie znajdował się pluton żandarmów,który na każdej stacji otaczał nasz wagon. Jednocześnie zaś władze więzienneodnosiły się do nas z uprzedzającą grzecznością. Wagi rewolucji ikontrrewolucji chwiały się jeszcze i niewiadomo było, na którą stronę sięprzechylą. Konwojujący oficer zaczął od tego, że pokazał nam zarządzenieswej władzy, dające mu prawo nienakładania nam na ręce kajdan,przewidzianych przez regulamin. 11-go stycznia pisałem z drogi do żony:„Oficer jest uprzedzająco grzeczny, a o dowództwie niema co mówić: prawiewszyscy czytali sprawozdanie z naszego procesu i odnoszą się do nas z jaknajwiększem współczuciem... Żołnierze do ostatniej chwili nie wiedzieli kogo idokąd wiozą. Wnosząc z ostrożności, z jaką ich niespodzianie przywieziono zMoskwy do Petersburga, sądzili, że będą odwozić do Szlisselburga skazanychna śmierć. W poczekalni „etapowego” zauważyłem, że konwojujący są bardzozdenerwowani i jakoś dziwnie usłużni, z odcieniem zażenowania. Dopiero wwagonie dowiedziałem się, z jakiej to pochodziło przyczyny. Jakżeż sięucieszyli, kiedy dowiedzieli się, że mają przed sobą „delegatów robotniczych”,skazanych tylko na osiedlenie. Żandarmi, będący konwojem dodatkowym,wcale nie pokazują się w naszym wagonie. Stanowią oni ochronę zewnętrzną:otaczają wagon na stacjach, stoją na warcie z zewnętrznej strony drzwi,przedewszystkiem zaś najwidoczniej pilnują konwojentów”. Listy nasze zdrogi ukradkiem rzucali do skrzynek konwojenci.

Do Tiumenia jechaliśmy koleją żelazną. Z Tiumenia – końmi. Na 14zesłańców dano pięćdziesięciu dwuch konwojujących żołnierzy, nie licząckapitana, komisarza i strażnika ziemskiego. Zajmowaliśmy około 40 sań.Droga ciągnęła się z Tiumenia przez Tobolsk, wzdłuż Obi. „Ostatnio – pisałemdo żony: – posuwamy się codziennie o 90-100 wiorst na północ, t. j. prawie o

Page 130: Trocki Lew - Moje życie.pdf

131

stopień. Dzięki temu, stwierdzamy naocznie jaskrawe obniżanie się kultury –jeżeli to wogóle można nazwać kulturą. Codziennie schodzimy o jeszcze jedenstopień wgłąb państwa chłodu i dzikości”.

Przebywszy zarażone tyfusem okręgi, 12 lutego, na 33 dzień podróży,dojechaliśmy do Berezowa, dokąd niegdyś zesłany został zaufany cara Piotra,kniaź Mieńszikow. W Berezowie zatrzymaliśmy się na dwa dni. Do Obdorskapozostało do przebycia jeszcze 500 wiorst. Mieliśmy swobodę ruchów. Władzenie obawiały się, że stąd uciekniemy. Zpowrotem wiodła tylko jedna jedynadroga – brzegiem Obi, wzdłuż linji telegraficznej: każdy uciekinier zostałbyschwytany z łatwością. W Berezowie mieszkał na zesłaniu geometraRoszkowskij. Z nim właśnie rozważałem sprawę ucieczki. Powiedział mi, żemożna spróbować drogi wprost na zachód, wzdłuż rzeki Soświ, w stronęUralu, przejechać na renach do kopalni, dotrzeć do wąskotorowej koleiżelaznej przy Bogostowskiej kopalni i dojechać do Kuszwy, gdzie łączy sięona z linją permską. Tam zaś – Perm, Wiatka, Wołogda, Petersburg,Helsingfors!... Jednak nie było dróg wzdłuż Soświ. Za Berezowem odrazuzaczyna się głusz i dzicz. Na przestrzeni tysięcy wiorst niema policji, anijednego rosyjskiego osiedla, tylko nieliczne ostiackie jurty, o telegrafie anisłychu, na całej drodze niema nawet koni, siłą pociągową są wyłącznie reny.Policja nie dogoni. Zato można zabłąkać się w pustyni, zginąć w śniegach. Byłto luty, okres zamieci...

Doktor Veit, stary rewolucjonista, jeden z pośród naszej zesłańczejgromady, nauczył mnie symulowania ischiasu, abym mógł zostać na kilkajeszcze dni w Berezowie. Z powodzeniem wykonałem tę skromną częśćobmyślonego planu. Ischiasu, jak wiadomo, nie można stwierdzić przezbadanie. Umieszczono mnie w szpitalu, w którym régime był całkowicieswobodny. Wychodziłem na całe godziny, kiedy robiło mi się „lepiej”. Lekarzzachęcał mnie do spacerów. Nikt, jak już mówiłem, nie obawiał się o tej porzeroku ucieczki z Berezowa. Trzeba się było zdecydować. Wypowiedziałem sięza zachodnim kierunkiem: wprost na Ural.

Roszkowskij zwrócił się o radę do miejscowego włościanina, przezwiskiem„Kozia Nóżka”. Ten mały, suchy, rozsądny człowieczek został organizatoremucieczki. Działał całkowicie bezinteresownie. Kiedy wydała się jego rola,ucierpiał dotkliwie. Po rewolucji październikowej Kozia Nóżka nieprędkodowiedział się, że właśnie mnie pomógł do ucieczki przed dziesięciu laty.Dopiero w r. 1923 przyjechał do mnie do Rosji, przywitaliśmy się bardzogorąco. Przyodziano go w galowy czerwono-gwardyjski mundur, oprowadzanopo teatrach, obdarzono gramofonem i innemi prezentami. Wkrótce potemstarzec zmarł na swej dalekiej północy.

Z Berezowa trzeba było jechać na renach. Rzecz sprowadzała się doznalezienia przewodnika, który zaryzykowałby o tej porze roku udanie się wniepewną drogę. Kozia Nóżka znalazł zyrianina, zręcznego i doświadczonego,jak większość zyrian. – A czy nie jest pijakiem? – Jakto, czy nie jest?Pierwszorzędny pijak. Zato swobodnie mówi po rosyjsku, po zyriańsku idwoma ostiackiemi narzeczami: górnem i nizinnem, prawie wcaleniepodobnemi do siebie. Nie znajdziecie takiego drugiego woźnicy: to szelma.– I właśnie ów szelma zdradził później Kozią Nóżkę. Mnie jednakże wywiózł zpowodzeniem.1

1 W książce mej „1905” ta część ucieczki opowiedziana jest w umyślnie zmienionej postaci.

W owych czasach opowiadanie o wszystkiem, jak było, równało się naprowadzaniu carskiej

Page 131: Trocki Lew - Moje życie.pdf

132

Odjazd wyznaczony był na niedzielę o północy. Dnia tego władzemiejscowe wystąpiły z amatorskiem przedstawieniem. Pokazałem się wkoszarach, służących za teatr i, spotkawszy tam naczelnika, powiedziałem mu,że czuję się znacznie lepiej i będę mógł w najbliższym czasie udać się doObdorska. Było to bardzo przewrotne, ale konieczne.

Kiedy na dzwonnicy wybiła 12 godzina, skradając się, przemknąłem napodwórze Koziej Nóżki. Sanie były gotowe. Położyłem się na dnie,podesławszy sobie drugą szubę, Kozia Nóżka pokrył mnie zimną, zmarzłąsłomą, przewiązał ją na krzyż i ruszyliśmy. Słoma tajała i chłodne strumykispływały mi po twarzy. Ujechawszy kilka wiorst, zatrzymaliśmy się. KoziaNóżka rozwiązał sznury. Wygramoliłem się z pod słomy. Mój woźnicagwizdnął. W odpowiedzi rozległy się głosy, niestety, nietrzeźwe. Zyrianin byłpijany, a w dodatku, przyjechał z przyjaciółmi. To był zły początek. Jednakżenie było wyboru. Przesiadłem się na lekkie sanki wraz z mym niewielkimbagażem. Miałem na sobie dwie szuby, futrem nawewnątrz i futremnazewnątrz, futrzane pończochy i futrzane buty, czapkę z podwójnego futra itakież rękawice, słowem pełny zimowy ekwipunek ostiaka. W bagażu miałemkilka butelek spirytusu, t. j. najpewniejszą walutę w śnieżnej pustyni.

„Z czatowni strażackiej Berezowa – opowiada Swierczkow w swychpamiętnikach – widać było dokoła przynajmniej na wiorstę każdego, dążącegopo białej płaszczyźnie śniegu w kierunku miasta i opuszczającego miasto.Słusznie przypuszczając, że policja będzie wypytywać dyżurującego strażaka,czy ktoś nie wyjechał tej nocy z miasta, Roszkowskij urządził tak, że jeden zmieszkańców powiózł tobolskim traktem zaszlachtowanego cielaka. Wyjazdten, jak oczekiwano, został zauważony i policja, ujawniwszy po dwuch dniachucieczkę Trockiego, przedewszystkiem rzuciła się w pogoń za wozem zcielęciną, skutkiem czego straciła jeszcze dwa dni bezużytecznie...” O temjednak dowiedziałem się dopiero znacznie później.

Udaliśmy się drogą wzdłuż Soświ. Przewodnik mój kupił reny, wybierającze stada, liczącego kilkaset sztuk. Pijany woźnica z początku zasypiał często ireny zatrzymywały się. Obu nam groziła klęska. Ostatecznie całkiem przestałreagować na moje szturchańce.

Zdjąłem wówczas czapkę z jego głowy, włosy wkrótce przyprószył muszron i zaczął trzeźwieć. Ruszyliśmy dalej. Była to naprawdę piękna podróżpoprzez dziewiczą śnieżną pustynię, śród choin i śladów, pozostawionychprzez zwierzęta. Reny biegły raźno, wywiesiwszy na bok języki i szybkodysząc: czu-czu-czu-czu... Droga była wąska, zwierzęta stłoczyły się do kupy idziw brał, że nie przeszkadzają sobie nawzajem w biegu. Zadziwiającestworzenia – nie znają głodu, ani zmęczenia. Ostatni raz jadły na dobę przednaszym wyjazdem, a doba już upływa, jak jedziemy bez nakarmienia ich.Według relacji woźnicy, teraz dopiero się „rozruszały”. Biegną równo,wytrwale, robiąc conajmniej 8 do 10 wiorst na godzinę. Pokarm dla siebie renyzdobywały same. Przywiązywano każdemu do szyi polano i puszczano je nawolność. Wybierały miejsca, w których wyczuwały mech pod śniegiem,kopytami wykopywały głęboki dół, zanurzały się w nim niemal wraz z głową ipasły się. Do zwierząt tych żywiłem takie uczucie, jakiem lotnik powinienobdarzać swój motor, gdy znajduje się na wysokości kilkuset metrów ponad policji na ślad mych współuczestników. Teraz jednak spodziewam się, że Stalin nie będzie ichprześladował, tem bardziej, że przestępstwo ich dawno już uległo przedawnieniu. Przytem wostatnim etapie ucieczki, jak to się dalej okaże, pomagał mi również Lenin.

Page 132: Trocki Lew - Moje życie.pdf

133

oceanem.Główny z trzech renów, przodownik, okulał. Co za rozpacz! Trzeba go było

koniecznie zastąpić innym. Szukaliśmy ostiackiego obozu, które tutajrozrzucone są w odległości kilkudziesięciu wiorst jeden od drugiego.Przewodnik mój odnajdywał obóz według najbardziej nieuchwytnych oznak.Czuł zapach dymu już z odległości kilku wiorst. Na zamianę renów straciliśmyzgórą dobę. Zato o świcie byłem świadkiem cudownego obrazu: trzechostiaków chwytało na arkan upatrzone zgóry reny z cwałującego stada,składającego się z kilkuset sztuk, które psy pędziły na łowców. Jechaliśmyznowu przez las, bądź przez śniegiem pokryte bagna, to znów przez olbrzymieleśne ugory. Na ogniu topiliśmy śnieg i gotowaliśmy herbatę. Przewodnik mójwolał zresztą spirytus, ale uważałem pilnie, aby nie przekroczył normy.

Droga była niby wciąż ta sama, ale coraz inna. Poznać to można po renach.Teraz jedziemy przez otwartą przestrzeń: między gajem brzozowym a korytemrzeki. Droga zabójcza. Wiatr w oczach naszych zwiewa wąski ślad, którypozostawiają po sobie małe sanki. Trzeci ren potyka się co chwila. Tonie wśniegu aż po brzuch i nawet głębiej, robi kilka rozpaczliwych skoków,wydostaje się znów na drogę, przeszkadza środkowemu renowi i spycha nabok przodownika. Na jednym z następnych odcinków ogrzana słońcem drogastaje się tak trudna, że u przednich sanek rwą się dwukrotnie rzemienie: nakażdym postoju płozy przymarzają do ziemi i sanki ciężko ruszyć z miejsca.Już po piewszych dwuch odcinkach widać, że reny się zmęczyły... Ale słońceschowało się, droga przymarzła i stawała się coraz lepsza. Miękka, ale niegrząska, – „najdzielniejsza droga”, jak powiada woźnica. Reny stąpały taklekko, że ledwie było je słychać i bez wysiłku ciągnęły sanki. Trzeba byłowkońcu wyprząc trzeciego i przywiązać go ztyłu, bo z braku pracy, renyrzucały się w bok i mogły rozbić bagaż. Sanie sunęły równo i bez szmeru, jakłódź po lustrzanej powierzchni stawu. W gęstniejącym zmroku las wydawał sięjeszcze ogromniejszy. Drogi nie widziałem zupełnie, ruchu sanek prawie nieodczuwałem. Zaczarowane drzewa szybko pędziły na nas, krzaki uciekały wbok, stare pnie, pokryte śniegiem, obok wysmukłych brzózek, przelatywałyobok nas. Zdawało się, że wszystko jest pełne tajemnic. Cz-czu-czu-czu... –słychać było szybki i równomierny oddech renów w ciszy nocy leśnej.

Podróż trwała tydzień. Zrobiliśmy 700 kilometrów i zbliżaliśmy się doUralu, Coraz częściej spotykaliśmy po drodze obozy. Podawałem się zainżyniera z ekspedycji polarnej barona Tolla. Niedaleko Uralu napotkaliśmysubjekta, który przedtem służył w tej ekspedycji i znał jej skład. Zasypał mniegradem pytań. Na szczęście nie był trzeźwy. Aby wyplątać się z trudnejsytuacji, uciekłem się spiesznie do pomocy butelki rumu, którą zabrałem nawszelki wypadek. Wszystko skończyło się pomyślnie. Przez Ural prowadziładroga jezdna. Teraz już podawałem się za urzędnika i wraz z rewizoremakcyzowym, który objeżdżał swój rewir, dojechałem do kolejki wąskotorowej.Na stacji żandarm przyglądał się obojętnie, gdym wyzwalał się z moichostiackich futer.

Na podjazdowej drodze uralskiej nie czułem się bynajmniej zupełniebezpieczny: na odnodze tej, na której każdy „obcy” zwraca na siebie uwagę,mogli mnie zaaresztować na pierwszej lepszej stacji na skutek telegraficznegozawiadomienia z Tobolska. Jechałem pełen niepokoju. Ale gdy po upływiedoby znalazłem się w wygodnym wagonie permskiej kolei żelaznej, poczułemodrazu, że wygrałem sprawę. Pociąg mijał te same stacje, na których niedawno

Page 133: Trocki Lew - Moje życie.pdf

134

witali nas tak uroczyście żandarmi, strażnicy i policjanci. Teraz jednakpodążałem w innym kierunku i przepełniały mnie inne uczucia. W pierwszejchwili przestronny i pusty prawie wagon wydał mi się ciasny i duszny.Wyszedłem na platformę, gdzie dął wiatr i było ciemno, a z piersi mychwyrwał się mimowoli głośny okrzyk – radości i wolności!

Na jednej z najbliższych stacyj zadepeszowałem do żony, aby przyjechałana stację, na której krzyżowały się pociągi. Nie oczekiwała tej depeszy, wkażdym razie, nie oczekiwała jej tak prędko. Nic w tem dziwnego. Podróżnasza do Berezowa trwała zgórą miesiąc. Gazety petersburskie pełne byłyopisów naszego posuwania się na północ. Korespondencje wciąż jeszczenadchodziły. Wszyscy przypuszczali, że znajduję się w drodze do Obdorska.Tymczasem całą drogę powrotną odbyłem w jedenaście dni. Rozumie się, żespotkanie ze mną pod Petersburgiem żona moja musiała uważać za rzeczzupełnie nieprawdopodobną. Tem lepiej: spotkanie jednak odbyło się.

Oto jak opowiada o tem N. I. Siedowa w swych wspomnieniach: „Gdyotrzymałam telegram w Terjokach, wsi fińskiej pod Petersburgiem, w którejmieszkałam sama z małym synkiem, nie posiadałam się z radości i niepokoju.Tego samego dnia otrzymałam od L. D. obszerny list z drogi, który, próczopisu podróży, zawierał jeszcze prośbę, abym, kiedy będę jechała doObdorska, przywiozła mu książki i szereg niezbędnych na północyprzedmiotów. Wyglądało to, jakgdyby rozmyślił się nagle i jakąśniedocieczoną drogą pędzi zpowrotem, a nawet wyznacza spotkanie na stacji,na której krzyżują się pociągi. Dziwnym trafem nazwę stacji opuszczono wdepeszy. Nazajutrz rano, udaję się do Petersburga i przy pomocy rozkładujazdy staram się wyrozumieć, do jakiej stacji powinnam wziąć bilet. Zasięgnąćinformacji nie śmiem, wyruszam więc w drogę, nie dowiedziawszy się nazwystacji. Kupuję bilet do Wiatki, wyjeżdżam wieczorem. Wagon pełen jestobywateli ziemskich, którzy wracają z Petersburga do majątków, wioząc zesobą sprawunki, poczynione na ostatki w handlach delikatesów. Rozmawiają oblinach, kawiorze, bałyku, winach i t. p. Nie łatwo mi było znieść te rozmowy,gdyż byłam bardzo podniecona mającem nastąpić spotkaniem i dręczyły mniemyśli o możliwych komplikacjach. A jednak w głębi duszy pewna byłam, żespotkanie dojdzie do skutku. Ledwie doczekałam się ranka, kiedy pociąg,zdążający w przeciwnym kierunku, miał nadejść na stację Samino. Dopiero wdrodze dowiedziałam się, jaka jest nazwa tej stacji i zapamiętałam ją na całeżycie. Pociągi zatrzymały się – nasz i tamten. Wybiegłam na stację – niemanikogo. Wskoczyłam do tamtego pociągu, przebiegłam przez wszystkiewagony – niema. Nagle spostrzegłam w jednym z przedziałów futro L. D. – awięc jest, ale gdzie? Wyskoczyłam z wagonu i natychmiast natrafiłam naL. D., który wybiegł na dworzec, aby mnie szukać. Oburzony był z powoduprzekręcenia telegramu i chciał odrazu wnieść zażalenie. Z trudem udało mi sięodwieść go od tego zamiaru. Kiedy wysłał do mnie depeszę, zdawał sobie,oczywiście, sprawę z tego, że zamiast mnie mogą go oczekiwać żandarmi, aleuważał, że ze mną będzie mu łatwiej dać sobie radę w Petersburgu i liczył naswą szczęśliwą gwiazdę. Wsiedliśmy do przedziału i dalszą drogęodbywaliśmy razem. Podziwiałam swobodę zachowania się L. D. idezynwolturę, z jaką śmiał się i rozmawiał głośno w wagonie i na dworcu.Chciałam uczynić go niewidzialnym, schować gdzieś w bezpiecznem miejscu:przecież za ucieczkę groziła mu katorga. A on był widoczny dla wszystkich iutrzymywał, że to jest właśnie najpewniejsza obrona”.

Page 134: Trocki Lew - Moje życie.pdf

135

Z dworca udaliśmy się wprost do szkoły artyleryjskiej, do naszychoddanych przyjaciół. Nigdy w życiu nie widziałem ludzi, ogarniętych takiemosłupieniem, jak rodzina doktora Litkensa. Stałem, jak upiór w wielkimjadalnym pokoju, wszyscy zaś patrzyli na mnie, nie mogąc tchu złapać.Kiedyśmy się wycałowali, wszyscy zaczęli dziwić się i nie wierzyć po razdrugi swym własnym oczom. Przekonali się jednak wreszcie, że to jestem ja.Nawet teraz czuję, że były to szczęśliwe chwile. Ale niebezpieczeństwo nieminęło jeszcze bynajmniej. Pierwszy o tem przypomniał nam doktor. Podpewnemi względami niebezpieczeństwo zaczynało się dopiero. Z Berezowarozesłano już oczywiście depesze o mojem zniknięciu. W Petersburgu zbytwielu ludzi znało mnie z Rady delegatów. Postanowiliśmy z żoną przedostaćsię do Finlandji, w której zdobytą przez rewolucję wolność zdołano znaczniedłużej utrzymać, niż w Petersburgu. Najniebezpieczniejszym punktem byłdworzec finlandzki. Tuż przed odejściem pociągu do wagonu naszego weszłokilku oficerów żandarmerji, rewidujących pociąg. Z oczu żony, która twarzązwrócona była ku drzwiom wejściowym, wyczytałem, jakie niebezpieczeństwonam grozi. Przeżyliśmy chwilę silnego naprężenia nerwów. Żandarmi spojrzelina nas obojętnie i poszli dalej. Bo też nic lepszego uczynić nie mogli.

Zarówno Lenin, jak i Martow, znacznie wcześniej opuścili Petersburg imieszkali w Finlandji. Zjednoczenie frakcyj, dokonane na zjeździesztokholmskim w kwietniu 1906 roku, zaczęło się znowu kruszyć.Rewolucyjny odpływ trwał nadal. Mieńszewicy bili się w piersi, żałującszaleństw 1905 roku. Bolszewicy nie objawiali żadnej skruchy, byli tylkonastawieni na nową rewolucję. Odwiedziłem Lenina i Martowa, którzymieszkali w sąsiednich wioskach. W pokoju Martowa panował, jak zwykle,szalony nieład. W kącie leżał olbrzymi stos gazet wysokości człowieka. Wczasie rozmowy Martow od czasu do czasu zanurzał się w tym stosie, abywydobyć potrzebny artykuł. Na stole leżały zasypane popiołem rękopisy.Nieprzetarte szkła binokli zwisały z cienkiego nosa. W głowie Martowa roiłosię, jak zwykle, moc myśli, subtelnych, wspaniałych, ale brakowało tejnajważniejszej: nie wiedział, co należy przedsięwziąć. W pokoju Leninapanował, jak zwykle, wzorowy porządek, Lenin nie palił. Potrzebne gazety zzakreślonemi ustępami znajdowały się tuż pod ręką. Przedewszystkiem zaś najego prozaicznej, ale niezwykłej twarzy malowała się niezłomna choćzaczajona, pewność siebie. Nie było jeszcze wiadomo, czy to ostatecznyodpływ rewolucji, czy też tylko krótka przerwa przed nowym przypływem. Alezarówno w jednym, jak i w drugim wypadku zachodziła konieczność walki zesceptykami, teoretycznego skontrolowania doświadczeń 1905 roku,wychowania kadr dla nowej fali przypływu lub dla następnej rewolucji. Leninzaaprobował podczas rozmowy moje prace więzienne, ale zarzucał mi, że niewyciągam z nich niezbędnych konsekwencyj organizacyjnych, to znaczy, żenie przechodzę na stronę bolszewików. Miał rację. Na pożegnanie podał miadresy w Helsingforsie, które, jak się okazało później, miały dla mnie nieladaznaczenie. Przyjaciele, wskazani przez Lenina, pomogli nam urządzić sięwygodnie w Oglbü pod Helsingforsem, gdzie i Lenin również mieszkał po nasprzez pewien czas. Komendant policji w Helsingforsie był aktywistą, t. zn.rewolucyjnie usposobionym nacjonalistą fińskim. Przyrzekł ostrzec mnie wrazie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ze strony Petersburga. W Oglbüspędziłem kilka tygodni wraz z żoną i małym synkiem, który urodził się,kiedym siedział w więzieniu. Tam, w samotności, opisałem podróż moją w

Page 135: Trocki Lew - Moje życie.pdf

136

książce, zatytułowanej „Tam i zpowrotem” i za otrzymane honorarjumwyjechałem zagranicę przez Sztokholm. Żona z synem została narazie w Rosji.Do granicy odprowadzała mnie młoda fińska aktywistka. W owym okresie bylito przyjaciele. W 1917 roku stali się faszystami i zawziętymi wrogamirewolucji październikowej.

Na okręcie skandynawskim wyjechałem na nową emigrację, która trwaładziesięć lat.

Page 136: Trocki Lew - Moje życie.pdf

137

ROZDZIAŁ XVI

DRUGA EMIGRACJA I SOCJALIZM NIEMIECKI

Zjazd partyjny w 1907 roku obradował w londyńskim kościelesocjalistycznym. Był to zjazd liczny, długotrwały, burzliwy i chaotyczny. WPetersburgu wegetowała jeszcze druga Duma. Rewolucja wygasała, alezainteresowanie nią, nawet w angielskich kołach politycznych, było jeszczebardzo wielkie. Co znakomitszych delegatów zjazdu wybitni liberali zapraszalido swych domów, aby pokazać gościom. Odpływ fali rewolucyjnej, którydopiero się rozpoczął, dawał się już jednak we znaki kasie partyjnej. Środkówbrakło nie tylko na drogę powrotną dla delegatów, ale nawet na dokończeniezjazdu. Gdy smutna ta wiadomość rozbrzmiała pod sklepieniami kościoła,mącąc dyskusję o zbrojnem powstaniu, delegaci spoglądali na siebie wtrwożnem zdumieniu. Co począć? Nie zostaną przecież w londyńskimkościele? Ale wyjście znalazło się i to zgoła nieoczekiwane. Jeden z liberałówangielskich zgodził się pożyczyć rewolucji rosyjskiej, jeśli mnie pamięć niemyli, trzy tysiące funtów szterlingów. Zażądał jednak, żeby weksel rewolucjipodpisali wszyscy delegaci na zjazd. Anglik otrzymał do rąk dokument, naktórym widniało kilkaset podpisów, nakreślonych w językach wszystkichludów Rosji. Długo trzeba było jednak czekać na zapłatę wekslu. W latachrewolucji i wojny partja nawet marzyć nie mogła o takich sumach. Dopierorząd sowiecki wykupił weksel zjazdu londyńskiego. Zobowiązań swoichrewolucja dotrzymuje, choć zwykle z opóźnieniem.

W pierwszych dniach zjazdu zatrzymał mnie w przedsionku kościoławysoki, kanciasty człowiek o okrągłej twarzy i wydatnych kościachpoliczkowych, w okrągłym kapeluszu na głowie: – Jestem waszymwielbicielem – rzekł, uśmiechając się życzliwie. – Wielbicielem? – spytałemze zdumieniem. Dowiedziałem się, że chodziło o moje polityczne pamflety,pisane w więzieniu. Okazało się, że rozmówcą moim jest Maksym Gorkij.Widziałem go po raz pierwszy. – Mam nadzieję, że nie muszę zapewniać, żejestem również waszym wielbicielem, – odpowiedziałem uprzejmością nauprzejmość. W tym okresie Gorkij zbliżył się do bolszewików. Towarzyszyłamu znana atrystka Andrejewa. Razem zwiedzaliśmy Londyn. – Pojmujecie, –mówił Gorkij, wskazując ze zdumieniem na Andrejewą: – włada wszystkiemijęzykami. – Sam mówił tylko po rosyjsku, ale zato dobrze. Kiedy żebrakzamykał za nami drzwiczki cab’u, Gorkij mówił prosząco: – Trzebaby mu daćtrochę tych pensów. – Na co Andrejewą odpowiadała: – Załatwione,Alioszeńka, już załatwione.

Na zjeździe londyńskim zbliżyłem się do Róży Luxemburg, którą znałemjeszcze z 1904 roku. Małego wzrostu, delikatna, nawet chorowita, oszlachetnym owalu twarzy i cudownych, tryskających mądrością oczach,zniewalała męstwem charakteru i myśli. Styl jej – zwarty, dokładny, bezlitosny– pozostanie na zawsze zwierciadłem jej bohaterskiego ducha. Była to naturawielostronna i bogata. Rewolucja i jej namiętności, człowiek i jego sztuka,

Page 137: Trocki Lew - Moje życie.pdf

138

przyroda, ptaki i trawy potrafiły jednako rozśpiewać jej duszę, w którejbrzmiało wiele strun. „Muszę przecież mieć kogoś – pisała ona do LudwikiKautsky’ej, – ktoby uwierzył mi, że wskutek nieporozumienia kręcę się wwirze historji świata, w rzeczywistości zaś stworzona jestem do pasania gęsi”.(173). Żadne bliższe, osobiste stosunki nie istniały między mną i Różą:widywaliśmy się zbyt mało i rzadko. Podziwiałem ją zdaleka. A mimowszystko, może nie doceniałem jej w owym czasie... W kwestji tak zwanejciągłej rewolucji Róża Luxemburg broniła tego samego zasadniczegostanowiska, co i ja. Z tego powodu między mną i Leninem wynikła żartobliwasprzeczka. Delegaci otoczyli nas ciasnem kołem. – To wszystko dlatego, –mówił Lenin o Róży – że ona niedość dobrze mówi po rosyjsku. – Za to –odparłem – mówi dobrze po marksowsku – Delegaci śmieli się i my wraz znimi.

Na posiedzeniu zjazdu miałem znowu zreferować moje poglądy na rolęproletarjatu w burżuazyjnej rewolucji, a zwłaszcza na stosunek jego dowłościaństwa. Lenin w swem końcowem przemówieniu powiedział,nawiązując do tego: – Trocki stoi na płaszczyźnie wspólności interesówproletarjatu i włościaństwa we współczesnej rewolucji – dlatego – istnieje tusolidarność w zasadniczych punktach zagadnienia o stosunku do partyjburżuazyjych.– Jakież to podobne do legendy o tem, że w roku 1905 rzekomo„ignorowałem” włościaństwo! Należy tylko dodać jeszcze, że mojąprogramową mową londyńską z 1907 roku, którą po dziś dzień uważam zazupełnie słuszną, niejednokrotnie przedrukowywano po rewolucjipaździernikowej, jako wzór bolszewickiego stosunku do włościaństwa iburżuazji.

Z Londynu udałem się do Berlina na spotkanie żony, która miała przyjechaćz Petersburga. W tym czasie Parvus uciekł już z Syberji. Przyczynił się on doopublikowania przez socjal-demokratyczne wydawnictwo Kadena w Dreźniemojej książki pod tytułem „Tam i zpowrotem”. Do broszury, poświęconejmojej ucieczce, podjąłem się napisać przedmową o samej rewolucji. Zprzedmowy tej w przeciągu kilku miesięcy urosła książka „Russland in derRevolution”. We trójkę – żona moja, Parvus i ja – wybraliśmy się pieszo doSaskiej Szwajcarji. Był koniec lata, dni były piękne, ranki chłodnawe, piliśmymleko i górskie powietrze. Próby zejścia po bezdrożu do dolin o mało nieprzepłaciliśmy wraz z żoną życiem. Przeszliśmy na czeską stronę domiasteczka Hirschberg, letniska drobnych urzędników, i spędziliśmy w niemszereg tygodni. Kiedy pieniądze były już na wyczerpaniu – a zdarzało się toperiodycznie – Parvus albo ja pisaliśmy spiesznie jakiś artykuł do prasy socjal-demokratycznej. W Hirschbergu napisałem dla bolszewickiego wydawnictwaw Petersburgu książkę o niemieckiej socjal-demokracji. W książce tej po razdrugi (pierwszy raz w 1905 roku) wypowiedziałem myśl, że olbrzymiamachina niemieckiej socjal-demokracji może w chwili kryzysu społeczeństwaburżuazyjnego stać się główną ostoją ustroju konserwatywnego. Sam jednak wowym czasie nie przewidywałem, do jakiego stopnia to teoretyczneprzypuszczenie sprawdzi się w rzeczywistości. Z Hirschbergu rozjechaliśmysię w różne strony. Ja – na kongres do Sztutgardu, żona – do Rosji po dziecko,Parvus – do Niemiec.

Na kongresie Międzynarodówki dawał się jeszcze odczuć powiew rewolucjirosyjskiej 1905 r. Równano się na lewo. Ale można już było dostrzecrozczarowanie do metod rewolucji. Rosyjskich rewolucjonistów traktowano

Page 138: Trocki Lew - Moje życie.pdf

139

jeszcze z zainteresowaniem, jednakże już z pewną dozą ironji jednak znowuwróciliście do nas. Kiedy w lutym 1905 r. w drodze do Rosji przejeżdżałemprzez Wiedeń, spytałem się Wiktora Adlera, co sądzi o udziale socjal-demokracji w przyszłym rządzie tymczasowym. Adler odpowiedział mi poswojemu: – Zbyt wiele macie jeszcze roboty z obecnym rządem, żeby łamaćsobie głowę nad przyszłym.–W Sztutgardzie przypomniałem Adlerowi jegosłowa: – Przyznaję, że byliście bliżsi rządu tymczasowego, niżprzypuszczałem. – Adler wogóle był dla mnie bardzo przychylnieusposobiony: przecież powszechne prawo wyborcze w gruncie rzeczy zdobyładla Austrji Petersburska Rada Delegatów Robotniczych.

Delegat angielski, Quelch, który w 1902 r. umożliwił mi wstęp do muzeumBrytyjskiego, w czasie kongresu w Sztutgardzie nazwał lekceważącokonferencję dyplomatyczną zebraniem zbójów. Nie mogło się to podobaćksięciu Bülowowi. Rząd wirtemberski pod presją Berlina wydalił Quelch’a.Bebel odrazu poczuł się nieswojo. Partja nie zdecydowała się naprzedsięwzięcie czegokolwiek przeciwko wydaleniu. Nie odbyły się nawetprotestacyjne demonstracje. Międzynarodowy kongres upodobnił się doszkoły: niegrzecznego ucznia wyrzucono za drzwi, reszta klasy milczy. Pozaimponującą liczebnością niemieckiej socjal-demokracji wyczuwało się cieńniemocy.

W październiku (1907 r.) byłem już w Wiedniu. Wkrótce przyjechała żona zdzieckiem. W oczekiwaniu nowej fali rewolucji zamieszkaliśmy za miastem wHütteldorfie. Czekać musieliśmy długo. Z Wiednia uniosła nas po siedmiulatach fala nie rewolucyjna, ale zgoła inna, owa fala, która krwią nasyciła glebęEuropy. Dlaczego wybraliśmy Wiedeń wtedy, gdy pozostała emigracjagrupowała się w Szwajcarji i w Paryżu? W owym okresie najmocniej związanybyłem z niemieckiem życiem politycznem. Ale w Berlinie nie można byłozamieszkać ze względów policyjnych. Wybór nasz padł więc na Wiedeń.Jednak w ciągu tych siedmiu lat dużo uważniej śledziłem bieg życianiemieckiego, niż austrjackiego, które zbytnio przypominało krążeniewiewiórki w kole.

Wiktora Adlera, poważanego przez wszystkich przywódcę partji, znałem odroku 1902. Obecnie nadszedł czas zapoznania się z jego najbliższemotoczeniem i z partją, jako całością.

Hilferdinga poznałem w lecie 1907 roku w domu Kautsky’ego. Hilferdingznajdował się wówczas u zenitu swej rewolucyjności, co nie przeszkadzało munienawidzieć Róży Luxemburg i gardzić Karolem Liebknechtem. Ala dla Rosjigotów był podówczas, jak wielu innych, powziąć najskrajniejsze decyzje.Chwalił moje artykuły, które „Neue Zeit” zdążyły jeszcze przed moją ucieczkązagranicę przetłumaczyć z rosyjskich wydań. I, niespodziewanie dla mnie,zaproponował po kilku pierwszych słowach mówienie sobie „ty”. Na skutektego wzajemny nasz stosunek nabrał pozorów zażyłości. Zażyłość ta nie miałajednak żadnej moralno-politycznej podstawy.

Hilferding w owym okresie traktował pogardliwie nieruchliwą i biernąsocjal-demokrację niemiecką, przeciwstawiając jej austrjacką aktywność.Krytyka ta nosiła jednak charakter poufny. Oficjalnie Hilferding był w dalszymciągu literackim urzędnikiem w służbie partji niemieckiej i niczem więcej.Hilferding bywał u mnie, gdy przyjeżdżał do Wiednia, i wieczoramispotykałem się dzięki niemu w kawiarni z jego przyjaciółmi, austrjackimimarksistami. Zkolei, w czasie wycieczek do Berlina, odwiedzałem tam

Page 139: Trocki Lew - Moje życie.pdf

140

Hilferdinga. Razem z nim mieliśmy w pewnej kawiarni berlińskiej spotkanie zMacdonaldem. Tłumaczem był Edward Bernstein. Hilferding zadawał pytania,Macdonald odpowiadał. Nie pamiętam obecnie ani pytań, ani odpowiedzi,gdyż były poprostu banalne. Zapytywałem siebie w myślach, który z tychtrzech ludzi odbiegł najdalej od tego, co zwykłem nazywać socjalizmem, ibyłem w kłopocie, co odpowiedzieć.

W czasie rokowań w Brześciu otrzymałem list od Hilferdinga. Niespodziewałem się niczego ważnego, ale otworzyłem list z zaciekawieniem: poprzewrocie październikowym był to pierwszy bezpośredni głos zsocjalistycznego Zachodu. I cóż? W liście tym Hilferding prosił mnie ouwolnienie jakiegoś jeńca, należącego do pospolitego gatunku wiedeńskich„doktorów”. O rewolucji list nie wspomnieli ani słowem. Choć pisany był „perty”. Osoba Hilferdinga dobrze mi była znana. Zdawało się, że nie mam co doniego żadnych złudzeń. A jednak nie wierzyłem własnym oczom. Do dziś dniapamiętam, z jak żywem zaciekawieniem Lenin zapytał mnie: – Dostaliściepodobno list od Hilferdinga? – Dostałem. – No i cóż? – Wstawia się za jeńcemrodakiem. – A co mówi o rewolucji? – O rewolucji nic. – Ni-ic? – Nic! – Toniemożliwe! – Lenin patrzał na mnie szeroko rozwartemi oczyma. Miałem nadnim przewagę: zdążyłem już oswoić się z myślą, że dla Hilferdinga rewolucjapaździernikowa i tragedja brzeska były tylko okazją do wstawiennictwa zarodakiem. Nie powtórzę czytelnikom tych dwuch czy trzech epitetów, wktórych wylało się zdumienie Lenina.

Dzięki Hilferdingowi zetknąłem się po raz pierwszy z jego wiedeńskimiprzyjaciółmi: Ottonem Bauerem, Maksem Adlerem i Karolem Rennerem. Bylito ludzie bardzo wykształceni, którzy w rozmaitych dziedzinach umieli więcejode mnie. Z najwyższą, można powiedzieć, pełną szacunku, uwagą słuchałemich pogawędki w „Central-Café”. Ale wkrótce obok uwagi zaczęło się budzićwe mnie zdumienie. Ludzie ci nie byli rewolucjonistami. Więcej nawet: byliprzedstawicielami typu ludzkiego, wręcz przeciwnego typowi rewolucjonisty.Znajdowało to swój wyraz we wszystkiem: w ich sposobie ujmowania kwestyj,w ich obserwacjach politycznych i psychologicznych ocenach, w ichzadowoleniu ze siebie – nie pewności siebie – ale właśnie zadowoleniu –zdawało mi się nawet, że wyczuwałem filisterstwo w brzmieniu ich głosów.

Uderzało mnie, że ci wykształceni marksiści nie potrafili zupełnieposługiwać się metodą Marksa, gdy chodziło o wielkie zagadnienia polityki, azwłaszcza gdy polityka zbaczała na tory rewolucji. Najpierw przekonałem się otem co do Rennera. Zasiedzieliśmy się w kawiarni. Tramwajów doHütteldorfu, gdzie mieszkałem, już nie było i Renner zaproponował mi, żebymprzenocował u niego. Ten wykształcony i utalentowany urzędnik habsburskidaleki był wówczas od myśli, że nieszczęsny los Austro-Węgier, których byłhistorycznym adwokatem, uczyni go za lat kilkanaście kanclerzem republikiaustrjackiej. Po drodze z kawiarni mówiliśmy o perspektywach rozwoju Rosji,w której w owej chwili ugruntowała się już kontr-rewolucja. Renner rozprawiało tych kwestjach z uprzejmością wykształconego cudzoziemca. Kolejny rządaustrjacki barona Becka interesował go znacznie więcej. Istota jego poglądówna Rosję sprowadzała się do twierdzenia, że przymierze obywateli ziemskich iburżuazji, które po przewrocie państwowym 3 czerwca 1917 roku znalazłoswój wyraz w konstytucji Stołypina, odpowiada w zupełności rozwojowitwórczych sił kraju i wobec tego ma wszelkie szansę, żeby się nadal utrzymać.Odparłem mu, że według mnie rządzący blok ziemian i burżuazji przygotowuje

Page 140: Trocki Lew - Moje życie.pdf

141

grunt do drugiej rewolucji, która najpewniej odda władzę w ręce rosyjskiegoproletarjatu. Pamiętam przelotne, zdumione, pobłażliwe spojrzenie Rennerapod latarnią. Uważał zapewne mój prognostyk za brednie nieuka, w rodzajuapokaliptycznych przepowiedni pewnego Austrjaka-mistyka, który namiędzynarodowym kongresie socjalistycznym w Sztutgardzie przepowiedziałprzed kilku miesiącami dzień i godzinę wybuchu rewolucji wszechświatowej.– Tak sądzicie? – zapytał Renner. – Oczywiście, może ja niedość dobrze znamwarunki, panujące w Rosji, – dodał z zabójczą uprzejmością. Nie mieliśmy, jaksię okazało, wspólnego gruntu pod nogami, aby kontynuować rozmowę.Zrozumiałem, że człowiek ten jest równie daleki od dialektyki rewolucyjnej,jak najkonserwatywniejszy z egipskich faraonów.

Pierwsze moje wrażenia nabierały mocy z biegiem czasu. Ludzie ci umielidużo i mogli – w ramach rutyny politycznej – pisać dobre artykuły w duchuMarksa. Ale byli mi zupełnie obcy. Upewniałem się o tem tem bardziej, imbardziej rozszerzał się krąg moich znajomości i obserwacyj. Wnieskrępowanych rozmowach między sobą, w sposób o wiele szczerszy, niż wartykułach i przemówieniach, ujawniali szowinizm bez obsłonek, chełpliwośćdrobnego posiadacza, święty lęk przed policją, lub wreszcie nikczemność wstosunku do kobiet. I ze zdumieniem myślałem sobie: „Ładni rewolucjoniści!”

Nie mam tu na myśli robotników, u których, oczywiście, można byłorównież dostrzec wiele cech mieszczańskich, ale prostszych i naiwniejszych.Nie, stykałem się wszak z kwiatem przedwojennego marksizmu autrjackiego, zposłami, pisarzami i literatami. Podczas spotkań tych nauczyłem się rozumieć,jak różnorodne pierwiastki może zawierać w sobie psychika tego samegoczłowieka i jak odległa jest droga od biernego przyjęcia pewnych częścisystemu do psychologicznego wchłonięcia go jako całości, do przekształceniasiebie samego w duchu tego systemu. Psychologiczny typ marksisty powstaćmoże tylko w epoce wstrząsów społecznych, rewolucyjnego przełamaniatradycyj i przyzwyczajeń. Austrjacki marksista zaś nazbyt często okazywał sięfilistrem, wyuczył się, jak ktoś inny prawa (jus), tych, lub innych części teorjiMarksa i żyje teraz z procentów z jego „Kapitału”. W starym carskim,hierarchicznym, ruchliwym i próżnym Wiedniu marksiści z akademickiemwykształceniem tytułowali się nawzajem z rozkoszą „Herr Doktor”. Robotnicynazywali ich częstokroć „Genosse Herr Doktor”. Przez całe siedem lat pobytuw Wiedniu nie mogłem z nikim z tych przywódców szczerze porozmawiać,chociaż byłem członkiem socjal-demokracji austrjackiej, uczęszczałem na jejzebrania, brałem udział w demonstracjach, współpracowałem w jejwydawnictwach i wygłaszałem czasami niewielkie referaty po niemiecku. Owileaderzy socjal-demokracji byli mi obcy, a jednak bez trudu znajdowałemwspólny język z robotnikiem socjal-demokratycznym na zebraniu, lub podczasdemonstracji pierwszomajowej.

Listy Marksa i Engelsa stały się dla mnie w tych warunkachnajpotrzebniejszą i najbliższą lekturą, największym i najpewniejszymsprawdzianem nie tyle moich poglądów, ile całego sposobu ujmowania światazewnętrznego. Wiedeńscy leaderzy socjal-demokracji używali tych samychformuł, których i ja używałem. Ale wystarczyło pierwsze lepsze z tychtwierdzeń obrócić o pięć stopni dokoła osi, aby okazało się, że te same pojęciewypełniamy zupełnie inną treścią. Solidarność nasza była chwilowa,powierzchowna i pozorna. Listy Marksa i Engelsa były dla mnie rewelacją nieteoretyczną, lecz psychologiczną. Toutes proportions gardées, każda stronica

Page 141: Trocki Lew - Moje życie.pdf

142

przekonywała mnie, że z tymi dwoma łączy mnie bezpośrednie psychologicznepokrewieństwo. Ich stosunek do ludzi był mi również bliski. Odgadywałem to,czego oni nie domawiali, podzielałem ich sympatje, oburzałem się inienawidziłem razem z nimi. Marks i Engels byli rewolucjonistami do szpikukości. Ale jednocześnie wolni byli zupełnie od sekciarstwa lub ascezy. Obaj, azwłaszcza Engels, mogli w każdej chwili powiedzieć o sobie, że nic ludzkiegonie jest im obce. Ale światopogląd rewolucyjny, który wźarł im się w nerwy,wywyższał ich zawsze ponad przypadki losu i ponad sprawy rąk ludzkich.Drobnostkowość nie kojarzyła się nie tylko z nimi, ale nawet z ich obecnością.Trywialność nie imała się nawet ich podeszew. Sądy ich, sympatje, żarty,nawet najpowszedniejsze, owiane były górskiem powietrzem wzniosłościducha. Mogą wydać zabójczy sąd o człowieku, ale nie będą o nim szerzyćplotek. Mogą być bezwzględni, ale nie splamią się przeniewierstwem. Dlazewnętrznego blichtru, tytułów, rang i urzędów mają tylko spokojną pogardę.To, co filistrzy i kabotyni uważali za ich arystokratyzm, było w istocie tylkoich rewolucyjną wyższością. Główna cecha tej wyniosłości – to całkowita iorganiczna niezależność od oficjalnej opinji publicznej, zawsze i we wszelkichwarunkach. Gdym czytał ich listy, wyczuwałem jeszcze wyraźniej, niż podczaslektury ich dzieł, że to samo, co wiąże mnie wewnętrznie ze światem Marksa iEngelsa, przeciwstawia mnie w sposób nieprzejednany austro-marksistom.

Ludzie ci pysznili się swym realizmem i rzeczową działalnością. Ale i tupływali tylko po powierzchni. W r. 1907 partja, chcąc zwiększyć swe dochody,postanowiła otworzyć własną mechaniczną piekarnię. Była to ordynarnaawantura, niebezpieczna w swojem założeniu i beznadziejna w praktyce.Zwalczałem ten pomysł od pierwszej chwili, ale wiedeńscy marksiściodpowiadali mi tylko wyrozumiałym uśmiechem wyższości. Po bezmaładwudziestu latach różnych kłopotów, partja austrjacka ze wstydem i stratąustąpić musiała przedsiębiorstwo osobom prywatnym. Broniąc się przedniezadowoleniem robotników, którzy ponieśli niepotrzebnie tyle ofiar, OttoBauer, chcąc dowieść, że wyzbycie się piekarni jest rzeczą konieczną, dopierowówczas powołał się, między innemi, na przestrogi, jakie czyniłem w chwili,gdy cała sprawa dopiero powstawała. Nie wytłumaczył jednak robotnikom,dlaczego nie dostrzegł tego, co ja widziałem i nie usłuchał moich przestróg,które nie były wcale owocem osobistej mojej przenikliwości. Wyciągałemwnioski nie z koniunktury rynku chlebowego i nie ze stanu kasy partyjnej, alez położenia partji proletarjackiej w społeczeństwie kapitalistycznem. Wydałosię to doktrynerstwem, okazało się jednak najbardziej realistycznem kryterjum.Sprawdzenie się moich przewidywań wykazało tylko przewagę metodymarksowskiej nad jej austrjackim falsyfikatem.

Wiktor Adler pod każdym względem stał o całe niebo wyżej od swychwspółpracowników. Ale oddawna był już sceptykiem. W austrjackimrozgardiaszu trwonił na drobnostki swój temperament bojownika. Trudno byłodojrzeć perspektywy i Adler niekiedy demonstracyjnie odwracał się do nichplecami. „Rzemiosło proroka jest niewdzięcznem rzemiosłem, zwłaszcza wAustrji”. To stały refrain przemówień Adlera. – Jak wolicie – mówił wkuluarach kongresu w Sztutgardzie z powodu wspomnianego wyżejaustrjackiego proroctwa, – mnie osobiście więcej przypadają do gustuprzepowiednie polityczne na podstawie apokalipsy, aniżeli proroctwa napodstawie materjalistycznego pojmowania dziejów. – Był to, rozumie się, żart,ale nietylko żart. I to sprawiało, że byłem antytezą Adlera w najistotniejszej dla

Page 142: Trocki Lew - Moje życie.pdf

143

mnie sprawie: bez rozległej prognozy historycznej nie mogę wyobrazić sobienie tylko działalności politycznej, ale wogóle jakiegokolwiek życiawewnętrznego. Wiktor Adler stał się sceptykiem i, jako sceptyk, znosiłwszystko i przystosowywał się do wszystkiego, zwłaszcza zaś – donacjonalizmu, przeżerającego nawskroś austrjacką socjal-demokrację.

Stosunki moje z przywódcami partji zepsuły się jeszcze bardziej, gdywystąpiłem otwarcie przeciwko szowinizmowi austrjacko-niemieckicj socjal-demokracji. Stało się to w r. 1909. Gdy spotykałem się z bałkańskimi,przeważnie serbskimi socjalistami, zwłaszcza zaś z Dymitrem Tucowiczem,który później poległ jako oficer podczas wojny bałkańskiej, nieraz słyszałempełne oburzenia skargi na to, że cała serbska prasa burżuazyjna cytuje zezłośliwą radością szowinistyczne wycieczki „Arbeiter Zeitung” przeciwkoSerbom, jako dowód, że solidarność międzynarodowa robotników, to tylkokłamliwa bajka. Napisałem do „Neue Zeit” bardzo ostrożny i umiarkowanyartykuł przeciwko szowinizmowi „Arbeiter Zeitung”. Po długich wahaniachKautsky artykuł mój wydrukował. Stary rosyjski emigrant S. L. Klaczko, zktórym łączyły mnie bardzo przyjazne stosunki, zawiadomił mnie zaraznazajutrz, że koła kierownicze partji są na mnie niesłychanie oburzone. „Co zaśmiałość”... Otto Bauer i inni austrjaccy marksiści przyznawali w prywatnychrozmowach, że Leitner, redaktor działu zagranicznego, posuwa się zbyt daleko.Zgadzało się to ze zdaniem samego Adlera, który, tolerując krańcowościszowinistyczne, nie aprobował ich jednak. Ale, wobec zuchwałego wtrąceniasię z zewnątrz, wszyscy kierownicy stali się jednomyślni. Otto Bauer podszedłw najbliższą sobotę do stolika w kawiarni, przy którym siedziałem wraz zKlaczko, i zaczął mi prawić kazanie. Wyznam, że wprost zmieszałem się podwpływem potoku jego wymowy. Zdumiał mnie nie tyle mentorski ton Bauera,ile sam charakter jego wywodów –Jakie znaczenie mają artykuły Leitnera? –mówił z komiczną wyniosłością. – Polityka zewnętrzna nie istnieje dla Austro-Węgier. Żaden robotnik nie czyta tego. Nie ma to najmniejszego znaczenia... –Słuchałem z szeroko rozwartemi oczyma. Ludzie ci, jak się okazało, niewierzyli nie tylko w możliwość rewolucji, ale i w możliwość wojny. Pisaliwprawdzie w swych manifestach na dzień 1-go maja o wojnie i rewolucji, alenie brali tego nigdy na serjo. Zupełnie nie dostrzegali, że nad owemmrowiskiem, w którem grzebali się z takiem zaparciem się siebie, zawisł jużolbrzymi but żołnierski. Po upływie sześciu lat przekonali się, że i dla Austro-Węgier istnieje polityka zewnętrzna. Sami zaś od chwili wybuchu wojnyzaczęli przemawiać tym samym bezwstydnym językiem, którego nauczyli ichLeitner i podobni szowiniści.

W Berlinie panował inny duch, może nie o wiele lepszy, ale inny.Śmiesznego chińskiego ceremonjału wiedeńskich doktorów nie odczuwało siętam prawie. Stosunki były o wiele prostsze. Mniej tu było nacjonalizmu, a wkażdym razie nie miał on okazji do tak częstego i krzykliwego uzewnętrznianiasię, jak w złożonej z różnych narodowości Austrji. Uczucie narodoweprzyćmiewała, jakgdyby do czasu, duma partyjna: najpotężniejsza socjal-demokracja, pierwsze skrzypce Międzynarodówki!

Dla nas, Rosjan, socjal-demokracja niemiecka była matką, nauczycielką,żywym wzorem. Idealizowaliśmy ją na odległość. Nazwiska Bebla iKautsky’ego wymawiało się ze czcią. Mimo wyżej wspomnianych, pełnychtrwogi, teoretycznych przeczuć moich w stosunku do socjal-demokracji wowym czasie znajdowałem się niewątpliwie pod jej urokiem. Sprzyjała temu w

Page 143: Trocki Lew - Moje życie.pdf

144

znacznej mierze okoliczność, że mieszkałem w Wiedniu i, odwiedzając odczasu do czasu Berlin, porównywałem obydwie stolice socjal-demokracji imówiłem sobie na pocieszenie: nie, Berlin to nie Wiedeń.W Berlinie parę razybyłem obecny na zebraniach lewicy, odbywających się co tydzień. Odbywałysię one w piątki w restauracji „Rheingold”. Główną osobą na tych zebraniachbył Franciszek Mehring. Bywał tu również Karol Liebknecht, który zawszeprzychodził później i wychodził wcześniej od innych. Po raz pierwszyzaprowadził mnie tam Hilferding. Uważał się wówczas za lewicowca, chociażjuż wtedy nienawidził Róży Luxemburg tą nienawiścią, którą zaszczepiał wAustrji Daszyński. Z dysput nie pozostało mi w pamięci nic szczególnego.Kurcząc policzek – cierpiał na tik nerwowy – Mehring zapytywał mnieironicznie, które z jego „nieśmiertelnych dzieł” przetłumaczone zostały najęzyk rosyjski. Hilferding w rozmowie zrobił wzmiankę o niemieckichlewicowcach, jako o rewolucjonistach. – Cóż z nas za rewolucjoniści? –przerwał mu Mehring. – Rewolucjoniści, to oni! – i wskazał na mnie głową. Zamało znałem Mehringa, zbyt często spotykałem się z ironicznym stosunkiemfilistrów do rewolucjonistów rosyjskich, nie wiedziałem więc, czy Mehringżartuje, czy mówi poważnie. Ale mówił poważnie i dowiódł tego swempóźniejszem życiem. Kautsky’ego ujrzałem po raz pierwszy w r. 1907.Zaprowadził mnie do niego Parvus. Z pewnym niepokojem wstępowałem poschodach czyściutkiego domku, w Friedenau pod Berlinem. Siwiutki, wesołystaruszek, o jasno-niebieskich oczach, przywitał mnie po rosyjsku:„Dzieńdobry”. W połączeniu z tem, co wiedziałem o Kautsky’m z jegoksiążek, tworzyło to bardzo pociągający obraz. Zniewalał zwłaszcza brakbezładu wewnętrznego, co, jak zrozumiałem później, było rezultatemniezaprzeczoności jego autorytetu w owym czasie i wynikającego stąd spokojuwewnętrznego. Przeciwnicy nazywali Kautsky’ego „papieżem”Międzynarodówki. Czasami tytułowali go tak również przyjaciele, ale zodcieniem serdeczności. Stara matka Kautsky’ego, autorka tendencyjnychpowieści, które poświęcała „swemu synowi i nauczycielowi”, otrzymała wsiedemdziesiątą rocznicę urodzin od socjalistów włoskich życzenia: „Allamamma del papa”.

Za główną swą misję teoretyczną Kautsky uważał pogodzenie reformy zrewolucją. Sam jednak ukształtował się ideowo w epoce reformy. Zjawiskiemrealnem dla niego była tylko reforma. Rewolucja zaś była dlań mglistąhistoryczną perspektywą. Przyjąwszy marksizm, jako gotowy system, Kautskypopularyzował go, jak nauczyciel szkolny... Do wielkich wydarzeń, jak sięokazało, nie dorósł. Zmierzch jego zaczął się już od rewolucji 1905 roku.Osobista rozmowa z Kautsky’m dawała mało. Posiada on umysłowośćkanciastą, oschłą, jałową, nie psychologiczną, sądy jego są schematyczne,żarty banalne. Z tych samych powodów Kautsky jest zupełnie słabym mówcą.

Przyjaźń z Różą Luxemburg zbiegła się z najlepszym okresem duchowejtwórczości Kautsky’ego. Ale już wkrótce po rewolucji 1905 r. w ichstosunkach ukazały się pierwsze odznaki oziębienia. Kautsky sympatyzowałbardzo z rewolucją rosyjską i nieźle ją komentował – zdaleka. Stosunek jegodo wszelkich usiłowań przeniesienia metod rewolucyjnych na grunt niemiecki,był jednak organicznie wrogi. Przed uliczną demonstracją w parkuTreptowskim zastałem u Kautsky’ego Różę, spierającą się z nim zajadle.Chociaż mówili do siebie jeszcze „per ty” i tonem bliskiej przyjaźni, wreplikach Róży czuło się wyraźnie powściągane oburzenie, w replikach zaś

Page 144: Trocki Lew - Moje życie.pdf

145

Kautsky’ego głębokie wewnętrzne zakłopotanie, maskowane niezręcznemiżartami. Na demonstrację poszliśmy razem: Róża, Kautsky, żona jego,Hilferding, nieboszczyk Gustaw Eckstein i ja. Po drodze również dochodziłodo ostrych starć: Kautsky chciał być tylko widzem, Róża Luxemburg chciałauczestniczyć czynnie.

Stosunek do walki o pruskie prawo wyborcze przyczynił się w roku 1910-ym do ujawnienia otwartego antagonizmu między nimi. Kautsky rozwinąłwtedy filozofję strategji wyczerpania wroga, strategię d’usure(Ermattungsstrategie), jako przeciwstawienie strategji zniszczenia wroga(Niederwerfungsstrategie). Chodziło o dwie tendencje nie do pogodzenia.Kierunek Kautskyego był kierunkiem coraz głębszego przystosowania się doistniejącego ustroju. „Wyczerpywało się” przytem nie społeczeństwoburżuazyjne, lecz rewolucyjny idealizm mas roboczych. Wszyscy filistrzy,wszyscy urzędnicy, wszyscy karjerowicze stali po stronie Kautsky’ego, którytkał dla nich ideowe pokrowce, aby mieli czem przykryć swą przyrodzonąnagość.

Wybuchła wojna i polityczną strategję wyczerpania wyparła strategjaokopów. Kautsky przystosował się do wojny tak samo, jak przedtemprzystosowywał się do pokoju. Róża zaś pokazała, jak rozumie wiernośćswoim ideom...

Przypominam sobie, jak w mieszkaniu Kautsky’ego świętowanosześćdziesięciolecie urodzin Ledeboura. Między kilkunastoma gośćmi obecnybył też August Bebel, który rozpoczął już wówczas ósmy krzyżyk. Był tookres, w którym partja znajdowała się u szczytu swego rozwoju. Jednośćtaktyki wydawała się zupełna. Starcy rejestrowali powodzenia i śmiałospoglądali w przyszłość. Solenizant Ledebour rysował przy kolacji zabawnekarykatury. W tem właśnie ścisłem gronie poznałem się z Beblem i jego Julją.Obecni (Kautsky między innymi również) chwytali w lot każde słowo staregoBebla. O mnie nie ma co mówić.

Bebel uosabiał powolne i wytrwałe wspinanie się nowej klasy wgórę.Zdawało się, że ten stary, szczupły człowiek utkany jest z cierpliwej, aleniezniszczalnej woli, dążącej do jednego celu. W swoim sposobie myślenia, wswojem krasomówstwie, w swoich artykułach i książkach Bebel nie uznawałwcale takiego wydatkowania energji duchowej, które nie służyły bezpośredniodo urzczywistnienia jakiegoś praktycznego celu. Na tem polegało szczególnepiękno jego politycznego patosu. Był uosobieniem klasy, która uczy się wciągu kilku krótkich wolnych godzin, ceni każdą chwilę i chciwie wchłania to,co jest konieczne. Co za niezrównana postać! Bebel umarł w okresiekonferencji pokojowej w Bukareszcie, między wojną bałkańską, a wojnąświatową. Dowiedziałem się o tem na dworcu w Ploesci, w Rumunji.Wiadomość ta wydała mi się nieprawdopodobna: „Bebel umarł. Cóż więc sięstanie z socjal-demokracją?” Odrazu przyszły mi do głowy słowa Ledeboura ożyciu wewnętrznem w partji niemieckiej: 20 proc, radykałów, 30 proc.oportunistów reszta idzie za Beblem.

Na następcę swego Bebel upatrzył Haasego. Starca pociągał niewątpliwieidealizm Haasego – nie szeroki rewolucyjny idealizm, którego Haase nieposiadał, ale ciaśniejszy, bardziej osobisty i życiowy, w rodzaju gotowościwyrzeczenia się w imię interesów partyjnych rozległej praktyki adwokackiej wKrólewcu. O tem, nie tak znów nadzwyczajnie bohaterskiem, poświęceniuBebel, ku wielkiemu zakłopotaniu rewolucjonistów rosyjskich, nadmienił

Page 145: Trocki Lew - Moje życie.pdf

146

nawet w swej mowie na zjeździe partyjnym, zdaje się, że w Jenie, gorącopolecając Haasego na stanowisko drugiego prezesa Centralnego Komitetupartji. Znałem Haasego dosyć dobrze. Po jednym z kongresów partyjnychpodróżowaliśmy razem po Niemczech i zwiedzaliśmy Norymbergę. Miękki iuprzedzająco grzeczny w stosunkach osobistych Haase w polityce pozostawałdo końca tem, do czego predestynowała go jego natura: uczciwąprzeciętnością, prowincjonalnym demokratą, pozbawionym rewolucyjnegotemperamentu i teoretycznych horyzontów. Twierdził z pewnemzażenowaniem, że w dziedzinie filozofji jest wyznawcą Kanta. W krytycznychsytuacjach nie był skory do powzięcia ostatecznych decyzyj, uciekając sięraczej do półśrodków i wyczekiwania. Nic dziwnego, że partja niezależnychobrała go później na swego wodza.

Innym zgoła typem był Karol Liebknecht. Znałem go przez długie lata, alespotykałem się z nim rzadko. Berlińskie mieszkanie Liebknechta było głównąkwaterą rosyjskich emigrantów. Kiedy trzeba było głośno zaprotestowaćprzeciwko przysługom, wyświadczanym caratowi przez policję niemiecką,zwracaliśmy się przedewszystkiem do Liebknechta, który kołatał następnie dowszystkich drzwi i do wszystkich głów. Liebknecht, chociaż posiadałwykształcenie marksowskie, nie był jednak teoretykiem. Był to człowiek czynuo naturze impulsywnej, namiętnej i ofiarnej, obdarzony polityczną intuicją,wyczuciem nastrojów mas i sytuacji, i niezrównaną odwagą inicjatywy. Był torewolucjonista. Dlatego właśnie był zawsze napół obcy w domu socjal-demokracji niemieckiej, z jej urzędniczem zrównoważeniem i wiecznągotowością do odwrotu. Iluż to filistrów i kabotynów mierzyło Liebknechta wmojej obecności zgóry ironicznem spojrzeniem!

Na zjeździe socjal-demokracji w Jenie, w początkach września 1911 roku,zaproponowano z inicjatywy Liebknechta, abym zabrał glos w sprawiegwałtów, jakie rząd carski popetniał na Finlandji. Zanim jednak zdążyłemwystąpić, nadszedł telegram, zawiadamiający o zabójstwie Stołypina wKijowie. Bebel zaraz wziął mnie na indagację:

Co oznacza zamach? Jaka partja może zań ponieść odpowiedzialność? Czywystąpieniem swojem nie zwrócę na siebie niepożądanej uwagi policjiniemieckiej? – Obawiacie się, – spytałem starca ostrożnie, przypominającsobie historję z Quelch’em w Sztutgardzie, – że wystąpienie moje możepociągnąć za sobą pewne komplikacje? – Tak – odpowiedział Bebel –przyznaję, że wolałbym, abyście nie zabierali głosu. – W takim razie nie możebyć nawet mowy o mojem wystąpieniu. – Bebel odetchnął z ulgą. Po chwilipodbiegł do mnie zaniepokojony Liebknecht. – Czy to prawda, żezaproponowano wam, żebyście nie przemawiali? I zgodziliście się? – Jakżemogłem się nie zgodzić? – odrzekłem, tłumacząc się. – Przecież Bebel, a nieja, jest tu gospodarzem. – Oburzeniu swemu Liebknecht dał ujście wprzemówieniu, w którem bezlitośnie atakował rząd carski, nie zwracając uwagina znaki ostrzegawcze prezydjum, które nie chciało stwarzać komplikacyj wrodzaju obrazy majestatu. W tych niewielkich epizodach tkwił już w zalążkucały dalszy rozwój partji...

Kiedy czeskie organizacje zawodowe przeszły do opozycji przeciwkoniemieckiemu kierownictwu, austro-marksiści wysunęli przeciwko rozłamowi

Page 146: Trocki Lew - Moje życie.pdf

147

w związkach zawodowych argumentację, dosyć misternie podszywającą siępod międzynarodowość. Na kongresie międzynarodowym w Kopenhadzesprawę tę referował Plechanow.

Jak wszyscy Rosjanie, popierał on całkowicie i bez zastrzeżeń politykęniemiecką przeciwko czeskiej. Kandydaturę Plechanowa postawił stary Adler,który uznał, że lepiej będzie, gdy w tak drażliwej sprawie głównymoskarżycielem przeciwko słowiańskiemu szowinizmowi będzie Rosjanin. Mnieosobiście, rozumie się, nic nie łączyło z pożałowania godnem zasklepieniemnarodowem takich ludzi, jak Nemec, Soukup lub Smeral, który przekonywałmnie nieustannie o słuszności stanowiska Czechów. Ale jednocześnie zbytdobrze znałem życie wewnętrzne austrjackiego ruchu robotniczego, aby całąlub choćby główną część winy zwalać na Czechów. Wiele przemawiało zatem, że w masie swej partja czeska była bardziej radykalna od partji austro-niemieckiej i że słuszne niezadowolenie robotników czeskich zoportunistycznego kierownictwa Wiednia wykorzystywują zręcznie szowiniściczescy w rodzaju Nemeca.

Gdy jechałem z Wiednia na kongres kopenhaski, na jednej ze stacyjspotkałem niespodziewanie podczas przesiadania Lenina, który wracał zParyża. Musieliśmy czekać około godziny i wywiązała się między namidłuższa rozmowa, bardzo przyjazna na początku i niezbyt przyjazna na końcu.Dowodziłem, że winę za odłączenie się czeskich związków zawodowychponosi przedewszystkiem kierownictwo wiedeńskie, które ostentacyjnienawołuje robotników wszystkich krajów, a w tej liczbie i Czechów, do walki,kończy zaś zawsze na zakulisowych tranzakcjach z monarchją. Lenin słuchał zogromnem zaciekawieniem. Miał on właściwy sobie sposób uważania, gdybadawczo wyszukiwał w słowach rozmówcy tego, co mu było potrzebne, apatrzał jednocześnie obok niego, gdzieś daleko w przestrzeń. Rozmowa naszajednak przybrała całkiem inny charakter, kiedy opowiedziałem Leninowi omoim ostatnim artykule w „Vorwärts”, poświęconym rosyjskiej socjal-demokracji. Artykuł napisany był w związku ze zbliżającym się kongresem ipoddawał surowej krytyce zarówno mieńszewików, jak i bolszewików. Ostrozwłaszcza potraktowałem w artykule tym sprawę tak zwanych „ekspropriacyj”.Po rozbiciu rewolucji, zbrojne ekspropriacje i napady terorystyczne stają sięnarzędziem dezorganizacji samej partji rewolucyjnej. Zjazd londyński głosamimieńszewików, Polaków i części bolszewików nakazał zaniechaniaekspropiacyj. W odpowiedzi na wołanie z sali: – A Lenin? A Lenin? – Leninuśmiechał się zagadkowo. Ekspropriacje po zjeździe londyńskim trwały nadal,szkodząc partji. Na tym punkcie skupiłem swe uderzenie w „Vorwärts”. –Czyżbyście mieli naprawdę tak napisać? – pytał Lenin z wyrzutem, kiedy najego własne żądanie zacytowałem mu z pamięci główne myśli i ustępyartykułu. – Czy nie można go wstrzymać telegraficznie? – Nie, –odpowiedziałem – artykuł miał się ukazać dziś zrana i dlaczego właściwiemiałoby się go wstrzymać, wszak jest słuszny.

Artykuł w istocie nie był słuszny, liczył bowiem na to, że partja powstaniedrogą połączenia się bolszewików z mieńszewikami, wyłączywszynajskrajniejszych, w rzeczywistości zaś partja utworzyła się drogą bezlitosnejwalki bolszewików z mieńszewikami. Lenin usiłował osiągnąć w delegacjirosyjskiej potępienie mego artykułu. Było to nasze najostrzejsze starcie wżyciu. Lenin w dodatku nie był zdrów, cierpiał na silny ból zębów, całą głowęmiał obandażowaną. W delegacji wytworzył się wrogi stosunek do artykułu i

Page 147: Trocki Lew - Moje życie.pdf

148

jego autora, gdyż mieńszewicy nie byli również z niego zadowoleni, gdyż wzasadzie skierowany był głównie przeciwko nim. „A jakże oburzający jestartykuł jego w „Neue Zeit” – pisał Axelrod do Martowa w październiku 1910r. – może jeszcze bardziej oburzający, niż poprzedni w Vorwärts”. „Plechow,który zdecydowanie nie znosił Trockiego – opowiada Łunaczarskij –skorzystał z tej okoliczności i zaaranżował coś w rodzaju sądu nad nim.Wydawało mi się to niesprawiedliwe, dość energicznie wypowiedziałem sięwięc za Trockim i wogóle przyczyniłem się wraz z Riazanowem do zupełnegoupadku planu Plechanowa”... Większość delegacji znała artykuł tylko zopowiadania. Zażądałem odczytania go. Zinowjew dowodził, że znajomośćartykułu jest zupełnie niepotrzebna, aby go potępić. Większość nie zgodziła sięz nim. Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, odczytał artykuł na głos i tłumaczyłRiazanow. W poprzedniej, kuluarowej wersji, artykuł wydawał się wszystkimczemś tak okropnem, że odczytanie go wywołało wrażenie wręcz odwrotne:wydał się niewinny. Delegacja olbrzymią większością głosów uchyliłapotępienie. Nie bacząc na to, sam dzisiaj potępiam ten artykuł, jako fałszywieoceniający frakcję bolszewików.

W sprawie czeskich związków zawodowych delegacja rosyjska głosowałana kongresie za rezolucją wiedeńską przeciwko praskiej. Zgłosiłem poprawkę,ale bezskutecznie. Ostatecznie sam nie uświadamiałem sobie jeszcze wyraźnietej „poprawki”, jaką należało zrobić w całej polityce socjal-demokracji.Poprawka powinna była polegać na wypowiedzeniu jej świętej wojny. Ale natę drogę weszliśmy dopiero w roku 1914.

Page 148: Trocki Lew - Moje życie.pdf

149

ROZDZIAŁ XVII

PRZYGOTOWANIA DO NOWEJ REWOLUCJI

Praca moja w ciągu lat reakcji polegała w znacznej części na komentowaniurewolucji 1905 r. i na teoretycznem torowaniu dróg drugiej rewolucji.

Wkrótce po przyjeździe zagranicę dokonałem objazdu rosyjskich kolonijemigracyjnych i studenckich, wygłaszając odczyty: „Los rewolucji rosyjskiej(w związku z obecną sytuacją polityczną)” i „Kapitalizm a socjalizm(perspektywy socjalno-rewolucyjne)”. Pierwszy odczyt dowodził, że pogląd narewolucję rosyjską, jako na rewolucję ciągłą, opiera się na doświadczeniu 1905r. Drugi wiązał rewolucję rosyjską z wszechświatową.

W październiku 1908 r. zaczęłem wydawać w Wiedniu rosyjską gazetę„Prawda”, przeznaczoną dla szerokich kół robotniczych. Do Rosji przemycanoją przez granicę galicyjską, albo przez Morze Czarne. Gazeta wychodziła przeztrzy i pół roku, nie częściej, niż dwa razy na miesiąc, ale wydawanie jejwymagało wielkiej i drobiazgowej pracy. Konspiracyjna korespondencja zRosją pochłaniała dużo czasu. Ponadto utrzymywałem bliskie stosunki znielegalnym związkiem czarnomorskich marynarzy, którym pomagałemwydawać pismo.

Głównym moim współpracownikiem w „Prawdzie” był A. A. Joffe,późniejszy znany dyplomata sowiecki. Przyjaźń między nami zawiązała się wWiedniu. Joffe był człowiekiem ideowym, o wielkiej dobroci w stosunkachosobistych i nieugiętem oddaniu się sprawie. Poświęcał „Prawdzie” swójmajątek i siły. Joffe leczył się na nerwy przy pomocy psychoanalizy u znanegolekarza wiedeńskiego Alfreda Adlera, który zaczął praktykę, jako uczeńFreuda, ale przeszedł do opozycji względem mistrza i założył własną szkołępsychologji indywidualnej. Dzięki Joffemu zapoznałem się z problematamipsychoanalizy, które wydały mi się nadzwyczaj ciekawe, chociaż w tejdziedzinie dużo jest jeszcze niejasności i niepewności, pozostawiającychrozległe pole dla fantastyki i samowoli. Drugim współpracownikiem byłstudent Skobielew, późniejszy minister pracy w rządzie Kierenskiego. W r.1917 spotkaliśmy się z nim jako wrogowie. Sekretarzem „Prawdy” był przezczas pewien Wiktor Kopp, obecny poseł sowiecki w Szwecji.

Joffe wyjechał do Rosji na robotę w sprawie wiedeńskiej „Prawdy”.Aresztowano go w Odesie, siedział przez długi czas w więzieniu, wreszciezesłano go na Syberję. Dopiero rewolucja lutowa 1917 r. przywróciła muwolność. Joffe był jednym z najczynniejszych uczestników przewrotupaździernikowego. Męstwo osobiste tego ciężko chorego człowieka budziłodoprawdy podziw. Jak żywą mam przed oczyma jego przycięźką postać na tlezrytego przez pociski pola pod Petersburgiem na jesieni 1919 r. W wytwornemubraniu dyplomaty, z łagodnym uśmiechem na spokojnej twarzy, z laseczkąniby na Unter den Linden, Joffe z zaciekawieniem spoglądał na bliskiewybuchy pocisków, nie przyspieszając, ani też nie zwalniając kroku. Byłdobrym, wnikliwym mówcą, chwytającym swą wymową za serce. Te same

Page 149: Trocki Lew - Moje życie.pdf

150

zalety cechowały go, jako pisarza. W każdej pracy Joffe zawsze zwracał uwagęrównież na szczegóły, czego brak tak się daje we znaki u wielurewolucjonistów. Lenin bardzo cenił pracę dyplomatyczną Joffego. Przez długiszereg lat byłem związany z tym człowiekiem ściślej, niż ktokolwiek inny.Jego oddanie w przyjaźni, zarówno jak wierność ideom, były niezrównane.Życie swe Joffe zakończył tragicznie. Ciężkie choroby dziedziczne niszczyłyzwolna jego organizm. Niszczyła go również rozwydrzona naganka namarksistów, uprawiana przez epigonów. Pozbawiony możności prowadzeniawalki z chorobą, a tem samem i walki politycznej, Joffe popełnił samobójstwona jesieni 1927 r. Przedśmiertny list jego, napisany do mnie, wykradli z jegoszafki nocnej agenci Stalina. Słowa, przeznaczone dla bliskiego przyjaciela,zostały wyrwane z tekstu, zniekształcone, przekręcone przez Jarosławskiego iinnych zdemoralizowanych do głębi osobników. Nie zdoła to stanąć naprzeszkodzie temu, że imię Joffego widnieć będzie po wieczne czasy nastronicach księgi rewolucji, jako jedno z najlepszych jej imion.

W najbardziej ponurym i beznadziejnym okresie reakcji, spokojnieczekaliśmy wraz z Joftem na wybuch drugiej rewolucji i właśnie w takiejformie, w jakiej wybuchła ona w r. 1917. Swierczkow, który wówczas byłmieńszewikiem, obecnie zaś jest zwolennikiem Stalina, pisze w swoichwspomnieniach o wiedeńskiej „Prawdzie”: „W gazecie tej (Trocki) nadalwytrwale i uparcie głosił ideę „ciągłości” rewolucji rosyjskiej, to znaczydowodził, że skoro się ona raz rozpoczęła, nie może się skończyć, zanim niedoprowadzi do upadku kapitalizmu i do zaprowadzenia ustrojusocjalistycznego na całym świecie. Zarówno bolszewicy, jak i mieńszewicywyśmiewali go, oskarżali o romantyzm i o siedem grzechów głównych, aleTrocki uparcie i niewzruszenie rozwijał swój pogląd, nie zwracając uwagi nanapaści”.

W r. 1909 w artykule, zamieszczonym w polskiem piśmie RóżyLuxemburg, w następujący sposób scharakteryzowałem wzajemny stosunekrewolucyjny proletarjatu i włościaństwa: „Kretynizm lokalny jest historycznemprzekleństwem ruchów chłopskich. Pierwsza fala rewolucji rosyjskiej (r. 1905)rozbiła się o niedorozwój polityczny chłopa, który u siebie na wsi niszczyłpana, aby zawładnąć jego ziemią, gdy zaś wciągał na siebie kurtkę żołnierską –rozstrzeliwał robotników. Wszystkie wydarzenia rewolucji 1905 roku możnarozpatrywać, jako szereg bezlitosnych lekcyj poglądowych, przy pomocyktórych historja wbija chłopu do głowy świadomość łączności, jaka istniejemiędzy jego lokalnemi potrzebami, a gtównem zagadnieniem władzypaństwowej”.

Powołując się na przykład Finlandji, gdzie socjal-demokracja na grunciesprawy chłopów małorolnych uzyskała olbrzymie wpływy na wsi,konkludowałem: „Jakiż więc wpływ na chłopstwo zdobędzie nasza partjapodczas kierowania nowym, o wiele szerszym ruchem mas miast i wsi iwskutek tego kierowania! Oczywiście, wtedy tylko, jeżeli my sami niezłożymy broni, uląkłszy się pokus władzy politycznej, na której spotkanieuniesie nas bezwątpienia nowa fala Czyż to wszystko podobne jest do„ignorowania włościan”, lub świadomego pomijania „sprawy rolnej”?!

Dnia 4 października 1909 r., kiedy rewolucję, jak się zdawało, zgniecionojuż na zawsze i bezpowrotnie, pisałem w „Prawdzie”: „Już dziś. poprzezczarne chmury reakcji, które nas otoczyły, dostrzegamy zwycięski błysknowego Października”. Nie tylko liberali, ale i mieńszewicy szydzili

Page 150: Trocki Lew - Moje życie.pdf

151

podówczas z tych słów, które wydawały się im zwykłym okrzykiemagitacyjnym, frazesem bez treści. Profesor Milukow, do którego należy honorwynalezienia terminu „trockizm”, zareplikował na moje słowa: „Idea dyktaturyproletarjatu – przecież to dziecinnada. Niema takiego człowieka w Europie,któryby ją na serjo popierał”. Mimo to w r. 1917 zaszły wypadki, któreniewątpliwie mocno zachwiały ową wspaniałą pewność siebie liberalnegoprofesora.

W ciągu lat reakcji pracowałem nad zagadnieniami konjunktur handlowo-przemysłowych w skali zarówno światowej, jak i narodowej. Kierowały mnąpotrzeby rewolucji: chciałem wyjaśnić współzależność, istniejącą międzywahaniami handlowo-przemysłowemi z jednej strony, oraz między okresamiruchu robotniczego i walki rewolucyjnej – z drugiej strony. Jak i w innychkwestjach tego rodzaju, tak też i w tej sprawie wystrzegałem sięprzedewszystkiem ustalania automatycznej zależności między zjawiskamipolitycznemi i gospodarczemi. Wzajemne wpływy należało wydedukować zsamego procesu, potraktowanego jako pewien całokształt.

Znajdowałem się jeszcze w Czeskiem miasteczku Hirschberg, kiedy wgiełdę nowojorską uderzył czarny piątek. Był on zwiastunem kryzysuświatowego, który w sposób nieunikniony ogarnąć musiał także i Rosję,osłabioną przez wojnę japońską, a następnie przez rewolucję. Jakie skutkipociągnie za sobą ten kryzys? W partji, w obydwuch jej frakcjach, panowałjednaki pogląd, że kryzys pociągnie za sobą zaostrzenie się walkirewolucyjnej. Zająłem inne stanowisko. Po okresie wielkich walk i wielkichporażek, kryzys nie wywiera na masę robotniczą wpływu podniecającego, leczprzeciwnie, działa przygnębiająco, pozbawia ją wiary we własne siły ipowoduje jej polityczny rozkład. Tylko nowe ożywienie przemysłowe może wtakich warunkach zespolić proletarjat, ożywić go, przywrócić mu wiarę wsiebie, uczynić go zdolnym do dalszej walki. Rysowane przeze mnieperspektywy wywołały krytykę i niedowierzanie. Oficjalni ekonomiści partyjnirozwijali ponadto pogląd, że pod panowaniem kontrrewolucji ożywienie sięprzemysłu jest wogóle niemożliwe. Przeciwstawiając się temu poglądowi,wychodziłem z założenia, że ożywienie ekonomiczne jest nieuniknione, żemusi ono wywołać nową falę ruchu strejkowego, poczem nowy kryzysekonomiczny może stać się bodźcem do walki rewolucyjnej. Prognoza tasprawdziła się całkowicie. Ożywienie przemysłowe nastąpiło w r. 1910 bezwzględu na kontrrewolucję. Wraz z niem rozpoczęła się walka strejkowa.Rozstrzelanie robotników w kopalniach złota nad Leną w r. 1912 rozległo siępotężnem echem po całym kraju. W r. 1914, kiedy kryzys był niewątpliwy,Petersburg stał się znów areną walki robotników na barykadach. Świadkiemich był Poincaré, który odwiedził cara w przeddzień wojny.

To teoretyczne i polityczne doświadczenie miało dla mnie późniejolbrzymie znaczenie. Na trzecim kongresie Międzynarodówki komunistycznej,kiedy dowodziłem, że dalsze kryzysy rewolucyjne mogą nastąpić jako skutekniechybnego ekonomicznego ożywienia w powojennej Europie, olbrzymiawiększość delegatów wypowiedziała się przeciwko mnie. W ostatnich czasachmusiałem czynić znowu zarzut VI-mu kongresowi Międzynarodówkikomunistycznej, że nie zrozumiawszy zupełnie przełomu w stosunkachekonomicznych i politycznych Chin, daremnie oczekiwał po okrutnychporażkach rewolucji, dalszego jej rozwoju, jako wyniku zaostrzenia siępanującego w kraju kryzysu ekonomicznego.

Page 151: Trocki Lew - Moje życie.pdf

152

Dialektyka procesu sama przez się nie jest zbyt skomplikowana, ale łatwiejsformułować ją w ogólnych zarysach, niż odkrywać za każdym razem na nowow żywych faktach. Ja przynajmniej napotykam dotychczas w tej sprawienajbardziej zakorzenione przesądy, które w polityce są przyczyną wielkichbłędów i ciężkich doświadczeń.

W swym sądzie o dalszych losach mieńszewizmu i o zadaniachorganizacyjnych partji, „Prawda” była bardzo daleka od wyrazistościwłaściwej Leninowi. Miałem wciąż jeszcze nadzieję, że nowa rewolucja, jak wr. 1905, zmusi mieńszewików do wkroczenia na drogę rewolucyjną. Niepotrafiłem ocenić wagi przedwstępnego doboru ideowego, oraz uodpornieniapolitycznego. Jeżeli chodzi o stosunek do zagadnień wewnętrznego rozwojupartji, grzeszyłem pewnym swoistym rodzajem socjal-rewolucyjnegofatalizmu. Było to z gruntu fałszywe stanowisko, ale poziom jego był o całeniebo wyższy od tego wyzutego z ideowości biurokratycznego fatalizmu, któryjest cechą charakterystyczną większości moich dzisiejszych krytyków z obozuMiędzynarodówki komunistycznej.

W r. 1912, kiedy niewątpliwie już ujawniło się nowe ożywienie polityczne,usiłowałem zwołać przedstawicieli wszystkich frakcyj socjal-demokracji nakonferencję połączeniową. Na przykładzie Róży Luxemburg widzimy, ze iinne osoby również liczyły na zjednoczenie rosyjskiej socjal-demokracji. Wlecie 1911 roku Róża Luxemburg pisała: „Mimo wszystko, jedność partji możebyć jeszcze ocalona, jeżeli obie strony zostaną zmuszone do zwołania wspólnejkonferencji”, (str. 160). W sierpniu 1911 roku powtarza: „Jedyna droga doocalenia jedności, to zwołanie wspólnej konferencji z ludzi, przysłanych zRosji, gdyż w Rosji wszyscy pragną zgody i zjednoczenia i ludzie z krajustanowią jedyną siłę, która może doprowadzić do. opamiętania kogutówzagranicznych”, (str. 163).

Wśród samych bolszewików tendencje pojednawcze były w owym okresiebardzo silnie, nie traciłem więc nadziei, że skłoni to również i Lenina dowzięcia udziału we wspólnej konferencji. Lenin jednak catł swą mocą oparł sięzjednoczeniu. Dalszy bieg wypadków dowiódt, że Lenin miał rację.Konferencja zebrała się w Wiedniu w lipcu 1912 roku bez bolszewików, ja zaśznalazłem się formalnie w „bloku” z mieńszewikami i poszczególnemigrupami bolszewików-dysydentów. Blok ten nie posiadał podstawpolitycznych: we wszystkich sprawach zasadniczych nie zgadzałem się zmieńszewikami. Walka z nimi rozpoczęła się na nowo nazajutrz pokonferencji. Codziennie urastały coraz to nowe konflikty, wynikające zgłębokiej różnicy, która zachodziła między dwoma kierunkami: socjalno-rewolucyjnym i demokratyczno-reformistycznym.

„List Trockiego – pisze Axelrod 4 maja, na krótko przed konferencją, –wywarł na mnie bardzo przykre wrażenie: w gruncie rzeczy nie pragnie onwcale rzeczywistego poważnego zbliżenia się do nas i do naszych przyjaciół wRosji ,,dla wspólnej walki z wrogiem”. Zamiaru takiego – połączenia się zmieńszewikiem, aby zwalczać bolszewików, – rzeczywiście nie miałem i miećnie mogłem. Po konferencji Martow skarży się w liście do Axelroda na to, żeTrocki wskrzesza ,,najgorsze obyczaje leninowsko-plechanowskiegoliterackiego indywidualizmu”. Ogłoszone przed kilku laty listy Axelroda iMartowa dają świadectwo uczucia szczerej nienawiści, jaką do mnie pałali.Mimo przepaści, jaka nas dzieliła, nigdy nie żywiłem do nich takiego uczucia.Dotychczas wspominam z wdzięcznością, że zawdzięczałem im dużo zamłodu.

Page 152: Trocki Lew - Moje życie.pdf

153

Epizod bloku sierpniowego zarejestrowany został we wszystkich „anty-trockistowskich” podręcznikach z epoki epigonów. Dla nowicjuszy i nieukówprzeszłość została przytem w taki sposób spreparowana, aby mogło wydawaćsię, że bolszewizm odrazu wyszedł z laboratorium historji w pełnymrynsztunku bojowym. A w istocie, historja walki bolszewików zmieńszewikami jest zarazem historją nieustannych prób zjednoczenia.

Po powrocie do Rosji w 1917 roku Lenin czyni ostatnią próbę porozumieniaz mieńszewikami-internacjonalistami Kiedy w maju przyjechałem z Ameryki,większość organizacji socjal-demokratycznych na prowincji składała się zezjednoczonych bolszewików i mieńszewików. Na naradzie partyjnej w marcu1917 roku na kilka dni przed przyjazdem Lenina, Stalin głosił zjednoczenie zpartją Ceretelego. Już po rewolucji październikowej Zinowjew, Kamieniew,Rykow, Łunaczarskij i dziesiątki innych zaciekle kruszyły kopje w obroniekoalicji z eserowcami i mieńszewikami. I oto ci ludzie usiłują dziś podtrzymaćswą egzystencję ideową przy pomocy strasznych opowieści o wiedeńskiejkonferencji zjednoczeniowej z 1912 roku!

„Kijewskaja Myśl” zaproponowała mi, abym udał się na Bałkany jakokorespondent wojenny. Propozycja ta była tem bardziej na czasie, że nieulegało już wtedy wątpliwości, iż konferencja sierpniowa jest poronionąimprezą. Odczuwałem potrzebę oderwania się, choćby na krótki przeciągczasu, od spraw rosyjskiej emigracji. Parę miesięcy, które spędziłem napółwyspie bałkańskim, były miesiącami wojny. Nauczyły mnie one wielurzeczy.

We wrześniu 1912 roku jechałem na południo-wschód, uważając zgóry, żewojna jest nie tylko prawdopodobna, ale wręcz nieunikniona. Ale kiedyznalazłem się na bruku belgradzkim i ujrzałem długie szeregi rezerwistów,kiedy przekonałem się na własne oczy, że niema już odwrotu, że wojnawybuchnie i to lada dzień, kiedy dowiedziałem się, że kilku dobrych moichznajomych stoi już pod bronią, na granicy, i że oni pierwsi będą musieli zabijaći umierać – natenczas wojna, którą dotąd tak lekko traktowałem w myślach iartykułach, wydała mi się czemś nieprawdopodobnem i niemożliwem. Jak nawidmo patrzałem na 18 pułk piechoty, idący na wojnę w mundurach koloruochronnego, w opankach (łapciach), z zielonemi gałązkami na czapkach.Łapcie na nogach i gałązki na czapkach – przy pełnem uzbrojeniu bojowem –nadawały żołnierzom wygląd ofiar, prowadzonych na stracenie. I nic w owejchwili nie paliło tak nieznośnie świadomości poczuciem niedorzecznościwojny, jak właśnie ta gałązka i te chłopskie łapcie. Jak odległe jest pokoleniedzisiejsze od przyzwyczajeń i nastrojów 1912 roku. Już wtedy zdawałem sobiedokładnie sprawę, że humanitarnie-moralistyczny pogląd na proceshistoryczny, jest poglądem najbardziej jałowym. Ale wówczas nie chodziło oanalizę, lecz o przeżycia. Do duszy wdzierało się bezpośrednie, niewymownepoczucie tragizmu historycznego: niemoc wobec przeznaczenia, dojmujący bólnad losem szarańczy ludzkiej.

W kilka dni później wypowiedziano wojnę. „Wy w Rosji wiecie o tem iwierzycie w to, – pisałem – ja zaś, znajdując się tu, na miejscu, nie wierzę”. Toskojarzenie rzeczy życiowo-codziennych, powszednio-ludzkich: kur,papierosów, bosych zasmarkanych chłopców – z nieprawdopodobnietragicznym faktem wojny nie mieści się w mojej głowie. Wiem, że wojnazostała wypowiedziana, że się już zaczęła, ale nie potrafię jeszcze wierzyć wjej istnienie”. Musiałem jednak uwierzyć mocno i na długo.

Page 153: Trocki Lew - Moje życie.pdf

154

Rok 1912-13 przyniósł mi bliską znajomość z Serbją, Bułgarją, Rumunją i –z wojną. Było to pod wieloma względami poważne przygotowanie nie tylko doroku 1914, ale i do 1917. W artykułach moich rozpocząłem walkę przeciwkokłamstwu panslawizmu, przeciwko szowinizmowi wogóle, przeciwkozłudzeniom wojny, przeciwko naukowo zorganizowanemu systemowitumanienia opinji publicznej. Redakcja „Kijewskoj Myśli” zdobyła się nadecyzję wydrukowania mego artykułu, opisującego bestjalskie znęcanie sięBułgarów nad rannymi i wziętymi do niewoli Turkami i dezawuującego spisekmilczenia prasy rosyjskiej. Rozpętało to burzę oburzenia ze strony gazetliberalnych. 30 stycznia 1913 roku wniosłem do Milukowa „interpelacjępozaparlamentarną” w sprawie „słowiańskich” bestialstw, dokonywanych nadTurkami. Przyciśnięty do muru Milukow, przysięgły obrońca oficjalnejBułgarji, odpowiedział bezradnym bełkotem. Polemice, która trwała kilkatygodni, towarzyszyły nieodłączne aluzje gazet rządowych, że podpseudonimem Antid Oto, ukrywa się nie tylko emigrant, ale i agent Austro-Węgier.

Miesiąc spędzony w Rumunji zbliżył mnie do Dobrudżanu-Gherea iumocnił na zawsze przyjaźń moją z Rakowskim, którego znałem od roku 1903.

Rewolucjonista rosyjski z siódmego lat dziesiątka, „przejazdem” zatrzymałsię w Rumunji w przeddzień wojny rosyjsko-tureckiej, przypadkiem pozostałtam, – i po kilka zaledwie latach, rodak nasz, pod nazwiskiem Gherea,pozyskał wielki wpływ najpierw na inteligencję rumuńską, później zaś równieżna przodujących robotników. Krytyka literacka, oparta na podłożu społecznem,była głównie dziedziną, w której Gherea kształtował świadomość przodującychgrup inteligencji rumuńskiej. Od kwestji estetyki i moralności osobistej,prowadził on do naukowego socjalizmu. Większość polityków rumuńskichwszystkich niemal partyj w młodości swej przeszła pod kierownictwem Ghereipowierzchowną szkołę marksizmu. Zresztą, nie przeszkodziło im to zgoła wprzeprowadzaniu w wieku bardziej dojrzałym polityki reakcyjnegobandytyzmu.

Ch. G. Rakowskij to jedna z najbardziej międzynarodowych postaci wruchu europejskim. Bułgar z pochodzenia, urodzony w samem sercu Bułgarji,lecz jak to bywa na Bałkanach, – obywatel rumuński, z wykształcenia – lekarzfrancuski, z upodobań, stosunków i pracy literackiej – Rosjanin, Rakowskijwłada wszystkiemi językami bałkańskiemi i czterema europejskiemi. Brał wróżnych okresach czynny udział w życiu wewnętrznem czterech partyjsocjalistycznych – bułgarskiej, rosyjskiej, francuskiej i rumuńskiej, – aby wnastępstwie zostać jednym z przywódców federacji sowieckiej, jednym zzałożycieli Międzynarodówki komunistycznej, prezesem ukraińskiej radykomisarzy ludowych, dyplomatycznym przedstawicielem Związku w Anglji iwe Francji, później zaś podzielić wreszcie losy opozycji lewicowej. Cechyosobiste Rakowskiego, jego rozległy widnokrąg międzynarodowy i wielceszlachetny charakter sprawiły, że Stalin, uosabiający cechy wprost przeciwne,szczególnie go znienawidził.

W roku 1913 Rakowskij był organizatorem i wodzem rumuńskiej partjisocjalistycznej, która później przyłączyła się do MiędzynarodówkiKomunistycznej. Partja rozwijała się pomyślnie. Rakowskij redagował pismocodzienne, które sam finansował. Na brzegu Morza Czarnego, w pobliżuMangalji, Rakowskij posiadał niewielki majątek dziedziczny, z którego dochódszedł na subsydja dla rumuńskiej partji socjalistycznej i szeregu rewolucyjnych

Page 154: Trocki Lew - Moje życie.pdf

155

ugrupowań i osobistości w innych krajach. Trzy dni w tygodniu Rakowskijspędzał w Bukareszcie, pisał artykuły, przewodniczył zebraniom CentralnegoKomitetu, występował na wiecach i brał udział w demonstracjach ulicznych.Potem pociągiem udawał się na wybrzeże Morza Czarnego, dostarczał doswego majątku szpagat, gwoździe i inne przedmioty powszedniego użytku,jeździł w pole, sprawdzał, jak pracuje nowy traktor, biegając za nim pobrózdach w swym miejskim surducie, po upływie zaś dnia znów pędziłzpowrotem, żeby się nie spóźnić na wiec lub na zebranie. TowarzyszyłemRakowskiemu w jego podróży i podziwiałem jego kipiącą energję, wytrwałość,odporność na zmęczenie, nieodmienną świeżość ducha i uprzejmą uwagę, jakądarzył maluczkich. Na ulicy w Mangalji w przeciągu piętnastu minutprzechodził on z języka rumuńskiego na bułgarski, z bułgarskiego na turecki,potem na niemiecki i francuski – rozmawiając z kolonistami, z agentamihandlowymi, w końcu zaś na rosyjski, rozmawiając z bardzo licznymi w tejokolicy rosyjskimi sekciarzami – skopcami. Prowadził rozmowy jako dziedzic,jako lekarz, jako Bułgar, jako obywatel rumuński, najczęściej zaś jakosocjalista. Widziałem na własne oczy, jak, niby żywy cud, chodził po ulicachtej zapadłej, beztroskiej i leniwej nadmorskiej mieściny. W nocy zaś znowupędził pociągiem na pole walki. I czuł się równie dobrze i pewnie wBukareszcie, Sofji, Paryżu, Petersburgu, czy w Charkowie.

Okres drugiej emigracji był dla mnie okresem współpracownictwa wrosyjskiej prasie demokratycznej. Zadebiutowałem w „Kijewskoj Myśli”wielkim artykułem o monachijskiem piśmie „Simplicissimus”, które przezpewien czas zaciekawiało mnie tak dalece, że przejrzałem uważnie wszystkiejego roczniki, poczynając od jego założenia, kiedy to rysunki T. T. Heinegomiały jeszcze wyraźnie społeczny charakter. W tym samym czasie zapoznałemsię też bliżej z nową beletrystyką niemiecką. O Wedekindzie napisałem nawetobszerny społeczno-krytyczny artykuł, ponieważ w Rosji zainteresowanie siętym pisarzem wzrastało równolegle z upadkiem nastrojów rewolucyjnych.

„Kijewskaja Myśl” była na południu najpoczytniejszem pismemradykalnem o zabarwieniu marksowskiem. Gazeta taka mogła istnieć tylko wKijowie, w którym życie przemysłowe było słabo rozwinięte, przeciwieństwaklasowe niezbyt się uwydatniały, zaś piękne tradycje inteligenckiegoradykalizmu były bardzo żywe. Mutatis mutandis można powiedzieć, żepowstało ono w Kijowie z tej samej przyczyny, z której „Simplicissimus”powstał w Monachium. Poruszałem w tej gazecie najróżnorodniejsze, nierazbardzo ryzykowne, ze względu na cenzurę, tematy. Niewielkie artykuły byłyczęstokroć owocem długiej pracy przygotowawczej. Rozumie się, że niemogłem w legalnej bezpartyjnej gazecie powiedzieć tego wszystkiego, cochciałem powiedzieć. Nigdy jednak nie napisałem tego, czego powiedzieć niechciałem. Artykuły moje z „Kijewskoj Myśli” zostały opublikowane w kilkutomach przez wydawnictwo sowieckie. Nie musiałem wyrzekać sięczegokolwiek. Warto może obecnie przypomnieć i o tem, że na współpracę wprasie burżuazyjnej uzyskałem formalną zgodę Centralnego Komitetu, wktórym Lenin miał większość.

Wspomniałem już o tem, że po przyjeździe zamieszkaliśmy za miastem.„Hütteldorf spodobał mi się – pisała żona. – Mieszkanie mieliśmy lepsze, niż

Page 155: Trocki Lew - Moje życie.pdf

156

mieć mogliśmy, gdyż wille wynajmują tu zwykle wiosną, myśmy zaś wynajęlina jesień i zimę. Z okien widać było góry ciemno-czerwonego, jesiennegokoloru. Na wolną przestrzeń można było wyjść przez furtkę, omijając ulicę. Wzimowe niedziele przyjeżdżali tutaj udający się w góry wiedeńczycy z sankamii nartami, w kolorowych czapeczkach i sweaterach. W kwietniu, kiedymusieliśmy opuścić nasze mieszkanie, na wiosnę bowiem komorne wzrastałodwukrotnie, w ogrodzie za ogrodzeniem kwitły już fjołki i woń ich przezotwarte okna wypełniała pokoje. Tutaj urodził się Sierioża. Musieliśmyprzenieść się do demokratyczniejszego Sieveringu.

Dzieci mówiły zarówno po rosyjsku, jak i po niemiecku. W freblówce i wszkole porozumiewały się po niemiecku, dlatego też, bawiąc się w domu,mówiły również po niemiecku, wystarczyło jednak, by ktoś z nas ojciec, lub ja,przemówił do nich, aby przechodziły odrazu na rosyjski. Gdyśmy się do nichzwracali po niemiecku, mieszały się i odpowiadały po rosyjsku. W ciąguostatnich lat nauczyły się także wiedeńskiego narzecza i władały niemdoskonale.

Lubiły bardzo odwiedzać rodzinę Klaczków, gdzie wszyscy, zarówno głowarodziny, jak gospodyni i dorosłe dzieci, traktowali je bardzo dobrze,pokazywali im dużo ciekawych rzeczy i, w dodatku, częstowali wybornemiprzysmakami.

Dzieci lubiły także Riazanowa, znanego badacza Marksa. Riazanow, którymieszkał podówczas w Wiedniu, zdumiewał wyobraźnię chłopców swemiwyczynami gimnastycznemi i podobał im się dzięki swej hałaśliwości.Pewnego razu młodszego chłopca strzygł fryzjer, ja zaś siedziałem obok.Sierioża skinieniem przywołał mnie do siebie i rzekł po cichu do ucha:,,Chciałbym mieć taką fryzurę, jaką ma Riazanow”. Wielka gładka łysinaRiazanowa budziła w nim zachwyt – wyglądała inaczej, niż wszystkie innefryzury, a przytem dużo lepiej.

Gdy Liowik wstąpił do szkoły, wyłoniła się kwestja nauczania religji.Według ówczesnego prawa austrjackiego, dzieci do lat 14 musiaływychowywać się w duchu religji swych ojców. Ponieważ w dokumentachnaszych nie było żadnej wzmianki o wyznaniu, wybraliśmy dla dzieciluteranizm, jako tę religię, która wydawała nam się najlżejszą może doudźwignięcia dla dziecięcych ramion i duszyczek. Religję luterańskąwykładała nauczycielka w godzinach pozaszkolnych, jednak w gmachuszkolnym. Liowikowi podobała się ta lekcja, co było widać po jego pyszczku,nie uważał jednak za stosowne rozwodzić się nad tem w domu zbyt szeroko.Pewnego razu wieczorem usłyszałam, jak szepce coś, leżąc w łóżku. Napytanie moje odpowiedział: „To modlitwa, wiesz, modlitwy bywają bardzoładne, jak wiersze”.”

Jeszcze podczas mojej pierwszej emigracji rodzice moi zaczęli od czasu doczasu wyjeżdżać zagranicę. Odwiedzili mnie w Paryżu, potem przyjechali doWiednia z moją starszą córką, która mieszkała u nich na wsi. W roku 1910przyjechali do Berlina. Zdążyli już w tym czasie pogodzić się definitywnie zmoim losem. Ostatnim argumentem najgrubszego kalibru była może mojapierwsza książka w języku niemieckim. Matka moja była ciężko chora(actinomicosis). Przez ostatnie dziesięć lat swego życia dźwigała chorobę, jakododatkowy ciężar, nie przestając jednak pracować. W Berlinie usunięto jejnerkę. Matka miała wtedy 60 lat. W ciągu pierwszych miesięcy po operacjiodżyła i rozkwitła. Wypadek ten uzyskał znaczny rozgłos w świecie lekarskim.

Page 156: Trocki Lew - Moje życie.pdf

157

Choroba jednak powróciła wkrótce i zabrała ją po kilku miesiącach. Umarła wJanówce, w której spędziła swe pracowite życie i wychowała dzieci.

Wielki wiedeński rozdział mego życia nie byłby zupełny, gdybym nienadmienił, że najbliższymi naszymi przyjaciółmi w Wiedniu byli, staryemigrant S. L. Klaczko i jego rodzina. Historja mojej drugiej emigracji splatasię ściśle z tą rodziną, która była prawdziwem ogniskiem rozległychpolitycznych i umysłowych zainteresowań, przybytkiem muzyki, czterechjęzyków europejskich. i ośrodkiem najrozmaitszych stosunków europejskich.Śmierć głowy rodziny Siemiona Lwowicza Kłaczki w kwietniu 1914 roku,dotknęła nas bardzo. Lew Tołstoj pisał o swym szczodrze uposażonym przeznaturę bracie Siergieju, że brakowało mu tylko kilku drobnych wad, aby mógłzostać wielkim malarzem. To samo można powiedzieć o Siemionie Lwowiczu:posiadał on wszystkie dane, aby stać się wybitnym działaczem politycznym,oprócz niezbędnych do tego wad. W rodzinie Klaczków znajdowaliśmyzawsze pomoc i przyjaźń, często zaś potrzeba nam było jednego i drugiego.

Zarobek mój z „Kijewskoj Myśli” wystarczałby w zupełności na naszskromny byt. Zdarzały się jednak miesiące, kiedy praca dla „Prawdy” niepozostawiała mi czasu do napisania jednego chociażby płatnego wiersza.Następował wtedy kryzys. Żona dobrze znała drogę do lombardu, ja zaś nierazsprzedawałem antykwarjuszom książki, kupione za lepszych czasów. Zdarzałosię, że skromne nasze urządzenie zajmowano za nieopłacone komorne.Mieliśmy dwoje małych dzieci i nie mieliśmy niańki. Życie nasze podwójnymciężarem dławiło moją żonę. Jednak znajdowała jeszcze czas i siły, abypomagać mi w pracy rewolucyjnej.

Page 157: Trocki Lew - Moje życie.pdf

158

ROZDZIAŁ XVIII

POCZĄTEK WOJNY

Na parkanach wiedeńskich ukazały się napisy: „Alle Serben müssensterben”. Stało się to hasłem łobuzów ulicznych. Nasz młodszy synek,Sierioża, powodowany, jak zwykle instynktem przekory, zawołał na łączce wSievering „Hoch Serbien!” – Wrócił do domu posiniaczony, doświadczywszyna własnej skórze, czem jest polityka międzynarodowa.

Buchanan, były poseł brytyjski w Petersburgu, z zachwytem mówi w swychpamiętnikach o „cudownych pierwszych dniach sierpnia”, kiedy „Rosjawydawała się całkiem odmieniona”. Podobny zachwyt spotkać można równieżw pamiętnikach innych mężów stanu, nawet gdy nie uosabiają tak dokładnie,jak Buchanan, pełnej zadowolenia ze siebie ciasnoty umysłowej klasrządzących. We wszystkich ośrodkach życia europejskiego dni sierpniowe byłyjednak „cudowne”, wszystkie kraje przystępowały jak „odmienione” do truduniszczenia się i mordowania wzajemnego.

Czemś zupełnie nieoczekiwanem wydawało się zwłaszcza patrjotyczneożywienie mas w Austro-Węgrzech. Cóż pchało wiedeńskiego czeladnikaszewskiego, półniemca, półczecha, Pospisila, lub naszą sprzedawczynią jarzyn,Frau Maresch, lub dorożkarza Frankla na plac przed ministerstwem sprawwojskowych? Poczucie narodowe? Jakie? Austro-Węgry były zaprzeczeniemmyśli narodowej. Nie, działały tu inne siły.

Niemało jest na świecie ludzi, których całe życie, dzień po dniu, upływa wmonotonnej beznadziejności. Na nich opiera się społeczeństwo współczesne.Alarm mobilizacji wdziera się w ich życie, jak zapowiedź. Wszystko, do czegoprzyzwyczaili się i co dokuczyło im do żywego, wywraca się, ustępującmiejsca czemuś nowemu i niezwykłemu. Przyszłość brzemienna jest w jeszczebardziej nieprzewidziane zmiany. Na lepsze, czy na gorsze? Ma się rozumieć,że na lepsze: czyż Pospisilowi może być kiedykolwiek jeszcze gorzej, niż byłow czasach „normalnych”?

Włóczyłem się po głównych ulicach, tak dobrze znanego mi, Wiednia iobserwowałem ten niespotykany zazwyczaj na eleganckich Ringach tłum, wktórym ocknęły się nadzieje. I czyż cząstka tych nadziei nie ziściła się jużdziś? Czyż kiedyindziej tragarze, praczki, czeladnicy, szewcy i wyrostki zprzedmieść mogliby się czuć panami sytuacji na Ringach? Wojna zagarniawszystkich, to też upośledzeni, oszukani przez życie czują się na równymjakgdyby poziomie z bogatymi i silnymi. Nie jest to wcale paradoksem, ale wnastrojach tłumu wiedeńskiego, urządzającego demonstracje ku czci orężaHabsburgów, dostrzegałem cechy, znane mi z październikowych dni 1905 rokuw ówczesnym Petersburgu. Przecież wojna nieraz już w historji była matkąrewolucji.

A jednak jakże odmienny a raczej przeciwny jest stosunek klas panującychdo wojny i rewolucji. Buchananowi owe dni wydawały się cudowne, Rosja zaś– przebudzona. Tymczasem hrabia Witte o najbardziej patetycznych dniach

Page 158: Trocki Lew - Moje życie.pdf

159

rewolucji 1905 roku pisze co następuje: ,,Olbrzymia większość Rosji jakgdybypostradała zmysły”.

Podobnie jak rewolucja, wojna spycha całe życie z udeptanych ścieżek. Alerewolucja kieruje ciosy swe przeciwko istniejącej władzy. Wojna zaś,przeciwnie, umacnia z początku władzę państwa, która w chaosie wywołanymprzez wojnę, stanowi jedyny punkt stałego oparcia... aż do chwili, gdy ta samawojna nie zachwieje i tym punktem. Wszelkie nadzieje na burzliwe rozruchyspołeczne i narodowościowe, czy to w Pradze, lub w Tryjeście, zarówno jak iw Warszawie, lub Tyflisie, są na początku wojny pozbawione wszelkichpodstaw. We wrześniu 1914 roku pisałem do Rosji: „Zdawałoby się, żemobilizacja i wybuch wojny starły z oblicza ziemi wszelkie społeczne inarodowościowe przeciwieństwa w kraju. Ale to tylko odroczenie historyczne,swego rodzaju moratorjum polityczne. Weksle przepisane są coprawda nanowy termin, ale zapłacić je trzeba będzie mimo to”. W tych ocenzurowanychzdaniach miałem na myśli nie tylko Austro-Węgry, ale i Rosję, Rosjęprzedewszystkiem.

Wydarzenia następowały szybko po sobie. Nadszedł telegram o zabójstwieJaurès’a. W gazetach tyle było złośliwych kłamstw, że w przeciągu kilkugodzin przynajmniej można było jeszcze wątpić i łudzić się nadzieją. Alewkrótce nadzieja rozwiała się. Jaurès został zabity przez wrogów i zdradzonyprzez własną partję.

Jaki był stosunek do wojny kierowniczych kół austrjackiej socjal-demokracji? Jedni otwarcie się z niej cieszyli, klęli Serbów i Rosjan, niebardzoodróżniając rządy od ludów: byli to organiczni nacjonaliści, zaledwie pokrycilakierem kultury socjalistycznej, który schodził z nich teraz szybko. Pamiętam,jak Hans Deutsch, w następstwie coś w rodzaju ministra wojny, mówił, żewojna ta jest nieunikniona i zbawcza, gdyż uwolni wreszcie Austrję od„zmory” serbskiej. Inni znów – na ich czele stał Wiktor Adler – traktowaliwojnę, jako katastrofę zewnętrzną, którą trzeba przetrwać. Wyczekującabierność była jednak tylko parawanem dla czynnego nacjonalistycznegoskrzydła. Niektórzy wspominali filozoficznie niemieckie zwycięstwo z 1871roku, które posunęło naprzód przemysł niemiecki, a z nim razem i socjal-demokrację.

Dnia 2 sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji. Ale Jeszcze przedtemrozpoczął się wyjazd Rosjan z Wiednia. 3 sierpnia udałem się zrana naWienzeile, aby naradzić się tam z posłami socjalistycznymi, jak my, emigrancirosyjscy, mamy postępować. Fryderyk Adler, prawem bezwładu, krzątał sięjeszcze w swoim gabinecie nad jakiemiś książkami, papierkami, markamikongresu międzynarodowego, który miał wkrótce odbyć się w Wiedniu. Alekongres w owej chwili pochłonęła już przeszłość. Inne siły wystąpowały naarenę... Stary Adler zaproponował.ani, abym udał się natychmiast wraz z nimdo pierwszego źródła, a mianowicie do szefa policji politycznej Geyera. Wsamochodze w drodze do prefektury, zwróciłem uwagę Adlera na to, że wojnawywołała jakiś świąteczny nastrój.– To cieszą się ci, którzy nie idą na wojnę, –odparł z miejsca. – Oprócz tego, teraz wychodzą na ulicę wszyscy ludzieniezrównowaźeni, wszyscy warjaci: czas ten należy do nich. ZabójstwoJaurès’a – to dopiero początek. Wojna otwiera drogę wszystkim instynktom,wszystkim rodzajom szaleństwa.

Jako psychjatra ze swego dawnego zawodu lekarskiego, Adler ujmowałczęsto wydarzenia polityczne – ,,zwłaszcza austrjackie”, jak mawiał z ironją –

Page 159: Trocki Lew - Moje życie.pdf

160

z punktu widzenia psychopatologji. Jakże daleki był w owej chwili odprzypuszczenia, że własny syn jego dokona zabójstwa politycznego. W piśmie„Der Kampf”, które redagował Adler-syn, zamieściłem akurat w przeddzieńwojny artykuł, rzucający światło na bezcelowość indywidualnego teroru. Cociekawsze, redaktor bardzo chwalił ten artykuł. Wystrzał Fredyryka Adlera byłtylko wybuchem zrozpaczonego oportunizmu i niczem ponadto. Adler dałujście rozpaczy i powrócił na dawne tory.

Geyer wypowiedział ostrożnie przypuszczenie, że nazajutrz zrana możewyjść rozkaz o uwięzieniu Rosjan i Serbów.

– A więc radzi pan wyjechać?– W dodatku im prędzej, tem lepiej.– Dobrze, jutro wyjadę z rodziną do Szwajcarji.– Hm... wolałbym, żeby pan to zrobił dziś. Rozmowa ta miała miejsce o 3

po południu, o 6-ej zaś minut 10 siedzieliśmy już z rodziną w pociągu,udającym się do Zurychu. Za nami pozostały stosunki z okresu siedmiu lat,książki, archiwum i rozpoczęte prace, a między niemi polemika z profesoremMassarykiem o losach kultury rosyjskiej.

Depesza o kapitulacji niemieckiej socjal-demokracji zrobiła na mniewiększe wrażenie, niż wybuch wojny, mimo że daleki byłem od naiwnegoidealizowania socjalizmu niemieckiego. „Europejskie partje socjalistyczne –pisałem jeszcze w 1905 roku, potem zaś nieraz powtarzałem – wytworzyływłaściwy sobie konserwatyzm, który jest tem silniejszy, im większe masyogarnia socjalizm... Wobec tego, socjal-demokracja może stać się w pewnejchwili bezpośrednią przeszkodą na drodze otwartego starcia robotników zreakcją burżuazyjną. Innemi słowy, propagandowo-socjalistycznykonserwatyzm partji proletarjackiej może w pewnej chwili powstrzymaćotwartą walkę proletarjatu o władzę”. Nie spodziewałem się wcale, aby w raziewybuchu wojny oficjalni przywódcy Międzynarodówki mieli zdobyć się napoważną inicjatywę rewolucyjną. Ale zarazem nie śniło mi się nawet, żesocjal-demokracja będzie się wprost płaszczyła przed nacjonalistycznymmilitaryzmem.

Kiedy w Szwajcarji ukazał się numer ,,Vorwärts’u” ze sprawozdaniem zposiedzenia Reichstagu z dnia 4 sierpnia, Lenin zadecydował, że jest tosfałszowany numer, wydany przez niemiecki sztab generalny, aby oszukać inastraszyć wrogów. Tak wielka jeszcze była, mimo całego krytycyzmu Lenina,wiara w niemiecką socjal-demokrację. Zaś w tym samym czasie wiedeńska„Arbeiter-Zeitung” uznała dzień kapitulacji socjalizmu niemieckiego za,,wielki dzień narodu niemieckiego”. Był to szczyt, osiągnięty przezAusterlitza. Jego „Austerlitz”... Nie sądziłem, że „Vorwärts” zostałsfałszowany: pierwsze bezpośrednie wrażenia wiedeńskie przygotowały mniejuż na najgorsze. Jednakowoż głosowanie w dniu 4 sierpnia pozostało w mejpamięci, jako jedno z najbardziej tragicznych wydarzeń w mojem życiu. Cóżpowiedziałby na to Engels? – zadawałem sobie pytanie. Odpowiedź nienastręczała mi wątpliwości. A jak byłby postąpił Bebel? W tym wypadkuodpowiedź nie była dla mnie tak wyraźna. Ale Bebla nie było. Był tylkoHaase, uczciwy, prowincjonalny demokrata, pozbawiony teoretycznegowidnokręgu i temperamentu rewolucyjnego. W każdej krytycznej sytuacjiwolał powstrzymywać się od rozstrzygających decyzyj, uciekając się dopółśrodków i wyczekiwania. Nie dorósł do wydarzeń tej miary. Dalej zaś szlijuż Scheidemannowie, Ebertowie, Wellsowie...

Page 160: Trocki Lew - Moje życie.pdf

161

Szwajcarja była odbiciem Niemiec i Francji, ale w postaci neutralnej t. j.złagodzonej i jednocześnie bardzo zmniejszonej. Oto przykład: w parlamencieszwajcarskim było dwuch posłów socjalistycznych o jednakowych imionach inazwiskach: Johann Sigg z Zurychu i Jean Sigg z Genewy. Johann byłzaciekłym germanofilem, Jean zaś jeszcze bardziej zaciekłym frankofilem.Takie było szwajcarskie zwierciadło Międzynarodówki.

W drugim, zdaje się, miesiącu wojny, spotkałem w Zurychu na ulicy staregoMolkenbuhra, który przybył tu, aby wpływać na opinję publiczną. Na pytaniemoje, jak partja jego wyobraża sobie dalszy przebieg wojny światowej, staryczłonek zarządu partyjnego odpowiedział: – W ciągu najbliższych dwuchmiesięcy załatwimy się z Francją, później zwrócimy się na wschód i załatwimysię z wojskami cara i za trzy, najdalej za cztery miesiące damy Europie trwałypokój. – Odpowiedź tę zapisałein dosłownie w mym dzienniku. Molkenbuhrnie wypowiedział oczywiście swego osobistego zdania. Powtórzył tylkooficjalne zdanie socjal-demokracji. W tym samym czasie poseł francuski wPetersburgu założył się z Buchananem o 5 funtów szterlingów, że wojnazostanie zakończona przed Bożem Narodzeniem. Nie, my, ,,utopiści”,przewidzieliśmy niektóre rzeczy o wiele trafniej od tych realistycznych panów– z socjal-demokracji i z dyplomacji.

Szwajcarja, w której mieliśmy przeczekać wojnę, przypominała mi fińskipensjonat „Rauha”, w którym w 1905 roku otrzymałem wiadomości owzmożeniu się ruchu rewolucyjnego. Oczywiście, w Szwajcarji armja równieżzostała zmobilizowana, w Bazylei zaś słyszało się nawet odgłosy kanonady.Mimo to, przestronny pensjonat helwecki, którego główną troską byłanadmierna ilość sera i brak kartofli, podobny był do cichej oazy, otoczonejpłomiennym kręgiem wojny. Może bliska jest już godzina, zapytywałem się wduchu, kiedy można będzie opuścić szwajcarską oazę Rauha (spokój), abyspotkać się znów z petersburskimi robotnikami w sali InstytutuTechnologicznego? Ale godzina ta nastąpiła dopiero po trzydziestu trzechmiesiącach.

Potrzeba zdania sobie samemu sprawy z tego, co się dzieje, zmusiła mnie doprowadzenia dziennika. Już 9 sierpnia pisałem w nim: ,,Oczywista, nie chodzitu o błędy i poszczególne posunięcia oportunistyczne, ani o niefortunneoświadczenia z trybuny parlamentarnej, ani o głosowanie za budżetembadeńskich wielkoksiążęcych socjal-demokratów, ani o eksperymenty ministeralizmu francuskiego, ani też zaprzaństwo kilku przywódców, – chodzi o krachMiędzynarodówki w epoce najbardziej odpowiedzialnej, wobec której całapoprzednia praca była jedynie przygotowaniem”.

11 sierpnia wpisałem do dziennika: ,,Dopiero przebudzenie rewolucyjnegoruchu socjalistycznego, które będzie musiało odrazu przybrać najbardziejburzliwe formy, położy podwaliny nowej Międzynarodówki. Nadchodzące latabędą epoką rewolucji socjalnej”.

Począłem brać czynny udział w życiu szwajcarskiej partji socjalistycznej. Wjej warstwach robotniczych internacjonalizm cieszył się niepodzielną niemalsympatją. Każde zebranie partyjne przekonywało mnie nanowo o słusznościmego stanowiska. Pierwszy punkt oparcia znalazłem w robotniczym związku oskładzie międzynarodowym „Eintracht”. Na zasadzie porozumienia zzarządem, opracowałem w początkach września projekt manifestu przeciwkowojnie i socjalistycznemu patriotyzmowi. Zarząd zaprosił przywódców partjina zebranie, na którem wygłosiłem po niemiecku referat w obronie manifestu.

Page 161: Trocki Lew - Moje życie.pdf

162

Przywódcy nie stawili się jednak. Uważali, że zajęcie jakiegokolwiekstanowiska w tak zaognionej kwestji jest rzeczą zbyt ryzykowną, woleli przetopoczekać, poprzestając narazie na pokątnej krytyce „krańcowości”niemieckiego i francuskiego szowinizmu. Zebranie „Eintracht’u” jednogłośnieprawie przyjęło manifest, który, mimo wszystkie swe niedomówienia, byłpoważnym bodźcem dla partyjnej opinji publicznej: Był to pierwszy może odpoczątku wojny dokument o charakterze międzynarodowym, wydany wimieniu organizacji robotniczej.

W owym czasie poznałem się bliżej z Radkiem, który na początku wojnyprzybył z Niemiec do Szwajcarji. Znajdował się on w partji niemieckiej naskrajnej lewicy, miałem więc nadzieję, że będzie to człowiek, myślący taksamo, jak i ja. I w istocie, Radek potępiał bardzo surowo warstwę rządzącąsocjal-demokracją niemiecką. W tej sprawie byliśmy z nim zupełnie zgodni.Ale ze zdziwieniem przekonałem się z rozmowy z nim, że nie myśli on naweto możliwości rewolucji proletarjackiej w związku z wojną i wogóle wnajbliższym okresie czasu. Nie, odpowiedział na to, że siły wytwórcze całejludzkości są jeszcze zbyt mało rozwinięte. Przyzwyczaiłem się już do częstegowysłuchiwania powiedzeń, że siły wytwórcze Rosji nie wystarczą dowywalczenia władzy przez klasę robotniczą. Nie wyobrażałem sobie jednak, żeodpowiedź tego rodzaju może dać rewolucyjny polityk przodującego krajukapitalistycznego. Radek wkrótce po moim wyjeździe z Zurychu wygłosił wtym samym związku „Eintracht” obszerny referat, w którym dowodziłszczegółowo, że świat kapitalistyczny nie jest jeszcze przygotowany dorewolucji socjalistycznej.

O referacie Radka, zarówno jak wogóle o zurychskim rozstajusocjalistycznym na początku wojny, opowiada pisarz szwajcarski Brupbacherw swych wcale ciekawych wspomnieniach. Rzecz szczególna – Brupbacherówczesne moje poglądy określa jako... pacyfistyczne. Niepodobna zrozumieć,co ma przez to na myśli. Własną swą ewolucję w owych czasachcharakteryzuje w tytule jednej ze swych książek w sposób następujący: „Odmieszczanina do bolszewika”. Miałem dość wyraźne pojęcie o ówczesnychpoglądach Brupbachera, aby zgodzić się całkowicie z pierwszą połową tegotytułu. Co się zaś tyczy drugiej połowy, to zrzekam się za nią wszelkiejodpowiedzialności.

Gdy z niemieckich i francuskich gazet socjalistycznych wyłonił sięwyraźnie obraz katastrofy politycznej i moralnej socjalizmu oficjalnego,odłożyłem mój dziennik, aby napisać broszurę polityczną na temat wojny iMiędzynarodówki. Pod wrażeniem pierwszej rozmowy z Radkiem napisałemprzedmowę do tej broszury, w której ze zwiększoną jeszcze energjąpodkreślałem, że wojna obecna to nic innego, jak powstanie w skali światowejsił twórczych kapitalizmu przeciwko własności prywatnej z jednej strony iprzeciwko granicom państwowym – z drugiej... Książka „Wojna iMiędzynarodówka” przeszła koleje zmiennego losu najpierw w Szwajcarji,potem w Niemczech i we Francji, następnie w Ameryce i wkońcu w republiceSowieckiej. O tem wszystkiem należy powiedzieć tu kilka słów.

Z rosyjskiego rękopisu pracę moją tłumaczył Rosjanin, daleki oddoskonałego władania językiem niemieckim. Zredagowania przekładu podjąłsię profesor zurychski, Ragatz. Dało mi to okazję do zawarcia znajomości z tąoryginalną osobistością. Wierzący chrześcijanin, co więcej teolog zwykształcenia i z zawodu, Ragatz należał zarazem do skrajnie lewicowego

Page 162: Trocki Lew - Moje życie.pdf

163

skrzydła socjalizmu szwajcarskiego, uznawał najostrzejsze metody walki zwojną i wypowiadał się za rewolucją proletarjacką. Zarówno on, jak i jegożona, pociągali ku sobie głęboką moralną powagą swego stosunku dozagadnień politycznych, czem wyróżniali się korzystnie na tle austrjackich,niemieckich, szwajcarskich i innych, wyzutych z ideowości, urzędnikówsocjal-demokracji. Jeśli się nie mylę, Ragatza zmuszono później, aby w ofierzetwoim poglądom złożył katedrę uniwersytecką. Jak na sferę, do której należał,była to niemała ofiara. Ale podczas owych rozmów, które toczyłem z nim,obok szacunku, jaki żywiłem do tego nie tuzinkowego człowieka, wyczuwałemniemal fizycznie, że dzieli nas jakaś cienka, ale absolutnie nieprzenikliwabłona. Ragatz był mistykiem w każdym celu i choć nie narzucał się wcale zeswoją wiarą, a nawet nigdy o niej nie mówił, to jednak, gdy tylko wspominał opowstaniu zbrojnem, owiewał je natychmiast jakiemiś podmuchami z tamtegobrzegu, które budziły we mnie tylko przykry dreszcz. Od czasu, jak zaczęłemmyśleć, byłem materjalistą, z początku intuicyjnym, później świadomym, iniedość, że nie odczuwałem potrzeby istnienia innych światów, ale nigdy niemogłem znaleźć łączności psychologicznej z ludźmi: którzy potrafią uznawaćjednocześnie teorję Darwina i Trójcę Świętą.

Dzięki Ragatzowi, książka ukazała się w dobrym niemieckim przekładzie.Ze Szwajcarji już w grudniu 1914 roku trafiła do Austrji i Niemiec. Postaralisię o to przedewszystkiem lewicowcy szwajcarscy: F. Platten i inni.Przeznaczona dla krajów niemieckich, broszura była wymierzonaprzedewszystkiem przeciwko socjal-demokracji niemieckiej, przodującej partjidrugiej Międzynarodówki. Pamiętam, że dziennikarz Heibmon, który grałpierwsze skrzypce w orkiestrze szowinizmu, powiedział o mojej książce, żejest szalona, ale konsekwentna w swem szaleństwie. O większej pochwale niemogłem marzyć! Nie brakowało, rozumie się, też aluzji do tego, że broszurajest narzędziem zręcznej propagandy na rzecz Entente’y.

Później, gdy byłem we Francji, przeczytałem nieoczekiwanie w gazetachfrancuskich depeszę ze Szwajcarji, donoszącą o wyroku sądu niemieckiego,skazującym mnie zaocznie za moją broszurę zurychską na karę więzienia.Wywnioskowałem z tego, że broszura trafiła w samo sedno. SędziowieHohenzollerna wyświadczyli mi tym wyrokiem, z którego honorowaniem niespieszyłem się wcale, niemałą przysługę. Dla szlachetnych wysiłkówoszczerców i szpiclów z pod znaku Entente’y, starających się udowodnić, że wgruncie rzeczy jestem agentem niemieckiego sztabu generalnego, wyrok sąduniemieckiego był zawsze kamieniem obrazy.

Nie przeszkodziło to jednak władzom francuskim do zatrzymania nagranicy mojej książki przez wzgląd na jej ,,niemieckie pochodzenie”. Wobronę przed francuską cenzurą wzięła broszurę gazeta Gustawa Hervé, wktórej umieszczono dwuznaczną wzmiankę. Sądzę, że wzmiankę tę napisałniepozbawiony pewnego rozgłosu Ch. Rappaport, będący sam prawiemarksistą, a w każdym razie – autorem największej ilości kalamburów, jakąkiedykolwiek spłodził człowiek, który poświęcił tej twórczości swe długieżycie.

Po rewolucji październikowej, pomysłowy nakładca z Nowego Jorku wydałmoją niemiecką broszurę w postaci solidnej książki amerykańskiej. W myślrelacji nakładcy, Wilson zażądał od niego z Białego Domu przez telefon, abyprzysłał mu odbitki korekty: prezydent fabrykował podówczas swe 14 punktówi, jak utrzymują wtajemniczeni, nie mógł strawić tego w żaden sposób, że

Page 163: Trocki Lew - Moje życie.pdf

164

bolszewicy uprzedzili najlepsze jego tezy. Książka rozeszła się w Ameryce wciągu dwuch miesięcy w ilości 16.000 egzemplarzy. Ale nastały dni pokojubrzeskiego. Prasa amerykańska wszczęła szaloną nagankę na mnie, dziękiktórej książka odrazu zniknęła z rynku.

W tym samym czasie moja broszura zurychską osiągnęła w republiceSowieckiej szereg wydań, służąc za podręcznik do studjowania metodymarksowskiej w zastosowaniu do wojny. Z ,,rynku” Międzynarodówkikomunistycznej wycofano ją dopiero po roku 1924-ym, kiedy dokonanoodkrycia „trockizmu”. W chwili obecnej jest to utwór zakazany, jakim byłprzed rewolucją. Widzimy więc, że i książki mogą naprawdę przechodzićzmienne koleje losu.

Page 164: Trocki Lew - Moje życie.pdf

165

ROZDZIAŁ XIX

PARYŻ I ZIMMERWALD

Dnia 19 listopada przyjechałem do Francji, jako korespondent wojenny„Kijewskoj Myśli”. Zgodziłem się na propozycję tej gazety tem chętniej, żedawała mi możność przyjrzenia się wojnie zbliska. Paryż był smutny, ulicewieczorami tonęły w ciemnościach. Zeppeliny często napadały na miasto. Pozatrzymaniu armjj niemieckich nad Marną, wojna stawała się coraz bardziejwymagająca i bezlitosna. W nieskończonym chaosie, pożerającym Europę, wobliczu milczących mas robotniczych, oszukanych i zdradzonych przez socjal-demokrację, maszyny zniszczenia rozwijały swą automatyczną siłę.Cywilizacja kapitalistyczna doprowadzała siebie ad absurdum, usiłując przebićgrubą czaszkę ludzkości.

W owej chwili, kiedy Niemcy zbliżali się do Paryża, francuscy zaś patrjociburżuazyjni opuszczali go, dwuch emigrantów rosyjskich założyło w Paryżumałą gazetkę codzienną w języku rosyjskim. Zadaniem jej było tłumaczenieznajdującym się w Paryżu Rosjanom wydarzeń bieżących i podtrzymywanieducha solidarności międzynarodowej. Przed ukazaniem się pierwszegonumeru, w ,,kasie” wydawnictwa znajdowało się całego kramu 30 franków.Żaden „rozsądny” człowiek nie uwierzyłby, że z takim kapitałem możnawydawać pismo codzienne. I rzeczywiście, raz w tygodniu przynajmniejgazeta, mimo bezpłatnej pracy redakcji i współpracowników, przechodziła, jakzdawało się, ostateczny kryzys. Wyjście z sytuacji zawsze się jednakznajdowało. Oddani swej gazecie zecerzy przymierali z głodu, redaktorzyuganiali się po mieście w poszukiwaniu kilkudziesięciu franków – i następnynumer ukazywał się. W ten sposób, pod ciosami deficytu i cenzury, znikając inatychmiast ukazując się pod nową nazwą, gazeta istniała przez dwa lata, t. zn.aż do rewolucji lutowej 1917 roku. Po przyjeździe do Paryża zaczęłem pilniepracować w „Naszem Słowie”, które podówczas nosiło jeszcze nazwę,,Głosu”. Gazeta codzienna stała się dla mnie samego ważnem narzędziemorjentacji w wydarzeniach dnia. Doświadczenie „Naszego Słowa” przydało misię później, kiedy musiałem zetknąć się bliżej ze sprawami wojskowemi.

Rodzina moja przyjechała do Francji dopiero w maju 1915 roku.Zamieszkaliśmy w Sèvre, w małym domku, który na kilka miesięcy oddał namdo dyspozycji nasz młody przyjaciel, malarz włoski, René Paresce. Chłopcyzaczęli uczęszczać do miejscowej szkoły. Wiosna była piękna, zieleńwydawała się szczególnie delikatna i miła. Ale liczba czarno ubranych kobietwciąż wzrastała. Uczniowie tracili ojców. Dwie armje zagrzebały się w ziemi.Sytuacja wydawała się beznadziejna. Clemenceau w gazecie swej zacząłatakować Joffre’a. Podziemna reakcja szykowała się do zamachu stanu.Wiadomości o tem podawano sobie z ust do ust. Na łamach „Temps’a” przezjeden czy dwa dni, parlamentu nie nazywano inaczej, jak osłem. Odsocjalistów wszakże „Temps” domagał się surowo przestrzegania jednościnarodowej.

Page 165: Trocki Lew - Moje życie.pdf

166

Brakowało Jaurès’a. Odwiedziłem kawiarnię „Croissant”, w której zostałzabity: opanowała mnie chęć znalezienia jego śladów. Politycznie był miJaurès daleki, nie można jednak było oprzeć się urokowi tej potężnej postaci.Świat wewnętrzny Jaurès’a, na który składały się tradycje narodowe,metafizyka pierwiastków moralnych, ukochanie maluczkich i wyobraźniapoetycka, nacechowany był w takim samym stopniu wyraźnem piętnemarystokratyzmu, w jakim oblicze duchowe Bebla cechowała plebejuszowskaprostota. Obaj jednak o całą głowę przerastali swych następców. Słyszałem JJaurès’a na paryskich zebraniach ludowych, na kongresach międzynarodowychi podczas obrad komisyjnych. Ale za każdym razem słuchałem go tak, jakbymgo słyszał po raz pierwszy: Nie operował rutyną, nie powtarzał się nigdy wgłównym wątku, zawsze odnajdywał siebie samego, zawsze mobilizował nanowo podglebne źródła swego ducha. Obok potężnej siły żywiołowej, jakspadająca wdół kaskada, posiadał wielkie zasoby łagodności, która przebijaław jego twarzy, niby odblask wyższej kultury ducha. Kruszył skały, grzmiał,wstrząsał, nigdy jednak nie ogłuszał siebie samego, zawsze stał na posterunku,bacznie chwytał uchem każdy odgłos, odpierał zarzuty, czasami bezlitośnie,jak huragan, zmiatał wszelkie przeszkody na swej drodze, czasem znowupouczał wyrozumiale i łagodnie, jak nauczyciel, jak starszy brat. Jaurès i Bebelbyli antypodami, a jednocześnie szczytami drugiej Międzynarodówki. Obajposiadali wybitne cechy narodowe: Jaurès ze swem ptomiennem latyńskiemkrasomówstwem i Bebel ze swą protestancką oschłością. Kochałem obu, ale wodmienny sposób. Bebel wyczerpał się fizycznie. Jaures padł w pełni rozkwitu.Obaj jednak umarli we właściwym czasie. Śmerć ich jest znakiem granicznymowego okresu, w którym skończyła się postępowa misja historyczna DrugiejMiędzynarodówki.

Francuska partja socjalistyczna była w stanie zupełnej demoralizacji. Niebyło nikogo, ktoby mógł zająć miejsce Jaurès’a. Vaillant, stary„antymilitarysta”, wypisywał codziennie artykuły o skrajnie szowinistycznymcharakterze. Spotkałem starego przypadkiem w Komitecie Działania,składającym się z delegatów partji i związków zawodowych. Vaillant stał siępodobny do swego własnego cienia, – cienia blankizmu, połączonego ztradycjami wojen sansculotte’ów w epoce Rajmunda Poincaré’go. Francjaprzedwojenna, pozbawiona przyrostu ludności, posiadająca konserwatywneformy życia i myślenia gospodarczego, wydawała się Vaillant’owi jedynymkrajem postępu i ruchu, krajem wybranym, narodem-oswobodzicielem,którego dotknięcie wystarcza, aby pobudzić inne narody do życia duchowego.Socjalizm jego był w równej mierze szowinistyczny, jak jego szowinizm –mesjanistyczny. Jules Guesde, przywódca odłamu marksowskiego,wyczerpany długą męczącą walką z fetyszami demokracji, zdobył się tylko nazłożenie swego nieposzlakowanego autorytetu moralnego na „ołtarzu” obronynarodowej. Wszystko się pomieszało. Marcel Sembat, autor książki ,,Zróbciekróla, albo zróbcie pokój!” sekundował Guesde’owi w rządzie... Briand’a.Pierre Renaudel został tymczasowo ,,kierownikiem” partji. Ostatecznie musiałprzecież ktoś zająć puste miejsce po Jaurès’ie. Nadwyrężając swe siły,Renaudel naśladował zabitego wodza gestami i grzmiącym głosem. Longuetszedł w ślady Renaudel’a, ale zdradzał przy tem pewną nieśmiałość, którąpodawał za lewicowość. Całem swem zachowaniem przypominał o tem, żeMarks nie ponosi odpowiedzialności za swych wnuków. Oficjalnysyndykalizm, reprezentowany przez prezesa Powszechnej Konfederacji

Page 166: Trocki Lew - Moje życie.pdf

167

Jouhaux, zblakł w ciągu dwudziestu czterech godzin. „Nie uznawał” onpaństwa w czasie pokoju, aby paść przed niem na kolana w czasie wojny.Błazen rewolucyjny, Hervé, wczorajszy skrajny antymilitarysta, wywrócił sięna nice i, jako skrajny szowinista, pozostał nadal tym samym zadowolonym zesiebie błaznem. Jakby gwoli jaskrawszemu szyderstwu z idej dniawczorajszego, pismo jego nazywało się w dalszym ciągu „La guerre sociale”.Wszystko razem wzięte przypominało jakąś żałobną maskaradę, jakiś taniecmakabryczny. Trudno było powstrzymać się od uwagi: nie, my zrobienijesteśmy z solidniejszego materjału, – zdarzenia nie zaskoczyły nas znienacka,przewidzieliśmy coś niecoś, przewidujemy wiele i teraz i na niejedną rzeczjesteśmy przygotowani. Ileż to razy zaciskaliśmy pięści, kiedy tacyRenaudelowie, tacy Hervé e tutti quanti usiłowali na odległość bratać się zKarolem Liebknechtem! Poszczególne jednostki opozycyjne rozsiane były tu iowdzie w partji i w związkach zawodowych, ale nie dawały prawie znakówżycia.

Najwybitniejszą postacią wśród emigrantów rosyjskich w Paryżu byłniewątpliwie Martow, przywódca mieńszewików, jeden z najzdolniejszychludzi, jakich wogóle spotkałem w swem życiu. Los, na nieszczęście Martowa,uczynił zeń polityka w dobie rewolucyjnej, nie obdarzywszy go niezbędnymdo tego zapasem woli. W gospodarce duchowej Martowa brak byłorównowagi, co ujawniało się w sposób tragiczny za każdym razem, kiedynastępowały wielkie wydarzenia. Obserwowałem Martowa podczas trzechetapów historycznych: w r. 1905, w r. 1914 i w r. 1917. Pierwsza reakcja nawydarzenia miała u Martowa prawie zawsze charakter rewolucyjny. Ale zanimzdążył utrwalić idee swe na papierze, już ogarniały go wątpliwości.Nieprzeciętnym jego, giętkim i różnorakim myślom brakowało cementu woli.W listach z r. 1905 do Axelroda, w czasie największego napięcia pierwszejrewolucji, Martow utyskuje, że nie potrafi skupić swych myśli. Nie skupił ichw istocie aż do chwili, kiedy nastąpiła reakcja. W początkach wojny skarży sięznów Axelrodowi, że zdarzenia doprowadziły go do granicy szaleństwa. W1917 roku wreszcie robi niezdecydowany ruch w lewo i we frakcji swejustępuje kierownictwo Ceretelemu i Danowi, czyli dwum osobnikom, zktórych pierwszy pod względem umysłowym, drugi zaś pod wszystkiemiwzględami nie sięgali mu nawet do kolan.

14 października 1914 roku Martow pisał do Axelroda: „Prędzej, niż zPlechanowem, moglibyśmy się może dogadać z Leninem, który, zdaje się,szykuje się do walki z oportunizmem w Międzynarodówce”. Nastroje te nietrwały jednak u Martowa długo. W Paryżu zastałem go już w staniestopniowego więdnięcia. Współpraca nasza w „Naszem Słowie” w pierwszychdniach zaraz stała się zaciętą walką, która zakończyła się wystąpieniemMartowa z redakcji, a następnie nawet zaprzestaniem przezeń współpracy wtem piśmie.

Wkrótce po przyjeździe do Paryża odszukałem razem z MartowemMonatte’a, jednego z redaktorów pisma syndykalistycznego „La vie ouvrierè”.Były nauczyciel, później korektor, z wyglądu typowy robotnik paryski,człowiek bardzo mądry i obdarzony silnym charakterem, Monatte ani nachwilę nie skłaniał się na stronę przymierza z militaryzmem i państwemburżuazyjnem. Ale gdzie należało szukać wyjścia z sytuacji? Nie zgadzaliśmysię na tym punkcie. Monatte „nie uznawał” państwa i walki politycznej.Państwo zlekceważyło jego poglądy i zmusiło go do włożenia czerwonych

Page 167: Trocki Lew - Moje życie.pdf

168

spodni po jego wystąpieniu z jawnym protestem przeciwko szowinizmowisyndykalistycznemu. Dzięki Monatte’owi, poznałem się bliżej z dziennikarzemRosmerem, który również należał do szkoły anarchistyczno-syndykalistycznej,ale, jak dowiodły dalsze wypadki, wtedy już w zasadzie znacznie bliższy byłmarksizmu, niż stronnicy Guesde’a. Z Rosmerem od tego czasu łączyła nasserdeczna przyjaźń, która wytrzymała próbę wojny, rewolucji, rządusowieckiego i pogromu opozycji... W ten sam sposób zawarłem znajomość zszeregiem nieznanych mi przedtem działaczy francuskiego ruchu robotniczego:z sekretarzem związku metalowców, ostrożnym, wyrachowanym, przymilnymMerrheimem, którego okres był pod wszelkiemi względami tak smutny, zdziennikarzem Guilbeaux, skazanym później zaocznie na śmierć zadomniemaną „zdradę”, z sekretarzem syndykatu bednarzy „tatuńciem”Bourderon, z nauczycielem Loriot, który szukał drogi wyjścia kurewolucyjnemu socjalizmowi, i z wieloma innymi. Spotykaliśmy się co tydzieńna Quai Jemappe, czasami zbieraliśmy się w większej liczbie na Gronge-aux-Belles, dzieliliśmy się zakulisowemi wiadomościami o wojnie i robociedyplomatów, krytykowaliśmy oficjalny socjalizm, doszukiwaliśmy się oznakocknienia socjalistycznego, przekonywaliśmy wahających się,przygotowywaliśmy przyszłość.

4 sierpnia 1915 roku pisałem w „Naszem Słowie”: „Mimo wszystko,obchodzimy krwawą rocznicę, nie tracąc animuszu i nie oddając sięsceptycyzmowi politycznemu. My, międzynarodowcy rewolucyjni,wytrwaliśmy podczas olbrzymiej katastrofy światowej na stanowiskachanalizy, krytyki i przewidywania. Wyrzekliśmy się wszystkich „narodowych”okularów, które wydawano ze sztabów generalnych nie tylko tanio, ale nawet zdopłatą. Widzieliśmy nadal rzeczy takiemi, jakiemi są w rzeczywistości,nazywaliśmy je po imieniu i przewidywaliśmy logiczną linję ich dalszegoruchu”.

I teraz, po upływie lat trzynastu, śmiało mogę powtórzyć te słowa. Poczucieprzewagi nad oficjalną myślą polityczną, wliczając również i patriotycznysocjalizm, które nie opuszczało nas ani na chwilę, nie było owocembezpodstawnej zarozumiałości. Uczucie to nie miało w sobie nic osobistego,wynikało ono z naszego zasadniczego stanowiska: staliśmy na Wysokiemwzniesieniu. Krytyczny punkt widzenia dawał nam przedewszystkiemmożność łatwiejszego dostrzegania perspektywy samej wojny. Jak wiadomo,obie strony liczyły na szybkie zwycięstwo. Świadectw lekkomyślnegooptymizmu możnaby zebrać bez liku. „Mój francuski kolega – opowiada wswych pamiętnikach Buchanan – był przez pewien czas tak optymistycznieusposobiony, że założył się ze mną o 5 funtów szterlingów, że wojna skończysię przed Bożem Narodzeniem”. Sam Buchanan odkładał w głębi duszy koniecwojny najdalej do Wielkiejnocy. Poczynając od jesieni 1914 roku,powtarzaliśmy codziennie w naszej gazecie, naprzekór wszystkim oficjalnymproroctwom, że wojna przeciągnie się do nieskończoności i że cala Europawyjdzie z niej zrujnowana. Dziesiątki razy pisaliśmy w ,,Naszem Słowie”, żenawet na wypadek zwycięstwa sprzymierzonych, Francja po wojnie, kiedyrozwieje się dym i swąd, będzie w najlepszym wypadku odgrywać na areniemiędzynarodowej rolę dużej Belgji. Przewidywaliśmy z całą pewnościąprzyszłą dyktaturę światową Stanów Zjednoczonych. ,,Imperializm – pisaliśmypo raz setny w dniu 5 września 1916 roku – stawia w tej wojnie na silnych: donich będzie należał świat”.

Page 168: Trocki Lew - Moje życie.pdf

169

Z Sèvre rodzina moja dawno już przeniosła się do Paryża na małą uliczkęOudry. Paryż wyludniał się coraz bardziej. Zegary uliczne stawały jeden podrugim. Z paszczy lwa z Belfort, niewiadomo dlaczego, sterczała brudnasłoma. Wojna dalej zakopywała się w ziemię. Wydostać się z okopów, zbezwładu, z jamy, z nieruchomości – oto był jęk patriotyczny. Ruchu! Ruchu!W ten to sposób wyhodowano straszliwe szaleństwo walk pod Verdun. W owedni, wijąc się pod ciosami cenzury wojennej, pisałem w „Naszem Słowie”:,,Aczkolwiek walki pod Verdun są z wojskowego punktu widzeniazmaganiami wielkiej wagi, to jednak polityczne ich znaczenie jest jeszcze owiele większe. W Berlinie i w innych miejscowościach (sic) ci, co domagalisię „ruchu” – będą go mieli. Uwaga! Pod Verdun kują nasz „dzieńjutrzejszy”.W lecie 1915 roku przyjechał do Paryża włoski deputowanyMorgnari, sekretarz frakcji socjalistycznej parlamentu rzymskiego, naiwnyeklektyk. Miał on zamiar wpłynąć na francuskich i angielskich socjalistów, abywzięli udział w konferencji międzynarodowej. Na tarasie kawiarni na jednym zwielkich bulwarów urządziliśmy, przy udziale Morgnari’ego, naradę z kilkomadeputowanymi socjalistycznymi, którzy z niewiadomych powodów uważalisiebie za „lewicowców”. Wszystko szło dość składnie, dopóki rozmowapolegała na deklamacjach pacyfistycznych i powtarzaniu komunałów okonieczności przywrócenia stosunków międzynarodowych. Ale kiedyMorgnari zagadał tragicznym szeptem o fałszywych paszportach, które należywydostać, aby móc wyjechać do Szwajcarji – pociągała go, najwidoczniej,„carbonarska” strona sprawy, – miny panów deputowanych bardzo zrzedły,jeden z nich zaś, nie pamiętam już który, skinął na kelnera i zapłacił spiesznieza kawę, skonsumowaną przez uczestników narady. Duch Molière’a unosił sięnad tarasem i bodaj że również i duch Rabelais. Na tem skończyła się całasprawa. Śmieliśmy się bardzo, śmiechem wesołym i gniewnym zarazem,gdyśmy wraz z Martowem wracali z tej narady. Monatte i Rosmer zostali jużzmobilizowani, nie mogli więc pojechać. Wybrałem się na konferencję wraz zBourderon’em i Merrheim’em, bardzo umiarkowanymi pacyfistami. Fałszywepaszporty okazały się zupełnie zbędne, gdyż władze, nie wyzbywszy sięjeszcze całkowicie zwyczajów przedwojennych, wydały nam legalnedokumenty.

Organizacją konferencji zajmował się berneński przywódca socjalistów,Grimm, który za wszelką cenę usiłował podówczas wznieść się ponadfilisterski poziom swej partji i swój własny. Przygotował lokal konferencyjnyw odległości dziesięciu kilometrów od Berna, w położonej wysoko w górachmałej wiosce Zimmerwald. Delegaci wcisnęli się do czterech breków iwyruszyli w góry. Przechodnie przyglądali się z zaciekawieniem tejniepowszedniej karawanie. Delegaci żartowali sobie z tego, że po upływiepięćdziesięciu lat od chwili założenia Międzynarodówki można byłowszystkich intemacjonalistów wpakować do czterech pojazdów. Żarty te nietchnęły jednak sceptycyzmem. Nić historji przerywa się niejednokrotnie.Trzeba wtedy zadzierzgnąć nowy węzeł. Nad tem trudziliśmy się właśnie wZimmerwaldzie.

Konferencja, która trwała od 5 do 8 września, miała przebieg burzliwy.Rewolucyjne skrzydło z Leninem na czele nie tak łatwo mogło dojść doporozumienia, w sprawie wydania zaprojektowanego przeze mnie manifestu,ze skrzydłem pacyfistycznem, które zgrupowało większą część delegatów.Manifest nie mówił bynajmniej o wszystkiem, o czem mówić należało.

Page 169: Trocki Lew - Moje życie.pdf

170

Stanowił jednak znaczny krok naprzód, Lenin reprezentował na konferencjikierunek najskrajniej lewicowy. W szeregu spraw nie uzyskał poparcia lewicyzimmerwaldzkiej, do której nie należałem formalnie, aczkolwiek byłem jejbardzo bliski we wszystkich kardynalnych zagadnieniach. W ZimmerwaldzieLenin mocno przykręcił śrubę, gotując się do przyszłej działalnościmiędzynarodowej. W górskiej wiosce szwajcarskiej kładł podwalinyrewolucyjnej Międzynarodówki.

Delegaci francuscy wskazali w swym referacie na rolę, jaką odegrało u nich„Nasze Słowo” przez nawiązanie łączności ideowej z rucheminternacjonalistycznym w innych krajach. Rakowskij nadmienił, że „NaszeSłowo” w znacznym stopniu przyczyniło się do skrystalizowania stanowiskamiędzynarodowego wśród bałkańskich partyj socjal-demokratycznych. Włoskapartja znała „Nasze Słowo” dzięki licznym przekładom Bałabanowej.Najczęściej jednak, cytowano ,,Nasze Słowo” w prasie niemieckiej niewyłączając też prasy pół-oficjalnej: podczas gdy Renaudel chciał oprzeć się naLiebknechcie, Scheidemann gotów był zaliczyć nas do grona swychsprzymierzeńców.

Liebknecht nie przyjechał do Zimmerwaldu. Zanim został jeńcem,zamkniętym w murach więziennych, był już. zawczasu jeńcem armjiHohenzollernów. Przysłał na konferencję list, który był świadectwem ostregozwrotu od pacyfistycznej ku rewolucyjnej linji postępowania. ImięLiebknechta wymawiano często na konferencji. Stało się już ono zawołaniemw walce, która rozdzierała socjalizm całego świata.

Surowo zabroniono nam pisać z Zimmerwaldu o konferencji, abywiadomości o niej nie ukazały się przedwcześnie w prasie, co mogłoby naraziedelegatów na trudności podczas przejazdu przez granicę na powrotnej drodze.Nieznana przedtem nikomu nazwa Zimmerwaldu rozbrzmiewała po upływiekilku dni we wszystkich zakątkach świata. Wywarło to wstrząsające wrażeniena właścicielu hotelu. Rycerski Szwajcar oświadczył Grimmowi, że gotów jestwpłacić pewną kwotę na fundusz Trzeciej Międzynarodówki, gdyż spodziewasię, że posiadłość jego zyska poważnie na wartości. Przypuszczam jednak, żeszybko to sobie wyperswadował.

Konferencja w Zimmerwaldzie przyczyniła się bardzo do rozwojuantywojenego ruchu w wielu krajach. Spartakusowcy w Niemczech rozszerzylizakres swej roboty. We Francji powstał „Komitet do nawiązywania stosunkówmiędzynarodowych”. Robotnicze żywioły rosyjskiej kolonji w Paryżuzespoliły się przy „Naszem Słowie”, aby ratować je z pieniężnych i wszelkichinnych kłopotów. Martow, który początkowo były gorliwymwspółpracownikiem „Naszego Słowa”, odsunął się teraz od pisma. Drobne wistocie swej różnice, które dzieliły mnie od Lenina w Zimmerwaldzie,wyrównały się zupełnie w ciągu kilku miesięcy.

A tymczasem nad naszemi głowami zbierały się chmury, które w ciągu1916 roku stawały się coraz groźniejsze. Reakcyjna gazeta „Liberté”drukowała jako płatne ogłoszenia czyjeś wzmianki, w których pomawiano naso germanofilstwo. Coraz częściej otrzymywaliśmy listy anonimowe zpogróżkami. Zarówno zarzuty, jak i pogróżki pochodziły niewątpliwie zposelstwa rosyjskiego. Koło naszej drukarni kręciły się stale jakieś podejrzaneindywidua. Hevré groził nam palcem policjanta. Profesor Durckheim,przewodniczący rządowej komisji do spraw wychodźców rosyjskich,poinformował nas, że w kołach rządowych mówią o zamknięciu „Naszego

Page 170: Trocki Lew - Moje życie.pdf

171

Słowa” i wydaleniu redaktora. Sprawa odwlekała się jednak. Nie było do czegosię przyczepić, gdyż nie uchybiałem żadnym przepisom prawa, a szanowałemnawet bezprawia cenzury. Bez jakiegoś przyzwoitego pretekstu nic nie możnabyło przesięwziąć. To też pretekst taki znalazł się wreszcie, a właściwie zostałsztucznie stworzony.

Page 171: Trocki Lew - Moje życie.pdf

172

ROZDZIAŁ XX

WYDALENIE Z FRANCJI

Po moim przyjeździe do Konstantynopola, niektóre pisma francuskiezamieściły wiadomość, że rozkaz, wydadalający mnie z granic Francji, nieutracił jeszcze dzisiaj, po 13 latach, mocy obowiązującej. Gdyby wiadomość tamiała być prawdziwa, to możnaby jeszcze raz się przekonać, że nie wszystkiewartości uległy zniszczeniu podczas najokropniejszej ze wszystkich katastrof,jakie dotknęły świat. Coprawda w owych latach całe generacje legły, skoszonekartaczami, w gruzy rozpadły się liczne miasta, cesarskie i królewskie koronyponiewierały się na ugorach Europy, państwa zmieniły granice, przesunęły sięzakazane dla mnie granice Francji. Ale zato rozkaz, podpisany przez p. Malvywczesną jesienią roku 1916-go, zdołał przetrwać szczęśliwie ten straszliwykataklizm. I cóż z tego, że sam p. Malvy zdążył przez ten czas być nawygnaniu i wrócić zpowrotem do kraju? Nieraz to już w historji się zdarzało,że dzieło rąk ludzkich okazywało się silniejsze od samego twórcy.

Jakiś surowy prawnik może coprawda zaoponować, że nie widzi niezbędnejciągłości w istnieniu rozkazu. Wszak w roku 1918 francuska misja wojskowaw Moskwie oddała swych aktywnych oficerów do mojej dyspozycji. Wątpię,czy byłoby to możliwe w stosunku do „niepożądanego” cudzoziemca, któremuzabroniono wjazdu do Francji. Wszak dnia 10-go października 1922 rokuHerriot złożył mi w Moskwie wizytę, nie po to chyba, żeby przypomnieć „mi orozkazie, wydalającym mnie z Francji. Przeciwnie, to ja wspomniałem o tymrozkazie, gdy p. Herriot zapytał mnie uprzejmie, kiedy mam zamiar zawitać doParyża. Ale i uczyniona przeze mnie aluzja miała żartobliwy charakter.Śmieliśmy się obydwaj, każdy z nas coprawda z czego innego, ale bądź cobądź obydwaj jednocześnie. Wszak w roku 1925, podczas otwarcia szaturskiejelektrowni, poseł francuski, p. Herbette, odpowiedział w imieniu obecnychdyplomatów na moją mowę bardzo uprzejmemi życzeniami, w których nawetnajrygorystyczniejsze ucho nie mogłoby doszukać się jakichkolwiek odgłosówrozkazu p. Malvy. I cóż z tego wszystkiego wynika? Słuszną rację miał jeden zdwuch inspektorów policyjnych, którzy na jesieni roku 1916-go odwozili mniez Paryża aż do Irunu, gdy tłumaczył mi: – Rządy zmieniają się, przychodzą iodchodzą, – policja pozostaje.

Aby okoliczności, towarzyszące mojemu wydaleniu z Francji, były bardziejzrozumiałe, należy poświęcić kilka słów warunkom, w których egzystowałaredagowana przeze mnie mała gazeta rosyjska. Największym jej wrogiem było,ma się rozumieć, poselstwo carskie. Tłumaczono tam pilnie artykuły z„Naszego Słowa” na język francuski i, zaopatrzywszy je w odpowiedniekomentarze, posyłano na Quai d’Orsay i do ministerstwa wojny. Zministerstwa zaczynały się pełne niepokojów telefony do naszego cenzorawojskowego, monsieur Chasles’a, który, jako nauczyciel języka francuskiego,spędził przed wojną w Rosji wiele lat. Chasles nie odznaczał się zbytniąstanowczością. Wahał się zazwyczaj i wątpliwości swe rozstrzygał w myśl

Page 172: Trocki Lew - Moje życie.pdf

173

zasady, że lepiej skreślić, niż zostawić. Szkoda wielka, że nie zastosował tejzasady również do napisanego przez siebie po kilku latach niesłychaniemarnego życiorysu Lenina... Jako nastraszony cenzor, Chasles niedość, że brałw obronę cara, carową, Sazonowa, marzenia dardanelskie Milukowa, aleopiekował się też i Rasputinem. Bez wielkich wysiłków możnaby udowodnić,że walka, prowadzona z ,,Naszem Słowem” – prawdziwa wojna aż dowyczerpania – nie była skutkiem kierunku międzynarodowego, któremuhołdowała gazeta, lecz że walkę tę spowodowała rewolucyjna pozycja, zajętawobec carskiego absolutyzmu. Pierwszego ostrego paroksyzmu cenzurydoświadczyliśmy na sobie podczas rosyjskich zwycięstw w Galicji: poselstwocarskie zyskiwało niepomiernie na zuchwalstwie z każdym najdrobniejszymtriumfem oręża rosyjskiego. Doszło tym razem do całkowitego skreślenianekrologu hrabiego Witte, włącznie z nazwą artykułu, która składała się zpięciu liter zaledwie: Witte. Należy nadmienić, że w tym samym czasie woficjalnym organie petersburskiego urzędu morskiego ukazywały się artykuły,zawierające niesłychanie zuchwałe napaści na republikę francuską, orazdrwiny z parlamentu wraz z jego „marnemi królikami”-deputowanymi. Zzeszytem pisma petersburskiego w ręku, udałem się do cenzora, aby uzyskaćwyjaśnienia.

– Ja tu, właściwie, nic nie mam do powiedzenia, – oświadczył mi p. Chasles– gdyż wszelkie instrukcje w sprawach wydawnictwa panów pochodzą zministerstwa spraw zagranicznych. Może życzy pan sobie pomówić z jednym znaszych dyplomatów?

Po upływie pół godziny zgłosił się do ministerstwa wojny siwowłosydyplomatyczny gentelman. Pomiędzy nami wywiązał się taki, mniej-więcej,dialog, zanotowany przeze mnie niebawem po jego ukończeniu.

– Czy pan nie może mi wytłumaczyć, dlaczego skreślono mi artykuł obiurokracie rosyjskim, dymisjonowanym, ponadto – znajdującym się wniełasce, a co więcej – zmarłym i co ma właściwie wspólnego zastosowany tośrodek z operacjami wojennemi?

– Otóż, widzi pan, artykuły tego rodzaju sprawiają im przykrość – odparłdyplomata, kiwając głową w sposób nieokreślony, przypuszczalnie wkierunku, w którym znajdowało się poselstwo rosyjskie.

– Ale my właśnie poto piszemy, żeby im było przykro...Dyplomata uśmiechnął się pobłażliwie na tę odpowiedź, jakgdyby usłyszałniewinny żart.– Jesteśmy w stanie wojny. Zależymy od naszych sprzymierzeńców.– Pan chce powiedzieć, że ustrój wewnętrzny Francji znajduje się pod

kontrolą dyplomacji carskiej ? Czyż wobec tego przodkowie wasi nie popełniliaby błędu, ścinając głowę Ludwikowi Capet’owi?

– O, pan przesadza. Proszę przytem nie zapominać, że my prowadzimywojnę...

Rozmowa stawała się zupełnie bezprzedmiotowa. Dyplomata tłumaczył miz wyszukanie uprzejmym uśmiechem, że żywi dygnitarze, jako że sąśmiertelni, nie lubią, kiedy mówi się źle o umarłych. Po tem spotkaniuwszystko szło dawnym trybem. Cenzor kreślił. Częstokroć zamiast gazetyukazywał się arkusz białego papieru.

Nigdy nie zawiniliśmy uchybieniem w czemkolwiek woli pana Chasles’a.Pan Chasles jeszcze mniej skłonny był do sprzeciwiania się woli tych, którzygo wysłali.

Page 173: Trocki Lew - Moje życie.pdf

174

Mimo wszystko, we wrześniu 1916 roku zaprezentowano mi w prefekturzerozkaz wydalenia mojej osoby z granic Francji. Co wywołało ten rozkaz? Niepowiedziano mi o tem ani słowa. Zczasem tylko wykryło się, że za pretekstposłużyła złośliwa prowokacja, zorganizowana we Francji przez rosyjskąochranę.

Kiedy deputowany Jean Longuet zjawił się u Brianda, aby zgłosić protest, awłaściwie dać wyraz żalowi – protesty Longuet’a brzmią zawsze, jaknajdelikatniejsza melodja – z powodu wydalenia mnie, francuski prezesministrów odparł mu: – A czy panu wiadome, że ,,Nasze Słowo” znaleziono wMarsylji u żołnierzy rosyjskich, którzy zabili swego pułkownika? – Longuetnie spodziewał się tego. Wiedział o „zimmerwaldzkim” kierunku gazety – ztem mógł się jeszcze jako tako pogodzić, – ale zabójstwo pułkownika musiałogo zaskoczyć. Longuet zwrócił się po informacje do moich francuskichprzyjaciół, ci zkolei do mnie, ale wiedziałem o zabójstwie w Marsylji niewięcej od nich. Do sprawy tej wtrącili się przypadkowo korespondencirosyjskiej prasy liberalnej, patriotyczni przeciwnicy „Naszego Słowa”, iwyjaśnili szczegóły historji marsylskiej. Chodziło o to, że jednocześnie zdostarczeniem na ziemię republikańską żołnierzy rosyjskich – ze względu naniewielką ich liczbę, oddziały te nazywano „symbolicznemi”, rząd carskimobilizował spiesznie odpowiednią ilość szpiegów i agentów-prowokatorów.W ich liczbie znajdował się niejaki Winning (o ile się nie mylę), któryprzyjechał z Londynu z poleceniem od konsula rosyjskiego. Winningrozpoczął od tego, że usiłował namówić najbardziej umiarkowanychkorespondentów rosyjskich, by uczestniczyli w propagandzie ,,rewolucyjnej”wśród żołnierzy. Natrafił tu jednak na opór. Do redakcji ,,Naszego Słowa” nieśmiał się zwrócić, nie wiedzieliśmy więc wcale o jego istnieniu. Poniósłszyporażkę w Paryżu, Winning udał się do Tulonu, gdzie uzyskał widoczniepewien posłuch wśród marynarzy rosyjskich, którym trudniej było przejrzeć zkim mają do czynienia. ,,Grunt dla naszej pracy jest tu bardzo podatny,przyślijcie rewolucyjne książki i gazety” – pisał na chybił-trafił Winning zTulonu do poszczególnych dziennikarzy rosyjskich, ale nie otrzymał od nichodpowiedzi. Na rosyjskim krążowniku „Askold” rozpoczęła się w Tulonieruchawka, którą stłumiono w okrutny sposób. Rola, jaką w tej sprawie odegrałWinning, była tak wyraźna, że uznał on za wskazane przenieść swą działalnośćdo Marsylji. I tam również grunt okazał się „podatny”. Przy niewątpliwymwspółudziale Winninga, wybuchł bunt wśród rosyjskich żołnierzy, któryzakończył się zabójstwem pułkownika Krausego: zabito go kamieniami napodwórzu koszarowem. Przy aresztowanych żołnierzach, zamieszanych w tęsprawę, znaleziono egzemplarze tego samego numeru „Naszego Słowa”. Gdydziennikarze rosyjscy przyjechali do Marsylji, aby dowiedzieć się, co się tamwydarzyło, oficerowie zakomunikowali im, że podczas buntu niejaki Winningwtykał wszystkim „Nasze Słowo”, czy ktoś tego chciał, czy nie chciał. Dlategojedynie znaleziono gazetę u aresztowanych, którzy nie mieli nawet czasu, abyją przeczytać.

Zaznaczyć należy, że natychmiast po rozmowie Longuet’a z Briandem omojem wydaleniu, t, zn. zanim wyjaśniła się rola Winninga w tej sprawie, wliście otwartym do Jules’a Guesde’a dałem wyraz przypuszczeniu, że „NaszeSłowo” mogło być w stosownej chwili umyślnie rozdane żołnierzom przezjakiegoś prowokatora. Przypuszczenie to, prędzej, aniżeli się tego mogłemspodziewać, uzyskało niezaprzeczalne potwierdzenie ze strony zaciętych

Page 174: Trocki Lew - Moje życie.pdf

175

wrogów pisma. Nic to jednak nie pomogło. Dyplomacja carska zbyt wyraźniedała do zrozumienia rządowi republikańskiemu, że jeżeli pragnie, aby muprzysyłano żołnierzy rosyjskich, powinien, nie zwlekając, zburzyć gniazdorewolucjonistów rosyjskich. Cel został osiągnięty: wahający się do owej chwilirząd francuski zabronił wydawania „Naszego Słowa”, minister zaś sprawwewnętrznych, Malvy, podpisał przygotowany zawczasu przez prefekta policjirozkaz wydalenia mnie z Francji.

Ministerstwo uważało teraz, że jest całkowicie i dobrze kryte. Nie tylkoJean’owi Longuet, ale i kilku innym deputowanym, między innymi prezesowikomisji parlamentarnej, Leygnes’owi, Briand podawał historję marsylską, jakoprzyczynę mego wydalenia. Wywierało to zamierzony skutek. Ponieważjednak „Nasze Słowo” nie mogło nawoływać do zabójstwa pułkownika,znajdowało się bowiem pod ścisłą cenzurą i było w wolnej sprzedaży wkioskach paryskich, cała sprawa pozostawała nadal zagadką – aż dopóki nieujawniono jej prowokacyjnego podłoża. Wiadomości o tej historji dotarłyrównież do izby deputowanych. Opowiadano mi, że ówczesny ministeroświaty, Painleve, gdy przedstawiono mu zakulisową stronę sprawy, zawołał:– To hańba... tego nie można tak zostawić! – Było to jednak w czasie wojny.Car był sprzymierzeńcem. Nie można było zdezawuować Winninga. Niepozostawało nic innego, jak wykonać rozkaz Malvy’ego.

Paryska prefektura powiadomiła mnie, że zostanę wydalony z Francji dojednego z krajów, który sam sobie wybiorę. Zresztą uprzedzono mnienatychmiast, że Anglja i Włochy zrzekają się zaszczytu goszczenia mnie wswoich granicach. Pozostawał powrót do Szwajcarji. Ale – niestety –poselstwo szwajcarskie kategorycznie odmówiło mi wizy. Telegrafowałem doszwajcarskich przyjaciół i otrzymałem uspokajającą odpowiedź: sprawazostanie rozstrzygnięta w sensie dodatnim. Poselstwo szwajcarskie odmawiałomi jednak nadal wizy. Jak się później okazało, poselstwo rosyjskie, przypomocy sprzymierzeńców, wywarło odpowiednią presję na Bern i władzeszwajcarskie umyślnie zwlekały z załatwieniem sprawy, żeby dać czas nawydalenie mnie z Francji. Do Holandji i krajów skandynawskich można byłodostać się tylko przez Anglję. Ale rząd angielski odmówił mi kategorycznieprawa przejazdu. Pozostawała tylko Hiszpanja. Ale ja sam nie zgodziłem się nadobrowolny wyjazd na półwysep Pirenejski. Blisko sześć tygodni trwałytarapaty z policją paryską. Szpicle deptali mi po piętach, dyżurowali przedmojem mieszkaniem i przed redakcją naszej gazety, nie spuszczając mnie zoka. Władze paryskie postanowiły wreszcie uciec się do ostrych środków.Prefekt policji Laurent zaprosił mnie do siebie i uprzedził, że ponieważ niezgadzam się na dobrowolny wyjazd, zgłosi się do mnie dwuch inspektorówpolicji – w ,,cywilnem ubraniu, zresztą” – dodał uprzedzając grzecznie.Poselstwo carskie dopięło swego: zostałem z Francji wydalony.

W szczegółach opowiadania mego, opartego na notatkach z owych czasów,mogą być drobne niedokładności. Ale wszystkie fakty zasadnicze sąbezsporne. Ponadto większość osób, zamieszanych w tę historję, żyje po dziśdzień. Wiele z nich mieszka we Francji. Istnieją dokumenty. Ustalenie faktównie byłoby rzeczą trudną. Osobiście nie wątpię, że gdyby wydobyto zarchiwum policyjnego rozkaz Malvy’ego o mojem wydaleniu i poddano tendokument daktyloskopijnemu badaniu, to gdzieś w rogu wykryłoby zpewnością odcisk wskazującego palca pana Winninga.

Page 175: Trocki Lew - Moje życie.pdf

176

ROZDZIAŁ XXI

PRZEZ HISZPANJĘ

Dwaj inspektorzy policji czekali w mojem mieszkaniu na malutkiej rueOudry. Jeden z nich był niewielkiego wzrostu, w podeszłym już wieku, drugibył wielki, łysy, czarny, jak smoła, miał ze 45 lat. Ubranie cywilne leżało naobydwuch niezgrabnie, – gdy odpowiadali, przykładali rękę do niewidocznegodaszka. Kiedy żegnałem się z przyjaciółmi i rodziną, policjanci w sposóbbardzo dyskretny wysunęli się za drzwi. Starszy z nich, wychodząc, zdjął kilkarazy kapelusz: – Excuser, madame.

Jeden z pary szpiclów, która w sposób niezmordowany i złośliwy tropiłamnie przez ostatnie dwa miesiące, stał przed bramą domu. Przyjaźnie,jakgdyby nigdy nic, poprawił mój pled i zamknął drzwiczki samochoduPrzypominał myśliwego, wydającego zwierzynę kupującemu. Ruszyliśmy zmiejsca.

Pociąg pospieszny. Przedział trzeciej klasy. Okazuje się, że starszyinspektor jest tęgim geografem. Tomsk, Kazań, jarmark w NiżnimNowogrodzie – wie wszystko. Włada językiem hiszpańskim, zna kraj. Drugi –ten wysoki i czarny, – zachowywał przez dłuższy czas milczenie i siedziałzasępiony nauboczu. Wreszcie rozkrochmalit się. – Rasa łacińska drepczewciąż na jednem miejscu, inne ludy wyprzedzają ją ciągle, – zabrałniespodziewanie głos, krając jednocześnie scyzorykiem kawałek wieprzowiny,rozłożony na włochatej ręce, ozdobionej ciężkiemi pierścieniami. – Cóż namdaje literatura? Wszędzie upadek. W dziedzinie filozofji – również. Zupełnyzastój od czasu

Descarte’a i Pascala... Łacińska rasa drepcze wciąż na miejscu. – Czekałemzdumiony na dalszy ciąg. Zamilkł jednak, zajęty przeżuwaniem słoniny zbułką. – Mieliście doniedawna Tołstoja. ale Ibsen jest dla nas bardziejzrozumiały od Tołstoja. – I znów zamilkł.

Stary, zadraśnięty w swej ambicji tym wybuchem erudycji, począłwyjaśniać, jakie znaczenie ma syberyjska droga żelazna. Uzupełniając ijednocześnie łagodząc pesymistyczną konkluzję swego kolegi, dodał wkońcu:– Tak, cierpimy na brak inicjatywy. Wszyscy chcą zostać urzędnikami. Smutneto, ale prawdziwe. – Słuchałem obydwuch z pokorą i pewnem zaciekawieniem.

– Śledzenie? Och, to teraz rzecz zupełnie niewykonalna. Śledzenie wtedytylko jest skuteczne, gdy się go nie dostrzega, czyż nie tak? Trzeba otwarciepowiedzieć: metro zadało śmiertelny cios śledzeniu. Należałoby zalecićosobom, które się śledzi, aby nie wsiadały do metro, – dopiero wtedy śledzeniebędzie możliwe. – Czarny roześmiał się ponuro. Stary rzekł, łagodząc: –Zdarza się często, że śledzimy kogoś i sami nie wiemy, niestety, dlaczego.

– My, policjanci jesteśmy sceptykami, – oświadczył znów czarny bezżadnych przejść. – Wy macie swoje idee, my zaś strzeżemy tego, co istnieje.Weźmy chociażby Wielką Rewolucję. Co za ruch ideji. Po upływie czternastu

Page 176: Trocki Lew - Moje życie.pdf

177

lat od rewolucji, lud był bardziej nieszczęśliwy, niż kiedykolwiek przedtem.Proszę przeczytać Taine’a... My, policjanci, jesteśmy konserwatystami zurzędu. Sceptycyzm jest jedyną filozofją, odpowiadającą naszemu zawodowi.Nikt, właściwie, nie wybiera sobie sam swej drogi. Wolna wola nie istnieje.Wszystko jest predestynowane przez bieg wydarzeń.

Począł ze stoicyzmem pić czerwone wino wprost z butelki, zakorkowałbutelkę i ciągnął dalej: – Renan powiedział, że nowe idee zawsze zjawiają sięzbyt wcześnie. I tak jest w istocie.

W tej chwili czarny rzucił podejrzliwe spojrzenie na moją rękę, któraprzypadkiem spoczęła na klamce. Aby go uspokoić, schowałem rękę dokieszeni.

Tymczasem stary znów brał odwet: mówił o Baskach, ich języku,kobietach, przybraniach głowy i t. p. Zbliżaliśmy się do stacji Hendaye.

– Tutaj mieszkał Déroulède, nasz romantyk narodowy. Wystarczało mu, żewidział stąd góry francuskie. Don Kiszot w swym hiszpańskim kąciku. –Czarny uśmiechnął się z wyrazem jakiejś twardej pobłażliwości. – Zechce panpofatygować się za mną do komisarjatu dworcowego.

W Irunie francuski żandarm zapytał mnie o coś, ale moja eskorta uczyniłajakiś znak masoński i poczęła mnie spiesznie prowadzić przez przejściadworcowe.

– C’est fait avec discretion? N’est ce pas? – zapytał mnie czarny. – Z Irunumoże pan dojechać tramwajem do San-Sebastjan. Aby nie zwrócić na siebieuwagi policji hiszpańskiej, która jest bardzo podejrzliwa, musi pan miećwygląd turysty. Od tej chwili – nie znam pana. Zgoda?

Pożegnaliśmy się ozięble...Z San-Sebastjan, gdzie zachwycałem się morzem i oburzałem na ceny,

pojechałem do Madrytu. Znalazłem się w mieście, w którem nikogo, ale tonikogo nie znalem i gdzie mnie również nikt nie znał. Ponieważ, nadomiar, nieznałem języka hiszpańskiego, nie mógłbym być bardziej samotny na Saharze,albo w twierdzy Pietropawłowskiej. Nie pozostawało mi więc nic innego, jakuciec się do języka sztuki. Przez dwa lata wojny można było zupełniezapomnieć o jej istnieniu. Z chciwością zgłodniałego oglądałem nieprzebraneskarby muzeum madryckiego i wyczuwałem, jak niegdyś, pierwiastki„wieczności” w owej sztuce. Rembrandt, Ribera. Obrazy Boscha van Aeken,genjalne w swej naiwnej radości życia. Stary dozorca dał mi lupę, abym mógłprzyjrzeć się maleńkim figurkom chłopów, osiołków i piesków na obrazachMiguela. Nie czuło się w tem muzeum zupełnie, że jest wojna, wszystko stałomocno na miejscu, barwy pędziły swój odrębny, przez nikogoniekontrolowany, żywot.

Zapisałem w muzeum do swego notatnika słowa następujące:„Przed wojną dzieliła nas od starych mistrzów – wcale nie zasłaniając i nie

pomniejszając ich – nowa sztuka, bardziej intymna, indywidualistyczna,zasobniejsza w odcienie, bardziej subjektywna i intensywna. Należyprzypuszczać, że wojna spłócze na dłuższy czas te nastroje i tę manierę,zastępując je namiętnościami i cierpieniami mas. Nie będzie to jednak zwykłypowrót do starych form, może i pięknych nawet, do doskonałych kształtówanatomicznych i botanicznych, do bioder rubensowskich (aczkolwiek biodrabędą grać, przypuszczalnie, niepoślednią rolę w nowej, powojennej, chciwejżycia sztuce). Trudno jest stawiać jakieś horoskopy, ale z tych okropnychdoświadczeń, które bezpośrednio ogarnęły prawie całą ludzkość kulturalną,

Page 177: Trocki Lew - Moje życie.pdf

178

powinna przecież powstać nowa sztuka”...Siedziałem w hotelu i, wyczekując odpowiedzi na listy, wysłane do

Szwajcarji i Włoch, czytałem ze słownikiem w ręku gazety hiszpańskie. Wciążjeszcze nie traciłem nadziei, że uda mi się przedostać do Szwajcarji. Czwartegodnia pobytu w Madrycie otrzymałem z Paryża list z adresem francuskiegosocjalisty, Gabier, który był w Madrycie dyrektorem towarzystwa ubezpieczeń.Nie bacząc na zajmowane przezeń burżuazyjne stanowisko społeczne, Gabierokazał się zdecydowanym przeciwnikiem polityki patriotycznej, uprawianejprzez jego partję. Dowiedziałem się od niego, że hiszpańska partja znajduje siępod przemożnym wpływem francuskiego socjalizmu patriotycznego. Poważnaopozycja, składająca się z syndykalistów, istniała tylko w Barcelonie.Sekretarz partji socjalistycznej, Anguillano, którego chciałem odwiedzić,odsiadywał, jak się okazało, karę 15-to dniowego więzienia, nałożoną nań zalekceważącą opinję, wygłoszoną o jakimś świętym katolickim. W dawnychczasach Anguillano zostałby poprostu spalony na stosie.

Wyczekiwałem odpowiedzi ze Szwajcarji, uczyłem się słówekhiszpańskich, rozmawiałem z Gabier’em i zwiedzałem muzea. 9 listopada,pokojówka małego pensjonatu, w którym ulokował mnie Gabier,wylęknionemi gestami wywołała mnie na korytarz. W korytarzu ujrzałemdwuch drabów o zupełnie zdecydowanej powierzchowności, którzy niebardzoprzyjaźnie poprosili mnie, abym im towarzyszył. Dokąd? Ma się rozumieć, doprefektury madryckiej. Posadzono mnie tam w kącie. – Jestem więcaresztowany? – spytałem.

– Tak jest, par una hora, dos horas (na godzinę, na dwie).Przesiedziałem w prefekturze, nie zmieniając pozycji, siedem bitych godzin.

O dziewiątej wieczorem zaprowadzono mnie na górę. Stanąłem przed dosyćlicznym Olimpem.

– Za co zostałem właściwie aresztowany?Proste to pytanie odrazu zbiło olimpijczyków z tropu. Wygłaszali pokolei

najrozmaitsze hipotezy. Jeden powołał się na trudności paszportowe, czynioneprzez rząd rosyjski cudzoziemcom, udającym się do Rosji.

– Gdyby pan wiedział, ile my wydajemy pieniędzy na zwalczanie naszychanarchistów... – szukał inny mojego współczucia.

– Ale, panowie wybaczą, nie mogę przecież odpowiadać jednocześnie i zapolicję rosyjską i za hiszpańskich anarchistów.

– Rozumie się, rozumie się, to było powiedziane tylko dla przykładu...– Jakich jest pan poglądów? – spytał mnie wreszcie szef po pewnym

namyśle.Wyłożyłem mu w sposób przystępny moje poglądy.–– No, widzi pan, – odpowiedział.W konsekwencji, szef oznajmił mi przez tłumacza, że winienem, nie

zwlekając, opuścić granice Hiszpanji: aż do chwili wyjazdu, wolność mojaulegnie ,,pewnym redukcjom”. – Hołduje pan zbyt postępowym (tropavancées) ideom, jak na Hiszpanję – szczerze oświadczył mi przez tłumacza.

O dwunastej w nocy agent policyjny odwiózł mnie dorożką do więzienia.Nieuniknione oględziny rzeczy w środku „gwiazdy”, w miejscu skrzyżowaniapięciu czteropiętrowych skrzydeł więziennych. Kręcone schody żelazne. Cisza,charakterystyczna, więzienna cisza wśród nocy, przesycona dusznemiwyziewami i koszmarami. Rzadkie lampki elektryczne na korytarzach.Wszystko znane już oddawna, zupełnie takie same. Łoskot otwieranych,

Page 178: Trocki Lew - Moje życie.pdf

179

okutych żelazem, drzwi. Duża izba, półmrok, zepsute powietrze więzienne,nędzne, wzbudzające odrazę, postanie. Łoskot zamykanych drzwi. Który to jużraz zkolei? Otworzyłem lufcik, znajdujący się za kratą. Wionęło na mniechłodem. Nie rozbierając się, zapięty na wszystkie guziki, położyłem się dołóżka i przykryłem własnem paltem. Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, wjak głupiej znalazłem się sytuacji. W Madrycie – w więzieniu. Stała się rzecz,o której nie śniło mi się nawet. Izwolskij pracował wcale nie nadaremno. WMadrycie! Leżałem na posłaniu madryckiego „wzorowego więzienia” ipękałem ze śmiechu. Śmiałem się tak długo, póki nie zasnąłem.

Więźniowe kryminalni poinformowali mnie, że w więzieniu tem są celepłatne i bezpłatne. Cela pierwszego rzędu kosztuje półtorej pesety na dobę,drugiego zaś – 75 centymów. Każdy więzień ma prawo do zajmowaniapłatnego lokalu, nie ma jednak prawa zrzekać się bezpłatnego. Moja cela byłapierwszorzędna, płatna. Znów serdecznie się uśmiałem. Ale podział ten jestwłaściwie zupełnie konsekwentny. Dlaczegóżby miała istnieć równość wwięzieniu, utrzymywanem przez społeczeństwo, które opiera się jedynie nanierówności? Dowiedziałem się ponadto, że mieszkańcom płatnych cel wolnospacerować dwa razy dziennie po godzinie, podczas gdy wszystkimpozostałym – pół godziny zaledwie. I znów zupełnie słusznie. Płucadefraudanta pieniędzy skarbowych, płacącego półtora franka za dobę, słuszniemogą rościć sobie pretensję do większej racji powietrza, aniżeli płucauczestnika strejku, który oddycha za darmo.

Na trzeci dzień zawezwano mnie dla dokonania pomiarówantropometrycznych i kazano mi usmarować sobie palce farbą drukarską, dlauzyskania ich odcisków. Gdym odmówił, uciekli się do użycia „siły”, zresztąw sposób wyszukanie uprzejmy. Podczas gdym spoglądał przez okno, dozorcabardzo delikatnie smarował mi farbą jeden palec po drugim (z początku uprawej, a potem u lewej ręki) i przykładał je z dziesięć razy do rozmaitych karti arkuszy. Kazano mi później usiąść i zdjąć obuwie. Z nogami sprawa nie byłajuż taka prosta. Urzędnicy więzienni otoczyli mnie, nie wiedząc, co począć.Wreszcie, zupełnie niespodziewanie, pozwolono mi na widzenie się zGabier’em i Anguillano, którego w przeddzień wypuszczono z więzienia, aleinnego. Oznajmili mi oni, że poruszono już wszystkie sprężyny, aby miprzywrócić wolność. W korytarzu spotkałem się z kapelanem więziennym,który dał wyraz swym katolickim uczuciom sympatji dla mojego pacyfizmu idodał na pocieszenie: – Pacienzia, pacienzia. – Nie pozostawało mi narazie nicinnego.

12-go zrana zawiadomił mnie agent policyjny, że tego samego dniawieczorem muszę wyjechać do Kadyksu i spytał mnie, czy sam zapłacę zabilet. Ale nie miałem wcale zamiaru jechać do Kadyksu. Oświadczyłemkategorycznie, że za bilet nie zapłacę. Dosyć już, żem zapłacił za numer wewzorowem więzieniu.

Wieczorem wyjechaliśmy więc z Madrytu do Kadyksu. Koszty podróży –na rachunek króla hiszpańskiego. Ale właściwie, dlaczego do Kadyksu?Spojrzałem jeszcze raz na mapę. Kadyks jest krańcowym punktempołudniowo-zachodniego półwyspu Europy: z Berezowa na renach przez Uraldo Petersburga, stamtąd okólną drogą do Austrji, z Austrji przez Szwajcarię doFrancji, z Francji do Hiszpanji i wreszcie przez cały półwysep Pirenejski doKadyksu. Ogólny kierunek z północnego wschodu ku południowemuzachodowi. Tam, gdzie kończy się ląd stały i zaczyna ocean. Pacienzia!

Page 179: Trocki Lew - Moje życie.pdf

180

Eskortujący mnie agenci policyjni nie robili wcale tajemnicy z naszejpodróży: przeciwnie, każdemu i wszystkim, kto tylko był ciekaw, opowiadaliszczegółowo moje dzieje, charakteryzując mnie przytem z jak najlepszejstrony: wcale nie fałszerz pieniędzy, lecz caballero, mający tylkonieodpowiednie poglądy. Mnie zaś wciąż pocieszali, utrzymując, że Kadyksposiada świetny klimat.

– W jaki sposób trafiliście na mnie właściwie? – spytałem agentówpolicyjnych. – W bardzo prosty, otrzymaliśmy depeszę z Paryża. Tak też sobiemyślałem. Dyrekcja policji w Madrycie otrzymała od paryskiej prefekturydepeszę: ,,Niebezpieczny anarchista taki a taki przekroczył granicę pod San-Sebastjan. Zamierza osiąść w Madrycie”. Spodziewano się mnie więczawczasu, szukano i niepokojono się, gdy przez cały tydzień nie można byłomnie znaleźć. Francuscy policjanci w sposób bardzo dyskretny przeprowadzilimnie przez granicę, adorator Montaigne’a i Renana przecież zadał mi nawetpytanie: – C’est fait avec discretion, n’est ce pas? – a ta sama policja za-telegrafowała jednak do Madrytu, że przez Irun – San-Sebastjan przejechałniebezpieczny ,,anarchista”.

Wydatną rolę w tej całej historji odegrał szef tak zwanej prawniczej policji,Bidet-Faupas. Był on główną sprężyną tropienia i wydalenia. Wśród swychkolegów wyróżniał się brutalnością i złośliwością. Usiłował rozmawiać ze mnąw takim tonie, na jaki nie pozwalali sobie nawet carscy oficerowieżandarmerji. Rozmowy te doprowadzały zazwyczaj do wybuchu. Gdymwychodził po takiej rozmowie, czułem poza plecami pełen nienawiści wzrok.Podczas widzenia się z Gabier’em w więzieniu, powiedziałem mu, że uważamBidet’a za sprawcę mojego aresztowania. Nazwisko to, dzięki mnie, dostało sięna szpalty gazet hiszpańskich. W krótkim czasie, bo przed upływem dwuch lat,los dał mi za p. Bidet’a zupełnie nieoczekiwane zadośćuczynienie. Pewnegorazu, w lecie 1918 roku, dano mi znać przez telefon do komisarjatu wojny, żeBidet, gromowładny Bidet, znajduje się w jednem z sowieckich więzień. Niewierzyłem własnym uszom. Okazało się, że rząd francuski przydzielił Bidet’ado misji wojskowej dla pełnienia służby wywiadowczej i aranżowania spiskóww Sowieckiej Republice. Bidet był o tyle nieostrożny, że się wsypał. Zaiste,trudno wymagać od Nemezis większej satysfakcji, jeżeli doda się jeszcze, żesam p. Malvy, francuski minister spraw wewnętrznych, który podpisał rozkaz omojem wydaleniu, wkrótce potem został oskarżony przez rząd Clemenceau oknowania pacyfistyczne i wydalony z granic Francji. Poprostu trzebabyskomponować podobny zbieg okoliczności, jakgdyby specjalnie przeznaczonydla scenarjusza filmowego!

Gdy Bidet’a przyprowadzono do mnie do komisarjatu, nie poznałem gozrazu. Gromowładne bóstwo przeobraziło się w zwykłego śmiertelnika, wdodatku porządnie zaniedbanego. Przyglądałem mu się zdumiony. – Mais oui,monsieur, – powiedział, schylając głowę, – c’est moi. Tak, to był Bidet. – Alejakżeż to? Jak się to mogło stać? Byłem naprawdę zdumiony. Bidet rozłożyłręce i z całą mocą przekonania stoika policyjnego oświadczył: – C’est lamarche des événements. W istocie! Wspaniała to formułka. Przypomniał mi sięów czarny fatalista, który odwoził mnie do San-Sebastjan: ,,niema wolnegowyboru, wszystko jest zgóry przeznaczone”. – Ale jednak, panie Bidet, nie byłpan dla mnie w Paryżu zbyt uprzejmy!... – Niestety, muszę się z żalemprzyznać do tego, panie komisarzu ludowy. Rozmyślałem nad tem wiele wmojej celi. Pożyteczna to rzecz czasami – dodał znacząco – zawrzeć z

Page 180: Trocki Lew - Moje życie.pdf

181

więzieniem znajomość od strony wewnętrznej. Mam jednak nadzieję, że mojezachowanie się w Paryżu nie pociągnie za sobą przykrych dla mnie skutków. –Oświadczyłem mu, że może być o to spokojny. – Gdy powrócę do Paryża –zapewniał mnie, – nie będę więcej trudnił się tem, czem trudniłem siędotychczas. – Czyżby, panie Bidet? On revient toujours à ses premiers amours.– O powyższej scenie opowiadałem mym przyjaciołom tyle razy, że całydialog zapamiętałem tak dokładnie, jakgdyby toczył się dopiero wczoraj.Bidet’a puszczono później do Francji podczas wymiany jeńców. Dalsze jegolosy nie są mi znane.

Musimy jednak opuścić komisarjat spraw wojskowych, aby cofnąć się niecowstecz i powrócić do Kadyksu.

Prefekt, po naradzie z gubernatorem, zakomunikował mi, że nazajutrz ogodz. 8-ej będę wysłany do Hawany, dokąd, szczęśliwym trafem, właśnie jutroodchodzi parowiec.

– Dokąd?– Do Hawany.– Do Ha-wa-ny?– Do Hawany!– Nie pojadę dobrowolnie.– Będziemy musieli więc wsadzić pana na spód statku. Obecny przy tej

rozmowie w charakterze tłumacza sekretarz konsulatu niemieckiego, przyjacielprefekta, radził mi, abym ,,liczył się z rzeczywistością” (sich mit denRealitäten abzufinden).

Pacienzia, pacienzia! Ale tego było już za wiele. Oświadczyłem jeszcze raz,że nie pojadę. W towarzystwie szpiclów biegałem na telegraf przez ulicezachwycającego miasta, nie dostrzegając go prawie. Nadawałem depesze„urjente” (terminowe) do Gabier’a, Anguillano, dyrektora defensywy, ministraspraw wewnętrznych, do premjera Romanones’a, do gazet liberalnych, dodeputowanych republikańskich. Przytaczałem wszelkie argumenty, które dałysię wtłoczyć w ramy depeszy. Słałem listy na wszystkie strony...Wyobraźciesobie, drogi przyjacielu, – pisałem do Serrati’ego, deputowanego włoskiego, –że znajdujecie się w tej chwili w Twerze pod dozorem policji rosyjskiej i żezamierzają wysłać Was do Tokio, dokąd wcaleście się nie wybierali. W takiejmniej więcej sytuacji znajduję się w Kadyksie w przeddzień wysłania doHawany”. Potem mknąłem znów ze szpiclami do prefekta. Wskutek mojejpresji, prefekt telegrafował na mój rachunek do Madrytu, donosząc, że wolęzaczekać w więzieniu w Kadyksie na parowiec, odchodzący do Nowego Jorku,niż jechać do Hawany. Nie chciałem się poddać. Był to gorący i pracowitydzieńl

Tymczasem deputowany republikański, Castrovido, zgłosił w kortezachinterpelację z powodu mojego uwięzienia i wydalenia. W gazetach rozpoczęłasię polemika. Lewicowcy atakowali policję, lecz, będąc frankofilami, potępialimój pacyfizm. Prawicowcy sympatyzowali z moim „germanofilstwem” (niebez przyczyny zostałem przecież wydalony z Francji), ale lękali się megoanarchizmu. Nikt nie mógl zorjentować się w tym chaosie. Zezwolono mijednak na pozostawanie w Kadyksie aż do odejścia najbliższego parowca doNowego Jorku. Było to poważne zwycięstwo!

Przez kilka tygodni znajdowałem się pod nadzorem policji w Kadyksie. Alenadzór ten był całkiem pokojowy i familijny, zupełnie inny, niż w Paryżu. Tammusiałem przez ostatnie dwa miesiące wyładowywać dużo energji, aby pozbyć

Page 181: Trocki Lew - Moje życie.pdf

182

się szpiclów – wsiadałem do samochodu, wchodziłem do ciemnych salkinematografów, wskakiwałem w ostatniej chwili do wagonu metro, albo też,naodwrót, wyskakiwałem niespodziewanie z wagonu i t. p.

Szpicle również nie zasypiali gruszek w popiele i w walce ze mną wytężalicałą swą pomysłowość: sprzątali mi samochody z przed nosa, wyczekiwaliprzed wyjściem z kinematografów, wylatywali, jak bomby, z tramwaju lubmetro, ściągając na siebie oburzenie publiczności i konduktorów. W gruncierzeczy była to tylko sztuka dla sztuki. Cała moja działalność politycznaodbywała się przecież pod okiem policji. Ale szpiclowskie deptanie po piętachdrażniło mnie i budziło instynkty sportowe.

W Kadysie zaś szpicel zapowiada, że wróci o takiej a takiej godzinie, a japowinienem oczekiwać go cierpliwie w hotelu. Broni on, zkolei, w sposóbzdecydowany moich interesów, pomaga mi przy sprawunkach i wskazujewszystkie wyboje w chodnikach. Gdy sprzedawca gotowanych krewetekzażądał ode mnie dwa reale za tuzin, szpicel klął, jak szalony, i groźniewymachiwał rękami: a kiedy sprzedawca opuścił już kawiarnię, dopędził goznowu i narobił pod oknami takiego hałasu, że aż tłum się zebrał.

Starałem się nie marnować czasu: studjowałem w bibijotece historjęHiszpanji, wkuwałem konjugacje hiszpańskie i, gotując się do pobytu wAmeryce, odświeżałem mój zasób stów angielskich. Dni mijałyniepostrzeżenie i częstokroć pod wieczór stwierdzałem z żalem, że zbliża sięjuż dzień wyjazdu, podczas gdy ja niewiele posunąłem się naprzód. Wbibljotece byłem zwykle sam, jeśli nie brać w rachubę robaków książkowych,które stoczyły mnóstwo tomów z XVIII stulecia. Nieraz trzeba było wielewysiłku, by odcytrować nazwisko lub datę.

W notatniku moim z owych czasów znajduję następujące uwagi promemoria: „Dziejopis rewolucji hiszpańskiej opowiada o politykach, którzy napięć minut przed zwycięstwem ruchu ludowego piętnowali go, jako zbrodnię iszaleństwo, a zaraz po zwycięstwie – usiłowali stanąć na czele triumfującegoruchu. Zręczni ci jegomoście – ciągnie dalej stary historyk – wypływali napowierzchnię podczas wszystkich następnych rewolucyj, robiąc przy temnajwięcej krzyku. Hiszpanie nazywają takich spryciarzy panzistas – od słowakałdun. Od tego słowa pochodzi również, jak wiadomo, nazwisko naszegostarego znajomego Sanszo Pansa. Słowo to trudno jest przetłumaczyć,aczkolwiek nastręczają się trudności natury językowej, a nie politycznej. Samtyp jest zdecydowanie międzynarodowy”. Po roku 1917-ym miałem nierazokazję, aby się o tem przekonać.

Rzecz godna uwagi, że gazety w Kadyksie nie wspominały wcale o wojnie,jakby jej zupełnie nie było. Gdym rozmówcom moim zwracał uwagę nazupełny brak komunikatów wojennych w najbardziej rozpowszechnionejgazecie „El Diario de Cadiz”, odpowiadano mi ze zdziwieniem: – Czyżby?Nie, to niemożliwe... a tak, rzeczywiście. – A więc sami tego dotychczas niezauważyli. Na dobrą sprawę wojna toczy się gdzieś tam za Pirenejami. I jarównież poczęłem stopniowo odzwyczajać się od wojny.

Parowiec do Nowego Jorku odchodził z Barcelony. Udało mi się uzyskaćpozwolenie na wyjazd do Barcelony, na spotkanie rodziny. W Barcelonie –nowe tarapaty z prefekturą, nowe protesty i depesze, nowi szpicle. Przyjechałarodzina. Doznała przez ten czas wielu przykrości w Paryżu. Ale teraz jest jużdobrze. Zwiedzali Barcelonę pod eskortą szpiclów. Chłopcy zadowoleni są zmorza i owoców. Pogodziliśmy się już wszyscy z myślą wyjazdu do Ameryki.

Page 182: Trocki Lew - Moje życie.pdf

183

Zabiegi moje o uzyskanie zezwolenia na wjazd z Hiszpanji do Szwajcarji przezWłochy spełzły na niczem. Wprawdzie, dzięki staraniom włoskich iszwajcarskich socjalistów, otrzymałem wreszcie takie zezwolenie, ale wchwili, kiedy znajdowałem się już wraz z rodziną na parowcu hiszpańskim,który odbił 25-go grudnia z portu w Barcelonie. Było to, ma się rozumieć,opóźnienie premedytowane. W tym zakresie Izwolskij potrafił skoordynowaćwszystko nienajgorzej.

W Barcelonie zamknęły się za mną drzwi Europy. Policja wsadziła mniewraz z rodziną na parowiec Hiszpańskiego Towarzystwa Transatlantyckiego,„Monserat”, który w ciągu 17 dni dostarczył do Nowego Jorku żywy i martwyładunek. 17 dni – taki czas nęciłby bardzo ludzi z epoki Krzysztofa Kolumba,którego pomnik góruje nad portem Barcelony. Morze było bardzo wzburzone otej najgorętszej porze roku, statek zaś nie zaniedbywał niczego, aby wciążprzypominać nam o marności egzystencji. Parowiec „Monserat” było to starepudło, słabo przystosowane do odbywania podróży po oceanie. Ale neutralnabandera hiszpańska zmniejszała podczas wojny szansę zatopienia. Z tych teżwzględów towarzystwo hiszpańskie kazało sobie drogo płacić, źle lokowałopasażerów i dawało im kiepskie utrzymanie.

Statek zaludniał pstry tłum pasażerów. Pstrokacizna mało była pociągająca.W tłumie tym nie brakowało dezerterów, co przedniejszej marki,pochodzących z różnych krajów. Tutaj malarz ratował swe obrazy, swój talent,swą rodzinę i swój majątek, przewożąc je, pod opieką staruszka-ojca, jaknajdalej od linji ognia. Pewien bokser, zarazem pisarz-beletrysta i kuzynOskara Wilde’a, przyznawał się otwarcie, że woli rozbijać szczęki panomyankesom, uprawiając szlachetny sport, aniżeli dać się pokłuć bagnetemjakiemuś Niemcowi. Champion gry w bilard, gentelman bez zarzutu, oburzałsię, że przyszła kolej na jego rocznik. I w imię czego? W imię tejbezsensownej rzezi? O nie! I dawał wyraz swym sympatjom dla idejZimmerwaldu. Reszta towarzystwa była podobnego pokroju: dezerterzy,awanturnicy, paskarze lub wydalone z Europy „niepożądane” żywioły, bokomuby też przyszło do głowy, aby z własnej, nieprzymuszonej woli, puszczaćsię w takich czasach w poprzek Atlantyku na nędznym stateczkuhiszpańskim?...

Trudniej było zorjentować się wśród pasażerów trzeciej klasy. Leżą wścisku, poruszają się niewiele, mało też rozmawiają, gdyż mało jedzą, sąponurzy, rozstali się z obmierzłą i złą nędzą, aby płynąć ku innej, narazienieznanej. Ameryka pracuje dla wojującej Europy i potrzebuje świeżychrobotników, ale bez jaglicy, bez anarchizmu i innych chorób.

Parowiec jest dla chłopców olbrzymim terenem obserwacyjnym. Coraz toodkrywają na nim coś nowego. – Wiesz co, mamy tu morowego palacza. –Republikan z niego. – Wskutek ciągłych wędrówek z kraju do kraju,porozumiewają się ze sobą własnym umownym językiem. Republikanin? Alejakeście się z nim porozumieli? – Wytłumaczył nam wszystko dokładnie.Powiedział Alfonso, a potem tak: pif-paf. – No tak, znaczy, jest z niegonaprawdę republikanin – zgadzam się. Chłopcy ściągają dla palacza suszonąmalagę i inne smakołyki. Zaznajamiają nas ze sobą. Republikanin ma zedwadzieścia lat i, najwidoczniej, zupełnie ustalony pogląd na monarchję.

1 stycznia 1917 roku. Wszyscy na parowcu składają sobie życzenianoworoczne. Dwa razy podczas wojny obchodziłem nowy rok we Francji,trzeci zaś raz – na oceanie. Co czeka nas w roku 1917-ym?

Page 183: Trocki Lew - Moje życie.pdf

184

Niedziela 13 stycznia. Zbliżamy się do Nowego Jorku. Obudziliśmy się o 3-ej w nocy. Stoimy. Ciemno. Chłodno. Wiatr. Deszcz. Na brzegu – wielkagromada mokrych budynków. Nowy Świat!

Page 184: Trocki Lew - Moje życie.pdf

185

ROZDZIAŁ XXII

W NOWYM JORKU

Znalazłem się w Nowym Jorku, w tem bajecznie prozaicznem mieściekapitalistycznego automatyzmu, w którem na ulicach triumfuje estetycznateorja kubizmu, w sercach zaś – filozofja moralna dolara. Nowy Jorkzaimponował mi, jest bowiem najdoskonalszym wyrazem ducha współczesnejepoki.

Zdaje się, że najwięcej legend kursuje o życiu mem w StanachZjednoczonych. Jeżeli w Norwegji, w której zatrzymałem się tylko wprzejeździe, pomysłowi dziennikarze kazali mi trudnić się czyszczeniemstokfiszy, to w Nowym Jorku, w którym spędziłem dwa miesiące, prasa kazałami przejść przez cały szereg zawodów, z których jeden ciekawszy jest oddrugiego. Gdyby zebrać przypisywane mi przez gazety przygody, powstałabyprawdopodobnie biografja o wiele ciekawsza od tej, którą tu spisuję. Muszęjednak sprawić rozczarowanie moim amerykańskim czytelnikom. Jedynymzawodem moim w Nowym Jorku był zawód rewolucyjnego socjalisty.Ponieważ zaś działo się to przed „wyzwalającą”, „demokratyczną” wojną, więczawodu tego nie uważano jeszcze za bardziej występny, niż zawódprzemytnika alkoholu. Pisałem artykuły, redagowałem gazetę i występowałemna zebraniach robotniczych. Pracy miałem moc i nie czułem się obco. Wpewnej bibljotece nowojorskiej studjowałem gorliwie życie gospodarczeStanów Zjednoczonych. Liczby, wyrażające wzrost eksportu amerykańskiegopodczas wojny, wprawiły mnie w zdumienie. Były dla mnie prawdziwąrewelacją. Liczby te przesądzały nietylko to, że Ameryka weźmie udział wwojnie, ale również i to, że zajmie decydujące stanowisko w świecie – powojnie. Napisałem pod bezpośredniem wrażeniem szereg artykułów na tentemat i wygłosiłem kilka odczytów. Od tego czasu zagadnienie „Ameryka aEuropa” znalazło się na zawsze w sferze moich najważniejszychzainteresowań. Również i obecnie pilnie pracuję nad tą kwestją i mam zamiarpoświęcić jej książkę. Niema tematu, któryby dla zrozumienia przyszłychlosów ludzkości, miał większe znaczenie od powyższego.

Nazajutrz po przyjeździe, napisałem w gazecie rosyjskiej „Nowyj Mir”, conastępuje: „Opuściłem skrwawioną Europę z głęboką wiarą w zbliżającą sięrewolucję. Wyzuty ze wszelkich „demokratycznych” złudzeń, wkroczyłem nabrzeg tego dość już podstarzałego nowego świata”. Po dziesięciu zaś dniachpowiedziałem na międzynarodowem „zgromadzeniu powitalnem”:„Najdonioślejszy fakt ekonomiczny polega na tem, że podczas gdy Europaubożeje i podstawy jej gospodarstwa niszczeją, Ameryka wzbogaca się. I gdyspoglądam z zadrością na Nowy Jork, czując, że nie przestałem jeszcze byćEuropejczykiem, zapytuję siebie z niepokojem: czy Europa aby wytrzyma?Czy nie stanie się cmentarzem? I czy punkt ekonomicznej i kulturalnejciężkości nie przesunie się tutaj, do Ameryki?” Nie bacząc na sukcesy takzwanej stabilizacji europejskiej, kwestja ta nie utraciła dotychczas swej

Page 185: Trocki Lew - Moje życie.pdf

186

aktualności.Wygłaszałem odczyty w języku rosyjskim i niemieckim w rozmaitych

dzielnicach Nowego Jorku, w Filadelfji i w innych sąsiednich miastach. Mojaznajomość języka angielskiego była wówczas jeszcze mniejsza, niż obecnie,nie mogłem więc myśleć nawet o publicznych wystąpieniach w tym języku.Tymczasem nieraz spotykałem się z powoływaniem się na moje przemówieniaangielskie w Nowym Jorku. Przed kilkoma dniami redaktor pewnej gazetykonstantynopolitańskiej opisywał mi jedno takie moje rzekome wystąpienie, naktórem był podobno obecny, jako student amerykański. Wyznaję ze skruchą:nie starczyło mi odwagi na powiedzenie mu, że jest ofiarą własnej wyobraźni.Niestety, z tem głębszem przeświadczeniem powtórzył swoje wspomnienie wgazecie.

Wynajęliśmy mieszkanie w jednej z dzielnic robotniczych i kupiliśmymeble na spłaty. Mieszkanie za 18 dolarów miesięcznie posiadało wygody, ojakich europejczyk nawet marzyć nie może: elektryczność, kuchnia gazowa,łazienka, telefon, automatyczne dostarczanie żywności na górę i automatycznespuszczanie skrzyni ze śmieciami na dół. Wszystko to odrazu zdobyto sercanaszych chłopców dla Nowego Jorku. Telefon stał się na pewien czasośrodkiem ich życia. Wojowniczego tego instrumentu nie mieliśmy ani wWiedniu, ani w Paryżu. Dozorcą (genitory) domu naszego był murzyn. Żonamoja wręczyła mu komorne za trzy miesiące, nie otrzymała jednak ustalonegopokwitowania, ponieważ właściciel domu zabrał poprzedniego dnia kwitarjuszdo sprawdzenia. Kiedy po dwuch dniach wprowadziliśmy się do mieszkania,okazało się, że murzyn zbiegł, zabierając ze sobą pieniądze za komorne,otrzymane od kilku lokatorów. Prócz pieniędzy, daliśmy mu też naprzechowanie nasze rzeczy. Byliśmy zaniepokojeni. Niedobry to był początek.Ale rzeczy, jak się okazało, pozostały nietknięte. Kiedy zaś otworzyliśmydrewnianą skrzynię z naczyniami, znaleźliśmy tam, ku naszemu wielkiemuzdumieniu, nasze dolary, starannie zawinięte w papierek. Genitory zabrałpieniądze tylko tych lokatorów, którzy otrzymali formalne pokwitowania.Murzyn nie oszczędził kamienicznika, ale nie chciał narażać na stratylokatorów. Był to doprawdy wspaniały człowiek. Byliśmy wraz z żonąwzruszeni do głębi jego troskliwością i zachowaliśmy go we wdzięcznejpamięci. Uważałem, że drobna ta przygoda jest jednak bardzo znamienna.Uchyliła przede mną jakgdyby rąbek ,,czarnego” zagadnienia w StanachZjednoczonych.

W Ameryce gotowano się wówczas energicznie do wojny. Pacyfiści, jakzazwyczaj, najbardziej przyczyniali się do tych przygotowań. Zdawkoweprzemówienie o wyższości pokoju nad wojną kończyli przyrzeczeniempopierania wojny, gdy będzie ona ,,konieczna”. Bryan prowadził agitację wtym duchu. Socjaliści wtórowali pacyfistom. Wiadomo przecież, że dlapacyfistów wojna jest wrogiem tylko w czasie pokoju.

Po wypowiedzeniu przez Niemcy nieograniczonej wojny podwodnej, nawszystkich wschodnich dworcach i portach Stanów Zjednoczonychnagromadziły się całe góry zapasów wojennych, które utrudniały ruch nakolejach żelaznych. Ceny przedmiotów pierwszej potrzeby podskoczyłyodrazu wgórę i w tym samym, niezmiernie bogatym Nowym Jorku widziałemna własne oczy, jak dziesiątki tysięcy kobiet-matek wyszło na ulice, abyprzewracać kramy i demolować sklepy z artykułami spożywczemi. Cóżdopiero będzie się działo na całym świecie po wojnie? zapytywałem siebie i

Page 186: Trocki Lew - Moje życie.pdf

187

innych.3-go lutego nastąpiło oczekiwane oddawna zerwanie stosunków

dyplomatycznych z Niemcami. Muzyka szowinizmu stawała się z każdymdniem coraz głośniejsza. Tenory pacyfistów i falsety socjalistów nie psułyogólnej harmonji. Patrzałem już na to wszystko w Europie i amerykańskamobilizacja patriotyzmu była dla mnie tylko powtórzeniem dawnychdoświadczeń. Notowałem etapy owego procesu w mem piśmie rosyjskiem irozmyślałem o głupocie, cechującej ludzkość, i o tem, jak bardzo powoliludzkość ta nabiera rozumu.

Przez okno lokalu redakcyjnego widziałem taki obrazek. Starzec ozaropiałych oczach i zmierzwionej siwej brodzie zatrzymał się przed blaszanąskrzynką z odpadkami i wydobył z niej kromkę chleba. Spróbował złamaćchleb w rękach, podniósł skamieniały kawałek do ust, później kilka razyuderzył nim o brzeg blaszanki. Nic jednak nie pomagało, chleb się niepoddawał. Natenczas dziad, obejrzawszy się jakby zalękniony i zawstydzonyjednocześnie, schował znaleziony skarb pod połę zrudziałej marynarki ipokuśtykał dalej wzdłuż ulicy Świętego Marka... Drobne to zdarzenie miałomiejsce dnia 2 marca 1917 roku. Nie podważyło ono wcale planów klasyrządzącej. Wojna była nieunikniona i pacyfiści musieli ją poprzeć.

Jedną z pierwszych osób, które spotkaliśmy na gruncie nowojorskim, byłBucharin, wydalony niedawno ze Skandynawji. Bucharin, znający nasząrodzinę jeszcze z czasów wiedeńskich, przywitał nas z właściwem sobie trochędziecinnem uniesieniem. Nie bacząc na nasze zmęczenie i późną godzinę,Bucharin zaprowadził nas z żoną zaraz pierwszego dnia na oględziny bibljotekipublicznej. Od czasu wspólnej pracy w Nowym Jorku datuje się wzrastającewciąż przywiązanie Bucharina do mnie, które, wzmagając się ciągle,przeistoczyło się w roku 1923 w coś wręcz przeciwnego. Człowiek ten posiadatakie usposobienie, że zawsze musi opierać się na kimś, być do kogośprzydzielony, przylepić się do kogoś. W ciągu takich okresów, Bucharin stajesię wprost medjum, przez które przemawia i działa ktoś inny. Ale nie trzebaspuszczać oka z medjum, w przeciwnym bowiem razie niespostrzeżenie dlasiebie wpadnie ono pod diametralnie odmienny wpływ, jak inni ludzie wpadająpod samochód, i zacznie znieważać swoje bóstwo z takim samymnieokiełznanym zapałem, z jakim wychwalał je dopiero przed chwilą. Nigdynie traktowałem Bucharina zbyt poważnie i pozostawiałem go samemu sobie,czyli – innym. Bucharin, po śmierci Lenina, stał się medjum Zinowjewa,potem Stalina. Obecnie, kiedy piszę te słowa, Bucharin przechodzi nowykryzys i nowy, nieznany mi jeszcze, fluid wstępuje w niego.

Również i Kołłontajowa znajdowała się podówczas w Ameryce. Dużopodróżowała, spotykałem się z nią więc stosunkowo rzadko. W czasie wojnydokonała raptownej ewolucji na lewo i z szeregów mieńszewizmu przerzuciłasię na lewe skrzydło bolszewików. Znajomość języków i temperament czyniłyz niej agitatora o dużej wartości. Jej poglądy teoretyczne były zawsze mętne.W okresie nowojorskim wszystko było dla niej za mało rewolucyjne.Korespondowała z Leninem. Przepuszczając fakty i idee przez pryzmat swejówczesnej ultra-lewicowości, Kołtontajowa dostarczała Leninowi informacyjamerykańskich, między innemi również i o mojej działalności. Wodpowiedziach Lenina można znaleźć echa tych świadomie fałszywychinformacyj. Epigoni nie omieszkali w walce ze mną skorzystać ze świadomiebłędnych sądów o mnie, które sam Lenin przekreślił wszak słowem i czynem.

Page 187: Trocki Lew - Moje życie.pdf

188

W Rosji Kołłontajowa od pierwszych dni niemal wszczęła ultra-lewicowąopozycję nie tylko przeciwko mnie, ale i przeciwko Leninowi. Srożyła siębardzo na ,,rządy Lenina i Trockiego”, aby później schylić kornie głowę przedrządem Stalina.

Partja socjalistyczna Stanów Zjednoczonych pozostawała pod względemideowym daleko w tyle nawet za europejskim patriotycznym socjalizmem.Wyniosłość, z jaką neutralna jeszcze podówczas prasa amerykańska,traktowała ,,opętaną” Europę, znajdowała swój oddźwięk również i w opinjachsocjalistów amerykańskich. Ludzie w rodzaju Hillquit’a nic nie mieliprzeciwko temu, aby odegrać rolę amerykańskiego wujaszka socjalistycznego,który w odpowiedniej chwili zjawi się w Europie i pogodzi wrogie partjeDrugiej Międzynarodówki. Dotąd nie mogę bez uśmiechu wspomniećprzywódców socjalizmu amerykańskiego. Imigranci, którzy za młodu gralijaką taką rolę w Europie, w zamieszaniu walki o powodzenie szybko zatracaliprzywiezione ze sobą teoretyczne podstawy. W Stanach Zjednoczonychistnieje znaczna warstwa dobrze i znośnie sytuowanych lekarzy, adwokatów,dentystów, inżynierów i t. d., którzy swój drogocenny wolny czas dzieląmiędzy koncerty znakomitości europejskich i amerykańską partjesocjalistyczną. Światopogląd ich składa się z urywków i strzępków wiedzy,nabytej w czasach studenckich. Ponieważ każdy z nich posiada prócz tegosamochód, wybierają ich wciąż do komitetów kierowniczych, komisyj idelegacyj partyjnych. Ci próżni i chełpliwi ludzie nakładają piętno swegoducha na socjalizm amerykański. Wilson był dla nich bez porównaniawiększym autorytetem od Marksa. W gruncie rzeczy są to tylko odmianygatunku Mister Babbita, uzupełniającego swoje interesy handlowe ospałemirozmyślaniami niedzielnemi o przyszłości ludzkości. Ludzie ci tworząniewielkie klany narodowe, w których solidarność ideowa jest najczęściejpłaszczykiem, przykrywającym stosunki z dziedziny interesu. Każdy taki klanma swego wodza, zwykle najzamożniejszego Babbita. Są oni bardzowyrozumiali względem wszystkich idej, jeśli tylko nie podkopują one ichtradycyjnego autorytetu i nie zagrażają – Boże broń – ich osobistemudobrobytowi. Babbitem nad Babbitami jest Hillquit, idealny przywódcasocjalistyczny dobrze sytuowanych dentystów.

Wystarczyło pierwszego mojego zetknięcia z tymi ludźmi, aby wywołać wnich uczucie szczerej nienawiści do mojej osoby. Uczuć moich w stosunku donich, choć spokojniejszych może, też nie cechowała sympatja. Należeliśmy doróżnych światów. Dla mnie byli oni najbardziej zgniłą częścią tego świata, zktórym walczyłem i walczę.

Niegasnący wewnętrzny ogień idealizmu socjalistycznego odcinał wyraźniesylwetę starego Eugenjusza Debbsa na tle starszego pokolenia. Szczeryrewolucjonista, ale romantyk i kaznodzieja, zgoła nie polityk i nie wódz,Debbs ulegał wpływom ludzi, którzy pod każdym względem stali znacznieniżej od niego. Największa umiejętność Hillquit’a polegała na tem, aby,zachowując na swem lewem skrzydle Debbsa, nie psuć jednak rzeczowejprzyjaźni z Gompersem. Osobiście Debbs robił czarujące wrażenie. Gdyśmysię spotykali, obejmował mnie i całował: należy zaznaczyć, że starzec nienależał do ,,suchych”. Kiedy Babbitowie ogłosili blokadę mojej osoby, Debbsnie przyłączył się do tej akcji – poprostu zmartwiony odsunął się na bok.

Zaraz w pierwszych dniach mego pobytu w Nowym Jorku, wszedłem wskład redakcji rosyjskiej gazety codziennej „Nowyj Mir” w której, prócz

Page 188: Trocki Lew - Moje życie.pdf

189

Bucharina, pracował już Wołodarskij, zabity później przezsocjalrewolucjonistów pod Petersburgiem, i Czudnowskij, ranny podPetersburgiem i zabity później na Ukrainie. Gazeta ta stała się ośrodkiempropagandy rewolucyjno-międzynarodowej. Wszystkie narodowe federacjepartji socjalistycznej posiadały pracowników, władających językiemrosyjskim. Wielu członków federacji rosyjskiej mówiło po angielsku. Ideepisma „Nowyj Mir” docierały w ten sposób do szerokich kół amerykańskichrobotników. Mandaryni oficjalnego socjalizmu zaniepokoili się. Rozpoczęłysię wściekle intrygi kółkowe przeciwko wychodźcy europejskiemu, którywczoraj dopiero wstąpił na grunt amerykański, nie zna amerykańskiejpsychologji i usiłuje narzucić robotnikom amerykańskim swoje fantastycznemetody. Walka rozgorzała z niezwykłą zawziętością. W federacji rosyjskiej,,wypróbowanych” i ,,zasłużonych” Babbitów zepchnięto odrazu z czołowychstanowisk. W federacji niemieckiej stary Schlüter, naczelny redaktor„Volkszeitung” i towarzysz broni Hillquit’a, tracił coraz bardziej wpływy narzecz młodego redaktora Lore, który działał wespół z nami. Wszyscy Łotyszebyli po naszej stronie. Fińska federacja ciążyła ku nam. Coraz skuteczniejwdzieraliśmy się do potężnej federacji żydowskiej z jej czternastopiętrowympałacem, z którego dzień w dzień wyrzucano dwieście tysięcy egzemplarzygazety „Vorwärts”, roznoszącej stęchły zaduch sentymentalnegomieszczańskiego socjalizmu, gotowego zawsze do popełnienia najgorszejzdrady. Pośród czysto amerykańskich mas robotniczych stosunki i wpływypartji socjalistycznej wogóle i naszego skrzydła rewolucyjnego wszczególności były mniej znaczne. Angielska gazeta partji „The Call”prowadzona była w duchu pozbawionego treści pacyfistycznego neutralizmu.Postanowiliśmy zacząć od stworzenia bojowego marksowskiego tygodnika.Prace przygotowawcze były w toku. Przerwała je jednak rewolucja rosyjska.

Po tajemniczem milczeniu telegrafu, które trwało kilka dni, nadeszłypierwsze mgliste i chaotyczne wiadomości o przewrocie w Petersburgu.Niepokój ogarnął różno-plemienny, robotniczy Nowy Jork. Robotnicy pragnęlimieć nadzieję i bali się tej nadziei jednocześnie. Prasa amerykańska byłazupełnie zderutowana. Do redakcji „Nowyj Mir” przybiegali ze wszystkichstron dziennikarze, kronikarze, reporterzy. Przez pewien czas gazeta naszaskupiała na sobie uwagę całej prasy nowojorskiej. Z redakcyj i organizacyjsocjalistycznych telefonowano bez przerwy.

– Nadeszła depesza, że w Petersburgu powstał rząd Guczkowa-Milukowa.Co to znaczy?

– To znaczy, że jutro będzie rząd Milukowa-Kierenskiego.– Ach, tak! A potem?– Potem – potem przyjdzie kolej na nas.– Oho!Dialog taki powtarzał się dziesiątki razy. Prawie wszyscy moi rozmówcy

brali słowa te za żart. W ścisłem gronie szanownych i najbardziej szanownychsocjal-demokratów rosyjskich wygłosiłem referat, w którym dowodziłem, że wdrugim okresie rewolucji rosyjskiej partja proletarjatu musi nieodwołalniezdobyć władzę. Wywołało to taki sam, mniej-więcej, skutek, jaki wywierakamień rzucony do stawu, który zamieszkują nadęte i flegmatyczne żaby.Doktor Ingerman nie omieszkał wyjaśnić zebranym, że nie znam czterechdziałań arytmetyki politycznej i że na zbicie moich bredni nie warto tracić anichwili.

Page 189: Trocki Lew - Moje życie.pdf

190

Stosunek mas robotniczych do perspektyw rewolucyjnych był zupełnieinny. We wszystkich dzielnicach Nowego Jorku, zaczęły się niezwykłe podwzględem rozmiarów i nastrojów wiece. Wiadomość o tem, że nad PałacemZimowym powiewa czerwony sztandar, wywoływała wszędzie głośne okrzykientuzjazmu. Nie tylko emigranci rosyjscy, ale również ich dzieci, częstokroćprawie nieznające już języka rosyjskiego, przychodziły na zebrania, abynapawać się odblaskiem rewolucyjnego entuzjazmu.

Do rodziny mojej przychodziłem na krótkie tylko chwile. Tam zaś płynęłowłasne skomplikowane życie. Żona urządzała gniazdo. Dzieci zyskały nowychprzyjaciół. Największym ich przyjacielem był szofer doktora M. Żona doktorawoziła chłopców wraz z moją żoną samochodem na spacer i była dla nichbardzo uprzejma. Była jednak zwykłą śmiertelniczką. Szofer zaś byłczarownikiem, tytanem, nadczłowiekiem. Maszyna była posłuszna każdemuskinieniu jego ręki. Najwyższem szczęściem było siedzieć obok niego. Kiedywstępowano do cukierni, obrażeni chłopcy tarmosili matkę i pytali: – Dlaczegoszofer nie wchodzi z nami?

Dziecięca zdolność przystosowywania się nie ma granic. Ponieważ wWiedniu mieszkaliśmy przeważnie w dzielnicach robotniczych, chłopcy, próczjęzyka rosyjskiego i niemieckiego, znali doskonale dialekt wiedeński. DoktorAlfred Adler z wielkiem zadowoleniem powiadał, że mówią oni w tymdialekcie, jak stary wiedeński dorożkarz (Fiakerkutscher). W szkolezurychskiej musieli przejść na dialekt zurychski, który w niższych klasach jesttam językiem wykładowym, język zaś niemiecki traktuje się jak język obcy. WParyżu chłopcy odrazu przeszli na język francuski. W ciągu kilku miesięcyopanowali go w zupełności. Nieraz zazdrościłem im swobody, z jaką mówilipo francusku. W Hiszpanji i na okręcie hiszpańskim spędzili niecały miesiąc.Ale wystarczyło im tego czasu, aby nauczyć się szeregu najbardziejużywanych słów i zwrotów. Wreszcie w Nowym Jorku uczęszczali przez dwamiesiące do szkoły amerykańskiej i posiedli in crudo język angielski. Porewolucji lutowej zostali petersburskimi uczniakami. Życie szkolne było wrozprężeniu. Języki obce ulatniały się z pamięci chłopców znacznie prędzej,niż dawniej przez nią były wchłaniane. Ale po rosyjsku mówili jakcudzoziemcy. Częstokroć ze zdziwieniem spostrzegaliśmy, że budowa ichrosyjskiego zdania jest dosłownym przekładem z francuskiego. Tymczasem niepotrafili już zbudować tego samego zdania w języku francuskim. W ten sposóbw mózgach dziecięcych, niby w palimpsetach, wypisane zostały dzieje naszejwłóczęgi emigracyjnej.

Kiedy telefonowałem z redakcji do żony, aby ją zawiadomić o rewolucji wPetersburgu, młodszy chłopiec był chory na dyfteryt. Miał dziewięć lat. Aleoddawna dobrze wiedział, że rewolucja oznacza amnestję, powrót do Rosji itysiąc innych dobrodziejstw. Zerwał się więc i tańczył na łóżku na cześćrewolucji. W taki sposób ujawniła się jego rekonwalescencja. Śpieszyliśmy się,aby zdążyć wyjechać pierwszym statkiem. Biegałem do konsulatów po papieryi wizy. W przeddzień wyjazdu lekarz pozwolił powracającemu do zdrowiachłopcu wyjść na spacer. Żona wypuściła syna na pół godziny i pakowałarzeczy. Ileż to już razy musiała dokonywać tej czynności! Ale chłopiec niewracał. Byłem w redakcji. Upłynęły trzy męczące godziny. Nagle rozległ się wnaszem mieszkaniu dzwonek telefoniczny. Najpierw nieznajomy męski głos,potem głos Sierioży: – Jestem tutaj. – Tutaj oznaczało komisarjat policji nadrugim krańcu Nowego Jorku. Chłopiec skorzystał z pierwszego spaceru, aby

Page 190: Trocki Lew - Moje życie.pdf

191

rozwiązać dręczące go oddawna zagadnienie: czy istnieje rzeczywiściepierwsza ulica (mieszkaliśmy, jeśli się nie mylę, na 164-ej). Po drodze –zabłąkał się, począł się rozpytywać i odprowadzono go do komisarjatu. Naszczęście zapamiętał numer naszego telefonu. Gdy żona po upływie godzinydotarła ze starszym chłopcem do komisarjatu, zgotowano im tak wesołeprzyjęcie, jakgdyby byli dawno oczekiwanymi gośćmi. Sierioża, z wypiekamina twarzy, grał z policjantami w warcaby. Aby ukryć zmieszanie, o któreprzyprawił go nadmiar uwagi, okazywanej mu przez czynniki administracyjne,chłopiec, pospołu ze swymi nowymi przyjaciółmi, pracowicie żuł czarną gumęamerykańską. Ale pamięta po dziś dzień numer telefonu w naszem nowo-jorskiem mieszkaniu.

Gdybym powiedział, że poznałem Nowy Jork, byłaby to z mej stronywielka przesada. Zbyt szybko oddałem się całkowicie i niepodzielnie sprawomsocjalizmu amerykańskiego. Potem nagle przyszła rewolucja rosyjska.Zdążyłem zaledwie pochwycić ogólny rytm życia owego potwora, który nosimiano Nowego Jorku. Odjeżdżałem do Europy, unosząc z sobą uczucieczłowieka, któremu udało się jednem okiem zajrzeć w głąb kuźni, w którejwykuwać się będą losy całej ludzkości. Pocieszałem się myślą, że wrócę tutajjeszcze kiedyś. I w tej chwili bynajmniej nie rozstałem się z tą nadzieją.

Page 191: Trocki Lew - Moje życie.pdf

192

ROZDZIAŁ XXIII

W OBOZIE KONCENTRACYJNYM

Dnia 25 marca przyszedłem do Nowo-Jorskiego konsulatu generalnego, zktórego usunięto już wtedy portret Mikołaja II-go, ale w którym wciąż jeszczepanowała zgęszczona atmosfera starego rosyjskiego cyrkułu. Ponieuniknionych przewlekaniach sprawy, oraz ożywionej wymianie zdań,konsul generalny polecił wydać mi dokumenty, niezbędne do wyjazdu doRosji. Gdym w konsulacie Wielkiej Brytanji w Nowym Jorku wypełniałkwestjonarjusze, oświadczono mi, że władze angielskie nie będą czynić miżadnych przeszkód podczas przejazdu przez terytorja angielskie. Wszystkowięc było w zupełnym porządku.

Dnia 27 marca wyruszyłem wraz z rodziną i kilkoma współrodakami nanorweskim parowcu „Christianiafiord”. Odprowadzono nas uroczyście zkwiatami i przemówieniami. Zdążaliśmy do kraju rewolucji. Posiadaliśmypaszporty i wizy. Rewolucja, kwiaty tudzież wizy, wypełniały naszekoczownicze dusze błogą harmonją. W Halifaksie (Kanada) statek naszpoddały oględzinom angielskie władze wojenno-morskie. Oficerowiepolicyjni, którzy dokumenty Amerykanów, Norwegów, Duńczyków i innychprzeglądali tylko z punktu widzenia formalnego, zastosowali do nas metodękompletnego badania: dopytywali się nas o przekonania, zamierzeniapolityczne etc. Odmówiłem jakichkolwiek rozmów na te tematy. Chętnie służędanemi, dotyczącemi moich personalij i kropka: wewnętrzna polityka rosyjskanie oddana została, jak dotąd, pod kontrolę angielskiej policji morskiej. Mimoto, oficerowie śledczy, Meckan i Westwood, po dokonaniu ponownej,bezowocnej próby zbadania nas, poczęli zasięgać u innych pasażerówinformacyj o mojej osobie. Oficerowie ci upierali się przy tem, że ze mnie jestterrible socialist (straszliwy socjalista). Całe przesłuchiwanie prowadzone byłow tak nieprzyzwoity sposób i stwarzało dla rewolucjonistów rosyjskich takdalece odmienną sytuację w porównaniu z pozostałymi pasażerami, którzy, naszczęście, nie należeli do sprzymierzonego z Anglją narodu, że kilka osób zliczby przesłuchiwanych, wysłało natychmiast do władz angielskichenergiczny protest, przeciwko zachowaniu agentów policji. Ja sam nieuczyniłem tego, aby nie zanosić do Belzebuba skargi na djabła. W owej chwilinie przewidywaliśmy jednak jeszcze dalszego biegu wydarzeń.

Dnia 3-go kwietnia na pokład parowca ,,Christianiafiord” przyszlioficerowie angielscy wraz z eskortą, składającą się z marynarzy i w imieniumiejscowego admirała zażądali, abyśmy, ja, moja żona, oraz pięciu innychpasażerów opuścili parowiec. Co się zaś tyczy motywów tego żądania, to całeto zajście obiecano nam ,,wytłumaczyć” w Halifaksie. Oświadczyliśmy, żeżądanie to jest bezprawiem i odmówiliśmy jego wykonania. Uzbrojenimarynarze rzucili się na nas i, przy akompaniamencie okrzyków „shame”(wstyd) ze strony znacznej części pasażerów, wynieśli na rękach do kutrawojskowego, który pod konwojem krążownika odwiózł nas do Halifaksu. Gdy

Page 192: Trocki Lew - Moje życie.pdf

193

z dziesięciu marynarzy trzymało mnie na rękach, rzucił mi się na pomoc mójstarszy chłopiec, uderzył oficera swą małą piąstką i zawołał: – Czy uderzyć gojeszcze raz, tatusiu? – Miał wtedy 11 lat. Otrzymał pierwszą lekcję z zakresudemokracji angielskiej.

Żonę wraz z dziećmi policja zostawiła w Halifaksie. Pozostałe osobyodwieziono koleją do Amherst, do obozu, w którym internowano jeńcówniemieckich. W kancelarji poddano nas rewizji, jakiej nie doświadczyłemnawet w twierdzy Pietropawłowskiej. W twierdzy carskiej rozbieranie do nagai obmacywanie ciała przez żandarmów odbywało się w cztery oczy, podczas,gdy tutaj, u demokratycznych sprzymierzeńców, haniebnie znęcano się nadnami w obecności kilkunastu osób. Utkwił mi na zawsze w pamięci szwedzko-kanadyjski sierżant, Olsen, ze swą rudą głową policjanta kryminalnego –główna figura owej rewizji. Kanalje, kierujące zdaleka całą tą imprezą,wiedziały doskonale, że w naszych osobach mają do czynienia znieskazitelnymi rewolucjonistami rosyjskimi, powracającymi do wyzwolonegoprzez rewolucję kraju.

Dopiero nazajutrz zrana, w odpowiedzi na nasze nieustanne żądania iprotesty, pułkownik Morris, komendant obozu, zakomunikował nam oficjalnie,jakie są powody naszego aresztowania: – Stanowicie panowieniebezpieczeństwo dla obecnego rządu rosyjskiego, – oświadczył nam krótko:pułkownik nie był krasomówcą, a ponadto twarz jego zdradzała już od samegorana pewne podniecenie zgoła podejrzanego autoramentu. – Ale nowo-jorscyagenci rządu rosyjskiego wydali nam przecież dokumenty podróży do Rosji i,wreszcie, niech się sam rząd rosyjski o siebie troszczy! – Pułkownik Morrispomyślał trochę, poruszał szczękami i dodał: – Stanowicie niebezpieczeństwodla wszystkich wogóle sprzymierzonych. – Nie okazano nam żadnychdokumentów, nakazujących areszt. Pułkownik dorzucił w swem własnemimieniu, że jako emigranci polityczni, którzy niewątpliwie z określonychprzyczyn musieli rozstać się z własnym krajem, nie powinniśmy się dziwićtemu, co się z nami teraz dzieje. Rosyjska rewolucja nie istniała dla niego.Usiłowaliśmy wytłumaczyć mu, że carscy ministrowie, którzy uczynili z nas wswoim czasie emigrantów politycznych, siedzą sami obecnie po więzieniach, oile nie zdążyli wyemigrować. Ale były to nazbyt skomplikowane argumentydla pana pułkownika, który zrobił karjerę w koloniach angielskich i na wojniez Boerami. Ponieważ rozmawiałem z nim, nie wykazując zbytniego respektu,ryknął za mojemi plecami: – Gdybym dostał go do garści na wybrzeżuPołudniowej Afryki... Było to wogóle jego ulubione powiedzenie.

Żona moja formalnie nie była emigrantką polityczną, wyjechała bowiemzagranicę, korzystając z legalnego paszportu. Nie bacząc na to, zaaresztowanoją wraz z obydwoma naszymi chłopcami, liczącymi 11 i 9 lat. Nic nieprzesadzam, gdy mówię o aresztowaniu chłopców. Władze kanadyjskie chciałypoczątkowo ulokować chłopców, rozłączywszy ich z matką, w przytułku dladzieci. Pod wrażeniem takiej perspektywy, żona oświadczyła, że nie zgodzi sięza nic na rozłąkę z dziećmi. Dopiero wskutek energicznych protestów żony,chłopców zainstalowano razem z nią w mieszkaniu angielsko-rosyjskiegoagenta policyjnego, który, chcąc zapobiec ,,nielegalnemu” wysyłaniu listówlub depesz, wypuszczał dzieci na ulicę, nawet gdy chciały wyjść bez matki,tylko pod dozorem. Po jedenastu dniach przeniesiono żonę wraz z dziećmi dohotelu i zobowiązano ich do codziennego meldowania się w policji.

Obóz wojskowy Amherst mieścił się w starym, niesłychanie zaniedbanym

Page 193: Trocki Lew - Moje życie.pdf

194

budynku odlewni żelaza, którą odebrano jej właścicielowi-Niemcowi.Wewnątrz z każdej strony ciągnęły się dwa rzędy trzypiętrowych prycz. Wtakich warunkach mieszkaliśmy w ośmiuset. Łatwo sobie wyobrazić, jakiepowietrze panowało w porze nocnej w tej sypialni. Ludzie tłoczyli siębezradnie w przejściach, trącali wzajemnie łokciami, kładli się, wstawali, graliw karty albo w szachy. Wielu z nich majstrowało coś, niektórzy – bardzonawet kunsztownie. Po dziś dzień zachowałem w Moskwie wyroby jeńców zAmherst. Wśród internowanych, nie bacząc na ich bohaterskie wysiłki, któremiały na celu przeciwdziałanie upadkowi fizycznemu i moralnemu,znajdowało się jednak pięciu obłąkanych. Spaliśmy i jedliśmy razem z nimi wjednej hali.

W liczbie 800 jeńców, w których towarzystwie spędziłem blisko miesiąc,było około 500 marynarzy z zatopionych przez Anglików niemieckich okrętówwojennych, bezmała 200 robotników, których wojna zaskoczyła w Kanadzie, iokoło 100 oficerów i jeńców cywilnych ze sfer mieszczańskich. Charakternaszych stosunków z niemieckimi towarzyszami niedoli ujawniał się w miarętego, jak ci poczęli zdawać sobie sprawę, że jesteśmy uwięzieni jakorewolucyjni socjaliści. Oficerowie i starsi podoficerowie, gnieżdżący się zadrewnianą przegródką, zaliczyli nas odrazu do kategorji wrogów. Szeregowcynatomiast sympatyzowali z nami coraz bardziej. Miesiąc, spędzony w obozie,był jakgdyby nieprzerwanym wiecem. Opowiadałem Niemcom o rosyjskiejrewolucji, o Liebknechcie, o Leninie, o przyczynach upadku starejMiędzynarodówki, o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Opróczwykładów publicznych, odbywały się wciąż dyskusje w grupach. Zażyłośćnasza zwiększała się z każdym dniem. Szara masa jeńców rozpadała się nadwie grupy, według nastrojów. Jedni mawiali: – Nie, dosyć już, temu trzebapołożyć kres raz na zawsze. – Ci marzyli o wyjściu na ulicę. Inni zaś mawiali:– Co oni chcą ode mnie? Nie, już nie dam im się więcej... – A jak ty sięschowasz przed nimi? – zadawano im pytanie. Górnik Babiński, wysokiŚlązak, o niebieskich oczach, odparł: – Osiądę wraz z żoną i dziećmi w głębilasu, otoczę się wilczemi dołami i nie będę z domu wychodzić bez karabinu,żeby nikt nie odważył się nawet zbliżyć... – Babiński, a i mnie nie puścisz? – Iciebie też nie puszczę. Nie ufam nikomu... – Marynarze usiłowali, jak tylkomogli, złagodzić mi warunki egzystencji i jedynie dzięki moim energicznymprotestom, udało mi się uzyskać prawo wystawania w ogonku obiadowym iuczestniczenia w zbiorowych pracach, jak np. zamiatanie podłóg, obieraniekartofli, mycie naczyń i porządkowanie ogólnego ustępu.

Między szeregowcami a oficerami (niektórzy z nich nawet w niewoliprowadzili nadal listy sprawowania się „swoich” marynarzy) panował wrogistosunek. Oficerowie poskarżyli się na mnie komendantowi obozu,pułkownikowi Morris’owi, że uprawiam antypatrjotyczną propagandę.Brytyjski pułkownik wziął odrazu stronnę hohenzollernowskiego patriotyzmu izabronił urządzania publicznych wykładów. Stało się to, zresztą, podczasostatnich dni naszego pobytu w obozie i przyczyniło tylko do dalszegozaciśnienia węzłów przyjaźni z marynarzami i robotnikami, którzy na rozkazpułkownika odpowiedzeli protestem, zaopatrzonym w 530 podpisów. Takiplebiscyt, dokonany pod twardą ręką sierżanta Olsena, był dla mniekompletnem zadośćuczynieniem za wszystkie dolegliwości niewoli wAmherst.

Przez cały czas naszego pobytu w obozie, władze uparcie nie pozwalały

Page 194: Trocki Lew - Moje życie.pdf

195

nam skomunikować się z rządem rosyjskim. Depesz, nadawanych przez nas doPetersburga, nie wysyłano. Próbowaliśmy zaskarżyć ten zakaz w depeszy doLloyd-George’a, angielskiego prezesa ministrów. Ale nie przepuszczono i tejdepeszy. Pułkownik Morris przyzwyczaił się w kolonjach do uproszczonegohabeas corpus. Ponadto kryła go wojna. Udzielenie mi pozwolenia na widzeniesię z żoną, komendant uzależnił od warunku, że nie będę jej dawał żadnychpoleceń do konsula rosyjskiego. Może się to wydawać niewiarogodne, jednakjest prawdziwe. Zrezygnowałem z widzenia się z żoną. Konsul, ma sięrozumieć, też niebardzo kwapił się z przyjściem nam z pomocą. Czekał nainstrukcje. A instrukcje najwidoczniej nie nadchodziły.

Muszę nadmienić, że do dzisiejszego dnia nie są dla mnie zupełniezrozumiałe owe zakulisowe machinacje, które spowodowały nasz areszt inasze uwolnienie. Na czarną listę rządu angielskiego zostałem wciągniętyprzypuszczalnie jeszcze wtedy, kiedy pracowałem we Francji. Rząd angielskiwszelkiemi sposobami pomagał rządowi carskiemu do usunięcia mnie zEuropy. Władze angielskie w Halifaksie aresztowały mnie najwidoczniej napodstawie owej czarnej listy, uzupełnionej informacjami o mojej działalnościantypatrjotycznej w Ameryce. Gdy wiadomość o mojem aresztowaniu dotarłado rosyjskiej prasy rewolucyjnej, poselstwo brytyjskie, nie obawiając sięwidocznie mojego powrotu, rozesłało do gazet petersburskich oficjalnykomunikat, zawiadamiający o tem, że uwięzieni w Kanadzie Rosjaniewyjechali do Rosji, „otrzymawszy od poselstwa niemieckiego subwencje naobalenie rządu tymczasowego”. Było to, bądź co bądź, niedwuznaczne.Kierowana przez Lenina ,,Prawda” odpowiedziała Buchanan’owi w dniu 16kwietnia, niewątpliwie piórem samego Lenina, następującemi słowy: „Któżuwierzy na jedną chociażby chwilę, że komunikat z dobrą wiarą twierdzi, żebyły przewodniczący rady delegatów robotniczych w Petersburgu w roku1905-ym, rewolucjonista, który całe lata poświęcił bezinteresownej służbierewolucji, że ten człowiek uczestniczył w akcji subwencjonowanej przez rządniemiecki? Wszak jest to oczywista, niesłychana, niecna potwarz, rzucona narewolucjonistę! Kto udzielił panu tej informacji, panie Buchanan? Dlaczegopan tego nie ujawnia?... Sześć osób ciągnęło towarzysza Trockiego za ręce inogi – wszystko w imię przyjaznych uczuć dla rosyjskiego rządutymczasowego!”...

Mniej dla mnie wyraźna jest rola, jaką w całej tej sprawie odegrał sam rządtymczasowy. Nie trzeba dowodzić, że Milukow, ówczesny minister sprawzagranicznych, z całego serca pragnął mojego uwięzienia: począwszy od roku1905-go walczył zapamiętale z „trockizmem”, nawet termin ten został właśnieprzez niego ukuty. Ale Milukow wiedział o swej zależności od sowietów imusiał lawirować z wielką ostrożnością, tem bardziej, że jego sprzymierzeńcysocjal-patriotyczni nie wplątali się jeszcze podówczas w nagankę nabolszewików.

Poseł brytyjski, Buchanan, przedstawia sprawę w swych wspomnieniach wsposób następujący: ,,Trockiego i innych zatrzymano w Halifaksie aż doustalenia, jakie rząd tymczasowy ma wobec nich zamiary”. Jak utrzymujeBuchanan, Milukow został niezwłocznie zawiadomiony o naszemaresztowaniu. Poseł brytyjski już w dniu 8 kwietnia miał rzekomo zawiadomićswój rząd, że Milukow prosi, aby nas uwolniono. Ale już po upływie dwuchdni, Milukow wycofał prośbę i dał jednocześnie wyraz nadziei, że będziemy inadal zatrzymani w Halifaksie. ,,Dlatego też, – kończy Buchanan, – właśnie

Page 195: Trocki Lew - Moje życie.pdf

196

rząd tymczasowy ponosi odpowiedzialność za dalsze ich internowanie”.Wszystko to jest wielce prawdopodobne. Buchanan zapomina tylko wyjaśnićw swych pamiętnikach, co się stało z niemiecką subwencją, którą otrzymałem,aby obalić rząd tymczasowy. Ale i w tem również nie ma nic dziwnego.Buchanan, przyciśnięty przeze mnie do muru po moim powrocie doPetersburga, musiał ogłosić w prasie, że o subwencji tej wogóle nic nie wie.Nigdy jeszcze nie kłamano tak, jak podczas ,,wielkiej”, ,,wyzwoleńczej”wojny. Gdyby kłamstwo posiadało siłę wybuchową, planeta nasza zamieniłabysię w pył na długo jeszcze przed pokojem wersalskim.

Do sprawy wtrącił się wreszcie sowiet i Milukow musiał skapitulować. 29-go kwietnia wybiła godzina naszego uwolnienia z obozu koncentracyjnego.Ale nawet podczas wypuszczania nas na wolność, nie obeszło się bezprzemocy. Kazano nam poprostu spakować rzeczy i wyruszyć pod konwojem.Zażądaliśmy, aby nas poinformowano, dokąd się nas wysyła i w jakim celu.Odmówiono wyjaśnień. Jeńców ogarnęło wzburzenie, sądzili bowiem, że naswywożą do twierdzy. Domagaliśmy się, aby zawezwano najbliższego konsularosyjskiego. I tego nam odmówiono. Mieliśmy dosyć powodów, aby nie ufaćzbytnio tym korsarzom. Oświadczyliśmy, że pojedziemy dobrowolnie tylkowtedy, kiedy dowiemy się, jaki jest cel tej nowej podróży. Komendant kazałwyprowadzić nas przemocą. Konwojujący nas żołnierze wynieśli naszebagaże. Z uporem nie ruszaliśmy się z prycz. Komendant ustąpił dopiero wchwili, kiedy konwojujący nas oddział stanął bezpośrednio wobeckonieczności wyniesienia nas na rękach w taki sam sposób, jak wynoszono nasprzed miesiącem z parowca, ale tym razem poprzez tłum wzburzonychmarynarzy. Komendant oświadczył nam, posługując się właściwym muangielsko-kolonjalnym stylem, że wsadzi nas na duński parowiec, odchodzącydo Rosji. Purpurowa twarz pułkownika drgała konwulsyjnie. Nie mógł wżaden sposób pogodzić się z myślą, że wymykamy mu się z rąk... Gdybyśmymu byli wpadli w ręce na afrykańskiem wybrzeżu!...

Towarzysze niewoli żegnali nas uroczyście, gdyśmy opuszczali obóz.Podczas gdy oficerowie zamknęli się w swym oddziale (nieliczni z nichzaglądali przez szpary), marynarze i robotnicy utworzyli szpalery wzdłużprzejścia, zaimprowizowana orkiestra zagrała marsza rewolucyjnego iprzyjazne ręce wyciągały się ku nam ze wszystkich stron. Jeden z jeńcówwygłosił krótkie przemówienie – pozdrowienie dla rosyjskiej rewolucji,przekleństwo monarchji niemieckiej. Jeszcze dziś miło mi wspomnieć, jak topodczas największej pożogi wojennej brataliśmy się w Amherst z marynarzaminiemieckimi. Wielu z nich przysyłało mi później z Niemiec przyjacielskielisty.

Gdyśmy wyjeżdżali, przyjechał Macken, ten sam brytyjski oficerżandarmerji, który nas zaaresztował. Zagroziłem mu na pożegnanie, że zgłoszęprzedewszystkiem interpelację w Konstytuancie do ministra sprawzagranicznych Milukowa, w sprawie gwałtów, dokonywanych na obywatelachrosyjskich przez angielsko-kanadyjską policję.

– Mam nadzieję, – odpowiedział rezolutny żandarm, – że nie dostanie siępan do Konstytuanty.

Page 196: Trocki Lew - Moje życie.pdf

197

ROZDZIAŁ XXIV

W PIOTROGRODZIE

Droga od Halifaksu do Piotrogrodu minęła niepostrzeżenie, jak w tunelu.Był to zresztą tunel, wiodący do rewolucji. Ze Szwecji zapamiętałem tylkokartki na chleb: zobaczyłem je wówczas po raz pierwszy. W Finlandjizetknąłem się w wagonie oko w oko z Vanderveldem i de Manem, jadącymi doPiotrogrodu. – Czy poznajecie mnie? – spytał de Man. – O, tak –odpowiedziałm – chociaż ludzie mocno zmieniają się podczas wojny. – Ta niezbyt grzeczna uwaga, zakończyła nasz dialog. De Man za czasów młodościusiłował być marksistą i nawet nieźle atakował Vandervelde. Podczas wojnyzlikwidował niewinne zapały swej młodości w polityce, po wojnie zaś równieżi w teorji. Został agentem swego rządu i niczem więcej. Co się zaś tyczyVandervelde, to w kierowniczej grupie Międzynarodówki był najmniejwyróżniającą się postacią. Przewodniczącym został tylko dlatego, że niemożna było wybrać ani Niemca, ani Francuza. Teoretycznie Vandervelde byłtylko kompilatorem. Pomiędzy ideowemi prądami socjalizmu manewrowałzupełnie tak samo, jak rząd jego kraju pomiędzy wielkiemi mocarstwami.Pośród rosyjskich marksistów nigdy nie cieszył się autorytetem. Jako mówcaVandervelde nigdy nie wznosił się ponad błyskotliwą przeciętność. Podczaswojny zamienił stanowisko przewodniczącego Międzynarodówki na obowiązkikrólewskiego ministra. W mej paryskiej gazecie prowadziłem przeciw niemunieubłaganą walkę. W odpowiedzi na to Vandervelde wzywał rosyjskichrewolucjonistów do pogodzenia się z caratem. Teraz zaś jechał, aby zaprosićrosyjską rewolucję do zajęcia miejsca caratu w kolumnie sprzymierzeńców.Nie mieliśmy o czem mówić.

Do Biełoostrowa przyjechała na nasze spotkanie delegacja zjednoczonychmiędzynarodowców i Centralnego Komitetu bolszewików. Z ramieniamieńszewików, nawet „międzynarodowców” (Martow i inni), nie było nikogo.Uściskałem mego starego przyjaciela Urickiego, którego poznałem na Syberji,na samym początku bieżącego stulecia. Urickij był stałym korespondentemparyskiego „Naszego Słowa” ze Skandynawji i podczas wojny stanowił łącznikmiędzy nami i Rosją. W rok po tem spotkaniu Urickiego zabił młody socjal-rewolucjonista. W tej delegacji spotkałem po raz pierwszy Karachana, którypóźniej zyskał rozgłos, jako sowiecki dyplomata. Jako delegat bolszewików,przyjechał Fiedorow, metalowiec, późniejszy przewodniczący sekcjirobotniczej Sowietu Piotrogrodzkiego. Jeszcze przed przyjazdem doBiełoostrowa dowiedziałem się ze świeżej rosyjskiej gazety, że Czernow,Cereteli i Skobielew weszli w skład koalicyjnego Rządu Tymczasowego. Wten sposób układ grup politycznych ujawnił się odrazu całkiem wyraźnie. Odpierwszego dnia oczekiwała mnie nieubłagana walka ramię w ramię zbolszewikami przeciw mieńszewikom i socjal-rewolucjonistom.

Na dworcu finlandzkim w Piotrogrodzie zgotowano nam uroczysteprzyjęcie. Urickij i Fiedorow wygłosili mowy. W odpowiedzi poruszyłem

Page 197: Trocki Lew - Moje życie.pdf

198

sprawę przygotowań do drugiej rewolucji, która będzie nasza. Kiedyniespodzianie wzięto mnie na ręce, odrazu przypomniałem sobie Halifaks,gdzie znalazłem się w podobnej sytuacji. Tym razem jednak były to ręceprzyjaciół. Dokoła powiewało mnóstwo chorągwi. Zobaczyłem wzruszonątwarz żony, blade i wylęknione twarzyczki chłopców, nie wiedzących, czy todobrze, czy źle: rewolucja raz już ich oszukała. Na ostatnim planie, na końcuperonu, zauważyłem Vandervelde i de Mana, którzy umyślnie odsunęli się, niechcąc, widocznie, ryzykować mieszania się z tłumem. Nowi ministrowie-socjaliści nie przygotowali dla swego belgijskiego kolegi żadnego przyjęcia.Zbyt dobrze pamiętali jeszcze wczorajszą rolę Vandervelde.

Bezpośrednio z dworca wpadłem w wir, w którym ludzie i epizody migają,jak drzazgi w potoku wody. Najważniejsze zdarzenia pozostawiają najmniejwspomnień osobistych: w ten właśnie sposób pamięć broni się przedprzeciążeniem. Zdaje mi się, że odrazu udałem się na posiedzenie KomitetuWykonawczego. Czcheidze, niezmiennie przewodniczący w owym czasie,przywitał mnie oschle. Bolszewicy zgłosili wniosek o przyjęcie mnie doKomitetu Wykonawczego, jako byłego przewodniczącego Rady w 1905 roku.Nastąpiło zamieszanie. Mieńszewicy poszeptali z ludowcami. W tym okresiestanowili oni jeszcze przytłaczającą większość we wszystkich organachrewolucji. Postanowiono przyjąć mnie z głosem doradczym. Otrzymałem kartęczłonkowską i szklankę herbaty z razowym chlebem.

Nie tylko chłopcy, ale ja i żona dziwiliśmy się rosyjskiej mowie na ulicachPiotrogrodu i rosyjskim szyldom na murach. Porzuciliśmy stolicę dziesięć lattemu, starszy syn mój miał wówczas przeszło rok, młodszego zaś nie byłojeszcze na świecie – urodził się w Wiedniu.

W Piotrogrodzie był wielki, ale zupełnie już zrewoltowany garnizon.Żołnierze szli, śpiewając rewolucyjne pieśni, z czerwonemi wstążeczkami napiersi. Wydawało się to czemś nieprawdopodobnem, jakby snem. Tramwajebyły przepełnione żołnierzami. Na szerokich bulwarach odbywały się jeszczećwiczenia. Strzelcy padali, biegli tyraljerą i znów padali. Za plecami rewolucjistał jeszcze olbrzymi potwór wojny i rzucał cień na rewolucję. Masy jednakżenie wierzyły już w wojnę i zdawało się, że ćwiczenia odbywają się tylkodlatego, że zapomniano ich odwołać. Wojna stała się już niemożliwością. Niepotrafili tego zrozumieć nie tylko kadeci, ale i wodzowie tak zwanej,,rewolucyjnej demokracji”, którzy śmiertelnie bali się oderwać od spódnicyEntente’y.

Ceretelego znałem mało, Czcheidze trochę lepiej, Kierenskiego nie znałemzupełnie. Skobielew był moim uczniem, z Czernowem nie raz już walczyłemna zebraniach zagranicą. Goza widziałem po raz pierwszy. To była rządzącasowiecka grupa demokracji.

Cereteli bezwątpienia przewyższał pozostałych o głowę. Spotkałem go poraz pierwszy na zjeździe londyńskim w 1907 roku, gdzie reprezentował socjal-demokratyczną frakcję drugiej Dumy. Już wtedy, mimo swego młodego wieku,był dobrym mówcą, jednającym sobie słuchaczy moralnym podkładem swychwywodów. Lata, spędzone na ciężkich robotach, podniosły jego autorytetpolityczny. Wrócił na arenę rewolucji, jako człowiek dojrzały i odrazu zająłpierwsze miejsce w szeregu swych współideowców i sprzymierzeńców. Śródprzeciwników był jedynym człowiekiem, którego można było brać na serjo.Jednak, jak to się nieraz dzieje w historji, trzeba było rewolucji dla ujawnienia,że Cereteli nie jest rewolucjonistą. Aby nie zgubić się w labiryncie, należało

Page 198: Trocki Lew - Moje życie.pdf

199

ujmować rewolucję rosyjską ze światowego punktu widzenia, nie zaś zrosyjskiego. Cereteli natomiast ujmował ją z punktu widzenia doświadczeńGruzji, uzupełnionego doświadczeniem drugiej Dumy państwowej. Okazałosię, że jego horyzont polityczny jest zabójczo wąski, wykszałcenie zaś – politeracku powierzchowne. Żywił głęboki szacunek dla liberalizmu. Nanieuniknioną dynamikę rewolucji patrzał oczami półwykształconegomieszczucha, lękającego się o kulturę. Przebudzone masy coraz bardziejwydawały mu się zbuntowanym plebsem. Od pierwszej chwili okazało sięwyraźnie, że to wróg. Lenin nazwał go „tęposzem”. Było to ostre, ale trafneokreślenie. Cereteli był uzdolnioną i uczciwą ograniczonością.

Kierenskiego Lenin nazywał chełpliwcem, nawet obecnie nie wiele możnado tej charakterystyki dorzucić. Kierenskij był i pozostał postaciąprzypadkową, efemerydą chwili historycznej. Każda nowa, potężna falarewolucji, porywająca dziewicze, jeszcze nieuświadomione masy, musiwyrzucać na powierzchnię takich jednodniowych bohaterów, którychnatychmiast oślepia własny blask. Kierenskij wywodził się od Hapona iChrustalewa. Uosabiał przypadkowość w regularności. Najlepsze jego mowybyły jedynie ntensywnem przelewaniem wody. W 1917 roku woda wrzała iunosiła się nad nią para. Kłęby pary robiły wrażenie aureoli.

Skobielew rozpoczął pracę polityczną pod mojem kierownictwem wWiedniu, gdzie był studentem. Z ramienia redakcji wiedeńskiej „Prawdy”wyjechał do swej ojczyzny na Kaukaz, aby spóbować dostać się do IV Dumy,co mu się też powiodło. W Dumie Skobielew uległ wpływowi mieńszewików irazem z nimi wziął następnie udział w rewolucji lutowej. Stosunki międzynami oddawna się urwały. W Piotrogrodzie zastałem go, jako świeżoupieczonego ministra pracy. W Komitecie Wykonawczym z tupetem podszedłdo mnie, pytając, co ja o ,,tem” myślę. Odpowiedziałem: – Sądzę, że wkrótcedamy sobie z wami radę. – Niedawno Skobielew, śmiejąc się, przypomniał miową przyjacielską przepowiednię, która sprawdziła się w sześć miesięcypóźniej. Wkrótce po rewolucji październikowej, Skobielew zadeklarował się,jako bolszewik. Obaj z Leninem byliśmy przeciwni przyjęciu go do partji.Teraz jest, naturalnie, stalinowcem. A zatem wszystko jest w porządku.

Zamieszkaliśmy z żoną i dziećmi w jakichś ,,Kijowskich Numerach” wjednym pokoju. I to nawet zdobyślimy z trudem. Następnego dnia zjawił się unas oficer, we wspaniałym mundurze: – Nie poznajecie mnie? – Nieprzypominałem sobie. – Łoginow. – Wówczas w strojnym oficerze poznałemmłodego ślusarza z 1905 roku. Był wtedy członkiem drużyny bojowej, walczyłz za węgła z policjantami. Do mnie przywiązany był gorącem młodemprzywiązaniem. Po roku 1905 straciłem go z oczu. Dopiero teraz dowiedziałemsię od niego, że w rzeczywistości nie był proletarjuszem Łoginowem, leczstudentem technologji Sierebrowskim z bogatej rodziny, który w latachmłodości dobrze zaasymilował się z robotniczem środowiskiem. W okresiereakcji został inżynierem, dawno odsunął się od rewolucji i podczas wojny byładministratorem dwuch największych fabryk w Piotrogrodzie. Rewolucjalutowa wstrząsnęła nim zlekka, przypomniał sobie przeszłość. O moimpowrocie dowiedział się z gazet. Teraz zaś stał przede mną i domagał sięgorąco, żebym zamieszkał z rodziną w jego mieszkaniu i to natychmiast, niezwlekając. Po krótkiem wahaniu, zgodziliśmy się. Było to ogromne, bogatedyrektorskie mieszkanie, w którem Sierebrowskij mieszkał z młodą żoną.Dzieci nie mieli. Znaleźliśmy u nich wszystko. Pośród wygłodzonego,

Page 199: Trocki Lew - Moje życie.pdf

200

walącego się w gruzy miasta, tutaj poczuliśmy się jak w raju. Ale sytuacjapogorszyła się odrazu, kiedy rozmowa przeszła na politykę. Sierebrowskij byłpatrjotą. Jak się później okazało, żywił głęboką nienawiść dla bolszewików, aLenina uważał za niemieckiego agenta. Spotkawszy się od pierwszej chwili zesprzeciwem, stał się coprawda ostrożniejszy, jednak życie z nim pod jednymdachem było dla nas niemożliwe. Opuściliśmy mieszkanie gościnnych, aleobcych nam, ludzi i wróciliśmy do pokoju w „Kijowskich Numerach”.Sierebrowskij potem raz jeszcze zaprosił obu chłopców do siebie. Poczęstowałich herbatą z konfiturami, i chłopcy z wdzięczności opowiedzieli mu oprzemówieniu Lenina na wiecu. Twarze ich zarumieniły się, zadowoleni byli zrozmowy i konfitur. – Ale przecież Lenin jest niemieckim szpiegiem, –oświadczył im gospodarz. Co takiego? Czy słuch ich nie myli? Chłopcyodsunęli herbatę i konfitury. Zerwali się z miejsc. – No, to jest już świństwo –oświadczył starszy. W słowniku swym nie znalazł innego słowa, któreby lepiejodpowiadało okolicznościom. Teraz zkolei obraził się gospodarz. Na tem teżskończyła się ta znajomość. Po naszem zwycięstwie w październikuwciągnąłem Sierebrowskiego do sowieckiej pracy. Jak wielu innych, wszedł dopartji poprzez sowiecką służbę. Teraz jest członkiem stalinowskiegoCentralnego Komitetu partji i jednym z filarów régime’u. Jeżeli w 1905 rokumógł uchodzić za proletarjusza, to teraz jest mu bez porównania łatwiejuchodzić za bolszewika.

Po dniach lipcowych, o których jeszcze będzie mowa, stolicarozbrzmiewała oszczerstwami, miotanemi na bolszewików. Zostałemzaaresztowany przez rząd Kierenskiego i w dwa miesiące po powrocie zemigracji znalazłem się znów w dobrze mi znanych ,,Krestach”. PułkownikMorris z Amhersł z zadowoleniem przeczytał o tem w porannej gazecie, i napewno nie był w tem uczuciu odosobniony.

Chłopcy jednakże byli niezadowoleni. Cóż to za rewolucja, zwracali się zwyrzutami do matki, jeśli papę pakują albo do obozu koncentracyjnego, albodo więzienia? Matka zgadzała się z nimi, że to jeszcze nie jest prawdziwarewolucja. Mimo to gorzkie krople sceptyzmu sączyły się im do duszy.

Gdy opuściłem więzienie ,,rewolucyjnej demokracji”, zamieszkaliśmy wmałem mieszkanku, które wynajmowała wdowa po liberalnym dziennikarzu, wwielkim burżuazyjnym domu. Przygotowania do przewrotu październikowegoszły całą parą. Zostałem przewodniczącym Piotrogrodzkiego Sowietu.Nazwisko moje odmieniano w prasie we wszystkich przypadkach. W domuotaczał nas coraz ciaśniej mur wrogości i nienawiści. Naszą kucharkę, AnnęOsipównę, kiedy zjawiała się po chleb w domowym komitecie, atakowałygospodynie. Syna mego prześladowano w szkole z racji ojca, przezywając,,przewodniczącym”. Kiedy żona wracała ze służby ze związku zawodowegodrzewników, portjer odprowadzał ją nienawistnem spojrzeniem. Męką byłowchodzenie po schodach. Właścicielka mieszkania coraz częściej dopytywałasię przez telefon, czy nie zdemolowano jej mebli. Chcieliśmy sięprzeprowadzić, ale dokąd? Mieszkań w mieście nie było. Sytuacja stawała sięcoraz trudniejsza do zniesienia. Jednakże pewnego, naprawdę pięknego dnia,blokada mieszkaniowa skończyła się, jakby ktoś nożem uciął. Portjer,spotkawszy moją żonę, powitał ją takim ukłonem, jaki przysługiwał tylkonajwpływowszym lokatorom. W komitecie domowym wydawać zaczęto chlebbez zwłoki i gróźb. Nikt już nie zatrzaskiwał nam z hukiem drzwi przednosem. Kto to uczynił, jaki czarodziej? Uczynił to Mikołaj Markin. Trzeba o

Page 200: Trocki Lew - Moje życie.pdf

201

nim wspomnieć dlatego, że dzięki niemu – dzięki takim Markinom –zwyciężyła rewolucja październikowa.

Markin był marynarzem floty bałtyckiej, artylerzystą, oraz bolszewikiem, zczem się jednak nieodrazu zdradził. Wysuwanie się naprzód całkiem nie leżałow jego charakterze. Markin nie był mówcą, słowa przychodziły mu ztrudnością. Poza tem był nieśmiały i ponury – ponurością zdławionej,ukrywanej siły. Markin wykuty był z jednej bryły i przytem z rzetelnegomaterjału. Nie wiedziałem o jego istnieniu wtedy, kiedy troszczył się już omoją rodzinę. Zapoznał się z chłopcami, częstował ich w bufecie Smolnegoherbatą i kanapkami i wogóle sprawiał im drobne przyjemności, których takmało było w owych surowych czasach. Ukradkiem przychodził dowiadywaćsię, czy wszystko w porządku. Nie podejrzewałem jego istnienia. Odchłopców, od Anny Osipówny dowiedział się, że żyjemy we wrogim obozie.Markin zajrzał do portjera i do domowego komitetu, przytem, zdaje się, niesam, lecz z gromadką marynarzy. Widocznie umiał znaleźć jakieś bardzoprzekonywujące argumenty, bowiem wszystko wokół nas odrazu się zmieniło.Jeszcze przed przewrotem październikowym w naszym burżuazyjnym domuzapanowała, że tak powiem, dyktatura proletarjatu. Dopiero późniejdowiedzieliśmy się, że zdziałał to przyjaciel naszych dzieci, marynarz zBałtyku.

Gdy tylko Sowiet Piotrogrodzki się zbolszewizował, wrogi nam CentralnyKomitet Wykonawczy przy pomocy właścicieli drukarń uniemożliwił muwydawanie gazety. Należało stworzyć nową gazetę. Wciągnąłem do tej robotyMarkina. Markin zniknął, przepadł, udał się, gdzie należy, powiedział, conależało drukarzom i w ciągu kilku dni powstała gazeta. Nazwaliśmy ją,,Robotnik i Żołnierz”. Markin siedział dniem i nocą w redakcji, organizującrobotę. W dniach październikowych mocno zbudowana postać Markina, osmagłej, ponurej twarzy, zawsze ukazywała się w najniebezpieczniejszychmiejscach o najpotrzebniejszej porze. U mnie zaś zjawiał się tylko poto, żebyzakomunikować, że wszystko w porządku i zapytać, czy czego nie trzeba.Markin rozwijał szerzej swe doświadczenie – ustanawiał dyktaturę proletarjatuw Piotrogrodzie.

Zaczęły się napaści szumowin ulicznych na bogate składy win stolicy ipałaców. Ktoś kierował z ukrycia tym niebezpiecznym ruchem, usiłującpłomieniem alkoholu podpalić rewolucję. Markin odrazu zwietrzyłniebezpieczeństwo i wystąpił do walki. Bronił składów, a gdzie to byłoniemożliwe, niszczył je. W wysokich butach brodził po kolana w drogiemwinie, zmieszanem z odłamkami szkła. Wino spływało kanałami do Newy,przesycając śnieg. Opilcy chłeptali je wprost z kanałów. Markin z rewolweremw ręku walczył o trzeźwy październik. Przemokły nawskroś i przesyconyzapachem najlepszych win, wracał do domu, gdzie z zamierającemi sercamiczekali na niego dwaj chłopcy. Markin odparł alkoholowy atak kontrrewolucji.

Kiedy powierzono mi ministerstwo spraw zagranicznych, zdawało się, żepodjęcie pracy jest niepodobieństwem. Od wiceministrów do maszynistek –wszyscy uprawiali sabotaż. Szafy były zamknięte. Kluczy nie było. Zwróciłemsię do Markina, który znał tajemnicę bezpośredniego działania. Kilkudyplomatów przesiedziało dobę w zamknięciu, nazajutrz zaś Markin przyniósłklucze i zaprosił mnie do ministerstwa. Ja jednak zajęty byłem w Smolnymogólnemi sprawami rewolucji. Wówczas Markin tymczasowo zostałnieoficjalnym ministrem spraw zagranicznych. Natychmiast po swojemu

Page 201: Trocki Lew - Moje życie.pdf

202

zorjentował się w mechanizmie komisarjatu, mocną ręką przeprowadziłredukcję dobrze urodzonych i złodziejaszkowatych dyplomatów, organizowałwedług nowych zasad kancelarję, konfiskował na korzyść bezdomnychkontrabandę, nadchodzącą w dalszym ciągu z zagranicy w walizachdyplomatycznych, wybierał najbardziej pouczające tajne dokumenty i wydawałje na własną odpowiedzialność i z własnemi uwagami w oddzielnychbroszurach. Markin nie miał cenzusu akademickiego, a nawet nie pisał bezbłędów. W jego uwagach uderzały czasem całkiem nieoczekiwane zwroty.Naogół jednak mocno wbijał swe dyplomatyczne gwoździe i właśnie tam,gdzie należało. Baron Kühlmann i hrabia Czernin chciwie chwytali w BrześciuLitewskim żółte książki Markina.

Potem zaczęła się wojna domowa, Markin zatykał dziury, których byłowiele. Zkolei ustanawiał dyktaturę daleko na Wschodzie. Dowodził flotyllą naWołdze i wypędzał wroga. Kiedy dowiadywałem się, że Markin jest wniebezpiecznem miejscu, robiło mi się spokojniej i cieplej na sercu. Wybiłajednakże godzina. Nad Kamą kula nieprzyjacielska dosięgła MikołajaGeorgiewicza Markina i zwaliła go z mocnych, marynarskich nóg. Jakbygranitowa kolumna runęła w moich oczach, kiedy nadeszła depesza o jegośmierci. Na stoliku dzieci stała jego fotografia w marynarskiej czapce zwstążkami. – Chłopcy, chłopcy, Markin zabity! Dziś jeszcze pamiętam te dwieblade twarze, zmięte kurczem niespodzianego bólu. Z chłopcami ponuryMikołaj był na równej stopie. Wtajemniczał ich w swe zamierzenia i w sweżycie. Dziewięcioletniemu Sierioży opowiadał ze łzami, że kobieta, którądawno i mocno kochał, porzuciła go i że dlatego bywa mu czasem ciężko nasercu. Sierioźa wylęknionym szeptem, ze łzami w oczach, powierzał tętajemnicę matce. I ten tkliwy przyjaciel, który jak rówieśnik, otwierał swąduszę przed nimi, był jednocześnie starym wilkiem morskim i rewolucjonistą,prawdziwym bohaterem, jak z najczarowniejszej bajki. Czyżby zginął tenMarkin, który w suterenach ministerstwa uczył ich strzelać z rewolweru ikarabinu? Dwa małe ciałka drżały pod kołdrą w nocnej ciszy po otrzymaniu tejponurej wiadomości. Tylko matka słyszała ich nieutulone łzy.

Życie wirowało w wichrze wieców. W Petersburgu zastałem wszystkichmówców rewolucji zachrypniętych, albo całkiem bez głosów. Rewolucja 1905r. nauczyła mnie ostrożnego obchodzenia się z własnem gardłem. Dzięki temuprawie nie opuszczałem szeregów. Wiece odbywały się w fabrykach,zakładach naukowych, w teatrach, cyrkach, na ulicach i placach. Wracałemwyczerpany po północy, odnajdywałem w niespokojnym półśnie najlepszeargumenty przeciwko wywodom politycznych przeciwników, a o siódmejzrana, czasami wcześniej, budziło mnie ze snu nienawistne, nieznośne pukaniedo drzwi: wzywano mnie na wiec do Peterhofu, albo marynarze z Kronsztadtuprzysyłali po mnie kuter. Za każdym razem zdawało mi się, że na ten nowywiec nie starczy mi już sił. Jednakże odnajdywały się jakieś nowe rezerwynerwowe, mówiłem godzinę, czasem dwie, a podczas mowy otaczał mnie jużzwarty pierścień delegacyj z innych fabryk, albo rejonów. Okazywało się, że wtrzech czy pięciu miejscach oczekują tysiące robotników, czekają godzinę,dwie, trzy. Jakże cierpliwie przebudzona masa czekała w owych dniachnowego słowa.

Specjalny charakter nosiły wiece w cyrku Moderne. Do tych wieców nietylko ja, ale i przeciwnicy, odnosili się zupełnie inaczej. Uważali ów cyrk zamoją twierdzę i nigdy nie usiłowali tam występować. Zato, kiedy w Sowiecie

Page 202: Trocki Lew - Moje życie.pdf

203

atakowałem ugodowców, nieraz przerywały mi złowrogie okrzyki: „To niecyrk Moderne!” Stało się to pewnego rodzaju refrainem. W cyrkuwystępowałem zwykle wieczorami, czasami nawet w nocy. Słuchaczami bylirobotnicy, żołnierze, matki-pracownice, wyrostki z ulicy, uciskani nędzarzestolicy. Zajęty był każdy cal kwadratowy, każde ludzkie ciało ściśnięte doostateczności. Dzieci siedziały na plecach ojców. Niemowlęta ssały pierśmatki. Nikt nie palił. Galerje ciągle groziły zawaleniem się pod ciężaremludzkich ciał. Dostawałem się na trybunę przez wąskie przejście wśród ciał,czasami przenoszony na rękach. Powietrze ciężkie od oddechów, przeszywałyokrzyki, owe szczególne, namiętne okrzyki cyrku Modernę. Wokół mnie i nademną były mocno ściśnięte łokcie, piersi i głowy. Przemawiałem jakby z ciepłejpieczary człowieczych ciał. Kiedy robiłem szeroki gest, zawsze kogośpotrącałem i odpowiadał mi wdzięczny ruch, dający do poznania, żebym siętem nie kłopotał, nie przerywał sobie, lecz mówił dalej. Nie było zmęczenia,które ostaćby się mogło przed elektrycznem napięciem tej namiętnejzbiorowości ludzkiej, chcącej wiedzieć, zrozumieć, znaleźć swą drogę.Chwilami wydawało się, że ustami wyczuwa się żądną ciekawość tego zlanegow jedno tłumu. Wówczas zawczasu przygotowane argumenty i wywodyustępowały, cofały się pod władczym naporem współczucia, a z głębiwydobywały się inne argumenty i inne wywody, niespodziewane dla mówcy,lecz potrzebne masie. I wówczas zdawało mi się, że sam słucham mówcygdzieś z boku, że nie nadążani za nim myślą i lękam się jedynie, aby nie spadłze skraju dachu, jak lunatyk, obudzony głosem mego rezonerstwa. Taki byłcyrk Moderne. Posiadał własne oblicze, płomienne, delikatne i zacięte.Niemowlęta spokojnie ssały piersi, z których wydobywały się okrzyki aprobatylub groźby. Sam ten tłum podobny był jeszcze do niemowlęcia, któreprzylgnęło zaschłemi wargami do piersi rewolucji. Jednakże to niemowlęmężniało szybko. Wyjść z cyrku Moderne było jeszcze trudniej, niż wejść doniego. Tłum nie chciał naruszać swej spoistości. Nie rozchodził się.Półprzytomny z wyczerpania, musiałem płynąć do wyjścia, unoszony przezniezliczone ręce ponad głowami tłumu. Czasami dostrzegałem w nim twarzeobu moich córek. Starsza miała szesnasty rok, młodsza piętnasty. Ledwodążyłem skinąć na powitanie w stronę ich wzruszonych oczu, albo uścisnąć wprzejściu delikatną, gorącą dłoń. I tłum znów nas rozdzielał. Kiedyznajdowałem się wreszcie za drzwiami, cyrk ruszał za mną. Senną ulicębudziły okrzyki i tupot nóg. Jakieś wrota otwierają się, pochłaniają mnie iznów się zatrzaskują. To przyjaciele wepchnęli mnie do pałacyku baletnicyKrzesińskiej, zbudowanego dla niej przez Mikołaja II. Tutaj ulokował sięcentralny sztab bolszewików i na jedwabiem krytych meblach zasiadają szarepłaszcze, a ciężkie buty depczą oddawna niefroterowaną posadzkę. Tu możnaprzeczekać, póki tłum się nie rozejdzie, a potem ruszyć dalej.

Wracając po wiecu przez puste ulice, słyszę za sobą kroki. Wczoraj było tosamo, przedwczoraj, zdaje się, również. Z ręką na browningu odwracam sięostro i postępuję kilka kroków. – O co chodzi? – pytam groźnie. Widzę przedsobą młodą, pełną oddania twarz. – Pozwólcie mi pilnować was, do cyrkuprzychodzą również wrogowie. – Był to student Poznański. Od tej chwili nierozstawał się ze mną. W ciągu całej rewolucji służył mi do specjalnychpoleceń, najrozmaitszych, ale zawsze odpowiedzialnych. Troszczył się o mojąosobistą ochronę, organizował polowy sekretarj at, odszukiwał zapomnianewojenne składy, zdobywał potrzebne książki, tworzył z niczego marszowe

Page 203: Trocki Lew - Moje życie.pdf

204

szwadrony, walczył na froncie, a potem w szeregach opozycji. Teraz jest nazesłaniu. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w przyszłości.

3-go grudnia zdawałem w cyrku Moderne sprawozdanie z działalnościsowieckiego rządu. Wyjaśniłem znaczenie opublikowania korespondencjidylomatycznej caratu i Kierenskiego. Opowiadałem mym wiernymsłuchaczom, jak na wypowiedziany przeze mnie pogląd, że naród nie możeprzelewać swej krwi za umowy, których nie zawierał, nie czytał i nie widział,ugodowcy w Sowiecie odpowiadali wołaniem: – Nie mówcie do nas w tensposób, nie jesteście w waszym cyrku Moderne! I powtórzyłem mą odpowiedź,daną ugodowcom: Mam tylko jeden sposób mówienia, jeden językrewolucjonisty, tym też językiem przemawiam do ludu na wiecach i będę nimmówić z koalicją i Niemcami. W tem miejscu sprawozdanie dziennikarskie ztego wiecu mówi o burzliwej owacji. Moje stosunki z cyrkiem Moderneurwały się dopiero w lutym, kiedy przeniosłem się do Moskwy.

Page 204: Trocki Lew - Moje życie.pdf

205

ROZDZIAŁ XXV

O OSZCZERCACH

Na początku maja 1917 roku, kiedy przyjechałem do Piotrogrodu, kampanjana temat ,,zaplombowanego” wagonu, w którym przyjechał Lenin, była wpełnym biegu. Nowiutcy, prosto z igły, ministrowie-socjaliści, byli wprzymierzu z Lloyd-Georg’em, który nie puszczał Lenina do Rosji. I ci właśniepanowie szczuli Lenina zato, że przejechał przez Niemcy. Doświadczenie,które wyniosłem z mej podróży, dopełniało doświadczenie Lenina, dowodzącczegoś wprost przeciwnego. Mimo to padłem ofiarą tego samego oszczerstwa.Plotkę ową pierwszy puścił w kurs Buchanan. Opublikowałem opis mojejatlantyckiej odyssei, jako list otwarty do ministra spraw zagranicznych, którymw maju był już nie Milukow, lecz Tereszczenko. Jako ostateczny wywód,postawiłem pytanie:

„Czy pan, panie ministrze, uważa za zupełnie normalny fakt, żeprzedstawicielem Anglji jest osoba, która skalała się tak bezwstydnemoszczerstwem i nawet palcem nie ruszyła, żeby się zrehabilitować?”

Odpowiedzi na to pytanie nie dostałem. Nie oczekiwałem jej zresztą. Jednakza posła sprzymierzeńców ujęła się gazeta Milukowa, powtórzywszyoskarżenie w swojem własnem imieniu. Postanowiłem zdemaskowaćoszczerców w jaknajuroczystszej formie. Zbliżał się pierwszy wszechrosyjskizjazd Sowietów. Dnia 5 czerwca sala przepełniona była ponad wszelką miarę.Pod koniec posiedzenia zabrałem głos w sprawie osobistej. Oto jak gazetaGorkiego, wrogo usposobiona dla bolszewików, odtworzyła nazajutrzzakończenie mego przemówienia i cały epizod:

„Milukow oskarża nas, że jesteśmy najemnymi agentami rząduniemieckiego. Z tej trybuny rewolucyjnej demokracji zwracam się do uczciwejrosyjskiej prasy (Trocki zwraca się do stołu dziennikarzy) z prośbą, aby słowamoje zostały powtórzone: dopóki Milukow nie cofnie tego oskarżenia, na czolejego pozostanie piętno oszczercy bez czci.

,,Wyrzeczone z mocą i godnością oświadczenie Trockiego spotkało się zjednomyślnym aplauzem całej sali. Cały zjazd, bez względu na frakcje,rozbrzmiewa burzą oklasków przez kilka minut”.

Nie należy zapominać, że zjazd w dziewięciu dziesiątych składał się znaszych przeciwników. Jednakże to powodzenie, jak dowiodły późniejszezdarzenia, miało jedynie przelotny charakter. Był to w swoim rodzaju paradoksparlamentaryzmu.

„Riecz” usiłowała podnieść rękawicę, komunikując następnego dnia, żeotrzymałem od niemieckiego patrjotycznego Verein’u 10.000 dolarów nalikwidację Rządu Tymczasowego. To było, przynajmniej, wyraźne. Chodziło oto, że na dwa dni przed moim odjazdem do Europy, niemieccy robotnicy, dlaktórych nieraz miewałem odczyty, łącznie z amerykańskimi, rosyjskimi,łotewskimi, żydowskimi, litewskimi i fińskimi przyjaciółmi i stronnikami,zorganizowali dla mnie pożegnalny wiec, na którym urządzono zbiórkę na

Page 205: Trocki Lew - Moje życie.pdf

206

rzecz rosyjskiej rewolucji. Zbiórka przyniosła 310 dolarów. Udział robotnikówniemieckich w tej sumie wyniósł 100 dolarów, które złożyli za pośrednictwemswego przewodniczącego. Oddane do mojej dyspozycji 310 dolarówrozdzieliłem nazajutrz, za zgodą organizatorów wiecu, między pięciuwracających do Rosji emigrantów, którym brakło pieniędzy na podróż..Takabyła historja „10.000 dolarów”. Opowiedziałem ją wówczas w piśmieGorkiego „Nowaja Żiźń” (27 czerwca), kończąc takim morałem:

„Po to, aby na przyszłość wprowadzić konieczną poprawkę do zmyśleń namój temat p.p. kłamców, oszczerców, kadeckich dziennikarzy i wszelkichłotrów wogóle, uważam za pożyteczne oświadczyć, że w ciągu całego megożycia nie miałem jednocześnie do dyspozycji nie tylko 10.000 dolarów, alenawet dziesiątej części tej sumy. Podobne wyznanie może, coprawda, znaczniegruntowniej zdyskredytować mnie w oczach kadeckicgo audytorjum, niżwszelkie insynuacje p. Milukowa. Dawno już jednak pogodziłem się z myślą oprzeżyciu mego żywota bez objawów przychylności ze strony liberalnychmieszczuchów”.

Po tym incydencie kampanja oszczercza osłabła. Streściłem cały jejprzebieg w broszurze „Oszczercom!” i oddałem ją do druku. Po tygodniunadeszły wypadki lipcowe, a 23 lipca zostałem przez rząd tymczasowyuwięziony, pod zarzutem służenia niemieckiemu kaiserowi. Śledztwoprowadzili doświadczeni działacze sądowi carskiego régime’u, którzy niezwykli ceremonjować się ani z faktami, ani z dowodami. A zresztą i czasy byłyna to zbyt gorące. Kiedy zapoznałem się z materjałem śledztwa, oburzenie,wywołane podłością oskarżenia, łagodził tylko śmiech z jego bezradnejgłupoty. Oto, co napisałem w protokule śledztwa pierwiastkowego z dnia 1-gowrześnia:

„Ze względu na to, że już pierwszy okazany mi dokument (zeznaniachorążego Jermolenki), grający dotychczas główną rolę w podjętej przypoparciu niektórych urzędników ministerstwa sprawiedliwości nagance namoją partję i na mnie osobiście, jest niewątpliwie płodem świadomegofałszerstwa, mającego na celu nie wyjaśnienie okoliczności sprawy, lecz ichzłośliwe zagmatwanie; ze względu na to, że w tym dokumencie sędzia śledczy,p. Aleksandrów, z wyraźną celowością pominął te wszystkie ważniejszezagadnienia i okoliczności, wyjaśnienie których musiałoby niewątpliwieujawnić fałsz zeznań nieznanego mi Jermolenki: ze względu na to wszystko,uważam, że uczestniczenie w procesie śledczym byłoby dla mnie podwzględem politycznym i moralnym poniżające i tem bardziej zachowuję sobieniezaprzeczone prawo ujawnienia przed opinją publiczną kraju prawdziwejistoty oskarżenia, przy pomocy tych wszystkich środków, jakiemi będę mógłrozporządzać”.

Oskarżenie utonęło wkrótce w wirze wielkich wypadków, które pochłonęłynie tylko sędziów śledczych, lecz i całą starą Rosję wraz z jej ,,nowymi”bohaterami typu Kierenskiego.

Nie sądziłem, że kiedykolwiek powrócę do tego tematu. Jednakże znalazłsię pisarz, który w 1928 roku podjąl i poparł dawne oszczerstwo. Nazwiskoowego pisarza brzmi – Kierenskij. W roku 1928-ym, to jest po upływie 11 latod wydarzeń rewolucyjnych, które wybuchły niespodzianie i siłą rzeczy

Page 206: Trocki Lew - Moje życie.pdf

207

zmiotły go z powierzchni, Kierenskij zapewnia, że Lenin i inni bolszewicy byliagentami rządu niemieckiego, że utrzymywali stosunki z niemieckim sztabemgeneralnym, otrzymywali od niego zasiłki pieniężne i wykonywali jego tajnezlecenia, mające na celu rozbicie armji rosyjskiej i podział państwarosyjskiego. Wszystko to zostało wyłożone na dziesiątkach stronic tejśmiesznej książki, zwłaszcza zaś na stronicach 290-310. Na podstawiewypadków r. 1917, wyrobiłem sobie dostatecznie wyraźny pogląd naumysłowy i moralny poziom Kierenskiego, tem nie mniej jednak nigdybym nieuwierzył, że zdolny będzie teraz po wszystkiem, co zaszło, zdobyć się na takie,,oskarżenie”. Jednakże jest to fakt niezaprzeczony.

Kierenskij pisze: ,,Zdrada Rosji przez Lenina, dokonana w chwilikulminacyjnego napięcia wypadków wojennych, jest niewątpliwiestwierdzonym, bezspornym faktem historycznym” (str. 293). Kto i gdzieprzedstawił owe niewątpliwe dowody? Kierenskij rozpoczyna odszczegółowego opowiadania o tem, jak sztab generalny niemiecki wyszukiwałwśród jeńców rosyjskich kandydatów na szpiegów i przemycał ich doszeregów armji rosyjskiej. Jeden z takich szpiegów istotnych, czydomniemanych (nieraz sami oni nie orjentowali się co do swej roli), zgłosił siębezpośrednio do Kierenskiego, aby ujawnić przed nim całą technikęniemieckiego szpiegostwa. Ale, dodaje Kierenskij melancholijnie: ,,owe„rewelacje” nie miały żadnego szczególnego znaczenia” (str. 295). No,właśnie! Nawet z wywodów Kierenskiego wynika wyraźnie, że jakiś drobnyawanturnik usiłował wodzić go za nos. Czy epizod ów miał jakikolwiekzwiązek z Leninem i z bolszewikami wogóle? Nie. Poco więc nam o nimopowiada? Aby rozdąć swe opowiadanie i dodać wagi swym dalszymrewelacjom.

Tak, powiada Kierenskij, pierwszy przypadek był bez znaczenia, ale zato zinnego źródła otrzymaliśmy informację ,,bardzo cenną” i ta informacjaostatecznie dowiodła istnienia łączności między bolszewikami i niemieckimsztabem generalnym (295). Należy zwrócić uwagę: ostatecznie dowiodła.Dalej zaś czytamy: „Zarówno środki, jak i drogi, za pomocą którychpodtrzymywano owe stosunki, mogły być również ustalone” (295). Mogły byćustalone?– To brzmi dwuznacznie. Czy były ustalone? Zaraz się o temdowiemy. Trochę cierpliwości: jedenaście lat dojrzewały te rewelacje w głębiduszy ich twórcy.

„W kwietniu, w głównej kwaterze generała Aleksiejewa, zjawił sięukraiński oficer, nazwiskiem Jarmolenko” Poprzednio już słyszeliśmy tonazwisko. Stoi oto przed nami postać decydująca w całej sprawie. Nie zawadzizaznaczyć w tem miejscu, że Kierenskij nie umie być ścisły nawet tam, gdziemu na nieścisłości nie zależy. Nazwisko tego mizernego łotrzyka, któregoKierenskij sam wprowadza na widownię, brzmi nie Jarmolenko, leczJermolenko: przynajmniej pod tem nazwiskiem występował u sędziówśledczych pana Kierenskiego. Tak więc, chorąży Jermolenko (Kierenskij mówio nim ze świadomą niedokładnością „oficer”), zjawił się w kwaterze głównejjako domniemany agent niemiecki, żeby zdemaskować rzeczywistychniemieckich agentów. Wywody tego wielkiego patrjoty, którego nawet ultra-wroga bolszewikom prasa burżuazyjna zmuszona została wkrótcescharakteryzować jako ciemny i podejrzany typ, bezspornie i ostateczniedowiodły, że Lenin nie był jedną z największych postaci historycznych, leczpoprostu najemnym agentem Ludendorffa. W jaki jednak sposób chorąży

Page 207: Trocki Lew - Moje życie.pdf

208

Jermolenko dowiedział się o tej tajemnicy i jakie przytoczył dowody, abyprzekonać Kierenskiego? Jermolenko, według jego własnych słów, otrzymałod niemieckiego sztabu generalnego polecenie prowadzenia na Ukrainiepropagandy na rzecz ruchu separatystycznego. „Dano mu, – opowiadaKierenskij – wszystkie (!) niezbędne informacje, dotyczące dróg i środków,przy pomocy których należy podtrzymywać łączność z odpowiedzialnymi (!)niemieckimi kierownikami banków (!), za pośrednictwem którychprzekazywano niezbędne fundusze, i wskazano mu nazwiska najważniejszychagentów, wśród których było wielu ukraińskich separatystów i był Lenin”.Wszystko to zostało dosłownie wydrukowane na stronicach 295-296 owegowielkiego dzieła. Teraz, przynajmniej, wiemy, jak niemiecki sztab generalnypostępował ze swymi szpiegami. Kiedy znajdował jako kandydata na szpieganieznanego i ledwo piśmiennego chorążego, zamiast oddać go do dyspozycjiporucznikowi z niemieckiego wywiadu, wiązał go z ,,odpowiedzialnyminiemieckimi kierownikami”, natychmast wtajemniczał go w cały systemniemieckiej agentury, i wymieniał mu nawet banki – nie jeden bank, nie, leczwszystkie banki, – przez które płyną tajne niemieckie fundusze. Trudno, alenie można oprzeć się wrażeniu, że niemiecki sztab generalny działał wnajwyższym stopniu głupio. Wrażenie jednak takie powstaje jedynie dla tego,że widzimy tu nie taki sztab generalny niemiecki, jaki istniał w rzeczywistości,lecz taki, jaki wyobrażają sobie Max i Moritz – dwaj chorążowie: chorążywojskowy Jermolenko i chorąży polityczny Kierenskij.

Może jednak, mimo tej ciemnoty i niskiego stopnia służbowego,Jermolenko zajmował jakieś wybitne stanowisko w systemie szpiegostwaniemieckiego? Kierenskij chciałby nas zmusić do takich przypuszczeń. Ale myznamy nie tylko książkę Kierenskiego, ale i jej źródła. Sam Jermolenko jestszczerszy od Kierenskiego. W swych zeznaniach, złożonych tonem drobnego igłupiego awanturnika, Jermolenko sam wymienia swą cenę: niemiecki sztabgeneralny dał mu ogółem 1500 ówczesnych rubli, 1500 mocnozdeprecjonowanych rubli na wszystkie koszty oderwania od Rosji Ukrainy iobalenia Kierenskiego. Jermolenko opowiada otwarcie w swych zeznaniach –dziś wydanych w druku, – że gorzko, choć bezskutecznie skarżył się naniemieckie skąpstwo. – Dlaczego tak mało? – protestował Jermolenko, ale,,odpowiedzialni kierownicy” byli nieubłagani. Zresztą, Jermolenko nie mówinam, czy prowadził bezpośrednio rokowania z Ludendorffem, Hindenburgiem,z kronprinzem, czy też byłym kaiserem. Jermolenko uporczywie przemilczanazwiska tych ,, odpowiedzialnych kierowników”, którzy dali mu 1500 rublina pognębienie Rosji, na wydatki w drodze, na tytoń i wypitkę. Pozwolimysobie na wypowiedzenie hipotezy, że pieniądze poszły głównie na wypitkę, iże z chwilą, kiedy niemieckie ,,fundusze” rozpłynęły się w kieszeni chorążego,ten, nie zwracając się do wskazanych mu w Berlinie banków, mężnie stawił sięw rosyjskim sztabie, szukając tam patriotycznego poparcia.

Jakich to ,,licznych ukraińskich separatystów” zdemaskował Jermolenkoprzed Kierenskim? O tem w książce Kierenskiego nie znajdujemy ani słowa.Aby nadać wagę nędznemu łgarstwu Jermolenki, Kierenskij poprostu dodajełgarstwa od siebie. Z separatystów Jermolenko, jak wiadomo z jego zeznań,wymienił Skoropiś-Połtuchowskiego. Kierenskij przemilcza to nazwisko,dlatego, że gdyby je wymienił, to musiałby się przyznać, że Jermolenkożadnych rewelacyjnych danych nie posiadał. Nazwisko Połtuchowskiego niebyło tajemnicą dla nikogo. Kilkanaście razy było wymieniane w prasie podczas

Page 208: Trocki Lew - Moje życie.pdf

209

wojny. Połtuchowskij nie ukrywał swych stosunków z niemieckim sztabemgeneralnym. W paryskiem piśmie ,,Nasze Słowo”, już w końcu 1924 roku,piętnowałem niewielką grupę ukraińskich separatystów, którzy nawiązalistosunki z niemieckiemi władzami wojskowemi. Wszystkich ich, międzyinnymi i Połtuchowskiego, wymieniłem z nazwiska. Jednakże, szłyszeliśmyjuż, że Jermolence wymieniono w Berlinie nie tylko „licznych ukraińskichseparatystów”, ale i – Lenina. Poco wymieniono mu separatystów, możnajeszcze zrozumieć: Jermolenko sam udawał się w celu prowadzeniapropagandy separatystycznej. Ale w jakim celu wspomniano Lenina? Na topytanie Kierenskij nie daje odpowiedzi. Nie jest to przypadek. Chodzi o to, żeJermolenko bez związku i sensu wplątuje nazwisko Lenina w swe zagmatwanezeznania. Inspirator Kierenskiego opowiada, jak został zwerbowany wcharakterze niemieckiego szpiega o celach „patrjotycznych”, jak żądałpodwyższenia swych ,,tajnych funduszów” (1500 wojennych rubli!), jakwyjaśniano mu jego przyszłe obowiązki: szpiegostwo, burzenie mostów i t. p.Bez żadnego związku z tą całą historją, zakomunikowano mu (kto?), wedługsłów jego, że będzie pracował w Rosji „nie sam”, że ,,w tym samym (!)kierunku pracuje w Rosji Lenin, ze swymi zwolennikami”. Tak brzmidosłownie tekst jego zeznań. Okazuje się, że drobnemu agentowi,przeznaczonemu do burzenia mostów, powierzają bez jakiejkolwiekpraktycznej potrzeby, taką tajemnicę, jak stosunki Lenina z Ludendorffem... Wkońcu swych zeznań, znów bez żadnego związku z całą opowieścią, wyraźniepod czyjemś niezdarnem dyktandem, Jermolenko dodaje niespodzianie:„powiadomiono (kto?) mnie, że Lenin brał udział w naradach w Berlinie (zprzedstawicielami sztabu generalnego) i mieszkał u Skoropiś-Połtuchowskiego, o czem się zresztą później sam przekonalem”. Kropka. Wjaki sposób się przekonał – o tem ani słowa. W stosunku do tej jedynej,,faktycznej” wskazówki Jermolenki, sędzia śledczy, Aleksandrów, wcale niezdradził ciekawości. Nie zadał najprostszego pytania o tem, w jaki sposóbprzekonał się chorąży o tem, że Lenin był podczas wojny w Berlinie i mieszkału Skoropiś-Połtuchowskiego. A może Aleksandrow zadał takie pytanie (niemógł nie zadać!), ale otrzymał w odpowiedzi tylko nieartykułowane pomruki idlatego postanowił wcale nie wciągać tego epizodu do protokułu. To bardzoprawdopodobne! Czy nie mamy prawa z racji tej całej roboty spytać: jakiżgłupiec temu uwierzy? Okazuje się jednak, że są „mężowie stanu”, którzyudają, że wierzą i zapraszają swych czytelników do dzielenia z nimi owejwiary.

– I to wszystko? – Tak, chorąży wojskowy nie wie nic poza tem. Politycznychorąży stawia jeszcze hipotezy i domysły. Przyjrzyjmy im się.

„Rząd tymczasowy, – głosi Kierenskij, – stanął wobec trudnego zadania,polegającego na dalszem badaniu wskazanych przez Jermolenkę śladów,deptaniu po piętach agentom, jeżdżącym tam i zpowrotem między Leninem iLudendorffem, schwytaniu ich na miejscu przestępstwa, z jak najbardziejzabójczym materjałem obciążającym” (str. 296).

To wspaniałe zdanie splecione jest z dwuch nici: kłamstwa i tchórzliwości.Tutaj po raz pierwszy wprowadzony zostaje na widownię Ludendorff.Jermolenko nie przytacza ani jednego niemieckiego nazwiska: głowachorążego odznaczała się zbyt małą pojemnością. O agentach, którzy jeździlitam i zpowrotem między Leninem i Ludendorffem, Kierenskij celowo mówidwuznacznie. Z równą słusznością można sądzić, że chodzi tu o określonych,

Page 209: Trocki Lew - Moje życie.pdf

210

znanych już agentów, których należy jedynie schwytać z dowodami w ręku,jak i że w głowie Kierenskiego istniała tylko platońska idea agentów. Jeślizamierzał „deptać im po piętach”, to chodziło, póki co, o nieznane,anonimowe, transcedentalne pięty. Swemi słownemi łamańcami oszczercaujawnia jedynie swą własną... achillesową piętę, albo, mówiąc mniejklasycznie, ośle kopyto.

Dochodzenie prowadzono – według Kierenskiego – w tak wielkiejtajemnicy, że wiedzieli o niem tylko czterej ministrowie. Nawet nieszczęsnyminister sprawiedliwości, Pieriewierzew, nie był o niem powiadomiony. Otojak wygląda traktowanie sprawy przez prawdziwego męża stanu: wtedy, kiedyniemiecki sztab generalny wydawał pierwszemu lepszemu nie tylko nazwyswych zaufanych banków, ale i całą tajemnicę stosunków z wodzami jednej znajwiększych partyj rewolucyjnych, Kierenskij postępuje wprost przeciwnie:uważa, że oprócz niego, tylko trzech ministrów posiada dostateczny hartducha, aby nie odstępować od pięt agentów Ludendorffa.

,,Zadanie było niezwykle trudne, zagmatwane i przewlekłe” (str. 297),skarży się Kierenskij. Tym razem chętnie mu wierzymy. Zato rezultat wzupełności ukoronował owe patriotyczne wysiłki. Kierenskij sam o tem mówi:„Rezultat, w każdym razie był wprost druzgoczący dla Lenina. StosunkiLenina z Niemcami zostały bezsprzecznie stwierdzone” (str. 297). Proszędobrze zapamiętać: „bezsprzecznie stwierdzone”.

Przez kogo i w jaki sposób? W tem miejscu Kierenskij wprowadza doswego romansu kryminalnego dwuch dosyć znanych polskichrewolucjonistów, Haneckiego i Kozłowskiego, oraz niejaką panią Sumenson, októrej nikt nigdy nie potrafił nic powiedzieć, ba, samo istnienie której niezostało wcale dowiedzione. Ta trójka była jakoby agentami łącznikowymi. Najakiej podstawie zalicza Kierenskij nieżyjącego już Kozłowskiego i cieszącegosię dobrem zdrowiem Haneckiego do pośredników między Ludendorffem iLeninem? Niewiadomo. Jermolenko nie wymieniał tych osób. Zjawiają się onena stronicach książki Kierenskiego, jak w swoim czasie pojawiły się nastronicach gazet w dniach lipcowych 1917 roku, całkiem niespodzianie, jakbogowie ex machina, przyczem rolę maszyny jawnie odegrał carski kontr-wywiad. Oto, co opowiada Kierenskij: „Bolszewicki agent niemiecki zeStokholmu, który wiózł ze sobą dokumenty, niezbicie dowodzące związkumiędzy Leninem i niemieckiem dowództwem, miał być zaaresztowany nagranicy szwedzko-rosyjskiej. Dokumenty były nam dokładnie znane” (str.298). Tym agentem, jak się okazuje, był Hanecki. Widzimy, że czterejministrowie, z których najmądrzejszy był, naturalnie, premjer, nie trudzili sięnapróźno: agent bolszewicki wiózł ze Stokholmu znane już przedtem(,,dokładnie znane!”) Kierenskiemu dokumenty, niezbicie dowodzące, żeLenin był agentem Ludendorffa. Ale dlaczego Kierenskij nie dzieli się z namitajemnicą, tyczącą tych dokumentów? Dlaczego przynajmniej nie wyjaśnił ichtreści? Dlaczego nie wspomni, choćby tylko nawiasem, w jaki sposóbdowiedział się o treści tych dokumentów? Dlaczego nie wyjaśni, pocowłaściwie niemiecki agent bolszewicki wiózł dokumenty, dowodzące, żebolszewicy są niemieckimi agentami? O tem wszystkiem Kierenskij nie mówiani słowa. Czy można nie spytać powtórnie: jakiż głupiec mu uwierzy?

Jednakże, jak się okazuje, stokholmski agent wcale nie zostałzaaresztowany. Interesujące dokumenty, ,,dokładnie znane” Kierenskiemu w1917 roku, a w 1928 w dalszym ciągu nieznane jego czytelnikom, nie zostały

Page 210: Trocki Lew - Moje życie.pdf

211

przejęte. Bolszewicki agent jechał, ale nie dojechał do szwedzkiej granicy.Dlaczego? Tylko dlatego, że minister sprawiedliwości, Pieriewierzew,niezdolny do deptania po piętach, zbyt wcześnie wypaplał przed prasą wielkątajemnicę chorążego Jermolenki. A szczęście było tak możliwe, tak bliskie...

„Dwumiesięczna praca rządu tymczasowego (głównie Tereszczenki),zmierzająca do ujawnienia bolszewickich knowań, zakończyła sięniepowodzeniem” (str. 298). Tak, tak właśnie czytamy u Kierenskiego:„zakończyła się niepowodzeniem”. Na stronicy 297 mówi się o tem, że„rezultat tej pracy był wprost druzgoczący dla Lenina”, jego stosunki zLudendorffem zostały ,,bezsprzecznie stwierdzone” – zaś na stronie 298czytamy, że dwumiesięczna praca zakończyła się „niepowodzeniem”... Czy tonie wygląda na całkiem niezabawne błazeństwo?

Ale to jeszcze nie koniec. Najjaskrawiej bodajże uwydatnia się kłamliwość itchórzostwo Kierenskiego w mojej sprawie. Na końcu listy niemieckichagentów, zaaresztowanych na jego rozkaz, Kierenskij skromnie dodaje: „Pokilku dniach zostali zaaresztowani również Trocki i Łunaczarskij” (str. 309).Jest to jedyne miejsce, gdzie Kierenskij wymienia mnie, jako należącego dosystemu niemieckiego szpiegostwa. Czyni to głucho, bez retorycznychkwiatków, nie szafując swemi słowami „honoru”. Ma dostateczne przyczynypo temu. Całkiem pominąć mnie nie może, dlatego, że w każdym bądź raziejego rząd zaaresztował mnie i oskarżył o to samo, co Lenina. Jednakże nie chcei nie może rozwodzić się nad dowodami przeciw mnie, dlatego, że w mojejsprawie jego rząd szczególnie jaskrawo ujawnił wspomniane już ośle kopyto.Jako jedyny dowód, przeciwko mnie, wysunięte zostało przez sędziegośledczego Aleksandrowa to, że razem z Leninem przejechałem przez Niemcyw zaplombowanym wagonie. Stary łańcuchowy pies carskiej sprawiedliwościnie miał pojęcia o tem, że nie ja przejechałem razem z Leninem wzaplombowanym wagonie przez Niemcy, lecz przywódca mieńszewików,Martow. Ja natomiast przyjechałem o miesiąc później z Nowego-Jorku, przezkanadyjski obóz koncentracyjny i Skandynawję. Oskarżenie przeciwbolszewikom konstruowali falsyfikatorzy tak nędzni i pogardy godni, że nawetnie uważali za potrzebne choćby sprawdzić w gazetach, kiedy i jaką drogąTrocki wrócił do Rosji. W swoim czasie z miejsca oświadczyłem to sędziemuśledczemu. Rzuciłem mu w twarz brudne papierki i odwróciłem się do niegotyłem, nie chcąc z nim więcej mówić. Wówczas też zwróciłem się z protestemdo rządu tymczasowego. Wina Kierenskiego, jego kryminalne przestępstwo wstosunku do czytelnika w tym punkcie ujawnia się najwyraźniej. Kierenskijwie, jak haniebnie potknęła się jego magistratura na oskarżeniu przeciwkomnie. Oto dlaczego, zaliczając mnie mimochodem do systemu szpiegostwaniemieckiego, ani słowem nie wspomina o tem, jak to on i trzej inni jegoministrowie deptali mi po piętach przez Niemcy w tym właśnie czasie, kiedyprzebywałem w kanadyjskim obozie koncentracyjnym.

,,Gdyby Lenin nie miał poparcia ze strony całej materialnej i technicznejpotęgi niemieckiego aparatu propagandowego i niemieckiego szpiegostwa –uogólnia swe wywody oszczerca – nigdyby mu się nie powiodło zniszczenieRosji” (str. 299). Kierenskij pragnie wierzyć, że stary régime (i on sam z nimrazem) obalony został nie przez rewolucyjny lud, lecz przez szpiegówniemieckich. Jak bardzo pocieszająca jest historyczna filozofja, zgodnie z którążycie wielkiego kraju stanowi tylko zabawkę w rękach organizacjiszpiegowskiej sąsiada. Jednak, jeśli militarna i techniczna potęga Niemiec

Page 211: Trocki Lew - Moje życie.pdf

212

mogła w ciągu kilku miesięcy obalić demokrację Kierenskiego i sztuczniezasadzić bolszewizm, to dlaczego materjalny i techniczny aparat wszystkichkrajów Entente’y nie mógł w ciągu 12-tu lat znieść tego sztucznie powstałegobolszewizmu?

Ale nie będziemy wgłębiać się w dziedzinę historycznej filozofji.Pozostaniemy w dziedzinie faktów. – Na czem polegała techniczna i finansowapomoc Niemiec? Kierenskij nie mówi o tem ani słowa.

Kierenskij odwołuje się wprawdzie do pamiętników Ludendorffa. Jednak ztych pamiętników wynika wyraźnie tylko jedno: Ludendorff spodziewał się, żerewolucja w Rosji doprowadzi do rozkładu armji carskiej – najpierw rewolucjalutowa, potem zaś październikowa. Dla zdemaskowania tego planuLudendorffa nie potrzebne były jego pamiętniki. Wystarczał zupełnie fakt, żegrupa rosyjskich rewolucjonistów została przepuszczona przez terytorjumNiemiec. Lenin wykorzystał wyrachowanie Ludendorffa, mając na względzieswoje wyrachowanie. Ludendorff mówił sobie: Lenin obali patrjotów, a potemja zduszę Lenina i jego przyjaciół. Lenin zaś mówił sobie: przejadę wagonemLudendorffa, a za przysługę zapłacę mu po swojemu.

Że dwa biegunowo przeciwne plany przecinały się w jednym punkcie i żetym punktem był ,,zaplombowany” wagon – aby dowieść tego, nie trzebatalentów śledczych Kierenskiego. To jest fakt historyczny. Później historjazdążyła już sprawdzić oba wyrachowania. Dn. 7-go listopada 1917 rokubolszewicy zagarnęli władzę. Dokładnie w rok później, pod potężnymwpływem rosyjskiej rewolucji, niemieckie masy rewolucyjne obaliłyLudendorffa i jego panów. Po upływie dalszych lat dziesięciu skrzywdzonyprzez historję demokratyczny Narcyz spróbował odświeżyć głupieoszczerstwa, rzucone – nie na Lenina, lecz na wielki naród i jego rewolucję.

Page 212: Trocki Lew - Moje życie.pdf

213

ROZDZIAŁ XXVI

OD LIPCA DO PAŹDZIERNIKADnia 4 czerwca zgłosiłem w imieniu frakcji bolszewików na zjeździe

Sowietów deklarację w sprawie przygotowywanej przez Kierenskiegoofenzywy na froncie. Wskazywaliśmy, że ofenzywa jest awanturą, grożącąwprost istnieniu armji. Ale rząd tymczasowy upajał się frazesami. Masężołnierską, do głębi wstrząśniętą przez rewolucję, ministrowie uważali zaglinę, z której można ulepić co się tylko zechce. Kierenskij jeździł wzdłużfrontu, błagał, groził, padał na kolana, całował ziemię, słowem urządzał różnebłazeństwa, nie odpowiadając żołnierzom na żadne dręczące ich pytanie.Otumaniwszy się taniemi efektami i zapewniwszy sobie poparcie ze stronyzjazdu sowietów, zarządził ofenzywę. Kiedy nieszczęście, przepowiedzianeprzez bolszewików, stało się faktem, oskarżono bolszewików. Rozpętała sięszalona naganka. Reakcja, zamaskowana przez partję kadecką, nacierała zewszystkich stron i żądała naszych głów.

Zaufanie mas do rządu tymczasowego zostało całkowicie pogrzebane.Okazało się, że Piotrogród w drugiej fazie rewolucji stanowił również dalekonaprzód wysuniętą awangardę. Podczas dni lipcowych ta awangarda otwarciestarła się z rządem Kierenskiego. Nie było to jeszcze powstanie, lecz tylkodaleki wywiad. Jednak już w lipcowem starciu ujawniło się, że za Kierenskimnie stoi żadna ,,demokratyczna” armja, że te siły, które go popierają przeciwnam, są siłami kontr-rewolucji.

O wystąpieniu pułku karabinów maszynowych i o jego wezwaniu,skierowanem do innych odziałów wojskowych i fabryk, dowiedziałem się 3-golipca, podczas posiedzenia w Pałacu Taurydzkim. Wiadomość ta była dla mnieczemś zgoła nieoczekiwanem. Demonstracja wywołana została samowolnie zanonimowej inicjatywy, idącej zdołu. Na drugi dzień demonstracja rozszerzyłasię jeszcze bardziej, już z udziałem naszej partji. Pałac Taurydzki został zalanyprzez tłum. Hasło było tylko jedno: „.Władza dla sowietów!” Przed pałacemjakaś podejrzana gromadka, trzymająca się w tłumie nauboczu, zatrzymałaministra rolnictwa Czernowa i umieściła go w samochodzie. Do losu ministraodniesiono się obojętnie, w każdym razie sympatje tłumu nie były po jegostronie. Wiadomość o aresztowaniu Czernowa i o grożącem muniebezpieczeństwie, przeniknęła do pałacu. Socjal-rewolucjoniści dlaratowania swego wodza postanowili puścić w ruch samochody pancerne.Upadek popularności wytrącił ich z równowagi: chcieli okazać silną rękę.Postanowiłem spróbować wyjechać razem z Czernowem samochodem z tłumu,aby go później uwolnić. Jednak bolszewik Raskolnikow, porucznik flotybałtyckiej, który przyprowadził na demonstrację kronsztadzkich marynarzy,zdenerwowany do najwyższego stopnia, nalegał, aby natychmiast uwolnićCzernowa, gdyż w przeciwnym razie będzie się nazywało, że aresztowali gokronsztadtowcy. Postanowiłem spróbować pójść na rękę Raskolnikowowi.Teraz oddaję głos jemu samemu: ,,Trudno powiedzieć, jak długo trwałbyburzliwy nastrój tłumu – mówi ekspansywny porucznik w swychwspomnieniach, – gdyby nie pomoc tow. Trockiego.- Energicznie skoczył naprzednie siedzenie samochodu i szerokim, ostrym ruchem ręki człowieka,

Page 213: Trocki Lew - Moje życie.pdf

214

któremu sprzykrzyło się czekać, nakazał milczenie. W jednej chwili wszystkoumilkło, zapanowała śmiertelna cisza. Głośnym, wyraźnym, metalicznymgłosem... Lew Dawidowicz wygłosił krótkie przemówienie, kończąc jepytaniem: „kto jest za gwałtem w stosunku do Czernowa, niech podniesierękę”... Nikt nawet nie otworzył ust, – pisze dalej Raskolnikow, – nikt niewyrzekł ani słowa sprzeciwu. – Obywatelu Czernow, jesteście wolni, –uroczyście wyrzekł Trocki, zwracając się całem ciałem do ministra rolnictwa iruchem ręki zapraszając go do opuszczenia samochodu. Czernow był napółżywy. Pomogłem mu wysiąść z samochodu. Ze zmęczonym, bezsilnymwyrazem twarzy, niepewnym, chwiejnym krokiem Czernow wszedł na schodyi zniknął w westibulu pałacu. Lew Dawidowicz, zadowolony ze zwycięstwa,odszedł z nim razem”.

Pomijając zbędne patetyczne zabarwienie, scena powyższa została wiernieodtworzona. Nie przeszkodziło to jednak wrogiej prasie w twierdzeniu, że to jazaaresztowałem Czernowa, aby dokonać nad nim samosądu. Sam Czernowmilczał wstydliwie: niezręcznie jest przecież ,,ludowemu” ministrowiprzyznawać się do tego, że całość swej skóry zawdzięcza nie swojejpopularności, lecz wstawiennictwu bolszewika.

Jedna delegacja po drugiej żądała w imieniu demonstrantów, żeby KomitetWykonawczy przejął władzę, Czcheidze, Cereteli, Dan, Goz zasiadali wprezydjum, jak pogańskie bałwany. Nie dawali delegacjom odpowiedzi,patrzyli w przestrzeń, albo zamieniali ze sobą spojrzenia lękliwe i tajemnicze.Bolszewicy zabierali głos, popierając delegacje robotnicze i żołnierskie.Członkowie prezydjum milczeli. Oczekiwali. Czego?... Tak mijały godziny.Głęboką nocą pod sklepieniami pałacu zabrzmiały zwycięskie dźwiękimosiężnych trąb. Prezydjum ocknęło się, jak pod działaniem prąduelektrycznego. Ktoś uroczyście zakomunikował, że pułk Wołyński przybył zfrontu i oddał się do dyspozycji Centralnego Komitetu Wykonawczego.Okazało się, że w całym ogromnym piotrogrodzkim garnizonie „demokracja”nie miała ani jednego oddanego sobie oddziału wojskowego.

Musieli czekać póki siły zbrojne nie nadejdą z frontu. Teraz cała sytuacjaodrazu zmieniła się radykalnie. Delegacje zostały wypędzone, bolszewikównie dopuszczano więcej do głosu. Wodzowie demokracji postanowili zemścićsię na nas, za ów strach, którego napędziły im tłumy. Z trybuny KomitetuWykonawczego zabrzmiały mowy o zbrojnym buncie, stłumionym teraz przezwierne wojska. Bolszewicy zostali uznani za partję kontr-rewolucyjną. Awszystko to dzięki przybyciu jednego Wołyńskiego pułku. Po upływie trzech ipół miesiąca pułk ten jednomyślnie brał udział w obalaniu rządu Kierenskiego.

Dnia 5-go rano widziałem się z Leninem. Atak tłumów był już odparty. –Teraz nas wystrzelają, – mówił Lenin. – To najodpowiedniejsza dla nichchwila. – Lenin jednakże przecenił przeciwnika – nie jego złą wolę, leczzdecydowanie i zdolność do działania. Nie wystrzelali nas, choć nie byli odtego dalecy. Na ulicach bito i zabijano bolszewików. Junkrzy zdemolowalipałacyk Krzesińskiej i drukarnię ,,Prawdy”. Cała ulica przed drukarniązasypana była rękopisami. Między innemi zaginął również mój pamflet,,Oszczercom”. Daleki wywiad lipcowy przekształcił się w jednostronny atak.Przeciwnicy zostali zwycięscami bez wysiłku, ponieważ my niepodejmowaliśmy walki. Lecz partja musiała srogo pokutować. Lenin iZinowjew ukryli się. Rozpoczęły się liczne aresztowania, którym towarzyszyłobicie. Kozacy i junkrzy zabierali aresztowanym pieniądze na tej zasadzie, że są

Page 214: Trocki Lew - Moje życie.pdf

215

to pieniądze „niemieckie”. Liczni sympatycy i zwolennicy odwracali się do nasplecami. W pałacu Taurydzkim uznano nas za kontr-rewolucjonistów iwłaściwie postawiono poza prawem.

Sytuacja władz partyjnych była niepomyślna. Lenina nie było. GrupaKamieniewa podniosła głowę. Wielu, pomiędzy nimi również i Stalin,poprostu siedziało cicho z założonemi rękoma i przeczekiwało wypadki, abyna drugi dzień popisywać się swoją mądrością. Bolszewicka frakcjaCentralnego Komitetu Wykonawczego czuła się osierocona w gmachu pałacuTaurydzkiego. Przysłała do mnie delegację z prośbą o wygłoszenie referatu natemat istniejącej sytuacji, mimo że ciągle jeszcze nie byłem członkiem partji:formalny akt przyłączenia został odłożony do mającego się wkrótce odbyćzjazdu partji. Naturalnie, zgodziłem się chętnie. Moja rozmowa z frakcjąbolszewicką stworzyła takie moralne więzy, jakie powstają tylko podciężkiemi uderzeniami wroga. Mówiłem, że po tym kryzysie oczekuje nasszybkie wyniesienie wgórę, że masy podwójnie przywiążą się do nas, kiedyprzekonają się, że jesteśmy rzeczywiście wierni sprawie, że podczas tych dninależy bystro przyglądać się każdemu rewolucjoniście, gdyż w takich chwilachludzie ważą się na nieomylnych wagach. Jeszcze obecnie wspominam zradością, z jaką serdecznością i wdzięcznością odprowadzała mnie frakcja. –Lenina niema, –mówił Murałow, – z pozostałych zaś jeden Trocki nie straciłgłowy. – Gdybym pisał te pamiętniki w innych warunkach – wątpię, zresztą,czy w innych warunkach pisałby je wogóle, – krępowałoby mnie powtarzaniewielu szczegółów, które przytaczam na tych stronicach. W tej chwili jednaknie mogę oderwać się od tego na wielką skalę zorganizowanego fałszowaniaprzeszłości, które stanowi jedną z głównych trosk epigonów. Przyjaciele moisą w więzieniach, albo na zesłaniu. Zmuszony jestem mówić o sobie to, czegonie mówiłbym w innych warunkach. Chodzi mi bowiem nie tylko ohistoryczną prawdę, ale i o polityczną walkę, która ciągle jeszcze trwa.

Od tego czasu datuje się nierozerwalna bojowa i polityczna przyjaźń moja zMurałowem. O tym człowieku muszę powiedzieć tu choć kilka słów, Murałow– to stary bolszewik, który walczył w Moskwie podczas rewolucji 1905 roku.W roku 1906 w Sierpuchowie Murałow dostał się w ręce czarnosecińcówpodczas pogromu, dokonywanego, jak zwykle, pod ochroną policji. Murałow,to wspaniały olbrzym, którego nieustraszoną odwagę równoważy szlachetnadobroć. Wraz z kilkoma lewicowcami został otoczony przez pierścień wrogóww budynku zarządu Ziemstwa. Murałow wyszedł z gmachu z rewolwerem wręku i równym krokiem ruszył na tłum. Tłum ustępował. Jednakże bojowagrupka czarnosecińców przecięła mu drogę, dorożkarze zaczęli wydawaćzachęcające okrzyki. – Rozejść się! – rozkazał olbrzym, nie zatrzymując się, ipodniósł rękę z rewolwerem. Rzucono się na niego. Jednego położył trupem namiejscu, drugiego zranił. Tłum poddał się wtył. Nie przyśpieszając kroku,przecinając tłum, jak łamacz lodów, Murałow poszedł pieszo w stronęMoskwy. Proces jego ciągnął się przeszło dwa lata i, mimo szalejącej reakcji,zakończył się uniewinnieniem. Agronom z wykształcenia, szeregowieckolumny samochodowej podczas wojny imperjalistycznej, kierownikpaździernikowych walk w Moskwie, Murałow po zwycięstwie zostałpierwszym dowódcą moskiewskiego okręgu wojennego. Był nieustraszonymmarszałkiem wojny rewolucyjnej, zawsze równy, prosty, bez pozy. Podczasmarszów prowadził nieustannie propagandę czynem: dawał rady rolnikom,kosił zboże i w międzyczasie leczył ludzi i krowy. W najtrudniejszych

Page 215: Trocki Lew - Moje życie.pdf

216

warunkach promieniowały od niego spokój, pewność i serdeczność. Poukończeniu wojny ja i Murałow staraliśmy się razem spędzać wolne chwile.Łączyła nas również żyłka łowiecka. Przemierzyliśmy razem północ ipołudnie, szukając niedźwiedzi i wilków, bażantów i dropi. Teraz Murałowpoluje na Syberji jako deportowany opozycjonista...

Podczas dni lipcowych w 17 roku, Murałow nie stracił panowania nad sobąi podtrzymywał wielu innych. A wówczas każdy z nas potrzebował wielepanowania nad sobą, aby przechodzić przez korytarze i sale PałacuTaurydzkiego, nie pochylając się i nie zwieszając głowy pod szeregiemwściekłych spojrzeń, wśród złowrogich szeptów, demonstracyjnychposzturchiwań łokciem („patrz, patrz!”) i jawnego zgrzytania zębami. Niemanic bardziej nieludzkiego, niż chełpliwy i napuszony „rewolucyjny” filister,skoro spostrzeże, że rewolucja, która go niespodzianie wyniosła wgórę,zaczyna zagrażać jego chwilowej wspaniałości. Droga do bufetu KomitetuWykonawczego była w owych dniach małą Golgotą. Rozdawano tam herbatę ikanapki z czarnego chleba z serem, albo czerwonym ziarnistym kawiorem:dużo było tego kawioru w Smolnym Istytucie i później w Kremlu. Na obiaddawano barszcz i kawałek mięsa. Bufetowym Komitetu Wykonawczego byłszeregowiec Grafow. W czasie najgwałtowniejszej naganki przeciw nam,kiedy Lenin, ogłoszony za niemieckiego szpiega, ukrywał się w szałasie,zauważyłem, że Grafow podsuwał mi cogorętszą szklankę herbaty i colepsząkanapkę, nie patrząc przytem na mnie. Było to całkiem wyraźne: Grafowsympatyzował z bolszewikami i krył się z tem przed swą władzą. Zaczęłemobserwować. Grafow nie był wyjątkiem. Cały niższy personel Smolnego –stróże, kurjerzy, wartownicy – wyraźnie ciążyli ku bolszewikom. Wówczaspowiedziałem sobie, że nasza sprawa jest już napół wygrana. Jednak narazietylko napół.

Prasa prowadziła przeciw bolszewikom jedyną w swym rodzaju, co dozłośliwości i haniebności, kampanję, którą dopiero w parę lat późniejprzewyższyła kampanja Stalina przeciwko opozycji. Łunczarskij poczynił wlipcu kilka dwuznacznych oświadczeń, które prasa nie bez podstawinterpretowała, jako wyrzeczenie się bolszewików. Niektóre gazetyprzypisywały mi podobne oświadczenia. Dnia 10-go lipca zwróciłem się doRządu Tymczasowego z listem, w którym oświadczyłem o mojej całkowitejsolidarności z Leninem i który zakończyłem: „nie możecie mieć żadnychpodstaw do niestosowania do mnie dekretu, mocą którego podlegająaresztowaniu Lenin, Zinowjew i Kamieniew... nie możecie mieć podstaw,pozwalających wątpić, że jestem równie nieprzejednanym wrogiem ogólnejpolityki Rządu Tymczasowego, jak wymienieni towarzysze”. Panowieministrowie zrobili z tego listu właściwy użytek: zaaresztowali mnie, jakoniemieckiego agenta.

W maju, kiedy Cereteli szczuł na marynarzy i rozbrajał strzelcówkarabinów maszynowych, przepowiedziałem mu, że może niedaleki jest dzień,kiedy będzie musiał szukać u marynarzy pomocy, przeciwko generałowi, któryzacznie namydlać stryczek dla rewolucji. W sierpniu znalazł się taki generał wosobie Korniłowa. Cereteli zwrócił się o pomoc do kronsztadzkich marynarzy.Nie odmówili mu. Na wody Newy wpłynął krążownik „Aurora”. To takszybkie spełnienie się mej przepowiedni obserwowałem już z „Krestow”.Marynarze z „Aurory”, w godzinach odwiedzin więziennych, przysłali do mniedelegację po radę: czy bronić pałacu Zimowego, czy też brać go szturmem?

Page 216: Trocki Lew - Moje życie.pdf

217

Poradziłem im odłożenie porachunków z Kierenskim do chwili rozprawieniasię z Korniłowem. – Co nasze, to nam nie ucieknie. – Nie ucieknie? – Nieucieknie!

Do więzienia na widzenie ze mną przychodziła żona z synami. W owymczasie chłopcy mieli już własne polityczne doświadczenie. Lato chłopcyspędzali na letnisku, u znajomej rodziny emerytowanego pułkownika W.Zbierali się tam goście, głównie oficerowie, i przy wódce wymyślali nabolszewików. W dni lipcowe wymysły doszły do kulminacyjnego punktu.Niektórzy z owych oficerów wkrótce wyjechali na południe, gdzie zbierały sięprzyszłe kadry białych. Jakiś młody patrjota nazwał przy stole Lenina iTrockiego niemieckimi szpiegami. Mój starszy chłopczyk porwał się zkrzesłem na niego, młodszy przybiegł na pomoc z nożem stołowym w ręku.Dorośli rozdzielili ich. Chłopcy łkali histerycznie, zamknąwszy się w swoimpokoju. Zamierzali w tajemnicy uciec pieszo do Piotrogrodu, aby dowiedziećsię, co tam robią z bolszewikami. Na szczęście przyjechała matka, uspokoiłaich i zabrała ze sobą. W mieście jednak nie było lepiej. Pisma rzucały gromyna bolszewików. Ojciec siedział w więzieniu. Rewolucja zdecydowanie nieusprawiedliwiła pokładanych w niej nadziei. Nie przeszkadzało to chłopcompatrzeć z zachwytem, jak żona ukradkiem przesuwała mi przez kraty pokojuwidzeń scyzoryk. Po dawnemu pocieszałem ich tem, że prawdziwa rewolucjaczeka nas dopiero.

Córki moje znacznie bardziej na serjo wciągały się w życie polityczne.Chodziły na wiece do cyrku Moderne i brały udział w demonstracjach.Podczas dni lipcowych znalazły się w starciu ulicznem, zostały porwane przeztłum, jedna zgubiła binokle, obie – kapelusze, obie lękały się utracić ojca,który tak niedawno pojawił się na ich horyzoncie.

Podczas korniłowskiego marszu na stolicę, więzienny régime zawisł nacienkiej nitce. Wszyscy rozumieli, że jeśli Korniłow wejdzie do miasta, toprzedewszystkiem wymorduje zaaresztowanych przez Kierenskiegobolszewików. Centralny Komitet Wykonawczy obawiał się poza tem ataku nawięzienia ze strony bialogwardyjskich elementów stolicy. Dla ochrony„Krestow” przysłano znaczny oddział wojska. Oczywiście, okazało się, że byłon bolszewicki, a nie „demokratyczny” i gotów był uwolnić nas w każdejchwili. Jednakże akt taki byłby sygnałem do natychmiastowego powstania, ana to nie nadeszła jeszcze pora. Tymczasem sam rząd zaczął nas uwalniać – ztego samego powodu, z jakiego wezwał marynarzy-bolszewików do obronyZimowego pałacu. Wprost z „Krestow” udałem się do niedawno powstałegokomitetu obrony rewolucji, gdzie zasiadałem z tymi samymi panami, którzywpakowali mnie do więzienia, jako agenta Hohenzollerna, i jeszcze nie zdążylioczyścić mnie z tego zarzutu. Socjal-rewolucjoniści i mieńszewicy, szczerzeprzyznaję, już samym swym wyglądem wywoływali życzenie, aby Korniłowujął ich za kołnierz i potrząsnął nimi w powietrzu. Jednak takie życzenie byłonie tylko nieszlachetne, ale i niepolityczne. Bolszewicy wprzęgli się do obronyi wszędzie byli na pierwszem miejscu. Doświadczenie powstaniakorniłowskiego uzupełniło doświadczenia dni lipcowych. Znów okazało się, żeKierenskij i S-ka nie mają za sobą żadnych własnych sił. Ta armja, któraruszyła przeciw Korniłowowi, była przyszłą armją październikowegoprzewrotu. Wykorzystaliśmy niebezpieczeństwo, aby uzbroić robotników,których Cereteli poprzednio przez cały czas gorliwie rozbrajał.

Miasto umilkło w owych dniach. Czekano Korniłowa – jedni z nadzieją,

Page 217: Trocki Lew - Moje życie.pdf

218

drudzy ze strachem. Chłopcy słyszeli: „może przyjść jutro”. Rano, jeszczenieubrani, wlepiali oczy w okna: przyszedł, czy nie przyszedł? Ale Korniłownie przyszedł. Rewolucyjny duch mas był tak potężny, że korniłowski buntpoprostu roztajał, wyparował. Ale nie bez śladu: wyszedł całkowicie nakorzyść bolszewikom.

„Odwet nie każe na siebie czekać, – pisałem w czasie korniłowskich dni. –Szczuta, prześladowana, obrzucona oszczerstwami partja nasza, nigdy niewzrastała tak szybko, jak w ostatnich czasach. I proces ten rozszerzył sięszybko ze stolic na prowincję, z miast – na wieś i armję... Nie przestając ani nachwilę być klasową organizacją proletarjatu, partja nasza przekształci się wogniu represyj na prawdziwą kierowniczkę wszystkich uciemiężonych,gnębionych, oszukanych i szczutych mas”...

Ledwo mogliśmy podołać napływowi zwolenników. Ilość bolszewików wpiotrogrodzkim sowiecie wzrastała z dnia na dzień. Stanowiliśmy już niemaljego połowę, a tymczasem w prezydium ciągle jeszcze nie było ani jednegobolszewika. Wyłoniła się sprawa nowych wyborów do prezydjum sowietu.Zaproponowaliśmy mieńszewikom i socjal-rewolucjonistom koalicyjneprezydjum. Lenin, jakeśmy się później dowiedzieli, był z tego niezadowolony,lękał się bowiem, że kryją się pod tem tendencje ugodowe. Żaden kompromisnie doszedł jednak do skutku. Mimo niedawnej wspólnej walki przeciwKorniłowowi, Cereteli nie zgodził się na koalicyjne prezydjum. Tego namtylko było trzeba. Pozostawało zatem głosowanie według list. Zadałempytanie: czy na liście naszych przeciwników figuruje Kierenskij, czy nie?Formalnie uważano go za członka prezydjum, ale w sowiecie nie bywał iwszelkiemi sposobami demonstrował swoją dla sowietu pogardę. Pytanie mojezaskoczyło prezydjum. Kierenskiego nie lubiano i nie szanowano. Jednakże niemożna było dezawuować swego premjera. Poszeptawszy między sobą,członkowie prezydjum odpowiedzieli: – Naturalnie, jest na liście. – Tego namtylko było trzeba. Oto urywek protokułu: „Byliśmy przekonani, że Kierenskijnie wchodzi już w skład sowietu (burzliwe oklaski). Okazuje się jednak, żebyliśmy w błędzie. Między Czcheidze i Zawadje majaczy cień Kierenskiego.Kiedy proponują wam zaaprobowanie politycznej linji prezydjum, topamiętajcie – nie zapominajcie – że tem samem proponują wamzaaprobowanie polityki Kierenskiego. (Burzliwe oklaski)”. To skłoniło nanaszą stronę nie jedną setkę wahających się delegatów. Sowiet liczył przeszłotysiąc członków. Głosowanie odbywało się przez kolejne wychodzenie przezdrzwi. W sali panowało niezwykłe milczenie. Chodziło tu nie o prezydjum.Chodziło o rewolucję. Przechadzałem się po kuluarach z gromadką przyjaciół.Przypuszczaliśmy, że do połowy zabraknie nam jakiejś setki głosów igotowiśmy byli uznać to za powodzenie. Okazało się, że otrzymaliśmyprzeszło sto głosów więcej, niż koalicja eserowców i mieńszewików. Byliśmyzwycięscami. Zajęłem miejsce przewodniczącego. Cereteli na pożegnanieżyczył nam, abyśmy się utrzymali w sowiecie choćby połowę tego czasu, wciągu którego oni prowadzili rewolucję. Inaczej mówiąc, przeciwnicyotworzyli nam kredyt na termin nie dłuższy, niż trzy miesiące. Srodze sięomylili. Pewnym krokiem szliśmy ku władzy.

Page 218: Trocki Lew - Moje życie.pdf

219

ROZDZIAŁ XXVII

NOC, KTÓRA ROZSTRZYGA

Zbliżała się dwunasta godzina rewolucji. Smolny przekształcił się wtwierdzę. Na strychu, jako spadek po starym Komitecie Wykonawczym, stałoze dwadzieścia karabinów maszynowych. Komendant Smolnego, kapitanGrekow, był naszym otwartym wrogiem. Zato dowódca oddziału karabinówmaszynowych zjawił się u mnie, żeby powiedzieć: moi ludzie są po stroniebolszewików. Poleciłem komuś – może to był Markin? – sprawdzeniekarabinów maszynowych. Okazało się, że były w złym stanie: nikt się o nie nietroszczył. Żołnierze rozleniwili się właśnie dlatego, że nie zamierzali bronićKierenskiego. Zawezwałem do Smolnego świeży i pewny oddział karabinówmaszynowych. Był wczesny szary ranek 24 października2. Przechodziłem zpiętra na piętro, dlatego, żeby nie siedzieć na jednem miejscu, po części zaś,żeby przekonać się, czy wszystko jest w porządku i dodać odwagi tym, którzymogli tego potrzebować. Po kamiennych posadzkach, ciągnących się bezkońca i mrocznych jeszcze korytarzach Smolnego, żołnierze z rześkim hukiemtoczyli karabiny maszynowe. Był to wezwany przeze mnie nowy oddział. Zdrzwi wysuwały się senne, wystraszone twarze pozostałych jeszcze wSmolnym nielicznych eserowców i mieńszewików. Ta muzyka nie wróżyła nicdobrego. Jeden za drugim śpiesznie opuszczali Smolny. Zostaliśmycałkowitymi gospodarzami gmachu, gotowego do podniesienia swejbolszewickiej głowy nad miastem i krajem.

Rankiem spotkałem na schodach robotnika i robotnicę, którzy, zdyszani,przybiegli z partyjnej drukarni. Rząd zamknął centralny organ partji i gazetępiotrogrodzkiego Sowietu. Drukarnię opieczętowali jacyś agenci rządowi,którzy zjawili się w towarzystwie junkrów. W pierwszej chwili takawiadomość robi wrażenie: taka jest władza formalistyki nad umysłami! – Aczy nie możnaby zerwać pieczęci? – spytała robotnica. – Zrywajcie, –odpowiadam, – a żeby się wam nic nie stało, dostaniecie odpowiednią ochronę.– Obok nas stoi bataljon saperów, żołnierze nam pomogą, – z przekonaniemmówi robotnica. Komitet Wojenno-Rewolucyjny natychmiast wydałpostanowienie: l) „Otworzyć drukarnię pism rewolucyjnych. 2) Redakcja izecerzy mają w dalszym ciągu wydawać gazety. 3) Zaszczytny obowiązekobrony rewolucyjnych drukarń przed kontr-rewolucyjnemi zakusami powierzasię dzielnym żołnierzom pułku Litewskiego i 6-go rezerwowego bataljonusaperów”. W następstwie drukarnia pracowała bez przerwy i obie gazetywychodziły w dalszym ciągu.

24-go zaczęły się trudności na stacji telefonicznej, gdzie umocnili sięjunkrzy, pod ochroną których telefonistki zajęły w stosunku do Sowietu

2 Starego stylu, który wówczas jeszcze był oficjalnym stylem w Rosji. Według kalendarzazachodniego – 6 listopada. Tem tłumaczyć należy fakt, ze rewolucję nazywają razpaździernikową a raz listopadową.

Page 219: Trocki Lew - Moje życie.pdf

220

stanowisko opozycyjne i wogóle przestały nas łączyć. Był to pierwszy, narazieepizodyczny, przejaw sabotażu. Komitet Wojenno-Rewolucyjny posłał nastację telefoniczną oddział marynarzy, którzy ustawili przed wejściem dwamałe działa. Telefony zaczęły pracować. Tak rozpoczęło się opanowywanieorganów administracji.

Na trzeciem piętrze Smolnego, w niewielkim narożnym pokoju, bezprzerwy zasiadał Komitet. Tam koncentrowały się wszystkie dane o ruchuwojsk, o nastroju wśród żołnierzy i robotników, o agitacji w koszarach, ozamierzeniach czarnosecińców, o intrygach burżuazyjnych polityków icudzoziemskich poselstw, o życiu Zimowego pałacu, o naradach poprzednichugrupowań Sowietu. Informatorzy schodzili się ze wszystkich stron. Zjawialisię robotnicy, żołnierze, oficerowie, stróże, socjalistyczni junkrzy, służbadomowa, żony drobnych urzędników. Wielu z nich powtarzało oczywistenonsensy, niektórzy dawali poważne i cenne wskazówki. W ciągu ostatniegotygodnia prawie nie porzucałem Smolnego, nie rozbierając się, spałemdorywczo na skórzanej kanapie, budzony przez kurjerów, wywiadowców,motocyklistów, telegrafistów i nieustanne dzwonki telefonów. Nadciągaładecydująca chwila. Widoczne było, że nie ma już odwrotu.

Wieczorem 24-go członkowie Komitetu Rewolucyjnego rozeszli się doswych okręgów. Zostałem sam. Późnięj przyszedł Kamieniew. Byłprzeciwnikiem powstania. Jednak przyszedł, aby tę decydującą noc spędzić zemną i obaj przesiedzieliśmy w maleńkim narożnym pokoju trzeciego piętra,podobnym do mostku kapitańskiego, tę rozstrzygającą noc rewolucji. Wsąsiednim, wielkim i pustym pokoju była budka telefoniczna. Dzwonionobezustannie, w sprawach ważnych i o głupstwa. Dzwonki jaskrawie jeszczepodkreślały czujną ciszę. Łatwo można było sobie wyobrazić pusty, mroczny,słabo oświetlony, przeszyty jesiennym, morskim wiatrem Petersburg.Burżuazyjny i urzędniczy ludek tuli się w swych łóżkach, usiłując odgadnąć,co dzieje się na zagadkowych i niebezpiecznych ulicach. Czujnym snemwojennego biwaku śpią dzielnice robotnicze. Komisje i rady partyj rządowychpadają ze zmęczenia w carskich pałacach, gdzie żywe widma demokracjinatykają się na jeszcze nierozwiane widma monarchji. Chwilami jedwabie ipozłota sal pogrążają się w mroku: brak węgla. Po okręgach czuwają oddziałyrobotników, marynarzy i żołnierzy. Młodzi proletarjusze noszą karabiny itaśmy nabojów do karabinów maszynowych, przerzucone przez ramię. Przyogniskach grzeją się uliczne posterunki. Przy kilkudziesięciu telefonach skupiasię duchowe życie stolicy, która w tę noc jesienną przeciska głowę z jednejepoki w drugą.

W pokoju na trzeciem piętrze skupiają się wieści ze wszystkich okręgów,przedmieść i rogatek stolicy. Zdaje się, że wszystko zostało przewidziane,kierownicy na miejscach, łączność zabezpieczona, o niczem chyba niezapomniano. Sprawdźmy raz jeszcze w myślach. Ta noc rozstrzyga.Poprzedniego dnia z zupełnem przekonaniem oświadczyłem delegatomdrugiego zjazdu Sowietu: – Jeżeli nie zachwiejecie się – nie będzie wojnydomowej, wrogowie nasi odrazu skapitulują, wy zaś zajmiecie miejsce, któreprawnie wam się należy. – Zwycięstwo nie ulegało wątpliwości. Było takdalece zapewnione, jak dalece wogóle można zapewnić zwycięstwo powstaniu.A jednak są to godziny, pełne głębokiej i trwożnej troski – ponieważnadchodząca noc rozstrzyga.

Mobilizując junkrów, rząd wydał poprzedniego dnia krążownikowi

Page 220: Trocki Lew - Moje życie.pdf

221

„Aurora” rozkaz usunięcia się z Newy. Chodziło o tych samych marynarzybolszewików, u których w sierpniu zjawił się Skobielew z kapeluszem wrękach, aby prosić ich o obronę pałacu Zimowego przed korniłowcami.Marynarze zapytali Komitet Wojenno-Rewolucyjny, co robić. I ,,Aurora” stoitej nocy tam, gdzie stała wczoraj. Telefonują mi z Pawłowska, że rząd wzywastamtąd artylerzystów, z Carskiego Sieła – bataljon szturmowy, z Peterhofu –szkołę chorążych. Kierenskij ściągnął do pałacu Zimowego junkrów, oficerówi kobiecy bataljon szturmowy. Wydaję komisarzom rozkaz wystawienia nadrogach do Piotrogrodu osłon z zaufanych oddziałów wojskowych i wysłaniaagitatorów naprzeciw oddziałom, wezwanym przez rząd. Wszystkie rozmowyprowadzi się przez telefon, to też są one całkiem dostępne dla agentówrządowych. Czy ci jednakże zdolni są jeszcze do kontrolowania naszychrozmów? ,,Jeżeli nie powstrzymacie wojsk perswazją, użyjcie broni.Odpowiadacie mi za to głową”. Kilka razy powtarzam to zdanie. Jednakże samjeszcze niecałkiem wierzę w moc mego rozkazu. Rewolucja jest jeszcze zbytłatwowierna, szlachetna, optymistyczna i lekkomyślna. Raczej grozi orężem,niż robi zeń użytek. Ciągle się jeszcze spodziewa, że wszystkie sprawy możnarozstrzygnąć słowem. Narazie jej się to udaje. Skupienia wrogich elementówulatniają się pod samem jej gorącem tchnieniem. Już w dniu 24-go wydanorozkaz użycia broni i działania bez litości przy pierwszem usiłowaniuulicznych pogromów.

Ale wrogowie nie ośmielają się nawet myśleć o ulicy. Ukryli się. Ulica jestnasza. Na wszystkich rogatkach Piotrogrodu czuwają nasi komisarze. Szkołachorążych i artylerzyści nie odpowiedzieli na wezwanie rządu. Jedynie częśćoranjenbaumskich junkrów przedostała się nocą przez nasze osłony, ja zaśtelefonicznie śledziłem ich dalsze ruchy. Skończyli swe przedsięwzięcieposłaniem do Smolnego parlamentarjuszy. Rząd Tymczasowy napróżno szukałoparcia. Grunt usuwał mu się z pod nóg.

Zewnętrzna warta przed Smolnym została wzmocniona przez nowy oddziałkarabinów maszynowych. Łączność ze wszystkiemi częściami garnizonu jestw dalszym ciągu nieprzerwana. Dyżurne kompanje czuwają we wszystkichpułkach. Komisarze są na miejscu. Delegaci każdego oddziału wojskowegoznajdują się w Smolnym, do dyspozycji Komitetu Wojenno-Rewolucyjnego,na wypadek przerwania łączności. Ze wszystkich okręgów miasta suną poulicach uzbrojone oddziały, dzwonią do bram, albo otwierają je, nie dzwoniąc,i zajmują jeden urząd po drugim. Oddziały te wszędzie prawie spotykająprzyjaciół, oczekujących ich z niecierpliwością. Na dworcach specjalniewyznaczeni komisarze bacznie śledzą przyjeżdżające i odchodzące pociągi,zwłaszcza zaś transporty żołnierzy. Nic nie budzi obawy. Wszystkieważniejsze punkty miasta jeden po drugim przechodzą w nasze ręce, prawiebez oporu, bez walki, bez ofiar. Telefon dzwoni: ,,jesteśmy tu”.

Wszystko dobrze. Wcale nie może być lepiej. Można odejść od telefonu.Siadam na kanapie. Napięcie nerwów słabnie. I właśnie dlatego uderza dogłowy głucha fala zmęczenia. – Dajcie mi papierosa! – zwracam się doKamieniewa. W owych latach jeszcze paliłem, chociaż niestale. Zaciągam sięze dwa razy i, zaledwie zdołałem pomyśleć: „tego jeszcze brakowało”, jakstraciłem przytomność. Skłonność do omdleń przy bólu fizycznym, alboniedomaganiu, odziedziczyłem po matce. To właśnie było powodem, żepewien amerykański lekarz uznał mnie za epileptyka. Ocknąwszy się,zobaczyłem nad sobą wystraszoną twarz Kamieniewa: – Może przynieść jakieś

Page 221: Trocki Lew - Moje życie.pdf

222

lekarstwo? – spytał. – Byłoby znacznie lepiej, – odpowiedziałem pozastanowieniu, – przynieść coś do jedzenia. – Staram się przypomnieć sobie,kiedy jadłem po raz ostatni i nie mogę. W każdym razie nie było to wczoraj.

Rankiem rzucam się na dzienniki burżuazyjne i oportunistyczne. Orozpoczętem powstaniu ani słowa. Gazety tak wiele i tak zaciekle krzyczały ospodziewanem wystąpieniu uzbrojonych żołnierzy, o rzeziach, onieuniknionych rzekach krwi, o przewrocie, że tego powstania, które nadeszłoistotnie, poprostu nie zauważyły. Prasa brała nasze pertraktacje ze sztabem zadobrą monetę, a nasze oświadczenia dyplomatyczne – za niezdecydowanie.Tymczasem, bez chaosu, bez starć ulicznych, prawie bez strzelaniny i przelewukrwi, według rozkazów, wydawanych z Instytutu Smolnego, oddziałyżołnierzy, marynarzy i czerwono-gwardzistów zajmowały jeden urząd podrugim.

Obywatel przecierał przerażone oczy pod panowaniem nowego régime’u.Czyżby bolszewicy, naprawdę, naprawdę zagarnęli władzę? Zjawiła się u mniedelegacja Dumy miejskiej i zadała mi kilka nieporównanych pytań: czyplanujemy demonstracje, jakie, kiedy? Duma koniecznie musi o tem wiedziećconajmniej na 24 godziny przedtem. Jakie kroki poczynił Sowiet celemochrony bezpieczeństwa i porządku? I tak dalej, i tak dalej. Odpowiedziałemwykładem dialektycznego poglądu na rewolucję i zaproponowałem Dumieuczestnictwo przez jednego delegata w pracach Komitetu Wojenno-Rewolucyjnego. To przestraszyło ich bardziej, niż sam przewrót.Zakończyłem, jak zawsze, w duchu zbrojnej obrony: – Jeżeli rząd użyje żelaza,to odpowie mu stal. – Czy rozpędzicie nas zato, że jesteśmy przeciwnikamiprzejścia władzy do rąk Sowietów? – Odpowiedziałem: – Dzisiejsza Dumawyobraża dzień wczorajszy, jeżeli wyniknie konflikt, zaproponujemy ludnościnowe wybory, które rozstrzygną zagadnienie władzy. – Delegacja odeszła ztem, z czem przyszła. Ale pozwoliła nam odczuć pewność naszegozwycięstwa. Cośniecoś zmieniło się w ciągu tej nocy. Trzy tygodnie temuosiągnęliśmy większość w Piotrogrodzkim Sowiecie. Byliśmy niemal tylkosztandarem – bez drukarni, bez kasy, bez oddziałów. Poprzedniej nocy rządpostanowił aresztować Komitet Wojenno-Rewolucyjny i zbierał w tym celunasze adresy. A teraz delegacja Dumy miejskiej przyszła do ,,aresztowanego”Komitetu Wojenno-Rewolucyjnego, aby dowiedzieć się o swe dalsze losy.

Rząd, jak poprzednio, zasiadał w pałacu Zimowym, ale był już tylkowłasnym cieniem. Politycznie przestał istnieć. Pałac Zimowy w ciągu 25października stopniowo był otaczany przez nasze wojska ze wszystkich stron.O godzinie pierwszej złożyłem petersburskiemu sowietowi raport o sytuacji.Oto, jak odtwarza ów raport sprawozdanie dziennikarskie:

,,W imieniu Komitetu Wojenno-Rewolucyjnego oświadczam, że rządtymczasowy już nie istnieje. (Oklaski). Niektórzy ministrowie są aresztowani.(Brawo!). Pozostali zostaną zaaresztowani w najbliższych dniach, lubgodzinach. (Oklaski). Garnizon rewolucyjny, będący pod rozkazami KomitetuWojenno-Rewolucyjnego rozwiązał zgromadzenie Przed-parlamentu.(Burzliwe oklaski). Czuwaliśmy tu przez całą noc i za pośrednictwem drututelefonicznego śledziliśmy, jak oddziały rewolucyjnych żołnierzy i gwardjirobotniczej w ciszy wykonywały swe zadanie. Obywatele spali spokojnie i niewiedzieli, że przez ten czas nowa władza zastąpiła dawną. Dworce, poczta,telegraf, Piotrogrodzka Agencja Telegraficzna, bank Państwa – zostały zajęte.(Burzliwe oklaski). Pałac Zimowy nie jest jeszcze zdobyty, ale los jego

Page 222: Trocki Lew - Moje życie.pdf

223

rozstrzygnie się w ciągu najbliższych minut. (Oklaski).”To suche sprawozdanie może dać niewłaściwe wyobrażenie o nastroju

zebrania. Oto, co podpowiada mi moja pamięć. Kiedy zakomunikowałem odokonanej nocą zmianie władzy, przez kilka sekund panowało pełne napięciamilczenie. Potem odezwały się oklaski, nie burzliwe, jednak, lecz raczejopanowane. Sala przeżywała i oczekiwała. Gotując się do walki, klasarobotnicza ogarnięta była nieopisanym entuzjazmem. Kiedy zaśprzekroczyliśmy próg władzy, bezkrytyczny entuzjazm ustąpił miejscapełnemu troski zastanowieniu. I w tem właśnie wypowiedział się zdrowyinstynkt historyczny. Przecież, być może, oczekuje nas jeszcze olbrzymi opórstarego świata, walka, głód, chłód, ruina, krew i śmierć. Czy podołamy? –wielu zadawało sobie to pytanie. Stąd chwila pełnego troski zastanowienia.Podołamy, odpowiedzieli wszyscy. Nowe niebezpieczeństwa majaczyły wodległej perspektywie. A narazie panowało poczucie wielkiego zwycięstwa i topoczucie grało nam we krwi. Znalazło ono ujście w burzliwem powitaniu,zgotowanem Leninowi, który zjawił się na tem posiedzeniu po raz pierwszy poprawie trzymiesięcznej nieobecności.

Późnym wieczorem, oczekując na otwarcie posiedzenia zjazdu Sowietów,odpoczywaliśmy z Leninem w sąsiedztwie sali posiedzeń, w pustym pokoju,gdzie nie było nic, prócz krzeseł. Ktoś rozesłał nam na podłodze kołdrę, ktoś –zdaje się, że siostra Lenina, – zdobył dla nas poduszki. Leżeliśmy obok siebie,ciało i dusza rozprężały się, jak zbyt mocno naciągnięta sprężyna. Był tozasłużony odpoczynek. Nie mogliśmy spać. Rozmawialiśmy półgłosem. Lenindopiero teraz ostatecznie pogodził się z opóźnieniem powstania. Jego obawyrozproszyły się. W głosie jego brzmiały nuty szczególnej serdeczności.Wypytywał mnie o wystawione wszędzie mieszane warty zczerwonogwardzistów, marynarzy i żołnierzy. – Jakiż to wspaniały widok:robotnik z karabinem obok żołnierza przy ognisku! – powtarzał z głębokiemwzruszeniem. – Zbliżyliśmy nareszcie żołnierza z robotnikiem! – Poczemnagle przypominał sobie: – A Zimowy? Przecież jeszcze nie wzięty? Czy abysię coś nie stało? – Podniosłem się, żeby zapytać przez telefon o przebiegoperacyj, ale powstrzymał mnie. – Leżcie, poruczę to zaraz komukolwiek! –Długo jednak nie udało nam się leżeć. W sąsiedniej sali otwarto posiedzeniezjazdu sowietów. Przybiegła po mnie Uljanowa, siostra Lenina. – Danprzemawia, wzywają was. – Rwącym się głosem Dan gromił spiskowców iprzepowiadał nieunikniony krach powstania. Żądał, żebyśmy weszli do koalicjieserowców i mieńszewików. Partje, które wczoraj jeszcze stojąc u władzy,szczuły nas i zamykały do więzienia, żądały od nas sojuszu w chwili, gdyśmyje obalili. Odpowiedziałem Danowi i, w jego osobie, wczorajszemu dniurewolucji: – To, co się stało, – to powstanie, a nie spisek. Powstanie masludowych nie potrzebuje usprawiedliwienia. Hartowaliśmy rewolucyjnąenergję robotników i żołnierzy. Otwarcie urabialiśmy dla powstania wolę mas.Nasze powstanie zwyciężyło. A teraz proponujecie nam: Wyrzeknijcie sięzwycięstwa, zawrzyjcie sojusz. Z kim? Wy – to tylko mizerne jednostki,bankruci, wasza rola skończona, idźcie tam, gdzie jest od dziś wasze miejsce:na śmietnisko historji. – Była to ostatnia replika w tym wielkim dialogu, któryrozpoczął się trzeciego kwietnia, w dniu i w godzinie przyjazdu Lenina doPiotrogrodu.

Page 223: Trocki Lew - Moje życie.pdf

224

ROZDZIAŁ XXVIII

TROCKIZM W ROKU 1917

Od roku 1904 stałem poza obiema frakcjami socjal-demokratycznemi. Wrewolucji 1905-7 roku działałem ręka w rękę z bolszewikami. W latach reakcjibroniłem metod rewolucji przeciw mieńszewikom w międzynarodowejmarksowskiej prasie. Nie traciłem jednak nadziei, że mieńszewicy przesuną siębardziej na lewo i poczyniłem cały szereg prób zjednoczenia. Dopiero podczaswojny, przekonałem się ostatecznie o ich beznadziejności. W Nowym-Jorku napoczątku marca, napisałem szereg artykułów, poświęconych siłom klasowym iperspektywom rosyjskiej rewolucji. W tym samym okresie Lenin wysyłał zGenewy do Piotrogrodu swe ,,Listy zdaleka”. Nasze artykuły, pisane w dwuchpunktach globu, oddzielonych oceanem, dają jednakową analizę i jednakowąprognozę. Wszystkie tezy zasadnicze – stosunek do włościaństwa, doburżuazji, do Rządu Tymczasowego, do wojny, do międzynarodowej rewolucji– są całkowicie identyczne. Przy pomocy kamienia probierczego, historji,dokonana tu została kontrola stosunku „trockizmu” do „leninizmu”. Kontrolata była dokonana w chemicznie czystych warunkach. Nie wiedziałem nic ostanowisku Lenina. Wychodziłem z własnych przesłanek i własnegorewolucyjnego doświadczenia. I dawałem tę samą perspektywę, ten samkierunek strategiczny, co Lenin.

A może w tym okresie zagadnienie było już całkiem jasne dla wszystkich irównie jasne dla wszystkich było jego rozwiązanie? Nie, przeciwnie,Leninowskie postawienie sprawy było w tym okresie – do 4 kwietnia 1917, t. j.do chwili jego przybycia do Piotrogrodu, – jego osobistem, czystoindywidualnem stanowiskiem.

Żadnemu z kierowników partji, znajdujących się w Rosji – ani jednemu! –nawet przez myśl nie przeszło dążyć do dyktatury proletarjatu, dosocjalistycznej rewolucji. Konferencja partyjna, która skupiła w przeddzieńprzyjazdu Lenina kilkudziesięciu bolszewików, dowiodła, że nikt nie posuwałsię dalej, niż demokracja. Nie bez powodu protokuły tej konferencji ukrywanesą dotychczas. Stalin zmierzał do popierania Rządu Tymczasowego Guczko-wa – Milukowa i do zjednoczenia bolszewików z mieńszewikami. Na takiemsamem, albo jeszcze bardziej oportunistycznem, stanowisku stali: Rykow,Kamieniem, Mołotow, Tomskij, Kalinin i wszyscy pozostali dzisiejsiprzywódcy i półprzywódcy. Jarosławskij, Ordżonikidze, przewodniczącyukraińskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, Pietrowskij i inniwydawali w Jakucku, podczas rewolucji lutowej, wspólnie z mieńszewikamigazetę „Socjal-demokrata”, w której rozwijali poglądy najnędzniejszegoprowincjonalnego oportunizmu. Przedrukowanie teraz artykułów irkuckiego„Socjal-demokraty”, redagowanego przez Jarosławskiego, pociągnęłoby zasobą ideową śmierć tego człowieka, gdyby dlań wogóle możliwa była śmierćideowa. Tak wygląda współczesna gwardja ,,leninizmu”. Że w różnych

Page 224: Trocki Lew - Moje życie.pdf

225

okresach życia powtarzali za Leninem jego słowa, lub gesty – wiem. Ale napoczątku 1917 roku byli pozostawieni samym sobie. Okoliczności były trudne.Trzeba było pokazać, czego się nauczyli w szkole Lenina i do czego są zdolni– bez Lenina. Niech wymienią choćby jednego ze swych szeregów, jednegojedynego, któryby samodzielnie zbliżył się do tego stanowiska, którejednakowo sformułowane zostało przez Lenina w Genewie i przeze mnie wNowym-Jorku. Nie wymienią. Piotrogrodzka „Prawda”, redagowana przedprzyjazdem Lenina przez Stalina i Kamieniewa, pozostała na zawszedokumentem ograniczenia, ślepoty i oportunizmu. A tymczasem partja, jakomasa, zarówno jak i cała klasa robotnicza, żywiołowo dążyła do walki owładzę. Innej drogi wogóle nie było ani dla partji, ani dla kraju.

Po to, aby w latach reakcji bronić perspektywy ciągłej rewolucji, trzebabyło posiadać dar teoretycznego przewidywania. Po to, aby w marcu 1917 rokurzucić hasło walki o władzę, wystarczyłoby, bodajże, polityczne wyczucie. Nietylko daru przewidywania, ale nawet wyczucia nie zdradzał ani jeden – anijeden! – z dzisiejszych przywódców. Żaden z nich w marcu 1917 roku nieposunął się poza stanowisko lewicowego drobnomieszczańskiego demokraty.Ani jeden nie zdał historycznego egzaminu.

Przyjechałem do Petersburga w miesiąc po przybyciu Lenina. Dokładnietyle czasu trzymał mnie w Kanadzie Lloyd George. Sytuację w partji zastałemjuż zasadniczo zmienioną. Lenin apelował do masy partyjnej przeciwżałosnym przywódcom. Lenin rozpoczął systematyczną walkę przeciw tym,,starym bolszewikom, którzy – jak o tem pisał w owym czasie – nie raz jużodegrali smutną rolę w historji naszej partji, powtarzając bezmyślnie wyuczonąformułę, zamiast przyswajać sobie właściwości nowej, żywej rzeczywistości”.– Kamieniew i Rykow usiłowali stawiać opór. Stalin usunął się w milczeniu.Niema ani jednego artykułu z tego okresu, w którymby Stalin próbowałzanalizować swą wczorajszą politykę i utorować sobie drogę do leninowskiegostanowiska. Poprostu zamilkł. Był zbytnio skompromitowany swemnieszczęsnem kierownictwem w ciągu pierwszego miesiąca rewolucji. Wolałusunąć się w cień. Nigdzie nie występował w obronie leninowskich poglądów.Usuwał się i wyczekiwał. W miesiącach najodpowiedzialniejszych,teoretycznych i politycznych przygotowań do przewrotu Stalin poprostupolitycznie nie istniał.

W chwili mojego powrotu do kraju było jeszcze wiele socjal-demokratycznych organizacyj, jednoczących bolszewików z mieńszewikami.To był istotny rezultat tego stanowiska, które zajmowali Stalin, Kamieniew iinni, nie tylko na początku rewolucji, ale i w czasie wojny, jakkolwiekprzyznać należy, że stanowisko Stalina podczas wojny nikomu nietej nader ważnej sprawie nie poświęcił Stalin ani jednego wiersza druku. Terazpodręczniki międzynarodówki komunistycznej całego świata, – młodzieżkomunistyczna Skandynawji i czerwoni skauci Australji – powtarzają i ucząsię, że Trocki w sierpniu 1912 r. usiłował zjednoczyć bolszewików zmieńszewikami. Ale zato nigdzie ani jednem słowem nie wspomina się o tem,że Stalin w marcu 1917 roku głosił zjednoczenie z partją Ceretelego i żefaktycznie do połowy 1917 roku Le4ninowi nie udało się jeszcze całkowiciewyciągnąć partji z tego błota, w które wciągnęli ją ówcześni tymczasowiprzywódcy a dzisiejsi epigoni. Tę okoliczność, że żaden z nich nie rozumiał napoczątku rewolucji jej sensu i kierunku, przedstawiacie teraz, jako szczególnądialektyczną głębię w przeciwstawieniu do herezyj trockizmu, który ośmielił

Page 225: Trocki Lew - Moje życie.pdf

226

się nie tylko zrozumieć dzień wczorajszy, ale i przewidzieć jutrzejszy.Kiedy, po przyjeździe do Petersburga, powiedziałem Kamieniewowi, że nic

mnie nie dzieli od wspaniałych „kwietniowych tez” Lenina, ustalających nowykurs partji, Kamieniew odpowiedział tylko: – No, chyba! – Zanim formalniewszedłem do partji, brałem udział w opracowaniu najważniejszychdokumentów bolszewizmu. Nikomu nie przychodziło na myśl pytać wtedy, czywyrzekłem się ,,trockizmu”, jak tysiące razy w okresie epigońskiego upadkupytali Cachin’owie, Thälmannowie i inne pasożyty rewolucji październikowej.Jeżeli nawet w tym okresie można było spotkać się z przeciwstawieniemtrockizmu leninizmowi, to jedynie w tem znaczeniu, że w kołachkierowniczych partji w ciągu kwietnia oskarżano Lenina o trockizm.Kamieniew czynił to jawnie i uporczywie. Inni – ostrożniej i zakulisowo.Dziesiątki ,,starych bolszewików” mówiły mi po mym przyjeździe do Rosji. –Teraz na waszem podwórku jest święto. – Musiałem ich przekonywać, żeLenin nie „przeszedł” na moje stanowisko, lecz rozwijał swoje własne, i żeprzebieg tego rozwoju, zastąpiwszy algebrę arytmetyką, ujawnił identycznośćnaszych poglądów. Tak też było w istocie.

W czasie tych naszych pierwszych spotkań i bardziej jeszcze po dniachlipcowych, Lenin wywierał wrażenie niezwykłego skupienia, strasznegowewnętrznego skoncentrowania – pod maską spokoju i „prozaicznej” prostoty.W owym czasie kierenszczyzna wydawał się wszechmocna. Bolszewizm zaś –„nędzną gromadką”. Tak też traktowano go oficjalnie. Partja sama nieuświadamiala sobie swej jutrzejszej siły. A jednocześnie Lenin pewnymkrokiem wiódł ją do ogromnych zadań. Ja zaś zaprzęgłem się do pracy ipomagałem mu.

Na dwa miesiące przed przewrotem październikowym pisałem:„Internacjonalizm nie jest dla nas oderwaną ideą, istniejącą tylko po to, aby jązdradzać przy każdej nadarzającej się okazji (jak dla Cereteli albo Czernowa),lecz bezpośrednią, kierowniczą, nawskroś praktyczną zasadą. Pewne,rozstrzygające zwycięstwo jest dla nas nie do pomyślenia bez rewolucjieuropejskiej”. Obok nazwisk Cereteli i Czernowa nie mogłem wówczasjeszcze postawić nazwiska Stalina, filozofa „socjalizmu w jednym kraju”.Kończyłem artykuł mój słowami: „Rewolucja ciągła przeciwko ciągłej rzezi!Oto walka, której stawką jest ludzkość.” Zostało to wydrukowane wcentralnym organie naszej partji 7 września, następnie zaś wydane woddzielnej broszurze. Dlaczego milczeli wówczas dzisiejsi krytycy megoheretyckiego hasła rewolucji ciągłej? Gdzie byli? Jedni ostrożnie wyczekiwali,oglądając się na wszystkie strony, jak Stalin, inni schowali się pod stół, jakZinowjew. Ważniejsze jest jednak drugie pytanie, jak mógł znosić w milczeniumoją heretycką propagandę Lenin, który w zagadnieniach teoretycznych nieznał ani ustępstw, ani pobłażania. Jakże więc tolerował propagandę„trockizmu” w centralnym organie partji? Dnia 1-go listopada 1917 r. naposiedzeniu piotrogrodzkiego komitetu – protokuł tego, pod każdym względemhistorycznego, posiedzenia ukrywany jest dotychczas – Lenin powiedział, że,kiedy Trocki przekonał się o niemożliwości połączenia się z mieńszewikami,„nie było lepszego (odeń) bolszewika”. Dowiódł tem wyraźnie, przytem nie poraz pierwszy, że dzieliła nas nie teorja rewolucji ciągłej, lecz znacznie węższe,choć bardzo ważne, zagadnienie stosunku do mieńszewików.

W dwa lata po przewrocie, oglądając się za siebie, Lenin pisał: „W chwilizdobycia władzy i stworzenia republiki sowieckiej, bolszewizm przyciągnął do

Page 226: Trocki Lew - Moje życie.pdf

227

siebie wszystko, co najlepsze z bliskich mu prądów myśli socjalistycznej.” Czymoże istnieć choćby cień wątpliwości, że mówiąc z takim naciskiem onajlepszych przedstawicielach najbliższych bolszewizmowi prądów, Leninprzedewszystkiem miał na myśli to, co teraz nazywa się „historycznymtrockizmem”? Albowiem jakiż inny prąd bliższy był bolszewizmowi, niż ten,którego ja byłem przedstawicielem? I kogóż innego miał Lenin na myśli?Może Marcelego Cachin’a? Albo Thälmanna? Dla Lenina, kiedy rozpatrywałprzeszłości rozwoju partji, jako całości, trockizm nie był czemś wrogiem iobcem, lecz przeciwnie, był najbliższym bolszewizmowi prądem myślisocjalistycznej.

Istotny przebieg rozwoju ideowego nie miał, jak widzimy, nic wspólnego ztą kłamliwą karykaturą, którą stworzyli dzisiejsi epigoni, wykorzystując śmierćLenina i falę reakcji.

Page 227: Trocki Lew - Moje życie.pdf

228

ROZDZIAŁ XXIX

U WŁADZY

Owe dni były niezwykłemi dniami w życiu kraju i w życiu osobistemjednostek. Napięcie zarówno namiętności społecznych, jak i siłindywidualnych doszło do zenitu. Masy stwarzały epokę, wodzowie czuli, żekroki ich jednoczą się z krokami historji. W owych dniach zapadały decyzje iwydawane były rozkazy, które przesądzały los narodu na cały okreshistoryczny. Jednakże postanowienia te prawie nie były rozważane. Nie mogępowiedzieć, że zastanawiano się nad niemi i obmyślano je jak należy.Improwizowano raczej. Nie były jednak przez to gorsze. Napór wydarzeń byłtak potężny, zadania tak wyraźne, że najodpowiedzialniejsze decyzjeprzychodziły z łatwością, mimochodem, jak coś samo przez się zrozumiałego, iw podobny sposób były wykonywane. Droga była wytknięta, wystarczałojedynie kolejno wymieniać zadania, nie trzeba było przekonywać i niemal nietrzeba było wzywać do wykonania. Bez wahania i wątpliwości masapodchwytywała to, co narzucały jej okoliczności. Pod wpływem doniosłychwydarzeń „wodzowie” formułowali tylko to, co odpowiadało potrzebom masyi żądaniom historji.

Marksizm uważa się za świadomy wyraz nieświadomego procesuhistorycznego. Ale proces ,,nieświadomy” ( w sensie-historyczno-filozoficznym, nie zaś psychologicznym) łączy się ze swym świadomymwykładnikiem tylko na najwyższych szczytach, kiedy masa żywiołowemnatarciem wyłamuje drzwi społecznej rutyny i daje zwycięski wyraznajgłębszym potrzebom historycznego rozwoju. Najwyższa teoretycznaświadomość epoki zlewa się w takich chwilach z bezpośredniem działaniemnajgłębszych i najdalszych od teorji uciśnionych mas. Twórcze zjednoczenieświadomego z nieświadomem jest tem, co nazywamy zwykle natchnieniem.Rewolucja jest szalonem natchnieniem historji.

Każdy prawdziwy pisarz zna chwilę twórczości, kiedy ktoś inny, silniejszyod niego, kieruje jego ręką. Każdy prawdziwy mówca zna chwile, kiedy przezjego usta mówi coś silniejszego, niż on sam w powszednich godzinach. To jestwłaśnie ,,natchnienie”. Powstaje ono z najwyższego, twórczego napięciawszystkich sił. Nieświadomie podnosi się z głębokiego legowiska ipodporządkowuje sobie świadomą pracę myśli, zlewa ją z sobą w jakąś wyższąjedność.

Okresy najwyższego napięcia sił duchowych ogarniają w pewnychokolicznościach wszystkie dziedziny indywidualnej działalności, związanej zruchem mas. Takim okresem były dla „przywódców” dni październikowe.Najbardziej ukryte siły organizmu, jego najgłębsze instynkty, odziedziczonypo zwierzęcych przodkach węch, wszystko to wezbrało, wyłamało drzwipsychicznej rutyny i – wraz z najwyższemi historyczno-filozoficznemiuogólnieniami – oddało się w służbę rewolucji. Oba te procesy, indywidualny imasowy, oparte były na połączeniu świadomego z nieświadomem, instynktu,

Page 228: Trocki Lew - Moje życie.pdf

229

stanowiącego sprężynę woli, z najwyższemi uogólnieniami myśli.Nazewnątrz wcale nie wyglądało to patetycznie: ludzie chodzili zmęczeni,

głodni, niemyci, z zaczerwienionemi oczami i niegoloną szczeciną napoliczkach. I każdy z nich mógł bardzo niewiele opowiedzieć później onajkrytyczniejszych dniach i godzinach.

Oto wyciąg z notatek mojej żony, poczynionych zresztą już znaczniepóźniej: „W ciągu ostatnich dni przygotowań do Października mieszkaliśmy naulicy Taurydzkiej. L. D. spędzał całe dni w Smolnym. Pracowałam w dalszymciągu w związku robotników drzewnych, kierowanym przez bolszewików,gdzie atmosfera była bardzo gorąca. Wszystkie godziny służbowe przechodziłyna dyskusjach o powstaniu. Przewodniczący związku dzielił „punkt widzeniaLenina-Trockiego” (jak to się wówczas nazywało), my zaś prowadziliśmy znim razem agitację. O powstaniu mówili wszyscy i wszędzie! na ulicach, wstołowniach, przy spotkaniu na schodach i w Smolnym. Odżywialiśmy się źle,spali mało, pracowali prawie 24 godziny na dobę. Byliśmy oderwani odnaszych chłopców, to też październikowe dni były dla mnie również dniamilęku o nich. W całej szkole, do której uczęszczali, było tylko dwuch,,bolszewików”, Liowa i Sierioża, i jeden „sympatyk”, jak go nazywali.Przeciwko tej trójce występowała zwarta grupa synów rządzącej demokracji,kadetów i eserowców. Jak zawsze przy poważnej różnicy zdań, krytykęuzupełniały argumenty namacalne. Dyrektor nieraz musiał wyciągać mychsynów z pod stosu leżących na nich ,,demokratów”. Chłopcy robili w istocietylko to, co ich ojcowie. Dyrektor był kadetem. Dlatego też stale karał mojegosyna: – Weźcie swą czapeczkę i idźcie do domu. – Pozostawienie ich w szkolepo przewrocie było całkiem niemożliwe. Chłopcy przeszli do szkoły ludowej.Wszystko tam było prymitywniejsze i bardziej prostackie. Łatwiej można byłojednak oddychać.

„My z L. D. wcale nie bywaliśmy w domu. Chłopcy, wracając ze szkoły inie zastając nas, również nie uważali za wskazane pozostawanie w czterechścianach. Demonstracje, starcia, częsta strzelanina wywoływały w owychdniach lęk o ich bezpieczeństwo, nastrojeni bowiem byli arcy-rewolucyjnie...Podczas krótkich spotkań opowiadali radośnie: Dzisiaj jechali tramwajem zkozakami, widzieli, jak czytali ojcowską odezwę: Bracia kozacy! – No i co? –Czytali, podawali sobie z rąk do rąk, dobrze... – Dobrze!– Znajomy L. D.,inżynier K., mający dużą rodzinę, dzieci w rozmaitym wieku, bonę i t. p.,zaproponował nam, aby tymczasem umieścić chłopców u niego, gdzie moglibybyć pod opieką. Należało skwapliwie skorzystać z tej zbawczej propozycji. Zrozmaitemi poleceniami L. D. przychodziłam do Smolnego z pięć razydziennie. Późną nocą wracaliśmy na Taurydzką ulicę i rozchodziliśmy sięwczesnym rankiem: L. D. szedł do Smolnego, ja do związku. W miarędojrzewania wydarzeń, nie opuszczało się prawie Smolnego. L. D. przez kilkadni zrzędu nie przychodził na Taurydzką nawet, aby się przespać. Częstokroć ija zostawałam w Smolnym. Nocowaliśmy na kanapach, na fotelach, nierozbierając się. Pogoda była jesienna, chmurna, powietrze nie ciepłe, choćsuche, zrywał się chłodny wiatr. Główne ulice były ciche i opustoszałe. Ciszata pełna była strasznego napięcia. Smolny wrzał. Olbrzymia aula błyskałatysiącami ogni wspaniałych żyrandoli i całemi dniami i wieczoramiprzepełniona była nieprawodopodobną masą ludzi. Intensywne życie kipiało wwarsztatach i fabrykach. Ulice zaś przycichły, zamilkły, jakby przerażonemiasto wtuliło głowę w ramiona...

Page 229: Trocki Lew - Moje życie.pdf

230

Pamiętam, że na drugi czy trzeci dzień po przewrocie, weszłam rano dopokoju w Smolnym, gdzie zobaczyłam Włodzimierza Iljicza, LwaDawidowicza, zdaje się Dzierżyńskiego, Joffe i jeszcze całą masę ludzi.Wszyscy mieli szaro-zielone twarze ze śladami bezsenności, oczyzaczerwienione, brudne kołnierzyki, w pokoju było pełno dymu... Ktoś siedziałprzy stole, obok którego stał tłum, czekający na rozkazy. Lenin i Trocki byliotoczeni. Zdawało mi się, że rozkazy wydawane są jakby we śnie. Było w ichruchach i w słowach coś somnambulicznego, lunatycznego, przez chwilęwydało mi się, że sama widzę to nie na jawie i że rewolucja może zginąć, jeżeli„oni” nie wyśpią się porządnie i nie włożą czystych kołnierzyków: widzeniesenne ściśle wiązało się z temi kołnierzykami. Pamiętam, że jeszcze na trzecidzień, kiedy spotkałam Marję Iljinisznę, siostrę Lenina, przypomniałam jej wpośpiechu, że Włodzimierz Iljicz powinien zmienić kołnierzyk. – Tak, tak, –odpowiedziała mi, śmiejąc się. Jednakże w moich oczach sprawa czystychkołnierzyków zdołała już utracić swe koszmarne znaczenie”.

Władza zdobyta, przynajmniej w Piotrogrodzie. Lenin jeszcze nie zdążyłzmienić kołnierzyka. W zmęczonej twarzy czuwają leninowskie oczy. Patrzyna mnie po przyjacielsku, miękko, z zażenowaniem wyrażając swą wewnętrznąbliskość. – Wiecie, – odzywa się niepewnie, – tak nagle od prześladowań ikonspiracyjnej roboty do władzy... – Szuka wyrażenia. – Es schwindelt, –przechodzi niespodzianie na język niemiecki i wskazuje ręką dokoła głowy.Patrzymy na siebie i uśmiechamy się.

Wszystko to trwało tylko parę minut. Poczem – poprostu przejście do sprawbieżących.

Trzeba utworzyć rząd. Jest nas tu kilku członków Centralnego Komitetu.Improwizowane posiedzenie w kącie pokoju.

– Jak się nazwać? – zastanawia się głośno Lenin. – Aby tylko nieministrami: wstrętna, zużyta nazwa.

– Może komisarzami, – proponuję, – tylko że teraz zbyt wielu jestkomisarzy. Może naczelni komisarze?... Nie, ,, naczelni” źle brzmi. A może,,ludowi”?

– Komisarze ludowi? No, cóż, to chyba będzie nieźle, – godzi się Lenin. –A rząd, jako całość?

– Rada, naturalnie rada... Rada komisarzy ludowych, co?– Rada komisarzy ludowych? – podchwytuje Lenin. – To świetnie: okropnie

pachnie rewolucją!...Lenin nie był skłonny do zajmowania się estetyką rewolucji, albo

smakowania jej ,,romantyki”. Ale tem głębiej odczuwał rewolucję jako całość,tem lepiej określał, czem ona ,,pachnie”.

– A co będzie, – spytał mnie całkiem niespodzianie Włodzimierz Iljicz wowych pierwszych dniach, – jeżeli was i mnie zabiją białogwardziści, czySwierdłow z Bucharinem dadzą sobie radę?

– A może nas nie zabiją, – odpowiedziałem, śmiejąc się.– A djabli ich wiedzą, – rzekł Lenin i sam się roześmiał.Epizod ten opowiedziałem po raz pierwszy w 1924 roku w moich

wspomnieniach o Leninie. Jak się później dowiedziałem, członkowieówczesnej ,,trójki”: Stalin, Zinowjew i Kamieniew, byli śmiertelnie obrażeniprzypomnieniem tego epizodu, chociaż nie śmieli kwestionować jegoprawdziwości. Fakt pozostaje faktem: Lenin wymienił tylko Swierdłowa iBucharina. Inne nazwiska nie przyszły mu na myśl.

Page 230: Trocki Lew - Moje życie.pdf

231

Spędziwszy na dwuch emigracjach, z krótkiemi przerwami, piętnaście lat,Lenin znał zasadnicze nieemigranckie kadry partji z korespondencji lub zkrótkich spotkań zagranicą. Dopiero po rewolucji miał możność bliższegoprzyjrzenia się im przy pracy. Musiał przy tem zmieniać zasadniczo własnepoglądy, lub też rewidować poglądy, oparte na cudzych opinjach. Jakoczłowiek, obdarzony wielką namiętnością moralną, Lenin nie uznawałobojętnego stosunku do ludzi. Ten myśliciel, obserwator i strateg gwałtowniezapalał się do ludzi. Krupskaja w swoich pamiętnikach podkreśla to również.Lenin nigdy nie tworzył sobie odrazu jakiegoś przeciętnego poglądu oczłowieku. Oko jego funkcjonowało jak mikroskop. Powiększało wielokrotnieten rys charakteru, który, zależnie od okoliczności, znajdował się w polu jegowidzenia. Lenin nieraz w dosłownem znaczeniu tego wyrazu kochał się wludziach. W takich wypadkach drażniłem go zawsze: – Wiem, wiem, macienowy romans. – Lenin znał tę swoją właściwość i w odpowiedzi śmiał się,trochę zawstydzony, trochę gniewny.

Stosunek Lenina do mnie przechodził w roku 1917 kilka faz. Lenin przyjąłmnie powściągliwie i wyczekująco. Lipcowe dni zbliżyły nas odrazu. Kiedy,wbrew opinji większości kierowników bolszewickich, rzuciłem hasło bojkotuprzed-parlamentu, Lenin pisał ze swego schronienia: ,,Brawo, towarzyszuTrocki!” Na podstawie przypadkowych i mylnych oznak wydało mu się potem,jakobym w sprawie zbrojnego powstania zajął zbyt wyczekujące stanowisko.Odbiło się to w kilku listach Lenina, pisanych w ciągu października. Zato temwyraźniej, tem goręcej i serdeczniej ujawnił się jego stosunek do mnie w dniuprzewrotu, kiedyśmy w półciemnym, pustym pokoju odpoczywali na podłodze.Nazajutrz na posiedzeniu Centralnego Komitetu partji Lenin zaproponowałwybranie mnie na przewodniczącego rady komisarzy ludowych. Zerwałem sięz miejsca, protestując – tak dalece propozycja wydała mi się niespodziewana inie na miejscu. – Dlaczego? – nalegał Lenin,– staliście na czelepiotrogrodzkiego sowietu, który ujął władzę. – Zaproponowałem odrzucenietego wniosku bez dyskusji, co też uczyniono. 1-go listopada, podczas gorącychdyskusyj w partyjnym komitecie Piotrogrodu, Lenin zawołał: – Niemalepszego bolszewika, niż Trocki! – Słowa te w ustach Lenina znaczyły wiele.Przecież nie bez powodu protokuł posiedzenia, na którem je wypowiedziano,dotychczas nie został opublikowany. Zdobycie władzy wysunęło zagadnieniemojej współpracy w rządzie. Rzecz dziwna: nigdy o tem nie myślałem. Niezdarzyło mi się ani razu, mimo doświadczeń 1905 r., wiązać mojej przyszłościz zagadnieniem władzy. Od najmłodszych lat, a raczej od dzieciństwa,marzyłem, aby zostać literatem. Później podporządkowałem literaturę, jak iwszystko inne, celom rewolucyjnym. Sprawę zdobycia władzy przez partjęzawsze miałem na widoku. Dziesiątki i setki razy pisałem i mówiłem oprogramie rządu rewolucyjnego. Jednak zagadnienie mojej osobistej pracy pozdobyciu władzy nigdy mi się nie nasuwało. Dlatego też byłem temzaskoczony. Po przewrocie usiłowałem pozostać poza rządem iproponowałem, że wezmę na siebie kierownictwo prasy partyjnej. Być może,że grała tu również rolę nerwowa reakcja po zwycięstwie. Ubiegłe miesiącebyły dla mnie zbyt bezpośrednio związane z przygotowaniem do przewrotu.Każdy fibr był napięty. Łunaczarskij opowiadał gdzieś w prasie, że Trockichodził, jak lejdejska butelka, i każde dotknięcie go powodowałowyładowanie. Dzień 7 listopada przyniósł rozwiązanie. Miałem takie uczucie,jak chirurg po dokonaniu trudnej i niebezpiecznej operacji: wymyć ręce, zdjąć

Page 231: Trocki Lew - Moje życie.pdf

232

fartuch i odpocząć. Lenin zaś, przeciwnie, dopieroco przybył ze swegoschronienia, gdzie przez trzy i pół miesiąca dręczył się oderwaniem odbezpośredniego czynnego kierownictwa. Oba te nastroje zbiegły się ipodsycały moje pragnienie odejścia choćby nakrótko za kulisy. Lenin jednaknie chciał nawet słyszeć o tem. Żądał, żebym objął kierownictwo sprawwewnętrznych: walka z kontr-rewolucją była teraz najważniejszem zadaniem.Opierałem się temu i, między innemi argumentami, wysunęłem momentnarodowościowy: czy warto dawać wrogom do rąk taką dodatkową broń, jakmoje żydostwo? Lenin był wprost oburzony: – Mamy wielką międzynarodowąrewolucję – co za znaczenie mogą mieć takie głupstwa? – Na ten tematwywiązała się między nami pół-żartobliwa dyskusja. – Rewolucja jest wielka,– odpowiadałem, – ale i głupców pozostało jeszcze dosyć. – A czyż myprzystosowujemy się do głupców? – Nie musimy się przystosowywać, ale odczasu do czasu robi się małą koncesję na rzecz głupoty: poco nam zaraz napoczątku niepotrzebna komplikacja?

Wspominałem już, że narodowościowy moment, tak ważny w życiu Rosji,w mem osobistem życiu nie grał prawie żadnej roli. Już we wczesnej młodościnacjonalistyczne namiętności czy przesądy budziły we mnie racjonalistycznezdumienie, przechodzące w pewnych wypadkach w obrzydzenie, a nawet wmoralne torsje. Marksowskie wychowanie pogłębiło te nastroje,przekształciwszy je w aktywny internacjonalizm. Przebywanie w różnychkrajach, znajomość ich języków, polityki i kultury spowodowały, żeinternacjonalizm wszedł mi w krew. Jeżeli w 1917 roku i później podkreślałemczasem moje żydostwo, jako argument przeciw tym czy innym nominacjom, topowodowany wyłącznie względami politycznemi.

Pozyskałem sobie Swierdłowa i jeszcze kilku członków CentralnegoKomitetu. Lenin został przegłosowany. Wzruszał ramionami, wzdychał, kiwałz wyrzutem głową i pocieszył się jedynie tem, że i tak wszyscy, bez względuna zajmowany urząd, walczyć będziemy z kontr-rewolucją. Jednakże iSwierdłow oparł się stanowczo memu przejściu do prasy: – Tam, – powiedział,– wsadzimy Bucharina. Lwa Dawidowicza należy przeciwstawić Europie,niech więc bierze sprawy zagraniczne. – Co my będziemy mieli teraz zasprawy zagraniczne? – opierał się Lenin. Jednak zgodził się ze ściśniętemsercem. Ze ściśniętem sercem zgodziłem się i ja. Tak więc, z inicjatywySwierdłowa, znalazłem się na trzy miesiące na czele dyplomacji sowieckiej.

Komisarjat spraw zagranicznych w gruncie rzeczy oznaczał dla mniewybawienie od pracy w urzędzie. Towarzyszom, którzy proponowali mi swąwspółpracę, zwykle radziłem, aby wyszukali sobie wdzięczniejsze poledziałania. Później jeden z nich nader soczyście odtworzył w swychwspomnieniach rozmowę, jaką miał ze mną wkrótce po utworzeniu się rządusowieckiego. „Cóż my będziemy mieli za pracę dyplomatyczną? – miałem mujakoby powiedzieć, – wydam kilka rewolucyjnych odezw do ludów i zamknęsklepik”. Rozmówca był szczerze strapiony moim brakiem dyplomatycznegosamopoczucia Oczywiście, celowo wyolbrzymiałem mój punkt widzenia,chcąc podkreślić, że środek ciężkości wcale nie leży teraz w dyplomacji.

Najważniejsza praca polegała na dalszem rozwijaniu przewrotupaździernikowego, na rozszerzaniu go na cały kraj, na odparciu atakuKierenskiego i generała Krasnowa na Piotrogród, na walce z kontr-rewolucją.Zadania powyższe rozwiązywaliśmy poza urzędami, przyczemwspółpracowałem w ciągłym najściślejszym kontakcie z Leninem.

Page 232: Trocki Lew - Moje życie.pdf

233

W Smolnym gabinety Lenina i mój położone były na dwuch przeciwległychkońcach gmachu. Korytarz, łączący, albo raczej dzielący je, był tak długi, żeLenin żartem proponował zaprowadzenie komunikacji rowerowej. Łączył nastelefon. Kilka razy dziennie wędrowałem przez nieskończenie długi korytarz,podobny do mrowiska, do gabinetu Lenina na naradę. Młody marynarz,tytułujący się sekretarzem Lenina, bezustannie biegał, przynosząc mi od niegokartki z dwu- lub trzykrotnie podkreślonemi najistotniejszemi wyrazami ilapidarnie sformułowanem pytaniem na końcu. Często do kartek dołączonebyły projekty dekretów, wymagające szybkiego zaopinjowania. W archiwachRady komisarzy ludowych przechowywana jest znaczna liczba dokumentów zowego czasu, pisanych częściowo przez Lenina, częściowo przeze mnie,tekstów Lenina z mojemi poprawkami, lub moich projektów, uzupełnionychprzez Lenina.

W pierwszym okresie, mniej więcej do sierpnia 1918 r., brałem czynnyudział w ogólnych pracach Rady komisarzy ludowych. W okresie SmolnegoLenin z gorączkową niecierpliwością dążył do uregulowania dekretamiwszystkich zagadnień życia gospodarczego, politycznego, administracyjnego ikulturalnego. Nie kierowała nim bynajmniej namiętność do biurokratycznejreglamentacji, lecz dążenie do przetłumaczenia programu partji na językwładzy. Wiedział, że narazie tylko nieznaczna część dekretów rewolucyjnychjest wykonywana. Ale zapewnienie im wykonania i kontroli wymagałoistnienia prawidłowo funkcjonującego aparatu, doświadczenia i czasu.Tymczasem nikt nie mógł przewidzieć, ile tego czasu mamy do dyspozycji.Dekrety w pierwszym okresie miały znaczenie raczej propagandowe, niżadministracyjne. Lenin śpieszył się, aby wyjaśnić ludowi, czem jest ta nowawładza, czego ona chce i w jaki sposó zamierza urzeczywistnić swe cele. Zzadziwiającą wytrwałością przechodził od problematu do problematu,zwoływał niewielkie konferencje, zamawiał opracowania u specjalistów i samszperał w księgach. Ja zaś pomagałem mu.

Lenin niezwykle silnie odczuwał charakter dziedziczny dzieła, którewykonywał. Jako wielki rewolucjonista rozumiał znaczenie tradycjihistorycznej. Nie, można było przewidzieć, czy utrzymamy się przy władzy,czy zostaniemy z niej wyzuci. Jednak, bez względu na warunki, należałownieść jak najwięcej światła do rewolucyjnych doświadczeń ludzkości. Po nasprzyjdą inni i, opierając się na tem, cośmy nakreślili i rozpoczęli, zrobią nowykrok naprzód. Taki był sens pracy prawodawczej w pierwszym okresie.Powodowany tą samą myślą, Lenin natarczywie żądał jak najszybszegowydania w języku rosyjskim dzieł klasyków socjalizmu i materializmu. Dążył,aby we wszystkich miastach, a nawet i po wsiach, wznoszono jak najwięcejrewolucyjnych pomników, choćby najprostszych biustów, czy tablicpamiątkowych, pragnął bowiem utrwalić w wyobraźni mas to, co się stało,pozostawić jak najgłębszą brózdę w pamięci ludu.

Każde posiedzenie Rady Komisarzy Ludowych, której skład początkowodość często ulegał częściowym zmianom, było widownią olbrzymiejimprowizacji prawodawczej. Wszystko trzeba było zaczynać od początku.„Precedensów” nie było co szukać, bowiem historja nie posiadała ich naskładzie. Lenin niezmordowanie przewodniczył w Radzie komisarzy ludowychpo pięć-sześć godzin zrzędu. Posiedzenia zaś Rady odbywały się wówczascodziennie. Według przyjętej ogólnej zasady, sprawy rozważano bezprzygotowania, prawie zawsze terminowość decydowała o kolejności. Bardzo

Page 233: Trocki Lew - Moje życie.pdf

234

często istota sprawy przed rozpoczęciem posiedzenia nie była znana aniczłonkom Rady, ani przewodniczącemu. Dyskusje były zawsze bardzo krótkie,na wstępne sprawozdanie przeznaczano około 10-ciu minut. Niemniej jednak,Lenin zawsze wyczuwał sedno sprawy. Celem zaoszczędzenia czasu posyłałdo uczestników posiedzenia krótkie notatki, żądając takich, czy innychwyjaśnień. Notatki te stanowią bardzo obszerny i bardzo ciekawy składnikepistolarny techniki prawodawczej leninowskiej rady komisarzy ludowych.Większość ich, niestety, nie została zachowana, ponieważ odpowiedzi pisanonajczęściej na odwrotnej stronie kartki z zapytaniem i przewodniczący zwyklenatychmiast kartkę niszczył. Wybrawszy odpowiednią chwilę, Lenin celowoostrym tonem podawał do wiadomości proponowane przez siebie punktyrezolucji, poczęm dyskusja albo kończyła się całkowicie, albo przechodziła nakonkretne tory praktycznych wniosków. Leninowskie „punkty” stanowiłyzwykle osnowę dekretu.

Aby kierować tą pracą, trzeba było, oprócz innych cech, posiadać ogromnątwórczą wyobraźnię. Jedna z cennych zalet takiej wyobraźni polega naumiejętności stwarzania sobie obrazu ludzi, rzeczy i zjawisk, odpowiada|acegorzeczywistości nawet wówczas, kiedy się ich nigdy nie widziało. Korzystającze swych życiowych doświadczeń i umiejętności teoretycznych, pochwycić wlot i połączyć poszczególne drobne rysy, uzupełnić je według jakichśniesformułowanych praw koincydencji i prawdopodobieństwa i w ten sposóbstworzyć zupełnie konkretnie pewną dziedzinę życia – oto wyobraźnia, którąpowinien się odznaczać prawodawca, administrator, wódz, zwłaszcza zaś wepoce rewolucji. Siła Lenina polegała w wielkiej mierze na sile realistycznejwyobraźni.

Oczywiście, w gorączce prawodawczej twórczości popełniało się niemałobłędów i sprzeczności. Naogół jednak leninowskie dekrety z epoki Smolnego,t. j. najchaotyczniejszego i najburzliwszego okresu rewolucji, na zawsze wejdądo historji, jako proklamowanie nowego świata. Nie tylko socjologowie ihistorycy, ale i prawodawcy przyszłości nieraz zwracać się będą do tegoźródła.

W owym czasie na pierwszy plan wysuwały się zagadnienia praktyczne,przedewszystkiem wojny domowej, zaopatrzenia i komunikacji. Celemrozwiązywania tych wszystkich zagadnień tworzono nadzwyczajne komisje,które miały po raz pierwszy zajrzeć w oczy nowym zadaniom i ruszyć zmiejsca ten czy ów urząd, bezradnie drepczący na samym progu. W owychmiesiącach musiałem stanąć na czele całego szeregu takich komisyj: izaopatrzeniowej, do której należał, wciągnięty wówczas po raz pierwszy dopracy, Ciurupa, i transportowej, i wydawniczej, i wielu innych.

Praca dyplomatyczna, z wyjątkiem okresu pertraktacyj, brzeskich, zabierałami mało czasu. Jednakże sprawy okazały się bardziej skomplikowane, niżprzypuszczałem. Już w pierwszym okresie musiałem niespodzianie nawiązaćdyplomatyczne pertraktacje z wieżą... Eiffla.

Podczas dni powstania byliśmy dalecy od interesowania się zagranicznemradjo. Teraz jednakże, jako komisarz ludowy spraw zagranicznych, winienembył śledzić jak odnosi się do przewrotu świat kapitalistyczny. Nie trzeba chybamówić, że znikąd nie dochodziły pozdrowienia. Jakkolwiek rząd berlińskiskłonny był do kokietowania bolszewików, jednakże wysłał ze stacji w Nauenwrogą falę wtedy, kiedy ze stacji Carskiego Sieła moja radjo-depesza głosiła onaszem zwycięstwie nad wojskami Kierenskiego. Jeżeli jednak Berlin i

Page 234: Trocki Lew - Moje życie.pdf

235

Wiedeń wahały się ciągle między nienawiścią do rewolucji i nadziejąkorzystnego pokoju, to wszystkie pozostałe kraje, nie tylko prowadzące wojnę,lecz i neutralne, w różnych językach wysyłały w przestrzeń uczucia i myśliobalonych przez nas rządzących klas starej Rosji. Na tle tego chóruszczególnie wyróżniała się swą wściekłością wieża Eiffla, która przemówiła wowych dniach również i po rosyjsku, widocznie szukając dróg do serca ludurosyjskiego. Czytając radjo-depesze paryskie, miałem czasem wrażenie, że naszczycie wieży siedzi sam Clemenceau. Znałem go dostatecznie, jakodziennikarza, aby móc poznać, jeśli nie jego styl, to co najmniej jego ducha.Transmisje te dławiły się własną nienawiścią, furja dochodziła do zenitu.Czasami zdawało się, że radjo – to skorpjon wieży Eiffla, który chce samegosiebie ukłóć ogonem w głowę.

Mieliśmy do dyspozycji carsko-sielską stację i nie mieliśmy powodu dozachowywania milczenia. W ciągu kilku dni dyktowałem odpowiedzi nainwektywy Clemenceau. Posiadałem dość wiadomości z politycznej historjiFrancji, aby dać niezbyt pochlebną charakterystykę głównych działaczy iprzypomnieć cośniecoś z ich biografji, poczynając od Panamy. W ciągu kilkudni pomiędzy wieżami – paryską i carsko-sielską – odbywał się zaciętypojedynek. Eter, jako materjał neutralny, sumiennie powtarzał argumenty obustron. I cóż? Sam nie spodziewałem tak szybkich rezultatów. Paryż gwałtowniezmienił ton: wyrażał się później wrogo, ale grzecznie. Ja zaś nieraz zzadowoleniem wspominałem, jak rozpoczęłem mą działalność dyplomatycznąod uczenia wieży Eiffla dobrych manier.

18-go listopada odwiedził mnie niespodzianie w Smolnym generał Jodsen,szef misji amerykańskiej. Uprzedził mnie, że nie może jeszcze mówić wimieniu rządu amerykańskiego, ale spodziewa się, że wszystko będzie all right.– Czy rząd sowiecki zamierza dążyć do likwidacji wojny łącznie zsojusznikami? – Odpowiedziałem, że dzięki zupełnej jawności przyszłychpertraktacyj, sojusznicy będą mogli śledzić ich przebieg i przyłączyć się donich w każdej chwili. Na zakończenie, pokojowo nastrojony generałoświadczył: – Czas protestów i gróźb pod adresem rządu sowieckiego minął,jeżeli wogóle taki czas istniał.– Wiadomo jednak, że jedna jaskółka, nawet wrandze generała, nie czyni wiosny.

W początku grudnia miało miejsce pierwsze i ostatnie moje spotkanie zposłem francuskim Noulens’em, byłym deputowanym radykalnym, którego,celem nawiązania łączności z rewolucją lutową, przysłano na miejsce jawnegomonarchisty Paleologue’a, bizantyńczyka nietylko z nazwiska, używanegoprzez republikę do utrzymania przyjaźni z carem. Nie wiem, dlaczego wybranoNoulens’a, nie zaś kogoś innego. Ten jednak nie wpłynął dodatnio na mojemniemanie o kierownikach ludzkich losów. Rozmowa odbyła się z inicjatywyNoulens’a i nie doprowadziła do żadnego rezultatu. Po krótkich wahaniachClemenceau ostatecznie zdecydował się na régime kolczastych drutów.

Z generałem Niessel’em, szefem misji francuskiej, miałem całkiemnieprzyjazną rozmowę w murach Smolnego. Generał ów ćwiczył swegobojowego ducha w operacjach na tyłach. Przy Kierenskim przyzwyczaił siękomenderować i nie chciał oduczać się od tego złego przyzwyczajenia. Napoczątek zmuszony byłem poprosić go o opuszczenia Smolnego. Wkrótcestosunki z wojskową misją francuską jeszcze bardziej się skomplikowały. Przymisji funkcjonowało biuro informacyjne, które stało się fabrykąnajwstrętniejszych insynuacyj przeciwko rewolucji. We wszystkich wrogich

Page 235: Trocki Lew - Moje życie.pdf

236

pismach ukazywały się codziennie depesze „ze Sztokholmu”, jednafantastyczniejsza od drugiej, złośliwsza i głupsza. Pytani o źródło depesz„sztokholmskich”, redaktorzy gazet wskazywali wojskową misję francuską.Zapytałem oficjalnie generała Niessel’a. 22 grudnia odpowiedział mi naprawdęniezwykłym dokumentem:

„Liczni dziennikarze różnych kierunków – pisał generał – przychodzą poinformacje do misji wojskowej. Jestem upoważniony do udzielania imwiadomości, tyczących wypadków wojennych na zachodnim teatrze wojny, wSalonikach, w Azji i o sytuacji we Francji. Podczas jednej (?) z takich wizyt,pewien (?) młody oficer pozwolił sobie zakomunikować pogłoskę, kursującąpo mieście(?), pochodzenie której przypisuję Sztokholmowi...”– Nazakończenie generał w sposób nieokreślony obiecywał „przedsięwziąć kroki,aby w przyszłości podobne niedopatrzenia (?) nie mogły mieć miejsca”. Tegobyło już nadto. Nie po to uczyliśmy paryską wieżę radjową prawidełgrzeczności, aby pozwolić generałowi Niessel w tworzeniu pomocniczej wieżyfałszerstw w Moskwie. Tegoż dnia napisałem do Niessel’a:

„l. Ze względu na to, że biuro propagandy, zwane biurem „informacyj” przyfrancuskiej misji wojskowej, było źródłem świadomie kłamliwych pogłosek,mających na celu szerzenie zamętu i chaosu wśród opinji publicznej, biuro toma być natychmiast zamknięte. 2. „Młody oficer, który fabrykował kłamliwewywiady, ma natychmiast opuścić granice Rosji. Proszę niezwłoczniezakomunikować mi nazwisko tego oficera. 3. Odbiornik telegrafu iskrowegoma być usunięty z misji. 4. Oficerowie francuscy, znajdujący się na terenach,objętych wojną domową, winni być niezwłocznie odwołani do Piotrogroduspecjalnym rozkazem, który należy opublikować w prasie. 5. O wszystkichkrokach, przedsięwziętych przez misję w związku z tym listem, proszę mniezawiadomić. Komisarz ludowy spraw zagranicznych L. Trocki.”

,,Młody oficer” przestał być postacią anonimową i, jako kozioł ofiarny,wyjechał z Rosji. Odbiornik usunięto. Biuro informacyjne zamknięto.Oficerów odwołano z kresów do centrum. Wszystko to były jednak tylkodrobne potyczki awangardy, które na krótko przerwało niepewne zawieszeniebroni po mojem odejściu na stanowisko wojskowe. Zbyt kategorycznegogenerała Niessel’a zastąpił układny generał Lavergne. Zawieszenie broni nietrwało jednak długo. Francuska misja wojskowa, zarówno jak francuskadyplomacja, stała się ośrodkiem wszystkich spisków i wystąpień zbrojnychprzeciwko władzy sowieckiej. Ujawniło się to jednakże dopiero po Brześciu, wokresie moskiewskim, na wiosnę i w lecie 1918 roku.

Page 236: Trocki Lew - Moje życie.pdf

237

ROZDZIAŁ XXX

W MOSKWIE

Podpisanie traktatu pokojowego w Brześciu odebrało wszelkie polityczneznaczenie memu ustąpieniu z komisarjatu ludowego spraw zagranicznych. Wmiędzyczasie przyjechał z Londynu Cziczerin i został moim następcą.Cziczerina znałem oddawna. W czasie pierwszej rewolucji porzucił stanowiskourzędnika dyplomatycznego, został socjal-demokratą i, jako mieńszewik,pogrążył się całkowicie w pracy zagranicznych „grup współdziałania” z partją.Na początku wojny zajął zdecydowanie patrjo-tyczne stanowisko i usiłował jeuzasadnić w licznych listach z Londynu. Ja również otrzymałem parę takichlistów. Jednak stosunkowo szybko zbliżył się do międzynarodowców i zostałczynnym współpracownikiem, redagowanego przeze mnie w Paryżu,,,Naszego Słowa”. Ostatecznie dostał się do angielskiego więzienia.Zażądałem, aby go uwolniono. Pertraktacje przewlekały się. Zagroziłemrepresjami w stosunku do Anglików. „Argumentacja Trockiego, – pisał posełangielski Buchanan w swym pamiętniku, – ostatecznie nie jest pozbawionapewnej dozy słuszności: jeśli my przypisujemy sobie prawo aresztowaniaRosjan za pacyfistyczną propagandę w kraju, pragnącym prowadzić w dalszymciągu wojnę, to oni mają takie same prawo aresztowania brytyjskichpoddanych, prowadzących propagandę wojenną w kraju, pragnącym pokoju”.Cziczerina uwolniono. Przyjechał do Moskwy w sam czas. Z westchnieniemulgi wręczyłem mu ster dyplomacji. W ministerstwie wcale się niepokazywałem.

Czasami Cziczerin radził się mnie przez telefon. Dopiero 13-go marcaogłoszono o mojem ustąpieniu z komisarjatu spraw zagranicznych,jednocześnie z nominacją na komisarza ludowego spraw wojennych iprzewodniczącego utworzonej niedawno z mojej inicjatywy Najwyższej RadyWojskowej.

W ten sposób Lenin dopiął swego. Skorzystał z mojej propozycji podaniasię do dymisji w związku z rozbieżnością zdań w sprawie brzeskiej tylko poto,aby urzeczywistnić swą pierwotną myśl, którą przystosował do zmienionychokoliczności. Ponieważ wróg wewnętrzny przeszedł od spisków do tworzeniaarmji i frontów, Lenin chciał, abym stanął na czele spraw wojskowych. Tymrazem on pozyskał sobie Swierdłowa. Usiłowałem protestować. – Kogo więcmianować: wymieńcie? – nalegał Lenin. Zastanowiłem się – i zgodziłem.

Czy byłem przygotowany do pracy wojskowej? Oczywiście, nie. Nawet wswoim czasie nie służyłem w armji carskiej. Lata poborowe spędziłem wwięzieniu, na zesłaniu i emigracji. W roku 1906 sąd pozbawił mnie prawobywatelskich i wojskowych. Z militaryzmem poznałem się bliżej podczaswojny bałkańskiej, kiedy spędziłem kilka miesięcy w Serbji, Bułgarji inastępnie w Rumunji. Jednakże wówczas poznałem sprawę raczej podwzględem ogólno-politycznym, niż czysto wojskowym. Wojna światowaprzybliżyła mnie, jak wogóle wszystkich na świecie, do zagadnień

Page 237: Trocki Lew - Moje życie.pdf

238

militaryzmu. Codzienna praca w „Naszem Słowie” i współpraca w ,,KijewskojMyśli” dawała mi impuls do ujmowania nowych wiadomości i spostrzeżeń wpewien system. Jednakże przedewszystkiem chodziło o wojnę, jako o dalszyciąg polityki, i o armję, jako o jej narzędzie. Problematy organizacyjne itechniczne militaryzmu ciągle jeszcze mniej mnie interesowały. Zatopsychologja armji – koszary, okopy, bitwy, szpitale – zajmowała mnienadzwyczajnie. Później bardzo mi się to przydało.

W państwach parlamentarnych na czele ministerstw wojny i marynarkinieraz stawali adwokaci i dziennikarze, podobnie jak ja, obserwujący armjęgłównie z okna redakcji, tylko bardziej komfortowej. Mimo to jednak różnicabyła oczywista. W krajach kapitalistycznych chodzi o utrzymanie armjiistniejącej t. j. w gruncie rzeczy tylko o polityczną przykrywkę samoistnegosystemu militarnego. U nas chodziło o to, aby usunąć całkowicie resztki starejarmji i na jej miejscu stworzyć w ogniu nową armję, której schematu narazienie można było znaleźć w żadnej książce. To dostatecznie tłumaczy, dlaczegozbliżałem się do pracy wojskowej niepewnie i zgodziłem się na nią tylkodlatego, że nie było nikogo, ktoby się jej podjął.

Nie uważałem się ani trochę za stratega i bez zastrzeżeń potępiałem powódźstrategicznego dyletantyzmu, wywołaną przez rewolucję w partji. Coprawda wtrzech wypadkach, w wojnie z Denikinem, w obronie Piotrogrodu i w wojnie zPiłsudskim, zajmowałem samodzielne stanowisko strategiczne i walczyłem onie to przeciw dowództwu, to znów przeciw większości Centralnego Komitetu.Jednak w tych wypadkach moje stanowisko strategiczne opierało się naprzesłankach politycznych i gospodarczych, nie zaś czysto strategicznych.Należy zresztą podkreślić, że wielkie zagadnienia strategiczne wogóle niemogą być inaczej rozpatrywane.

Zmiana pola mej pracy zbiegła się ze zmianą siedziby rządu. Przeniesieniewładz centralnych do Moskwy było, naturalnie, ciosem dla Piotrogrodu.Przenosiny wywołały gwałtowny i prawie powszechny protest. Na czeleopozycji stał Zinowjew, obrany w owym czasie na przewodniczącegopiotrogrodzkiego Sowietu. Przyłączył się doń Łunaczarskij, który w kilka dnipo przewrocie październikowym podał się do dymisji, nie chcąc ponosićodpowiedzialności za zburzenie (rzekome) świątyni Błogosławionego Wasiljaw Moskwie, teraz zaś, wróciwszy na swe stanowisko, nie chciał rozstać się zgmachem Smolnego, jako ,,symbolem rewolucji”. Inni przytaczali bardziejrzeczowe argumenty. Większość obawiała się głównie złego wrażenia, jakie towywrzeć może na petersburskich robotnikach. Wrogowie ropuszczali pogłoski,że zobowiązaliśmy się wydać Piotrogród Wilhelmowi. Lenin zaś i jauważaliśmy, że, przeciwnie, przeniesienie rządu do Moskwy będziezabezpieczeniem nie tylko rządu, ale i samego Piotrogrodu. Możliwośćzagarnięcia jednym zamachem rewolucyjnej stolicy wraz z rządem musiała byćbardzo kusząca i dla Niemiec i dla Entente’y. Całkiem odmienną zdobycząbyłby głodny Piotrogród bez rządu. Ostatecznie opór został przełamany,większość Centralnego Komitetu wypowiedziała się za przeniesieniem i 12marca (1918 r.) rząd wyjechał do Moskwy. Aby złagodzić wrażeniezdegradowania październikowej stolicy, pozostałem jeszcze w Pitrze tydzień,czy dziesięć dni. Przy odjeździe administracja kolejowa przetrzymała mnie nadworcu przez kilka godzin: sabotaż zmniejszał się, ale był jeszcze silny. DoMoskwy przybyłem nazajutrz po zamianowaniu mnie komisarzem sprawwojennych.

Page 238: Trocki Lew - Moje życie.pdf

239

Kreml ze swym średniowiecznym murem i niezliczonemi złoconemikopułami, jako twierdza rewolucyjnej dyktatury, wydawał sięnajzupełniejszym paradoksem. Coprawda przeszłość Smolnego, gdzie mieściłsię dawniej instytut dla dobrze urodzonych dziewcząt, również niepredystynowała go na siedzibę delegatów robotniczych, żołnierskich iwłościańskich. Do marca 1918 roku nigdy nie byłem w Kremlu i wogóle nieznałem Moskwy poza jednym jedynym gmachem: Butyrskiem więzieniem, wktórego wieży spędziłem sześć miesięcy w mroźną zimę 98/99 roku. Wcharakterze turysty można się zachwycać starożytnościami Kremlu, pałacemGroźnego i „Granowitą Pałatą”. My jednakże mieliśmy się tu osiedlić nadługo. Bezpośrednie, codzienne stykanie się dwuch historycznych biegunów,dwuch wrogich kultur dziwiło nas i bawiło. Przejeżdżając drewnianą jezdniąobok Mikołajowskiego pałacu, nieraz spoglądałem zukosa na ,,cara-armatę” i„cara-dzwon”. Ponure moskiewskie barbarzyństwo wyzierało z otworudzwonu i paszczy armaty. Królewicz Hamlet powtórzyłby na tem miejscu:„Świat wyszedł z formy. I mnież to trzeba wracać go do normy!” My jednakżenie mieliśmy w sobie nic hamletowskiego. Nawet przy rozważaniuważniejszych spraw, Lenin dawał mówcom tylko dwie mmuty czasu.Rozmyślać o sprzecznościach rozwoju zacofanego kraju można było chyba niedłużej, niż półtorej minuty, spiesząc wśród mar przeszłości, z posiedzenia naposiedzenie.

W pawilonie „kawalerskim”, naprzeciwko pałacu „Potiesznego”, przedrewolucją mieszkali urzędnicy Kremlu. Całe dolne piętro zajmował dygnitarz-komendant. Teraz podzielono jego mieszkanie na kilka części. Zajęliśmy zLeninem pokoje po obu stronach korytarza. Jadalnia była wspólna. Jadaliśmywtedy w Kremlu pod psem. Zamiast mięsa dawano nam słoninę. Mąka i kaszabyły z piaskiem. Tylko czerwonego kawioru była wielka obfitość, wskutekprzerwania wywozu. Tą obfitością kawioru okraszone są nietylko w mojejpamięci pierwsze lata rewolucji.

Zmieniono grę dzwonów na Spasskiej baszcie. Teraz stare dzwony zamiast:„Boże, chroń cesarza” powoli i z zadumą wydzwaniały co kwadrans„Międzynarodówkę”. Wjazd dla samochodów prowadził przez sklepiony tunelpod Spasską basztą. Nad tunelem widniała starożytna ikona za stłuczonemszkłem. Przed ikoną wisiała dawno wygasła wieczna lampka. Częstokroć przywyjeździe z Kremlu, spojrzenie padało na ikonę, a ucho chwytało płynącezgóry dźwięki „Międzynarodówki”. Nad basztą i jej dzwonem wznosił się podawnemu złocony dwugłowy orzeł. Zdjęto z niego tylko koronę. Radziłem,żeby nad orłem umieścić sierp i młot, aby symbol zmiany epoki spoglądał zwierzchołka Spasskiej baszty. Na to jednak nie starczyło jakoś czasu.

Z Leninem spotykaliśmy się kilka razy dziennie na korytarzu, alboodwiedzaliśmy się wzajemnie dla omówienia różnych spraw, co trwało czasemdziesięć lub piętnaście minut – a było to dla nas obu wielki kawał czasu. Leninbył w tym okresie rozmowny, oczywiście w leninowskiej skali. Zbyt wielebyło rzeczy nowych, zbyt wiele rzeczy nieznanych stało przed nami, należałoPoddać rewizji siebie i innych. Dlatego trzeba było przechodzić od szczegółówdo całości i odwrotnie. Chmurka brzeskich nieporozumień rozwiała się bezśladu. Stosunek Lenina do mnie i do członków mej rodziny był wyjątkowoszczery i pełen uwagi. Częstokroć zatrzymywał naszych chłopców nakorytarzu i bawił się z nimi.

W pokoju moim stały czeczotowe meble. Nad kominkiem zegar z Amorem

Page 239: Trocki Lew - Moje życie.pdf

240

i Psyche dzwonił srebrzystym głosikiem. Niewygodnie było pracować wśródtego wszystkiego. Zapach pańskiego próżniactwa bił z każdego fotela.Mieszkanie traktowałem zresztą, jako coś ubocznego, przypadkowego, tembardziej, że w pierwszych latach tylko w niem nocowałem, wpadając na krótkoz frontu do Moskwy.

Pierwszego, zdaje się, dnia po mojem przyjeździe z Pitra, rozmawiałem zLeninem, stojąc wśród czeczotów. Amor i Psyche przerwali nam śpiewnym,srebrzystym dźwiękiem. Spojrzeliśmy na siebie, jakby przeniknięci tem samemuczuciem: zaczajona przeszłość podsłuchiwała nas z kąta. Otoczeni nią zewszystkich stron, odnosiliśmy się do niej bez szacunku, lecz i bez niechęci,nieco tylko ironicznie. Niesłuszne byłoby twierdzenie, że przyzwyczailiśmy siędo naszego otoczenia na Kremlu – w warunkach naszego istnienia było na tozbyt wiele dynamiki. Nie mieliśmy czasu, na ,,przyzwyczajanie” się. Zukosaspoglądaliśmy na otoczenie i pocichu mówiliśmy ironicznie i zachęcająco doAmorów i Psyche: nie spodziewaliście się nas? Ha, trudno, musicie się z namipogodzić. Przyzwyczajaliśmy otoczenie do nas.

Niżsi funkcjonarjusze pozostali na miejscu. Przyjęli nas z lękiem. Rygor byłtutaj surowy, pańszczyźniany, syn obejmował służbę po ojcu. Pomiędzyniezliczonymi kremlińskimi lokajami i wszelkimi innymi służącymi było wielustarców, którzy usługiwali kilku imperatorom. Jeden z nich drobny, wygolonystaruszek Stupiszin, człowiek obowiązkowy, był w swoim czasie postrachemsłużby. Teraz młodsi spoglądali nań napoły z dawnym szacunkiem, napoły znową zuchwałością. Staruszek niestrudzenie szurał nogami po korytarzach,odstawiał na miejsce fotele, okurzał, utrzymując pozory dawnego porządku.Na obiad podawano nam wodnisty barszcz i kaszę gryczaną na dworskichtalerzach z orłami. – Spójrz, co on robi? – szeptał Sierioża do matki. Staruszek,jak cień, snuł się za fotelami i leciutko przekręcał talerze to w jedną, to wdrugą stronę. Sierioża domyślił się pierwszy: dwugłowy orzeł na brzegu talerzapowinien być pośrodku przed gościem.

– Czy zauważyliście staruszka Stupiszina? – pytałem Lenina.– Czyż można go nie zauważyć? – odpowiedział z łagodną ironją.Czasem żal mi było tych staruszków, jakby wyrwanych z korzeniami z

gruntu, na którym wzrośli. Stupiszin wkrótce bardzo przywiązał się do Lenina,a gdy ten przeprowadził się do innego gmachu, bliżej rady komisarzyludowych, przeniósł to przywiązanie na mnie i na moją żonę, gdyż zauważył,że lubimy porządek i szanujemy jego starania.

Wkrótce całą służbę zwolniono. Młodzi szybko przystosowali się donowych porządków. Stupiszin nie chciał przejść na emeryturę. Przeniesiono gona stanowisko dozorcy do wielkiego pałacu, przekształconego na muzeum,często jednak przychodził do ,,kawalerskiego” pawilonu ,,w odwiedziny”.Stupiszyn dyżurował później w pałacu przed salą andrzejowską podczaszjazdów i konferencyj. Wokół niego znów panował porządek, on sam zaśwykonywał tę samą pracę, co na carskich, czy wielkoksiążęcych przyjęciach,tylko że teraz chodziło o Komunistyczną Międzynarodówkę. Podzielił losdzwonów na Spasskiej baszcie, które od carskiego hymnu przeszły do hymnurewolucji. W 1926-ym roku staruszek umierał powoli w szpitalu. Żona mojaposyłała mu tam podarki, które przyjmował, płacząc z wdzięczności.

W sowieckiej Moskwie powitał nas chaos. Okazało się, że mają tu własnąradę komisarzy ludowych pod przewodnictwem historyka Pokrowskiego, zpośród wszystkich ludzi na świecie najmniej przygotowanego do tej roli.

Page 240: Trocki Lew - Moje życie.pdf

241

Władza moskiewskiej rady komisarzy ludowych rozciągała się na okręgmoskiewski, którego granic nikt nie umiał określić. Na północy należała doniego gubernia archangielska, na południu – kurska. W ten sposób w Moskwieutworzono rząd, rozciągający swą władę, dość zresztą problematyczną, nagłówną część terytorjum sowieckiego. Historyczny antagonizm międzyMoskwą i Piotrogrodem przeżył przewrót październikowy. Moskwa byłaniegdyś wielką wsią, Piotrogród – miastem. Moskwa była obywatelsko-kupiecka, Piotrogród wojskowo-urzędniczy. Moskwę uważano za miastordzennie rosyjskie, słowianofilskie, gościnne, za serce Rosji. Petersburg byłbezbarwnym europejczykiem, egoistą, biurokratycznym mózgiem kraju.Moskwa została centrum przemysłu włókienniczego, Piotrogród – miastemprzemysłu metalurgicznego. Takie przeciwstawienie stanowi literacką przesadęistotnych różnic, które odczuliśmy odrazu. Patrjotyzm lokalny ogarniałrównież i szczerych moskiewskich bolszewików. Celem uregulowaniastosunków z moskiewską radą komisarzy ludowych, utworzona zostałakomisja pod mojem przewodnictwem. Było to oryginalne zajęcie. Cierpliwieparcelowaliśmy komisarjaty okręgowe, wydzielając z nich dla centrum to, codo niego należało. W miarę postępu pracy, okazywało się, że drugi rządmoskiewski jest niepotrzebny. Sami moskwiczanie uznali koniecznośćzlikwidowania swej rady.

Okres moskiewski, po raz wtóry w historji Rosji, został okresemjednoczenia państwa i tworzenia organów jego rządu. Teraz już Lenin zniecierpliwością, ironją, czasami wprost drwiąco zbywał tych, którzy nawszystkie pytania w dalszym ciągu odpowiadali ogólnikowemi formułkamipropagandowemi. – Co wam się zdaje, ojczulku, w Smolnym jesteście, czy co?– ciskał się Lenin, łącząc gniew z dobrodusznością. – Smolny w najczystszejpostaci – przerywał mówcy, odzywającemu się nie à propos,– opamiętajcie się,proszę, nie jesteśmy już w Smolnym, poszliśmy naprzód. – Lenin nie szczędziłnigdy energicznych słów przeciw dniu wczorajszemu, kiedy należałoprzygotowywać jutrzejszy. I w tej pracy szliśmy ręka w rękę. Lenin był bardzostaranny. Ja – bodaj-że pedant. Toczyliśmy niezmordowaną walkę zniechlujstwem i niedbalstwem. Wprowadziłem surowe przepisy przeciwspóźnianiu się i niepunktualnym rozpoczynaniom posiedzeń. Krok za krokiemporządek zajmował miejsce chaosu.

Przed posiedzeniami, na których rozpatrywano zagadnienia zasadnicze, lubzagadnienia, nabierające wagi skutkiem sporów kompetencyjnych pomiędzyróżnemi urzędami, Lenin nalegał przez telefon, żebym zapoznał się zawczasu zdanem zagadnieniem. Współczesna literatura o nieporozumieniach międzyLeninem i Trockim roi się od apokryfów. Oczywiście, czasami zdarzały sięróżnice zdań. Ale znacznie częściej bywało tak, że przychodziliśmy do tegosamego wniosku, zamieniwszy przez telefon kilka słów, lub też niezależnie odsiebie. Kiedy okazywało się, że na pewne zagadnienie zapatrujemy sięjednakowo, to już nie wątpiliśmy, że przeprowadzimy potrzebną decyzję. Wtych wypadkach, kiedy Lenin obawiał się, że jego projekty spotkają się zczyjąśkolwiek poważną opozycją, przypominał mi telefonicznie: – Koniecznieprzyjdźcie na posiedzenie, wam pierwszemu udzielę głosu. – Zabierałem głosna kilka minut, Lenin ze dwa razy podczas mego przemówienia, odzywał się,,słusznie” i to przesądzało sprawę. Nie dlatego, że inni bali się występowaćprzeciw nam. Wówczas do głowy nawet nikomu nie przychodziło, aby tak, jakto się robi obecnie, przystosowywać się do życzeń władzy i nie znano

Page 241: Trocki Lew - Moje życie.pdf

242

wstrętnego lęku przed skompromitowaniem się niezręcznem słowem albogłosowaniem. Jednak im mniej było biurokratycznego podchlebiania się, temwiększy był autorytet kierownictwa. W razie różnicy zdań między Leninem imną mogły wybuchać i wybuchały gorące dyskusje. W razie zaś naszejjednomyślności, debaty były zawsze bardzo krótkie. Kiedy nie mogliśmy sięporozumieć zawczasu, wymienialiśmy podczas posiedzenia notatki. Jeżeliprzytem ujawniała się rozbieżność zdań, Lenin kierował dyskusją tak, abyzałatwienie sprawy zostało odroczone. Notatka, powiadamiająca, że jesteminnego zdania, była czasami pisana żartobliwym stylem i wówczas Lenin,czytając ją, całem ciałem odrzucał się jakoś wtył. Bardzo łatwo było gorozśmieszyć, zwłaszcza, kiedy był zmęczony. Była to jego dziecięca cecha.Ów najbardziej męski z ludzi posiadał wogóle wiele rysów dziecięcych. Ztriumfem obserwowałem, jak zabawnie walczy z atakiem śmiechu,przewodnicząc surowo w dalszym ciągu. Wskutek napięcia, kości policzkoweodznaczały mu się jeszcze bardziej.

Komisarjat wojny, gdzie koncentrowała się nie tylko moja praca wojskowa,lecz i partyjna, literacka i inna, znajdował się poza Kremlem. W pawilonie,,kawalerskim” pozostało tylko mieszkanie. Nikt tam nas nie odwiedział. Winteresach zgłaszano się do komisarjatu. Przyjście zaś do nas „z wizytą”poprostu nie mogło nikomu przyjść do głowy: byliśmy zbyt zajęci. Ze służbywracaliśmy około godziny piątej. Około siódmej znów byłem w komisarjacie,gdzie odbywały się wieczorne posiedzenia. Kiedy rewolucja się ustabilizowała,t. j. znacznie później, poświęcałem wieczorne godziny pracy literackiej iteoretycznej.

Żona moja pracowała w ludowym komisarjacie oświecenia, gdziezarządzała muzeami i budynkami zabytkowemi. Musiała walczyć o zabytkiprzeszłości podczas wojny domowej. Nie było to łatwe zadanie. Ani białe, aniczerwone wojska nie były zbyt skłonne do troszczenia się o historycznesiedziby, prowincjonalne kremle, albo starożytne cerkwie. W ten sposóbmiędzy komisarjatem wojny i zarządem muzeów nieraz zachodziły konflikty.Nadzorcy pałaców i świątyń niejednokrotnie oskarżali wojsko o niedostatecznyszacunek dla kultury, komisarze wojenni oskarżali nadzorców, że wyżej ceniąrzeczy martwe, niż żywych ludzi. Formalnie zaś doprowadzało to do tego, że zżoną moją toczyłem nieustanne spory urzędowe. Na ten temat wiele sobieżartowano.

Z Leninem komunikowaliśmy się głównie telefonicznie. Telefonowaliśmydo siebie bardzo często w najróżnorodniejszych sprawach. Różne urzędynieraz zanudzały go skargami na czerwoną armję. Lenin natychmiast dzwonildo mnie. Po pięciu minutach pytał, czybym nie zechcial zapoznać się z nowymkandydatem na ludowego komisarza rolnictwa, albo inspekcji, aby wydać onim opinję? W godzinę później interesowało go, czy śledzę teoretycznąpolemikę o proletarjackiej kulturze i czy nie zamierzam wziąć w niej udziału,żeby osadzić Bucharina? Potem następowało pytanie: czy komisarjat wojnybędzie mógł na froncie południowym udzielić aut ciężarowych do dowozużywności do stacyj? A po upływie dalszej pół godziny dowiadywał się, czyznam sprawę nieporozumień w szwedzkiej partji komunistycznej? I takcodziennie w czasie mego pobytu w Moskwie.

Z chwilą rozpoczęcia ofenzywy niemieckiej zachowanie się Francuzów,przynajmniej rozsądniejszych, zmieniło się raptownie: zrozumielibezsensowność pogłosek o naszem tajnem przymierzu z Hohenzollernem.

Page 242: Trocki Lew - Moje życie.pdf

243

Niemniej stało się dla nich oczywiste, że wojny prowadzić nie możemy.Niektórzy francuscy oficerowie sami nalegali, abyśmy zawarli pokój dlazyskania na czasie: szczególnie gorliwie propagował tę myśl piewien francuskiwywiadowca, arystokrata-rojalista, ze szklanem okiem, który zaproponował miswe usługi przy wykonywaniu najniebezpieczniejszych przedsięwzięć.

Generał Lavergne, który przybył na miejsce Niessel’a, dawał mi w ostrożneji układnej formie rady, niezbyt pożyteczne, ale życzliwe. Twierdził, że rządfrancuski liczy się teraz z faktem zawarcia pokoju brzeskiego i pragnie jedynieudzielić nam całkowicie bezinteresownej pomocy przy tworzeniu armji.Pronował, że odda do mojej dyspozycji oficerów licznej misji francuskiej,powracającej z Rumunji. Dwaj z nich, pułkownik i kapitan, zamieszkalinaprzeciwko gmachu komisarjatu wojny, abym miał ich zawsze pod ręką.Wyznaję szczerze: podejrzewałem, że są bardziej kompetentni w dziedzinieszpiegostwa wojskowego, niż w wojskowej administracji. Składali mi pisemneraporty, których – w rozgwarze owych dni – nie miałem czasu przeglądać.

Jednym z epizodów tego krótkiego ,,zawieszenia broni” było przyjęcieprzeze mnie wojskowych misyj Entente’y. Było ich dużo i skład ich był bardzoliczny. Do mojego małego gabinetu weszło z dwudziestu mężczyzn. Lavergneprzedstawiał mi ich. Niektórzy prawili mi drobne uprzejmości. Wyróżnił sięzwłaszcza pulchny generał włoski, który winszował mi pomyślnegooczyszczenia Moskwy z bandytów. – Teraz, – powiedział mi z czarującymuśmiechem, – w Moskwie mieszkać można równie spokojnie, jak wewszystkich stolicach świata. – Uważałem, że jest w tem trochę przesady.Następnie zaś absolutnie nie wiedzieliśmy, o czem mamy ze sobą rozmawiać.Goście nie mogli zdobyć się na to, aby wstać i wyjść. Ja zaś nie wiedziałem,jak mam się ich pozbyć. Ostatecznie, generał Lavergne wybawił nas z kłopotu,zapytawszy, czy nie mam nic przeciwko temu, że przedstawiciele wojskowinie będą mi dłużej zabierali czasu. Odpowiedziałem, że jakkolwiek jest miniezmiernie przykro rozstawać się z tak doborowem towarzystwem, nieośmielam się jednakże sprzeciwiać.

Każdy człowiek przeżył kiedyś sceny, które przypomina sobie zzażenowanym uśmiechem. Do liczby takich scen należy również mojewidzenie się z misjami wojskowemi Entente’y.

Sprawy wojskowe pochłaniały mi najwięcej i przytem coraz więcej czasu,tem bardziej, że sam musiałem zaczynać od abecadła. Uważałem, że wdziedzinie technicznej ł operacyjnej zadanie moje polega przedewszystkiem natem, aby postawić właściwych ludzi na wlaściwem miejscu i pozwolić impokazać, co potrafią. Praca polityczna i organizacyjna przy tworzeniu armjicałkowicie pokrywała się z pracą partyjną. Tylko na tej drodze wogóle możnabyło coś osiągnąć.

Pomiędzy pracownikami partyjnymi w komisarjacie wojny zastałem lekarzawojskowego Sklianskiego. Mimo swej młodości – w 1918 roku miał zaledwie26 lat – odznaczał się rzeczowością, wytrwałością, zdolnością oceniania ludzi iokoliczności, t. j. temi zaletami, które tworzą administratora. Naradziwszy sięze Swierdłowem, niezastąpionym w tego rodzaju sprawach, wybrałemSklianskiego na mego zastępcę. Nigdy nie miałem powodu, aby tego żałować.Stanowisko mego zastępcy stało się tembardziej odpowiedzialne, że większączęść czasu spędzałem na frontach. Sklianskij przewodniczył podczas mejnieobecności w Rewolucyjnej Radzie wojskowej, kierował całą bieżącą pracąkomisarjatu, t. j. głównie obsługiwaniem frontów, wreszcie, reprezentował

Page 243: Trocki Lew - Moje życie.pdf

244

urząd wojskowy w radzie obrony krajowej, obradującej pod przewodnictwemLenina. Jeżeli można kogoś porównać z Łazarzem Carnot rewolucjifrancuskiej, to właśnie Sklianskiego. Był zawsze ścisły, niestrudzony, czujny,zawsze au courant sprawy. Większość rozkazów w sprawach wojskowychnosiła podpis Sklianskiego. Ponieważ rozkazy drukowane były zarówno worganach centralnych, jak w prasie lokalnej, nazwisko Sklianskiego byłopowszechnie znane. Jak każdy poważny i energiczny administrator, miał wieluprzeciwników. Jego uzdolniona młodość drażniła wiele szanownych miernot,które Stalin podjudzał za kulisami. Atakowano Sklianskiego skrycie,zwłaszcza w mojej nieobecności. Lenin, który znał go dobrze z rady obrony, zakażdym razem gorąco ujmował się za nim. – Świetny pracownik, – powtarzałzawsze, – wyjątkowy pracownik. – Sklianskij trzymał się zdaleka od tychintryg – pracował: odbierał raporty intendentów, zbierał informacje odprzemysłowców, obliczał ilość amunicji, której zawsze brakło. Bez przerwypaląc papierosy, łączył się bezpośredniemi przewodami telefonicznemi,wzywał do telefonu naczelników i zbierał dane dla rady obrony. Można byłodzwonić do komisajratu o drugiej i trzeciej godzinie w nocy, zawszeokazywało się, że Sklianskij siedzi przy biurku. – Kiedy wy śpicie? – pytałem– odpowiadał mi na to jakimś żartem.

Przypominam sobie z zadowoleniem, że komisarjat wojny nie znał prawiewcale rozmaitych grupek i klik, tak fatalnie wpływających na pracę innychurzędów. Intensywny charakter pracy, autorytet kierownictwa, odpowiednidobór ludzi, bez nepotyzmu i pobłażliwości, duch wymagającej lojalności –oto, co zapewniło pracę bez tarć mechanizmowi ciężkiemu, niebardzozgranemu, o nader różnorodnym składzie. W znacznej mierze była ta zasługaSklianskiego.

Wojna domowa oderwała mnie od pracy w radzie komisarzy ludowych.Mieszkałem w wagonie albo w samochodzie. W ciągu wyjazdów, trwającychtygodnie i miesiące, zbyt mało znałem bieżące sprawy państwowe, aby móc sięniemi zajmować podczas krótkich pobytów w Moskwie. Ważniejsze jednaksprawy były uprzednio rozstrzygane w Biurze Politycznem. Czasamiprzyjeżdżałem na posiedzenie tego biura na specjalne wezwanie Lenina,czasami zaś, gdy na froncie nastręczył mi się cały szereg zasadniczychzagadnień, sam zwoływałem, za pośrednictwem Swierdłowa, nadzwyczajneposiedzenie biura. Korespondencja moja z Leninem poświęcona była w tychlatach głównie bieżącym sprawom wojny domowej: krótkie notatki lub długiedepesze uzupełniały odbyte narady, albo przygotowywały materjał doprzyszłych. Mimo rzeczowej treściwości, dokumenty te doskonalecharakteryzują stosunki, panujące wewnątrz kierowniczej grupy bolszewików.W najbliższym czasie opublikuję tę korespondencję wraz z koniecznemikomentarzami. W szczególności będzie ona bezlitosnem zdemaskowaniemkłamstw histoRykow szkoły stalinowskiej.

Kiedy Wilsonowi, między innemi anemicznemi profesorskiemi utopjami,przyszedł do głowy pomysł, aby urządzić pojednawczą konferencję wszystkichrządów Rosji, Lenin przysłał mi 24-go stycznia 1919 r. na front południowyszyfrowaną depeszę: „Wilson proponuje zawieszenie broni i wzywa na naradęwszystkie rządy Rosji... Do Wilsona będziecie chyba musieli pojechać”. Azatem, kiedy nastręczyło się nowe wielkie zadanie dyplomatyczne,epizodyczne nieporozumienia z okresu Brześcia wcale nie przeszkodziłoLeninowi znów zwrócić się do mnie, mimo że w owym czasie byłem

Page 244: Trocki Lew - Moje życie.pdf

245

całkowicie pochłonięty pracą wojskową. Inicjatywa pokojowa Wilsona, jak iwszystkie inne jego plany, jak wiadomo, spełzła na niczem, tak, że niepotrzebowałem jechać do niego.

W jaki sposób Lenin odnosił się do mojej pracy wojskowej, o tem narówni zsetkami opowiadań samego Lenina, świadczy bardzo barwne opowiadanieMaksyma Gorkiego:

,,Uderzywszy ręką w stół, powiedział (Lenin): – No, pokażcie mi drugiegotakiego człowieka, któryby potrafił zorganizować w ciągu roku wzorowąniemal armję i w dodatku pozyskać dla swojej pracy szacunek wojskowych”specjalistów. My mamy takiego człowieka. Wszystko mamy. I... będą cuda.”

,,W ciągu tej samej rozmowy Lenin – mówi dalej Gorkij – powiedział mi: –Tak, tak – ja wiem. Krąży wiele kłamstw o moim stosunku do niego. Wogólewiele kłamią i, zdaje się, szczególnie wiele o mnie i o Trockim”. Coby dziśpowiedział Lenin na ten temat, kiedy z kłamstwa o naszych stosunkach, wbrewfaktom, dokumentom i logice, uczyniono przedmiot kultu państwowego?

Kiedy nazajutrz po przewrocie nie chciałem objąć komisarjatu sprawwewnętrznych, powoływałem się, między innemi, na momentnarodowościowy. Zdawałoby się, że w sprawach wojskowych moment tenpowinien wywołać jeszcze więcej komplikacyj, niż w zarządzie cywilnym.Okazało się jednak, że Lenin ma słuszność. W latach rewolucyjnego zapałusprawa ta nie grała żadnej roli. Coprawda biali usiłowali wyzyskiwać przyagitacji w łonie czerwonej armji motywy antysemickie, jednak bezpowodzenia. Mamy na to wiele dowodów w samej białej prasie. Wwydawanem w Berlinie „Archiwum rosyjskiej rewolucji” autor-białogwardzista opowiada następujący epizod:

„Pewien kozak, który przyjechał, aby nas odwiedzić, sprowokowany przezkogoś powiedzeniem, że służy teraz i walczy pod dowództwem Żyda-Trockiego, gorąco i z przekonaniem odparł: „Nic podobnego!... Trocki nie jestŻydem. Trocki jest bojownik!... Nasz... Rosjanin... Lenin, tak, to komunista...Żyd, a Trocki jest nasz... bojownik... Rosjanin... Nasz!”

Podobny motyw znaleźć można w ,,Armji konnej”, utworze Babela,jednego z naszych najbardziej utalentowanych młodych pisarzy. Sprawa megożydowskiego pochodzenia zaczęła nabierać znaczenia dopiero z chwiląrozpoczęcia politycznej naganki na mnie. Antysemizm podnosił głowęjednocześnie z antytrockizmem. Oba żywiły się z tego samego źródła: drobno-mieszczańskiej reakcji przeciw Październikowi.

Page 245: Trocki Lew - Moje życie.pdf

246

ROZDZIAŁ XXXI

PERTRAKTACJE W BRZEŚCIU

Dekret w sprawie pokoju został uchwalony na zjeździe sowietów 26października, kiedy w naszych rękach był tylko Piotrogród. 7 listopadazwróciłem się przez radjotelegraf do państw Entente’y i do mocarstwcentralnych z propozycją zawarcia pokoju powszechnego. Rządy sojusznicze,za pośrednictwem swych przedstawicieli, oświadczyły głównodowodzącemu,generałowi Duchoninowi, że dalsze kroki w sprawie zawarcia pokojuodrębnego pociągną za sobą „jak najgorsze następstwa”. Na groźbę tęodpowiedziałem odezwą do wszystkich robotników, żołnierzy i włościan. Sensodezwy był kategoryczny: zwalczyliśmy własną burżuazję nie poto, aby naszaarmja przelewała swą krew pod kijami obcej burżuazji. 22-go listopadapodpisana została ugoda w sprawie zawieszenia wszelkich działań wojennychna całym froncie od Bałtyku do morza Czarnego. Znów zwróciliśmy się dosojuszników z propozycją wspólnego prowadzenia rokowań pokojowych. Nieotrzymaliśmy odpowiedzi, ale i groźby się nie powtórzyły. Rządy Entente’ycośniecoś zdążyły zrozumieć. Rokowania pokojowe rozpoczęły się 1-gogrudnia, w sześć tygodni po przyjęciu dekretu w sprawie pokoju: całkiemwystarczający okres czasu na to, aby kraje Entente’y mogły określić swójstosunek do tej sprawy. Nasza delegacja na samym początku złożyłaprogramowe oświadczenie o zasadach demokratycznego pokoju. Stronaprzeciwna zażądała przerwania posiedzenia. Termin rozpoczęcia pracodkładano wielokrotnie. Delegacje czwór-porozumienia natrafiały przyformułowaniu odpowiedzi na naszą deklarację na różne wewnętrzne trudności.25 grudnia dano wreszcie odpowiedź. Rządy czwór-porozumienia „przyłączyłysię” do demokratycznej formuły pokoju: „bez aneksji i kontrybucyj, prawonarodów do stanowienia o samych sobie”. 28 grudnia w Piotrogrodzie odbyłasię olbrzymia demonstracja na cześć demokratycznego pokoju. Nie ufającniemieckiej odpowiedzi, masy jednak zrozumiały, że pokój jest wielkiemzwycięstwem rewolucji. Nazajutrz nasza delegacja przywiozła nam z BrześciaLitewskiego potworne żądania, które Kühlmann przedłożył w imieniu państwcentralnych. – Aby przewlekać rokowania potrzebny jest przewlekacz, – mówiłLenin. Na jego nalegania udałem się do Brześcia Litewskiego. Przyznaję, żejechałem, jak na tortury. Środowisko obcych i dalekich mi ludzi zawszenapawało mnie obawą, tem bardziej zaś w danym wypadku. Absolutnie niemogę zrozumieć tych rewolucjonistów, którzy chętnie obejmują stanowiskaposłów i czują się w nowem środowisku, jak ryba w wodzie.

Pierwszej sowieckiej delegacji, na czele której stał Joffe, nadskakiwano wBrześciu Litewskim ze wszystkich stron. Książe bawarski Leopold przyjmowałich, jako swych „gości”. Wszystkie delegacje jadały obiady i kolacje razem.Generał Hoffmann zapewne z ciekawością przyglądał się towarzyszceBicenko, która niegdyś zabiła generała Sacharowa. Niemcy zasiadali do stołuw przeplatankę z nami i starali się „po przyjacielsku” wymóc, co im było

Page 246: Trocki Lew - Moje życie.pdf

247

potrzebne. W skład pierwszej delegacji wchodzili robotnik, włościanin,żołnierz. Były to przypadkowe postacie, wcale nieprzygotowane do podobnychintryg. Staruszka-włościanina zlekka upijano nawet przy obiedzie.

Sztab generała Hoffmanna wydawał dla jeńców gazetę „Russkij Wiestnik”,która początkowo nie odzywała się o bolszewikach inaczej, jak ze wzruszającąsympatją. „Nasi czytelnicy, – pisał Hoffman – pytają nas, kto to jest Trocki?” Iz rozrzewnieniem opowiadał jeńcom rosyjskim O mojej walce z caratem i omojej niemieckiej książce „Russland in der Revolution”. „Cały światrewolucyjny zachwycał się jego ucieczką!” A dalej: „kiedy obalono carat,ukryci przyjaciele caratu, wkrótce po powrocie Trockiego z długoletniegozesłania, wsadzili go do więzienia”. Słowem, nie było gorętszychrewolucjonistów, niż Leopold Bawarski i Hoffmann pruski. Idylla ta nie trwaładługo. Na posiedzeniu konferencji brzeskiej w dniu 7 stycznia, bynajmniej nieprzypominającem idylli, zauważyłem: – Gotowiśmy żałować tychprzedwczesnych komplementów, które prawiła nam oficjalna prasa niemiecka iaustro-węgierska. To było całkiem niepotrzebne dla dodatniego przebiegurokowań pokojowych.

Socjal-demokracja i w tej sprawie była tylko cieniem hohenzollemowskiegoi habsburskiego rządu. Scheidemann, Ebert i inni początkowo usiłowalipoklepywać nas protekcjonalnie po ramieniu. Wiedeńska „Arbeiter Zeitung”patetycznie pisała 15 grudnia, że „pojedynek” między Trockim i Buchanan’emjest symbolem wielkiej walki naszych czasów: „walka proletarjatu zkapitalizmem”. Wtedy gdy Kühlmann i Czernin brali w Brześciu za gardłorosyjską rewolucję, austro-marksiści widzieli tylko „pojedynek” Trockiego z...Buchanan’em. Nawet teraz nie mogę bez wstrętu myśleć o tej obłudzie.„Trocki – pisali habsburscy marksiści, – jest pełnomocnikiem pragnącejpokoju rosyjskiej klasy robotniczej, która dąży do zerwania żelazno-złotegołańcucha, w jaki ją zakuł kapitał angielski”. Kierownicy socjal-demokracjidobrowolnie siedzieli na łańcuchu austro-germańskiego kapitalizmu i pomagaliswemu rządowi w nakładaniu przemocą tego łańcucha rewolucji rosyjskiej. Wnajcięższych chwilach Brześcia, kiedy mnie, albo Leninowi wpadał w oczynumer berlińskiego „Vorwärts’u”, albo wiedeńskiej „Arbeiter-Zeitung” wmilczelniu pokazywaliśmy sobie ustępy, zakreślone kolorowym ołówkiem,przelotnie spoglądaliśmy na siebie i odwracaliśmy oczy z niedającem sięopisać uczuciem wstydu za tych panów, którzy przecież wczoraj jeszcze bylinaszymi towarzyszami w Międzynarodówce. Kto z całą świadomościąprzeszedł ten okres, ten wie raz na zawsze, że bez względu na wahaniakonjunktury politycznej, socjal-demokracja jest historycznym trupem.

Aby zakończyć tę nie na miejscu maskaradę, zadałem w naszej prasiepytanie, czy niemiecki sztab generalny nie mógłby czasem opowiedzieć czegośniemieckim żołnierzom o Karolu Liebknechcie i Róży Luxemburg? Na tentemat wydaliśmy odezwę do niemieckich żołnierzy. „Wiestnik” generałaHoffmanna ugryzł się w język. Hoffmann, natychmiast po mem przybyciu doBrześcia, zaprotestował przeciw naszej propagandzie w wojsku niemieckim.Uchyliłem się od rozmów na ten temat, proponując generałowi, aby w dalszymciągu prowadził swoją propagandę w armji rosyjskiej: warunki są takie same,różnica polega tylko na charakterze propagandy. Przypomniałem przytem, żeniezgodność naszych poglądów na niektóre bardzo ważne sprawy dawno jużjest znana i nawet poświadczona przez jeden z niemieckich sądów, któryskazał mnie podczas wojny zaocznie na więzienie.

Page 247: Trocki Lew - Moje życie.pdf

248

To przypomnienie, tak bardzo nie na miejscu, wywołało niesłychanezgorszenie. Wielu dostojnikom zaparło oddech w piersiach. Kühlmann zwróciłsię do Hoffmanna: – Czy chce pan zabrać głos? – Hoffmann: – Nie, wystarczy.

Jako przewodniczący delegacji sowieckiej, postanowiłem ostro skończyć zfamiljarnemi stosunkami, które niepostrzeżenie nawiązały się w pierwszymokresie pertraktacyj. Za pośrednictwem naszych wojskowych dałem dozrozumienia, że nie mam zamiaru przedstawić się bawarskiemu księciu.Przyjęto to do wiadomości. Żądałem oddzielnych obiadów i kolacyj,powołując się na to, że podczas przerw musimy naradzać się. To także przyjętow milczeniu. Pod datą 7-go stycznia Czernin zapisał w swym pamiętniku:

„Przed obiadem przyjechali wszyscy Rosjanie pod kierownictwemTrockiego. Natychmiast dali znać, że przepraszają, ale na przyszłość nie będąbrać udziału we wspólnych posiłkach. Wogóle nie widać ich – tym razemwieje jakby zupełnie inny wiatr, niż ostatnio”, (str. 316). Po pseudo-przyjaznych stosunkach nastąpiły suche i oficjalne. Było to tembardziej naczasie, że od akademickich preliminarjów należało przejść do konkretnychzagadnień traktatu pokojowego.

Kühlmann przerastał o głowę Czernina, a bodaj i innych dyplomatów, zktórymi stykałem się w latach powojennych. Wyczuwało się w nim charakter,nietuzinkowy, praktyczny rozum i dostateczny zapas złośliwości, którą zresztąszafował nie tylko w stosunku do nas – tutaj bowiem spotykał się z oporem, –ale również w stosunku do swych sojuszników. Kiedy podczas rozpatrywaniazagadnienia okupowanych przez wojska terytorjów, Kühlmann, prostując się ipodnosząc głos, wyrzekł: – Nasze, niemieckie terytorjum, dzięki Bogu, nie jestnigdzie i przez nikogo okupowane, – hrabia Czernin odrazu zmalał i zzieleniał.Kühlmann właśnie pod jego adresem to powiedział. Stosunki między nimiwcale nie wyglądały na niczem niezmąconą przyjaźń. Później, kiedy rozmowaprzeszła na Persję, okupowaną z dwuch stron przez obce wojska, zauważyłem,że ponieważ Persja z nikim nie zawierała sojuszu, jak Austro-Węgry, przetonikomu z nas nie daje powodu do nieżyczliwej radości, że okupowana jestziemia perska, a nie nasza własna. Czernin aż się poderwał ze słowem„unerhört” (niesłychane). Pozornie okrzyk ten odnosił się do mnie, istotnie zaś– do Kühlmanna. Takich epizodów było mnóstwo.

Jak dobry gracz w szachy, zmuszony do długiej gry ze słabymi partnerami,sam zaczyna się zaniedbywać, tak również Kühlmann, który podczas wojnyobracał się wyłącznie w kręgu swych austro-węgierskich, tureckich,bułgarskich i neutralnych dyplomatycznych wasali, skłonny był na początku doniedoceniania swych rewolucyjnych przeciwników i do niedbałegoprowadzenia gry. Nieraz uderzał wprost, zwłaszcza na początku,prymitywnością swych posunięć i niezrozumieniem psychologji przeciwnika.Na pierwsze spotkanie z dyplomatami szedłem nie bez ostrego inieprzyjemnego podniecenia. W przedpokoju przy wieszadle zetknęłem się zKühlmannem. Nie znałem go. Przedstawił mi się sam i natychmiast dorzucił,że ,,bardzo się cieszy” z mego przyjazdu, ponieważ lepiej mieć do czynienia zpanem, niż z jego wysłańcem. Gra jego twarzy świadczyła, ze bardzozadowolony jest z tego ,,subtelnego” posunięcia, obliczonego na psychologjęparwenjusza. Miałem takie uczucie, jakbym nastąpił nogą na coś nieczystego.Mimo woli cofnąłem się nawet o krok. Kühlmann zrozumiał swój błąd, zebrałsię w sobie i odrazu zaczął mówić bardziej oschłym tonem. Nie przeszkodziłomu to jednak do powtórnego wystąpienia w tym rodzaju, w mojej obecności, w

Page 248: Trocki Lew - Moje życie.pdf

249

stosunku do przewodniczącego delegacji tureckiej, starego dworskiegodyplomaty. Przedstawiając mi swych kolegów, Kühlmann w chwili, kiedykierownik delegacji tureckiej oddalił się o krok, rzekł konfidencjonalnympółszeptem, wyraźnie licząc na to, że będzie usłyszany: – To najlepszydyplomata w Europie. – Kiedy powtórzyłem to Joffemu, odpowiedział mi ześmiechem: – Przy pierwszem spotkaniu ze mną, Kühlmann zrobił jota w jotę tosamo. – Wyglądało na to, że Kühlmann daje ,,najlepszemu dyplomacie”platoniczną kompensatę za jakieś nieplatoniczne wymuszenie. Być może,Kühlmann osiągnął tem również i uboczny cel, dając do zrozumieniaCzerninowi, że wcale nie uważa go za najlepszego dyplomatę – po sobie.Czernin twierdzi, że 23-go grudnia Kühlmann, powiedział mu: – Cesarz jestjedynym mądrym człowiekiem w całych Niemczech. – Przypuszczać należy,że słowa te przeznaczone były nie tyle dla Czernina, ile dla samego cesarza. Wprzekazywaniu pochlebstw pod właściwym adresem dyplomaci bez wątpieniawyświadczali sobie wzajemnie usługi. Flattez, flattez, il en restera toujoursquelque chose.

Z tem środowiskiem ludzi zetknąłem się po raz pierwszy oko w oko. Niepotrzebuję podkreślać, że i dawniej nie miałem co do nich żadnych złudzeń.Domyślałem się, że nie święci garnki lepią. Mimo to jednak, muszę przyznać,że wyobrażałem sobie, że stoją na wyższym poziomie. Wrażenie z pierwszegospotkania mógłbym sformułować w słowach: ludzie bardzo nisko szacująinnych, ale siebie również niezbyt wysoko.

W związku z tem warto opowiedzieć następujący epizod. Z inicjatywyWiktora Adlera, który w owe dni wszelkiemi sposobami starał się wyrazić miswą osobistą sympatję hrabia Czernin zaproponował mi mimochodemprzysłanie do Moskwy mojej bibljoteki, która pozostała w Wiedniu jeszcze napoczątku wojny. Bibljoteka była dość ciekawa, ponieważ w ciągu długich latemigracji zebrałem obszerną kolekcję rosyjskiej literatury rewolucyjnej. Niezdążyłem jeszcze dyplomacie podziękować z pewną rezerwą za propozycję,kiedy natychmiast poprosił o zwrócenie uwagi na dwuch jeńców austrjackich,z którymi jakoby źle się u nas obchodzono. To bezpośrednie i, powiedziałbym,zaakcentowane przejście od bibljoteki do jeńców – chodziło, naturalnie, nie oszeregowców, lecz o oficerów z bliskiego hrabiemu Czerninowi środowiska –wydało mi się zbyt bezceremonjalne. Odpowiedziałem sucho, że jeśliwiadomości Czernina, dotyczące jeńców są ścisłe, to z obowiązku zrobięwszystko, co należy, ale uważam jednak, że sprawa ta nie ma żadnego związkuz moją bibljoteką. Czernin w pamiętnikach swych dość wiernie odtwarza tenepizod, wcale nie wypierając się, że usiłował sprawę jeńców związać zbibljoteką, przeciwnie najwidoczniej wydaje mu się to w porządku.Opowiadanie swe Czernin kończy dwuznacznem zdaniem: ,,bibljotekę chcemieć (Trocki)” (str. 320). Dodam jedynie, że bibljotekę natychmiast pootrzymaniu, oddałem jednej z instytucyj naukowych Moskwy.

Okoliczności historyczne złożyły się tak, że delegaci najbardziejrewolucyjnego régime’u, jaki kiedykolwiek znała ludzkość zasiadali przywspólnym stole dyplomatycznym z przedstawicielami najreakcyjniejszej kastyze wszystkich klas rządzących. Jak dalece nasi przeciwnicy lękali się siływybuchowej rokowań z bolszewikami, świadczy fakt, że gotowi byli raczejzerwać rokowania, niż przenieść je do kraju neutralnego. Czernin wpamiętnikach swoich powiada wprost, że w kraju neutralnym bolszewicy, przypomocy swych międzynarodowych przyjaciół, na pewno ujęliby wodze w swe

Page 249: Trocki Lew - Moje życie.pdf

250

ręce. Oficjalnie Czernin powołał się na to, że w neutralnem środowisku Angljai Francja rozpoczęłyby natychmiast intrygować „zarówno jawnie, jak izakulisami”. Odpowiedziałem mu, że nasza polityka obchodzi się wogóle bezkulis, ponieważ to narzędzie starej dyplomacji zostało przez naród rosyjski,wraz z wieloma innemi rzeczami, całkowicie odrzucone podczas zwycięskiegopowstania 25 października. Jednakże musieliśmy się poddać ultimatum ipozostać w Brześciu Litewskim. Z wyjątkiem kilku budynków, stojących pozastarem miastem i zajętych przez sztab niemiecki, Brześć Litewski właściwiejuż nie istniał. Miasto zostało spalone w przystępie bezsilnej złości przezcofające się wojska carskie. Widocznie właśnie dlatego Hoffmann umieścił tuswój sztab, chcąc łatwiej utrzymać go w ręku. Urządzenie, zarówno jak iutrzymanie, odznaczało się prostotą. Usługiwali żołnierze niemieccy. Byliśmydla nich zwiastunami pokoju, to też patrzeli na nas oczami pełnemi nadziei.Wokół budynków sztabu ciągnęło się w różnych kierunkach wysokieogrodzenie z kolczastego drutu. Podczas porannej przechadzki, odczytywałemnapisy: „Spotkany tu Rosjanin zostanie rozstrzelany”. Stosowało to się dojeńców. Zastanawiałem się, czy napis ten odnosi się również do mnie –byliśmy prawie w niewoli – i zawracałem. Przez Brześć wiodła wspaniałastrategiczna szosa. W pierwszych dniach odbywaliśmy przechadzki wsamochodach sztabowych. Jednak na tym gruncie wynikł zatarg międzyjednym z członków delegacji i niemieckim podoficerem. Hoffmann poskarżyłmi się listownie. Odpowiedziałem mu, że na przyszłość z podziękowaniemzrzekamy się użytkowania oddanych nam do dyspozycji aut. Rokowaniawlokły się. I my i nasi przeciwnicy musieliśmy komunikować się przezbezpośrednie przewody z naszemi rządami. Przewody nieraz odmawiałyposłuszeństwa. Czy zawsze winne temu były przyczyny fizyczne, czy też byłyto tylko rzekome uszkodzenia, wywołane dążeniami przeciwnika do wygraniana czasie, tego nie udało nam się ustalić. W każdym bądź. razie przerwy wposiedzeniach były częste i trwały czasami po kilka dni. Podczas jednej ztakich przerw odbyłem podróż do Warszawy. Miasto żyło pod niemieckiemibagnetami. Zainteresowanie ludności dyplomatami sowieckimi było bardzoduże, ale ujawniało się ostrożnie: nikt nie wiedział, na czem to się wszystkoskończy.

Przeciąganie rokowań leżało w naszym interesie. Poto właściwieprzyjechałem do Brześcia. Jednakże nie mogę przypisać sobie żadnych zasługw tym względzie. Moi partnerzy pomagali mi, jak mogli. „Czasu mamy dosyć,melancholijnie notuje w pamiętniku Czernin, – to Turcy nie są gotowi, to znówBułgarzy, to przeciągają Rosjanie – i posiedzenie znów się odracza, alboprzerywa ledwo rozpoczęte”. Zkolei Austrjacy, napotkawszy trudności zestrony delegacji ukraińskiej, zaczęli przeciągać rokowania. To, oczywiście,bynajmniej nie przeszkadzało Kühlmannowi i Czerninowi do twierdzenia wpublicznych wystąpieniach, że przeciąganiu rokowań winna jest wyłączniedelegacja rosyjska, przeciw czemu energicznie, lecz daremnie, protestowałem.

Z niedawnych komplementów, prawionych pod adresem bolszewików przezoficjalną prasę niemiecką – a poza nielegalnemi ulotkami, cała prasa miaławówczas oficjalny charakter – nie zostało pod koniec rokowań ani śladu. –„Tägliche Rundschau”, naprzykład, nie tylko skarżyła się, że w ,,BrześciuLitewskim, Trocki stworzył sobie katedrę, z której głos jego rozbrzmiewa pocałym świecie” i nawoływała, żeby z tem jak najszybciej skończyć, leczoświadczała poprostu, że „ani Lenin, ani Trocki nie pragną pokoju, który im,

Page 250: Trocki Lew - Moje życie.pdf

251

według wszelkiego prawdopodobieństwa, zwiastuje szubienicę, albowięzienie”. Ton prasy socjal-demokratycznej był w gruncie rzeczy zupełniepodobny. Scheidemannowie, Ebertowie i Stampfery za największą winępoczytywali nam to, żeśmy liczyli na rewolucję niemiecką. Panowie ci bylinieskończenie dalecy od myśli, że za kilka miesięcy rewolucja weźmie ich zakołnierz i postawi u władzy.

Po długotrwałej przerwie z wielkiem zainteresowaniem czytałem wBrześciu niemieckie gazety, w których rokowania brzeskie poddawane byłybardzo starannemu i tendencyjnemu opracowywaniu. Jednak samo czytaniegazet nie wypełniało mi czasu. Postanowiłem szerzej wykorzystać ówmimowolny wypoczynek, którego, jak łatwo było przewidzieć, nieprędkoznów się mogę doczekać. Mieliśmy ze sobą kilka dobrych stenografistek zdawnego biura Dumy Państwowej. Zaczęłem im z pamięci dyktować zaryshistoryczny przewrotu październikowego. Tak w ciągu kilku posiedzeńpowstała cała książka, przeznaczona przedewszystkiem dla robotników obcychkrajów. Konieczność wyjaśnienia im tego, co się stało, była oddawna paląca.Nieraz mówiliśmy o tem z Leninem, ale nikt nie miał ani chwili wolnej.Najmniej spodziewałem się tego, że właśnie Brześć zostanie miejscem mejpracy literackiej. Lenin był dosłownie uszczęśliwiony, kiedy przywiozłem zesobą gotowy rękopis o rewolucji październikowej. Obaj uważaliśmy go zajeden ze skromnych zadatków przyszłego rewolucyjnego rewanżu za uciążliwypokój. Książka została wkrótce przetłumaczona na kilkanaście językóweuropejskich i azjatyckich. Mimo że wszystkie partje MiędzynarodówkiKomunistycznej, począwszy od rosyjskiej, wydawały tę książkę wnieskończonej ilości egzemplarzy, po roku 1923 epigoni uznali ją za złośliwyprodukt trockizmu. Teraz znajduje się ona na stalinowskim indeksie książekzakazanych. Ten drugorzędny epizod jest jednym z licznych objawówideowego przygotowania Termidora. Dla jego zwycięstwa przedewszystkiemniezbędne jest przecięcie pępowiny październikowych narodzin...

Dyplomaci strony przeciwnej również starali się jakoś wypełnić czas zbytdługiego brzeskiego wypoczynku. Hrabia Czernin, jak dowiadujemy się z jegopamiętnika, nie tylko jeździł na polowanie, ale także rozszerzał swój horyzontmyślowy czytaniem pamiętników z epoki rewolucji francuskiej. Porównywałbolszewików z jakobinami i usiłował tą drogą dojść do pocieszającychwniosków. Habsburski dyplomata pisał: „Charlotte Corday, rzekła: – Zabiłamnie człowieka, lecz dzikie zwierzę. – Ci bolszewicy znowu znikną, i kto wie,czy nie znajdzie się jakaś Corday dla Trockiego”. (Str. 310). Oczywiście,wówczas nie wiedziałem o tych bogobojnych rozmyślaniach pobożnegohrabiego. Chętnie jednak wierzę w ich szczerość.

Na pierwszy rzut oka wydać się może niezrozumiałe, na co właściwieliczyła dyplomacja niemiecka, ogłaszając 25 grudnia demokratyczne formułytylko poto, aby po upływie kilku dni ujawnić swe iście wilcze apetyty?Wszczęta z inicjatywy samego Kühlmanna teoretyczna dyskusja o prawienarodów do stanowienia o sobie, dla rządu niemieckiego była conajmniejniebezpieczna. Dyplomacja Hohenzollerna zgóry powinna była jasno zdawaćsobie sprawę, że na tej drodze wiele laurów zebrać nie może. Kühlmann chciał,mianowicie, za wszelką cenę dowieść, że zagarnięcie przez Niemcy Polski,Litwy, krajów nadbałtyckich i Finlandji jest niczem innem, jak formą,,stanowienia o sobie” tych narodów, ponieważ wola ich wyraża się przezorgany ,,narodowe”, stworzone... przez niemieckie władze okupacyjne.

Page 251: Trocki Lew - Moje życie.pdf

252

Nielatwo było tego dowieść. Kühlmann jednak nie składał broni. Uporczywiepytał mnie, czy rzeczywiście nie zgodzę się uznać, naprzykład, nizama zHajderabadu za wyraziciela woli Hindusów? Odpowiadałem, żeprzedewszystkiem powinny wynieść się z Indyj wojska angielskie i, że wątpię,czy potem szanowny nizam utrzyma się na nogach dłużej, niż 24 godziny.Kühlmann niegrzecznie wzruszał ramionami. Generał Hoffmann chrząkał nacałą salę. Tłumacz tłumaczył. Stenografistki notowały. Dyskusje ciągnęły siębez końca.

Tajemnica zachowania się niemieckiej dyplomacji polegała na tem, żeKühlmann był – widocznie – zgóry głęboko przeświadczony o naszejgotowości do grania z nim na cztery ręce. Rozważał przytem w przybliżeniutak: Bolszewicy otrzymali władzę dzięki temu, że walczyli o pokój. Przywładzy utrzymać się mogą tylko pod warunkiem zawarcia pokoju. Coprawda,związali się demokratycznemi warunkami. Ale poco istnieją na świeciedyplomaci? On, Kühlmann, zwróci bolszewikom ich rewolucyjne formuły wporządnem, dyplomatycznem tłumaczeniu, bolszewicy dadzą mu możnośćzamaskowanego zawładnięcia prowincjami i narodami. W oczach całegoświata zabór niemiecki otrzyma sankcję rosyjskiej rewolucji. Bolszewicy zaśotrzymają pokój. Do powzięcia przez Kühlmanna tego błędnego mniemaniaprzyczynili się bez wątpienia, nasi liberali, mieńszewicy i ludowcy, którzyzgóry przedstawiali rokowania brzeskie, jako komedję, z zawczasu podzielo-nemi rolami.

Kiedyśmy aż nazbyt jednoznacznie wskazali naszym brzeskim partnerom,że chodzi nam nie o obłudne zamaskowanie zakulisowej tranzakcji, lecz ozasady współżycia narodów, Kühlmann, związany już swem stanowiskiemwyjściowem, traktował nasze zachowanie prawie jak naruszenie milczącejumowy, istniejącej jedynie w jego wyobraźni. Za nic na świecie nie chciałzejść z gruntu demokratycznych zasad 25-go grudnia. Polegając na swychnieprzeciętnych zdolnościach kazuistycznych, zamierzał dowieść w oczachcałego świata, że białe niczem nie różni się od czarnego. Hrabia Czerninniezdarnie sekundował Kühlmannowi i, na jego zlecenie, we wszystkichkrytycznych momentach podejmował się zgłaszania najjaskrawszych inajcyniczniejszych oświadczeń. Liczył, że tem zamaskuje swą słabość. Zatogenerał Hoffmann wnosił do rokowań ton nader ożywczy. Nie zdradzającżadnej skłonności do wybiegów dyplomatycznych, generał kilkakrotnie kładłna stół swój but żołnierski, wokół którego rozwijała się dyskusja. My, ze swejstrony, nie wątpiliśmy ani na chwilę, że właśnie but Hoffmanna jest jedynąpoważną rzeczywistością w tych rokowaniach.

Czasami, zresztą, generał wdzierał się również do czysto dyplomatycznychdyskusyj. Robił to jednak na swój sposób. Wyprowadzony z równowagiprzewlekłą gadaniną o prawie narodów do stanowienia o sobie, zjawił siępewnego, pięknego dnia – było to 14-go stycznia – z teką nabitą rosyjskiemigazetami, głównie eserowskiemi. Hoffmann swobodnie czytał po rosyjsku.Krótkiemi, urywanemi zdaniami, jakby odgryzając się, czy jakbykomenderując, generał oskarżał bolszewików o ograniczenie swobody słowa izebrań, o naruszenie zasad demokracji i z zupełną aprobatą cytował artykułyrosyjskiej partji terorystycznej, która, począwszy od 1902 roku, znaczną liczbęrosyjskich wyrazicieli poglądów Hoffmanna wyprawiła na tamten świat.Generał z oburzeniem demaskował fakt, że nasz rząd opiera się na sile. W jegoustach brzmiało to rzeczywiście nadzwyczajnie. Czernin zanotował w

Page 252: Trocki Lew - Moje życie.pdf

253

pamiętniku: „Hoffmann wypowiedział swą nieszczęsną mowę. Od paru dnipracował nad nią i był bardzo dumny z powodzenia” (str. 322).Odpowiedziałem Hoffmannowi, że w społeczeństwie klasowem każdy rządopiera się na sile. Różnica polega jedynie na tem, że general Hoffmann stosujerepresje dla obrony wielkich posiadaczy, my zaś dla obrony warstwpracujących. Na chwil kilkakonferencja pokojowa przekształcała się w kółkomarksowskciej propagandy dla początkujących. – To, co w naszychpoczynaniach uderza i zraża rządy innych krajów, – mówiłem, – to fakt, że myaresztujemy nie strejkujących, lecz kapitalistów, którzy urządzają robotnikomlokauty, fakt, że my nie rozstrzeliwujemy włościan, domagających się ziemi,lecz aresztujemy tych obywateli ziemskich i oficerów, którzy usiłująrozstrzeliwać włościan. – Twarz Hoffmanna nabierała purpurowej barwy. Pokażdym takim epizodzie Kühlmann ze złośliwą uprzejmością pytał Hoffmanna,czy nie pragnie jeszcze czegoś powiedzieć na poruszony temat. Generałodpowiadał ostro: – Nie, wystarczy! – i gniewnie patrzał w okno. Wśrodowisku hohenzollernskich, habsburskich, sułtańskich i koburskichdyplomatów dyskusje nad rolą przemocy rewolucyjnej miały naprawdęnieporównany zapaszek. Niektórzy z pośród utytułowanych i ozdobionychorderami panów w ciągu rokowań nie robili nic innego, tylko ze zdumieniemprzenosili spojrzenia ze mnie na Kühlmanna, albo na Czernina. Pragnęli, aby –na miłość boską – ktoś wyjaśnił im, jak to wszystko należy rozumieć? Zakulisami, bez wątpienia, Kühlmann przekonywał ich, że nasze istnienie liczyćnależy na tygodnie, że należy skorzystać z tego krótkiego czasu, celemzawarcia ,,niemieckiego” pokoju, skutki którego ponosić będą już nasatępcybolszewików.

W dziedzinie dyskusyj zasadniczych, pozycja moja była o tyle dogodniejszaod stanowiska Kühlmanna, o ile w płaszczyźnie faktów wojennych stanowiskogenerała Hoffmanna było dogodniejsze od mego. Oto dlaczego generał rwał sięniecierpliwie do sprowadzania wszystkich zagadnień do zagadnienia stosunkusił, podczas gdy Kühlmann napróżno usiłował pokojowi, zbudowanemu napodstawie mapy wojennej, nadać pozory pokoju, zawartego na jakichś innychzasadach. Aby osłabić znaczenie oświadczeń Hoffmanna, Kühlmannpowiedział razu pewnego, że żołnierz używa z konieczności mocniejszychwyrażeń, niż dyplomata. Odpowiedziałem na to, że: – My, członkowierosyjskiej delegacji, nie należymy do szkoły dyplomatycznej, raczej zaśuważać się możemy za żołnierzy rewolucji – i dlatego wolimy rubaszny językżołnierza. Trzeba, zresztą, przyznać, że dyplomatyczna grzeczność samegoKühlmanna była bardzo względna. Zadanie, jakie sobie stawiał, było wyraźnienie do rozwiązania... bez współudziału z naszej strony. Ale tego właśniebrakło. – Jesteśmy rewolucjonistami, – tłumaczyłem Kühlmannowi, – ale irealistami i wolimy wprost mówić o aneksjach, niż zastępować ścisłą nazwępseudonimem. – Nic dziwnego, że Kühlmann od czasu do czasu zrzucałdyplomatyczną maskę i odcinał się ze złością. Teraz jeszcze pamiętam, jakimtonem powiedział, że Niemcy dążą szczerze do przywrócenia przyjaznychstosunków ze swym potężnym wschodnim sąsiadem. Wyraz ,,potężnym”wymówił z tak wyzywającym szyderstwem, że wszyscy, nawet sojusznicyKühlmanna, drgnęli. Czernin przytem śmiertelnie bał się zerwania rokowań.Podniosłem rękawicę i znów przypomniałem to, co powiedziałem w mejpierwszej mowie: – Nie mamy ani możności, ani zamiaru, – mówiłem 10-gostycznia, – zaprzeczać faktowi, że kraj nasz osłabiony został polityką

Page 253: Trocki Lew - Moje życie.pdf

254

rządzących nami do niedawna klas. Jednakże światowe stanowisko krajuokreśla nie tylko aktualny stan jego aparatu technicznego, ale równieżistniejące w nim możliwości, podobnie, jak gospodarczej mocy Niemiec niemożna mierzyć jedynie dzisiejszym stanem jej środków żywnościowych.Szeroka i dalekowzroczna polityka opiera się na tendencji rozwojowej, nawewnętrznych siłach, które, z chwilą ich przebudzenia do życia, przejawią swąpotęgę o dzień wcześniej, czy później.

W niespełna dziewięć miesięcy później, 3 października 1918 roku,wspominając o brzeskiem wyzwaniu Kühlmanna, mówiłem na posiedzeniuWszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego: – W żadnym z nasnie ma teraz ani kropli złośliwej radości, z powodu przeżywanej przez Niemcyolbrzymiej katastrofy. – Zbędnem jest dowodzić, że w znacznej mierzekatastrofa ta przygotowana została w Brześciu przez dyplomację niemiecką,zarówno wojskową, jak i cywilną.

Im ściślej formułowaliśmy nasze zagadnienia, tem większą przewagęosiągał Hoffmann nad Kühlmannem. Przestali już ukrywać swój antagonizm,zwłaszcza generał. Kiedy w odpowiedzi na jego kolejny atak, wspomniałem,bez ubocznych myśli, o rządzie niemieckim, Hoffman przerwał mi ochrypłymze złości głosem: – Reprezentuję tu nie rząd niemiecki, lecz niemieckienaczelne dowództwo. – Zabrzmiało to, jak dźwięk rozbitej kamieniem szyby.Obrzuciłem spojrzeniem moich partnerów z tamtej strony stołu. Kühlmannsiedział z wykrzywioną twarzą i patrzał pod stół. Na twarzy Czernina wstydwalczył ze złośliwem zadowoleniem. Odpowiedziałem mu, ze nie uważam sięza powołanego do osądzania wzajemnych stosunków między rządem państwaNiemieckiego i jego dowództwem, lecz że upełnomocniony jestem doprowadzenia rokowań tylko z rządem. Kühlmann, zgrzytając zębami, przyjąłmoje oświadczenie do wiadomości i przyłączył się doń.

Przesadzanie głębi rozbieżności między dyplomacją i dowództwem, byłoby,naturalnie, naiwnością. Kühlmann dowodził, że kraje okupowane już,,postanowiły o sobie” na rzecz Niemiec za pośrednictwem swychpełnomocnych narodowych organów. Hoffmann zaś, ze swej strony, wyjaśniał,że wobec braku w tych krajach pełnomocnych organów, nie może być nawetmowy o wycofaniu wojsk niemieckich. Dowody były diametralnie przeciwne,zato praktyczny wniosek – identyczny. W związku z tą sprawą, Kühlmannwziął się na sposób, który na pierwszy rzut oka wydać się możenieprawdopodobny. W ogłoszonej przez von Rosenberga pisemnej odpowiedzina szereg zadanych przez nas pytań, czytaliśmy, że wojska niemieckie niemogą być wycofane z okupowanych przez nie krajów, aż do czasu ukończeniawojny na froncie zachodnim. Z tego wyciągnąłem wniosek, że wojska będąusunięte po ukończeniu wojny i zażądałem określenia ściślejszego terminu.Kühlmannna ogarnęło niesłychane rozdrażnienie. Widocznie, pokładałnadzieję na działanie swej formuły, innemi słowy, aneksję chciał zamaskowaćprzy pomocy... kalamburu. Kiedy to się nie udało, przy współudziale Hoffman-na wyjaśnił, że wojska nie będą wycofane ani przed, ani po zakończeniuwojny. Nie licząc na powodzenie, w końcu stycznia uczyniłem próbęuzyskania zgody rządu austrjacko-węgierskiego na mój wyjazd do Wiedniacelem pertraktacyj z przedstawicielami austrjackiego proletarjatu. Sądzićnależy, że projekt ten najbardziej przeraził austrjacką socjal-demokrację.Spotkałem się, oczywiście, z odmową, motywowaną, choć brzmi tonieprawdopodobnie, nieposiadaniem przeze mnie pełnomocnictw do tego

Page 254: Trocki Lew - Moje życie.pdf

255

rodzaju pertraktacyj. Odpowiedziałem na to następującym listem na imięCzernina:

„Panie Ministrze! Załączając przy niniejszem odpis listu p. radcy poselstwahrabiego Czakki z dnia 26 b. m., będący widocznie odpowiedzią Pańską namoją depeszę z 24 b. m., podaję Panu niniejszem do wiadomości, że zawartą wtym liście odmowę udzielenia mi pozwolenia na wyjazd do Wiednia, celemprzeprowadzenia pertraktacyj z przedstawicielami austrjackiego proletarjatu, ato w celu osiągnięcia demokratycznego pokoju, przyjęłem do wiadomości.Zmuszony jestem skonstatować, że względami charakteru formalnego wodpowiedzi tej pokrywa się niechęć dopuszczenia do osobistego porozumieniamiędzy przedstawicielami robotniczo-włościańskiego rządu Rosji i proletarjatuAustrji. Co się zaś tyczy, zawartego w motywach listu, powołania się nanieposiadanie przeze mnie koniecznych dla takiego porozumieniapełnomocnictw – powołania, niedopuszczalnego ani pod względem formy, aniistoty, – to chciałbym zwrócić Pańską, Panie Ministrze, uwagę na tęokoliczność, że prawo określania rozciągłości i charakteru moichpełnomocnictw należy wyłącznie do mojego rządu”.

W ostatnim okresie rokowań, głównym atutem w rękach Kühlmanna iCzernina stało się samodzielne i wrogie w stosunku do Moskwy wystąpienieRady Kijowskiej. Wodzowie jej stanowili ukraińską odmianę kierenszczyzny.Niewiele różnili się od swego wielkoruskiego wzoru. Może byli tylko bardziejprowincjonalni. Brzescy delegaci Rady byli przez samą naturę stworzeni poto,aby byle jaki kapitalistyczny dyplomata wodził ich za nos. Nie tylkoKühlmann, ale i Czernin zajmował się tą sprawą z pobłażliwem obrzydzeniem.Demokratyczni prostaczkowie tracili z oczu ziemię na widok tego, że solidnefirmy Hohenzollerna i Habsburga traktują ich na serjo. Kiedy przewodniczącyukraińskiej delegacji Gotubowicz, wygłosiwszy kolejną replikę, siadał nakrześle, starannie rozkładając długie poły czarnego surduta, budziła się obawa,że rozpłynie się na miejscu od wrącego w nim zachwytu.

Czernin zdobył sobie Ukraińców, jak sam opowiadał W swym pamiętniku,występując przeciw sowieckiej delegacji z wyraźnie wrogiem oświadczeniem.Ukraińcy byli zbyt gorliwi. W ciągu kwadransa mówca ich gromadziłbrutalność na bezczelności, stawiając w kłopotliwej sytuacji sumiennegoniemieckiego tłumacza, któremu trudno było dostroić się do tego kamertonu.Odtwarzając tę scenę, habsburski hrabia opowiada o mem zmieszaniu,bladości, dreszczach, o kroplach zimnego potu i t. p. Odrzuciwszy przesadę,przyznać należy, że scena ta istotnie należała do najcięższych. Ciężkość jejjednak wcale nie polegała na tem, jak sądzi Czernin, że rodacy obrażali nas wobecności cudzoziemców. Nie, nieznośne było tępe poniżanie się, tych bądź cobądź przedstawicieli rewolucji przed gardzącymi nimi szczwanymiarystokratami. Napuszona podłość, zachłystujące się zachwytem lokajstwo biłofontanną z tych nieszczęsnych narodowych demokratów, którzy na chwilędorwali się do władzy. Kühlmannowi, Czerninowi, Hoffmannowi i innymzapierało oddech w piersiach, jak graczom, którzy na wyścigach postawilistawkę na właściwego konia. Oglądając się na swych protektorów po każdemzdaniu, w oczekiwaniu zachęty, delegat ukraiński odczytywał z papierka tewszystkie obelgi, które jego delegacja zestawiła w ciągu 48 godzin wspólnejpracy. Tak, była to jedna z najwstrętniejszych scen, jakie przeżyłem. Jednakpod krzyżowym ogniem zniewag i złośliwie zadowolonych spojrzeń, niewątpiłem ani na chwilę, że zbyt gorliwi lokaje wkrótce wyrzuceni zostaną za

Page 255: Trocki Lew - Moje życie.pdf

256

drzwi przez triumfujących panów, którzy, zkolei, będą musieli opróżnićzajmowane od wieków miejsca...

W tym samym czasie rewolucyjne oddziały sowieckie z powodzeniemposuwały się przez Ukrainę, torując sobie drogę do Dniepru. I właśnie tegodnia, kiedy wrzód nabrał ostatecznie i stało się oczywiste, że delegaciukraińscy porozumieli się z Kühlmannem i Czerninem co do sprzedażyUkrainy, wojska sowieckie zajęły Kijów. Na zadane przez Radka przezprzewód bezpośredni pytanie o położeniu ukraińskiej stolicy, Niemiec-telegrafista ze stacji pośredniej, nie zorjentowawszy się z kim mówi,odpowiedział: – Kijów umarł. – 7-go lutego podałem do wiadomościdelegacjom państw centralnych radjotelegram Lenina z wiadomością, żewojska sowieckie wkroczyły do Kijowa 29-go stycznia, że porzucony przezwszystkich rząd Rady ukrył się, że Centralny Komitet Wykonawczy SowietówUkrainy ogłoszony został najwyższą władzą kraju i przeniósł się do Kijowa, żerząd ukraiński uchwalił federację z Rosją i najzupełniejszą jednolitość wsprawach polityki wewnętrznej i zagranicznej. Na najbliższem posiedzeniupowiedziałem Kühlmannowi i Czerninowi, że porozumiewają się z delegacjąrządu, którego całkowite terytorjum ogranicza się do Brześcia Litewskiego(według umowy miasto to należeć miało do Ukrainy). Jednakże rządniemiecki, albo raczej niemieckie naczelne dowództwo, postanowiło już wowej chwili zajęcie Ukrainy przez swoje wojska. Dyplomacja państwcentralnych przygotowywała tylko dla wojsk niemieckich świadectwatranzytowe. Ludendorff pracował wspaniale, przygotowując agonjęhohenzollernowskiej armji.

W owym czasie, w jednem z więzień niemieckich siedział człowiek,którego politycy socjal-demokracji oskarżali o bezrozumny utopizm, asędziowie Hohenzollerna o zdradę stanu. Więzień ów pisał: „Rezultat Brześcianie jest bez znaczenia, nawet jeśli teraz sprawa dojdzie do pokoju, równającegosię brutalnej kapitulacji. Dzięki delegatom rosyjskim, Brześć stał się głośnątrybuną rewolucyjną. Doprowadził on do zdemaskowania państw centralnych,do zdemaskowania niemieckiej chciwości, kłamliwości, chytrości i obłudy.Wydał druzgoczący wyrok na pokojową politykę niemieckiej (socjal-demokratycznej) większości, – na politykę, noszącą nie tyle obłudny, ilecyniczny charakter. Okazał się dość silny, aby rozpętać w różnych krajachznaczne ruchy mas. I jego tragiczny akt ostatni – interwencja przeciwkorewolucji – wstrząsnął wszystkiemi fibrami socjalizmu. Czas pokaże, jakieżniwo dojrzeje z tego zasiewu dla dzisiejszych triumfatorów. Cieszyć się niemnie będą”. (Karl Liebknecht, Politische Aufzeichnungen, Action Verlag, 1921,str. 51).

Page 256: Trocki Lew - Moje życie.pdf

257

ROZDZIAŁ XXXII

POKÓJ

W ciągu calej jesieni delegaci z frontu zjawiali się codziennie przedPiotrogrodzkim Sowietem z oświadczeniem, że jeśli do 1-go listopada pokójnie zostanie zawarty, to sami żołnierze cofną się na tyły, aby zdobywać pokójwłasnemi siłami. To było hasłem frontu. Żołnierze masowo opuszczali okopy.Przewrót październikowy do pewnego stopnia powstrzymał ów ruch, ale,naturalnie, nie na długo.

Żołnierze, którzy dowiedzieli się, dzięki przewrotowi lutowemu, że rządziłanimi rasputinowska banda i że to ona właśnie wciągnęła ich w bezmyślną ipodłą wojnę, nie widzieli powodu do dalszego jej prowadzenia – z tego jedyniewzględu, że bardzo ich o to prosił młody adwokat Kierenskij. Chcieli wrócićdo domu – do rodzin, do ziemi, do rewolucji, która obiecała im ziemię iwolność, ale narazie trzymała ich głodnych w zawszonych rowach frontu.Kierenskij, obraziwszy się zato na żołnierzy, robotników i włościan, nazwałich ,,zbuntowanymi niewolnikami”. Nie zrozumiał tej drobnostki: rewolucjapolega właśnie na tem, że niewolnicy powstają i nie chcą być niewolnikami.

Protektor i inspirator Kierenskiego, Buchanan, miał nieostrożnośćopowiedzieć nam w swych pamiętnikach, czem dla niego i podobnych mu byławojna i rewolucja. W wiele miesięcy po Październiku, Buchanan wnastępujących słowach opisywał 1916 rok w Rosji – straszny rok rozbiciacarskiej armji, gospodarczego rozstroju, kolejek przed sklepami z żywnością,rządowego bałaganu pod komendą Rasputina. „W jednej z najpiękniejszychwilli, któreśmy zwiedzili – tak głosi Buchanan o swej podróży na Krym w1916 r., – byliśmy nie tylko witani chlebem i solą na srebrnym półmisku, aleprzy odjeździe znaleźliśmy w naszem aucie skrzynkę z tuzinami butelekstarego burgunda, na cześć którego wyśpiewałem hymn pochwalny,skosztowawszy go przy śniadaniu. Z niezwykłym smutkiem wspominam oweszczęśliwe (!) dni, które przeszły już w wieczność, i myślę o nędzy icierpieniach, jakie przypadły w udziale tym, którzy okazali nam tak wieleuprzejmości i gościnności”. (Str. 160 ros. wyd.).

Buchanan’a nie obchodzą cierpienia żołnierzy w okopach i głodnych matekw kolejkach, lecz myśli o cierpieniach byłych posiadaczy najśliczniejszychkrymskich willi, srebrnych półmisków i burgunda. Przy czytaniu tychbeztrosko-bezwstydnych zdań, przychodzi na myśl, że nie na próżno jednakbyła rewolucja październikowa! Nie napróżno zmiotła nie tylko Romanowych,ale i Buchanan’a z Kierenskim.

Kiedy po raz pierwszy po drodze do Brześcia Litewskiego przejeżdżałemprzez linję frontu, nasi zwolennicy w okopach nie mogli już przygotowaćchoćby najdrobniejszej manifestacji, protestującej przeciw potwornymżądaniom Niemiec: okopy były prawie puste. Po eksperymentach Buchanan’a-Kierenskiego, nikt nie ośmielał się nawet słowem wspomnieć o dalszemprowadzeniu wojny. Pokój, pokój za wszelką cenę!... Później, podczas jednej z

Page 257: Trocki Lew - Moje życie.pdf

258

podróży z Brześcia Litewskiego do Moskwy, namawiałem pewnegoprzedstawiciela frontu we Wszechrosyjskim Centralnym KomitecieWykonawczym, aby poparł naszą delegację energicznem przemówieniem. –To niemożliwe, – odpowiedział mi, – zupełnie niemożliwe, nie możemywrócić do okopów, nie zrozumieją nas, powiedzą, że ich w dalszym ciąguoszukujemy, jak Kierenskij...

Niemożliwość dalszego prowadzenia wojny była rzeczą oczywistą. Pod tymwzględem między mną i Leninem nie było nawet cienia różnicy zdań. Zjednakiem zdumieniem patrzyliśmy na Bucharina i innych apostołów ,,wojnyrewolucyjnej”.

Istniało jednak jeszcze jedno zagadnienie, niemniej ważne: jak daleko możesię posunąć rząd Hohenzollerna w walce przeciwko nam? W liście do jednegoze swych przyjaciół, hrabia Czernin pisał w owym czasie, że gdyby starczyłosił, nie należałoby prowadzić z bolszewikami rokowań, lecz pchnąć wojsko naPetersburg i zaprowadzić tam porządek. Złej woli w tym kierunku niebrakowało. Ale czy starczy sił? Czy Hohenzollern potrafi pchnąć swychżołnierzy przeciw rewolucji, pragnącej pokoju? Jak podziałała na armjęniemiecką rewolucja lutowa, następnie zaś październikowa? Kiedy ujawni sięrezultat tego działania? Na te pytania nie było jeszcze odpowiedzi. Należałopostarać się o znalezienie jej w przebiegu rokowań. A na to koniecznie trzebabyło przewlekać rokowania jak najdłużej. Trzeba było dać czas robotnikomeuropejskim na należyte zrozumienie samego faktu rewolucji sowieckiej,szczególnie zaś jej polityki pokojowej. Było to tem ważniejsze, że prasakrajów Entente’y wraz z rosyjską prasą ugodową i burżuazyjną zgóryprzedstawiała rokowania pokojowe, jako komedię ze zręcznie podzielonemirolami. Nawet w Niemczech, wśród ówczesnej opozycji socjal-demokratycznej, któraby nie była od tego, aby zarazić nas swą niemocą,mówiono, że bolszewicy znajdują się w porozumieniu z rządem niemieckim.Tem prawdopodobniejszą wersja ta musiała się wydawać we Francji i Anglji.Było oczywiste, że jeśli burżuazji i socjal-demokracji Entente’y uda sięobudzić w masach robotniczych nieufność do nas, to w następstwie fakt tenniezwykle ułatwi wojenną interwencję Entente’y przeciwko nam. Dlatego teżuważałem, że w razie gdyby podpisanie odrębnego pokoju okazało się dla nasnieuniknione, to koniecznie, za wszelką cenę należy przedtem dać robotnikomEuropy jaskrawy i niedwuznaczny dowód śmiertelnej nienawiści, panującejmiędzy nami i rządzącemi Niemcami. Właśnie pod wpływem tych rozważańpowzięłem w Brześciu Litewskim koncepcję demonstracji politycznej, którawyraziła się w formule: wojnę kończymy, armję demobilizujemy, ale pokojunie podpisujemy. Jeżeli niemiecki inperjalizm nie będzie mógł pchnąć wojskprzeciwko nam, – rozumowałem, – będzie się to równało olbrzymiemuzwycięstwu o nieprzewidzianych wprost następstwach. – Jeżeli zaś okaże się,że Hohenzollern może wymierzyć nam cios, to zawsze jeszcze zdążymyskapitulować dość wcześnie. Naradziłem się z pozostałymi członkamidelegacji, między innymi z Kamieniewem, spotkałem się z aprobatą z ichstrony i napisałem do Lenina. Odpowiedział mi: jak przyjedziecie do Moskwy,to porozmawiamy.

– Wcale nie mogłoby być lepiej, – odpowiedział Lenin na moje wywody, –niż gdyby okazało się, że generał Hoffmann nie jest w możności ruszyć wojskprzeciwko nam. Słaba jest jednak na to nadzieja. Znajdzie w tym celuspecjalnie wybrane pułki bawarskich zamożnych chłopów. A czyż tak wiele sił

Page 258: Trocki Lew - Moje życie.pdf

259

trzeba przeciwko nam? Sami mówicie, że okopy są puste. A jeśli Niemcywznowią działania wojenne?

– Wówczas zmuszeni będziemy do podpisania pokoju. Ale wówczaswszyscy zrozumieją, że nie mieliśmy innego wyjścia. To jedno tylkowystarczy do zadania śmiertelnego ciosu legendzie o naszym zakulisowymporozumieniu z Hohenzollernem.

– Bezwzględnie, to ma swoje plusy. Jednak jest zbyt ryzykowne. Gdybyśmymieli zginąć dla zwycięstwa niemieckiej rewolucji, bylibyśmy obowiązani touczynić. Niemiecka rewolucja jest bez porównania ważniejsza od naszej. Alekiedy ona nastąpi? Niewiadome. A więc narazie niema na świecie nicważniejszego, ponad naszą rewolucję. Należy ją zabezpieczyć za wszelką cenę.

Trudności zagadnienia, jako takiego, zaostrzały jeszcze wyjątkowekomplikacje o charakterze wewnętrzno-partyjnym. Partja, a przynajmniej jejkoła kierownicze, zdecydowanie negatywnie ustosunkowały się do sprawypodpisania warunków brzeskich. Drukowane w naszych gazetachsprawozdania stenograficzne z rokowań brzeskich podtrzymywały i wzmagałyten nastrój. Najjaskrawiej wyraził się on wśród ugrupowań lewicykomunistycznej, która rzuciła hasło wojny rewolucyjnej.

Walka w partji zaostrzała się z dnia na dzień. Wbrew późniejszej legendzie,walka ta toczyła się nie między mną i Leninem, lecz między Leninem iolbrzymią większością kierowniczych organizacyj partji. W zasadniczychzagadnieniach spornych: czy możemy teraz prowadzić wojnę rewolucyjną?Czy wogóle dopuszczalne jest, aby władza rewolucyjna wchodziła wporozumienie z imperjalistami? – byłem całkowicie po stronie Lenina,odpowiadając z nim razem na pierwsze pytanie przecząco, na drugie zaś –twierdząco.

Pierwsza obszerniejsza dyskusja w sprawie różnicy poglądów miała miejsce21 stycznia na zebraniu czynnych działaczy partji. Ujawniły się trzy punktywidzenia. Lenin obstawał za tem, aby starać się w dalszym ciągu przewlekaćrokowania, ale, aby w razie ultimatum, bezzwłocznie kapitulować. Jauważałem za konieczne doprowadzenie do zerwania rokowań, nawet w razieniebezpieczeństwa nowej ofenzywy niemieckiej, aby do kapitulacji – o ilewogóle będzie ona potrzebna – zmusiło nas dopiero bezpośrednio niechybniegrożące użycie siły. Bucharin żądał wojny, celem rozszerzenia areny rewolucji.Lenin na zebraniu 21-go stycznia toczył zaciętą walkę przeciwko stronnikomwojny rewolucyjnej, ograniczywszy do kilku słów krytykę mojej koncepcji.Stronnicy wojny rewolucyjnej zebrali 32 głosy, Lenin 15, ja zaś 16. Wynikgłosowania jeszcze nie dość jaskrawo charakteryzuje panujący w partji nastrój.Może nie w masach, ale w wyższych warstwach partji „lewe skrzydło” było napewno jeszcze silniejsze, niż na tem zebraniu. To narazie zapewniłozwycięstwo mojej tezie. Stronnicy Bucharina dopatrywali się w niejpierwszego kroku w ich stronę. Lenin zaś, przeciwnie, całkiem słusznieuważał, że odwleczenie ostatecznej decyzji zapewni zwycięstwo jego punktowiwidzenia. Ujawnienie istotnej sytuacji potrzebne było w tym okresie naszejwłasnej partji niemniej, niż robotnikom Zachodniej Europy. We wszystkichkierowniczych instytucjach partji i państwa Lenin miał mniejszość. Nawezwanie Rady Komisarzy Ludowych, aby sowiety lokalne wypowiedziałyswój pogląd w sprawie wojny i pokoju, odpowiedziało do 5 marca ponaddwieście sowietów. Z pośród nich tylko dwa znaczniejsze – Piotrogrodzki iSebastopolski (z zastrzeżeniami) – wypowiedziały się za pokojem. Szereg zaś

Page 259: Trocki Lew - Moje życie.pdf

260

wielkich centrów robotniczych: Moskwa, Ekaterynburg, Charków,Ekaterynosław, Iwanowo-Wozniesiensk, Kronsztadt i t. d. olbrzymiąwiększością głosów wypowiedział się za zerwaniem rokowań. Podobny był teżnastrój w naszych organizacjach partyjnych. O lewych eserowcach niema comówić. Leninowski punkt widzenia w tym okresie przeprowadzić możnabyłojedynie drogą rozłamu i przewrotu państwowego, nie inaczej. Z drugiej stronykażdy następny dzień powinien był zwiększać liczbę stronników Lenina. Wtych warunkach formuła: „ani wojna, ani pokój” objektywnie była mostem kupozycji Lenina. Po tym moście przeszła większość partji, a przynajmniej – jejkierowniczych elementów.

– No, dobrze, przypuśćmy, że odmówiliśmy podpisania pokoju, potem zaśNiemcy rozpoczynają ofenzywę. Co wówczas robicie? – dopytywał się Lenin.

– Podpisujemy pokój pod bagnetami. Obraz będzie jasny dla całego świata.– A czy wówczas nie poprzecie hasła wojny rewolucyjnej?– W żadnym wypadku.– Przy takiem postawieniu sprawy może próba nie będzie tak bardzo

ryzykowna. Ryzykujemy utratę Estonji, albo Łotwy. – I Lenin dodawał zprzebiegłym uśmieszkiem, – żeby mieć święty spokój z Trockim warto utracićnawet Łotwę i Estonję. – Zdanie to przez kilka dni powtarzał przy każdejokazji.

Na decydującem posiedzeniu Centralnego Komitetu w dniu 22 styczniaprzeszedł mój wniosek: przewlekać rokowania, w razie niemieckiegoultimatum, ogłosić wojnę za skończoną, lecz nie podpisywać pokoju, następniezaś działać zależnie od okoliczności. 25 stycznia późnym wieczorem odbyłosię wspólne posiedzenie Centralnych Komitetów bolszewików i, ówczesnychnaszych sojuszników, lewych eserowców, na którem olbrzymią większościągłosów przeszła powyższa formuła. Postanowiono, aby uchwałę obuKomitetów Centralnych uznać, jak to się wówczas nieraz czyniło, za uchwałęRady Komisarzy Ludowych.

31 stycznia komunikowałem z Brześcia przewodem bezpośrednimLeninowi do Smolnego: „ Wśród niezliczonej ilości pogłosek i wiadomości,przeniknął do prasy niemieckiej bezsensowny komunikat o tem, że jakobyzamierzamy demonstracyjnie nie podpisać traktatu pokojowego, że jakoby ztego powodu istnieją nieporozumienia wśród bolszewików i t.p. i t.p. Mam tuna myśli depeszę ze Sztokholmu, powołującą się na „Politiken”. Jeśli się niemylę „Politiken” jest organem Höglunda. O ile istotnie taki komunikatwydrukowano w tej gazecie, czy nie moźnaby się od niego dowiedzieć,dlaczego jego redakcja podaje podobnie potworne głupstwa? Wątpię, czyNiemcy przywiązują wielkie znaczenie do wszelakich plotek, których pełnojest w prasie burżuazyjnej. W danym wypadku jednak chodzi o gazetęlewicową, jeden z redaktorów której znajduje się w Piotrogrodzie. To nadajepewną autorytatywność komunikatowi i jedynie może wzbudzić podejrzenie wumysłach naszych kontrahentów.

„Prasa austrjacko-niemiecka pełna jest komunikatów o okropnościach, jakiesię dzieją w Piotrogrodzie, Moskwie i całej Rosji, o setkach i tysiącachzabitych, o grzechocie karabinów maszynowych i t. p. i t. p. Rzeczą bezwględ-nie konieczną jest polecenie człowiekowi, mającemu głowę na karku,podawania codziennie przez agencję Piotrogrodzką i radjo komunikatów osytuacji w kraju. Dobrzeby było, gdyby pracę tę wziął na siebie tow.Zinowjew. Ma to olbrzymie znaczenie. Tego rodzaju komunikaty należy

Page 260: Trocki Lew - Moje życie.pdf

261

przedewszystkiem posyłać Worowskiemu i Litwinowowi. Można to robić zapośrednictwem Cziczerina.

Odbyło się tylko jedno czysto formalne posiedzenie. Niemcy przeciągająrokowania, zapewne ze względu na kryzys wewnętrzny. Prasa niemieckazaczęła trąbić, że my jakoby wogóle nie pragniemy pokoju, a idzie namjedynie o przeniesienie rewolucji do innych krajów. Te osły nie mogązrozumieć, że jak najszybsze zawarcie pokoju, ma olbrzymie znaczeniewłaśnie ze względu na dalszy rozwój rewolucji europejskiej.

Czy poczyniono już kroki, zmierzające do wydalenia poselstwarumuńskiego? Zdaje mi się, że król rumuński przebywa w Austrji. Wedługinformacji pewnej gazety niemieckiej, w Moskwie znajduje się naprzechowaniu nie skarb narodowy rumuński, lecz rezerwa kruszcowarumuńskiego banku narodowego. Oficjalne Niemcy, rozumie się, sympatyzującałkowicie z Rumunją. Wasz Trocki”.

Komunikat powyższy wymaga wyjaśnień. Według, oficjalnej opinji,rozmowy prowadzone zapomocą aparatu Hughes’a są zabezpieczone przedpodsłuchem i przejęciem. Istniały jednak dostateczne podstawy, aby mniemać,że Niemcy w Brześciu odczytują naszą korespondencję, prowadzoną zapomocąprzewodu bezpośredniego: mieliśmy dość wygórowaną opinję o ich technice,aby tak właśnie sądzić. Szyfrowanie całej korespondencji byłoniepodobieństwem zresztą na szyfrze też nie można było zbytnio polegać.Gazeta Höglunda „Politiken” wyświadczała nam niedźwiedzią przysługęswemi przepotrzebnemi informacjami, pochodzącemi z pierwszej ręki. Z tychwłaśnie względów cały komunikat został napisany raczej dla wprowadzenia wbłąd Niemców, aniżeli dla uprzedzenia Lenina, że o poufnej naszej decyzji jużwygadano się zagranicą. Bardzo nieuprzejme słowo „osły” zostało użyte wzastosowaniu do gazeciarzy poto, aby tekstowi nadać jak największe pozory,,naturalności”. Trudno mi powiedzieć, czy i w jakim stopniu fortel tenwprowadził w błąd Kühlmanna. W każdym razie oświadczenie moje z dnia 10lutego było dla przeciwników czemś zupełnie nieoczekiwanem. 11-go lutegoCzernin zanotował w swym pamiętniku: „Trocki odmawia podpisu. Wojnaskończyła się, ale niema pokoju” (str. 337).

Trudno dać temu wiarę, ale szkoła Stalina-Zinowjewa usiłowała jednak wroku 1924 dowieść, że w Brześciu działałem wbrew decyzji partji i rządu.Niefortunni fałszerze historji nie chcą sobie nawet zadać fatygi, aby zajrzećchociażby do starych protokułów, lub rzucić okiem na swe dawneoświadczenia. Zinowjew, zabierając głos w Petersburskim sowiecie w dniu 11-ym lutego, t. j. nazajutrz po złożeniu przeze mnie deklaracji w Brześciu,oświadczył, że „delegacja nasza znalazła jedyny słuszny punkt wyjścia zsytuacji, która się wytworzyła”. Również Zinowjew zgłosił rezolucję,aprobującą odmowę podpisania traktatu pokoju, którą to rezolucję przyjętowiększością głosów przeciw jednemu, przyczem mieńszewicy i eserowcywstrzymali się od głosowania.

Dnia 14-go lutego Swierdłow w imieniu frakcji bolszewików zgłosił naposiedzeniu Wszechrosyjskiego Komitetu Wykonawczego, w związku zmojem sprawozdaniem, rezolucję, która zaczynała się od słów: „Powysłuchaniu i rozpatrzeniu sprawozdania delegacji do rokowań pokojowych,Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy aprobuje całkowiciepostępowanie swych przedstawicieli w Brześciu”. Nie było wprost lokalnejorganizacji, czy to partyjnej, czy też sowieckiej, któraby w czasie od 11-go do

Page 261: Trocki Lew - Moje życie.pdf

262

15-go lutego nie uchwaliła rezolucji, aprobującej stanowisko delegacjisowieckiej. W marcu roku 1918 Zinowjew oświadczył na zjeździe partyjnym,co następuje: – Trocki ma rację, utrzymując, że działał w myśl uchwałyprawomocnej większości Centralnego Komitetu. Nikt tego nie kwestionował...– Lenin wreszcie opowiadał również na tym samym zjeździe, jak to „CentralnyKomitet... przyjął wniosek, aby nie podpisywać pokoju”. Wszystko to razemwzięte nie przeszkodziło ustaleniu przez Międzynarodówkę Komunistycznąnowego dogmatu, w myśl którego odmowa złożenia podpisu pod traktatempokoju w Brześciu miała być samowolnym czynem Trockiego.

Po strejkach październikowych w Niemczech i w Austrji, zagadnienie, czyrząd niemiecki zdecyduje się na rozpoczęcie ofenzywy, czy też jej zaniecha,nie było wcale tak oczywiste ani dla nas, ani też dla rządu niemieckiego, jak jeteraz ex post przedstawiają liczni mędrkowie. 10-go lutego delegacje Niemiec iAustro-Węgier w Brześciu przyszły do wniosku, że ,,należy uznać stan,zaproponowany w oświadczeniu Trockiego”. Sprzeciwiał się temu tylkogenerał Hoffmann. Czernin opowiada, jak to nazajutrz na ostatniemposiedzeniu w Brześciu, Kühlmann z całą stanowczością mówił o koniecznościuznania pokoju de facto. Odgłosy tych nastrojów dotarty niezwłocznie do nas.Cata nasza delegacja wróciła z Brześcia do Moskwy pod wrażeniem, żeNiemcy nie rozpoczną ofenzywy. Lenin był bardzo zadowolony z osiągniętychwyników.

– Czy oni aby nas nie oszukają? – zadawał jednak pytanie.Rozkładaliśmy ręce. Chyba nie zanosi się na to. – No i cóż, – powiedział

Lenin. – Tem lepiej więc, bo i pozory zostały zachowane i wyszliśmy ze stanuwojny.

Na dwa dni jednak przed upływem tygodniowego terminu, otrzymaliśmy odgenerała Samojło, który został w Brześciu, doniesienie telegraficzne, żeNiemcy, w myśl oświadczenia Hoffmanna, uważają, iż od godziny 12 dnia 18-go lutego znajdują się w stanie wojny z nami, wobec czego polecili mu (t. j.generałowi Samojło), aby opuścił Brześć Litewski. Pierwszą osobą, któraodczytała tę depeszę, był Lenin. W gabinecie jego toczyła się w mojejobecności rozmowa z lewymi eserowcami. Lenin, nic nie mówiąc, podał midepeszę. Ze spojrzenia jego wyczułem natychmiast, że stało się coś złego.Lenin pospiesznie zakończył rozmowę z eserowcami, aby móc bez nichomówić sytuację, jaka się wytworzyła.

– A więc jednak nas oszukali. Zyskali 5 dni... Ta bestja wszystkowykorzysta. Nie pozostaje więc teraz nic innego, tylko podpisać dawnewarunki, o ile tylko Niemcy zgodzą się na pozostawienie ich w mocy.

Domagałem się po dawnemu, żeby nie przeszkadzać Hoffmannowi wrozpoczęciu ofenzywy, aby robotnicy niemieccy i państw Entente’ydowiedzieli się o niej, nie jako o pogróżce, lecz jako o fakcie dokonanym.

– Nie, – oponował Lenin. – Nie wolno nam teraz tracić ani jednej godziny.Egzamin skończony. Hoffmann chce i może prowadzić wojnę. Nie trzebaodkładać. Ten zwierz szybko skacze.

W marcu Lenin powiedział na zjeździe partji, co następuje: – Umówiliśmysię (to jest Lenin i ja), że będziemy trzymać się aż do chwili wystosowaniaprzez Niemców ultimatum, po ultimatum – ustępujemy. – Opowiedziałem jużwyżej o tej umowie. Lenin tylko dlatego zgodził się nie występować otwarciewobec partji przeciwko mojej formule, że obiecałem mu, iż nie będę popierałzwolenników wojny rewolucyjnej. Oficjalni przedstawiciele tej grupy, Urickij,

Page 262: Trocki Lew - Moje życie.pdf

263

Radek i, zdaje się, Osinskij, zgłaszali się do mnie, proponując mi „wspólnyfront”. Rozwiałem wszelkie ich wątpliwości, upewniając, że nasze stanowiskanie mają ze sobą nic wspólnego. Gdy dowództwo niemieckie uprzedziło nas ozakończeniu zawieszenia broni, Lenin przypomniał mi o naszej umowie.Odpowiedziałem, że nie chodziło mi o ultimatum jako takie, lecz o rzeczywistąofenzywę niemiecką, wyłączającą wszelkie wątpliwości co do charakteruwzajemnych naszych stosunków z Niemcami. W dniu 17-ym lutego Leninzadał na posiedzeniu Centralnego Komitetu następujące przedwstępnepytanie:,,Czy zawrzemy pokój, gdy ofenzywa niemiecka stanie się faktemdokonanym, a w Niemczech nie wybuchnie ruch rewolucyjny?” Na topodstawowe pytanie Bucharin i jego zwolennicy odpowiedzieli wstrzymaniemsię od głosowania, Krestinskij przyłączył się do nich. Joffe głosowałprzecząco, ja zaś wraz z Leninem – twierdząco. Nazajutrz zrana głosowałemprzeciwko proponowanemu przez Lenina natychmiastowemu wysłaniudepeszy, zawiadamiającej, że gotowi jesteśmy zawrzeć pokój. W ciągu dnianadeszły jednak relacje telegraficzne o rozpoczęciu przez Niemców ofenzywy,o zabraniu naszego mienia wojskowego, o ruchu niemieckich sił zbrojnych wkierunku Dynaburga. Wieczorem oddałem mój głos za depeszą Lenina: nieulegało już teraz żadnej wątpliwości, że o ofenzywie niemieckiej będziewiedział cały świat.

21-go lutego nadeszły nowe warunki niemieckie, jakgdyby umyślnieobliczone na to, aby uniemożliwić zawarcie pokoju. Warunki te, jak wiadomo,zmienione zostały na jeszcze gorsze, gdy delegacja nasza przyjechała doBrześcia. Odnieśliśmy wszyscy, a poniekąd i Lenin, wrażenie, że Niemcyporozumieli się już z Entente’ą w sprawie zniszczenia Sowietów i że nagruzach rewolucji rosyjskiej przygotowuje się zawarcie pokoju na fronciezachodnim. Gdyby sprawy tak się miały w istocie, to żadne ustępstwa z naszejstrony nicby nie pomogły. Bieg zdarzeń na Ukrainie i w Finlandji znacznieprzechylał szalę w kierunku wojny. Każda godzina przynosiła coś złego.Nadeszła wieść o wylądowaniu wojsk niemieckich w Finlandji i o rozpoczęciupogromu robotników fińskich. Spotkałem Lenina w korytarzu w pobliżu jegogabinetu. Był niesłychanie zdenerwowany. Nie widziałem go nigdy w takimstanie ani przedtem, ani potem.

– Tak, – powiedział, – trzeba będzie się bić, choć niema czem. Zdaje się, żeniema już innego wyjścia.

Gdym jednak przyszedł do jego gabinetu, po upływie jakichś 10-15 minut,powiedział:

– Nie, nie wolno nam zmieniać polityki. Wystąpienie nasze nie uratowałobyrewolucyjnej Finlandji, a nas zgubiłoby na pewno. Robotnikom fińskimudzielimy wszelkiemi sposobami pomocy, jednak tylko takiej, któraby się niesprzeciwiała naszym tendencjom pokojowym. Nie wiem, czy zdoła nas to terazuratować. Ale jest to w każdym razie jedyna droga, na której można jeszczeszukać ratunku.

Z wielkim sceptycyzmem traktowałem możność zawarcia pokoju, nawet zacenę całkowitej kapitulacji. Ale Lenin postanowił spróbować iść do końcadrogą kapitulacji. Ponieważ jednak nie posiadał większości w CentralnymKomitecie i decyzja zależała od mojego głosu, wstrzymałem się więc odgłosowania, aby zapewnić Leninowi większość jednego głosu. W ten towłaśnie sposób motywowałem moje powstrzymanie się od głosowania. Gdybykapitulacja nie dała nam pokoju, rozumowałem, wtedy wyrównamy front partji

Page 263: Trocki Lew - Moje życie.pdf

264

w narzuconej nam przez wrogów obronie rewolucji z orężem w ręku.– Mam wrażenie, że byłoby celowe z punktu widzenia. politycznego, abym

się podał do dymisji jako komisarz ludowy spraw zagranicznych –powiedziałem Leninowi W prywatnej rozmowie.

– Poco? Mam nadzieję, że nie będziemy wprowadzać u siebie podobnychparlamentarnych obyczajów.

– Ale dymisja moja stanowić będzie dla Niemców oznakę radykalnejzmiany polityki i wzmocni ich wiarę w to, że tym razem jesteśmy naprawdęgotowi podpisać traktat pokoju.

– Być może, – powiedział Lenin w zamyśleniu. – To jest poważny argumentpolityczny.

Dnia 22-go lutego zakomunikowałem na posiedzeniu CentralnegoKomitetu, że francuska misja wojskowa zwróciła się do mnie, proponując namw imieniu Francji i Anglji pomoc w wojnie z Niemcami. Wypowiedziałem sięza przyjęciem tej propozycji pod tym, rozumie się, warunkiem, że zachowamycałkowitą niezależność w naszej polityce wewnętrznej. Bucharin utrzymywał,że zawieranie jakichkolwiek porozumień z imperjalistami jest rzeczą zupełnieniedopuszczalną. Lenin poparł mnie w sposób zupełnie zdecydowany iCentralny Komitet większością sześciu głosów przeciw pięciu uchwalił mójwniosek. Przypominam sobie, że Lenin sformułował decyzję w ten sposób:„upoważnić towarzysza Trockiego do przyjęcia pomocy zbójów imperjalizmufrancuskiego, przeciwko zbójom niemieckim”. Lenin zawsze lubił formułowaćswe myśli i decyzje w sposób, nie pozostawiający żadnych wątpliwości.

Gdyśmy wyszli z posiedzenia, Bucharin dopędził mnie w długim korytarzuSmolnego i zarzucił mi ręce na szyję, wybuchając płaczem. – Co my robimy? –powiedział. – Partja staje się kupą gnoju. – Bucharin wogóle łatwo sięroztkliwia i lubuje się w zwrotach naturalistycznych. Ale tym razem sytuacjarzeczywiście była tragiczna. Rewolucja znajdowała się pomiędzy młotem akowadłem.

W dniu 3-im marca delegacja nasza podpisała traktat pokoju, nie czytającgo nawet. Uprzedzając niejedną ideę Clemenceau, pokój brzeski przypominałstryczek kata. W dniu 22-im marca parlament Rzeszy ratyfikował traktatpokoju. Niemieccy socjal-demokraci zgóry zaaprobowali przyszłe zasadywersalskie. Niezależni głosowali przeciwko. ratyfikacji: zaczynali dopierozakreślać ów jałowy łuk, który doprowadził ich wreszcie do punktu wyjścia.

Oglądając się za siebie na drogę, którąśmy przeszli, sformułowałem nasiódmym zjeździe partji (marzec 1918 roku) wyraźnie i dokładnie mestanowisko. – Gdybyśmy chcieli naprawdę uzyskać najkorzystniejszy pokój –powiedziałem, – powinniśmy byli zgodzić się na jego zawarcie już wlistopadzie. Nikt jednak (prócz Zinowjewa) nie wypowiadał się za tem:wszyscy uważaliśmy, że potrzebna jest agitacja, że dążyć należy dozrewolucjonizowania niemieckiej, austro-węgierskiej i całej europejskiej klasyrobotniczej. Ale wszystkie nasze dotychczasowe pertraktacje z Niemcami byłyo tyle tylko czynnikiem rewolucjonizującym, o ile brano je za dobrą monetę.Powtarzałem już na posiedzeniu frakcji III-go Wszechrosyjskiego ZjazduSowietów powiedzenie byłego austro-węgierskiego ministra Gratza, żeNiemcy czekają na lada pretekst, aby wystosować do nas ultimatum. Sądzili,że my sami dążymy za wszelką cenę do ultimatum... że gotowi jesteśmy zgórypodpisać wszystko, że gramy tylko rewolucyjną komedję. W takich warunkach,w razie niepodpisania traktatu, groziła nam utrata Rewla i innych

Page 264: Trocki Lew - Moje życie.pdf

265

miejscowości, w razie zaś przedwczesnego złożenia podpisu – utrata sympatjiwszechświatowego proletarjatu, bądź też znacznej jego części. Należałem doliczby tych, którzy sądzili, że prawdopodobnie Niemcy nie rozpocznąofenzywy, a gdyby nawet mieli ją zacząć, to że zawsze jeszcze zdążymyzawrzeć pokój, chociażby na gorszych warunkach. Z czasem – powiedziałem –wszyscy przekonają się, że nie mamy innego wyjścia. –

Rzecz godna zastanowienia, że w tym samym czasie Liebknecht pisał zwięzienia: „Nie należy sądzić, aby obecne wyjście z sytuacji miało być mniejpomyślne dla dalszego rozwoju sprawy od kapitulacji w Brześciu wpoczątkach lutego. Wręcz przeciwnie. Podobna kapitulacja rzuciłaby najgorszeświatło na cały poprzedni opór i końcowemu przymusowi nadałaby charakter,,vis haud ingrata”. Cynizm, wołający o pomstę do nieba, zwierzęceokrucieństwo końcowego wystąpienia niemieckiego rozpraszają wszelkiepodejrzenia”, (str. 51).

Liebknecht zyskał nadzwyczajnie podczas wojny, kiedy wreszciezrozumiał, jaka przepaść dzieli go od uczciwego braku charakteru Haasego.Nie trzeba dodawać, że Liebknecht był rewolucjonistą nieustraszonegomęstwa. Ale na stratega wyrabiał się dopiero. Ujawniało się to zarówno w jegoosobistych losach, jak i w sprawach polityki rewolucyjnej. Względybezpieczeństwa osobistego były mu zupełnie obce. Po uwięzieniu Liebknechta,liczni jego przyjaciele kręcili głowami na jego pełen zaparcia się „brakrozsądku”. Lenin, przeciwnie, zawsze, i to w znacznym stopniu troszczył się ocałość i nietykalność kierownictwa. Był szefem sztabu generalnego i niezapominał nigdy, że podczas wojny będzie musiał objąć naczelne dowództwo.Liebknecht był takim wodzem, który osobiście prowadzi swe hufce do walki.Dlatego też, między innemi, tak trudno mu było zrozumieć naszą brzeskąstrategję. Początkowo chciał, abyśmy rzucili wyzwanie losowi i wyszli na jegospotkanie. Potępiał wówczas nieraz „politykę Lenina-Trockiego”, nie czyniąc,i zupełnie słusznie, żadnej różnicy między linją postępowania Lenina i moją wtej kardynalnej sprawie. Później Liebknecht począł inaczej zapatrywać się napolitykę Brześcia. Już w początkach maja pisał: „Czego przedewszystkiem inajbardziej potrzeba rosyjskim Sowietom, to nie demonstracyj i dekoracyj, leczpierwotnej twardej siły. Wymaga to w każdym razie, oprócz energji, ponadtoczasu i rozumu, – rozumu i poto również, aby pozyskać czas, niezbędny nawetdla najwyższej i najrozumniejszej energji”, (str. 102). Jest to całkowite uznaniesłuszności brzeskiej polityki Lenina, która miała na celu jedynie wygranie naczasie.

Prawda toruje sobie drogę. Ale i głupstwo jest również żywotne.Amerykański profesor Fisher, w swej dużej książce, poświęconej pierwszymlatom Rosji Sowieckiej (The Famine in Soviet Russia), przypisuje mi pogląd,że Sowiety nigdy nie będą prowadzić wojny i zawierać pokoju z państwamiburżuazyjnemi. Tę bezsensowną formułę Fisher, podobnie jak wielu innych,zapożyczył od Zinowjewa i innych epigonów, dodając jeszcze cośniecoś przezbrak zrozumienia. Spóźnieni moi krytycy dawno już wyrwali moją brzeskąpropozycję z właściwych jej warunków czasu i miejsca, podnosząc ją dopoziomu jakiejś uniwersalnej formuły. W ten sposób łatwiej było doprowadzićją ad absurdum. Nie zauważyli jednak, że stan „ani pokoju, ani wojny”, ściślej:ani traktatu pokoju, ani wojny, sam przez się nie stanowi nic nienaturalnego.Tego rodzaju stosunki istnieją obecnie pomiędzy nami a najwiekszemipaństwami świata: Stanami Zjednoczonemi i Wielką Brytanją. Stosunki takie

Page 265: Trocki Lew - Moje życie.pdf

266

powstały coprawda wbrew naszym intencjom, nie zmienia to jednak istotyrzeczy. Jest ponadto państwo, z którem z własnej inicjatywy ustaliliśmystosunki „ani pokoju, ani wojny”. Państwem tem jest Rumunja. Przypisując miową uniwersalną formułę, która wydaje im się notorycznym nonsensem, moikrytycy w zadziwiający sposób nie dostrzegają, że odtwarzają tylko„absurdalne” określenie rzeczywistego stosunku Związku Sowieckiego docatego szeregu państw.

Jak zapatrywał się sam Lenin na okres brzeski, gdyśmy mieli go już zasobą? Lenin uważał, że wogóle nie warto wspominać o czysto epizodycznemnieporozumieniu ze mną. Mówił natomiast nieraz o ,,ogromnem znaczeniuagitacyjnem rokowań w Brześciu” (patrz np. przemówienie w dniu 17 maja1918 r.). Po upływie roku od Brześcia, Lenin nadmienił na zjeździe partji: –Wskutek zupełnego oderwania od Europy Zachodniej i wszystkich innychkrajów, nie rozporządzaliśmy źadnemi objektywnemi materiałami, napodstawie których moglibyśmy wyrobić sobie opinję, jak szybko możenastąpić i w jakiej formie, rewolucja proletarjacka na zachodzie. Taskomplikowana sytuacja wywołała w partji liczne różnice zdań w sprawiepokoju brzeskiego – (przemówienie w dniu 18 marca 1919 roku).

Należy jeszcze ustalić, jak zachowywali się podówczas moi późniejsikrytycy i oskarżyciele. Bucharin przez cały prawie rok toczył zaciętą walkę zLeninem (i ze mną), grożąc rozłamem w partji. Dotrzymywali mu krokuKujbyszew, Jarosławskij, Bubnow i cały szereg innych dzisiejszych filarówstalinizmu. Zinowjew, przeciwnie, domagał się natychmiastowego podpisaniapokoju, rezygnując z brzeskiej trybuny agitacyjnej. Byliśmy z Leninemzupełnie zgodni, potępiając to stanowisko. Kamieniew w Brześciu zgadzał sięz moją formułą, a gdy przyjechał do Moskwy – przyłączył się do Lenina.Rykow nie był wówczas członkiem Centralnego Komitetu, nie brał więcudziału w decydujących naradach. Dzierżyński był przeciwny stanowiskuLenina, lecz podczas ostatniego głosowania przyłączył się do niego. Jakie byłostanowisko Stalina? Jak zwykle, tak i tym razem nie zajął żadnego stanowiska.Wyczekiwał i kombinował. – Stary wciąż jeszcze liczy na pokój – mówił domnie o Leninie, – ale z pokoju nic nie będzie. – Udawał się potem do Lenina i,jak sądzić należy, robił takie same uwagi pod moim adresem. Stalin nigdy niezabierał głosu. Nikt nie interesował się zbytnio jego zdaniem. Nie ulega żadnejwątpliwości, że moją największą troskę – uczynienie naszego postępowania wsprawie pokoju jak najbardziej zrozumiałem dla proletarjatuwszechświatowego, – Stalin uważał za kwestję drugorzędną. Interesował go„pokój w jednym kraju”, jak później – ,,socjalizm w jednym kraju”. Podczasrozstrzygającego głosowania przyłączył się do Lenina. Dopiero po upływiekilku lat, w celu walki z trockizmem, stworzył sobie coś zbliżonego do,,punktu widzenia” na wydarzenia brzeskie.

Nie sądzę, żeby warto było dłużej jeszcze rozważać tę całą sprawę. I tak jużudzieliłem stosunkowo zbyt wiele miejsca brzeskim kontrowersjom.Uważałem jednak za konieczne przedstawić przynajmniej jeden ze spornychepizodów w całej rozciągłości, aby ujawnić jak te rzeczy wyglądały naprawdę ijak je potem usiłowano odtwarzać. Jednem z ubocznych moich zadań byłoprzytem osadzenie epigonów na właściwych miejscach. Co się tyczy Lenina, tożaden poważny człowiek nie będzie mnie chyba podejrzewał, że kierowałemsię w stosunku do niego uczuciem, które Niemcy nazywają „Rechthaberei”.Rolę, jaką odegrał Lenin podczas dni brzeskich, zdążyłem ocenić urbi et orbi

Page 266: Trocki Lew - Moje życie.pdf

267

znacznie wcześniej od innych. 3-go października 1918 roku powiedziałem nanadzwyczajnem wspólnem zgromadzeniu kierowniczych organów władzysowieckiej: – Poczytuję sobie za obowiązek oświadczyć na temautorytatywnem zgromadzeniu, że wtedy, gdy wielu z nas, i ja w ich liczbie,miało wątpliwość, czy należy, czy godzi się podpisać pokój brzeski, jedentylko tow. Lenin z niesłychaną stanowczością i niezrównaną przenikliwościąutrzymywał wbrew licznym oponentom, że musimy przejść przez to, abydociągnąć do rewolucji wszechświatowego proletarjatu. Dziś musimyprzyznać, że to nie my mieliśmy wtedy słuszność.

Nie czekałem na spóźnione objawienia ze strony epigonów, aby przyznać,że genjalna odwaga polityczna Lenina uratowała w czasach Brześcia dyktaturęproletarjatu. W wyżej przytoczonych słowach brałem na siebie więcejodpowiedzialności za biedy innych, niżby w istocie należało. Uczyniłem to,aby służyć innym za przykład. Stenogram notuje w tem miejscu ,,długotrwałeowacje”. Partja chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że pojmuje i potrafiocenić mój, pozbawiony wszelkiej małostkowości, czy zazdrości, stosunek doLenina. Zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, czem był Lenin dla rewolucji, dlahistorji i – dla mnie osobiście. Był moim nauczycielem. Nie znaczy to wcale,abym miał powtarzać za nim z pewnem opóźnieniem jego słowa i jego gesty.Ale uczyłem się od niego, jak należy dochodzić samodzielnie do owychdecyzyj, do których on dochodził.

Page 267: Trocki Lew - Moje życie.pdf

268

ROZDZIAŁ XXXIII

MIESIĄC W SWIJAŻSKU

Wiosna i lato roku 1918-go były niezwykle ciężkim okresem. Teraz dopieroujawniły się wszelkie skutki wojny. Chwilami mieliśmy wrażenie, że wszystkosię rozłazi, wali w gruzy, że niema się na czem oprzeć, niema zaco uchwycić.Wyłaniało się zagadnienie: czy wyczerpanemu, zrujnowanemu,zrozpaczonemu krajowi starczy soków żywotnych do podtrzymania nowegoustroju i uratowania swej niezawisłości? Żywności nie było. Armji nie było.Koleje w zupełnej dezorganizacji. Aparat państwowy klecił się dopiero. Spisekgnieździł się wszędzie.

Niemcy zajęli na zachodzie Polskę, Litwę, Łotwę, Białą Ruś i znaczną częśćWielkorosji. Psków znajdował się w rękach niemieckich. Ukraina zostałakolonją austro-niemiecką. Francuscy i angielscy agenci wywołali nad Wołgą wlecie 1918 roku powstanie korpusu Czecho-Słowaków, składającego się zdawnych jeńców wojennych. Dowództwo niemieckie przez swegoprzedstawiciela wojskowego, dało mi do zrozumienia, że w razie gdyby bialipoczęli się zbliżać do Moskwy od wschodu, Niemcy, nie chcąc dopuścić dopowstania nowego frontu wschodniego, będą zbliżać się do Moskwy zzachodu, od strony Orszy i Pskowa. Byliśmy między młotem i kowadłem.Anglicy i Francuzi zajęli na północy Murmańsk i Archangielsk, zagrażającWołogdzie. W Jarosławiu wybuchło powstanie białogwardzistów,zorganizowane przez Sawinkowa na wyraźne żądanie francuskiego posłaNoulens’a i angielskiego chargé d’affaires Lockhardt’a. Powstanie to miałoumożliwić oddziałom północnym połączenie się przez Wołogdę i Jarosławl zeznajdującymi się nad Wołgą Czecho-Słowakami i białogwardzistami. Na Uralugospodarowały bandy Dutowa. Na południu, nad Donem, rozgorzałopowstanie, którem kierował Krasnow, będący podówczas jawnymsprzymierzeńcem Niemców. Lewi eserowcy uknuli w lipcu spisek, zabilihrabiego Mirbacha, usiłowali wywołać powstanie na froncie wschodnim.Chcieli wplątać nas w wojnę z Niemcami. Front wojny domowej stopniowoprzechodził w pierścień, który miał się coraz bardziej zacieśniać dokołaMoskwy.

Po upadku Simbirska, postanowiono, że pojadę nad Wołgę, skąd groziłonam największe niebezpieczeństwo. Zajęłem się zestawieniem pociągu.Niełatwa to była wówczas sprawa. Brakło wszystkiego, a właściwie nikt niewiedział, gdzie się co znajduje. Najprostsza praca stawała się skomplikowanąimprowizacją. Nie przypuszczałem wtedy wcale, że w pociągu tym będęmusiał spędzić dwa i pół roku. Wyjechałem z Moskwy 7-go sierpnia, niewiedząc jeszcze o tem, że w przeddzień Kazań został wzięty. Hiobowa tawieść dotarła do mnie w drodze. Sklecone naprędce czerwone oddziały cofnęłysię bez walki, odsłaniając Kazań. Część sztabu składała się ze spiskowców,część zaś, albo została zaskoczona znienacka, albo też w rozsypce ukrywała się

Page 268: Trocki Lew - Moje życie.pdf

269

przed kulami. Nikt nie wiedział, gdzie jest do wódca armji i inni jejkierownicy. Mój pociąg zatrzymał się w Swijażsku, na ostatniej większej stacjiprzed Kazaniem. Przez cały miesiąc ważyły się tutaj ponownie losy rewolucji.Miesiąc ten był dla mnie wielką szkołą.

Stojąca pod Swijażskiem armja, składała się z oddziałów, które cofnęły sięz pod Symbirska i Kazania, albo też nadciągnęły z odsieczą z rozmaitych stron.Każdy oddział żył swojem własnem życiem. Wspólną im była jedyniegotowość do odwrotu. Przeciwnik miał zbyt wielką przewagę sprawnościorganizacyjnej i doświadczenia. Poszczególne kompanje białych, składającesię wyłącznie z oficerów, dokazywały cudów. Poprostu grunt pod nogami byłogarnięty ogólną paniką. Nowe oddziały czerwonych, które przyjeżdżały wdoskonałym nastroju, wpadały natychmiast w bezwład odwrotu. Wśródchłopstwa krążyła pogłoska, że przyszedł kres na sowiety. Popi i kupcypodnieśli głowy. Żywioły rewolucyjne na wsi ukryły się. Wszystko sięrozsypywało, nie było się na czem oprzeć, zdawało się, że sytuacja jest nie dopoprawienia.

Tutaj, pod Kazaniem, można było na niewielkim odcinku stwierdzić, jakróżnorakie są czynniki rozwoju dziejów ludzkich. Tutaj można było czerpaćniezbite argumenty przeciwko tchórzliwemu fatalizmowi dziejowemu, który wkażdej konkretnej sprawie, zasłania się bierną logiką praw historycznych,ignorując ich główną sprężynę: żywego i działającego człowieka. Czy w owedni wiele brakowało do zupełnego upadku rewolucji? Terytorjum jej skurczyłosię do granic dawnego księstwa moskiewskiego. Prawie zupełnie nie miałaarmji. Wrogowie osaczali ją ze wszystkich stron. Po Kazaniu, przyszła kolej naNiżnij. Stamtąd, bez wszelkich przeszkód, stała otworem droga do Moskwy.Tym razem losy rewolucji rozstrzygały się pod Swijażskiem. Tutaj zaś, wnajkrytyczniejszych chwilach, zależały od jednego bataljonu, od jednejkompanji, od niezłomności jednego komisarza, czyli wisiały na włosku. I takbyło dzień w dzień.

A jednak uratowano rewolucję. Co się do tego przyczyniło? Bardzoniewiele: trzeba było tylko, aby czołowe warstwy mas ludowych zrozumiały,że rewolucji grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Najważniejszym warunkiempowodzenia stała się zasada: nic nie ukrywać, a przedewszystkiem – nieukrywać swej słabości, nie dyplomatyzować z masą, nazywać rzeczy poimieniu. Rewolucja była jeszcze podówczas nazbyt beztroska. Październikowezwycięstwo przyszło z łatwością. Rewolucja nie usunęła jednak odrazu tychwszystkich plag, które ją wywołały. Żywiołowy nacisk osłabł. Nieprzyjacielzawdzięczał swój sukces temu, czego nam brakowało: organizacji wojskowej.Rewolucja uczyła się dopiero tej sztuki pod Kazaniem.

Depesze ze Swijażska dawały pokarm agitacji w całym kraju. Sowiety,partja, związki zawodowe, tworzyły nowe oddziały i wysyłały pod Kazańtysiące komunistów. Większość młodzieży partyjnej nie umiała władać bronią.Ale pragnęła zwycięstwa za wszelką cenę. A to było rzeczą najważniejszą.Młodzież ta stała się kością pacierzową wiotkiego ciała armji.

Wodzem naczelnym frontu wschodniego został mianowany pułkownikWacetis, który dowodził przedtem dywizją strzelców łotewskich. Była tojedyna formacja, która ocalała z dawnej armji. Łotewscy robotnicy, biednichłopi, parobcy, pałali nienawiścią do bałtyckich baronów. Tę nienawiśćspołeczną wyzyskał carat podczas wojny z Niemcami. Pułki łotewskie byłynajlepszem wojskiem w carskiej armji. Po przewrocie lutowym

Page 269: Trocki Lew - Moje życie.pdf

270

zbolszewizowały się niemal zupełnie i odegrały znaczną rolę podczasrewolucji październikowej. Wacetis odznaczał się przedsiębiorczością,aktywnością i przytomnością umysłu. Wyróżnił się wybitnie podczaspowstania lewych eserowców. Pod jego kierownictwem wytoczono lekkiedziała przeciwko sztabowi spiskowców. Wystarczyło kilka strzałów napostrach, bez ofiar, aby buntownicy poszli w rozsypkę. Kiedy na Wschodziezdradził nas awanturnik Murawjew, zastąpił go Wacetis. W przeciwieństwie doinnych wojskowych, posiadających akademickie wykształcenie, Wacetis nietracił głowy w chaosie rewolucyjnym, lecz rzucał się weń pełen radości życia,wzywał, zachęcał i wydawał rozkazy nawet wtedy, gdy nie było nadziei, żezostaną wykonane. Podczas gdy inni ,,spece” (specjaliści) obawiali sięnadewszystko przekroczenia granicy przysługujących im praw, Wacetis,przeciwnie, w chwilach natchnienia wydawał dekrety, zapominając o istnieniu.Rady Komisarz Ludowych i Wszechrosyjskiego Centralnego KomitetuWykonawczego. Mniej więcej po upływie roku Wacetisa oskarżono opodejrzane stosunki i zamiary, wobec czego potrzeba go było usunąć.Oskarżenie nie ujawniło jednak nic poważnego. Być może, że Wacetisczytywał sobie do poduszki życiorys Napoleona i dzielił się swemi ambitnemimyślami z kilkoma młodymi oficerami. Dziś jest profesorem akademjiwojskowej...

Wacetis opuścił Kazań wieczorem dnia 6-go sierpnia, jako jeden zostatnich, gdy biali zajmowali już budynek sztabu. Wydostał się jednakszczęśliwie i okólną drogą dotarł do Swijażska, utraciwszy coprawda Kazań,lecz ocaliwszy swój optymizm. Omówiliśmy z nim najważniejsze sprawy,mianowaliśmy łotewskiego oficera Sławina dowódcą 5-ej armji i rozstaliśmysię. Wacetis odjechał do swego sztabu. Ja zostałem w Swijażsku.

Wraz ze mną, między innymi, przyjechał Gusiew. Uważał się za „staregobolszewika”, gdyż brał udział w ruchu rewolucyjnym w 1905 roku. Potemprzez jakieś dziesięć lat pędził życie burżuazyjne, lecz, jak wielu innych,powrócił w roku 1917-ym do rewolucji. Za drobne intrygi został odsuniętypóźniej przeze mnie i przez Lenina od roboty wojskowej. Stalin przygarnął gonatychmiast. Dzisiejszą działalność Gusiewa stanowi głównie fałszowaniehistorji wojny domowej. Zasadniczą kwalifikacją jego do tej roboty jestapatyczny cynizm. Podobnie, jak cala szkoła Stalina, nie krępuje się nigdy tem,co pisał, lub mówił wczoraj. Na początku 1924-go roku, gdy rozpoczęto już namnie zupełnie otwartą nagankę, w której Gusiew grał rolę flegmatycznegoinsynuatora, wydarzenia w Swijażsku, mimo że upłynęło już od nich sześć lat,były jeszcze zbyt pamiętne, aby nie krępować do pewnego stopnia nawettakiego Gusiewa. Oto opowieść jego o wypadkach pod Kazaniem: „Przyjazdtow. Trockiego spowodował decydującą zmianę sytuacji. Pociąg tow.Trockiego przywiózł na zapadłą stację Swijażsk silną wolę zwycięstwa,energję i zdecydowaną inicjatywę we wszystkich dziedzinach robotywojskowej. Zarówno na zatarasowanej taborami niezliczonych pułków stacji,gdzie gnieździł się również wydział polityczny, oraz organy zaopatrzenia, jak iw rozlokowanych w odległości jakichś 15 wiorst oddziałach armji, wszyscy odpierwszego dnia zrozumieli, że nastąpiła jakaś radykalna zmiana. Dało się toprzedewszystkiem odczuć we wzmocnieniu dyscypliny. Ostre metody,stosowane przez tow. Trockiego, były w owym okresie partyzantki irozprężenia... przedewszystkiem i najbardziej konieczne i celowe. Perswazjąnic nie można było wskórać, brak zresztą było na to czasu. Otóż w ciągu tych

Page 270: Trocki Lew - Moje życie.pdf

271

25 dni, które tow. Trocki spędził w Swijażsku, dokonano olbrzymiej pracy,która zdezorganizowanym i zdemoralizowanym oddziałom 5-ej armjiprzywróciła zdolność bojową i przygotowała je do zdobycia Kazania”.

Zdrada gnieździła się w sztabie, w szeregach dowództwa i wszędzie dokoła.Wróg zawsze wiedział, gdzie trzeba uderzyć, prawie zawsze działał na pewno.Wywierało to wpływ deprymujący. Wkrótce po przyjeździe, zwiedziłemnajbardziej wysunięte baterje. Dyslokacje dział pokazywał mi doświadczonyoficer artylerji o ogorzałej od wiatrów twarzy i zagadkowych oczach. Poprosił,abym mu pozwolił odejść na chwilę, gdyż musi wydać rozkazy przez telefon.Po upływie kilku minut dwa pociski upadły z obydwuch stron w odległościpięćdziesięciu kroków ode mnie, trzeci – tuż obok mnie. Ledwo zdążyłempaść, jak zasypała mnie ziemia. Artylerzysta stał nieruchomo na uboczu,bladość występowała na jego twarzy pod opalenizną. Dziwna rzecz, że niezrodziło się wtedy we mnie żadne podejrzenie, – sądziłem, że to byłprzypadek. Dopiero po upływie dwuch lat przypomniałem sobie nagle, donajdrobniejszych szczegółów, wszystkie okoliczności i powziąłem niewątpliweprzeświadczenie, że artylerzysta był wrogiem, który za pomocą jakiegośpunktu pośredniczącego, wskazał telefonicznie cel baterji nieprzyjacielskiej.Sam ryzykował podwójnie: mógł wraz ze mną zginąć od pocisku białych, alboteż mogli go rozstrzelać czerwoni. Nie wiem, co z nim się później stało.

Ledwo zdążyłem wejść do mego wagonu, gdy ze wszystkich stron zaczęłytrzeszczeć karabiny. Wybiegłem na pomost. Nad nami krążył samolot białych.Było oczywiste, że poluje na pociąg. Trzy bomby, zatoczywszy szeroki łuk,upadły jedna za drugą, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Z dachówwagonów strzelano do nieprzyjaciela z karabinów zwykłych i maszynowych.Samolot był już poza doniosłością strzału, mimo to strzelanina nie ustawała.Wszystkim jakgdyby trunek uderzył do głowy. Z wielkim trudem udało mi sięprzerwać strzelaninę. Być może, że ów artylerzysta dał również znać, o którejgodzinie powrócę do pociągu. Ale mogły być i inne źródła.

Zdrada działała z tem większą pewnością siebie, im bardziej beznadziejnezdawało się położenie rewolucji. Należało za wszelką cenę i możliwie jaknajprędzej przezwyciężyć automatyczny pęd ku odwrotowi w chwili, gdyludzie nie wierzyli już nawet, że potrafią jeszcze zatrzymać się, zrobić w tyłzwrot i uderzyć na nieprzyjaciela.

Przywiozłem ze sobą pół setki moskiewskiej młodzieży partyjnej. Tagromadka miotała się jak szalona, zatykała sobą wszystkie dziury i topniała miw oczach, narażając się na ciosy w zaślepieniu bohaterstwa iniedoświadczenia. Obok nich stał czwarty pułk łotewski. Był to najgorszy pułkz całej zdezorganizowanej dywizji. Strzelcy leżeli na deszczu w błocie i żądali,aby ich zmieniono. Ale nie było posiłków, które mogłyby ich zastąpić.Dowódca pułku łącznie z komitetem pułkowym przysłał mi zawiadomienie, żejeżeli nie przyślemy natychmiast zmiany, to nastąpią ,,konsekwencje, grożącerewolucji niebezpieczeństwem”. Była to pogróżka. Zawezwałem do wagonudowódcę pułku i przewodniczącego komitetu pułkowego. Ponuro upierali sięprzy swojem. Oświadczyłem im, że są aresztowani. Szef służby łącznościpociągu, obecny komendant Kremla, rozbroił ich w moim przedziale. Byliśmyw wagonie tylko we dwójkę: cała załoga pociągu biła się na pozycjach. Gdybyaresztowani okazali opór, albo gdyby pułk ujął się za nich i opuścił pozycje,sytuacja mogłaby się stać beznadziejna. Utracilibyśmy Swijażsk i most naWołdze. Zdobycie mojego pociągu przez wroga nie mogłoby, rzecz

Page 271: Trocki Lew - Moje życie.pdf

272

zrozumiała, pozostać bez wpływu na armję. Droga na Moskwę stanęłabyotworem. Ale aresztowanie odbyło się pomyślnie. W rozkazie do armjizawiadomiłem O postawieniu dowódcy pułku przed trybunałemrewolucyjnym. Pułk nie porzucił pozycyj. Dowódcę jego skazano tylko nawięzienie.

Komuniści perswadowali, tłumaczyli i świecili osobistym przykładem. Nieulegało jednak żadnej wątpliwości, że zamocą samej tylko agitacji nie uda sięprzełamać nastroju, okoliczności nie pozwalały zresztą na najmniejszą zwłokę.Trzeba było zdecydować się na zastosowanie surowych środków. Wydałemrozkaz, odbity w drukarni mojego pociągu i ogłoszony we wszystkichoddziałach armji: „Uprzedzam, że w wypadku samowolnego odwrotujakiegokolwiek oddziału, zostanie przedewszystkiem rozstrzelany komisarztego oddziału, a następnie jego dowódca. Stanowiska kierownicze obsadzęprzez mężnych, odważnych żołnierzy. Tchórze i zdrajcy nie unikną kuli. Ręczęzato w obliczu Czerwonej Armji”.

Rozumie się, że przełom nie nastąpił odrazu. Poszczególne oddziały cofałysię nadal bez przyczyny, albo też szły w rozsypkę, pod wpływem pierwszegosilniejszego uderzenia. Swijażskowi groziło poważne niebezpieczeństwo. NaWołdze stał w pogotowiu przeznaczony dla sztabu parowiec. Dziesięciu ludzi zzałogi mojego pociągu pilnowało na rowerach ścieżki, łączącej sztab zmiejscem, w którem wsiadało się na parowiec. Rada wojskowa 5-ej armjipostanowiła zaproponować mi, abym przeniósł się na statek. Propozycja samaprzez się była rozsądna, obawiałem się jednak ujemnego wpływu, jakimogłoby to wywrzeć na nerwową i pozbawioną wiary w siebie armję. W owejchwili właśnie sytuacja na froncie nagle się pogorszyła. Nowy pułk, na którytak bardzośmy liczyli, z komisarzem i dowódcą na czele opuścił front, zająłprzemocą, pod groźbą bagnetów, parowiec i załadował się nań, zamierzającodpłynąć do Niżnego. Fala niepokoju potoczyła się poprzez front. Wszyscypoczęli oglądać się ku rzece. Sytuacja wydawała się wprost beznadziejna.Sztab nie ruszał się z miejsca, nie bacząc na to, że nieprzyjaciel znajdował sięw odległości jednego, czy dwuch kilometrów i pociski pękały w najbliższemsąsiedztwie. Porozumiałem się z niezastąpionym Markinem. Na czeledwudziestki szturmowców wsiadł na zaimprowizowaną kanonierkę, podjechałdo parowca, i wycelowawszy działo, zażądał od dezerterów, aby się poddali.W owej chwili wszystko zależało od wyników tej wewnętrznej operacji. Jedenwystrzał z karabinu mógłby spowodować katastrofę. Dezerterzy poddali siębez oporu. Parowiec przybił do przystani, dezerterzy wysiedli. Wyznaczyłemsąd polowy, który skazał na rozstrzelanie dowódcę, komisarza i pewną liczbężołnierzy. Ropiejącą ranę wypalono czerwonem żelazem.

Wyjaśniłem pułkowi, w jakiej znajdujemy się sytuacji, nic nie tając iniczego nie łagodząc. Do szeregów pułku wcielono pewną liczbę komunistów.Pułk powrócił na pozycję pod nowem dowództwem i z odświeżonemsamopoczuciem. Wszystko to stało się tak prędko, że wróg nie zdążył nawetwyzyskać wstrząsu, któryśmy przechodzili.

Należało przystąpić do zorganizowania służby lotniczej. Wezwałeminżyniera-lotnika Akaszowa. Pracował z nami, mimo że był z przekonaniaanarchistą. Ujawnił dużo inicjatywy i szybko zmontował flotyllę napowietrzną.Dzięki niej dowiedzieliśmy się nareszcie, jak wygląda w rzeczywistości frontnieprzyjacielski. Dowództwo 5-ej armji przestało działać poomacku. Lotnicydokonywali codziennie ataków powietrznych na Kazań. Miasto ogarnął

Page 272: Trocki Lew - Moje życie.pdf

273

gorączkowy niepokój. Później, po zdobyciu Kazania, przyniesiono mi, międzyinnemi domumentami, dziennik burżuazyjnej panienki, która przetrwałaoblężenie miasta. Stronice, poświęcone opisowi paniki, wywoływanej przeznaszych lotników, przeplatały się ze stronicami, poświęconemi flirtowi. Życienie zatrzymywało się w biegu. Oficerowie czescy szli w zawody z oficeramirosyjskimi. Romanse, zapoczątkowane w kazańskich bawialniach,kontynuowano, a częstokroć i kończono, w piwnicach, w których trzeba siębyło chronić przed bombami.

Dnia 28-go sierpnia, biali przedsięwzięli ruch oskrzydlający. PułkownikKappel, późniejszy sławetny biały generał, na czele silnego oddziału dotarł podosłoną nocy na nasze tyły, zajął najbliszą niewielką stacyjkę, zniszczył torkolejowy, powywracał słupy telegraficzne i, przeciąwszy nam w ten sposóbodwrót, ruszył do ataku na Swijażsk. W sztabie Kappla, jeśli się nie mylę,znajdował się Sawinkow. Zaskoczono nas całkowicie niespodzianie. Chcącuniknąć alarmu na naszym niepewnym froncie, odwołaliśmy stamtąd niewięcej niż dwie, czy trzy kompanje. Naczelnik mojego pociągu znówzmobilizował w pociągu i na stacji wszystko, co się tylko dało, nie wyłączająckucharza. Karabinów zwykłych i maszynowych, granatów ręcznych mieliśmypoddostatkiem. Załoga pociągu składała się z doskonałych żołnierzy. Tyraljerarozciągnęła się w odległości jakiejś wiorsty od pociągu, bitwa trwała osiemgodzin bezmała, z obydwuch stron były straty, nieprzyjaciel wyczerpał sięwreszcie i cofnął. A tymczasem przerwa w komunikacji ze Swijażskiemwywołała wielki niepokój w Moskwie i na całej linji. Niewielkie oddziałynadchodziły nam pośpiesznie z odsieczą. Szybko naprawiono tor kolejowy.Armja wchłonęła nowe oddziały. A gazety kazańskie donosiły, że mnieodcięto, wzięto do niewoli, zabito, – że odleciałem aeroplanem, ale żewzamian, jako trofeum, pojmano mojego psa. To wierne zwierzę dostawało siępóźniej do niewoli na wszystkich frontach wojny domowej. Pisano najczęściejo bronzowym dogu, czasami o Saint-Bernardzie. Udało mi się wykręcić tymmniejszym kosztem, że wogóle nie miałem żadnego psa.

Gdy obchodziłem o trzeciej godzinie owej najkrytycz-niejszej dla Swijaźskanocy, lokal sztabu, usłyszałem naraz w wydziale operacyjnym znajomy głos: –Przepowiadam wam, doigra się tego, że go wezmą do niewoli, zgubi i siebie inas. Zobaczycie. – Zatrzymałem się na progu. Naprzeciwko mnie siedziało nadmapą dwuch zupełnie jeszcze młodych oficerów sztabu generalnego. Mówiącynachylił się do nich przez stół, do mnie był odwrócony plecami. Wyczytałwidocznie coś nieoczekiwanego z twarzy swych rozmówców, gdyż odwróciłsię nagle ku drzwiom. Był to Błagonrawow, porucznik armji carskiej, młodybolszewik. Na twarzy jego zamarł wyraz przerażenia i wstydu. Zadaniem jego,jako komisarza, miało być krzepienie specjalistów na duchu. Zamiast tego,podżegał ich w krytycznej chwili przeciwko mnie, namawiając, w istocierzeczy do dezercji. Przyłapałem go na gorącym uczynku. Nie wierzyłemwłasnym oczom i uszom. Błagonrawow dowiódł w ciągu roku 1917-go, że jestbojowym rewolucjonistą. Był podczas przewrotu komisarzem twierdzyPiotropawłowskiej, brał później udział w likwidowaniu powstania junkrów. Wokresie Smolnego dawałem mu odpowiedzialne zlecenia. Wywiązywał się znich dobrze. – Z takiego porucznika może jeszcze wyrosnąć Napoleon –powiedziałem pewnego razu do Lenina. – Ma nawet odpowiednie nazwisko.Błagonrawow, to tak prawie, jak Bonaparte. – Lenin roześmiał się zrazu na tonieoczekiwane zestawienie, potem zamyślił się i odparł poważnie, nieomal z

Page 273: Trocki Lew - Moje życie.pdf

274

odcieniem groźby: – Cóż, damy sobie chyba radę z Bonapartami, hę? – JakBóg da – odpowiedziałem na poły żartobliwie. – Tego właśnie Blagonrawowaposłałem na wschodni front, gdy przegapiono tam zdradę Murawjewa. WKremlu, w pokoju przyjęć Lenina, tłumaczyłem Błagonrawowi, na czempolegają jego obowiązki. Odpowiedział mi ponuro: – Najważniejsze jest to, żezaczął się już zmierzch rewolucji. – Było to w połowie 1918 roku. –Czyżbyście mieli się już tak szybko wykończyć? – spytałem z oburzeniem.Błagonrawow zebrał się w sobie, zmienił ton i obiecał wykonać wszystko, conależało. Uspokoiłem się. I oto teraz, w najkrytyczniejszych chwilach,schwytałem go u progu jawnej zdrady. Wyszliśmy na korytarz, aby nierozmawiać w obecności oficerów. Błagonrawow drżący, blady, trzymał rękęprzy daszku. – Nie oddawajcie mnie pod sąd, – powtarzał z rozpaczą, – zmażęmoją winę, poślijcie mnie jako szeregowca na pozycje. – Proroctwo moje nieziściło się: kandydat na Napoleona stał oto przede mną, jak zmokła kura.Usunięto go i posłano do mniej odpowiedzialnej pracy. Rewolucja pożera ludzii charaktery. Niszczy najmężniejszych, sieje spustoszenie wśród słabszych.Błagonrawow, jako członek kolegium G. P. U., jest obecnie jednym z filarówrégime’u. Już w Swijażsku musiał mocno zniechęcić się do ,,ciągłejrewolucji”.

Losy rewolucji miały rozstrzygnąć się między Swijażskiem a Kazaniem.Nie było dokąd się cofać, chyba w nurty Wołgi. Rada rewolucyjna armjioznajmiła, że sprawa mojego bezpieczeństwa w Swijażsku krępuje jej swobodęruchów, wobec czego rada domaga się usilnie, abym przeniósł się na statek.Rada miała do tego prawo. Ustaliłem od pierwszej chwili zasadę, w myślktórej pobyt mój w Swijażsku nie powinien był w niczem krępowaćdowództwa armji, ani też mu przeszkadzać. Zasady tej przestrzegałem podczaswszystkich moich podróży na fronty, podporządkowałem się tedy żądaniu iprzeniosłem się na statek, ale nie na przygotowany dla mnie parowiecpasażerski lecz na torpedowiec. Cztery małe torpedowce z wielkiemitrudnościami przetranslokowano przez Maryjski system wodny na Wołgę.Kilka rzecznych parowców uzbrojono w tym samym czasie w armaty ikarabiny maszynowe. Flotylla pod rozkazami Raskolnikowa zamierzała tejnocy atakować Kazań. Trzeba było przepłynąć obok wysokich urwisk, naktórych ufortyfikowały się baterje białych. Za urwiskami rzeka skręcała i naglesię rozszerzała. Tam właśnie stała flotylla przeciwnika. Na przeciwległymbrzegu widniał Kazań. Zamierzano przemknąć się niepostrzeżenie wciemnościach obok urwisk, zniszczyć flotyllę nieprzyjacielską, oraz baterjenadbrzeżne i zbombardować miasto. Flotylla płynęła w kolumnie zezgaszonemi światłami. Skradała się cicho, niby złodziej po nocy. Dwaj starzypiloci z Wołgi, z rzadkiemi wyblakłemi bródkami, stali obok kapitana.Sprowadzono ich pod przymusem, bali się więc śmiertelnie, nienawidzili nas,przeklinali swój los i trzęśli się, jak w febrze. Wszystko teraz zależało od nich.Kapitan przypominał im od czasu do czasu, że zastrzeli ich na miejscu, jeślistatek osiądzie na mieliźnie. Mijaliśmy właśnie niewyraźnie zarysowujące sięwe mgle urwisko, gdy wpoprzek rzeki trzasnął, jak biczem, karabinmaszynowy. Po nim rozległ się zgóry wystrzał armatni. Posuwaliśmy sięnaprzód w zupełnem milczeniu. Odpowiadano zdołu za nami. Kilka kulzabębniło po blasze żelaznej, zasłaniającej nas do pasa na mostku kapitańskim.Przykucnęliśmy. Bosmani skupili się w sobie i jak rysie świdrowali wciemności oczami, porozumiewając się półgłosem z kapitanem. Za urwiskiem

Page 274: Trocki Lew - Moje życie.pdf

275

weszliśmy odrazu na rozległe. koryto. Na przeciwległym brzegu ujrzeliśmyświatła Kazania. Za nami rozlegała się na dole i na górze gęsta strzelanina. Naprawo, w odległości najwyżej dwustu kroków od nas, stała flotyllanieprzyjacielska pod osłoną górzystego wybrzeża. Statki stanowiły wciemnościach niewyraźną plamę. Raskolnikow wydał rozkaz rozpoczęciaognia do statków. Metalowy tułów naszego torpedowca zawył i zaskowyczałod wtrząśnienia pierwszego strzału własnego działa. Posuwaliśmy się naprzódrzutami, żelazne łono z bólem i zgrzytem rodziło pociski. Płomień rozdarłnagle ciemności nocne.

To nasz pocisk zapalił szkutę, naładowaną ropą naftową. Niespodziewana,niepożądana, ale wspaniała pochodnia zapłonęła nad Wołgą. Ostrzeliwaliśmyteraz przystań. Widać na niej było wyraźnie armaty, które jednak nieodpowiadały. Artylerzyści najwidoczniej poprostu uciekli. Cała szerokośćrzeki było oświetlona. Za nami nie było nikogo. Byliśmy sami. Artylerjanieprzyjacielska odcięła najwidoczniej drogę pozostałym statkom naszejflotylli. Torpedowiec nasz widoczny był na tle oświetlonej rzeki, niby czarnamucha na białym talerzu. Lada chwila wezmą nas z urwiska i z przystani wedwa ognie. Myśl o tem była nader przykra. Utraciliśmy, na dobitkę, możnośćkierowania statkiem. Łańcuch sterowy pękł, ugodzony widocznie pociskiem.Czyniono próby ręcznego kierowania sterem. Ale zerwany łańcuch okręcił siędokoła steru, który został uszkodzony i nie obracał się. Trzeba było zatrzymaćmaszyny. Znosiło nas powoli ku kazańskiemu brzegowi, aż wreszcietorpedowiec przycisnął się do starej, napoły zatopionej szkuty. Strzelaninaustała zupełnie. Jasno było, jak we dnie, a cicho – jak w nocy. Znaleźliśmy sięw pułapce. Nie do pojęcia było tylko, dlaczego nie strzelają do nas. Niedocenialiśmy spustoszenia, sprawionego przez nasz atak i wywołanej przezeńpaniki. Młodzi dowódcy uradzili wreszcie, że trzeba odepchnąć się od szkuty i,uruchamiając to jedną, to drugą maszynę, regulować ruch torpedowca.Dokonano tego pomyślnie. Pochodnia z ropy gorzała w dalszym ciągu.Zbliżaliśmy się do urwiska. Nikt nie strzelał. Za urwiskiem pogrążyliśmy sięwreszcie w ciemności. Z oddziału maszyn wyniesiono zemdlonego marynarza.Ulokowana na górze baterja nie wystrzeliła ani razu. Najwidoczniej nieobserwowano nas wcale. Być może, zresztą, że nie było już nikogo, ktomógłby się tem zająć. Ocaleliśmy. Tak łatwo napisać to słowo: ocaleliśmy.Ukazały się ogniki papierosów. Zwęglone szczątki jednej z naszychzaimprowizowanych kanonierek smętnie spoczywały na brzegu. Na innychstatkach było kilku ludzi rannych. Zauważyliśmy dopiero teraz, że dzióbnaszego torpedowca został dokładnie prześwidrowany nawskroś przez pocisktrzycalowy. Była wczesna godzina przedświtu. Wszyscy czuli się tak,jakgdyby przyszli po raz drugi na świat.

Powodzenie następowało za powodzeniem. Przyprowadzono do mnielotnika, który wylądował przed chwilą. Przynosił dobre wiadomości. Zpółnocnego wschodu zbliżyła się bezpośrednio do Kazania część drugiej armji,pod wodzą kozaka Azina. Wojska te zdobyły dwa pociągi pancerne,zagwoździły dwa działa, zmusiły oddział nieprzyjacielski do odwrotu i zajęłydwie wsie, znajdujące się w odległości dwunastu wiorst od Kazania. Lotnik,otrzymawszy instrukcje i odezwę, odleciał zpowrotem. Kazań znalazł się wkleszczach. Nasza nocna dywersja, jak to ustalił wywiad, osłabiła opór,stawiany przez białych. Flotylla nieprzyjacielska uległa prawie całkowitemuzniszczeniu, baterje nadbrzeżne zmuszono do milczenia. Słowo ,,torpedowiec”,

Page 275: Trocki Lew - Moje życie.pdf

276

wywierało nad Wołgą takie same wrażenie na białych, jakie później podPetersburgiem wywierało słowo „czołg” na młode wojska czerwone. Rozeszłasię pogłoska, że po stronie bolszewików biją się Niemcy. W Kazaniu zaczęłasię masowa ucieczka warstw zamożniejszych. Dzielnice robotnicze podniosłygłowę. W fabryce prochu wybuchł bunt. Nasze wojska ożywił duch zaczepny.

Ów miesiąc, spędzony w Swijażsku, pełen był rozmaitych niebezpiecznychepizodów. Nie było dnia, żeby się coś nie wydarzyło. Noce częstokroć nie byływcale lepsze. Po raz pierwszy oglądałem wojnę w tak intymnej bliskości. Byłato mała wojna. Po naszej stronie walczyło conajwyżej 25-30.000 ludzi. Ale odwielkiej wojny mała różni się tylko skalą. Była jakby żywym modelem wojny.Dlatego właśnie odczuwaliśmy tak bezpośrednio wszystkie jej wahania iniespodzianki. Mała wojna była wielką szkołą.

Sytuacja pod Kazaniem zmieniła się tymczasem nie do poznania. Zpstrokacizny rozmaitych oddziałów powstały regularne formacje wojskowe.Wstępowali do nich komunistyczni robotnicy z Piotrogrodu, Moskwy i innychmiejscowości. Pułki tężały i hartowały się. Komisarzom nadano w oddziałachstanowisko przywódców rewolucyjnych, bezpośrednich reprezentantówdyktatury. Sądy wojskowe wykazały, że rewolucja, będąc w śmiertelnemniebezpieczeństwie, wymaga zaparcia się samego siebie do ostateczności.Przez skojarzenie agitacji z organizacją, przykładem rewolucyjnym irepresjami, doprowadzono w ciągu kilku tygodni od owego koniecznegoprzełomu. Z chwiejnej, niepewnej, rozpadającej się masy powstała prawdziwaarmja. Nasza artylerja miała niewątpliwą przewagę. Nasza flotylla panowałanad rzeką, nasi lotnicy – w powietrzu. Nie wątpiłem już, że odzyskamy Kazań.Aż naraz 1-go września dostaję szyfrowaną depeszę z Moskwy: –„Przyjeżdżajcie natychmiast. Iljicz jest ranny, niewiadome czy niebezpiecznie.Spokój zupełny, 31.VIII.1918. Swierdłow”. Wyjechałem natychmiast. Wkołach partyjnych Moskwy panował nastrój ponury, mroczny, leczniewzruszony. Najlepszym wyrazicielem tej niezłomności był Swierdłow.Lekarze uznali, że życiu Lenina nie grozi niebezpieczeństwo i zapowiedzielirychły powrót do zdrowia. Dodałem partji otuchy, zawiadamiając ozbliżających się zwycięstwach na wschodzie i zaraz wróciłem do Swijażska.Kazań zdobyto dnia 10-go września. Po upływie dwuch dni sąsiednia 1-a armjazdobyła Symbirsk. Nie była to niespodzianka. Dowódca pierwszej armji,Tuchaczewskij, obiecał w końcu sierpnia, że zdobędzie Symbirsk najpóźniej12-go września. O zajęciu miasta Tuchaczewskij zawiadomił mnietelegraficznie: – „Rozkaz wykonany. Symbirsk zdobyty”. Lenin tymczasempowracał do zdrowia. Przysłał pełen uniesienia telegram z powinszowaniem.Sprawy nasze poprawiały się na całej linji.

Głównym kierownikiem 5-ej armji został Iwan Smirnow. Miało to wielkiekonsekwencje. Smirnow reprezentuje najdoskonalszy i najbardziej skończonytyp rewolucjonisty, który stanął w szeregu przed trzydziestu laty i od owejchwili nie wiedział, co to odpoczynek i nie domagał się go nigdy. W latachnajczarniejszej reakcji, Smirnow nie przestawał ryć podziemnych podkopów.Gdy waliły się, nie upadał na duchu i rozpoczynał na nowo. Smirnow byłzawsze człowiekiem obowiązku. To jest wspólna cecha rewolucjonisty idzielnego żołnierza i właściwie dlatego rewolucjonista może stać siędoskonałym żołnierzem.

Idąc jedynie za głosem swej natury, Smirnow był zawsze wzorem męstwa iniezłomności, jednakże bez owej zatwardziałości, która cnotom tym zazwyczaj

Page 276: Trocki Lew - Moje życie.pdf

277

towarzyszy. Wszyscy lepsi pracownicy w armji usiłowali naśladować go podtym względem. „Nikogo nie szanowano tak, jak Smirnowa, – pisała LarysaReussner o oblężeniu Kazania. – Zdawano sobie sprawę, że wnajkrytyczniejszych chwilach właśnie on będzie najsilniejszy i najbardziejnieustraszony”. Smirnow pozbawiony jest całkowicie wszelkiej pedanterji. Toczłowiek niesłychanie towarzyski, dowcipny i cieszący się z życia. Ludzieulegają jego autorytetowi tem łatwiej, że jest to autorytet zewnętrznieniepozorny i nie imperatywny, aczkolwiek zupełnie niewątpliwy. Grupując siędokoła Smirnowa, komuniści z 5-ej armji stworzyli jakąś szczególną rodzinępolityczną, która do dziś dnia, po upływie kilku lat, dzielących nas odlikwidacji 5-ej armji, odgrywa pewną rolę w życiu kraju. „Piątak” – maswoisty sens w słowniku rewolucji: znaczy to tyle co prawdziwyrewolucjonista, człowiek obowiązku, a przedewszystkiem – czysty człowiek.Smirnow i ludzie z piątej armji po ukończeniu wojny domowej przenieśli całyswój heroizm w dziedzinę pracy gospodarczej i prawie wszyscy bez wyjątkówznaleźli się w szeregach opozycji. Smirnow stał na czele przemysłuwojskowego, później był komisarzem ludowym poczt i telegrafów. Obecniejest na Kaukazie, na zesłaniu. W więzieniach i na Syberji można znaleźć wielujego towarzyszy pracy z armji piątej. Ale rewolucja pożera ludzi i charaktery.Ostatnie wieści powiadają, że i Smirnowa też złamała walka i że głosi on hasłokapitulacji.

Larysa Reussner, która nazwała Smirnowa ,,sumieniem Swijażska”, samaodegrała niepoślednią rolę w armji piątej, jak zresztą i w całej rewolucji. Tawspaniała młoda kobieta zabłysła, olśniwszy niejednego, jak płomiennymeteor na tle rewolucji. Z powierzchownością bogini olimpijskiej kojarzyłasubtelny ironiczny umysł i męstwo żołnierza. Po zajęciu Kazania przezbiałych, poszła do wroga w przebraniu chłopskiem na zwiady. Posiadałajednak nazbyt niepowszednią powierzchowność. Aresztowano ją.

Badał ją japoński oficer-wywiadowca. Podczas przerwy wymknęła się przezźle pilnowane drzwi i zniknęła. Od tej chwili pracowała w wywiadzie. Potempływała na okrętach wojennych i uczestniczyła w bitwach. Poświęciła wojniedomowej szkice, które pozostaną w literaturze. Równie barwnie pisała oprzemyśle uralskim, jak i o powstaniu robotników w zagłębiu Ruhr’y. Chciaławszystko widzieć i wszystko wiedzieć, brać udział we wszystkiem W ciąguniewielu lat stała się pierwszorzędną pisarką. Przeszedłszy obronną ręką przezogień i wodę, owa Pallada rewolucji, nie dożywszy trzydziestu lat, zgasłaniespodzianie na tyfus w Moskwie, w normalnych warunkach egzystencji

Pracownicy łączyli się ze sobą, pod ogniem dział nauka szła szybko, armjawięc tworzyła się wspaniała. Najniższy poziom napięcia rewolucyjnego –chwilę upadku Kazania – mieliśmy już za sobą. Jednocześnie dokonywał sięwielki przełom w środowisku włościańskiem. Biali uczyli chłopów abecadłapolitycznego. W ciągu siedmiu następnych miesięcy czerwona armjawyzwoliła obszar, wynoszący blisko miljon kilometrów kwadratowych, zczterdziestomiljonową ludnością. Rewolucja przeszła znów do ofenzywy.Uciekając z Kazania, biali zabrali ze sobą znajdujący się tam od czasu lutowejofenzywy Hoffmanna zapas złota republiki. Znacznie później wpadł on wnasze ręce razem z Kołczakiem.

Gdym uzyskał możność oderwania oczu od Swijażska, dostrzegłem, że wEuropie zaszły zmiany: armja niemiecka znajdowała się w sytuacji bezwyjścia.

Page 277: Trocki Lew - Moje życie.pdf

278

ROZDZIAŁ XXXIV

POCIĄG

Trzeba teraz opowiedzieć o tak zwanym „pociągu PrzewodniczącegoRewolucyjnej Rady Wojskowej”. W latach najwyższego napięcia rewolucjimoje życie osobiste było najściślej złączone z życiem tego pociągu. Z drugiejstrony pociąg był ściśle związany z życiem czerwonej armji. Pociąg łączyłfront z tyłami, rozstrzygał na miejscu niecierpiące zwłoki sprawy, oświecał,wzywał, zaopatrywał, wymierzał kary i nagradzał.

Bez represyj nie można było tworzyć armji. Nie można prowadzić ciżbyludzkiej na śmierć, nie posiadając w arsenale dowództwa kary śmierci. Dopókipyszniące się zdobyczami swej techniki złe małpy bez ogonów, zwane ludźmi,będą tworzyć armje i wojować, dopóty dowództwo będzie musiało stawiaćżołnierza pomiędzy możliwą śmiercią, grożącą przed nim i nieuniknionąśmiercią, czyhającą za nim. Jednakże armji nie można stworzyć strachem.Armja carska rozpadła się nie wskutek braku represyj. Usiłując ratować jąprzez przywrócenie kary śmierci, Kierenskij dobił ją tylko. Na pogorzeliskuwielkiej wojny bolszewicy stworzyli nową armję. Kto choć cokolwiek rozumiewymowę historji, ten wie, że fakty te nie wymagają żadnych komentarzy.Najtrwalszym cementem, spajającym nową armję, były idee rewolucjipaździernikowej. Pociąg dostarczał tego cementu na fronty.

Dziesiątki tysięcy chłopów nie stawiły się do pierwszego poboru,ogłoszonego przez władze sowieckie w Kałuskiej, Woroneskiej, czyRiazańskiej guberni. Wojna toczyła się daleko od tych gubernij, rejestracjęprowadzono kiepsko, poboru nie brano na serjo. Tych, co się nie stawili dopoboru, ogłoszono za dezerterów. Rozpoczęto poważną walkę zniezgłaszaniem się poborowych. W komisarjacie wojskowym miasta Riazaniazebrało się z piętnaście tysięcy takich „dezerterów”. Gdym przejeżdżał przezRiazań, postanowiłem ich zobaczyć. Odradzano mi:.. Jeszcze się coś możeprzydarzyć”. Ale wszystko poszło, jak z płatka. Zwoływano ich z baraków: –Towarzysze dezerterzy, chodźcie na wiec, towarzysz Trocki przyjechał do was.– Wybiegali podnieceni, hałaśliwi, ciekawi, jak żaki szkolne. Przypuszczałem,że będą się znacznie gorzej prezentować. Oni zaś przypuszczali, że jestemstraszniejszy, niż w istocie. Po kilku chwilach otoczył mnie wielki tłum,rozpuszczony, niekarny, ale bynajmniej nie usposobiony wrogo. „Towarzyszedezerterzy” gapili się na mnie tak, że mało im oczy na wierzch nie wylazły.Wlazłem na stół, stojący na podwórzu, i rozmawiałem z nimi z półtorejgodziny. Było to niebywale wdzięczne audytorjum. Dążyłem do tego, by saminabrali do siebie szacunku i wezwałem ich wkońcu do podniesienia rąk naznak wierności rewolucji. Widziałem na własne oczy, jak nowe idee poczynaływywierać na nich swój wpływ. Ogarnął ich prawdziwy entuzjazm.Odprowadzili mnie do samochodu, gapili się, ile wlezie, ale już bez lęku, leczraczej z zachwytem, krzyczeli głośno i za nic nie chcieli się odczepić ode mnie.

Page 278: Trocki Lew - Moje życie.pdf

279

Nie bez dumy dowiadywałem się potem, że ważnym środkiemwychowawczym, który stosowano do nich, było upomnienie: – A coś obiecałTrockiemu? – Pułki ,,dezerterów” riazańskich doskonale biły się później nafrontach.

Przypominam sobie drugą klasę w odeskiej szkole realnej Ś-tego Pawła.Czterdziestu chłopców niczem specjalnem nie odróżniało się od innychczterdziestu chłopców. Ale gdy Burnand z tajemniczym iksem na czole,wychowawca Meier, wychowawca Wilhelm, inspektor Kaminskij i dyrektorSchwannebach z całej siły uderzyli w najkrytyczniej usposobioną inajodważniejszą grupę uczniów, – natychmiast podnieśli głowy lizusy izawistne tęposze, pociągając za sobą całą klasę.

W każdym pulku, w każdej kompanji są ludzie najrozmaitszego rodzaju.Uświadomieni i skłonni do poświęceń stanowią mniejszość. Na drugim krańcustoi znikoma mniejszość zdeprawowanych, sobków lub świadomych wrogów.Pośrodku między temi dwiema mniejszościami znajduje się większość,składająca się z niepewnych i wahających się. Rozkład następuje wtedy, gdynajlepsze jednostki giną, lub zostaną usunięte, górę zaś biorą sobki lubwrogowie. Owi ze środka nie wiedzą wtedy, za kim mają pójść, i w chwiliniebezpieczeństwa ulegają panice. Dnia 24-go lutego 1919 roku wMoskiewskiej sali Kolumnowej powiedziałem młodym komendantom: –Dajcie trzy tysiące dezerterów, nazwijcie ich pułkiem, ja wyznaczę dla nichbojowego dowódcę, dobrego komisarza, odpowiednich dowódców bataljonów,kompanij, plutonów – i z trzech tysięcy dezerterów powstanie u nas, w krajurewolucyjnym, w ciągu czterech tygodni doskonały pułk... W ciągu ostatnichtygodni – dodałem – mieliśmy ponowną okazję przekonania. się, że tak jest naodcinkach frontu pod Narwą i Pskowem, gdzie udało się nam stworzyć zeszczątków świetne jednostki bojowe. –

Dwa i pół roku, ze stosunkowo niewielkiemi przerwami, spędziłem wwagonie kolejowym, którym przedtem dysponował jeden z ministrówkomunikacji. Wagon był dobrze urządzony, jeżeli chodziło o komfortministerjalny, ale źle przystosowany do pracy. Tutaj przyjmowałem w drodzeraporty, naradzałem się z miejscowemi władzami wojskowemi i cywilnemi,przeglądałem komunikaty telegraficzne, dyktowałem rozkazy i artykuły. Stądrównież wyruszałem z mymi współpracownikami samochodem na dłuższeobjazdy frontu. W chwilach, wolnych od zajęć, dyktowałem w wagonie mąksiążkę („Teror i komunizm”), skierowaną przeciwko Kautsky’emu, orazszereg innych prac. Zdawało mi się podówczas, że na zawsze już przywykłemdo pisania i rozmyślania przy akompaniamencie pulmanowskich kół i resorów.

Mój pociąg został pośpiesznie zestawiony w Moskwie w nocy z 7-go na 8-go sierpnia 1918 roku. Nad ranem wyruszyłem w nim do Swijażska, na frontczechosłowacki.

Pociąg ulegał później ciągłym przebudowom, uzupełnieniom,udoskonaleniom. Już w r. 1918 stał się ruchomym organem zarządzania armją.W pociągu były czynne: sekretarjat, drukarnia, stacja telegraficzna, radjo,elektrownia, bibljoteka, garaż i łaźnia.

Pociąg był tak ciężki, że ciągnęły go dwie lokomotywy. Później musianorozdzielić go na dwa samodzielne pociągi. Kiedy warunki zmuszały nas dodłuższego postoju na jakimś odcinku frontu, jedna z lokomotyw pełniłaobowiązki umyślnego. Druga – stała zawsze pod parą. Front był ruchomy i niemożna było z nim żartować.

Page 279: Trocki Lew - Moje życie.pdf

280

Nie mam pod ręką historji pociągu. Złożono ją do jednego z wojskowycharchiwów. Opracowali ją w swoim czasie jak najstaranniej moi młodziwspółpracownicy. Wykres ruchów pociągu sporządzono na wystawę wojnydomowej, gdzie, według doniesień gazet, zwracał szczególną uwagę licznychzwiedzających. Wykres ten przakazano potem muzeum wojny domowej.Wpakowano go na pewno do jakiegoś kąta w sąsiedztwie setek, tysięcy innycheksponatów: plakatów, odezw, rozkazów, sztandarów, fotografij, taśmkinematograficznych, książek i przemówień, odzwierciadlającychnajważniejsze chwile wojny domowej i w ten lub inny sposób połączonych zmoim udziałem w tej wojnie.

Wydawnictwo wojskowe zdążyło w ciągu 1922-1924 roku, czyli przedporażką opozycji, ogłosić w pięciu tomach prace moje, dotyczące armji iwojny domowej. Historja pociągu nie weszła w ich skład. Orbitę jego ruchumógłbym teraz odtworzyć tylko częściowo na podstawie adnotacyj podartykułami wstępnemi wydawanej w pociągu gazety „W puti”: Samara,Czelabińsk, Wiatka, Petersburg, Bałaszow, Smoleńsk, znów Samara, Rostów,Nowoczerkask, Kijów, Żytomierz i t. d. bez końca. W tej chwili nie mamnawet pod ręką dokładnej liczby kilometrów, które pociąg przejechał podczaswojny domowej. Jedna z uwag, znajdująca się w moich pracach wojskowych,podaje 36 podróży podczas których przejechaliśmy zgórą 105.000 kilometrów.Jeden z moich ówczesnych towarzyszów podróży pisze do mnie, powołując sięna swą pamięć, iż w ciągu trzech lat okrążyliśmy rzekomo pięć i pół razy kulęziemską, a więc podaje dwukrotnie większą liczbę. Nie obejmuje onadziesiątków tysięcy kilometrów, przejechanych samochodami, zdala od linijkolejowych i wgłąb frontu. Ponieważ pociąg zdążał zazwyczaj do miejscnajbardziej zagrożonych, przeto rzucony na mapę schemat dokonanychprzezeń podróży stanowił dość ścisły i jednocześnie poglądowy obraz różnegoznaczenia, jakie miały poszczególne fronty. Najwięcej podróży przypada narok 1920, ostatni rok wojny. Przeważają podróże na front południowy, któryzawsze był najuporczywszy, najtrwalszy i najniebezpieczniejszy.

Czego szukał ,,pociąg Przewodniczącego Rewolucyjnej Rady Wojskowej”na frontach wojny domowej? Odpowiedź na to pytanie jest prosta: szukałzwycięstwa. Ale cóż pociąg ten dawał frontom? Zapomocą jakich metoddziałał? Jaki bezpośredni pożytek przynosiły ustawiczne jego podróże zjednego końca państwa na drugi? Nie były to zwykłe podróże inspekcyjne.Nie, praca pociągu była jak najściślej związana z organizowaniem armji, z jejwychowywaniem, kierownictwem i zaopatrywaniem. Budowaliśmy armję odsamych podwalin, wciąż znajdując się w ogniu. Tak było nietylko podSwijażskiem, gdzie minął pierwszy miesiąc dziejów pociągu. Tak samo byłona wszystkich frontach. Z oddziałów partyzanckich, z uchodźców,uciekających przed białymi, z chłopów, zmobilizowanych w sąsiednichpowiatach, z oddziałów robotniczych, wysyłanych przez ośrodki przemysłowe,z grup komunistów i pracowników związków zawodowych tworzyliśmy tutajna froncie kompanje, bataljony, nowe pułki, czasami całe dywizje.Zdemoralizowana po porażkach i odwrotach, łatwo ulegająca panice masa wciągu jakichś dwuch, czy trzech tygodni przekształcała się w bojowe oddziały.A czego na to było trzeba? Wiele i mało jednocześnie. Wyznaczyć dobrychdowódców, kilkudziesięciu doświadczonych bojowych żołnierzy, z dziesięciupoświęcających się komunistów, wydostać buty dla bosych, urządzić łaźnię,przeprowadzić energiczną kampanję agitacyjną, dać jeść, wydać bieliznę, tytoń

Page 280: Trocki Lew - Moje życie.pdf

281

i zapałki. O wszystko to troszczył się pociąg. Mieliśmy zawsze w rezerwiekilku poważnych komunistów, którymi zapełnialiśmy luki, kilkusetwalecznych żołnierzy, niewielki zapas obuwia, kurtek skórzanych, lekarstw,karabinów maszynowych, lornetek, map, zegarków i rozmaitych innychupominków. Środki materjalne, któremi pociąg rozporządzał bezpośrednio,były, ma się rozumieć, bardzo nieznaczne w porównaniu z potrzebami armji.Ale środki te uzupełnialiśmy stale. Odegrały one wiele razy rolę owej szufelkiwęgla, która niezbędna jest w pewnej chwili, aby ogień na kominku nie zgasł.W pociągu czynny był telegraf. Łączyliśmy się z Moskwą zapomocąbezpośredniego przewodu: mój zastępca, Sklianskij, odbierał zapotrzebowaniana najniezbędniejszy ekwipunek dla armji – czasami dla dywizji, czasaminawet dla poszczególnych pułków. Przysyłano je z szybkością, której niemożnaby było osiągnąć bez mojej ingerencji. Metodę tę trudno, coprawda,nazwać najlepszą. Osoby pedantyczne powiedzą, że w zaopatrywaniu, taksamo, jak w sztuce wojennej wogóle, przestrzeganie pewnego systemu jestrzeczą najważniejszą. Słuszny to punkt widzenia. Ja sam też skłonny jestemgrzeszyć raczej pedanterją. Ale chodzi o to, żeśmy nie chcieli zginąć, zanimuda się nam stworzyć dobry system. Oto dlaczego musieliśmy, szczególnie wpierwszym okresie, stosować, zamiast systemu, improwizacje, aby móc późniejoprzeć na nich system.

We wszystkich podróżach towarzyszyli mi pracownicy, kierującypodstawowemi działami zarządu armją, a przedewszystkiem wszelkiegorodzaju zaopatrywaniem. Intendentów otrzymaliśmy w spadku po starej armji.Pracowali po dawnemu, a nawet jeszcze gorzej, gdyż warunki pracy były bezporównania gorsze. Podczas tych podróży, niejeden stary specjalista musiałuczyć się na nowo, a nowi kształcili się, czerpiąc naukę z doświadczeńżyciowych. Gdyśmy kończyli objazd dywizji i ustalili na miejscu jej potrzeby,zwoływałem do sztabu lub wagonu restauracyjnego pociągu możliwienajliczniejszą konferencję, w której brali udział przedstawiciele miejscowejorganizacji partyjnej, organów władzy sowieckiej, oraz związkówzawodowych. Miałem możność zorjentowania się w ten sposób. Jak sięprzedstawia w rzeczywistości sytuacja bez fałszu i blagi. Ponadto konferencjetakie dawały zazwyczaj bezpośrednie wyniki praktyczne. Mimo niedostatku,jaki trapił miejscowe organy władzy sowieckiej, potrafiły one jednak zawsześcisnąć się i wydusić jakąś ofiarę na rzecz armji. Szczególnie cenna byłapomoc w osobach komunistów. Jeszcze jedną garść pracowników zabierało sięz urzędów i z miejsca wcielało do niepewnego pułku. Znajdowano zapasmaterjału na koszule i onucze, skórę na podeszwy, jeszcze jeden centnartłuszczów. Ale środki miejscowe nie mogły wystarczyć. Po konferencjiposyłałem do Moskwy przewodem bezpośrednim dokładne zamówienie, nieprzekraczające możliwości moskiewskich, dzięki czemu dywizja otrzymywałana czas wszystko, co jej było potrzebne. Dowódcy i komisarze frontu uczyli sięna przykładzie pociągu, że do pracy swej, pracy dowódcy, wychowawcy,intendenta, sędziego, nie należy brać się zgóry, z wysokości sztabów, lecz oddołu, od strony plutonu i kompanji, od młodego i niedoświadczonego rekruta.

Stopniowo organizowały się mniej lub bardziej sprawnie działające organycentralnego zaopatrywania frontu i armjj. Ale same one nie sprostały i niemogły sprostać zadaniu. Najdoskonalszy nawet mechanizm nie może podczaswojny funkcjonować równomiernie, zwłaszcza podczas wojny manewrowej,opartej całkowicie na ruchu, wykonywanym częstokroć w zupełnie

Page 281: Trocki Lew - Moje życie.pdf

282

nieprzewidzianym kierunku. Należy ponadto pamiętać, że toczyliśmy wojnę,nie posiadając zupełnie zapasów. Już w roku 1919 centralne składy byłyzupełnie opróżnione. Koszula szła na front wprost z pod igły. Najgorzej byłojednak z karabinami i nabojami. Zakłady w Tule wytwarzały je na potrzebybieżącego dnia. Nie wolno było dysponować ani jednym wagonem nabojów,nie uzyskawszy podpisu naczelnego wodza. Sprawa uzupełniania broni iamunicji znajdowała się zawsze w stanie wysokiego napięcia,przypominającego naciągniętą strunę. Struna ta pękała od czasu do czasu.Traciliśmy wtedy ludzi i terytorja.

Bez coraz to nowych improwizacyj we wszystkich dziedzinach, wojnabyłaby dla nas nie do pomyślenia. Pociąg dawał inicjatywę do takichimprowizacyj, regulując je jednocześnie. Pobudzając inicjatywę frontu inajbliższych tyłów, dbaliśmy jednak o to, aby inicjatywa ta wchodziłastopniowo w skład ogólnego systemu. Nie twierdzę bynajmniej, że się nam tozawsze udawało. Ale wynik wojny domowej świadczy o tem, że osiągnęliśmyrzecz najważniejszą: zwycięstwo.

Poszczególną wagę posiadały wyprawy na odcinki frontu, na których zdradadowódców stawała się czasami przyczyną katastrofalnych wypadków. Dnia23-go sierpnia 1918 roku, w najkrytyczniejszych chwilach walk podKazaniem, otrzymałem od Lenina i Swierdłowa następującą szyfrowanądepeszę:

„Swijażsk Trocki. Zdrada na froncie saratowskim, aczkolwiekzdemaskowana zawczasu, spowodowała jednak bardzo niebezpiecznekomplikacje. Uważamy, że natychmiastowy wasz wyjazd do Saratowa jestkoniecznie potrzebny, gdyż pojawienie się wasze na froncie wywiera wpływ nażołnierzy i na całą armję. Porozumiemy się w sprawie zwiedzenia innychfrontów. Odpowiedźcie, oznaczając dzień wyjazdu, wszystko szyfrem N° 80.22 sierpnia 1918 roku, Lenin. Swierdłow”.

Uważałem, że opuszczenie Swijażska jest rzeczą niemożliwą: odjazdpociągu wstrząsnąłby frontem kazańskim, który i tak przechodził ciężkiechwile. Kazań odgrywał pod wszelkiemi względami większą rolę od Saratowa.Lenin i Swierdłow zgodzili się z tem wkrótce. Do Saratowa pojechałemdopiero po odebraniu Kazania. Ale podobne depesze doganiały później pociągna całym jego szlaku. Kijów i Wiatka, Syberja i Krym uskarżały się na ciężkąsytuację i domagały się pokolei i jednocześnie, aby pociąg pospieszył im zpomocą.

Wojna toczyła się na peryferiach państwa, częstokroć w najbardziejzapadłych kątach, na froncie długości ośmiu tysięcy kilometrów. Pułki idywizje w ciągu całych miesięcy bywały odcięte od świata. Ogarniał je nastrójzupełnej beznadziejności. Nieraz brakowało materjału telefonicznego nawet napotrzeby wewnętrzne. Pociąg był więc dla nich wystańcem z innych światów.Mieliśmy zawsze pewien zapas aparatów i przewodników telefonicznych. Nadspecjalnym wagonem łączności rozpięto antenę, dzięki której mogliśmy wdrodze odbierać depesze radjowe, nadawane z wieży Eiffla, z Nauen, ogółem –z jakichś trzynastu stacyj, a przedewszystkiem, naturalnie, z Moskwy. Pociągbył zawsze au courant wszystkiego, co się działo na całym świecie.Najważniejsze depesze drukowano w gazecie, wydawanej w pociągu, ikomentowano w czasie jazdy w artykułach, ulotkach i rozkazach. Śledząc biegwydarzeń, oświetlaliśmy awanturę Kappa, spiski wewnętrzne, wyboryangielskie, przebieg kampanji zbożowej lub czyny bohaterskie włoskiego

Page 282: Trocki Lew - Moje życie.pdf

283

faszyzmu, ustalając związek pomiędzy niemi a losami astrachańskiego, czy teżarchangielskiego frontu. Artykuły nadawaliśmy jednocześnie przez przewódbezpośredni do Moskwy, skąd radjo dostarczało je prasie całego państwa.Pociąg łączył najbardziej izolowane oddziały z całą armją, z życiem kraju icałego świata. Niepokojące pogłoski i wątpliwości przestawały je nękać,nastrój poprawiał się. Taka szczepionka moralna wystarczała na kilka tygodni,czasami – aż do następnego przyjazdu pociągu. W przerwach pomiędzyjednem a drugiem przybyciem pociągu, członkowie rewolucyjnej radywojskowej frontu, lub armji dokonywali podobnych objazdów, tylko namniejszą skalę.

Nie tylko moja praca literacka, ale i całokształt mojej pracy w pociągubyłby nie do pomyślenia bez udziału moich współpracowników – stenografów:Glazmana, Sermuksa i, najmłodszego, Nieczajewa. Pracowali we dnie i wnocy, podczas ruchu pociągu, który, lekceważąc sobie w zapale wojennymwszelkie względy bezpieczeństwa, częstokroć mknął po zużytych podkładach zszybkością, przewyższającą siedemdziesiąt kilometrów na godzinę: zwisającaz sufitu wagonu mapa, kołysała się w biegu, jak huśtawka. Z podziwem iuczuciem wdzięczności śledziłem zawsze ruch ręki, która, nie bacząc nakołysanie się i wstrząśnienia wagonu, wypisywała z pewnością siebie subtelneznaki. Gotowy tekst, przynoszony mi po upływie kilkudziesięciu minut,zazwyczaj nie wymagał żadnych poprawek. Nie była to zwykła praca,nabierała ona cech poświęcenia. Później Glazman i Sermuks srogoodpokutowali za swe poświęcenie w służbie rewolucji: Glazmana stalinowcydoprowadzili do samobójstwa, Sermuksa zaś zesłali na syberyjskie pustkowie.

W skład pociągu wchodził wielki garaż wraz z kilkoma samochodami icysterną benzyny. Pozwalało to na oddalanie się od drogi żelaznej na odległośćsetek wiorst. Na wozach ciężarowych i osobowych lokowała się załoga,składająca się z dwudziestu do trzydziestu wyborowych strzelców i obsługikarabinów maszynowych. Mój samochód również był uzbrojony w dwa ręcznekarabiny maszynowe. Wojna manewrowa jest pełna niespodzianek. W stepachmogliśmy zawsze napotkać podjazdy kozackie. Samochody, uzbrojone wkarabiny maszynowe, dobrze zabezpieczały od wypadków, przynajmniejwtedy, kiedy step nie zamieniał się w morze błota. Pewnego razu na jesieni1919 roku w woroneskiej guberni mogliśmy się posuwać z szybkościązaledwie trzech kilometrów na godzinę. Samochody grzęzły głęboko wrozmiękłym czarnoziemie. Trzydziestu ludzi raz po raz zeskakiwało na ziemię,aby popychać wozy. Przejeżdżając rzekę wbród, utknęliśmy na samym środkukoryta. Całą winę kładłem w pierwszem uniesieniu na karb niskiego sadzeniawozu, który mój świetny szofer, Estończyk Püvi, uważał za najlepszysamochód na świecie, Püvi odwrócił się do mnie i, dotknąwszy zlekka daszkaczapki palcami, zameldował mi łamanym językiem rosyjskim: – Ośmielam sięzameldować, inżynierowie nie przewidzieli, że będziemy pływać po wodach. –Mimo, że znajdowaliśmy się w krytycznej sytuacji, miałem ochotę uściskać goza trafność tej spokojnej, ironicznej uwagi.

Pociąg był nie tylko zakładem wojskowo-administracyjnym i politycznym,lecz również i narzędziem walki. Wiele cech upodobniało go raczej do pociągupancernego, aniżeli do sztabowego lokalu na kołach. Był zresztą rzeczywiścieopancerzony, w każdym razie dotyczyło to parowozu i wagonów z karabinamimaszynowemi. Wszyscy bez wyjątku pracownicy pociągu umieli władaćbronią. Wszyscy nosili skórzane uniformy, nadające ludziom jakąś sugestywną

Page 283: Trocki Lew - Moje życie.pdf

284

powagę. Na lewym rękawie, poniżej ramienia wszyscy nosili, starannie wybityw mennicy, znak metalowy, który zyskał sobie w armji znaczną popularność.Wagony miały wewnętrzne potączenie telefoniczne i aparaty do sygnalizacji.Aby wzmocnić czujność załogi, urządzaliśmy często w drodze, we dnie i wnocy, próbne alarmy. Zbrojne oddziały dokonywały w razie potrzeby„desantu”, wysiadając z pociągu dla przeprowadzenia pewnych operacyj.Pojawienie się w niebezpiecznem miejscu skórzanej seciny miało za każdymrazem bajeczny skutek. Sama świadomość, że pociąg znajduje się w odległościkilku kilometrów od linji ognia, sprawiała, że najbardziej nerwowousposobione oddziały, a zwłaszcza ich dowództwo, wytężały wszystkie swesiły. Przy niepewnej równowadze wag, najmniejszy odważnik przechyla szalę.Nasz pociąg wraz ze swą załogą w ciągu dwuch i pół lat setki razy odegrał rolętakiego odważnika. Gdy ,,desant” powracał „na pokład” zwykle kogośbrakowało. Ogółem pociąg stracił w zabitych i rannych około 15 ludzi, nielicząc tych, którzy przeszli do formacyj linjowych i w ten sposób zniknęli zpola naszego widzenia. Tak naprzyklad z personelu naszego pociąguwydzielono załogę dla wzorowego pociągu pancernego imienia Lenina, innajego część została wcielona do oddziałów polowych pod Piotrogrodem. Zaudział w walkach z Judeniczem pociąg, jako jednostka bojowa, zostałodznaczony orderem czerwonego sztandaru.

Pociąg bywał nieraz odcięty, ostrzeliwany, nieraz atakowały go samoloty.Nic więc dziwnego, że otaczała go legenda, osnuta na tle, zarównorzeczywistych zwycięstw, jak i zwycięstw, będących tylko wytworem fantazji.Ileż to razy zdarzało się, że dowódca dywizji, brygady, albo nawet pułkuprosił, abyśmy zostali w jego sztabie jeszcze choć z pół godziny, ot tak tylko,żeby posiedzieć, lub pojechali konno, czy samochodem na daleki odcinek, lubprzynajmniej posłali tam kilku ludzi z załogi z ekwipunkiem i upominkami, –byleby tylko wieść o nadejściu pociągu na front mogła się rozejść jaknajszerzej. – Wiadomość o tem, może zastąpić całą dywizję w rezerwie, –mawiali dowódcy armjj. Wiadomość o nadejściu pociągu docierała, ma sięrozumieć, również i do szeregów nieprzyjaciela. Wyobrażano tam sobie, żetajemniczy pociąg jest o wiele straszniejszy, niż był w rzeczywistości.Zwiększało to tylko jego moralne znaczenie.

Pociąg ściągnął na siebie nienawiść wroga i był z tego dumny. Socjal-rewolucjoniści kilkakrotnie przygotowywali nań zamachy. Podczas procesueserowców opowiedział o tem szczegółowo organizator zabójstwaWłodarskiego i zamachu na Lenina, Siemionow, który brał również udział wprzygotowaniach do zamachu na pociąg. Przedsięwzięcie takie nie nastręczałowłaściwie znaczniejszych trudności. Ale w owym czasie znaczenie polityczneeserowców osłabło, nie wierzyli w swe siły i stracili wpływ na młodzież.

Podczas jednej ze swych podróży na południe, pociąg wykoleił się na stacjiGorki. Coś mnie w nocy podrzuciło i doświadczyłem owego niesłychanieprzykrego uczucia, które wywołuje trzęsienie ziemi: grunt usuwa się z podnóg, brak punktu oparcia. Jeszcze w pół-śnie, objęłem z całej siły rękami meposłanie. Zwykły łoskot kół ustał nagle, wagon przechylił się na bok iznieruchomiał. W ciszy nocnej rozlegał się tylko jakiś samotny, słaby, żałosnygłos, ciężkie drzwi wagonu tak się skrzywiły, że nie można ich było otworzyć iwyjść na zewnątrz. Nikt się nie zjawiał i to właśnie było niepokojące. Czyżbynieprzyjaciel? Z rewolwerem w ręku, wyskoczyłem przez okno i wpadłem naczłowieka z latarnią. Był to naczelnik pociągu, który nie mógł się do mnie

Page 284: Trocki Lew - Moje życie.pdf

285

przedostać. Wagon stał na zboczu nasypu, trzy koła głęboko werżnęły się wziemię, trzy inne wznosiły się w powietrzu nad szynami. Obydwa pomosty,przedni i tylny, były zupełnie zniekształcone. Przednia krata przygniotławartownika. Jego właśnie żałosny, słaby głos rozlegał się w ciemnościach, jakpłacz dziecka. Uwolnienie go z pod mocno przyciskającej kraty nie było rzecząłatwą. Ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że cała przygoda skończyłasię dla wartownika na sińcach i strachu. Osiem wagonów uległo rozbiciu. Zwagonu restauracyjnego, służącego nam za klub, pozostał tylko stospolerowanych szczap. Ludzie wolni od służby czytali tam, lub grali w szachy.Wszyscy opuścili klub punktualnie o północy, na dziesięć minut przedwykolejeniem. Bardzo ucierpiały poza tem wagony towarowe, naładowaneksiążkami, umundurowaniem i upominkami dla frontu. Z ludzi nikt nie doznałpoważniejszych obrażeń. Wykolejenie spowodowała źle nastawiona zwrotnica.Nie udało się ustalić, czy był to skutek niedbalstwa, czy też zlej woli. Naszczęście, mijaliśmy stację z szybkością trzydziestu zaledwie kilometrów nagodzinę.

Załoga pociągu podczas głodu, epidemij, kampanij agitacyjnych, lubkongresów międzynarodowych wykonywała wiele ubocznych zleceń. Pociągbył szefem gminy wiejskiej i wielu ognisk dla dzieci. Komunistyczna„jaczejka” (komórka) pociągu wydawała gazetę „Na Straży”. Uwieczniono wniej nie jedną przygodę i nie jeden epizod ze staczanych walk. Pisma tego, jak iwielu innych rzeczy, nie posiadam dzisiaj, niestety, w mojem archiwumpodróżnem.

Gdy ruszaliśmy, aby przygotować ofenzywę przeciwko Wranglowi, któryopanował Krym, pisałem w dniu 27-yni października 1920 roku w gazecie „WPuti”:

„Pociąg nasz znów zdąża na front.Żołnierze naszego pociągu stali pod murami Kazania w czasie owych

krytycznych tygodni, kiedy toczyła się walka o Wołgę. Walka ta skończyła sięjuż dawno. Władza sowiecka zbliża się do Oceanu Spokojnego.

Żołnierze naszego pociągu bili się dzielnie pod murami Piotrogrodu...Piotrogród ocalał i w ciągu lat ostatnich gościł w swych murach wieluprzedstawicieli wszechświatowego proletarjatu.

Pociąg nasz nieraz był na froncie zachodnim. Dziś z Polską zawarliśmyrozejm.

Żołnierze naszego pociągu byli w stepach nad Donem, kiedy Krasnow, apóźniej Denikin nacierali z południa na Rosję Sowiecką. Dni Krasnowa iDenikina minęły już dawno.

Pozostał Krym, który rząd francuski przekształcił w swą twierdzę.Białogwardyjską załogą tej twierdzy francuskiej dowodzi niemiecko-rosyjskinajmita, generał baron Wrangel.

Na nową wyprawę udaje się zgodna rodzina naszego pociągu. Obywyprawa ta była ostatnią naszą wyprawą na wroga”.

I w istocie, wyprawa krymska była ostatnią kampanją wojny domowej. Poupływie kilku miesięcy, pociąg był już zdemobilizowany. Niechaj karty tebędą braterskiem pozdrowieniem dla mych dawnych towarzyszy broni!

Page 285: Trocki Lew - Moje życie.pdf

286

ROZDZIAŁ XXXV

OBRONA PIOTROGRODU

Na frontach rewolucyjnych Republiki Sowieckiej stało szesnaście armjj.Wielka rewolucja francuska miała ich niemal tyleż: czternaście. Każda z tychszesnastu armjj sowieckich miała swą niezbyt długą, lecz bardzo barwnąhistorję. Wystarczy wymienić numer armji, aby wywołać w pamięci szeregjedynych w swoim rodzaju epizodów. Każda armja miała swe własnewyraziste, żywe, choć zmienne oblicze.

Dostępu do Piotrogrodu od strony zachodniej broniła armja 7-a.Długotrwałe obozowanie odbiło się na niej fatalnie. Czujność osłabła.Wydzielano z tej armji najlepszych pracowników, a nawet całe oddziały,kierując je na bardziej ruchliwe odcinki frontu. Dreptanie na jednem miejscu wwiększości wypadków jest dla armji rewolucyjnej, której entuzjazm powinienbyć stale podtrzymywany, zapowiedzią niepowodzenia, jeśli nie katastrofy.Tak też było i tym razem.

W czerwcu 1919 roku, Krasnaja Górka, ważny fort w zatoce Fińskiej, zostałzdobyty przez oddział białogwardzistów. Po upływie kilku dni oddziałczerwonych marynarzy odebrał fort zpowrotem. Okazało się, że szef sztabu 7-ej armji, pułkownik Lindquist, komunikował białym wszelkie wiadomości,które posiadał z pierwszego źródła. Wspólnie z nim działali inni jeszczespiskowcy. To zachwiało armją.

Wodzem naczelnym północno-zachodniej armji białych został w lipcugenerał Judenicz, którego Kołczak uznał za swego przedstawiciela. Przywspółudziale Anglji i Estonji powstał w sierpniu ,,północno-zachodni” rządrosyjski. Znajdująca się w zatoce Fińskiej flota angielska obiecała Judeniczowiswe poparcie.

Akcja zaczepna Judenicza rozpoczęta się w czasie, kiedyśmy i tak borykalisię ze śmiertelnemi trudnościami. Denikin zajął Orzeł i zagrażał Tule,głównemu ośrodkowi przemysłu wojennego. Dalej otwierała się najkrótszadroga do Moskwy. Południe koncentrowało całą naszą uwagę. Pierwszy zarazmocniejszy cios, zadany z zachodniej strony, ostatecznie wytrącił 7-mą armję zrównowagi. Zaczęła się cofać, nie stawiając prawie oporu i porzucając podrodze działa i tabory. Kierownicy piotrogrodzcy, a przedewszystkiemZinowjew, zawiadomili Lenina o doskonałem, pod każdym względem,uzbrojeniu przeciwnika: czołgi, samoloty, monitory angielskie na skrzydlearmji itd. Lenin przyszedł do wniosku, że moglibyśmy walczyć skutecznie zoficerską armją Judenicza, uzbrojoną według ostatnich wymagań techniki,jedynie za cenę ogołocenia i osłabienia innych frontów, a przedewszystkiem –południowego. Ale o tem mowy nawet być nie mogło. Zdaniem Lenina, niepozostawało nic innego, jak tylko oddać Piotrogród i skrócić front. Przekonanyo konieczności tak ciężkiej amputacji, Lenin począł pozyskiwać innych dlaswego planu.

Gdy przyjechałem z południa do Moskwy, przeciwstawiłem się stanowczo

Page 286: Trocki Lew - Moje życie.pdf

287

temu planowi. Judenicz i jego władcy nie poprzestaną na Piotrogrodzie:zamierzają spotkać się z Denikinem w Moskwie. W Piotrogrodzie Judeniczznajdzie wielkie bogactwa przemysłowe i rezerwy ludzkie. A ponadto, międzyPitrem i Moskwą niema poważniejszych przeszkód. Wyciągałem więcwniosek: trzeba za wszelką cenę bronić Piotrogrodu. Poparli mnie, rozumie się,przedewszystkiem piotrogrodzianie. Krestinskij, który był wtedy członkiembiura politycznego, przeszedł na moją stronę. Zdaje się, że i Stalin przyłączyłsię również do mnie. W ciągu jednej doby kilkakrotnie atakowałem Lenina,który powiedział wreszcie: – No cóż, niech i tak będzie, spóbujmy. – Biuropolityczne uchwaliło 15-go października moją rezolucję o sytuacji na frontach:„Biorąc pod uwagę, że państwu grozi wielkie niebezpieczeństwo wojenne,należy dążyć wszelkiemi środkami do rzeczywistego przekształcenia RosjiSowieckiej w obóz wojskowy. Przy pomocy organizacyj partyjnych izawodowych należy przeprowadzić powszechny spis członków partji,pracowników sowieckich, oraz pracowników związków zawodowych podkątem widzenia ich zdolności do służby wojskowej”. Rezolucja wyliczała dalejszereg praktycznych środków. W sprawie Piotrogrodu: „Nie oddawać”. Tegosamego dnia wniosłem w Radzie Obrony projekt uchwały: „BronićPiotrogrodu do ostatniej kropli krwi, nie odstępując ani piędzi ziemi i walczącna ulicach miasta”. Byłem przeświadczony, że gdyby nawet armji białych,liczącej, dajmy na to, z 25.000 ludzi, udało się wedrzeć do miljonowegomiasta, to jednak skazanaby była na zagładę w obliczu poważnego i dobrzezorganizowanego oporu na ulicach. Uważałem jednocześnie za konieczne,zwłaszcza na wypadek wystąpienia Estonji i Finlandji, przygotowanie planuodwrotu armji i robotników w kierunku poludniowo-wschodnim: w ten tylkosposób możnaby było ocalić kwiat robotników piotrogrodzkich przedwycięciem w pień.

16-go wyjechałem do Piotrogrodu. Nazajutrz otrzymałem list od Lenina:„Dnia 17-go października 1919 r. Towarzyszu Trocki. Wczoraj w nocywysłaliśmy wam szyfrem... uchwałę Rady Obrony. Widzicie więc, że waszplan został przyjęty. Ale odwrót robotników piotrogrodzkich na południerównież nie został odrzucony (plan ten rozwijaliście, podobno, wobec Krasinai Rykowa), jednak mówić o tem przed czasem znaczyłoby odwracać uwagę odwalki do ostateczności. Próba oskrzydlenia i odcięcia Pitra spowoduje,naturalnie, odpowiednie zmiany, których dokonacie już na miejscu... Załączamodezwę, napisaną przeze mnie z polecenia Rady Obrony. Spieszyłem się –wypadła źle. Połóżcie lepiej mój podpis pod waszą. Pozdrowienia. – Lenin”.

Zdaje mi się, że list ten daje dokładne pojęcie o tem, w jaki sposóbprzezwyciężaliśmy w praktyce najostrzejsze nawet epizodyczne rozbieżności,zachodzące pomiędzy mną a Leninem, rozbieżności, których nie możnaprzecież uniknąć przy pracy, zakrojonej na taką skalę, i które nie wpływałyzupełnie na nasz wzajemny stosunek i wspólną pracę. Przychodzi mi teraz namyśl: gdybym to ja w październiku 1919 roku bronił przeciwko Leninowiplanu oddania Piotrogrodu, a nie Lenin przeciwko mnie, istniałaby dziś obfitaliteratura we wszystkich językach świata, piętnująca ten zgubny wykwit„trockizmu”.

Przez cały rok 1918 Entente’a narzucała nam wojnę domową, jakoby winteresie zwycięstwa nad Wilhelmem. Ale teraz był rok 19-ty. Niemcy dawnojuż zostały rozbite, Entente’a nie przestawała jednak wydawać setek miljonówna posiew śmierci, głodu i epidemij w krainie rewolucji.

Page 287: Trocki Lew - Moje życie.pdf

288

Judenicz był jednym z kondotierów na żołdzie Anglji i Francji. Od tyłuwspierała go Estonja, lewe skrzydło zaś osłaniała Finlandja. Entente’adomagała się, aby obydwa te kraje, zawdzięczające swe wyzwolenie rewolucji,przyłożyły rękę do jej zguby. Zarówno w Helsingforsie, jak i w Rewlu,pertraktowano bez końca, szale wahały się to w tę, to w ową stronę. Z wielkimniepokojem spozieraliśmy na te dwa państewka, które tworzyły wrogiekleszcze nad głową Piotrogrodu.

1-go września pisałem w formie ostrzeżenia w „Prawdzie”: „W liczbiedywizyj, które przerzucamy obecnie na front piotrogrodzki, niepośledniemiejsce zajmie kawalerja baszkirska. Jeśli burżuazja fińska dokona zamachuna Piotrogród, czerwoni Baszkirowie wystąpią pod hasłem „Na Helsingfors!”

Dywizja kawalerji baszkirskiej została dopiero niedawno sformowana. Odpierwszej chwili zamierzałem przenieść ją do Piotrogrodu, aby dać stepowcommożność choć krótkiego pobytu w kulturalnych warunkach miejskiejegzystencji, bliższego zetknięcia się z robotnikami, oraz odwiedzania klubów,wieców i teatrów, obecnie dochodził jeszcze jeden poważny wzgląd: trzebabyło zastraszyć burżuazję fińską widmem inwazji baszkirskiej.

Jednak ostrzeżenia nasze znacznie mniej zaważyły na szali, aniżeli szybkiepowodzenie Judenicza. Dnia 13-go października zajął on Ługę, 16-go zaśKrasnoje Sieło i Gatczynę, kierując uderzenie na Piotrogród i drogę żelaznąPiotrogród-Moskwa. Na dziesiąty dzień ofenzywy Jude» nicz dotarł już doCarskiego (Dietskiego) Sieta. Konne podjazdy nieprzyjaciela widziały zwyniosłości złoconą kopułę Isaakjewskiego soboru.

Uprzedzając wydarzenia, fińskie radjo doniosło o zajęciu Piotrogrodu przezoddziały Judenicza. Posłowie Entente’y w Helsingforsie zawiadomili o temoficjalnie swe rządy. Po całej Europie, po całym świecie rozeszła się wieść oupadku czerwonego Piotrogrodu. Jakaś szwedzka gazeta. pisała o„wszechświatowym tygodniu piotrogrodzkiej gorączki”.

Najbardziej gorączkowały sfery rządzące w Finlandji. Teraz już nie tylkosoldateska, ale również i rząd stał się zwolennikiem interwencji. Nikt nie chciałrezygnować z łupu. Fińska socjal-demokracja, naturalnie, obiecała zachowanie,,neutralności”. ,,Sprawę interwencji, – pisze jeden z białych histoRykow, –rozstrząsano już wyłącznie pod finansowym kątem widzenia”. Trzeba byłotylko sprecyzować formalnie sprawę gwarancji w wysokości 50 miljonówfranków: taka była cena krwi Piotrogrodu na giełdzie Entente’y.

Równie paląca była sprawa Estonji. 17-go października. pisałem do Lenina:,,Jeżeli obronimy Piotrogród, na co liczę, to uzyskamy możność całkowitegozlikwidowania Judenicza. Trudności będziemy mieli tylko z wykorzystaniem-przez Judenicza prawa azylu w Estonji. Dobrzeby było, gdyby Estonja obroniłaswe granice przed jego inwazją. W przeciwnym bowiem razie będziemy mieliprawo wedrzeć się wślad za Judeniczem na terytorjum estońskie”. Warunek tenzostał przyjęty dopiero wtedy, gdy nasze wojska. zaczęły już pędzić Judenicza.Ale nie odrazu nam się to udało.

W Piotrogrodzie zastałem okropną dezorjentację. Wszystko się rozłaziło.Wojska cofały się, rozpraszając po drodze. Oficerowie oglądali się nakomunistów, a komuniści – na Zinowjewa. Centrum dezorjentacji stanowiłZinowjew. Swierdłow powiedział mi: – Zinowjew – to uosobienie paniki. – Atrzeba wiedzieć, że Swierdłow znał się na ludziach. Rzeczywiście: w okresachpowodzenia, kiedy, jak mówił Lenin – nie było się czego bać, – Zinowjewbardzo łatwo bujał w siódmem niebie. Ale gdy tylko sprawy szły źle,

Page 288: Trocki Lew - Moje życie.pdf

289

zazwyczaj kładł się, bez wszelkich przenośni, na kanapę i wzdychał.Począwszy od 1917 roku, przekonałem się, że Zinowjew nie zna pośrednichnastrojów, zawsze albo siódme niebo, albo kanapa. Gdy przyszedłem tymrazem, zastałem go na kanapie. W otoczeniu jego znajdowali się ludzieodważni, jak naprzykład Łaszewicz. Ale i im ręce opadały. Wszyscy toodczuwali i na wszystkiem kładło to swoje piętno. Zadzwoniłem z InstytutuSmolnego do garażu wojskowego, aby mi przysłano samochód. Wóz nienadjechał w oznaczonym czasie. Poznałem po głosie mojego rozmówcy, żeapatja, zwątpienie i determinacja dotarły już do najniższych szczebli drabinyadministracyjnej. Sytuacja wymagała nadzwyczajnych środków, gdyż wrógstał już na progu. Jak zwykle, tak i teraz, miałem oparcie w załodze mojegopociągu. Na tych ludziach można było polegać w najtrudniejszychokolicznościach. Sprawdzali, wywierali presję na chwiejnych, usuwalinieudolnych, łączyli, zatykali dziury. Odsunąłem się od oficjalnych władz,które potraciły głowy, i zwróciłem się o kilka szczebli niżej: do dzielnicowychorganizacyj partyjnych, do fabryk i koszar. Oczekując szybkiego oddaniamiasta białym, nikt nie chciał zbytnio wysuwać się naprzód. Ale nastrójzmienił się natychmiast, gdy tylko na dole wyczuto, że Piotrogrodu nieoddamy, że, jeśli zajdzie potrzeba, będziemy się bronić wewnątrz miasta, naulicach i placach. Najśmielsi i najofiarniejsi podnieśli głowy. Oddziałymężczyzn i kobiet z narzędziami saperskiemi w rękach opuszczały fabryki. Źlewyglądali wówczas robotnicy piotrogrodzcy: ziemiste z niedojadania twarze,ubrania, zwisające w strzępach, na nogach dziurawe buty, częstokroć nie zjednej pary. – Towarzysze, nie oddamy Pitra? – Nie oddamy! – Szczególnąnamiętnością gorzały oczy kobiet. Matki, żony, córki nie chciały rozstawać sięze swemi gniazdami, niebardzo przytulnemi, coprawda, ale bądź co bądź jużogrzanemi. – Nie oddamy, – dźwięczały wysokie głosy kobiet, a ręce ściskałyszpadle, niby karabiny. Wiele kobiet władało prawdziwym karabinem, lubstawało przy karabinie maszynowym. Całe miasto podzielono na okręgi, naczele których stanęły sztaby robotnicze. Ważniejsze punkty otaczano drutemkolczastym. Obrano szereg pozycyj dla artylerji, której zawczasu wytkniętocel. Na placach i na skrzyżowaniach większych ulic ustawiono w schronachokoło 60 dział. Fortyfikowano kanały, skwery, mury, parkany i kamienice. Nakrańcach miasta i wzdłuż Newy porobiono okopy. Cała południowa częśćmiasta zamieniła się w twierdzę. Na wielu ulicach i placach wzniesionobarykady. Z dzielnic robotniczych wionęło ożywcze tchnienie na koszary, natyły, na stojącą w polu armję.

Judenicz znajdował się już w odległości 10-15 wiorst od Piotrogrodu. Byłyto te same wzgórza pod Pułkowem, na które jeździłem przed dwoma laty, gdyrewolucja, tylko co zwyciężywszy, walczyła w obronie swego życia zoddziałami Kierenskiego i Krasnowa. Los Piotrogrodu teraz znów wisiał nawłosku. Trzeba było natychmiast i za wszelką cenę przełamać bezwładodwrotu.

W rozkazie z dnia 18-go października domagałem się, „aby nie podawanokłamliwych informacyj o strasznych walkach tam, gdzie mogła być tylkostraszna panika. Za nieprawdziwe informacje – karać, jak za zdradę. Na wojniedopuszczalne są błędy, ale nie kłamstwo, krętactwo i oszukiwanie samegosiebie”. Jak zwykle w ciężkich chwilach, tak i teraz, uważałem za konieczneujawnić krajowi i armji okrutną prawdę w całej rozciągłości. Podałem dopublicznej wiadomości fakt bezmyślnego odwrotu, który wydarzył się tego

Page 289: Trocki Lew - Moje życie.pdf

290

samego dnia. „Kompanję pułku strzelców ogarnął niepokój na widok tyraljerynieprzyjacielskiej, która rozciągnęła się nawprost jej skrzydła. Dowódca pułkunakazał odwrót. Pułk przebiegł kłusem 8-10 wiorst, cofając się doAleksandrówki. Po sprawdzeniu okazało się, że na skrzydle pułku stał jeden znaszych własnych oddziałów... Pułk: który się cofnął, nie należał, jednak, donajgorszych. Gdy tylko odzyskał utraconą wiarę w swe siły, zawróciłnatychmiast zpowrotem i szybkim krokiem lub biegiem, zziajany, nie baczącna zimno, w ciągu godziny przeszedł 8 wiorst,wyparł nielicznego przeciwnikai, poniósłszy nieznaczne straty, zajął swe dawne pozycje”.

W drobnym tym epizodzie wypadło mi, po raz pierwszy i ostatni w ciągucałej wojny, odegrać rolę dowódcy pułku. Kiedy cofające się tyraljery poczęłyprawie bezpośrednio napierać na rozlokowany w Aleksandrówce sztab dywizji,dosiadłem pierwszego z brzegu wierzchowca i kazałem żołnierzom zawrócić.W pierwszej chwili powstało zamieszanie, gdyż nie wszyscy rozumieli, o cochodzi, i niektórzy cofali się dalej. Siedząc na koniu, zawracałemposzczególnych żołnierzy. Wtedy dopiero zauważyłem, że za mną pędzi mójordynans Kozłow, chłop z pod Moskwy, były żołnierz. Był zupełnie jak pijany.Z naganem w ręku biegał, jak szalony, wzdłuż szeregów, powtarzał mojenawoływania i wymachując rewolwerem, wrzeszczał w niebogłosy: – Niebójta się, chłopaki, towarzysz Trocki was prowadzi. – Pułk nacierał teraz wrównie szybkiem tempie, w jakiem poprzednio się cofał. Ani jeden czerwonyżołnierz nie pozostawał w tyle. W odległości jakichś dwuch wiorst zacząłdolatywać ckliwy i wstrętny poświst kuł, padli pierwsi ranni. Dowódca pułkuzmienił się nie do poznania. Zjawiał się na najniebezpieczniejszych odcinkachi, zanim pułk zdążył zająć zpowrotem opuszczone pozycje, został ranny w obienogi. Powracałem do sztabu samochodem ciężarowym. Po drodze zabieraliśmyrannych. Impuls był dany. Odczułem całem mem jestestwem, że zdołamyobronić Piotrogród.

W tem miejscu należy może poświęcić kilka słów zagadnieniu, które,prawdopodobnie, nasuwało się już parę razy czytelnikowi: czy człowiekowi,sprawującemu dowództwo nad całą armją, wolno narażać się naniebezpieczeństwo w poszczególnych bitwach? Odpowiem na to: niemabezwzględnych reguł postępowania ani w czasie pokoju, ani też w czasiewojny. Wszystko zależy od okoliczności. Oficerowie, towarzyszący mipodczas moich podróży na fronty, mawiali nieraz: – W takie miejsca niezaglądali za dawnych czasów nawet dowódcy dywizyj. – Burżuazyjnidziennikarze pisali z tej racji, że ,,uganiam się za reklamą”, tłumacząc w tensposób na zrozumiały dla nich język to, co wykraczało poza obręb ichhoryzontu.

W istocie rzeczy, warunki powstania czerwonej armji, dobór jej składuosobowego, oraz charakter wojny domowej wymagały takiego właśnie, a nieinnego postępowania. Wszystko przecież trzeba było stwarzać: dyscyplinę,bojową praktykę i wojskowe autorytety. Podobnie, jak nie potrafiliśmy,szczególniej na samym początku, planowo zaopatrywać armji we wszystkoniezbędne z jednego źródła centralnego, tak też tego naprędce w ogniuskleconego wojska nie mogliśmy natchnąć entuzjazmem rewolucyjnym zapomocą okólników lub napoły anonimowych odezw. Trzeba bylo pod okiemżołnierzy zdobywać sobie ów autorytet, któryby nazajutrz usprawiedliwiał wich oczach surowe wymagania ze strony naczelnego dowództwa. Gdzieniebyło tradycji, tam potrzebny był jaskrawy przykład. Ryzyko osobiste było

Page 290: Trocki Lew - Moje życie.pdf

291

nieuniknionym nakładem na naszej drodze do zwycięstwa...Skład osobowy dowództwa, które przywykło do niepowodzeń, należało

cokolwiek przetrząsnąć, odświeżyć, odnowić. Jeszcze znaczniejszych zmiandokonaliśmy w składzie komisarzy. Wszystkie oddziały wzmacnianowcielaniem do nich komunistów. Nadciągały też poszczególne nowe oddziały.Szkoły wojskowe rzuciliśmy na czołowe pozycje. W ciągu kilku dnizdołaliśmy usprawnić aparat zaopatrywania, który był w stanie zupełnegorozkładu. Czerwony żołnierz podjadł sobie dobrze, zmienił bieliznę, obuwie,wysłuchał kilku mów, otrząsnął się, podciągnął – i stał się innym człowiekiem.

Dzień 21-szy października był rozstrzygający. Wojska nasze cofnęły się nawzgórza pod Pułkowem. Dalszy ododwrót znaczyłby, że walka będzie siętoczyć w murach miasta. Aż do owego dnia nacierające białe wojska nienatrafiały na poważniejszy opór. Dnia 21-go października nasza armjaumocniła się na linji Pułkowa i oparła się wrogowi. Wróg zatrzymał się. Dnia22-go października czerwona armja przeszła do ataku. Judenicz zdążył jednakściągnąć rezerwy i wzmocnić swe szeregi. Rozgorzała zacięta walka. Podwieczór 23-go zajęliśmy Dietskoje Sieło i Pawłowsk. Sąsiednia 51-a armjapoczęła tymczasem nacierać od strony południa, zagrażając coraz bardziejtyłom i prawemu skrzydłu białych. Nastąpił przełom. Poszczególne oddziały,zaskoczone znienacka przez ofenzywę i rozgoryczone szeregiem niepowodzeń,poczęły współzawodniczyć ze sobą w poświęceniu i bohaterstwie. Straty byłyznaczne. Białe dowództwo utrzymywało, że my ponieśliśmy większe straty.Być może: oni posiadali więcej doświadczenia i broni. Z naszej zaś strony byłaprzewaga poświęcenia. Młodociani robotnicy i włościanie, moskiewscy ipiotrogrodzcy kursiści nie oszczędzali się wcale. Szli do ataku pod ogniemkarabinów maszynowych, z rewolwerem w ręku rzucali się na czołgi. Sztabbiałych pisał o „bohaterskiem szaleństwie” czerwonych.

Aż do owego dnia nie mieliśmy prawie jeńców. Białych, przechodzących nanaszą stronę, można było policzyć na palcach. Teraz liczba ich i liczba jeńcówodrazu się wzmogła. Biorąc pod uwagę zaciekłość, z jaką toczyły się walki.wydałem dnia 24-go października rozkaz: ,,Biada temu niegodnemużołnierzowi, który zamierzy się na bezbronnego jeńca lub uciekiniera!”

Nacieraliśmy dalej. Estończycy i Finnowie porzucili wszelką myśl ointerwencji. Rozbita na głowę armja białych, cofając się, po dwuch tygodniachw stanie zupełnego rozkładu, przekroczyła granice Estonji, gdzie zostałarozbrojona przez rząd estoński. W Londynie i w Paryżu nikt już o niej niemyślał. Z głodu i zimna zginęło to, co jeszcze wczoraj uchodziło za „północno-zachodnią armję” Entente’y. W barakach szpitalnych umieszczono 14.000chorych na tyfus. Taki był koniec „wszechświatowego tygodnia gorączkipiotrogrodzkiej”.

Przywódcy białych uskarżali się później gorzko na admirała angielskiegoCovena, który, wbrew obietnicy, miał podobno w sposób niedość energicznypomagać im od strony zatoki Fińskiej. Skargi te są, conajmniej, przesadzone.Trzy nasze torpedowce zatopione zostały podczas nocnej wyprawy przez miny,pogrążając ze sobą w odmęty 550 młodych marynarzy. Tą naszą stratą należyw każdym razie uznać rachunek brytyjskiego admirała. Żałobny rozkaz doarmji i floty, głosił tego dnia: „Czerwoni żołnierze! Na wszystkich frontachnapotykacie wrogie knowania Anglji. Wojska kontrrewolucyjne strzelają dowas z angielskich dział. W składnicach Szenkurska, Onegi, południowego izachodniego frontu znajdujecie amunicję i ekwipunek, wykonane w Anglji.

Page 291: Trocki Lew - Moje życie.pdf

292

Jeńcy, wzięci przez was do niewoli, odziani są w angielskie mundury.Angielscy lotnicy zabijają i kaleczą kobiety i dzieci w Archangielsku iAstrachaniu przy pomocy angielskiego dynamitu. Angielskie okrętyostrzeliwują nasze wybrzeża...

Ale nawet i teraz, w chwili, gdy staczamy zacięte walki z najmitąangielskim, Judeniczem, żądam od was, abyście nigdy nie zapominali, żeistnieją dwie Anglje. Obok Anglji zysków, przemocy, przekupstwa, chciwości,istnieje Anglja pracy, tężyzny duchowej, wzniosłych ideałówmiędzynarodowej solidarności. Walczy z nami Anglja giełdziarzy, owaprzyziemna i bezecna Anglja. Anglja ludu i pracy jest z nami”. (Rozkaz doarmji i floty z dnia 24-go października 1919 roku, N˚ 159).

Łączyliśmy ściśle zadania wychowania socjalistycznego z zadaniamiwojennemi. Albowiem każda idea, docierająca do świadomości ludzkiej wogniu walki zbrojnej, umacnia się w tej świadomości i pozostaje w niej nazawsze.

Pierwiastki tragiczne w dramatach Szekspira ustępują miejsca pierwiastkomkomicznym z tych samych powodów, dla których rzeczy wielkie i wzniosłekojarzą się w życiu ludzkiem z małemi i poziomemi.

Zinowjew, który tymczasem wstał z kanapy i gramolił się na drugie, czytrzecie niebo, wręczył mi w imieniu Międzynarodówki Komunistycznejnastępujące orędzie: „Obrona czerwonego Piotrogrodu przed wrogiem jestznakomitą przysługą, wyświadczoną wszechświatowemu proletarjatowi, aprzez to samo – również i Międzynarodówce Komunistycznej. Naczelnemiejsce podczas walki, która toczyła się o Piotrogród, zajęliście naturalnie, wy,drogi towarzyszu Trocki. W imieniu Komitetu WykonawczegoMiędzynarodówki Komunistycznej oddaję wam sztandary, które proszęwręczyć najbardziej zasłużonym oddziałom dowodzonej przez was świetnejCzerwonej Armji. Przewodniczący Komitetu WykonawczegoMiędzynarodówki Komunistycznej G. Zinowjew”.

Podobne orędzia otrzymałem od sowietu piotrogrodzkie-go, od organizacyjzawodowych i t. p. Sztandary wręczyłem pułkom, orędzia zaś sekretarzezłożyli do archiwum, skąd zabrano je znacznie później, gdy Zinowjew innymzupełnie głosem począł śpiewać zupełnie inne piosenki.

Niepodobna już teraz nie tylko dokładnie odtworzyć, ale nawet dobrzeprzypomnieć sobie szczegółów owego wybuchu entuzjastycznej radości, którąwywołało zwycięstwo, odniesione pod Piotrogrodem. Zbiegło się ono ponadtoz pomyślnemi wynikami decydujących operacyj na froncie południowym.Rewolucja znów wysoko podnosiła głowę. Zwycięstwo, odniesione nadJudeniczem, miało w oczach Lenina tem większe znaczenie, że w połowiepaździernika uznawał je za prawie niemożliwe. Biuro polityczne postanowiłoodznaczyć mnie za obronę Piotrogrodu orderem Czerwonego Sztandaru.Uchwała postawiła mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji. Na wprowadzenieorderu rewolucyjnego zgodziłem się nie bez wahania: niedawno dopieroznieśliśmy przecież ordery dawnego régime’u. Przez wprowadzenie orderumiałem zamiar stworzyć dodatkowy impuls dla tych, którym nie wystarczałowewnętrznego poczucia obowiązku rewolucyjnego. Lenin poparł mnie. Orderprzyjął się. Przyznawano go, przynajmniej w owym czasie, za zasługi

Page 292: Trocki Lew - Moje życie.pdf

293

wojskowe, okazane w ogniu walki. Teraz order ten został przyznany mniesamemu. Nie mogłem odmówić przyjęcia, aby nie dyskwalifikować odznaki,którą tyle razy sam rozdawałem. Nie pozostawało mi więc nic innego, jaktylko podporządkować się konwenansowi.

Ze sprawą tą łączy się pewien epizod, który dopiero znacznie późniejujrzałem we właściwem świetle. Pod koniec posiedzenia biura politycznego,Kamieniew z pewnem jakgdyby zażenowaniem zgłosił wniosek o przyznanieorderu Stalinowi. – Za co? – spytał się Kalinin tonem szczerego oburzenia. –Za co Stalinowi? Zupełnie tego nie rozumiem! – Udobruchano Kalinina jakimśżartem i sprawę rozstrzygnięto w sensie dodatnim. Podczas przerwy Bucharinrzucił się na Kalinina: – Że też nie rozumiesz, że to Iljicz wymyślił: Stalin nieprzeżyłby, gdyby ktoś inny miał to, czego on nie ma. Nie darowałby tego. –Całkowicie zrozumiałem Lenina i w myśli przyznawałem mu słuszność.

Dekoracja odbyła się w Wielkim teatrze w sposób bardzo uroczysty, powygłoszeniu przeze mnie odczytu na wspólnem posiedzeniu kierowniczychinstytucyj sowieckich. Począłem bić brawo, gdy przewodniczący wymienił kukońcowi nazwisko Stalina. Odpowiedziały na to dwa, czy trzy niezdecydowaneoklaski. Przez salę przebiegł chłód zdziwienia, szczególnie wyraźny po głośnejowacji, która skończyła się przed chwilą. Stalin świecił przezornienieobecnością.

O wiele większą satysfakcję sprawiło mi zbiorowe odznaczenie orderemCzerwonego Sztandaru mojego pociągu, jako całości. W rozkazie z dnia 4-golistopada znajduje się następujący ustęp:,,Pracownicy naszego pociągu od 17-go października do 3-go listopada brali zaszczytny udział w bohaterskichwalkach armji 7-ej. Towarzysze Kliger, Iwanów i Zastar polegli na placu boju.Towarzysze Prede, Draudin, Purin, Czemiawcew, Kupryjewicz, Tesnekodnieśli rany. Towarzysze Adamson, Purin, Kiselis zostali kontuzjowani... Niewymieniam innych nazwisk, gdyż musiałbym wymienić wszystkie. Doprzełomu, który dokonał się na froncie, w znacznym stopniu przyczynili siępracownicy naszego pociągu”.

Po upływie kilku miesięcy, pewnego razu zatelefonował do mnie Lenin: –Czyście czytali książkę Kirdecowa? – Nazwisko to nic mi nie mówiło. – Jest tobiały, wróg. Pisze o ofenzywie Judenicza na Piotrogród: – Należy nadmienić,że Lenin o wiele uważniej ode mnie czytywał prasę białych. Nazajutrz zapytałmnie znowu: – Czyście przeczytali? – Nie czytałem. – Przyślę wam, jeżelichcecie. – Ale książkę tę powinienem był mieć, gdyż otrzymywałem przezBerlin te same nowości, co Lenin. – Przeczytajcie sobie koniecznie ostatnirozdział: to ocena nieprzyjaciela, jest tam też coś o was... – Nie znalazłemjednak czasu na przeczytanie tej książki. Dzięki dziwnemu przypadkowidostała się do moich rąk dopiero niedawno w Konstantynopolu.Przypomniałem sobie, jak uporczywie Lenin zalecał mi przeczytanieostatniego rozdziału, który go tak zainteresował, oto jak ocenia nieprzyjacielajeden z ministrów Judenicza: ,,16-go października Trocki przyjechał spieszniena front piotrogrodzki: jego wrząca energja zastąpiła niezdecydowanieczerwonego sztabu. Na kilka godzin przed kapitulacją Gatczyny, Trocki usiłujejeszcze powstrzymać nacierających białych, widząc jednak, że jest toniepodobieństwem, opuszcza miasto, aby zorganizować obronę CarskiegoSieła. Większe rezerwy nie zdążyły jeszcze nadejść, skupia jednak spieszniewszystkich kursistów piotrogrodzkich, mobilizuje całą ludność męskąPiotrogrodu, pędzi wszystkie czerwone oddziały zapomocą karabinów

Page 293: Trocki Lew - Moje życie.pdf

294

maszynowych (?!) zpowrotem na pozycje i, dzięki zastosowanym przezeńenergicznym środkom, doprowadza do stanu obronnego wszystkie dostępy doPiotrogrodu”... „Trockiemu udało się zorganizować w samym Piotrogrodzieoddziały, składające się z uświadomionych robotników komunistycznych,które rzucił w zamęt walki. Według świadectwa sztabu Judenicza, nie (?)jednostki Czerwonej Armji, lecz te właśnie oddziały, a ponadto jeszczebataljony marynarzy i kursiści, biły się, jak lwy. Szli z bagnetami na czołgi i,padając całemi szeregami od morderczego ognia stalowych potworów, broniliw dalszym ciągu wytrwale swych pozycyj”.

Nikt nie zapędzał na front czerwonych żołnierzy za pomocą karabinówmaszynowych. Ale Piotrogród obroniliśmy.

Page 294: Trocki Lew - Moje życie.pdf

295

ROZDZIAŁ XXXVI

OPOZYCJA WOJSKOWA

Sprawa pomyślnej rozbudowy Armji Czerwonej uzależniona byłaprzedewszystkiem od układu stosunków wzajemnych pomiędzy proletarjatem iwłośćiaństwem w naszym kraju. Później, w roku 1923-im, wymyślonobezdennie głupią legendę o „niedocenianiu” przeze mnie włościaństwa. Wistocie zaś, począwszy od 1918, aż do 1921-go roku, mało kto bliżej ode mniestykał się bezpośrednio, w życiu codziennem z zagadnieniem wsi sowieckiej:żywioł włościański stanowił główny rdzeń armji, która działała ponadto wśrodowisku włościańskiem. Nie mogę tutaj zastanawiać się dłużej nad temważnem zagadnieniem. Poprzestanę tylko na kilku możliwie najjaskrawszychprzykładach. Dnia 22-go marca 1919-go r. telegraficznie domagałem się odCentralnego Komitetu, aby: „powzięto decyzję w sprawie dokonania rewizji wokręgu Nadwołżańskim przez posiadającą dostateczny autorytet komisję, zramienia Centralnego Komitetu Wykonawczego i Centralnego Komitetu.Zadaniem komisji byłoby wzmocnienie wśród włościaństwa nadwołżańskiego,zaufania do władzy sowieckiej, ukrócenia najjaskrawszych nadużyć w życiumiejscowem, oraz ukarania najbardziej winnych przedstawicieli władzysowieckiej, wreszcie – zebranie zażaleń i materjałów, które mogłyby stanowićpodstawę do opracowania manifestacyjnych dekretów na rzecz średnio-zamożnego włościaństwa”. Należy nadmienić, że rozmowę powyższąprzewodem bezpośrednim prowadziłem ze Stalinem i właśnie jemutłumaczyłem, jaką wagę posiada sprawa średnio-zamożnego włościaństwa. Wtym samym 1919-ym roku na przewodniczącego Centralnego KomitetuWykonawczego wybrano z mojej inicjatywy Kalinina, jako człowieka,zbliżonego do średniego włościaństwa i dobrze znającego jego potrzeby. Owiele ważniejszym jest jednak fakt, że wskutek obserwacyj, poczynionychprzeze mnie nad życiem włościan na Uralu, już w lutym 1920-go rokudomagałem się uporczywie, abyśmy przeszli na nową politykę gospodarczą(nep). Udało mi się wtedy pozyskać w Centralnym Komitecie zaledwie 4głosy, przeciwko 11-u. Lenin był podówczas przeciwny skasowaniukontyngentów zbożowych i zajmował w tej sprawie nieprzejednanestanowisko. Stalin, rozumie się, głosował przeciwko mnie. Przejście na nowąpolitykę gospodarczą nastąpiło dopiero po upływie roku. Uchwala zapadła,coprawda, jednogłośnie, lecz przy akompaniamencie armat powstaniakronsztadzkiego i w atmosferze groźnych nastrojów, nurtujących w całej armji.W dziedzinie wojskowości wyłoniły się przed nami najwcześniej, i to wskoncentrowanej formie, niemal wszystkie, jeżeli nie wszystkie zasadniczezagadnienia i trudności organizacji ustroju sowieckiego, które w innychdziedzinach ujawniły się dopiero w późniejszych latach. Sprawy wojskowe zreguły nie dopuszczają żadnej zwłoki. Błędy pociągały za sobą niezwłocznąkarę. Opozycja przeciwko powziętym decyzjom podlegała natychmiastowej

Page 295: Trocki Lew - Moje życie.pdf

296

próbie czynu. Temu też, naogół, zawdzięcza czerwona armja pewną logikęwewnętrzną w swej organizacji, która odbywała się bez gorączkowegoprzerzucania się od systemu do systemu. Gdybyśmy mieli więcej czasu nadyskusje i deliberacje, narobiliśmy na pewno znacznie więcej błędów.

Tem nie mniej wewnątrz partji toczyła się walka, chwilami nawet bardzozacięta. Bo czy mogło być inaczej? Sprawa była przecież zbyt nowa, atrudności, które napotykano – zbyt wielkie.

Podczas gdy resztki dawnej armji wciąż jeszcze rozłaziły się po kraju, siejącnienawiść do wojny, my jednak byliśmy zmuszeni rozpocząć formowanienowych pułków. Oficerów carskich wypędzano z dawnej armji, gdzie niegdzierozprawiano się z nimi w sposób okrutny. My zaś musieliśmy ich angażowaćna instruktorów w nowej armji. Komitety, które powstały w dawnych pułkach,były niejako uosobieniem rewolucji jako takiej, a conajmniej – rewolucji w jejpierwszym okresie. W nowych pułkach nie można było tolerować żadnychreprezentacyj żołnierskich, stanowiących pierwiastek rozkładu. Ledwo ucichłyprzekleństwa, miotane na starą dyscyplinę, jakeśmy już zaczęli wprowadzaćnową. W krótkim czasie trzeba było przerzucić się od zasady ochotniczegozaciągu do przymusowej rekrutacji, od tworzenia oddziałów partyzanckich –do regularnej organizacji wojskowej. Partyzantkę zwalczaliśmy ustawicznie iwytrwale, co wymagało wielkiego hartu, nieustępliwości, a czasami isurowości. Chaotyczna partyzantka była wyrazem chłopskiego podkładurewolucji. Walka z partyzantką oznaczała więc walkę o państwowośćproletarjacką z podkopującym ją anarchistycznym żywiołemdrobnomieszczańskim. Jednak metody i nawyknienia partyzanckie znajdowałyswe odzwierciadlenie również i w szeregach partji.

Opozycja w sprawach wojskowych powstała zaraz w pierwszychmiesiącach organizowania czerwonej armji. Podstawowe tezy opozycjisprowadzały się do obrony systemu obieralnego dowództwa i do protestuprzeciwko angażowaniu specjalistów, wprowadzaniu żelaznej dyscypliny,centralizacji armji itd. Opozycjoniści usiłowali ująć swe dążenia w jednąogólną teoretyczną formułę. Armja scentralizowana – utrzymywali – jest armjąpaństwa imperjalistycznego. Rewolucja winna zerwać raz na zawsze nietylko zwojną pozycyjną, lecz również i ze scentralizowaną armją. Najistotniejszecechy rewolucji to ruchliwość, śmiały atak i szybki manewr. Siłę wojskowąrewolucji stanowi nieliczny samodzielny oddział, składający się ze wszystkichrodzajów broni, nieskrępowany zależnością od bazy, lecz czerpiący siłyżywotne z sympatji ludności, łatwo przedostający się na tyły nieprzyjaciela it. d. Jednem słowem, taktyka partyzantki podniesiona została do godnościtaktyki rewolucji. Rozumowania te nosiły bardzo oderwany charakter i były wswej istocie idealizowaniem naszej słabości. Ciężkie doświadczenia wojnydomowej obaliły rychło wszystkie te przesądy. Zalety scentralizowanejorganizacji i strategji w porównaniu z lokalną improwizacją, separatyzmemwojskowym i federalizmem ujawniły się w krótkim czasie bardzo dobitnie natle doświadczeń wojny.

Służbę w armji czerwonej pełniły tysiące, a później nawet dziesiątki tysięcyoficerów kadrowych. Niejeden z nich jeszcze przed dwom laty uważał, żeumiarkowany liberał jest skrajnym rewolucjonistą, bolszewik zaś –zjawiskiem, należącem do dziedziny czwartego wymiaru. „Bylibyśmydoprawdy zbyt złego mniemania o nas samych i o naszej partji – pisałemprzeciwko ówczesnej opozycji, – o sile moralnej naszej idej, o zdolności

Page 296: Trocki Lew - Moje życie.pdf

297

atrakcyjnej naszej etyki rewolucyjnej, gdybyśmy przypuszczali, że niepotrafimy pozyskać dla siebie tysięcy i dziesiątków tysięcy specjalistów, a wich liczbie – również i specjalistów wojskowych”. Z pewnemi trudnościami itarciami, udało się nam jednak tego niewątpliwie dokonać.

Komuniści niełatwo wdrażali się do roboty wojskowej. Wymagała onadoboru, oraz wychowania. Jeszcze w roku 1918-ym telegrafowałem do Leninaz pod Kazania: „Kierujcie tutaj tylko takich komunistów, którzy potrafią siępodporządkowywać, gotowi są znosić niedostatek i iść na śmierć. Podszyciwiatrem agitatorzy są tutaj niepotrzebni”. Po upływie roku, będąc na Ukrainie,w której anarchja szczególnie się panoszyła, nie szczędząc nawet szeregówpartji, pisałem w rozkazie do 14-ej armji: „Uprzedzam, że każdy komunista,wydelegowany przez partję do szeregów wojskowych, staje się przez to samoczerwonym żołnierzem, posiadającym takie same prawa i obowiązki, jak każdyinny żołnierz armji czerwonej. Komuniści, którzy popełniając występek, lubprzestępstwo, nie uszanują swego rewolucyjnego obowiązku wojskowego,ulegną podwójnemu wymiarowi kary: nie można puszczać płazem członkowipartji, stojącej na czele klasy robotniczej całego świata, tego, co możnawybaczyć, nieuświadomionemu człowiekowi”. Rozumie się, że na tem tlewynikło wiele starć i że nie brakło niezadowolonych.

Do opozycji wojskowej należał, naprzykład, Piatakow, obecny dyrektorBanku Państwa. Przyłączał się zasadniczo do wszelkiej wogóle opozycji, abywreszcie zostać urzędnikiem. Przed trzema, czy czterema laty, gdy wraz zPiatakowem należeliśmy do tego samego ugrupowania, przepowiedziałem wformie żartobliwej, że w razie przewrotu bonapartystowskiego, Piatakow,nazajutrz po przewrocie, weźmie swą tekę pod pachę i uda się do kancelarji.Muszę teraz w poważniejszym tonie dodać, że o ile to nie będzie miałomiejsca, to chyba tylko dlatego, że nie dojdzie do przewrotubonapartystowskiego, lecz bynajmniej nie z winy samego Piatakowa. NaUkrainie Piatakow cieszył się znacznym wpływem. Nie było to rzecząprzypadku: posiada pewne wykształcenie marksowskie, szczególnie wdziedzinie ekonomji, i obdarzony jest niewątpliwym talentemadministracyjnym, oraz silną wolą. W ciągu pierwszych kilku lat, Piatakowacechowała również energja rewolucyjna, która przekształciła się jednakwkrótce w biurokratyczny konserwatyzm. Rozpocząłem walkę z napołyanarchistycznemi poglądami Piatakowa na organizację armji od powierzeniamu odpowiedzialnego stanowiska, na którem musiał przejść odrazu od słów doczynu. Jest to stary, ale czasami niezastąpiony, sposób. Zmysł administracyjnypodpowiedział niebawem Piatakowowi, że należy stosować właśnie te metody,które zwalczał dotychczas w utarczkach słownych. Podobne metamorfozyzdarzały się dość często. Wszystkie lepsze żywioły z pośród zwolennikówopozycji wojskowej wciągnęły się wkrótce do roboty. Najbardziejnieprzejednanym opozycjonistom zaproponowałem, aby utworzyli kilkapułków, w myśl głoszonych przez nich zasad, i obiecałem oddać do ichdyspozycji potrzebne do tego środki. Wyzwanie przyjęła jedna tylko grupapowiatowa nad Wołgą, jednak utworzony przez nią pułk nie różnił się niczemszczególnem od innych formacyj. Armja czerwona odnosiła tymczasemzwycięstwa na wszystkich frontach i w rezultacie opozycja umilkła wreszciezupełnie.

Odrębne stanowisko w czerwonej armji i wśród opozycji wojskowejzajmował Carycyn, w którym pracownicy wojskowi zgrupowali się dokoła

Page 297: Trocki Lew - Moje życie.pdf

298

Woroszyłowa. Na czele oddziałów rewolucyjnych stali tu przeważnie bylipodoficerowie, pochodzący z chłopów pólnocno-kaukaskich. Głębokiantagonizm, istniejący pomiędzy kozakami a chłopami, wycisnął na wojniedomowej w południowych stepach piętno szczególnego okrucieństwa. Wojnadomowa wdzierała się tutaj wgłąb każdej wsi i doprowadzała nieraz dowycinania w pień całych rodzin. Była to par excellence wojna chłopska, którakorzeniami swemi wrosła głęboko w miejscową glebę i nieokrzesanemokrucieństwem znacznie przewyższała walkę rewolucyjną w innychdzielnicach kraju. Wojna ta zrodziła wielką ilość dzielnych partyzantów,którzy byli zupełnie na miejscu w lokalnych utarczkach, ale zazwyczaj niedopisywali, gdy chodziło o rozwiązywanie zadań wojskowych na szersząskalę.

Biografja Woroszyłowa świadczy o życiu robotnika-rewolucjonisty:kierowanie strejkami, robota konspiracyjna, więzienie, zesłanie Ale, jak tyluinnych, należących dzisiaj do warstwy kierowniczej, był też i Woroszyłowtylko rewolucyjnym narodowym demokratą, pochodzącym ze sferyrobotniczej, i nic ponadto. Ujawniło się to po raz pierwszy w sposób bardzojaskrawy podczas wojny imperjalistycznej, następnie zaś podczas rewolucjilutowej. W oficjalnych życiorysach Woroszyłowa okres 1914-1917 stanowiwielką lukę, podobnie jak i u przeważającej większości dzisiejszychkierowników. Tajemnica owej luki polega na tem, że ludzie ci podczas wojnybyli przeważnie patrjotami i zaprzestali wszelkiej roboty rewolucyjnej.Podczas rewolucji lutowej, Woroszyłow, podobnie jak i Stalin, bylilewicowcami, okazującymi poparcie rządowi Guczkowa-Milukowa. Byli toskrajni demokraci rewolucyjni, ale bynajmniej nie internacjonaliści. Możnaustalić pewną regułę: bolszewicy, którzy w czasie wojny byli patrjotami, polutowym przewrocie zaś – demokratami, są obecnie zwolennikamistalinowskiego nacjonalistycznego socjalizmu. Woroszyłow nie stanowi podtym względem wyjątku.

Aczkolwiek Woroszyłow pochodzi ze środowiska ługańskich robotników, znajbardziej uprzywilejowanej warstwy robotniczej, to jednak wszystkie jegonawyknienia i upodobania przypominały raczej drobnego gospodarza, aniżeliproletarjusza. Po przewrocie październikowym Woroszyłow siłą rzeczy skupiłdokoła siebie opozycję podoficerów i partyzantów przeciwko scentralizowanejorganizacji wojskowej, która wymagała umiejętności i wiedzy wojskowej, orazszerszych horyzontów. W taki to sposób powstała opozycja carycyńska.

W otoczeniu Woroszyłowa z nienawiścią mówiono o specjalistach,wojskowych z akademickiem wykształceniem, wyższych sztabach, oMoskwie. Ponieważ jednak przywódcy partyzantów nie posiadali sami wiedzywojskowej, każdy z nich miał pod ręką swego „speca”, tylko pośledniejszegogatunku, który mocno trzymał się swego- miejsca, broniąc go przed bardziejuzdolnionymi i wykształconymi. Stosunek carycyńskich dowódców donaczelnego dowództwa południowego frontu sowieckiego był nie o wielelepszy od ich stosunku do białych. Stosunki z moskiewskiem centrumograniczały się do ciągłego domagania się zaopatrzenia. A wszystkiegomieliśmy skąpo. Cała produkcja fabryk szła natychmiast do armjj. Ale żadna znich nie pochłaniała takiej ilości karabinów i amunicji, jak armja carycyńska.Lada odmowa powodowała wrzask ze strony Carycyna o zdradzie „speców”moskiewskich. W Moskwie zamieszkiwał specjalny przedstawiciel armjicarycyńskiej do wymuszania zaopatrzenia, marynarz nazwiskiem Żywodior.

Page 298: Trocki Lew - Moje życie.pdf

299

Gdyśmy wzmocnili sieć dyscypliny, Żywodior został bandytą. Schwytano go,zdaje się, i rozstrzelano.

Stalin spędził kilka miesięcy w Carycynie. Walkę zakulisową, prowadzonąprzeciwko mnie, a stanowiącą już podówczas najistotniejszą część jegodziałalności, kojarzył z domorosłą opozycją Woroszyłowa i najbliższych jegowspółtowarzyszów. Zachowywał się jednak w taki sposób, aby w każdejchwili móc się wycofać z akcji.

Nie było dnia, w którym nie wpływałyby skargi naczelnego dowództwa idowództwa frontu na Carycyn. Nie sposób osiągnąć wykonania wydanychrozkazów, trudno pojąć, co się tam dzieje, a, nadomiar wszystkiego, nieotrzymuje się żadnej odpowiedzi na skierowane do Carycyna zapytania. Leninz niepokojem obserwował rozwój tego zatargu. Ponieważ Stalina znał lepiej,niż ja, przypuszczał więc najwidoczniej, że główną przyczyną nieustępliwościcarycynowców, są jego zakulisowe machinacje. Wytwarzała się sytuacja nie dozniesienia. Postanowiłem, że w Carycynie trzeba zaprowadzić porządek. Ponowym zatargu dowództwa z Carycynem, zażądałem kategorycznie odwołaniaStalina. Dokonano tego za pośrednictwem Swierdłowa, który przyjechał poStalina osobiście, specjalnym pociągiem. Lenin dążył do zredukowaniakonfliktu do minimum i miał słuszną rację. Ja zaś, nigdy zbytnio niezaprzątałem sobie głowy Stalinem. W roku 1917-ym przesunął się obok mnie,jak nikły cień. W ogniu walk zapominałem zazwyczaj zupełnie o jegoegzystencji. Myślałem o armji carycyńskiej. Musiałem być zupełnie pewienlewego skrzydła frontu południowego, więc pojechałem do Carycyna, ażebydopiąć tego za wszelką cenę. Swierdłowa spotkałem w drodze. Wypytywałmnie ostrożnie o moje zamiary, wreszcie zaproponował mi, abym pomówił zeStalinem, który powracał wagonem Swierdłowa. – Czyżbyście naprawdęchcieli wypędzić ich wszystkich? – zadał mi Stalin pytanie głosem, w którymbrzmiała umyślnie zaakcentowana pokora. – Przecież to porządni chłopcy. – Ciporządni chłopcy zaprzepaszczą rewolucję, która nie może przecież czekać, ażwyrosną z lat chłopięcych. Chcę jednej tylko rzeczy: przyłączenia Carycyna doRosji Sowieckiej. Po upływie kilku godzin zobaczyłem się z Woroszyłowem.Sztab ogarnął niepokój. Puszczono pogłoskę, że Trocki jedzie z wielką miotłą iże towarzyszy mu ze dwudziestu generałów carskich, którzy mają zastąpićprzywódców partyzanckich. Przywódcy ci, nawiasem mówiąc, bezpośrednioprzed moim przyjazdem spiesznie przedzierzgnęli się w komendantów pułków,brygad i dywizyj. Zapytałem Woroszyłowa, jak zapatruje się na rozkazy frontui naczelnego dowództwa? Odpowiedział mi zupełnie otwarcie: – Carycynuważa, że należy wykonywać tylko te rozkazy, które sam uzna za słuszne. –Tego było już za wiele. Oświadczyłem więc Woroszyłowowi, że jeśli niezobowiąże się wykonywać ściśle i bez żadnych zastrzeżeń wszystkichrozkazów i zadań operacyjnych, odeślę go natychmiast pod konwojem doMoskwy, aby oddać go w ręce sprawiedliwości wojskowej. Nikogo nieusunęłem, gdyż uzyskałem od nich formalne zobowiązanie do uległości.Większość komunistów w armji carycyńskiej stanęła po mojej stronie,powodowana nie obawą, lecz przekonaniem. Odwiedziłem wszystkie oddziały,okazując przy tem specjalne względy partyzantom, wśród których niebrakowało doskonałych żołnierzy, wymagających tylko właściwego kierunku.Poprzestałem na tem i wróciłem zpowrotem do Moskwy. W sprawie tej, jeżelichodzi o mnie, zachowałem całkowity objektywizm i nie ujawniłem nawetcienia osobistej niechęci. W myśl najgłębszego mego przeświadczenia, mogę

Page 299: Trocki Lew - Moje życie.pdf

300

śmiało powiedzieć, że motywy natury osobistej nigdy nie odgrywały żadnejroli w mojej działalności politycznej. Tytaniczna walka, którą toczyliśmy o takwielką stawkę, zbyt mnie absorbowała, abym miał jeszcze czas na ubocznewzględy. To też prawie na każdym kroku następowałem na odciski osobistychuprzedzeń, ambicyj i protekcjonizmu. Stalin przegarniał troskliwie ludzi,którym kiedyś nastąpiłem na nagniotek. Starczyło mu na to czasu, a kierowałnim również interes osobisty. Carycyńscy przywódcy stali się w jego rękachbodaj że najważniejszem narzędziem. Gdy tylko Lenin zachorował, udało sięStalinowi, przy pomocy swych popleczników, osiągnąć przemianowanieCarycyna na Stalingrad. Szerokie warstwy ludności nie miały nawet pojęcia,co ma właściwie oznaczać ta nowa nazwa. Jeżeli Woroszyłow jest dziśczłonkiem biura politycznego, to jedyną przyczyną tego – gdyż innej nie mogęsię doszukać – jest fakt, że pod groźbą wysłania pod konwojem do Moskwy,zmusiłem go w roku 1918-ym do uległości.

Uważam za wskazane uzupełnić powyższy rozdział, poświęcony robociewojskowej, a właściwie – walce, wywołanej przez tę robotę w łonie partji,kilkoma cytatami z nieogłoszonej dotychczas korespondencji partyjnej,pochodzącej z owych czasów.

Dnia 4-go października 1918-go roku donosiłem Leninowi i Swierdłowowiz Tambowa, przewodem bezpośrednim:

„Domagam się kategorycznie odwołania Stalina. Mimo nadmiaru sił,sytuacja na froncie carycyńskim jest niepomyślna. Zostawiam go(Woroszyłowa) na stanowisku dowódcy dziesiątej (carycyńskiej) armji podwarunkiem, że podporządkuje się dowódcy frontu południowego. DotychczasCarycyn nie posyłał nawet Kozlowowi sprawozdań z dokonanych operacyj.Zobowiązałem ich do wysyłania dwa razy dziennie zestawień dokonanychoperacyj i wywiadów. Jeżeli warunek ten nie zostanie jutro wykonany, oddamWoroszyłowa pod sąd i ogłoszę o tem w rozkazie do armji. Niewiele czasupozostało nam na ofenzywę przed nastaniem jesiennych roztopów, kiedy drogisą tu zupełnie nie do przebycia, ani dla pieszych, ani dla konnych. Niema czasuna rokowania dyplomatyczne”.

Stalina odwołano. Lenin rozumiał doskonale, że kierowałem się wyłączniewzględami charakteru rzeczowego. Z drugiej strony, naturalnie, niepokoił goten zatarg, więc dążył do załagodzenia go. Dnia 23-go października Leninnapisał do mnie do Bałaszowa:

„Dziś przyjechał Stalin, przywiózł wiadomość o trzech znacznychzwycięstwach, odniesionych przez nasze wojska pod Carycynem(„Zwycięstwa” miały w istocie czysto epizodyczny charakter L. T.). Stalinprzekonał Woroszyłowa i Minina, których uważa za pracowników nadzwyczajwartościowych i nie do zastąpienia, aby nie usuwali się i całkowiciepodporządkowywali rozkazom z centrum. Jedyną przyczyną ichniezadowolenia jest – według Stalina – stałe opóźnianie w nadsyłaniu, albonawet zupełne nieprzysyłanie pocisków i nabojów, co jest również przyczynąupadku dwustotysięcznej, świetnie usposobionej armji kaukaskiej (tapartyzancka annja rozsypała się niebawem od pierwszego zadanego jej ciosu,ujawniając swą zupełną niezdolność do walki. L. T,).

Stalin pragnąłby bardzo pracować na froncie południowym... Stalin manadzieję, że podczas pracy zdoła udowodnić słuszność swych poglądów...Donosząc wam o wszystkich tych deklaracjach Stalina, proszę, abyście jewzięli pod rozwagę i dali mi odpowiedź, czy zgadzacie się, po pierwsze, na

Page 300: Trocki Lew - Moje życie.pdf

301

osobiste porozumienie ze Stalinem, który w tym celu gotów jest przyjechać dowas, i po drugie, czy uważacie za możliwe usunięcie tarć dotychczasowych,pod pewnemi, ściśle określonemi, warunkami, i rozpoczęcie wspólnej pracy,czego Stalin tak bardzo sobie życzy. Co do mnie, to sądzę, że należy dołożyćwszelkich starań, aby wspólna praca ze Stalinem stała się możliwa. Lenin”.

W odpowiedzi, oznajmiłem o swej zupełnej gotowości: Stalin zostałmianowany członkiem Rewolucyjnej Rady Wojskowej frontu południowego,ale kompromis nie dał, niestety, żadnych wyników. W Carycynie sprawa anina krok nie posunęła się naprzód. 14 grudnia posyłam z Kurska następującytelegram do Lenina:

„Nie można pozostawiać nadal Woroszyłowa na stanowisku, gdy wszelkiepróby osiągnięcia kompromisu zostały przezeń sparaliżowane. Trzeba posłaćdo Carycyna nową Rewolucyjną Radę Wojskową wraz z nowym dowódcą,Woroszyłowa zaś przenieść na Ukrainę”.

Propozycję tę przyjęto bez sprzeciwów. Ale i na Ukrainie sprawy równieżnie poszły lepiej. Panująca tam anarchja sama przez się utrudniaławykonywanie prawidłowej pracy wojskowej. Opozycja Woroszyłowa zaś, zaktórą po dawnemu ukrywał się Stalin, uniemożliwiała tę pracę zupełnie.

Dnia 10-go stycznia 1919 roku komunikuję ze stacji Griazi ówczesnemuprzewodniczącemu Centralnego Komitetu Wykonawczego, Swierdłowowi:„Oświadczam w sposób kategoryczny, że na Ukrainie pod żadnym pozoremnie można tolerować stosowania metod carycyńskich, które doprowadziłyarmję carycyńską do zupełnego upadku... Metoda Stalina, Woroszyłowa i S-kioznacza zgubę całej sprawy. Trocki”.

Lenin i Swierdłow, obserwujący zdala robotę „carycynowców” próbują razjeszcze osiągnąć kompromis. Depeszy ich, niestety, nie posiadam.Odpowiadam Leninowi 11-go stycznia: „Kompromis naturalnie jest potrzebny,byle tylko zdrowy. W Charkowie zebrali się teraz rzeczywiście wszyscycarycynowcy... Uważam, że protektorat, roztaczany przez Stalina nadkierunkiem carycyńskim, jest niebezpiecznym wrzodem na ciele rewolucji,stokroć groźniejszym niż wszelkie zdrady i przeniewierstwo specjalistówwojskowych... Trocki”.

,,Kompromis jest potrzebny, byle tylko zdrowy”. Po upływie czterech latLenin zwrócił się do mnie niemal dosłownie z tem samem zdaniem, z racjitego samego Stalina. Było to przed XII-ym zjazdem partji. Leninprzygotowywał ostateczne rozbicie grupy Stalina. Rozpoczął atak odzagadnienia narodowościowego. Gdym zaproponował zawarcie kompromisu,Lenin odparł mi: „Kompromis ze Stalinem nie może być zdrowy, bo on gozawsze nadużywa, aby nas potem oszukać”.

W marcu 1919 roku, w liście do Centralnego Komitetu, odpowiadałemZinowjewowi, który w sposób dwuznaczny kokietował opozycję wojskową:„Nie mam zamiaru zajmować się indywidualnemi dociekaniamipsychologicznemi, aby ustalić, do jakiego ugrupowania opozycji wojskowejnależy zaliczyć Woroszyłowa. Nadmienię tylko, że jedyną rzeczą, z której wstosunku do niego mogę sobie czynić zarzut, są przewlekłe, trwające dwa czytrzy miesiące usiłowania wywarcia nań wpływu zapomocą pertraktacyj,przestróg, osobistych kombinacyj, podczas gdy sprawa wymagała stanowczejdecyzji organizacyjnej. Albowiem zadanie w stosunku do 10-ej armji polegałonie na tem, aby przekonać Woroszyłowa, lecz aby jak najszybciej osiągnąćpowodzenie orężne”.

Page 301: Trocki Lew - Moje życie.pdf

302

30-go maja Lenin otrzymuje z Charkowa stanowcze żądanie utworzeniaodrębnej ukraińskiej grupy wojsk pod dowództwem Woroszyłowa. Leninkomunikuje mi o tem na stację Kantemirowka bezpośrednim przewodem, 1-goczerwca odpowiadam Leninowi: ,,Uroszczenia niektórych Ukraińców,dotyczące zjednoczenia dowództwa drugiej, trzynastej i ósmej armji w rękuWoroszyłowa, nie wytrzymują żadnej krytyki. Nie jedność operacyjna wgranicach zagłębia Donieckiego jest nam potrzebna, lecz powszechnezjednoczenie przeciwko Denikinowi... Idea wojskowej i aprowizacyjnejdyktatury Woroszyłowa (na Ukrainie) jest wynikiem dążeń dousamodzielnienia zagłębia Donieckiego, godzących w Kijów (czyli w rządukraiński) i front południowy... Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, żeurzeczywistnienie tego planu wzmogłoby tylko chaos i zadałoby śmiertelnycios kierownictwu operacjami. Proszę zażądać, aby Woroszyłow i Mieżlankzajęli się wykonaniem zupełnie konkretnych zadań, które zostały im zlecone.Trocki”.

1-go czerwca Lenin telegrafuje do Woroszyłowa:,,Należy za wszelką cenęnatychmiast zaprzestać wiecowania, wszelką robotę całkowiciepodporządkowywać rygorom wojskowym i zaniechać fantastycznychprojektów o odrębnych grupach i tym podobnych zamaskowanychusiłowaniach wskrzeszenia frontu ukraińskiego... Lenin”.

Doświadczenie powyższe przekonało Lenina o tem, jak trudno było dojśćdo ładu z pozbawionymi wszelkiej dyscypliny zwolennikami samodzielnościUkrainy. Zwołuje więc tego samego dnia posiedzenie biura politycznego iprzeprowadza następującą uchwałę, którą niezwłocznie posyłaWoroszyłowowi i innym zainteresowanym: ,,Biuro polityczne CentralnegoKomitetu zebrało się pierwszego czerwca i, zgadzając się całkowicie zTrockim, stanowczo odrzuca plan Ukraińców, dotyczący odrębnegozjednoczenia dla zagłębia Donieckiego. Żądamy, aby Woroszyłow i Mieżlankspełniali swoje bezpośrednie obowiązki... w przeciwnym bowiem razie Trockiwezwie was pojutrze do Izjumu i wyda bardziej szczegółowe zarządzenia. Zupoważnienia Biura Centralnego Komitetu Lenin”.

Centralny Komitet rozpatruje nazajutrz następującą sprawę: komendantWoroszyłow większą część odebranego nieprzyjacielowi dobytku wojskowegooddał samowolnie do dyspozycji swojej armji. Centralny Komitet uchwala:,,Polecić towarzyszowi Rakowskiemu, aby depeszą do Izjumu zawiadomił otem towarzysza Trockiego, którego zkolei prosić o zastosowanienajenergiczniejszych środków w celu przekazania owego dobytku dodyspozycji Rewolucyjnej Rady Wojskowej Republiki”. Tego samego dniaLenin komunikuje mi przewodem bezpośrednim: „Dybienko i Woroszyłowrozdrapują dobytek wojskowy. Zupełny chaos. Zagłębiu Donieckiemu niepomagają poważnie. Lenin”. Inaczej powiedziawszy, na Ukrainie powtarzałosię to samo, co zwalczałem w Carycynie.

Nic dziwnego, że praca w wojsku przysporzyła mi tylu wrogów. Nieoglądałem się za siebie, odpychałem łokciem bez ceremonji tych, co bylizawadą na drodze do powodzenia na froncie, albo też następowałem gapiom wpośpiechu na odciski i nie miałem czasu przeprosić ich za to. Istnieje pewnakategorja ludzi, którzy takie rzeczy długo pamiętają. Niezadowoleni i obrażeniz łatwością znajdowali dostęp do Stalina, a poczęści i do Zinowjewa. Ciprzecież też czuli się obrażeni. Po każdem niepowodzeniu na froncieniezadowoleni wywierali presję na Lenina. Już podówczas Stalin kierował z za

Page 302: Trocki Lew - Moje życie.pdf

303

kulis temi machinacjami. Przysyłano zażalenia, traktujące o błędach w politycewojskowej, o protegowaniu przeze mnie ,,speców”, o zbyt surowym trybiepostępowania w stosunku do komunistów i t. p. Dymisjonowani wodzowie iniedoszli czerwoni marszałkowie składali nieskończoną ilość memorjałów, wktórych rozwodzili się o zgubności planów strategicznych, o sabotażu,uprawianym przez dowództwo, i o wielu innych rzeczach.

Lenin zbyt był pochłonięty ogólnemi zagadnieniami kierownictwa, abymieć jeszcze czas na zwiedzanie frontów lub na wglądanie w powszednią pracęwojskowości. Ja zaś przeważnie bywałem na frontach, co zakulisowymintrygantom znacznie ułatwiało robotę w Moskwie. Wygłaszane przez nichuporczywie opinje nie mogły od czasu do czasu nie zaniepokoić Lenina. Zakażdym razem, gdy przyjeżdżałem do Moskwy, nękały go rozmaitewątpliwości i pytania. Ale półgodzinna rozmowa wystarczała w zupełności doprzywrócenia wzajemnego zrozumienia i zupełnej solidarności. Podczasniepowodzeń, których doświadczaliśmy na wschodzie, gdy Kołczak zbliżał siędo linji Wołgi, Lenin napisał do mnie na posiedzeniu Rady KomisarzyLudowych, na które przyszedłem wprost z pociągu, następującą kartkę: „A czynie wartoby jednak rozpędzić wszystkich, co do jednego, speców izamianować Łaszewicza wodzem naczelnym?” Łaszewicz był starymbolszewikiem, który na „niemieckiej” wojnie dosłużył się rangi podoficera.Odpisałem na tym samym papierku: „Dziecinne zabawki”. Lenin rzucił namnie spodełba przebiegłe spojrzenie i zrobił bardzo wyrazisty grymas, któryznaczył mniej-więcej: „ale też surowo sobie ze mną poczynacie!” W istociejednak lubił on bardzo takie szorstkie odpowiedzi, wykluczające wszelkiewątpliwości. Rozmawialiśmy zaraz po posiedzeniu. Lenin dopytywał się ofront. – Zapytujecie, czy nie lepiejby było rozpędzić wszystkich byłychoficerów. A czy wiecie, ilu ich jest teraz w naszej armji? – Nie wiem. – Nomniej-więcej? – Nie wiem. – Conajmniej trzydzieści tysięcy. – Co-o-o? –Conajmniej trzydzieści tysięcy. Jeden zdrajca trafia się na stu pewnych, jedendezerter na dwuch lub trzech zabitych. Kto ich nam wszystkich zastąpi?

Po upływie kilku dni Lenin wygłosił mowę o zadaniach budownictwasocjalistycznego. Oto, co powiedział, między innemi: – Gdy niedawnodowiedziałem się od towarzysza Trockiego, że w wojskowości naszejczynnych jest kilkadziesiąt tysięcy oficerów, uprzytomniłem sobie wtedy wsposób konkretny, na czem właściwie polega tajemnica umiejętnegowyzyskania naszego wroga dla własnych naszych potrzeb... zrozumiałem, jaksię buduje komunizm właśnie z owych cegieł, które przeznaczone były przezkapitalistów do rozbijania nam głów!

Na zjeździe partji, który odbywał się mniej-więcej w tym samym okresie, wczasie mojej nieobecności – byłem wtedy na froncie – Lenin wystąpił zeznamienną obroną prowadzonej przeze mnie polityki wojskowej przed krytykąopozycji. Dlatego właśnie protokuły obrad sekcji wojskowej VIII-go zjazdupartji nie zostały ogłoszone do dnia dzisiejszego.

Pewnego razu przyjechał do mnie na front południowy Mężyński. Znałemgo oddawna. W czasach reakcji należał do grupy skrajnych lewicowców,zwanej „wpieriodowcami” od nazwy wydawanego przez nich pisma(Bogdanów, Łunaczarskij i inni). Mężyński osobiście skłaniał się zresztą ku

Page 303: Trocki Lew - Moje życie.pdf

304

francuskiemu syndykalizmowi. Grupa „wpieriodowców” otworzyła w Bolonjimarksowską szkołę dla 10-15 robotników rosyjskich, którzy w sposóbnielegalny przyjechali z Rosji. Działo się to w roku 1910-ym. W ciągu jakichśdwuch tygodni miałem w tej szkole wykłady o dziennikarstwie i prowadziłemcolloquium, poświęcone zagadnieniom taktyki partyjnej. W Bolonji poznałemMężyńskiego, który przyjechał z Paryża. Oddam najściślej wrażenie, jakie namnie wywarł, gdy powiem, że nie wywarł żadnego wrażenia. Zdawało się, żejest raczej cieniem jakiegoś innego, nieurzeczywistnionego człowieka, alboniefortunnym szkicem do nienamalowanego portretu. Trafiają się tacy ludzie.Zjawiający się od czasu do czasu na jego ustach przymilny uśmiech i ukrytagra oczu były jedynemi objawami, świadczącemi o tem, że Mężyńskiegopożera pragnienie odegrania jakiejś znaczniejszej roli. Nie wiem, jak sięzachowywał podczas przewrotu, i czy wogóle może tu być mowa ozachowaniu. Faktem jest, że po zdobyciu władzy posłano go z niezwykłympośpiechem do ministerstwa skarbu. Nie wykazał tam żadnej aktywności, alboraczej wykazał ją w takim stopniu, że wyszła na jaw cała jego nieudolność.Dzierżyński zabrał go później do siebie. Dzierżyński był człowiekiem owielkiej sile woli i namiętności, którym towarzyszyło wysokie napięciemoralne. Postać jego przysłaniała Wszechrosyjską komisję nadzwyczajną(Czeka). Nikt nie dostrzegał Mężyńskiego, który ślęczał w ciszy nadpapierami. Dopiero, gdy Dzierżyński rozstał się ze swym zastępcą Unszlichtem– działo się to już w ostatnim okresie – wtedy w braku innego kandydata,wysunął na to stanowisko Mężyńskiego. Wszyscy wzruszali ramionami. – Awięc kogo? – usprawiedliwiał się Dzierżyński: – Niema innych kandydatów! –Stalin poparł Mężyńskiego, jak wogóle zwykł był popierać ludzi, którzy swąegzystencję polityczną zawdzięczają jedynie sprawnej działalności aparatupaństwowego. I Mężyński stał się cieniem Stalina w G. P. U. Po śmierciDzierżyńskiego, Mężyński nietylko został szefem G. P. U., ale również iczłonkiem Centralnego Komitetu. Tak to na ekranie biurokratycznym cieńniedoszłego człowieka może uchodzić za prawdziwego człowieka.

Przed dziesięciu laty Męźyński usiłował jednak rozpocząć krążenie kołoinnej osi. Zgłosił się do mojego wagonu, aby zreferować mi sprawę oddziałówCzeka w poszczególnych armjach. Po skończeniu oficjalnej rozmowy, wniezdecydowanej pozie począł przestępować z nogi na nogę, uśmiechając się wswój przymilny sposób, wywołujący jednocześnie niepokój i zdziwienie.Wykrztusił wreszcie pytanie: – czy wiadomo mi, że Stalin knuje przeciwkomnie wyrafinowaną intrygę? – Co-o-o? – spytałem ze zdumieniem, gdyżbardzo byłem podówczas daleki od wszelkich podobnych myśli lub obaw. –Tak, wmawia w Lenina i w innych, że grupujecie dokoła siebie ludzi specjalnieprzeciwko Leninowi... – Ale wyście, towarzyszu Mężyński, postradali zmysły.Wyśpijcie się, proszę, a ja nie chcę więcej o tem mówić, – Mężyński wyszedłzgarbiony, pokasłując po drodze. Przypuszczam, że po tym dniu począł szukaćinnej osi, dokoła której mógłby krążyć.

Po paru godzinach pracy poczułem się jakoś nieswojo. Ów człowiek ocichej, niewyraźnej wymowie obudził we mnie jakiś niepokój, jakbym podczasobiadu połknął kawałek szkła. Począłem przypominać sobie rozmaite rzeczy,porównywać je ze sobą. Ujrzałem naraz Stalina w jakiemś nowem świetle.Krestinskij znacznie później powiedział mi o Stalinie – To paskudny człowiek,ma żółte oczy. – Owa to właśnie żółtość moralna Stalina mignęła po razpierwszy w mej świadomości po wizycie Męźyńskiego. Gdym potem wpadł na

Page 304: Trocki Lew - Moje życie.pdf

305

krótko do Moskwy, jak zwykle odwiedziłem przedewszystkiem Lenina.Rozmawialiśmy o froncie. Lenin lubił bardzo, gdy mu opowiadano szczegóły zcodziennego życia, drobne fakty, rysy, które wprowadzały go odrazu, bezdługich wyjaśnień, w sedno sprawy. Nie znosił, gdy do tętniącego życiazbliżano się po linji stycznej. Przeskakując poszczególne ogniwa, zadawałswoje specyficzne pytania, ja zaś odpowiadałem, podziwiając jegoprzenikliwość. Śmieliśmy się obydwaj. Lenin bywał przeważnie w wesołemusposobieniu. Ja również nie należę do ludzi ponurych. Wkońcuopowiedziałem o wizycie, złożonej mi przez Męźyńskiego na fronciepołudniowym. – Czyżby miała być w tem choć odrobina prawdy? –Zauważyłem odrazu wzburzenie, jakie ogarnęło Lenina. Krew mu nawetuderzyła do głowy. – Ach, to głupstwa – powtarzał, ale niepewnie. – Ciekawjestem tylko jednego – powiedziałem – czyście mogli choć na jedną sekundępowziąć tak potworną myśl, że ja grupuję ludzi przeciwko wam? – Głupstwa, –odpowiedział Lenin, ale tym razem już tak stanowczo, że się odrazuuspokoiłem. Jakgdyby rozproszyła się jakaś chmurka nad naszemi głowami,pożegnaliśmy się tym razem serdeczniej, niż zazwyczaj. Zrozumiałem jednak,że to, co mówił Mężyński, nie było pozbawione podstaw. Jeżeli Leninpoprzestał na zaprzeczeniu, nie domawiając wszystkiego do końca, to tylkodlatego, że obawiał się zatargu, rozterek, walk osobistych. Podzielałem podtym względem całkowicie jego zapatrywania. Ale było oczywiste, że Stalinrzuca zły posiew. Dopiero znacznie później przekonałem się, jaksystematycznie oddawał się temu i niemal tylko temu. Gdyż Stalin nigdy niewykonywał żadnej poważniejszej pracy. – Najistotniejszą cechą Stalina jestlenistwo – pouczał mnie kiedyś Bucharin. – Następna jego cecha – straszliwazazdrość wobec każdego, kto wie lub umie więcej od niego. On i pod Iljiczemkopał dołki.

Page 305: Trocki Lew - Moje życie.pdf

306

ROZDZIAŁ XXXVII

RÓŻNICE ZDAŃ W SPRAWACH STRATEGJIWOJSKOWEJ

Nie spisuję na tych kartkach dziejów armji czerwonej, ani też historjistaczanych przez nią walk. Obydwa te tematy, związane nierozłącznie zdziejami rewolucji, lecz wykraczające poza ramy autobiografji, będą, byćmoże stanowić treść innej mojej książki. Nie mogę tu jednak pominąćmilczeniem owych zatargów polityczno-strategicznych, które wynikły podczaswojny domowej. Od przebiegu operacyj wojennych zależały losy rewolucji. Imdłużej wojna trwała, tem bardziej zagadnienia wojskowe, między innemirównież i zagadnienia stategiczne, pochłaniały Centralny Komitet partji.Główne stanowiska kierownicze w armji zajmowali specjaliści wojskowidawnej szkoły, którym brakło zrozumienia warunków społecznych ipolitycznych. Doświadczonym politykom rewolucyjnym, wchodzącym wskład Centralnego Komitetu partji, brakło wiedzy wojskowej. Zakrojone nawiększą skalę plany strategiczne były zazwyczaj owocem pracy zbiorowej,której, jak to przeważnie bywa w takich wypadkach, towarzyszyłynieporozumienia i ścieranie się poglądów.

W czterech wypadkach zatargi w sprawach strategicznych oparły się oCentralny Komitet. Innemi słowy, zatargów było tyle, ile było głównychfrontów. O kontrowersjach tych opowiem tu możliwie krótko, aby wprowadzićczytelnika w istotę zagadnień, nastręczających się kierownictwu wojskowemu ijednocześnie obalić, mimochodem, późniejsze insynuacje na mój temat.

Pierwszy ostrzejszy zatarg powstał w Centralnym Komitecie w lecie roku1919-go w związku z sytuacją na froncie wschodnim. Wodzem naczelnym byłwówczas jeszcze Wacetis. Wspominałem już o nim w rozdziale o Swijażsku.Dokładałem wszelkich starań, aby wzmóc w Wacetisie pewność siebie inatchnąć go przeświadczeniem o przysługujących mu prawach i własnymautorytecie. Bez tego sprawozdanie dowództwa jest nie do pomyślenia.Wacetis był zdania, że po pierwszych znaczniejszych operacjach, dokonanychz dobrym skutkiem przeciwko Kołczakowi, nie należy zapuszczać się zbytdaleko na wschód, za Ural. Chciał, aby front wschodni przetrwał zimę wgórach. Pozwoliłoby to na przerzucenie kilku dywizyj ze wschodu na południe,gdzie Denikin groził coraz powaźniejszem niebezpieczeństwem. Poparłem tenplan. Spotkał się on jednak ze stanowczym sprzeciwem dowódcy frontuwschodniego, Kamieniewa, byłego pułkownika sztabu generalnego, orazczłonków Rady Wojskowej, Smiłgi i Łaszewicza, starych bolszewików.Oświadczyli oni: Kołczak został tak rozbity, że dalszy pościg nie wymagaznaczniejszych sił. Rzecz ważniejsza – to nie dawać mu wytchnienia, gdyżprzyjdzie przez zimę do siebie i na wiosnę trzeba będzie rozpoczynaćkampanję wschodnią od samego początku. Całe zagadnienie polegało więc natrafnej ocenie stanu, w jakim znajdowała się armja Kołczaka i jego tyły.

Page 306: Trocki Lew - Moje życie.pdf

307

Uważałem już wówczas, że front południowy jest bez porównaniapoważniejszy i niebez-pieczniejszy od wschodniego. Sprawdziło się to późniejcałkowicie. Ale jeżeli chodzi o ocenę armji Kołczaka, to racja była po stroniedowództwa frontu wschodniego. Centralny Komitet powziął uchwałę wbrewopinji dowództwa naczelnego, a przez to samo, i wbrew mojej opinji,popierałem bowiem Wacetisa. Wychodziłem z założenia, że w tem równaniustrategicznem jest coprawda kilka niewiadomych, ale że poważną wielkościąjest w niem jednak konieczność poparcia zbyt świeżego jeszcze autorytetunaczelnego wodza. Decyzja Centralnego Komitetu okazała się słuszna. Frontwschodni odstąpił część swoich sił południowi, nie przestając jednocześnieposuwać się zwycięsko wgłąb Syberji i deptać Kołczakowi po piętach.Konflikt ten doprowadził do zmiany na stanowisku naczelnego wodza. Wacetisustąpił, a jego miejsce zająl Kamieniew.

Zatarg, jako taki, nosił charakter wyłącznie rzeczowy. Nie wywarł, ma sięrozumieć, żadnego wpływu na stosunki, które łączyły mnie z Leninem. Aleintryga, chwytając się takich epizodycznych nieporozumień, przędła swe sieci.4-go czerwca (roku 1919-go) Stalin straszył Lenina, donosząc o zgubnymcharakterze kierownictwa wojskowego. „Chodzi teraz o to – pisał, – abyCentralny Komitet zdobył się na odwagę wyciągnięcia właściwych wniosków.Czy Centralnemu Komitetowi starczy odwagi i hartu?” Zdania te majązupełnie wyraźny sens. Ton ich świadczy o tem, że Stalin wszczynał jużniejednokrotnie ową sprawę i niejednokrotnie trafiał na opór ze strony Lenina.Wówczas nie wiedziałem jeszcze o tem. Ale wyczuwałem już jakąś podłąintrygę. Nie mając ani czasu, ani też chęci do zaprzątania się tą sprawą i chcącjednym zamachem przeciąć węzeł, złożyłem dymisję na ręce CentralnegoKomitetu. 5-go lipca Centralny Komitet odpowiedział następującą uchwałą:

„Biuro Organizacyjne i Polityczne Centralnego Komitetu, po rozpatrzeniu iwszechstronnem omówieniu raportu towarzysza Trockiego, przyszłojednogłośnie do wniosku, że pod żadnym pozorem nie może przyjąć dymisjitowarzysza Trockiego i uczynić zadość jego prośbie. Biuro Organizacyjne iPolityczne C. K. zrobi wszystko, co leży w jego mocy, aby pracę nanajtrudniejszym, najniebezpieczniejszym i najważniejszym w obecnej chwilifroncie, jakim jest front południowy, tę pracę, którą towarzysz Trocki samsobie obrał, uczynić dlań możliwie najdogodniejszą, a dla Republiki –najowocniejszą. Zajmując stanowiska Komisarza Ludowego SprawWojskowych i Przewodniczącego Rewolucyjnej Rady Wojskowej, towarzyszTrocki może doskonale działać jako członek Rewolucyjnej Rady WojskowejFrontu Południowego, łącznie z dowódcą frontu, którego sam wyznaczył, C. K.zaś zatwierdził. Biuro Organizacyjne i Polityczne C. K. pozostawiatowarzyszowi Trockiemu wolną rękę w doborze środków, zmierzających dotego, co w jego zrozumieniu stanowi uregulowanie metody wojskowej, aponadto, jeśli towarzysz Trocki będzie sobie tego życzył, przyczyni się doprzyspieszenia zjazdu partyjnego. Lenin, Kamieniew, Krestinskij, Kalinin,Sieriebriakow, Stalin, Stasowa”.

Pod uchwałą tą figuruje również podpis Stalina. Knując za kulisami intrygi izarzucając Leninowi brak odwagi i hartu, Stalin nie zdobył się jednak naotwarte przeciwstawienie się Centralnemu Komitetowi.

Front południowy, jakeśmy już nadmieniali, wysunął się podczas wojnydomowej na pierwszy plan. Siły nieprzyjaciela składały się z dwuchsamodzielnych części: z kozaków, głównie kubańskich, i ochotniczej białej

Page 307: Trocki Lew - Moje życie.pdf

308

armji, rekrutowanej w całym kraju. Kozacy chcieli bronić swych granic przednaporem robotników i chłopów. Ochotnicza armja zaś chciała zdobyć Moskwę.Te dwa kierunki stanowiły dopóty jedną całość, dopóki ochotnicy tworzyliwraz z kozakami kubańskimi jeden wspólny front na północnym Kaukazie.Wyprowadzenie kozaków kubańskich z granic Kubani stanowiło dla Denikinazadanie niesłychanie trudne, a raczej przekraczające jego siły. Naszedowództwo naczelne chciało rozwiązać problemat frontu południowego, jakoabstrakcyjne zadanie strategiczne, ignorując podkład społeczny tegoproblematu. Kubań stanowiła główną bazę armji ochotniczej. To też naszenaczelne dowództwo postanowiło zadać Kubani decydujący cios od stronyWołgi. Niech więc Denikin wyłazi ze skóry i prze swe główne kolumny kuMoskwie, my zaś tymczasem za jego plecami zniszczymy mu kubańską bazę,Denikin zawiśnie w powietrzu i weźmiemy go wtedy gołemi rękami. Takiebyły ogólne zarysy planu strategicznego. Plan ten byłby dobry, gdyby niedotyczył wojny domowej. W zastosowaniu jednak konkretnem do frontupołudniowego okazał się zupełnie akademicki i bardzo pomógłnieprzyjacielowi. Jeśli się zważy, ze Denikin nie mógł ruszyć kozaków dodalekiego pochodu na północ, to trzeba przyznać, że uderzając od południa nagniazda kozackie, sami pomogliśmy Denikinowi. Od tej chwili kozacy niemogli się już bronić wyłącznie na własnej ziemi. My sami skojarzyliśmy ichlosy z losami armji ochotniczej.

Mimo starannego przygotowania operacyj i skupienia znacznych sił, orazśrodków materialnych, nie mogliśmy się jednak poszczycić powodzeniem.Kozacy tworzyli na tyłach Denikina potężną zasłonę. Wrośli w swą ziemię itrzymali się jej zębami i pazurami. Nasz atak postawił na nogi całą ludnośćkozacką. Trwoniliśmy czas i siły, pchając jednocześnie do szeregów białychwszystkich kozaków, zdolnych do noszenia broni. A tymczasem Denikin zalałUkrainę, uzupełnił swe szeregi, posunął się na północ, zajął Kursk, zajął Orzełi zagrażał Tule. Utrata Tuły byłaby dla nas katastrofą, gdyż znaczyłaby stratęnajważniejszej fabryki karabinów i amunicji.

Plan, proponowany przeze mnie od samego początku, nosił wręczprzeciwny charakter. Proponowałem, abyśmy pierwszem uderzeniem odcięliochotników od kozaków i, pozostawiając kozaków ich własnemu losowi,główne siły skupili przeciwko armji ochotniczej. Kierunek głównego natarciaszedłby, w myśl tego planu, nie od strony Wołgi ku Kubani, lecz od stronyWoronicza ku Charkowowi i zagłębiu Donieckiemu. Cała włościańska irobotnicza ludność tej strefy, oddzielającej północny Kaukaz od Ukrainy, stałapo stronie armji czerwonej, która, posuwając się w tym kierunku, wchodziłabyjak nóż w masło. Kozacy zostaliby na miejscu dla obrony swych granic przedobcymi, my zaś zostawilibyśmy ich w spokoju. Sprawa kozacka stanowiłabysamodzielne zagadnienie o charakterze raczej politycznym, aniżeliwojskowym. Ale przedewszystkiem należało strategicznie oddzielić tę sprawęod sprawy rozbicia armji ochotniczej Denikina. Plan mój został wreszcieprzyjęty, ale dopiero wtedy, gdy Denikin począł zagrażać Tule, utrata którejbyłaby groźniejsza w skutkach od utraty Moskwy. Straciliśmy nadaremniekilka miesięcy, ponieśliśmy dużo zupełnie zbytecznych ofiar i przez kilkatygodni znajdowaliśmy się w wielkiem niebezpieczeństwie.

Nadmienię tu mimochodem, że zatarg strategiczny, dotyczący frontupołudniowego, łączył się jak najściślej ze sprawą oceny, czyli ,,niedoceniania”włościaństwa. Cały mój plan opierałem na stosunkach wzajemnych,

Page 308: Trocki Lew - Moje życie.pdf

309

zachodzących pomiędzy chłopami i robotnikami z jednej strony, a kozakami zdrugiej, i właśnie z tych założeń wychodząc, przeciwstawiałem się poakademicku abstrakcyjnemu pomysłowi naczelnego dowództwa, któreuzyskało poparcie większości C. K. Gdybym użył tysiącznej chociażby częścitych wysiłków, które zmarnowano, aby udowodnić „niedoceniania” przezemnie roli włościaństwa, mógłbym, na podstawie naszego zatargu w sprawiefrontu południowego, wysunąć taki sam, czyli jednako pozbawiony sensu,zarzut nie tylko przeciwko Zinowjewowi, Stalinowi i innym, lecz również iprzeciw Leninowi.

Trzeci konflikt natury strategicznej powstał w związku z wyprawąJudenicza na Piotrogród. Opowiedziałem już o tem w jednym z poprzednichrozdziałów, nie będę się więc powtarzał. Przypomnę tylko, jak to podwpływem nadwyraz ciężkiej sytuacji na południu, skąd groziło największeniebezpieczeństwo, oraz nadchodzących z Piotrogrodu wiadomości o rzekomonadzwyczajnem uzbrojeniu i zaopatrzeniu armji Judenicza, Leninowi przyszłado głowy myśl, że trzeba dążyć do skrócenia frontu przez oddanie wrogowiPiotrogrodu. Był to bodaj jedyny wypadek, kiedy Zinowjew i Stalin poparlimnie przeciwko Leninowi, który, zresztą, po upływie kilku dni sam zarzuciłswój oczywiście błędny plan.

Ostatni konflikt, niewątpliwie najważniejszy, dotyczył losów frontupolskiego w lecie 1920 roku.

Ówczesny premjer angielski, Bonar Law, przytaczał w izbie gmin mój listdo komunistów francuskich na dowód, że na jesieni 1920 roku mieliśmyrzekomo zamiar zniszczyć Polskę. To samo utrzymuje w swej książce byłypolski minister spraw wojskowych, Sikorski, ale powołuje się przytem na mojąmowę, wygłoszoną w styczniu 1920 roku, na kongresie międzynarodowym.Wszystko to od początku do końca jest absolutnym nonsensem. Rozumie się,że dotychczas nie nadarzyła mi się okazja do ujawnienią mych sympatji doPolski Piłsudskiego, czyli do Polski ucisku i gwałtu, przysłoniętegopłaszczykiem frazesu patriotycznego i bohaterskiego samochwalstwa. Bezzbytniego trudu można zebrać sporo moich oświadczeń, w którychuprzedzałem, że nie zatrzymamy się w połowie drogi, jeżeli Piłsudski narzucinam wojnę. Podobne oświadczenia wynikały z sytuacji ogólnej. Ale wyciągaćz nich wniosek, żeśmy pragnęli wojny z Polską, albo przygotowywali się dotakiej wojny, znaczy tyle, co zadawać kłam faktom i zdrowemu rozsądkowi.Pragnęliśmy uniknąć tej wojny za wszelką cenę. Nie zaniedbaliśmy żadnegośrodka, któryby mógł się do tego przyczynić. Sikorski przyznaje, żeśmynadzwyczaj ,,zręcznie” prowadzili propagandę pokojową. Nie rozumie tylko,albo udaje, że nie rozumie, iż tajemnica owej zręczności była zresztą bardzoprzejrzysta i nieskomplikowana: pragnęliśmy gorąco pokoju, nawet za cenę jaknajwiększych ustępstw. Właśnie ja pragnęłem może bardziej, niż ktokolwiekinny, aby do tej wojny nie doszło, gdyż zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę ztego, jak trudno będzie nam ją prowadzić po trzech latach nieprzerwanej wojnydomowej. Rząd polski, jak to znów niewątpliwie wynika z książki Sikorskiego,rozpoczął wojnę świadomie i z premedytacją, nie bacząc na naszeniezmordowane wysiłki zachowania pokoju, które czyniły z naszej politykizagranicznej jakąś mieszaninę cierpliwości z wychowawczą wytrwałością.Myśmy szczerze pragnęli pokoju. Piłsudski narzucił nam wojnę. Wojnę tęmogliśmy toczyć tylko dzięki temu, że najszersze warstwy ludu z dnia na dzieńobserwowały nasz pojedynek dyplomatyczny z Polską, były głęboko

Page 309: Trocki Lew - Moje życie.pdf

310

przekonane, że wojna została nam narzucona i nie myliły się pod tymwzględem zupełnie.

Kraj dokonał jeszcze jednego, naprawdę bohaterskiego, wysiłku. ZajęcieKijowa przez Polaków, pozbawione samo przez się wszelkiego sensuwojskowego, wyświadczyło nam wielką przysługę: kraj ocknął się. Znówobjeżdżałem armję i miasta, mobilizując ludzi i środki. Odzyskaliśmy Kijów.Powodzenie zaczęło nam sprzyjać. Polacy rzucili się do odwrotu z szybkością,na którą nie liczyłem wcale, gdyż nie przypuszczałem, że wyprawaPiłsudskiego była przedsięwzięta tak dalece lekkomyślnie. Ale i po naszejstronie, wraz z pierwszemi znaczniejszemi zwycięstwami również. wyrobionosobie zbyt wygórowane pojęcie o otwierających się przed nami możliwościach.Zrodziła się i krzepła chęć przekształcenia wojny, która początkowo nosiłacharakter obronny, w zaczepną wojnę rewolucyjną. Nie mogłem temu, ma sięrozumieć, przeciwstawiać żadnych argumentów natury zasadniczej. Sprawasprowadzała się do wzajemnego ustosunkowania się sił. Nastrój polskichrobotników i chłopów był wielkością niewiadomą. Niektórzy polscytowarzysze, jak zmarły J. Marchlewski, współpracownik Róży Luxemburg,zapatrywali się bardzo trzeźwo oa sytuację. Pogląd Marchlewskiego wpłynął wznacznym stopniu na moje dążenie do jak najszybszego zakończenia wojny.Ale rozlegały się również i inne głosy. Pokładano wielkie nadzieje napowstanie robotników polskich. W każdym razie Lenin ułożył sobie taki plan:sprawę należy doprowadzić do końca, czyli wkroczyć do Warszawy, abydopomóc robotnikom polskim do obalenia rządu Piłsudskiego i ujęcia władzyw swe ręce. Decyzja, projektowana przez rząd, opanowała z łatwościąwyobraźnię naczelnego dowództwa i dowództwa frontu. Gdy przyjechałem jakzwykle, na krótko do Moskwy, spotkałem się w centrum ze zdecydowanymnastrojem na rzecz prowadzenia wojny „aż do końca”. Przeciwstawiłem siętemu w sposób stanowczy. Polacy prosili już o pokój. Uważałem, żeśmyosiągnęli kulminacyjny punkt powodzenia i jeśli, nie obliczywszy uprzednioswych sił, pójdziemy dalej naprzód, to może się zdarzyć, że przejdziemy obokuzyskanego zwycięstwa ku porażce. Po olbrzymim wysiłku, dzięki któremu 4-a armja w ciągu czterech tygodni przeszła 650 kilomertów, armja ta mogłaposuwać się naprzód już tylko siłą inercji. Wszystko zależało teraz od nerwów,a to są zbyt cienkie nici. Wystarczyłby jeden tęgi cios, aby wstrząsnąć naszymfrontem i przekształcić jedyne w swoim rodzaju, bezprzykładne – co nawetFoch musiał przyznać – natarcie w katastrofalny odwrót. Domagałem się-natychmiastowego, jak najszybszego zawarcia pokoju, zanim armja wyczerpieswe siły do ostatka. Jeżeli mnie pamięć nie myli, poparł mnie tylko jedenRykow. Pozostałych Lenin pozyskał sobie jeszcze w czasie mojejnieobecności. Zapadła decyzja: nacierać.

Role zmieniły się bardzo w porówaniu z okresem Brześcia: wówczas janastawałem, aby nie spieszyć się z zawarciem pokoju i, nawet kosztem utratyterytorjum, dać proletarjatowi niemieckiemu czas na zrozumienie sytuacji ipowiedzenie swego słowa. Teraz zaś Lenin domagał się kontynuowaniaofenzywy przez nasze armje, aby proletarjat polski miał czas na rozejrzenie sięw sytuacji i rozpoczęcie powstania. Wojna polska potwierdziła w inny sposóbto samo, co wykazało doświadczenie wojny brzeskiej: do wydarzeń wojny i dowydarzeń masowego ruchu rewolucyjnego, należy stosować różne miary. Tam,gdzie armje czynne liczą na dnie i tygodnie, tam ruch mas ludowych liczyzwykle na miesiące i na lata. Gdy nie uwzględnia się w sposób właściwy tej

Page 310: Trocki Lew - Moje życie.pdf

311

różnicy tempa, to zębate koła wojny mogą tylko połamać tryby na kołachrewolucji, zamiast wprowadzić je w ruch. W każdym razie miało to miejscezarówno podczas krótkotrwałej wojny brzeskiej, jak i podczas wielkiej wojnypolskiej. Przeszliśmy obok odniesionego przez nas zwycięstwa ku dotkliwejporażce. Należy zauważyć, że do kolosalnych rozmiarów katastrofy podWarszawą, przyczyniło się między innemi zachowanie się dowództwapołudniowej grupy armjj sowieckich, nacierających w kierunku na Lwów.Główną figurą polityczną w Rewolucyjnej Radzie Wojskowej tej grupy byłStalin. Chciał za wszelką cenę wkroczyć do Lwowa i to w tym samym czasie,kiedy Smiłga wraz z Tuchaczewskim wkroczą do Warszawy. Ludzie miewająnajrozmaitsze ambicje! Gdy niebezpieczeństwo, zagrażające armjomTuchaczewskiego, zarysowało się już zupełnie wyraźnie, dowództwo naczelnewydało rozkaz, aby południowo-zachodni front ostro zmienił kierunek iuderzył z boku na skrzydło wojsk polskich pod Warszawą. Mimo to,dowództwo grupy południowo-zachodniej posuwało się w dalszym ciągu nazachód, zachęcane do tego przez Stalina: czyż zajęcie Lwowa na własną rękęnie jest rzeczą ważniejszą od udzielenia pomocy ,,innym” podczas zdobywaniaWarszawy? Dowództwo grupy południowo-zachodniej zmieniło kierunekdopiero wskutek ponownych rozkazów i towarzyszących im gróźb. Ale kilkadni opóźnienie odegrało fatalną rolę.

Nasze armje cofnęły się o czterysta kilometrów, a miejscami jeszcze dalej.Po niedawnych, wspaniałych zwycięstwach nikt nie chciał się z tem pogodzić.Gdy powróciłem z frontu wranglowskiego, w Moskwie panował pogląd, żenależy prowadzić drugą wojnę polską. Nawet Rykow przeszedł teraz do innegoobozu: – Skorośmy zaczęli, – powiada, – to trzeba skończyć. – Dowództwofrontu zachodniego robiło nadzieje: nadeszły znaczne rezerwy, artylerjęuzupełniono i t. p. Pragnienie było tu ojcem myśli. – Jaki jest właściwie naszstan posiadania na froncie zachodnim? – usiłowałem oponować. – Kadry,rozbite moralnie, które uzupełniono teraz surowem ciastem ludzkiem. Takąarmją nie można walczyć. Można z nią jeszcze jako-tako stawiać opór, cofającsię i przygotowując na tyłach nową armję, ale mrzonką jest wszelka myśl otem, że takie wojsko może się zerwać i znów pójść do zwycięskiego ataku,drogą usianą jego własnemi szczątkami. Oświadczyłem, że powtórzeniedawnego błędu będzie nas tym razem znacznie drożej kosztowało i że niepogodzę się z zaprojektowaną już decyzją i odwołam się do opinji partji. Leninwprawdzie domagał się dla formy, aby wojnę kontynuowano, lecz czynił to jużbez owej pewności siebie i energji, która cechowała jego wystąpienie zapierwszym razem. Moje niezłomne przekonanie, że zawarcie pokoju,chociażby nawet na najcięższych warunkach, jest rzeczą konieczną, wywarłonań odpowiednie wrażenie. Zaproponował więc, aby rozstrzygnięcie sprawyodroczyć do czasu mego powrotu z inspekcji frontu zachodniego, podczasktórej, na podstawie bezpośrednich wrażeń, zorjentuję się w jakim stanieznajdują się nasze armje po pośpiesznym odwrocie. Propozycja ta była dlamnie dowodem, że, w gruncie rzeczy, Lenin zgodził się już ze mną.

W sztabie frontu zastałem nastrój, skłaniający się ku prowadzeniu drugiejwojny. Ale nastrój ten nie był oparty na głębszem przekonaniu: był tylkoodbiciem nastrojów, panujących w Moskwie. Im niżej schodziłem poszczeblach organizacji wojskowej – przez armję do dywizji, pułku i kompanji,– tem bardziej oczywisty stawał się dla mnie fakt, że prowadzenie wojnyzaczepnej jest niepodobieństwem. Wystosowałem do Lenina list na ten temat.

Page 311: Trocki Lew - Moje życie.pdf

312

Napisałem go odręcznie, nie sporządziwszy nawet odpisu dla siebie, powysłaniu zaś, udałem się w dalszą podróż. Wystarczyło kilka dni, spędzonychna froncie, aby upewnić się o słuszności poglądu, który wygłaszałem jeszczeprzed wyjazdem. Powróciłem do Moskwy, gdzie biuro polityczne prawiejednogłośnie wypowiedziało się za natychmiastowem zawarciem pokoju.

Błąd w strategicznym obrachunku, popełniony podczas polskiej wojny,pociągnął za sobą poważne konsekwencje historyczne. Wojna, w sposób zgołanieoczekiwany, tylko wmocniła Polskę Piłsudskiego. Rozwojowi rewolucjipolskiej zadano natomiast dotkliwy cios. Granica, ustalona w myśl traktaturyskiego, odcięła republikę sowiecką od Rzeszy Niemieckiej, co wywarłopóźniej wielki wpływ na życie obydwuch krajów... Lenin, rzecz oczywista,lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę ze znaczenia błędu,,warszawskiego” i nieraz wracał do tej sprawy myślą i słowem.

Literatura epigonów rysuje dziś wizerunek Lenina mniej-więcej w taki samsposób, w jaki suzdalscy malarze ikon malowali wizerunki świętych iChrystusa: zamiast wyidealizowania postaci, mamy karykaturę. Mimo, żepacykarze nie szczędzą wysiłków, aby wznieść się ponad swój poziom,malowidło na deszczułce, będące odbiciem ich własnych upodobań, jest tylkoich własnym, coprawda wyidealizowanym, portretem. Ponieważ autorytetwładzy zwierzchniej epigonów opiera się na zakazie, zabraniającympowątpiewać o nieomylności tej władzy, przeto literatura epigonów rysuje namLenina bynajmniej nie jako stratega rewolucyjnego, który w sposób genjalnyorjentował się w każdej sytuacji, lecz jako zmechanizowany automat,wyrzucający z siebie nieomylne decyzje. Słowo genjusz, w zastosowaniu doLenina, zostało po raz pierwszy użyte przeze mnie, gdy inni nie moglizdecydować się na wypowiedzenie go. Tak, Lenin był genjuszem, okazemgenjusza ludzkiego w całem znaczeniu tego słowa. Lenin nie był jednakmaszyną do rachowania, nigdy nie robiącą błędów. Robił ich znacznie mniej,niż zrobiłby każdy inny człowiek na jego miejscu. Lenin popełniał błędy,wielkie błędy, odpowiadające tytanicznemu rozmachowi całej jego pracy.

Page 312: Trocki Lew - Moje życie.pdf

313

ROZDZIAŁ XXXVIII

PRZEJŚCIE DO NOWEJ POLITYKI GOSPODARCZEJI MOJE STOSUNKI Z LENINEM

Zbliżam się do ostatniego okresu mej wspólnej pracy z Leninem. Okres tenzaliczam do ważnych również i z tego względu, że tkwią już w nim pierwiastkizwycięstwa, odniesionego przez epigonów po śmierci Lenina.

Po śmierci Lenina powołano do życia skomplikowaną i rozgałęzionąorganizację historyczno-literacką, której zadaniem było zniekształcanie historjinaszych wzajemnych stosunków. Główna metoda tych zabiegów polega nawyrywaniu z przeszłości poszczególnych momentów, w których byliśmyodmiennych zapatrywań, oraz na wyszukiwaniu w tych okresach oddzielnychzwrotów polemicznych, lub najczęściej – zwyczajnem ich zmyślaniu, aby tylkostworzyć pozory istnienia nieustannej walki dwuch „zasad”. Historja kościoła,napisana przez średniowiecznych apologetów, może uchodzić za wzór metodynaukowej, gdy się ją porówna z dociekaniami historycznemi szkoły epigonów.Pewne ułatwienie w ich pracy stanowiła okoliczność, że gdy pomiędzy mną aLeninem zachodziła różnica zapatrywań, mówiłem o tem głośno, a nawetodwoływałem się do partji, jeżeli uważałem, że zachodzi tego potrzeba. Co siętyczy dzisiejszych epigonów, to w wypadkach rozbieżności poglądów zLeninem, które przytrafiały się im o wiele częściej niż mnie, zachowywalizazwyczaj milczenie, albo też, jak to robił Stalin, ukrywali się nadąsani przezkilka dni na wsi pod Moskwą. W przeważającej większości wypadkówpostanowienia, do których Lenin i ja dochodziliśmy każdy zosobna, zgadzałysię ze sobą w najistotniejszych swych częściach. Wystarczało nam nieraz jednosłowo, aby się w lot zrozumieć. Gdy odnosiłem wrażenie, że biuro polityczne,lub rada komisarzy ludowych może powziąć mylną decyzję, posyłałemLeninowi notatkę, napisaną na strzępku papieru. Lenin odpowiadał: ,,Macierację. Postawcie wniosek”. Czasami przysyłał mi kartkę z zapytaniem, czyzgadzam się z jego propozycją i domagał się, abym zabrał głos w obronie jegostanowiska. Częstokroć umawiał się ze mną przez telefon, jak należypokierować daną sprawą, i gdy chodziło o jakieś ważne zagadnienie, nalegałuporczywie: – Przyjdźcie, przyjdźcie koniecznie. – Gdyśmy występowaliwspólnie, – a miało to miejsce w ogromnej większości spraw zasadniczegoznaczenia – niezadowoleni z powziętej decyzji, a w ich liczbie i obecniepigoni, zupełnie nie zabierali głosu. Ileż to razy zdarzało się, że Stalin,Zinowjew lub Kamieniew nie zgadzali się ze mną w sprawach pierwszorzędnejwagi, milkli jednak natychmiast, gdy wychodziło na jaw, że Lenin solidaryzujesię ze mną. Rozmaicie można zapatrywać się na gotowość, z jaką owi,,uczniowie” wyrzekali się własnego zdania na rzecz zdania Lenina. Gotowośćta nie dawała jednak żadnych rękojmi, że potrafią oni bez Lenina dochodzić doleninowskich wniosków.

Moje nieporozumienia z Leninem zajmują w tej książce o wiele więcej

Page 313: Trocki Lew - Moje życie.pdf

314

miejsca, niż zajmowały rzeczywiście w naszem życiu. Złożyły się na to dwieprzyczyny. Nieporozumienia te stanowiły wyjątek i dzięki temu zwracały nasiebie uwagę. Epigoni po śmierci Lenina rozdmuchali te nieporozumienia wniebywały sposób, doprowadzając je do astronomicznych niemal wymiarów inadając im pozory samodzielnych czynników politycznych, zupełnieniezależnych ani od Lenina, ani też ode mnie.

W oddzielnym rozdziale opowiedziałem szczegółowo o istocie i ewolucjiróżnicy zdań, która zachodziła pomiędzy mną a Leninem w sprawie zawarciapokoju w Brześciu. Muszę się teraz zatrzymać na innem nieporozumieniu,które przeciwstawiło nas sobie wzajemnie na przełomie roku 1920-go i 1921-go w wigilję zwrotu do nowej polityki ekonomicznej. (,,nep”).

Nie ulega wątpliwości, że t. zw. dyskusja o związkach zawodowychoziębiła na pewien czas nasze stosunki. Za bardzo byliśmy obydwajrewolucjonistami i politykami, abyśmy potrafili, albo chcieli rozgraniczaćsprawy osobiste i sprawy publiczne. Podczas tej dyskusji Stalinowi iZinowjewowi nadarzyła się legalna, że tak powiem, okazja, aby staczaną zemną walkę przenieść z za kulis na scenę. Usiłowali wyzyskać koniunkturę iletylko się da. Była to dla nich próba przyszłej kampanji, którą mieli wszcząćprzeciwko „trockizmowi”. Ale właśnie ta strona sprawy wzbudzała w Leninienajwiększy niepokój, to też uciekał się do najrozmaitszych środków, aby tylkoakcję tę sparaliżować.

Właściwa treść polityczna dyskusji przysypana została tak grubą warstwąwszelakiego śmiecia, że nie zazdroszczę wcale przyszłemu dziejopisowi, któryzechce dotrzeć do sedna sprawy. Już po śmierci Lenina, epigoni doszukali sięw mojem ówczesnem stanowisku przestępstwa, polegającego na,,niedocenianiu wlościaństwa”, oraz niemal wrogiego stosunku do nepu. Natych podwalinach oparto właściwie całą dalszą walkę. A w istocie źródładyskusji były zupełnie gdzie indziej. Żeby to udowodnić, muszę cofnąć sięnieco wstecz.

Na jesieni 1919-go roku, gdy liczba ,,chorych” parowozów dosięgła 60procent, wszyscy byli przeświadczeni, że na wiosnę 1920-go roku odsetek tenmusi dojść do 75. Tak utrzymywali najwybitniejsi specjaliści. Komunikacjakolejowa traciła w takich warunkach wszelki sens, gdyż owe 25 procent nibyzdrowych parowozów wystarczało zaledwie na zaspokojenie własnych potrzebkolei żelaznych, palących paliwem drzewnem, zajmującem wiele miejsca.Inżynier Łomonosow, który faktycznie zarządzał podówczas kolejami,demonstrował rządowi wykresy epidemji, jaka dotknęła parowozy. Wskazującna punkt matematyczny w rubryce 1920-go roku, oświadczył: – Tutaj nastąpiśmierć. – Cóż więc trzeba uczynić? – zapytał Lenin. – Cudów niema, –odpowiedział Łomonosow, – nawet bolszewicy nie potrafią dokonywaćcudów. – Zamieniliśmy z Leninem spojrzenia. Nastrój był tem bardziejprzygnębiający, że nikt z nas nie znał techniki kolejowej, ani też technikiowych ponurych wyliczeń. – Mimo wszystko spróbujemy jednak dokazaćcudu, – wycedził oschle Lenin przez zaciśnięte zęby.

Jednak w ciągu najbliższych miesięcy sytuacja wciąż się pogarszała.Składało się na to wiele przyczyn objektywnych. Jest jednak wielceprawdopodobne, że niektórzy inżynierowie rozmyślnie przyczyniali się dotego, aby stan dróg żelaznych rzeczywiście odpowiadał ich wykresom.

Miesiące zimowe roku 1919/20-go spędziłem na Uralu, gdzie kierowałempracą gospodarczą. Lenin zwrócił się do mnie telegraficznie z następującą

Page 314: Trocki Lew - Moje życie.pdf
Page 315: Trocki Lew - Moje życie.pdf

316

przedmioty, wtedy związki zawodowe powinny stanowić część składowąpaństwowego zarządu przemysłu i podziału produktów. Na tem właśniepolegała istota upaństwowienia związków zawodowych, będącegonieuniknioną konsekwencją systemu wojennego komunizmu. Tak teżrozumiałem upaństwowienie związków zawodowych, gdym się go domagał.

Mą pracę w kolejnictwie oparłem na zaaprobowanych przez IX zjazdzasadach komunizmu wojennego. Związek zawodowy kolejarzy utrzymywałnajściślejszą łączność z aparatem administracyjnym urzędu. Metody surowejdyscypliny wojskowej miały zastosowanie w obrębie całej gospodarkikolejowej. Związałem administrację kolejnictwa z administracją wojskową,która była podówczas najsilniejszym i najkarniejszym organem władzypaństwowej. Związek ten dawał poważne korzyści, szczególnie gdy się zważy,że, wraz z wybuchem wojny polskiej, transporty wojskowe zajęły znównaczelne miejsce w pracy kolejnictwa. Dzień w dzień udawałem się zkomisarjatu wojny, którego praca niszczyła koleje żelazne, do komisarjatukomunikacji, w którym usiłowałem nie tylko je uratować od ostatecznegoupadku, ale i odrodzić do nowego życia.

Rok, spędzony na pracy w kolejnictwie, był dla mnie osobiście wielkąszkołą. Wszystkie zasadnicze problematy socjalistycznej organizacjigospodarstwa znajdowały w dziedzinie kolejnictwa swój skoncentrowanywyraz. Wielka ilość parowozów i wagonów najrozmaitszego typuzatarasowywała tory i warsztaty. Rozpoczęliśmy zakrojoną na wielką skalępracę przygotowawczą do normalizacji gospodarstwa kolejowego, które przedwojną znajdowało się napoły w prywatnych rękach, napoły zaś w rękachpaństwa. Parowozy grupowano w serje, ich remont nabrał bardziej planowegocharakteru, warsztaty otrzymywały ściśle określone zadania, dostosowane doich technicznych możliwości. Doprowadzenie kolei do stanu, w jakimznajdowały się przed wojną, wymagało, według naszych obliczeń, 4 i pół roku.Zastosowane przez nas środki dały niewątpliwie dodatnie wyniki. Na wiosnę iw lecie 1920-go roku, koleje zaczęły wyzwalać się z paraliżu. Lenin korzystałz każdej nadarzającej się okazji, aby podkreślać fakt odradzania siękolejnictwa. Jeśli wojna wszczęta przez Piłsudskiego, który przedewszystkiemliczył na upadek naszych kolei, nie dała Polsce spodziewanych wyników, towłaśnie dzięki temu, że krzywa kolejnictwa poczęła się w sposóbzdecydowany podnosić do góry. Wyniki te uzyskano przez zastosowanienadzwyczajnych środków administracyjnych, które były nieuniknionymskutkiem zarówno ciężkiej sytuacji, w jakiej znajdowało się kolejnictwo, jak ipanującego systemu komunizmu wojennego.

Ale tymczasem masy robotnicze, które przetrwały trzy lata wojny domowej,coraz niechętniej znosiły metody komendy wojskowej. Nieomylny instynktpolityczny Lenina wyczuł zbliżający się kryzys. Podczas gdy ja, kierując sięwzględami natury gospodarczej i wychodząc z założeń wojennegokomunizmu, domagałem się od związków zawodowych, aby w dalszym ciąguwytężały wszystkie swe siły, Lenin dążył ze względów politycznych dozłagodzenia nacisku wojskowego. W przeddzień X-go zjazdu linje naszegopostępowania biegły we wręcz przeciwnych kierunkach. W łonie partjirozgorzała dyskusja. Toczyła się ona na zupełnie niewłaściwy temat. Partjarozważała sprawę tempa, w jakiem należy dokonać upaństwowienia związkówzawodowych, podczas gdy rzeczywistość domagała się chleba powszedniego,paliwa, surowców dla przemysłu. W partji debatowano gorączkowo o „szkole

Page 316: Trocki Lew - Moje życie.pdf

317

komunizmu”, podczas gdy należało zastanowić się nad sprawą grożącej jużbezpośrednio katastrofy gospodarczej. Powstania w Kronsztadzie i wTambowskiej guberni wdarły się do tej dyskusji, niby ostatni głosostrzegawczy. Lenin sformułował swe pierwsze, bardzo ostrożne, tezy,dotyczące przejścia do nowej polityki gospodarczej. Przyłączyłem się do nichniezwłocznie, gdyż były tylko wznowieniem propozycyj, zgłoszonych przezemnie jeszcze przed rokiem. Sprawa związków zawodowych straciła odrazuswą aktualność. Lenin nie uczestniczył wcale w dyskusji zjazdowej na tentemat, pozostawiając Zinowjewowi zabawianie się łuską po wystrzelonymnaboju. Zabierając głos podczas dyskusji, uprzedzałem, że uchwalona przezwiększość rezolucja w sprawie związków zawodowych nie dożyje donastępnego zjazdu, gdyż nowa orjentacja gospodarcza będzie wymagałageneralnej rewizji strategji zawodowej. I rzeczywiście, już po upływie kilkumiesięcy, Lenin opracował zupełnie nowe zasady roli i zadań związkówzawodowych w okresie nepu. Przyłączyłem się bez zastrzeżeń do tej rezolucji.Nasza solidarność została przywrócona. Lenin żywił jednak obawę, że wskutekprzewlekłej, bo dwumiesięcznej, dyskusji w łonie partji utworzą się zwarte itrwałe ugrupowania, które zatrują atmosferę partyjną i będą przeszkadzać wpracy. Ale już w czasie zjazdu zaprzestałem wszelkich narad ze zwolennikamitego samego co ja poglądu w sprawie związków zawodowych. Po upływiekilku tygodni od zjazdu, Lenin przekonał się, że podobnie, jak i on, dążę dozlikwidowania tymczasowych ugrupowań, które utraciły już wszelką racjębytu. Leninowi zrobiło się odrazu lżej na sercu. Skorzystał z jakiejś bezczelnejuwagi, rzuconej pod moim adresem przez Mołotowa, wybranego wówczas poraz pierwszy do C. K., aby skarcić go za nadmierną i nierozumną gorliwość.Wkońcu powiedział: – Lojalność towarzysza Trockiego w stosunkachpartyjnych stawia go poza wszelkiemi zarzutami. – Zdanie to Lenin powtórzyłkilka razy. Nie ulegało wątpliwości, że przywołuje do porządku nie samegotylko Mołotowa, ale jeszcze kogoś innego. Chodziło mianowicie o to, że Stalini Zinowjew usiłowali sztucznie przedłużyć konjunkturę dyskusyjną.

Na X-ym zjeździe – z inicjatywy Zinowjewa i wbrew woli Lenina – Stalinawłaśnie wysunięto na sekretarza generalnego. Zjazd był przekonany, że w gręwchodzi kandydatura, wyznaczona przez cały Centralny Komitet. Nikt nieprzywiązywał, zresztą, szczególnej wagi do tego wyboru. Stanowiskosekretarza generalnego, utworzone po raz pierwszy na X-ym zjeździe, mogłomieć przy Leninie tylko techniczny, ale bynajmniej nie polityczny charakter.Lenin żywił jednakowoż pewne obawy: – Ten kucharz będzie przyrządzałwyłącznie pikantne potrawy – mawiał o Stalinie. Z tych właśnie powodów,Lenin na jednem z-pierwszych pozjazdowych posiedzeń C. K., tak dobitniezaakcentował „lojalność Trockiego”: chciał w ten sposób poskromić natrętnąintrygę.

Słowa Lenina bynajmniej nie były przypadkowo rzuconą uwagą. Podczaswojny domowej Lenin dał mi pewnego razu dowód moralnego zaufania domnie w stopniu najwyższym, na jaki człowiek w stosunku do człowieka możesię wogóle zdobyć. Asumpt do tego dała znów ta sama opozycja wojskowa,znajdująca się pod zakulisowem kierownictwem Stalina. Posiadałem podczaswojny władzę, którą w rzeczywistości można było nazwać nieograniczoną. Wmoim pociągu odbywały się posiedzenia trybunału wojskowego, fronty byłymi podwładne, tyły podlegały frontom, a trzeba wiedzieć, że w pewnychokresach wszystkie niezajęte przez białych terytorja republiki były tyłami,

Page 317: Trocki Lew - Moje życie.pdf

318

bądź też strefami utortyfikowanemi. Każdy, kto dostawał się pod koła rydwanuwojny, miął krewnych i przyjaciół, którzy nie szczędzili wszelkich starań, abytylko ulżyć doli bliskiego człowieka. Rozmaite prośby, zażalenia, protesty,docierały przeróżnemi drogami do Moskwy i skupiały się przeważnie wprezydjum Centralnego Komitetu Wykonawczego. Pierwsze epizody wzwiązku z tem rozegrały się jeszcze na tle wydarzeń swijażskich.Opowiedziałem już wyżej o tem, jak oddałem pod sąd dowódcę czwartegopułku łotewskiego zato, że groził mi odwołaniem swego pułku z pozycyj.Trybunał skazał winowajcę na pięć lat więzienia. Po kilku zaledwie miesiącachrozpoczęły się już zabiegi, zmierzające do uwolnienia go. Szczególny naciskwywierano na Swierdłowa, który sprawę skierował do biura politycznego.Opowiedziałem w krótkich słowach, w jakich okolicznościach dowódca pułkuoświadczył mi, że nastąpią „konsekwencje, grożące rewolucjiniebezpieczeństwem”. W trakcie mojego opowiadania twarz Lenina szarzałacoraz bardziej... Nie zdążyłem jeszcze skończyć, jak krzyknął zduszonym,zachrypłym głosem, który świadczył u niego o najwyższym stopniuwzburzenia: – Niech siedzi, niech siedzi. – Swierdłow spojrzał na Lenina, namnie i powiedział: – Jestem tego samego zdania.

Drugi, o wiele ważniejszy epizod, łączy się z rozstrzelaniem dowódcy ikomisarza, którzy ściągnęli pułk z pozycyj, z bronią w ręku zajęli parowiec imieli zamiar odpłynąć do Niżnego. Pułk ten sformował się w Smoleńsku, gdzierobotą kierowali przeciwnicy mojej polityki wojskowej, którzy później stali sięjej najgorętszymi zwolennikami. Narobili jednak wówczas wielkiego hałasu.Komisja, wyłoniona na moje żądanie przez Centralny Komitet, uznałajednomyślnie, że postępowanie władz wojskowych, jako wywołaneokolicznościami wojny, było zupełnie słuszne. Dwuznaczne pogłoski nieustawały jednak. Zdawało mi się kilka razy, że pochodzą z jakiegoś źródła,bliskiego biuru politycznemu. Ale miałem ważniejsze sprawy na głowie, niżśledzenie i rozwikływanie intryg. Raz tylko wspomniałem na posiedzeniu biurapolitycznego, że gdyby nie drakońskie środki, zastosowane pod Swijażskiem,to nie obradowaliśmy teraz w biurze politycznem. – Słuszna racja! – pochwyciłLenin i zaraz zaczął, jak zwykle bardzo szybko, pisać coś czerwonymatramentem na dole czystego blankietu z nagłówkiem „Rada KomisarzyLudowych”. Nastąpiła przerwa w posiedzeniu, gdyż Lenin przewodniczył. Poupływie dwuch minut wsunął mi do rąk arkusz, na którym nakreślone było, conastępuje:

Przewodniczący RadyKomisarzy LudowychMoskwa, Kreml,....... lipca 1919 r.

Towarzysze !

Surowy charakter zarządzeń towarzysza Trockiego jest mi znany. Ponieważjednak posiadam przeświadczenie, niczem niewzruszone przeświadczenie, żezarządzenie, wydane przez towarzysza Trockiego, jest słuszne, celowe iniezbędne dla sprawy, przeto całkowicie popieram to zarządzenie.

W. Uljanow-Lenin

Page 318: Trocki Lew - Moje życie.pdf

319

– Mogę wam wydać tyle takich blankietów, ile będziecie sobie życzyli –powiedział Lenin. W najcięższych okolicznościach wojny domowej, wwarunkach spiesznych i nieodwołalnych decyzyj, wśród których mogłyzdarzyć się i decyzje błędne, Lenin kładł zgóry swój podpis pod wszelkimrozkazem, którego wydanie mogę w przyszłości uznać za niezbędne. A odrozkazów tych zależało przecież życie i śmierć niejednej istoty ludzkiej. Czymoże być wyższy stopień zaufania, okazanego człowiekowi przez człowieka?Myśl o tak niezwykłym dokumencie mogła się zrodzić w głowie Lenina tylkodzięki temu, że lepiej ode mnie znał, lub wyczuwał źródła intrygi i że w tensposób chciał się tej intrydze stanowczo przeciwstawić. Ale zdobyć się na takikrok mógł Lenin tylko dlatego, że był do głębi przeświadczony o mojejniezdolności do popełniania czynów nielojalnych i do nadużywania władzy.Przeświadczeniu temu dał najsilniejszy wyraz w nielicznych słowach.Nadaremnie szukaliby epigoni u siebie czegoś zbliżonego chociażby do tegodokumentu. Stalin mógłby znaleźć conajwyżej w swem archiwum ukrywanyprzezeń przed partją „Testament” Lenina, w którym mowa jest o Stalinie, jakoo człowieku nielojalnym, zdolnym do nadużywania władzy. Wystarczyporównać te dwa teksty: wydane mi przez Lenina nieograniczonepełnomocnictwo moralne z wydanym przezeń Stalinowi moralnym wilczymbiletem, aby znaleźć właściwą skalę stosunku Lenina do mnie i do Stalina.

Page 319: Trocki Lew - Moje życie.pdf

320

ROZDZIAŁ XXXIX

CHOROBA LENINA

Pierwszy urlop wzięłem przed drugim kongresem MiędzynarodówkiKomunistycznej na wiosnę 1920-go roku. Spędziłem pod Moskwą okołodwuch miesięcy. Czas mój dzieliłem pomiędzy kurację – w tym mniej-więcejczasie zaczęłem się poważnie leczyć, – staranne opracowywanie manifestu,który w ciągu najbliższych lat zastępował Międzynarodówce Komunistycznejprogram, – i polowanie. Potrzeba odpoczynku była bardzo wielka po tylulatach wytężonej i nerwowej pracy. Ale nie byłem przyzwyczajony doodpoczywania. Spacery nie były dla mnie odpoczynkiem, jak nie są nim i podziś dzień. Urok polowania polega na tem, że działa ono na świadomość, jakkataplazm na obolałe miejsce...

Pewnej niedzieli w początkach maja 1922-go roku łowiłem ryby siecią wstarem łożysku rzeki Moskwy. Padał deszcz, trawa rozmiękła, poślizgnęłem sięna zboczu, przewróciłem się i nadwyrężyłem sobie ścięgna nogi. Nie było tonic poważnego, musiałem jednak przez kilka dni leżeć w łóżku. Na trzeci dzieńprzyszedł do mnie Bucharin. – I wy też w łóżkul – zawołał przerażony. – A ktojeszcze oprócz mnie? – spytałem. – Z Iljiczem jest niedobrze: atak paraliżu –nie może chodzić, ani mówić. Lekarze gubią się w domysłach.

Lenin dbał bardzo o zdrowie swych współpracowników. Często przytaczałpowiedzenie jakiegoś emigranta: starzy wymrą, a młodzi nie wytrzymają. –Czy wielu jest wśród nas takich, którzy wiedzą coś o Europie, owszechświatowym ruchu robotniczym? Póki jesteśmy odosobnieni z nasząrewolucją, – powtarzał Lenin, – doświadczenie międzynarodowe naszychkierowniczych warstw partyjnych nie da się niczem zastąpić. – Lenin uchodziłza człowieka krzepkiego i zdawało się, że jego zdrowie jest jedną zniewzruszonych podwalin rewolucji. Zawsze był aktywny, czujny,zrównoważony i wesoły. Czasami tylko dostrzegałem niepokojące oznaki.Podczas pierwszego kongresu Międzynarodówki Komunistycznej Lenin zrobiłna mnie wrażenie swym zmęczonym wyglądem, nierównym głosem iuśmiechem człowieka chorego. Mawiałem mu nieraz, że zupełnieniepotrzebnie zużywa swe siły na drugorzędne sprawy. Zgadzał się z tem, alenie mógł postępować inaczej. Uskarżał się czasami – ale zawsze z odcieniemzażenowania i szybko zmieniając temat – na bóle głowy. Dwa lub trzytygodnie wypoczynku przywracały mu jednak siły. Zdawało się, że Lenin jestnie do zdarcia.

W końcu 1921-go roku stan jego zdrowia pogorszył się. 7-go grudnianapisał do członków biura politycznego, następującą kartkę: „Wyjeżdżamdzisiaj. Mimo że ostatnio zmniejszyłem sobie codzienną porcję pracy izwiększyłem porcję odpoczynku, bezsenność wzmaga się djabelnie. Obawiamsię, że nie będę mógł referować ani na konferencji partyjnej, ani też na zjeździesowietów”. Lenin zaczął przebywać przeważnie na wsi, pod Moskwą. Zwracałjednak stamtąd baczną uwagę na bieg wszystkich spraw. Czyniono

Page 320: Trocki Lew - Moje życie.pdf

321

przygotowania do konferencji w Genui. 23-go stycznia (1922 roku) Leninpisze do członków biura politycznego:

,,Przed chwilą otrzymałem od Cziczerina dwa listy (z 20 i 22). Poruszazagadnienie, czy nie należałoby, wzamian za przyzwoitą rekompensatę,zgodzić się na pewne drobne zmiany naszej konstytucji, a mianowicie nadopuszczenie do sowietów przedstawicieli żywiołów pasorzytniczych, aby wten sposób dogodzić Amerykanom. Powyższa propozycja Cziczerina dowodzi,mojem zdaniem, że należy go niezwłocznie posłać do sanatorjum. Wszelkaopieszałość w tym względzie, odroczenie wykonania decyzji i t. p. stanowićbędzie, mojem zdaniem, groźne niebezpieczeństwo dla dalszego rozwojurokowań”. W każdem słowie tej notatki, w której bezwzględność politycznakojarzy się z przebiegłą dobrodusznością, żyje i oddycha Lenin.

Stan jego zdrowia pogarszał się nieustannie. W marcu bóle głowy wzmogłysię. Lekarze nie stwierdzili jednak żadnych wad organicznych i zarządzilidłuższy odpoczynek. Lenin przeniósł się na stałe na wieś pod Moskwę. Tutaj wpoczątku maja dotknął go pierwszy atak.

Jak się okazało, Lenin zachorował jeszcze przed dwoma dniami. Dlaczegonie powiedziano mi o tem zaraz? Żadne podejrzenie nawet do głowy miwówczas nie przychodziło. – Nie chciano was niepokoić, – odpowiedział Bu-charin – chciano przekonać się, jaki obrót weźmie choroba. – Bucharin mówiłzupełnie szczerze: powtarzał to, co wpoili weń „starsi”. W owym czasieBucharin był jeszcze do mnie przywiązany we właściwy mu, napołyhisteryczny, napoły dziecinny, sposób. W końcu swej relacji o chorobieLenina, Bucharin rzucił się na moje łóżko i, objąwszy mnie przez kołdrę,począł biadać: – Nie chorujcie, błagam was, nie chorujcie... o śmierci dwuchosób myślę zawsze z przerażeniem... o śmierci Iljicza i waszej. – Strofowałemgo przyjaźnie, chcąc, aby wrócił do równowagi. Nie dawał mi skupić myśli naniepokojącej nowinie, którą przyniósł. Cios był oszałamiający. Zdawało się, żesama rewolucja zatrzymała oddech w piersiach.

,,Pierwsze pogłoski o chorobie Lenina – pisze N. I. Siedowa w swychpamiętnikach – szeptano sobie na ucho. Tak, jakgdyby nikomu nigdy nieprzychodziło do głowy, że Lenin może zachorować. Wiadomo było, że Leninzwracał baczną uwagę na zdrowie innych, ale zdawało się, że jego samegożadna choroba się nie ima. Wszyscy prawie rewolucjoniści ze starszejgeneracji niedomagali – wskutek nadmiernego przeciążenia – na serce. „Silnikiprawie u wszystkich działają nieprawidłowo”, uskarżali się lekarze. „Dwatylko serca są w zupełnym porządku”, powiedział do L. D. profesor Guetier „toserce Lenina i pańskie. Z lakierni sercami można żyć do stu lat”. Okazało się,że z liczby serc, które zbadali w Moskwie cudzoziemscy lekarze, tylko dwadziałały zupełnie prawidłowo: to serca Lenina i Trockiego. Gdy w staniezdrowia Lenina nastąpiła niespodziewana dla szerokich warstw zmiana,zareagowano na nią, jak na nagły zwrot w przebiegu całej rewolucji. Czypodobna, aby Lenin mógł zachorować, jak każdy zwykły śmiertelnik i umrzećzwykłą śmiercią? Nie do zniesienia była myśl, że Lenin utracił władzę wczłonkach i zdolność mowy. Nie tracono wiary, że przyzwycięży wszystko,wstanie i wydobrzeje...” Taki nastrój panował w całej partji.

Znacznie już później, gdy oglądałem się wstecz za siebie, przypomniałemsobie ponownie z uczuciem głębokiego zdziwienia, że o chorobie Leninazawiadomiono mnie dopiero na trzeci dzień. W swoim czasie niezastanawiałem się nad tem. Ale nie mogło to być rzeczą przypadku. Ci, którzy

Page 321: Trocki Lew - Moje życie.pdf

322

oddawna zaprawiali się do roli moich przeciwników, ze Stalinem na czele,chcieli zyskać na czasie. Lenina dotknęła choroba, która mogła odrazuzakończyć się tragicznie. Jutro, a może nawet dzisiaj jeszcze, wszystkie sprawykierownictwa mogłyby stać się najaktualniejszemi zagadnieniami. Przeciwnicyuważali, że zyskanie chociażby jednego dnia na przygotowania jest rzecządużej wagi. Rozpoczęły się między nimi konszachty i szukanie poomacku drógi sposobów walki. Przypuszczać należy, że już wówczas powstała myśl o„trójce” (Stalin-Zinowjew-Kamieniew), którą mnie zamierzano przeciwstawić.Ale Lenin przyszedł do siebie. Organizm, powodowany niezłomną wolą,dokonał olbrzymiego wysiłku. Mózg, który przestał już działać z brakudopływu świeżej krwi i utracił zdolność kojarzenia dźwięków i liter, odżył nanowo.

W końcu maja pojechałem łowić ryby do miejscowości, odległej o jakieśośmdziesiąt wiorst od Moskwy. Okazało się, że jest tam sanatorjum dla dzieciimienia Lenina. Dzieci odprowadziły mnie, gdym szedł brzegiem jeziora,dopytywały się o zdrowie Lenina i posłały mu przeze mnie kwiaty polne i list.Lenin nie mógł jeszcze sam pisać. Podyktował swemu sekretarzowi kilka zdań:„Włodzimierz Iljicz polecił mi, aby wam napisał, że myśl przywiezienia w jegoimieniu upominku dla dzieci z sanatorjum na stacji Podsotniecznaja, bardzo gocieszy. Włodzimierz Iljicz prosi Was o podziękowanie dzieciarni za ichserdeczny list i kwiaty. Żałuje bardzo, że nie może skorzystać z zaproszenia.Nie wątpi, że pobyt wśród dzieci na pewno przyspieszyłby jego powrót dozdrowia”.

W lipcu Lenin chodził już i, chociaż aż do października nie powróciłoficjalnie do pracy, zwracał jednak na wszystko baczną uwagę i był au courantwszystkiego. Między innemi, w czasie rekonwalescencji, proces eserowcówabsorbował bardzo jego uwagę. Eserowcy zabili Wołodarskiego i Urickiego,ciężko zranili Lenina i usiłowali dwukrotnie wysadzić mój pociąg w powietrze.Nie mogliśmy akcji tej lekceważyć. Umieliśmy cenić „rolę jednostki wdziejach”, aczkolwiek nie traktowaliśmy tej roli pod idealistycznym kątemwidzenia, jak to czynili nasi wrogowie. Nie mogliśmy zamykać oczu naniebezpieczeństwo, na jakie narazilibyśmy rewolucję, gdybyśmy pozwoliliwrogowi na wystrzelanie kierowników naszej partji.

Nasi humanitarni przyjaciele, z gatunku ani chłodnych, ani gorących,tłumaczyli nam nieraz, że mogą się jeszcze pogodzić z myślą o koniecznościrepresyj wogóle, ale rozstrzeliwanie pojmanego wroga stanowi przekraczaniegranic koniecznej obrony własnej. Domagali się od nas „wspaniałomyślności”.Klara Zetkin i inni europejscy komuniści, którzy mieli jeszcze podówczasodwagę mówić to, co myśleli wbrew Leninowi i mnie, nalegali, abyśmydarowali życie oskarżonym. Proponowali nam, abyśmy poprzestali na karzewięzienia. Zdawało się, że jest to najprostsze wyjście. Ale kwestja represyj wzastosowaniu do poszczególnych osób nabiera podczas rewolucji zupełnieswoistego charakteru i nie da się w żaden sposób pogodzić z humanitarnemikomunałami. Gdy walka toczy się o władzę, gdy obydwie strony walczą naśmierć i życie – a na tem właśnie polega rewolucja, – cóż znaczy karawięzienia dla ludzi, którzy spodziewają się pochwycić niebawem władzę wswe ręce i uwięzić lub zetrzeć z oblicza ziemi tych, którzy dziś ster dzierżą wdłoni? Z punktu widzenia tak zwanej absolutnej wartości jednostki ludzkiej,rewolucje należy „potępić” tak samo, jak potępia się wojnę, jak zresztąnależałoby potępić cale dzieje ludzkości. Nie wolno jednak zapominać, że

Page 322: Trocki Lew - Moje życie.pdf

323

pojęcie jednostki ukształtowało się tylko dzięki rewolucjom i że proces tegokształtowania bynajmniej się jeszcze nie skończył. Aby pojęcie jednostkinabrało realnej treści i aby napoły pogardliwe pojęcie „masy” zatraciłocharakter antytezy w stosunku do uprzywilejowanego, z punktu widzeniafilozoficznego, pojęcia „jednostki”, konieczne jest, aby ta właśnie masa, przypomocy dźwigni rewolucji, albo raczej – szeregu rewolucyj, – wzniosła się nanowy szczebel dziejowy. Nie wiem, czy z punktu widzenia normatywnejfilozofji drogę tę należy uznać za dobrą, czy też za złą i przyznam się, niewielemnie to obchodzi. Wiem tylko na pewno, że jest to jedyna droga, którąludzkość znała dotychczas.

Rozważania te nie są wcale próbą ,,usprawiedliwienia” terorurewolucyjnego. Wszelkie podobne próby świadczyłyby o tem, że liczymy się znaszymi oskarżycielami. A cóż to są za jedni? Organizatorzy i eksploatatorzyrzezi wszechświatowej? Nowi bogacze, którzy na cześć „nieznanegożołnierza” kadzą swem wonnem poobiedniem cygarem? Pacyfiści, którzyzwalczali wojnę, dopóki jej nie było, a teraz w każdej chwili gotowi są znówpowtórzyć swą ohydną maskaradę? LIoyd-George, Wilson i Poincaré, którzysądzili, że mają prawo morzyć głodem niemieckie dzieci za przestępstwa,popełnione przez Hohenzollerna (i przez nich samych)? Angielscykonserwatyści, lub francuscy republikanie, którzy, trzymając się zdaleka i niewystawiając się na żadne niebezpieczeństwo, niecili w Rosji pożar wojnydomowej i z lejącej się krwi usiłowali bić monetę swych zysków? Litanję tęmożnaby ciągnąć w nieskończoność. Nie chodzi mi tutaj wcale o filozoficzneusprawiedliwienie, lecz tylko o polityczne uzasadnienie. Rewolucja dlategowłaśnie jest rewolucją, że wszystkie przeciwieństwa swego rozwoju sprowadzado jednej alternatywy: życie albo śmierć. Któż zechce w to uwierzyć, żeby cisami ludzie, którzy sprawę przynależności Alzacji i Lotaryngji rozstrzygają copół wieku na nowo, zapomocą całych gór trupów ludzkich, zdolni byli doprzebudowy swych stosunków społecznych jedynie przy pomocybrzuchomówstwa parlamentarnego? W każdym razie nikt nie pokazał namjeszcze dotychczas, jak się to robi. Łamaliśmy opór, stawiany nam przez stareformacje geologiczne, zapomocą stali i dynamitu. A gdy nieprzyjaciel strzelałdo nas, przeważnie z karabinów najbardziej ucywilizowanych i naj-demokratyczniejszych narodów, odpowiadaliśmy mu pięknem za nadobne.Bernard Shaw kręcił z wyrzutem brodą, potępiając i jednych i drugich. Ale niktnie zwracał uwagi na ten sakramentalny argument.

Sprawa represyj nabrała w lecie 1920-go roku szczególnie ostregocharakteru: chodziło tym razem o wodzów partji, która w swoim czasie,gdyśmy prowadzili walkę rewolucyjną z caratem, szła z nami ramię przyramieniu, po przewrocie październikowym zaś przeciwko nam skierowałaostrze teroru. Uciekinierzy z obozu eserowców zdradzili nam tajemnicę, żenajważniejsze zamachy organizowały nie chodzące samopas jednostki,jakeśmy początkowo mogli przypuszczać, lecz partja, która jednakże nie mogłasię zdecydować, aby oficjalnie wziąć na siebie odpowiedzialność zadokonywane przez się morderstwa. Skazanie przez trybunał oskarżonych naśmierć było rzeczą nieuniknioną. Ale wykonanie wyroku wywołałobyniechybnie odwet w postaci nowej fali teroru. Poprzestanie zaś na karzewięzienia, nawet długotrwałego, równałoby się poniekąd zachęcaniuterorystów, którzy niebardzo wierzyli w długotrwałość władzy sowieckiej, dodalszych wystąpień. Jako jedyne wyjście z sytuacji pozostawało przeto

Page 323: Trocki Lew - Moje życie.pdf

324

uzależnienie wykonania wyroku od tego, czy partja będzie kontynuowaławalkę terorystyczną, czy też jej zaniecha. Innemi słowy, decyzja ta czyniławodzów partji zakładnikami.

Z Leninem widziałem się po raz pierwszy po jego powrocie do zdrowiaakurat w dni sądu nad socjal-rewolucjonistami. Z uczuciem ulgi przyłączył sięodrazu do zaproponowanej przeze mnie decyzji: – Słusznie, niema innegowyjścia.

Powrót do zdrowia jakgdyby dodawał Leninowi skrzydeł. Ale gdzieś wgłębi czaił się w nim jeszcze jakiś wewnętrzny lęk. – Rozumiecie, nie mogłemprzecież ani mówić, ani pisać, musiałem więc uczyć się od samego początku...– mówił do mnie niespokojny, przeszywając mnie szybkiem i badawczemspojrzeniem.

W październiku Lenin powrócił oficjalnie do pracy, przewodniczył naposiedzeniach biura politycznego i rady komisarzy ludowych, a w listopadziewygłaszał nawet mowy programowe, co najwidoczniej źle wpływało na jegozdrowie.

Lenin wyczuwał, że w związku z jego chorobą za naszemi plecami ktośsnuje nieuchwytne narazie sieci spisku.

Epigoni nie palili jeszcze za sobą mostów i nie wysadzali ich w powietrze.Ale gdzie niegdzie podcinali już belki i podkładali cichaczem nabojepyroksylinowe. Przy każdej nadarzającej się okazji występowali przeciwkomoim propozycjom, jakgdyby ćwicząc się w samodzielności i staranniezaprawiając do podobnych demonstracyj. W miarę tego, jak Lenin znówwciągał się w pracę, stwierdzał z rosnącym coraz bardziej niepokojem, żeprzez ostatnie dziewięć miesięcy zaszły w partji poważne zmiany. Narazie niechciał jednak mówić o tem głośno, aby nie wywoływać zaostrzenia stosunków.Gotował się jednak do poskromienia ,,trójki” i począł to czynić przyposzczególnych kwestiach.

Do szeregu prac, któremi kierowałem nie urzędowo i niejawne, to jest niejako członek rządu, lecz jako członek partji, należała propaganda antyreligijna,którą Lenin szczególnie się interesował. Prosił mnie niejednokrotnie znaciskiem, abym nie spuszczał oka z tej dziedziny pracy. W czasie swejrekonwalescencji Lenin dowiedział się w jakiś sposób, że Stalin i tutaj knujecoś przeciwko mnie, gdyż wciąga nowych ludzi do propagandy antyreligijnej iodsuwa ode mnie aparat, prowadzący tę akcję. Lenin przysłał ze wsi do biurapolitycznego list, w którym przytaczał, napozór bez żadnej racji, ustępy zmojej książki o Kautsky’m, dodając bardzo pochlebną opinję o jej autorze,którego, zarówno jak i tytułu książki, nie wymienił jednak w liście. Przyznaję,nie odrazu domyśliłem się, że Lenin chciał dać Stalinowi w ten sposóbpośrednio do zrozumienia, iż potępia skierowane przeciwko mnie machinacje.Do kierownictwa propagandy antyreligijnej powołano tymczasemJarosławskiego, zdaje się, w charakterze mego zastępcy. Gdy Lenin wrócił dopracy i dowiedział się o tem, wsiadł na jednem z posiedzeń biura politycznegow okropny sposób na Mołotowa, przez to samo godząc w rzeczywistości wStalina: – Ja-ro-sław-skij ? A czyż wy nie znacie Ja-ro-sław-skiego? Toć to sąordynarne kpiny! Gdzie on tam da sobie radę z tą robotą? – i t. d. PodniecenieLenina mogło osobom niewtajemniczonym wydać się przesadne. Ale niechodziło tu bynajmniej o Jarosławskiego, którego Lenin, coprawda, ledwieznosił, szło o kierownictwo całą partją. Podobne epizody zdarzały się nieraz.

Od czasu gdy Stalin zetknął się bliżej z Leninem, a zwłaszcza po

Page 324: Trocki Lew - Moje życie.pdf

325

przewrocie październikowym, nie przestawał właściwie uprawiać w stosunkudo Lenina głuchej, niezdarnej, ale tem bardziej niecierpliwej opozycji. Mimorozpierającej go szalonej ambicji i zawiści, musiał na każdym krokuprzekonywać się, że jest pod względem umysłowym i moralnym wielkościąpośledniejszego gatunku. Dążył, najwidoczniej, do nawiązania bliższychstosunków ze mną. Później dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że usiłowałstworzyć atmosferę pewnej poufałości. Lecz odstręczały mnie właśnie te jegowłaściwości charakteru, które później, na falach upadku, stały się źródłem jegosiły: wąskość zainteresowań, empiryzm, prostactwo psychologiczne i ówcharakterystyczny cynizm prowincjonalisty, który pod wpływem marksizmuwyzbył się wielu przesądów, nie zastępując ich jednak gruntownieprzemyślanym, psychologicznym poglądem na świat. Kilka odosobnionychuwag, które wydały mi się w swoim czasie przypadkowe, ale przypuszczalnietakiemi nie były w istocie, przekonało mnie, że Stalin szukał u mnie poparciaprzeciwko nieznośnej dlań kontroli ze strony Lenina. Przy każdej takiej próbierobiłem za każdym razem odruchowo krok wstecz i – omijałem go. Sądzę, żetutaj należy szukać źródła owej zimnej, tchórzliwej początkowo i nawskrośzdradzieckiej nienawiści, którą darzył mnie Stalin. Skupiał on systematyczniedokoła siebie bądź ludzi podobnego doń typu, bądź prostaczków, pragnącychstworzyć sobie spokojną egzystencję, bądź też, wreszcie, ludzi, którzy się czuliobrażeni. A osobników wszystkich tych trzech kategoryj było poddostatkiem.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że w rozmaitych sprawach bieżącychLeninowi częstokroć było znacznie dogodniej opierać się nie na mnie, lecz naStalinie, Zinowjewie i Kamieniewie. Dbając zawsze o zaoszczędzeniewłasnego i cudzego czasu, Lenin starał się o to, aby na przezwyciężanie tarćwewnętrznych tracono jak najmniejszą ilość energji. Ja zaś miałem własne mezapatrywania, własną metodę pracy i własne sposoby urzeczywistnianiadecyzyj, które już zapadły. Lenin wiedział o tem dobrze i potrafił uszanować temoje właściwości. Zbyt dobrze zdawał sobie dlatego sprawę, że nie nadaję siędo wykonywania zleceń. To też, gdy potrzeba mu było zwykłychwykonawców, zwracał się do kogo innego. W pewnych okresach, a zwłaszczawtedy, gdy pomiędzy mną a Leninem zachodziły nieporozumienia, mogło tona jego pełnomocnikach sprawiać wrażenie, że są mu szczególnie bliscy. Awięc na zastępców swoich, jako przewodniczącego Rady KomisarzyLudowych, Lenin wyznaczył z początku Rykowa i Ciurupę, a później,dodatkowo, jeszcze Kamieniewa. Uważałem, że wybór ten jest trafny.Leninowi potrzebni byli pomocnicy posłuszni, dobrze wykonywującypraktyczne zlecenia. Do takiej roli nie nadawałem się zupełnie. Mogłem żywićdla Lenina tylko uczucie wdzięczności, że nie proponował mi stanowiskazastępcy. Nie dopatrywałem się w tem bynajmniej jakiegoś objawu brakuzaufania, lecz, wprost przeciwnie, uważałem, że jest to wyraźna i zupełnie nieubliżająca mi ocena mego charakteru, oraz stosunków, które nas ze sobąłączyły. Miałem później okazję, aby ponad wszelką wątpliwość przekonać się,że tak właśnie jest. Pomiędzy pierwszym a drugim atakiem, siły Leninazmniejszyły się niemal o połowę. Drobne, lecz groźne zaburzenia systemukrwionośnego dawały mu się wciąż odczuwać. Na jednem z posiedzeń biurapolitycznego Lenin zachwiał się zlekka, gdy wstał, aby oddać komuś karteczkę(chcąc przyspieszyć tempo pracy, Lenin pisywał zazwyczaj na posiedzeniachtakie karteczki). Dostrzegłem to tylko dzięki temu, że Lenin zmienił się odrazuna twarzy. Było to jedno z wielu ostrzeżeń, które czynił jego organizm. Lenin

Page 325: Trocki Lew - Moje życie.pdf

326

nie miał w tej mierze żadnych złudzeń. Zastanawiał się poważnie iwszechstronnie nad tem, jak potoczy się praca bez niego i po nim. Wtedy topowstał w jego głowie ów dokument, który zyskał później rozgłos jako,,Testament” Lenina. W tym samym czasie – były to ostatnie tygodnie przeddrugim atakiem – Lenin rozmawiał ze mną długo o mojej dalszej pracy. Treśćtej rozmowy, ze względu na jej charakter i znaczenie polityczne,opowiedziałem zaraz kilku osobom (Rakowskiemu, I. N. Smirnowowi,Sosnowskiemu, Preobrażenskiemu i innym). Już dzięki temu chociażbyrozmowę tę doskonale zapamiętałem.

Było to tak. Centralny komitet związku pracowników oświatowych wysłałdo mnie i do Lenina delegację, która prosiła, abym podjął się dodatkowokierownictwa komisarjatem oświaty ludowej, podobnie, jak przez rokkierowałem komisarjatem komunikacji. Lenin spytał mnie o zdanie.Odpowiedziałem, że w oświacie, jak i w każdej innej dziedzinie, największetrudności będzie nastręczał aparat urzędniczy. – Tak, u nas panuje straszliwybiurokratyzm, – podchwycił Lenin – strach mnie ogarnął, gdym powrócił dopracy... Ale sądzę, że właśnie dlatego, poza komisarjatem wojny, niepowinniście się oddawać pracy w innych urzędach. – Gorączkowo, uporczywiei z widocznem wzburzeniem wykładał mi Lenin swój plan. Siły, które możepoświęcać na pracę kierowniczą, są ograniczone. Ma trzech zastępców. –Znacie ich przecie dobrze, Kamieniew, to niewątpliwie mądry polityk, ale cóżz niego za administrator? Ciurupa jest chory. Rykow posiada, być może,zdolności administracyjne, ale trzeba go będzie posłać zpowrotem doNajwyższej Rady Gospodarstwa Narodowego. Musicie koniecznie zostaćzastępcą. Sytuacja wymaga radykalnego przetasowania osób. – Powołałem sięznów na „aparat”, który coraz bardziej utrudnia mi pracę nawet w urzędziewojskowym. – A więc będziecie mieli okazję, aby przetrząsnąć cokolwiekaparat – podchwycił z ożywieniem Lenin, czyniąc aluzję do zwrotu, użytegokiedyś przeze mnie. – Odparłem, że mam na myśli nie tylko państwowy, ale ipartyjny biurokratyzm, że istoty wszystkich trudności doszukiwać się należy wskojarzeniu dwuch aparatów i w pokrywaniu się wzajemnem przez wpływowegrupy, które skupiają się dokoła hierarchji sekretarzy partyjnych. Słuchał mniez natężoną uwagą i aprobował moje myśli, czego wyrazem była owa głęboka,piersiowa intonacja, której głos jego nabierał, gdy Lenin, upewniwszy się, żerozmówca rozumie go całkowicie, odrzucał wszelkie konwencjonalnenaleciałości rozmowy i otwarcie przystępował do rzeczy najważniejszych inajbardziej go niepokojących. Po krótkiem zastanowieniu, Lenin postawiłsprawę zupełnie wyraźnie: – Proponujecie więc, żebyśmy rozpoczęli walkę nietylko z biurokratyzmem państwowym, ale również i z Biurem OrganizacyjnemCentralnego Komitetu? – Pytanie to zaskoczyło mnie tak niespodziewanie,żem się aż roześmiał. Biuro Organizacyjne było głównym ośrodkiem aparatuStalina. – Bodaj, że oto idzie. – A więc, – ciągnął Lenin dalej, zadowolony ztego, żeśmy istocie sprawy nadali właściwą nazwę, – proponuję wam zawarciebloku przeciwko biurokratyzmowi wogóle i przeciwko Biuru Organizacyjnemuw szczególności. – Pochlebna to rzecz zawrzeć z porządnym człowiekiemporządny blok, – odpowiedziałem. Umówiliśmy się, że spotkamy się znów popewnym czasie. Lenin zaproponował mi, abym zastanowił się nadorganizacyjną stroną sprawy. Rzucił myśl stworzenia przy C. K, komisji dowalki z biurokratyzmem. Weszlibyśmy obaj w jej skład. Komisja ta, w istocierzeczy, miała stać się dźwignią do podważenia frakcji Stalina, będącej kością

Page 326: Trocki Lew - Moje życie.pdf

327

pacierzową biurokratyzmu, oraz przyczynić się do wytworzenia w łonie partjiwarunków, które pozwoliłyby mi zostać zastępcą Lenina. Intencją Lenina było,abym został jego następcą na stanowisku przewodniczącego Rady KomisarzyLudowych.

Dopiero w związku z tem, treść tak zwanego testamentu staje się zupełniezrozumiała. Lenin wymienia w nim sześć osób zaledwie i, charakteryzując je,waży każde słowo. Testament miał niewątpliwie na celu ułatwienie mi pracykierowniczej. Lenin, ma się rozumieć, chce osiągnąć to za cenę jaknajmniejszych tarć osobistych. Mówi o wszystkich nadzwyczaj ostrożnie.Łagodzi zabójcze, w istocie swej, opinje. Jednocześnie, szeregiem ograniczeń,łagodzi nazbyt zdecydowanie wskazane obsadzenie pierwszego miejsca.Dopiero w charakterystyce Stalina brzmi inny ton, który w późniejszymdopisku do testamentu staje się wprost zabójczy.

O Zinowjewie i Kamieniewie Lenin mówi, jakgdyby mimochodem, żekapitulacja ich w r. 1917-ym „nie była czemś przypadkowem”, innemi słowy –mają to we krwi. Tacy ludzie, oczywiście, nie mogą kierować rewolucją. Alemimo wszystko, nie należy im wyrzucać przeszłości. Bucharin jestscholastykiem, a nie marksistą, ale przytem sympatycznym człowiekiem.Piatakow jest zdolnym administratorem, lecz marnym politykiem. Możezresztą ci dwaj, Piatakow i Bucharin, jeszcze się czegoś nauczą. Najzdolniejszyjest Trocki, wadą jego jest nadmierna pewność siebie. Stalin jest brutalny,nielojalny i ma skłonność do nadużywania władzy, którą daje mu organizacjapartyjna. Stalina trzeba odwołać, aby uniknąć rozłamu. Oto istota testamentu,który uzupełnia i tłumaczy propozycję, uczynioną mi przez Lenina podczasostatniej naszej rozmowy.

Lenin poznał Stalina jak należy, dopiero po Październiku. Miał uznanie dlajego zalet, a mianowicie dla twardości i zmysłu praktycznego, na który wtrzech czwartych składała się przebiegłość. Zarazem jednak Lenin ustawiczniespotykał się z nieuctwem Stalina, z niezwykłą wąskością jego widnokręgupolitycznego, moralną prymitywnością i brakiem wszelkich skrupułów. Nastanowisko sekretarza generalnego Stalin został wybrany wbrew woli Lenina,który znosił ten stan tak długo, póki sam stał na czele partji. Ale, gdy Lenin popierwszym ataku powrócił do pracy z nadwątlonem już zdrowiem,absorbowało go zagadnienie kierownictwa w całej swej rozciągłości. To jestgeneza owej rozmowy ze mną i również geneza testamentu. Ostatnie jegosłowa zostały napisane 4-go stycznia. Od tej daty upłynęły jeszcze dwamiesiące, podczas których sytuacja wyjaśniła się ostatecznie. Teraz Lenin niedość, że przygotowuje odwołanie Stalina ze stanowiska sekretarzageneralnego, ale zamierza również zdyskwalifikować go wobec partji.Systematycznie i wytrwale kieruje sprawy w ten sposób, aby na tle zagadnieniamonopolu handlu zewnętrznego, zagadnienia narodowościowego, ustrojuwewnętrznego partji, inspekcji robotniczo-włościańskiej i komisjikontrolującej, zadać na XII zjeździe okrutny cios biurokratyzmowi, mafjiurzędniczej, samowoli i brutalności w osobie Stalina.

Czy Lenin potrafiłby przeprowadzić planowane przez siebie przetasowanieosób w kierownictwie partyjnem? Nie ulega żadnej wątpliwości, że wówczasbyłoby mu się to powiodło. Nie brakło pod tym względem precedensów, ajeden z nich, niedawny, był bardzo charakterystyczny. W czasie, gdy Lenin,jako rekonwalescent, mieszkał jeszcze na wsi, mnie zaś w Moskwie nie było,Centralny Komitet w listopadzie r. 1922-go powziął jednogłośnie uchwałę,

Page 327: Trocki Lew - Moje życie.pdf

328

zadającą cios nie do naprawienia monopolowi handlu zewnętrznego. ZarównoLenin, jak i ja, niezależnie od siebie, uderzyliśmy na trwogę. Porozumieliśmysię potem listownie i skoordynowaliśmy już nasze kroki. Po upływie kilkutygodni zaledwie Centralny Komitet równie jednomyślnie odwołuje swąuchwałę, jak jednomyślnie ją powziął. 21-go grudnia Lenin pisał do mnie ztriumfem:

„Towarzyszu Trocki, zdaje się, że udało się nam zdobyć pozycję bezwystrzału, tylko przy pomocy manewru. Proponuję, byśmy się niezatrzymywali i nacierali dalej...” Wspólne nasze wystąpienie przeciwkoCentralnemu Komitetowi na początku roku 1923-go przyniosłoby nam napewno zwycięstwo. Więcej nawet. Nie wątpię, że gdybym w przeddzień XII-go zjazdu wystąpił, zgodnie z zamierzeniami „bloku” Lenin-Trocki, przeciwkobiurokratyzmowi stalinowskiemu, odniósłbym zwycięstwo nawet bezbezpośredniego udziału Lenina w walce. Rzecz inna, czy uzyskane zwycięstwobyłoby trwałe. Aby wyrobić sobie opinję w tej sprawie, należy uwzględnićszereg objektywnych zmian, które dokonywały się w kraju, w łonie klasyrobotniczej i w łonie partji. Jest to samodzielny i bardzo rozległy temat.Krupskaja powiedziała kiedyś w r. 1927-ym, że gdyby Lenin żył jeszcze, toprawdopodobnie siedziałby już w więzieniu stalinowskiem. Sądzę, że miałasłuszność. Bowiem nie chodzi tu o Stalina, lecz o te siły, których wyrazicielemjest Stalin, nie zdając sobie z tego sprawy. Przecież w roku 1922/23 możnabyło jeszcze zdobyć stanowisko naczelne, wywierając otwarty nacisk naszybko kształtującą się frakcję narodowo-socjalistycznych urzędników,uzurpatorów aparatu, nielegalnych spadkobierców Października, epigonówbolszewizmu. Największy szkopuł na tej drodze stanowił jednak stan zdrowiaLenina. Spodziewano się, że Lenin przyjdzie do siebie, jak po pierwszymataku, i weźmie udział w XII zjeździe tak samo, jak brał udział w XI-ym. SamLenin sądził również, że tak będzie. Lekarze robili nadzieję, ale z corazmniejszą stanowczością. O koncepcji ,,bloku Lenina i Trockiego”,skierowanego przeciwko ludziom aparatu i biurokratom, wiedzieliśmypodówczas ze wszelkiemi szczegółami tylko ja i Lenin, pozostali członkowiebiura politycznego domyślali się tylko czegoś niewyraźnie. Listy Lenina wsprawie narodowościowej, zarówno jak i jego testament, nie były znanenikomu. Moje wystąpienie mogło być zrozumiałe, a raczej byłobyprzedstawione, jako moja walka osobista o miejsce Lenina w partji i wpaństwie. Na samą myśl o tem wstrząsał mną dreszcz. Uważałem, że mogłobyto wywołać taką demoralizację w naszych szeregach, za którą, nawet w raziezwycięstwa, trzebaby drogo zapłacić. We wszystkich planach iwyrachowaniach czynnikiem decydującym i niewiadomym był sam Lenin istan jego zdrowia. Czy zdoła się wypowiedzieć? Czy zdąży? Czy partjazrozumie, że chodzi tu o walkę, prowadzoną przez Lenina i Trockiego oprzyszłość rewolucji, nie zaś o walkę Trockiego o miejsce po chorym Leninie?Dzięki wyjątkowemu stanowisku, jakie Lenin zajmował w partji, niepewnystan jego zdrowia wywoływał niepewność stanu całej partji. Prowizoriumprzedłużało się, a zwłoka była tylko na rękę epigonom, bowiem Stalin, jakosekretarz generalny, siłą rzeczy zostawał majordomem aparatu na cały czas,trwania „bezkrólewia”.

Page 328: Trocki Lew - Moje życie.pdf

329

Były pierwsze dni marca 1923 roku. Lenin leżal w swym pokoju w jednymz gmachów Kremlu. Zbliżał się drugi atak, poprzedzany szeregiem drobnychzaburzeń. Mnie na kilka tygodni przykuło do łóżka lumbago (zastrzał).Leżałem w mcm mieszkaniu w gmachu pawilonu kawalerskiego: od Leninadzielił mnie ogromny dziedziniec Kremla. Żaden z nas – ani Lenin, ani ja – niemógł nawet podejść do telefonu, Leninowi lekarze zabronili zresztą surowowszelkich rozmów telefonicznych. Łącznikiem pomiędzy nami były dwiesekretarki Lenina, Fotijewa i Glasser. Zakomunikowały mi, że Lenin jestniesłychanie zdenerwowany przygotowaniami, czynionemi przez Stalina dozbliżającego się zjazdu partji, zwłaszcza zaś związanemi z jego frakcyjnemimachinacjami w Gruzji. – Włodzimierz Iljicz gotuje bombę dla Stalina nazjazd – powiedziała dosłownie Fotijewa. Słowo „bomba” pochodziło odLenina, nie od niej. – Włodzimierz Iljicz prosi was, abyście sprawę gruzińskąwzięli w swoje ręce, wtedy będzie o nią spokojny! – 5-go marca Lenin dyktujenastępującą kartkę do mnie:

,,Szanowny towarzyszu Trocki. Prosiłbym Was bardzo o obronę sprawygruzińskiej na C. K. partji. Sprawę tę wzięli teraz w ,,obroty” Stalin zDzierżyńskim, na których bezstronności nie mogę polegać. Nawet wprostprzeciwnie. Gdybyście podjęli się obrony tej sprawy, byłbym spokojny. Jeżeliz jakichkolwiek względów nie zgodzicie się, zwróćcie mi wszystkie akta,których odesłanie będę uważał za Waszą odmowę. Ze szczerempozdrowieniem Lenin”.

– Dlaczego sprawa tak się zaostrzyła? – pytam. Okazuje się, że Stalin znównadużył zaufania Lenina: aby zapewnić sobie punkt oparcia w Gruzji, dokonałtam przy pomocy Ordżonikidzego i zapewne przy poparciu Dzierżyńskiego,lecz za plecami Lenina i całego C. K., zorganizowanego przewrotu,skierowanego przeciwko najlepszej części partji, zasłaniając się przytembezprawnie autorytetem C. K. Korzystając z tego, że chory Lenin nie mógłkomunikować się bezpośrednio z towarzyszami, Stalin usiłował wprowadzaćgo w błąd zapomocą fałszywych informacyj. Lenin polecił swemusekretarjatowi, aby zebrał dokładne materjały w sprawie gruzińskiej ipostanowił, że wystąpi w tej sprawie otwarcie. Trudno orzec, co wywarło nanim większe wrażenie: czy nielojalność osobista Stalina, czy też jego brutalnabiurokratyczna polityka w sprawie narodowościowej. Najpewniej połączeniejednego z drugiem. Lenin gotował się do walki, lecz obawiał się, że nie zdołaosobiście występować na zjeździe i to go niepokoiło. – Może porozumieć się zZinowjewem i Kamieniewem? – podpowiadały mu sekretarki. Lenin machałgniewnie ręką. Przewidywał dokładnie, że z chwilą, gdy odsunie się od pracy,Zinowjew i Kamieniew utworzą pospołu ze Stalinem „trójkę”, skierowanąprzeciwko mnie, a więc dopuszczą się zdrady wobec Lenina. – A czy niewiecie, jak zapatruje się Trocki na sprawę gruzińską? – zapytuje Lenin. –Trocki występował na posiedzeniu plenarnem zupełnie zgodnie z waszympoglądem, – odpowiada sekretarka Glesser, która prowadziła protokuł na temposiedzeniu. – A czy się nie mylicie? – Nie, Trocki zarzucał Ordżonikidzemu,Woroszyłowowi i Kalininowi, że nie rozumieją zagadnienianarodowościowego. – Sprawdźcie to jeszcze raz! – domaga się Lenin.Nazajutrz, podczas posiedzenia C. K., które odbywało się u mnie wmieszkaniu, sekretarka Glesser podaje mi kartkę, zawierającą krótkiestreszczenie mojego wczorajszego przemówienia. Kartka kończy się pytaniem:– „Czy dobrze Was zrozumiałam?” – A po co wam to? – zapytuję. „Dla

Page 329: Trocki Lew - Moje życie.pdf

330

Włodzimierza Iljicza” – pisze sekretarka. – Dobrze – odpowiadam, Stalin zwielkim niepokojem obserwował naszą korespondencję. Ale nie domyślałemsię jeszcze wówczas, co to wszystko miało znaczyć... – Gdy Włodzimierz Iljiczprzeczytał naszą korespondencję, – opowiadała mi towarzyszka Glesser, –odrazu twarz mu się rozjaśniła: no, teraz to inna sprawa! Kazał oddać wamwszystkie materjały rękopiśmienne, które miały być częścią składową bomby,przygotowanej na XII-ty zjazd. – Teraz dopiero przejrzałem zamiary Lenina:na przykładzie polityki Stalina chciał z całą bezwzględnością ujawnić partjiniebezpieczeństwo, które tkwi w biurokratycznem zwyrodnieniu dyktatury.

– Kamieniew jedzie jutro do Gruzji na konferencję partyjną, – powiadamFotijewej. – Mogę zapoznać go z rękopisami Lenina, aby inspirować muwłaściwe postępowanie w Gruzji. Zapytajcie o to Iljicza. – Fotijewa wraca pokwadransie zdyszana: – Pod żadnym pozorem! – Dlaczego? – WłodzimierzIljicz powiada: – Kamieniew pokaże zaraz wszystko Stalinowi, a ze Stalinemnie można wchodzić w kompromisy, bo nas oszuka. – Zatem sprawy zaszły takdaleko, że Iljicz nie uznaje za możliwe zawarcie kompromisu ze Stalinemnawet w słusznej sprawie? – Tak, Iljicz nie dowierza Stalinowi i chce wystąpićprzeciwko niemu otwarcie wobec całej partji. Przygotowuje bombę.

Mniej więcej po upływie godziny Fotijewa przyszła znów do mnie zkarteczką Lenina, zaadresowaną do starego rewolucjonisty Mdiwaniego iinnych przeciwników polityki, uprawianej przez Stalina w Gruzji. Lenin pisałdo nich:

„Z najgłębszem zainteresowaniem śledzę przebieg Waszej sprawy. Jestemoburzony brutalnością Ordżonikidzego i pobłażaniem Stalina i Dzierżyńskiego.Przygotowuję dla Was notatki i przemówienie”. Odpis tej kartki zaadresowanybył nie tylko do mnie, lecz i do Kamieniewa. Zdziwiło mnie to bardzo. – Awięc Włodzimierz Iljicz rozmyślił się? – zapytałem. – Tak, stan jego pogarszasię z każdą godziną. Nie można dawać wiary uspakajającym opinjom lekarzy,Iljicz mówi już z wielkim trudem... Sprawa gruzińska denerwuje go bardzo,obawia się, że zwali się z nóg, nie zdoławszy nic przedsięwziąć. Gdy oddawałkartkę, powiedział mi: – Aby się nie spóźnić, musimy wystąpić otwarcie przedczasem. – Zatem znaczy to, że teraz mogę pomówić z Kamieniewem? –Najwidoczniej. – Proszę wezwać go do mnie.

Kamieniew zgłosił się po upływie godziny. Był zupełnie zdezorjentowany.Koncepcja trójki: Stalin, Zinowjew, Kamieniew dojrzała już dawno. Ostrze jejskierowane było przeciwko mnie. Zadanie, które spiskowcy postawili sobie,polegało na tem, aby, po uprzedniem przygotowaniu dostatecznego oparciaorganizacyjnego, ukoronować trójkę, jako legalną spakobierczynię Lenina.Maleńka kartka wrzynała się w ten plan, niby ostry klin. Kamieniew niewiedział, co ma począć i przyznał mi się do tego dość otwarcie. Dałem mu doprzeczytania rękopisy Lenina. Jako doświadczony polityk, zrozumiał odrazu,że Leninowi chodziło nie tylko o Gruzję, lecz i o rolę Stalina w partji wogóle.Kamieniew udzielił mi dodatkowych informacyj. Był przed chwilą u NadieżdyKonstantynówny Krupskiej na jej wezwanie. Wzburzona niezwykle,oświadczyła mu: – Włodzimierz podyktował przed chwilą stenografistce list doStalina, zawiadamiając go o zerwaniu z nim wszelkich stosunków. –Bezpośrednia tego przyczyna miała charakter napoły osobisty. Stalin usiłowałza wszelką cenę odciąć Lenina od źródeł informacyj i pozwalał sobie na temtle na najordynarniejsze wybryki w stosunku do Nadieżdy Konstantynówny. –Znacie przecież Iljicza, – dodała Krupskaja, – nie pozwoliłby sobie nigdy na

Page 330: Trocki Lew - Moje życie.pdf

331

zerwanie stosunków osobistych, gdyby nie uważał, że trzeba Stalina zmiażdżyćpolitycznie. – Kamieniew był blady i zdenerwowany. Tracił grunt pod nogami.Nie wiedział, co ma zrobić i dokąd się zwrócić. Być może, że wprost obawiałsię wrogich wystąpień z mojej strony, skierowanych osobiście przeciwkoniemu. Powiedziałem mu, jaki jest mój pogląd na sytuację. – Czasami bywatak, że, uciekając przed rzekomem niebezpieczeństwem, ludzie narażają się naniebezpieczeństwo rzeczywiste – powiedziałem. – Miejcie na uwadze ipowtórzcie innym, że zupełnie nie mam zamiaru wszczynać na zjeździe walkio jakiekolwiek zmiany organizacyjne. Jestem za utrzymaniem status quo.Jeżeli Lenin wstanie przed zjazdem (co, na nieszczęście, jest małoprawdopodobne), wtedy z nim razem sprawę rozpatrzymy ponownie. Jestemprzeciwny usunięciu Stalina, wydaleniu Ordżonikidzego i odwołaniuDzierżyńskiego z komisarjatu komunikacji. Ale zasadniczo zgadzam się zLeninem. Pragnę radykalnej zmiany polityki narodowościowej, zaprzestaniarepresyj względem przeciwników Stalina w Gruzji, zaniechania przez partjęucisku administracyjnego, bardziej zdecydowanego zwrotu do industrializacji irzetelnej współpracy w warstwie kierowniczej. Rezolucja Stalina w sprawienarodowościowej jest do niczego. Brutalny i cyniczny ucisk, wywierany przezwielkie mocarstwa, traktuje ona na-równi z protestami i oporem drobnych,słabych i zacofanych narodowości. Aby ułatwić Stalinowi konieczną zmianękursu, nadałem mej rezolucji formę poprawek do jego wniosku. Ale zmiana mabyć radykalna. Stalin musi ponadto bezwzględnie przeprosić Krupską listownieza swe postępowanie wobec niej. Niech panuje nad sobą. Dosyć już intryg.Potrzebna jest uczciwa współpraca. Wy zaś – zwróciłem się do Kamicniewa –musicie uzyskać na konferencji w Tyflisie całkowitą zmianę kursu w stosunkudo gruzińskich zwolenników narodowościowej polityki Lenina.

Kamieniew odetchnął z ulgą. Zgodził się na wszystkie moje propozycje.Obawiał się tylko, że Stalin może się uprzeć: „jest ordynarny i kapryśny”. –Nie przypuszczam, – odpowiedziałem, – on nie ma teraz innego wyjścia. –Późno w nocy Kamieniew zawiadomił mnie, że był na wsi u Stalina, któryprzyjął wszystkie warunki. Krupskaja otrzymała już od niego list zprzeprosinami. Nie mogła pokazać go jednak Leninowi, gdyż jest mu gorzej.Odniosłem jednak wrażenie, że Kamieniew mówi jakimś innym tonem, niżprzed kilkoma godzinami, gdyśmy się rozstawali. Dopiero późniejzrozumiałem, że przyczyną tej zmiany było pogorszenie się stanu zdrowiaLenina. W drodze, czy też zaraz po przyjeździe do Tyflisu, Kamieniewotrzymał od Stalina depeszę szyfrowaną z wiadomością, że Lenin znów zostałdotknięty paraliżem: nie mówi i nie pisze. Na konferencji gruzińskiejKamieniew uosabiał politykę Stalina wbrew Leninowi. Trójka, wzmocnionawiarołomstwem, stała się więc faktem.

Lenin kierował swój atak nie tylko przeciwko samemu Stalinowi, ale iprzeciwko jego sztabowi, a przedewszystkiem przeciwko jego pomocnikom,Dzierżyńskiemu i Ordżonikidzemu. Oba te nazwiska powtarzają się stale wlistach Lenina, dotyczących sprawy gruzińskiej.

Dzierżyński był człowiekiem o wielkiej wybuchowej namiętności. Jegoenergja znajdowała się w ustawicznem napięciu, dzięki ciągłemuwyładowywaniu się elektryczności. Zapalał się łatwo w związku z każdą,drugorzędną nawet, sprawą, cienkie nozdrza drgały, oczy skrzyły się, a głoswytężał i rwał się częstokroć. Mimo tak wysokiego, stałego napięcianerwowego, Dzierżyński nie miewał okresów depresji i apatji. Zawsze

Page 331: Trocki Lew - Moje życie.pdf

332

znajdował się jakgdyby w stanie całkowitej mobilizacji. Lenin porównał gokiedyś z gorącym koniem pełnej krwi. Dzierżyński kochał ślepo każdą sprawę,którą otrzymywał do wykonania, broniąc nieustępliwie, z fanatycznymzapałem swych współpracowników przed wszelką krytyką i ingerencjązzewnątrz. W tem wszystkiem brak jednak było jakichkolwiek momentównatury osobistej, gdyż Dzierżyński zespalał się absolutnie ze sprawą.

Dzierżyński nie myślał samodzielnie. Nie uważał się sam za polityka,przynajmniej za życia Lenina. Mawiał do do mnie nieraz przy rozmaitychokazjach: – Nienajgorszy, może, ze mnie rewolucjonista, nie jestem jednakwodzem, ani mężem stanu, ani politykiem. – Nie przemawiała przezeń jedynieskromność. Ocena, dokonana przez niego samego, była w istocie trafna, gdyżDzierżyński zawsze wymagał czyjegoś kierownictwa politycznego. Przezwiele lat kroczył za Różą Luxemburg, współdziałając z nią nie tylko w walce zpatriotyzmem polskim, ale również i z bolszewizmem. W roku 1917-ymprzyłączył się do bolszewików. Lenin powiedział mi z zadowoleniem: – Niemanawet śladu dawnych zatargów. – Przez jakie dwa, czy trzy lata Dzierżyńskiszczególnie ciążył ku mnie. Ostatnio popierał Stalina. W pracy gospodarczejpokonywał przeszkody dzięki swemu temperamentowi: nawoływał, zagrzewałdo roboty, porywał za sobą. Nie posiadał jakiejś jednolitej, przemyślonejkoncepcji rozwoju gospodarczego. Podzielał wszystkie błędy Stalina i broniłich z właściwym sobie zapałem. Umarł nieomal w pozycji stojącej, gdyżnatychmiast po opuszczeniu trybuny, z której rzucał na opozycję gromy swejnamiętności.

Lenin uważał, że drugiego sprzymierzeńca Stalina, Ordżonikidzego, należykoniecznie wydalić z partji za samowolę biurokratyczną, uprawianą przezeń naKaukazie. Oponowałem przeciwko temu. Lenin odpowiedział mi przezsekretarkę: – Przynajmniej na dwa lata. – Lenin wcale nie przeczuwałwówczas, że Ordżonikidze stanie na czele komisji kontrolującej, która, w myślkoncepcji Lenina, miała być naczelnym organem walki ze stalinowskimbiurokratyzmem, oraz wcieleniem sumienia partyjnego.

Wszczęta przez Lenina kampanja, obok zadań natury ogólno-politycznej,miała bezpośrednio na celu wytworzenie możliwie najkorzystniejszychwarunków, któreby ułatwiały mi pracę kierowniczą, czy to przy boku Lenina,gdyby zdołał powrócić do zdrowia, czy też na jego miejscu, gdyby choroba gozmogła. Ale walka, której nie doprowadzono nie tylko do końca, lecz nawet dopołowy, dała wręcz odwrotne, niż zamierzano, wyniki. Lenin właściwie zdążyłzaledwie wypowiedzieć wojnę Stalinowi i jego sprzymierzeńcom i o temwypowiedzeniu wojny powiadomione były tylko osoby bezpośredniozainteresowane, ale nie partja. Frakcja Stalina – podówczas była to zaledwiefrakcja „trójki” – zespoliła się jeszcze mocniej po otrzymaniu pierwszegoostrzeżenia. Prowizorjum utrzymało się. Stalin dzierżył ster aparatu.Rozpoczęła się sztuczna selekcja aparatu, dokonywana w szalonem tempie. Imsłabszą czuła się trójka pod względem ideowym, im bardziej się mnieobawiała, – a obawiała się mnie dlatego, że chciała mnie obalić, – tem mocniejmusiała naciskać wszystkie sprężyny zarządu partji i państwa. Znaczniepóźniej, bo w r. 1925-ym, Bucharin odpowiedział mi, na moją krytykę uciskupartyjnego: – Nie mamy demokracji, gdyż wszyscy was się boimy. –Postarajcie się przezwyciężyć waszą obawę – poradziłem – i weźmy się razemdo porządnej pracy. – Ale rady mojej nie usłuchano.

Rok 1923 był pierwszym rokiem wytężonego niszczenia i dławienia partji

Page 332: Trocki Lew - Moje życie.pdf

333

bolszewickiej, dokonywanego narazie bez rozgłosu. Lenin walczył ze strasznąchorobą. Trójka walczyła z partją. Atmosfera była naładowana elektrycznością.Na jesieni nastąpiło wyładowanie w postaci „dyskusji” przeciwko opozycji.Rozpoczęła się druga rewolucja: walka z trockizmem. W istocie zaś była towalka z puścizną ideową po Leninie.

Page 333: Trocki Lew - Moje życie.pdf

334

ROZDZIAŁ XL

SPISEK EPIGONÓW

Były pierwsze tygodnie 1923-go roku. Zbliżał się XII zjazd. Słaba byłanadzieja, aby Lenin mógł w nim uczestniczyć. Nasuwało się pytanie, kto mawygłosić zasadniczy referat polityczny. Na posiedzeniu biura politycznegoStalin powiedział: – Rozumie się, że Trocki. – Poparli go natychmiast Kalinin,Rykow i Kamieniew, ten ostatni niewątpliwie wbrew własnej woli. Jaoponowałem. Partji będzie się wydawało dziwne, jeśli ktokolwiek z nasspróbuje jakgdyby zastąpić osobę chorego Lenina. Obejdziemy się tym razembez wstępnego referatu politycznego. Powiemy, co trzeba, przy rozpatrywaniuposzczególnych punktów porządku dziennego. – Zresztą, – dodałem – różnimysię z wami w sprawach gospodarczych. – Cóż znowu za różnice? –odpowiedział Stalin. – Kalinin dorzucił: – We wszystkich prawie sprawachbiuro polityczne uchwala wasze wnioski. – Zinowjew korzystał z urlopu, któryspędzał na Kaukazie. Sprawa nie została rozstrzygnięta. Podjąłem się wkażdym razie referatu o przemyśle.

Stalin wiedział, że od strony Lenina nadciągają ku niemu groźne chmury,nadskakiwał mi więc i zabiegał o moje względy. Powtarzał, że referatpolityczny powinien wygłosić najwpływowszy i najpopularniejszy po Leninieczłonek C. K., to jest Trocki, że partja niczego innego się nie spodziewa iinaczej tego nie zrozumie. W tych obłudnych usiłowaniach okazania mi swejprzyjaźni, wydawał mi się jeszcze bardziej obcy, niż wtedy, kiedy otwarciedawał wyraz swej nienawiści, tembardziej zwłaszcza, że motywy, które nimkierowały, były aż nadto oczywiste.

Zinowjew powrócił z Kaukazu. Za mojemi plecami odbywały sięnieustanne konwentykle frakcyjne, podówczas jeszcze w bardzo ścisłemgronie. Zinowjew domagał się powierzenia mu referatu politycznego.Kamieniew zapytywał najzaufańszych „starych bolszewików”, którychwiększość w swoim czasie na przeciąg jakichś 10 czy 15 lat opuszczała szeregipartyjne: – Czyżbyśmy mieli dopuścić do tego, żeby Trocki został jedynymkierownikiem partji i państwa? – Po kątach roztrząsano coraz częściej staredzieje, wypominając mi dawne nieporozumienia z Leninem. Zinowjewspecjalizował się w tym zakresie. A tymczasem w stanie zdrowia Leninanastąpiło ostre pogorszenie, z tej strony więc nie groziło już żadne,,niebezpieczeństwo”. ,,Trójka” zdecydowała, że Zinowjew wygłosi referatpolityczny. Nie sprzeciwiałem się, gdy sprawa, po odpowiedniemprzygotowaniu jej za kulisami, wpłynęła do biura politycznego.Tymczasowość wyciskała na wszystkiem swe piętno. Nie było otwartejróżnicy zdań, gdyż „trójka” nie miała wogóle wytkniętego żadnego wyraźnegokierunku. Zaproponowane przeze mnie tezy w sprawach przemysłowychprzyjęto początkowo bez dyskusji. Ale kiedy okazało się, że niema żadnychwidoków na powrót Lenina do pracy, trójka zwekslowała naraz gwałtownie,przelękła się bowiem zbyt pokojowego przebiegu przygotowań do zjazdu

Page 334: Trocki Lew - Moje życie.pdf

335

partji. Szukała już teraz okazji, aby móc mi się przeciwstawić na tereniekierowniczych warstw partji. W ostatniej chwili przed samym zjazdem,Kamieniew zgłosił poprawkę w sprawie wlościaństwa, mającą uzupełnić mojąjuż zaaprobowaną rezolucję. Niema poco zastanawiać się tutaj nad treścią tejpoprawki, która miała charakter nie teoretyczny i nie polityczny, lecz jedynieprowokacyjny. Miała być podstawą do zarzucania mi narazie jeszcze zakulisami „niedoceniania” roli włościaństwa. Z właściwym mu dobrodusznymcynizmem opowiedział mi Kamieniew po upływie trzech lat od chwilizerwania ze Stalinem, jak to preparowano ów zarzut, którego „ma sięrozumieć, żaden z autorów nie traktował na serjo”.

Operowanie w polityce oderwanemi sprawdzianami moralnemi skazane jestzgóry na niepowodzenie. Moralność polityczna wypływa bezpośrednio z samejpolityki, stanowiąc jej funkcję. Ta jedynie polityka, która służy wielkimzadaniom historycznym, potrafi posługiwać się metodami, będącemi podwzględem moralnym bez zarzutu. Z drugiej strony, wszelkie obniżeniepoziomu zamierzeń politycznych prowadzi w sposób nieunikniony do upadkumoralnego. Figaro, jak wiadomo, nie robil żadnej różnicy pomiędzy polityką aintrygą. A żył przecież jeszcze przed początkiem epoki parlamentaryzmu! Gdymoralizatorzy z obozu demokracji mieszczańskiej doszukują się w dyktaturzerewolucyjnej, jako takiej, źródła złych obyczajów politycznych, nie pozostajenic innego, jak tylko odpowiedzieć na to pelnem współczucia wzruszeniemramion. Rzeczą wielce pouczającą byłoby sfilmowanie parlamentaryzmuwspółczesnego w okresie chociażby jednego roku. Nie należy tylko ustawiaćaparatu do zdjęć wpobliżu fotela przewodniczącego izby deputowanych, gdy tauchwala jakąś rezolucję patriotyczną. Należy ustawić go zupełnie gdzieindziej: w biurach bankierów i przemysłowców, w zacisznych zakątkachredakcyj, w przybytkach książąt kościoła, w salonach politykujących dam, wministerstwach i, przy okazji, sfotografować również korespondencję poufnąprzywódców partyj... Ale niewątpliwie prawdą jest, że obyczajom politycznymdyktatury rewolucyjnej należy stawiać zupełnie inne wymagania, aniżeliobyczajom parlamentaryzmu. Już sama ostrość narzędzi i metod, stosowanychprzez dyktaturę, wymaga starannej i skutecznej antyseptyki. Zabłoconypantofel zupełnie nie jest groźny, natomiast brudna brzytwa jest bardzoniebezpieczna. Metody, stosowane przez „trójkę”, były w mojem mniemaniusame przez się świadectwem politycznego staczania się wdół.

Największe trudności nastręczało spiskowcom otwarte wystąpienieprzeciwko mnie w obliczu mas. Robotnicy znali Zinowjewa i Kamieniewa ichętnie ich słuchali, ale wszyscy zbyt dobrze pamiętali jeszcze ich zachowaniesię w roku 1917-ym. Nie posiadali w partji moralnego autorytetu. Stalin, pozaobrębem ścisłego grona starych bolszewików, był zupełnie nieznany.Niektórzy moi przyjaciele mówili: – Nigdy nie odważą się wystąpić przeciwkowam otwarcie. Wasze nazwisko zbyt ściśle związane jest w świadomości luduz nazwiskiem Lenina. Rewolucja październikowa, ani czerwona armja, aniwojna domowa nie dadzą się przekreślić. – Nie zgadzałem się z tem.Autorytety osobiste odgrywają w polityce, a zwłaszcza w politycerewolucyjnej, rolę dużą, nawet olbrzymią, ale bynajmniej nie decydującą.Głębsze zjawiska, jakiemi są ruchy mas, wywierają w ostatniej instancjirozstrzygający wpływ na losy autorytetów. Spotwarzanie wodzówbolszewizmu w zaraniu zwycięskiej rewolucji przyczyniło się właśnie dowzmocnienia bolszewików. Spotwarzanie tych samych osób w czasie

Page 335: Trocki Lew - Moje życie.pdf

336

przygasania rewolucji mogło się stać zwycięską bronią w ręku reakcjiTermidora.

Procesy objektywne, odbywające się w kraju i na widowniwszechświatowej, sprzyjały moim przeciwnikom. Ale zadanie, które mieliprzed sobą, nie należało do łatwych. Literatura partyjna, prasa, agitacjaczerpały jeszcze natchnienie z dnia wczorajszego, któremu wyraz nadawaliLenin i Trocki. Aby to wszystko zmienić, trzeba było dokonać zwrotu o 180stopni, nie odrazu, rozumie się, lecz kilkoma etapami. Aby zorjentowaćczytelnika co do rozmiarów zwrotu, należy przytoczyć tutaj choć kilka próbektonu, w jakim pisała prasa partyjna o kierowniczych postaciach rewolucji.

Dnia 14-go października 1922-go roku, czyli już po powrocie Lenina dopracy po pierwszym ataku paraliżu, Radek pisał w „Prawdzie”:

„Jeżeli towarzysza Lenina możemy nazwać rozumem rewolucji, którypanuje zapomocą transmisji woli, to towarzysza Trockiego możnascharakteryzować jako stalową wolę, okiełznaną przez rozum. MowaTrockiego rozbrzmiewa niby dzwon, nawołujący do pracy. Cała jej waga, całysens naszej pracy na przeciąg najbliższych lat nabiera wyraźnych kształtów”...i t. d. Coprawda, ekspansywność Radka stała się przysłowiowa: potrafi tak, alepotrafi też i inaczej. Chodzi więc o to, że słowa powyższe zostaływydrukowane za życia Lenina, w centralnym organie partji i nikt niedopatrywał się w nich jakiegoś dysonansu.

W roku 1923-ym, kiedy spisek, uknuty przez trójkę, już się ujawnił,Łunaczarskij, jako jeden z pierwszych, począł podnosić autorytet Zinowjewa.Ale w jaki sposób musiał się zabrać do tego? „Lenin i Trocki – pisałŁunaczarskij w swej charakterystyce Zinowjewa – stali się niewątpliwienajpopularniejszemi (ukochanemi albo znie-nawidzonemi) postaciami naszejepoki, bodajże na całej kuli ziemskiej. Zinowjew pozostaje za nimi nieco wtyle. Ale Lenin i Trocki oddawna uważani byli przecież w naszych szeregachza ludzi niezwykle uzdolnionych, ludzi niewątpliwie predestynowanych nawodzów. To też wielkie wyniesienie się ich ponad poziom w czasie rewolucji,nikogo nie mogło zbytnio zadziwić”.

Jeżeli przytaczam tutaj te napuszone panegiryki, świadczące oniewybrednym smaku ich autorów, to dlatego jedynie, że potrzebne mi są douzupełnienia obrazu, albo też – jak kto woli – jako zeznania świadków podczassprawy sądowej.

Z uczuciem zdecydowanego wstrętu muszę zacytować trzeciego świadka,Jarosławskiego. Panegiryki jego pióra są może jeszcze bardziej nieznośne odjego paszkwilów. Człowiek ten odgrywa teraz wielką rolę w partji, a jegomały, w sensie duchowym wzrost, może służyć za miarę głębokiego upadku jejkierownictwa. Swą dzisiejszą rolę Jarosławskij zawdzięcza wyłącznie temu, żepiął się wgórę po stopniach drabiny, składającej się ze skierowanychprzeciwko mnie oszczerstw. W charakterze urzędowego fałszerza dziejówpartji, przedstawia on naszą przeszłość, jako nieustanną walkę, staczaną przezTrockiego z Leninem. Niema co mówić, naturalnie, że Trocki „nie doceniał”roli włościaństwa, „ignorował” włościaństwo, „nie dostrzegał” go. Atymczasem w lutym 1923-go roku, to jest w chwili, kiedy Jarosławskij musiałjuż dobrze znać stosunki, które łączyły mnie z Leninem, oraz moje poglądy nawłościaństwo, w dużym artykule, poświęconym początkom mojej działalnościliterackiej (1900-1902 rok), charakteryzuje w następujących słowach mojąprzeszłość:

Page 336: Trocki Lew - Moje życie.pdf

337

„Dzięki swej świetnej działalności literacko-publicystycznej, zyskał sobietowarzysz Trocki miano „króla pam-flecistów”: taką nazwę daje mu angielskipisarz Bernard Shaw. Każdy, kto przez ćwierć wieku przyglądał się uważnietej działalności, musiał przekonać się, że talent ten szczególnie wyraźniezaznaczył się”... i t. d.

,,Wiele osób widziało.przypuszczalnie, bardzo rozpowszechnioną fotografjęmłodzieńczą Trockiego... (i t. d.). Pod tem wysokiem czołem wrzał jużwówczas spieniony potok obrazów, myśli, nastrojów, które zmuszały od czasudo czasu towarzysza Trockiego do zbaczania z wielkiej drogi historycznej,albo do obierania sobie odległych dróg okólnych lub, naodwrót, donieustannego kroczenia naprzełaj tam, gdzie właściwie nie było przejścia. Ale,mimo wszystkich tych poszukiwań właściwej drogi, mamy przed sobączłowieka, naprawdę oddanego rewolucji, człowieka, który dorósł do rolitrybuna i posiada ostry i giętki jak stał język, dotkliwie dający się we znakiprzeciwnikowi”... i t. d.

„Sybiracy zachwycali się temi świetnemi artykułami, – upaja sięJarosławskij, – i niecierpliwie wyczekiwali ich ukazania się. Niewielu z nichwiedziało, kto jest autorem tych artykułów, a ci, co znali Trockiego, nieprzypuszczali podówczas wcale, że będzie on uznanym kierownikiemnajrewolucyjniejszej z armjj i największej z rewolucyj świata”.

Jeszcze gorzej, jeżeli to wogóle jest możliwe, wygląda u Jarosławskiegosprawa „ignorowania” przeze mnie włościaństwa. Początki mojej działalnościliterackiej poświęciłem wsi. Posłuchajmy, co o tem mówi Jarosławskij:

„Trocki nie mógł usiedzieć na wsi syberyjskiej, aby nie wejrzeć wewszystkie szczegóły jej życia. Zwraca przedewszystkiem uwagę na aparatadministracyjny wsi syberyjskiej. W szeregu korespondencyj daje świetnącharakterystykę tego aparatu”... Potem dalej: „Trocki widział dokoła siebietylko wieś. Jej potrzeby były jego potrzebami. Dręczyło go jej upośledzenie ibrak wszelkich praw”.

Jarosławskij domaga się, aby moje artykuły umieszczano w wypisachszkolnych. A wszystko to pisane jest w lutym 1923-go roku, to jest w tymsamym miesiącu, kiedy to po raz pierwszy puszczono wersję o mojejobojętności dla wsi. Jarosławskij był wówczas na Syberji i dlatego nie byłjeszcze- au courant „leninizmu”.

Ostatni przykład, który mam zamiar przytoczyć, dotyczy samego Stalina.Już w pierwszą rocznicę rewolucji październikowej, Stalin napisał artykuł,który w sposób zamaskowany godził we mnie. Aby czytelnik mógł zrozumiećo co chodzi, muszę przypomnieć, że w okresie przygotowań do przewrotupaździernikowego, Lenin ukrywał się w Finlandji, Kamieniew, Zinowjew,Rykow, Kalinin byli przeciwnikami powstania, o Stalinie zaś nikt nic niewiedział. Dzięki temu, przewrót październikowy łączono w partji najczęściej zmojem nazwiskiem. W pierwszą rocznicę października Stalin uczynił próbę,mającą na celu osłabienie tego poglądu: usiłował, mianowicie, przeciwstawićmi ogólne kierownictwo Centralnego Komitetu. Ale, aby opowiadanie jegonabrało choć pewnych cech prawdopodobieństwa, musiał napisać:

„Cała praca, poświęcona praktycznemu zorganizowaniu powstania,odbywała się pod bezpośredniem kierownictwem przewodniczącegopiotrogrodzkiego sowietu, Trockiego. Można z całą pewnością powiedzieć, żeszybkie przejście garnizonu na stronę sowietu i umiejętne nastawienie robotyKomitetu Wojskowo-Rewolucyjnego, partja zawdzięcza głównie i

Page 337: Trocki Lew - Moje życie.pdf

338

przedewszystkiem towarzyszowi Trockiemu”.Stalin dlatego pisał w ten sposób, że nawet on nie mógt wówczas pisać

inaczej. Musiały upłynąć całe lata wściekłej naganki, aby Stalin zdobył się naodwagę głośnego oświadczenia czegoś podobnego: „Towarzysz Trocki nieodgrywał i nie mógł odgrywać żadnej szczególnej roli ani w partji, ani teżpodczas rewolucji październikowej”– Gdy wskazano mu na to, że sam sobieprzeczy, Stalin odpowiedział jedynie podwojeniem swej brutalności.

„Trójka” jednak w żadnym razie nie mogła przeciwstawiać samej siebiemojej osobie. Mogła przeciwstawić mi tylko Lenina. Ale w tym celu trzebabyło, żeby Lenin utracił możność przeciwstawiania się trójce. Innemi słowy,aby kampanja, wszczęta przez trójkę, mogła liczyć na powodzenie, trójcepotrzebny był albo beznadziejnie chory Lenin, albo też jego zabalsamowanezwłoki w mauzoleum. Ale i toby nie wystarczyło. Trzeba jeszcze było, abym ija na czas kampanji ustąpił z szeregów. Stało się to właśnie na jesieni 1923-goroku.

Nie zajmuję się tutaj filozofją historji, lecz opowiadam o mojem życiu na tlewydarzeń, z któremi ono ściśle się łączy. Nie mogę pominąć okazji, aby niestwierdzić mimochodem, że przypadek częstokroć chętnie wyświadczaprzysługę zjawiskom, ujętym w karby praw dziejowych. Traktując zagadnienieto w najszerszym zakresie, muszę skonstatować, że bieg wydarzeńhistorycznych jest właściwie odbiciem zjawisk prawidłowych w zjawiskachprzypadkowych. Gdy użyjemy języka biologji, powiemy, że prawidłowośćzjawisk historycznych urzeczywistnia się zapomocą doboru naturalnegozjawisk przypadkowych. Na tem podłożu odbywa się świadoma działalnośćczłowieka, która podporządkowuje zjawiska przypadkowe sztucznemudoborowi.

Muszę tutaj jednak przerwać swoje wywody, aby opowiedzieć o moimprzyjacielu Iwanie Wasiljewiczu Zajcewie ze wsi Kałoszyno nad Dubną.Okolica ta nazywała się Zabołotje i, jak na to sama jej nazwa wskazuje,obfituje w ptactwo błotne. Rzeka Dubna rozlewa się tu szeroko. Bagniska,jeziorka i łączące je niewielkie potoki, okolone sitowiem, ciągną się szerokąwstęgą na przestrzeni czterdziestu kilometrów bezmała. Na wiosnę przeciągajątędy gęsi, źórawie, kaczki najrozmaitszych gatunków, kuliki, bekasy i wszelkieinne bractwo błotne. W odległości dwuch kilometrów w zagajniku, wśródporosłych mchem i borówkami pagórków, tokują cietrzewie. Jednem krótkiemwiosłem popycha Iwan Wasiljewicz swe wydrążone z pnia czółno przez wąskąbrózdę wodną pomiędzy błotnistemi brzegami. Brózdę tę niewiadomo kiedywykopano, może przed 200-300 laty, a może jeszcze dawniej. Co roku trzebają oczyszczać, aby się nie zamuliła. Chcąc zdążyć do szałasu przed świtem,trzeba wyruszyć z Kałoszyna o północy. Torfowe bagnisko uginało sięchybotliwie pod każdym krokiem. Był czas, żem się tego obawiał. Ale IwanWasiljewicz powiedział mi jeszcze za pierwszego mojego pobytu: – Ruszajśmiało naprzód: zdarzało się już nieraz, że w jeziorze ktoś utonął, ale wbagnisku – nigdy.

Czółno jest tak lekkie i wywrotne, że najlepiej leżeć w niem nieruchomo naplecach, szczególnie podczas wiatru. Przewoźnicy, ze względówbezpieczeństwa, zazwyczaj klęczą w czółnach. To tylko Iwan Wasiljewicz,

Page 338: Trocki Lew - Moje życie.pdf

339

mimo że utyka na jedną nogę, stoi wyprostowany. Iwan Wasiljewicz jestkaczym królem tych okolic. Ojciec jego, dziad i pradziad również polowali nakaczki. Jego praojcowie dostarczali, przypuszczalnie, kaczki, gęsi i łabędzie dostołu Iwana Groźnego. Głuszcem, cietrzewiem, bekasem Zajcew nie interesujesię wcale. – To nie mój cech, – mówi zwięźle. Ale zato kaczkę zna nawskroś,jej pióra, jej głos, jej kaczą duszę. Stojąc w płynącem czółnie, IwanWasiljewicz podnosi z wody jedno pióro za drugiem, przygląda się im ioznajmia: – Pojedziemy z tobą do Guszczyna, kaczki usiadły tam z wieczora...– A skąd ty to wiesz? – Patrz, pióro trzyma się na wodzie, nie rozmokło,świeże jeszcze, leciała wieczorem, a tędy mogła tylko lecieć do Guszczyna.

I otóż, podczas gdy inni myśliwi przywożą jedną lub dwie pary, my zIwanem Wasiljewiczem przywozimy z dziesięć par albo i jeszcze więcej.Zasługa jest jego, a cały honor mnie przypada w udziale. Tak to często bywa wżyciu. W szałasie z sitowia Iwan Wasiljewicz przytyka do ust swą zgrubiałądłoń i poczyna tak tkliwie naśladować kwakanie kaczki-cyranki, że nawetnajostrożniej szy, ostrzelany już kaczor nie zdoła oprzeć się tym czarownymdźwiękom, zatoczy w powietrzu koło nad szałasem, albo nawet pluśnie dowody w odległości jakichś pięciu kroków, że człowiek nawet strzelać nie masumienia. Zajcew wszystko dostrzega, wie, wyczuwa. – Gotuj się – szepce domnie – kaczor leci wprost na ciebie. Widzę woddali, nad lasem, dwa przecinkiskrzydeł, ale rozpoznać, że to kaczor, – nie, to tylko Iwan Wasiljewicz potrafi,wielki mistrz kaczego cechu. Ale kaczor rzeczywiście leci wprost na mnie.Kiedy spudłuję, Iwan Wasiljewicz chrząknie tylko cichutko i uprzejmie. Alelepiejby było się nie urodzić, niż słyszeć za sobą to chrząknięcie.

Zajcew pracował przed wojną w fabryce włókienniczej. A i teraz zimowąporą pracuje w Moskwie to jako palacz, to znów w elektrowni. Przez pierwszekilka lat po przewrocie, ludzie bili się ze sobą, płonęły lasy i torfowiska, nagiepola leżały odłogiem – kaczki wcale nie przylatywały. Zajcew nie dowierzałnowemu ustrojowi. Ale począwszy od roku 1920-go, kaczki znów się pojawiły,a właściwie sypnęły się, jak z rogu obfitości, wobec czego Iwan Wasiljewiczuznał bez zastrzeżeń władzę sowiecką.

W odległości dwuch kilometrów od Kałoszyna czynna była przez cały rokniewielka sowiecka fabryka knotów. Dyrektorem tej fabryki był szofer zmojego pociągu wojskowego. Żona i córka Zajcewa zarabiały w fabryce po 30rubli miesięcznie. Stanowiło to niesłychany wprost majątek. Gdy jednakfabryka zaopatrzyła w knoty całą okolicę, zamknięto ją. Wtedy kaczki stały sięznów podstawą rodzinnego dobrobytu.

1-go maja Iwan Wasiljewicz dostał się na scenę Wielkiego TeatruMoskiewskiego na miejsca, zarezerwowane dla gości honorowych. Siedział wpierwszym rzędzie ze skurczoną kulawą nogą, zażenowany cokolwiek, ale, jakzwykle, z godnością i słuchał mojego referatu. Przyprowadził go Murałow, zktórym dzieliliśmy zazwyczaj nasze myśliwskie radości i troski. Referatspodobał się Iwanowi Wasiljewiczowi: zrozumiał wszystko i opowiedziałpotem w Kałoszynie. Umocniło to jeszcze bardziej przyjaźń naszej trójki.Trzeba bowiem przyznać, że starzy strzelcy, a szczególnie strzelcy z okolicpodmoskiewskich, są przeważnie bardzo zepsuci: ocierali się blisko o wielkichpanów, potrafią, jak nikt, schlebiać, blagować i chełpić się. Ale IwanWasiljewicz wcale nie był taki. Cechowała go wielka prostota,spostrzegawczość i poczucie godności osobistej, gdyż w głębi duszy nie byłzwykłym rzemieślnikiem, lecz prawdziwym artystą w swoim fachu.

Page 339: Trocki Lew - Moje życie.pdf

340

Lenin przyjeżdżał również do Zajcewa na polowanie. Iwan Wasiljewiczpokazywał zawsze miejsce w drewnianej szopie, w którem Lenin kładł się nasianie. Lenin był namiętnym myśliwym, lecz rzadko polował. Na polowaniugorączkował się zazwyczaj bardzo, aczkolwiek w wielkich sprawach byłzawsze niezwykle opanowany. Podobnie, jak wielcy stratedzy są przeważniekiepskimi szachistami, ludzie, obdarzeni genjalną trafnością strzałupolitycznego, są przeważnie miernymi myśliwymi. Przypominam sobie, jakLenin, wprost zrozpaczony w poczuciu nieszczęścia, które nie da się naprawić,skarżył mi się, że podczas polowania z naganką na lisa, spudłował z odległościdwudziestu pięciu kroków. Rozumiałem go dobrze i serce moje wzbierałowspółczuciem.

Nie udało mi się nigdy polować razem z Leninem, aczkolwiek nierazumawialiśmy się w określonem miejscu i czasie. W ciągu pierwszych lat poprzewrocie nikt z nas nie miał do tego głowy. Lenin wyjedżał jeszcze czasamiz Moskwy, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ja natomiast nie opuszczałemprawie wcale wagonu, sztabu, samochodu i nie brałem zupełnie strzelby doręki. W ostatnich zaś latach, po ukończeniu wojny domowej, zawsze cośniespodziewanie stawało mnie lub jemu na przeszkodzie. Później Lenin zacząłniedomagać. Na krótko przed jego obłożną chorobą umówiliśmy się, żespotkamy się nad rzeką Szoszą w Twerskiej guberni. Ale samochód Leninautknął na wiejskiej drodze, nie mogłem się go więc doczekać. Gdy Leninprzyszedł do siebie po pierwszym ataku, walczył zacięcie o swe prawo dopolowania. Lekarze ustąpili wreszcie pod warunkiem, że nie będzie sięprzemęczał.

Podczas jakiejś, zdaje się, agronomicznej konferencji, Lenin przysiadł siędo Murałowa. – Czy często polujecie z Trockim? – Czasami. – A jak wam tamidzie? Pomyślnie? – Czasami owszem. – Zabierzcie mnie kiedy ze sobą,dobrze? – A czy wam wolno? – Pyta się ostrożnie Murałow. – Wolno, wolno,pozwolili... więc zabierzecie? – Ależ rozumie się, Włodzimierzu Iljiczu, czyżmogłoby być inaczej? – Dyndnę do was, dobrze? – Czekamy. – Ale Iljicz niezadzwonił. Z początku zadzwoniła po raz wtóry choroba, a potem – śmierć.

Całą tę dygresję wprowadziłem, by wytłumaczyć, jak to się stało, że pewnejniedzieli październikowej 1923-go roku znalazłem się w Zabołotje, wśródbagnisk i sitowia. W nocy było mroźno, siedziałem w szałasie, w wojłokowychbutach na nogach. Ale już od rana słońce dobrze grzało i bagnisko zaczęłotajać. Na wzgórzu czekał na nas samochód. Szofer Dawydow, z którym ramięprzy ramieniu odbyliśmy całą wojnę domową, bardzo ciekaw był, jak zwykle,cośmy upolowali. Od czółna do samochodu trzeba było przejść najwyżej stokroków. Zaledwie jednak stąpnąłem na bagnisko, odrazu znalazłem się nogamiw zimnej wodzie. Zanim zdążyłem dobiec wielkiemi susami do samochodu,nogi przemarzły mi zupełnie. Usiadłem obok Dawydowa i, zrzuciwszy obuwie,grzałem sobie nogi przy silniku. Mimo to nie uniknęłem przeziębienia.Musiałem położyć się. Po influency zjawiła się jakaś niewytłumaczonagorączka. Lekarze zabronili mi wstawać z łóżka. Przeleżałem pozostałą częśćjesieni i całą zimę. Chorowałem więc w czasie dyskusji w r. 1923-cim,wymierzonej przeciwko „trockizmowi”. Skutki rewolucji i wojny dadzą sięprzewidzieć, jednak nie można tego powiedzieć o skutkach jesiennegopolowania na kaczki.

Page 340: Trocki Lew - Moje życie.pdf

341

Lenin leżał w Górkach, a ja – w Kremlu. Spisek epigonów zataczał corazszersze kręgi. Epigoni postępowali z początku bardzo ostrożnie, schlebiali miustawicznie, dodając jednak do każdej pochwały coraz to większe dawkitrucizny. Nawet Zinowjew, najcierpliwszy z nich, każdą potwarz spowijał wtuziny rozmaitych omówień. – Wszystkim znany jest autorytet towarzyszaTrockiego – powiedział 15-go grudnia (1923 r.) na zebraniu partyjnem wPiotrogrodzie, – oraz położone przezeń zasługi. Nie mamy potrzeby rozwodzićsię nad tem w naszem gronie. Ale błędy nie przestają być, mimo wszystko,błędami. Gdym ja błądził czasami, partja natychmiast przywoływała mnie doporządku... I tak dalej, wciąż w takim samym tchórzliwym, jednocześnienapastliwym tonie, który przez długi czas jeszcze dominował we wszystkichenuncjacjach spiskowców. Dopiero w miarę opanowywania poszczególnychstanowisk, ton opozycji, czującej już grunt pod nogami, staje się śmielszy.

Powołano do życia nową dziedzinę bardzo wymyślnego przemysłu:fabrykowano sztuczne reputacje, układano fantastyczne życiorysy,reklamowano wodzów z nominacji. Specjalną uwagą otoczono sprawęhonorowego prezydjum. Począwszy od Października, utarło się już, że naniezliczonej ilości zgromadzeń do honorowego prezydjum wybierano Lenina iTrockiego. Skojarzenie tych dwuch nazwisk wrosło w mowę potoczną,spowszedniało już w artykułach dziennikarskich, wierszach, piosenkachludowych. Trzeba więc było rozłączyć te nazwiska, chociażby w sposóbmechaniczny, aby przeciwstawić je sobie później w sensie politycznym.Poczęto więc wybierać do prezydjum wszystkich członków biura politycznego.Potem listę ich zaczęto układać według alfabetu. Następnie zaniechanoalfabetu na rzecz nowej hierarchji wodzów. Na pierwszem miejscu stawianoteraz Zinowjewa. Piotrogród świecił tu przykładem. Po upływie pewnegoczasu zaczęto wybierać honorowe prezydjum bez Trockiego. Nazgromadzeniach wybuchały przeciwko temu żywiołowe protesty. Zdarzało sięnieraz, że przewodniczący musiał tłumaczyć zgromadzonym, iż nazwisko mojeopuszczono przez przeoczenie. Ale sprawozdania w dziennikach przemilczały,rozumie się, takie oświadczenia. Później pierwsze miejsce przeznaczono dlaStalina. Gdy przewodniczący nie domyślił się, co wszystko należałoprzeprowadzić na zgromadzeniu, dokonywano z reguły niezbędnychuzupełnień w sprawozdaniu dziennikarskiem. Robiono karjery i kończono je wzależności od takiego czy innego zgrupowania nazwisk w prezydjumhonorowem. Akcję tę, prowadzoną tak uporczywie i systematycznie, jak żadnąinną, tłumaczono koniecznością zwalczania kultu wodzów”. W styczniu 1924roku Preobrażenskij powiedział epigonom na konferencji moskiewskiej conastępuje: – Tak, jesteśmy wrogami kultu wodzów, ale nie możemy równieżzgodzić się na to, aby kult jednego wodza miał być zastąpiony przez kultinnych wodzów, lecz tylko mniejszego kalibru.

,,Ciężkie to były dni, – opowiada moja żona w swych pamiętnikach, – dniwytężonej walki, staczanej przez L. D. w biurze politycznem z członkami tegobiura. Był sam jeden, chory, przeciwko wszystkim. Z powodu choroby L. D.posiedzenia odbywały się u nas w mieszkaniu. Siedziałam w sąsiednim pokojusypialnym i słyszałam, jak L. D przemawiał. W mowy te wkładał całe swejestestwo, zdawało się, że każde takie przemówienie pochłania część jego sił,tyle w nich było „duszy”. I słyszałam ich oziębłe, obojętne odpowiedzi.Wszystko przecież było zgóry ukartowane, nie mieli więc o co się

Page 341: Trocki Lew - Moje życie.pdf

342

denerwować. Po każdem takiem posiedzeniu L. D. podnosiła się temperatura,wychodził z gabinetu zlany potem, rozbierał się i kładł do łóżka. Bieliznę iubranie trzeba było suszyć, jakgdyby przemokły na ulewnym deszczu.Posiedzenia odbywały się wtedy często. Zbierali się w pokoju L. D., w którymleżał stary, spłowiały dywan. Śnił mi się on noc w noc w postaci żywejpantery: posiedzenia dzienne zamieniały się w nocy w dręczącą malignę. Takibył pierwszy etap walki, nim się jeszcze uzewnętrzniła”...

Podczas walki, która rozgorzała później pomiędzy Zinowjewem iKamieniewem a Stalinem, sami uczestnicy spisku zdradzali wszystkietajemnice tego okresu. A był to prawdziwy spisek. Stworzono tajne biuropolityczne (siódemka), w którego skład wchodzili wszyscy członkowieoficjalnego biura politycznego, oprócz mnie, oraz Kujbyszew, obecnyprzewodniczący Najwyższej Rady Gospodarstwa Narodowego. Tutaj, w tympotajemnym ośrodku, zapadały zgóry decyzje we wszystkich sprawach.Uczestnicy jego byli związani ze sobą solidarną odpowiedzialnością.Zobowiązali się, że nie będą ze sobą wzajemnie polemizować, a jednocześniemieli szukać pretekstów do urządzania wystąpień przeciwko mnie. Worganizacjach lokalnych istniały takie same tajne ośrodki, złączone zmoskiewską „siódemką” surową dyscypliną. Porozumiewano się zapomocąspecjalnego szyfru. Była to harmonijnie zbudowana nielegalna organizacja włonie partji, skierowana pierwiastkowo przeciwko jednej osobie.Odpowiedzialnych pracowników partyjnych i państwowych dobierano,stosując systematycznie jeden sprawdzian: przeciwko Trockiemu. Podczasprzewlektego ,,bezkrólewia”, wywołanego chorobą, akcję tę prowadzono bezwytchnienia, ale jednocześnie w sposób zamaskowany z zachowaniemwszelkich ostrożności, aby, na wypadek powrotu Lenina do zdrowia, mócpozostawić nietknięte wszystkie podminowane mosty. Spiskowcyporozumiewali się przy pomocy aluzyj. Od kandydatów na takie czy innestanowisko żądano, aby domyślili się o co chodzi. Kto się ,,domyślał” – szedłwgórę. W ten sposób powstał odrębny rodzaj karjerowiczowstwa, nazwanypóźniej otwarcie „antytrockizmem”. Dopiero śmierć Lenina wyzwoliłaostatecznie tę konspirację, dała jej bowiem możność wypłynięcia napowierzchnię. Proces doboru osobowego objął również niższe szczeble. Jeżeliktoś nie potrafił wylegitymować się, że jest antytrockistą, nie mógł liczyć nauzyskanie stanowiska dyrektora fabryki, ani sekretarza jaczejki fabrycznej, aniprezesa gminnego komitetu wykonawczego, ani buchaltera, ani nawetmaszynistki.

Protestujący przeciwko temu spiskowi członkowie partji stawali sięofiarami zdradzieckich ataków, pozorowanych ubocznemi, częstokroć zupełniezmyślonemi, przyczynami. Natomiast chwiejne pod względem moralnymżywioły, które w czasie pierwszego pięciolecia władzy sowieckiej rugowanobez skrupułu z partji, asekurowały się teraz za cenę jednego wrogiego okrzyku,rzuconego pod adresem Trockiego. Od końca 1923-go roku podobną akcjęwszczęto we wszystkich partjach, wchodzących w skład MiędzynarodówkiKomunistycznej: usuwano jednych wodzów i wyznaczano na ich miejscainnych, jedynie na podstawie ich stosunku do Trockiego. Odbywał sięwytężony sztuczny dobór nie najlepszych osobników, lecz najlepiejprzystosowujących się. Ogólny kierunek sprowadzał się do zastępowania ludzizdolnych i samodzielnych przez miernoty, zawdzięczające swe stanowiskojedynie bezwładowi istniejącego aparatu państwowego. A jako najdoskonalszy

Page 342: Trocki Lew - Moje życie.pdf

343

wyraz miernoty, zawdzięczającej swą egzystencję temu właśnie aparatowi,wzniósł się wysoko Stalin.

Page 343: Trocki Lew - Moje życie.pdf

344

ROZDZIAŁ XLI

ŚMIERĆ LENINA I ZMIANY U STERU

Zadawano mi niejednokrotnie, a czasami nawet i teraz zadaje mi się jeszczepytanie: jak to się stało, żeście stracili władzę? Pod tem pytaniem kryje sięzazwyczaj naiwne pojęcie o władzy, jako o czemś w rodzaju przedmiotumaterjalnego, który można wypuścić z ręki lub zgubić, jak się gubi zegarek,czy notatnik. Gdy rewolucjoniści, którzy przewodzili przy zdobywaniu władzy,poczynają tracić ją w pewnym okresie – wszystko jedno, czy w sposób,,pokojowy”, czy też wskutek katastrofy, – w istocie świadczy to o upadkuwpływu pewnych idej i nastrojów na kierowniczą warstwę rewolucyjną, albo ozaniku nastrojów rewolucyjnych wśród mas, bądź też o jednem i drugiemjednocześnie. Kierownicze kadry partji, która wyszła z podziemi, byłyożywione dążeniami rewolucyjnemi. Wodzowie pierwszego okresu rewolucjinadawali tym dążeniom najdoskonalszy i najściślejszy wyraz, najdokładniej inajskuteczniej wcielali je w życie. Te właściwości czyniły z nich wodzówpartji, a poprzez partje – klasy robotniczej, zaś poprzez klasę robotniczą –całego kraju. W taki to sposób określone osoby skupiały władzę w swem ręku.Ale idee pierwszego okresu rewolucji przestały stopniowo panować nadświadomością owej warstwy w partji, która sprawowała bezpośrednią władzęnad krajem. W samym kraju dokonywały się zmiany wewnętrzne, które wistocie swej nosiły charakter reakcji. Zmiany te w większym lub mniejszymstopniu ogarnęły również klasę robotniczą, nie wyłączając częścizorganizowanej w partji. Warstwa, stanowiąca aparat władzy, wysunęła swesamoistne, odrębne cele i dążyła do podporządkowania rewolucji tym swoimcelom. Pomiędzy wodzami, uosabiającymi dziejową linję klasy robotniczej iumiejącymi wznieść się ponad poziom aparatu, a samym aparatem –ogromnym, ociężałym, składającym się z najrozmaitszych żywiołów, złatwością wchłaniającym przeciętnego komunistę – poczęły zaznaczać siępewne tarcia. Różnice te były początkowo raczej psychologicznej, aniżelipolitycznej natury. Wpływ dnia wczorajszego był jeszcze nazbyt świeży, hasłapaździernika nie zdążyły jeszcze zwietrzeć, a autorytet wodzów z pierwszegookresu stał jeszcze bardzo wysoko. Ale pod osłoną form tradycyjnychwytwarzała się już inna psychologja. Perspektywy rewolucji międzynarodowejbladły coraz bardziej. Praca codzienna całkowicie pochłaniała ludzi. Nowemetody, które miały prowadzić do dawnego celu, stwarzały nowe cele, aprzedewszystkiem – nową psychologię. Tymczasowe warunki egzystencjistawały się w świadomości bardzo wielu ludzi stacją krańcową. Wytwarzał sięnowy typ.

Rewolucjoniści ulepieni są właściwie z takiej samej gliny społecznej, jak iwszyscy inni ludzie. Muszą jednak posiadać jakieś wyraźne cechy osobiste,dzięki którym w biegu wydarzeń historycznych odłączyli się od reszty ludzi istworzyli odrębną grupę. Obcowanie ze sobą, praca teoretyczna, walka pod

Page 344: Trocki Lew - Moje życie.pdf

345

określonym sztandarem, karność zbiorowa, hart, zdobywany w obliczugrożących niebezpieczeństw, wszystko to kształtuje stopniowo typrewolucjonisty. Można śmiało mówić o typie psychicznym bolszewika wprzeciwstawieniu, dajmy na to, do typu mieńszewika. Oko posiadające pewnew tym kierunku wyrobienie, potrafi nawet po powierzchowności odróżnićbolszewika od mieńszewika, a odsetek omyłek będzie znikomy.

Nie należy wnosić z tego, żeby w bolszewiku wszystko i zawsze miało byćbolszewickie. Wcielić w życie pewien określony pogląd na świat,podporządkować mu wszystkie dziedziny swej świadomości i uzgodnić z nimdziedzinę własnych uczuć – nie każdy potrafi tego dokonać, a raczej potrafiątylko nieliczne jednostki. Instynkt klasowy, który w krytycznych okresachzaostrza się nadzwyczaj, zastępuje masom robotniczym tę świadomą pracę,wykonywaną przez jednostki. W partji i w państwie istnieje jednak znacznawarstwa rewolucjonistów, którzy, mimo że wyszli przeważnie z łona tych mas,oderwali się już od nich dawno i, ze względu na zajmowane stanowiska,przeciwstawiają się im nawet. Instynkt klasowy zdążył już z tych ludziwywietrzeć. Z drugiej strony, brak im teoretycznego punktu oparcia iszerszych horyzontów, aby mogli ogarnąć całokształt procesu. W psychologjiich pozostaje dużo nieobronnych miejsc, przez które – wraz ze zmianąwarunków – przedostają się do ich świadomości obce i wrogie wpływyideowe. W czasach walk podziemnych, powstań, wojny domowej, żywiołytego rodzaju spełniały tylko funkcje szeregowców partyjnych. Świadomość ichreagowała przeważnie na jeden tylko ton, nastawiony zresztą na kamertonpartji. Ale gdy naprężenie zelżało i koczownicy rewolucji rozpoczęli żywotosiadły, w ludziach tych ocknęły się, odżyły i doszły do głosu cechy,niezmiernie charakterystyczne dla mieszczuchów, oraz sympatje i upodobaniazadowolonych ze siebie gryzipiórków.

Poszczególne przypadkowe uwagi Kalinina, Woroszyłowa, Stalina, Rykowazmuszały mnie częstokroć do zwiększania czujności. Skąd się to bierze? –zadawałem sobie pytanie. Z jakiego komina zalatuje ten swąd? Gdymprzychodził na pierwsze lepsze zebranie, natrafiałem na rozmawiające ze sobągrupki, które częstokroć urywały natychmiast rozmowę. Rozmowy te nie byłyskierowane przeciwko mnie. Nie poruszano też nic sprzecznego z zasadamipartji. Ale cechował je nastrój uspokojenia moralnego, zadowolenia z samegosiebie i trywialności. Ludzie poczęli odczuwać potrzebę wywnętrzania sięwobec bliźnich z tych swoich nowych nastrojów, wśród których, trzeba towyznać, wcale niepoślednią rolę odgrywał pierwiastek plotkidrobnomieszczańskiej. Dawniej krępowano się nie tylko wobec Lenina i mnie,ale również i wobec samych siebie. Jeśli, dajmy na to, Stalin wyrwał sięczasami z jakąś trywialnością, Lenin, nie podnosząc nisko schylonej nadpapierami głowy, spoglądał ostrożnie na zebranych, jakgdyby chcąc sprawdzić,czy jeszcze ktoś z obecnych odczuwa, jak nieznośne jest powiedzenie Stalina.Wystarczało nam, w takich wypadkach, przelotne spojrzenie, lub zmiana wodcieniu głosu, abyśmy stwierdzili naszą niezaprzeczalną solidarność wpodobnych ocenach psychologicznych.

Jeżeli nie brałem udziału w rozrywkach, które coraz bardziej zyskiwałysobie prawo obywatelstwa w zwyczajach nowej warstwy rządzącej, tobynajmniej nie ze względu na jakieś zasady natury moralnej, lecz tylkodlatego, że nie chciałem narażać się na udrękę nudy w najgorszym gatunku.Odwiedzanie się nawzajem, pilne chodzenie na balet, pijatyki zbiorowe,

Page 345: Trocki Lew - Moje życie.pdf

346

połączone z obgadywaniem nieobecnych, nie stanowiły dla mnie żadnejatrakcji. Nowa warstwa kierownicza wyczuwała, że nie nadaję się do takiegotrybu życia, to też nie usiłowano mnie nawet wciągnąć w krąg tych rozrywek.Z tych samych powodów rozmawiające grupki urywały na mój widok niejednąrozmowę, rozmawiający zaś rozpraszali się z pewnem zakłopotaniem i zuczuciem niechęci do mnie. To właśnie znaczyło w oczach wielu tracenieprzezemnie władzy.

Poprzestaję tutaj na psychologicznej stronie sprawy, pomijając jej podkładspołeczny, czyli zmiany anatomiczne, które zaszły w społecznościrewolucyjnej. Te właśnie zmiany wywierają, ma się rozumieć, wpływdecydujący. Ale stykamy się bezpośrednio nie z niemi, lecz z ich odbiciempsychologicznem. Wydarzenia wewnętrzne narastały w stosunkowo wolnemtempie, ułatwiając w ten sposób proces molekularnego przekształcania sięwyższej warstwy i nie ujawniając wobec szerokich mas ludowych, dwuch niedających się pogodzić pozycyj. Należy dodać jeszcze, że nowe nastroje przezdługi czas, a i po dziś dzień nawet, były przysłonięte tradycyjnemi formułkami.Tem trudniej więc było ustalić, jak głęboko sięgnął proces przekształcania się.Spisek Termidora z końca XVIII wieku, który dojrzał w poprzedzającym goprzebiegu rewolucji, został dokonany od jednego zamachu i zakończył siękrwawo. Nasz termidor nabrał przewlekłego charakteru. Miejsce gilotynyzajęła w nim intryga, może zresztą tylko do czasu. Systematyczne,zorganizowane na modłę pasa bez końca fałszowanie przeszłości, stało sięnową bronią w ideowym arsenale oficjalnej partji. Choroba Lenina iwyczekiwanie na jego powrót do kierownictwa stwarzały stan nieokreślonegoprowizorium, które trwało z przerwą przeszło dwa lata. Gdyby rozwójrewolucji szedł wgórę, zwłoka byłaby na rękę opozycji. Ale rewolucja w skalimiędzynarodowej doświadczała jednej porażki za drugą i zwłoka wyszła nakorzyść reformizmowi narodowemu, wzmacniając automatycznie biurokracjęstalinowską w jej walce przeciwko mnie i moim przyjaciołom politycznym.

Nawskroś filisterska, prostacka i wręcz głupia naganka na teorję ciągłejrewolucji wzięła początek z tych właśnie źródeł psychologicznych. Plotkującprzy kieliszku, albo powracając z przedstawienia baletowego, jedenzadowolony z siebie gryzipiórek mówił o mnie do innego zadowolonego zsiebie gryzipiórka: – On ma tylko tę ciągłą rewolucję w głowie. – Łączą się ztem bezpośrednio zarzuty, dotyczące mojego wrogiego stosunku do arteli,moich skłonności indywidualistycznych, arystokratyzmu i t. p. –,,Nie wszystkoprzecież i nie zawsze należy się rewolucji, trzeba też i o sobie pomyśleć” – otonastrój, który w języku potocznym znajdował wyraz w haśle: – „Precz z ciągłąrewolucją!” Protest przeciwko zbyt wielkim wymogom teoretycznymmarksizmu i politycznym wymaganiom rewolucji nabierał dla tych ludzistopniowo kształtów walki z „trockizmem”. Pod tą banderą dokonywało się wbolszewiku wyzwolenie mieszczucha. Oto, na czem polegała utrata władzyprzeze mnie i co określało formy, w których ta utrata nastąpiła.

Opowiedziałem już o tem, jak Lenin w przeddzień śmierci gotował się dozadania ciosu Stalinowi i jego sprzymierzeńcom, Dzierżyńskiemu iOrdżonikidzemu. Lenin cenił bardzo Dzierżyńskiego. Ochłodzenie stosunkównastąpiło, gdy Dzierżyński zrozumiał, że Lenin uznał go za niezdolnego dokierowniczej pracy gospodarczej. Ta okoliczność pchnęła właściwieDzierżyńskiego ku Stalinowi. Lenin uważał więc za konieczne uderzyć wDzierżyńskiego, jako w podporę Stalina. Ordżonikidzego zaś Lenin chciał

Page 346: Trocki Lew - Moje życie.pdf

347

wydalić z partji za ujawnienie cech generał-gubernatorskich. Notatkę swoją, wktórej obiecywał bolszewikom gruzińskim, że poprze ich całkowicie przeciwkoStalinowi, Dzierżyńskiemu i Ordżonikidzemu, Lenin zaadresował doMdiwaniego. Na losach tych czterech osób odbił się najjaskrawiej przewrót,dokonany w partji przez frakcję Stalina. Dzierżyński po śmierci Lenina stanąłna czele Najwyższej Rady Gospodarstwa Narodowego, t. j. całego przemysłupaństwowego. Ordżonikidze, kandydat do wydalenia z partji, stanął na czeleCentralnej Komisji Kontrolującej. Stalin nie tylko, wbrew Leninowi, pozostałnadal na stanowisku sekretarza generalnego, ale otrzymał ponadto od aparatuniesłychane wprost pełnomocnictwa. Budu Mdiwani, wreszcie, z którym Leninsolidaryzował się wbrew Stalinowi, siedzi teraz w tobolskiem więzieniu.Takiego ,,przetasowania” dokonano nie tylko w całem kierownictwie partji odgóry do samego dołu, ale również i we wszystkich bez wyjątku partjachMiędzynarodówki. Epokę epigonów dzieli od epoki Lenina oprócz przepaściideowej również i doprowadzony do końca przewrót organizacyjny.

Stalin to główna sprężyna tego przewrotu. Obdarzony jest zmysłempraktycznym, wytrwałością, oraz uporem w dążeniu do wytkniętego celu. Jegowidnokrąg polityczny jest bardzo wąski, poziom teoretyczny – niesłychanieniski. Skompilowana przezeń książka ,,Podstawy leninizmu”, w której usiłowałoddać hołd tradycjom teoretycznym partji, roi się od sztubackich błędów.Nieznajomość języków obcych zmusza go do obserwowania życiapolitycznego innych krajów wyłącznie na podstawie relacyj osób trzecich. Jestto umysłowość upartego empiryka, pozbawionego wyobraźni twórczej. Wwyższych warstwach partji (w szerszych kołach nieznano go zupełnie)uważano zawsze, że nadaje się do obsadzenia drugo- i trzeciorzędnych ról.Okoliczność, że Stalin odgrywa teraz pierwszą rolę, jest charakterystyczna nietyle dla niego samego, ile dla całego przejściowego okresu politycznegostaczania się wdół. Helwecjusz powiedział w swoim czasie: „Każdy okres maswoich wielkich ludzi, jeśli zaś ich nie ma – to ich zmyśla”. Stalinizm – toprzedewszystkiem automatyczne funkcjonowanie bezosobowego aparatu naschyłku rewolucji.

Lenin zmarł 21-go stycznia 1924-go roku. Śmierć wyzwoliła go z cierpieńfizycznych i moralnych. Stan zupełnej niezaradności, w którym się znajdował,a nadewszystko utrata mowy przy równoczesnem zachowaniu nieuszczuplonejświadomości, musiał Lenin poczytywać sobie za nieznośne upokorzenie. Niemógł już dłużej znosić otaczających go lekarzy, ich tonu protekcjonalnego,banalnych żartów, nieszczerego dodawania otuchy. Póki władał jeszcze mową,zadawał lekarzom jakgdyby od niechcenia badawcze pytania, przyłapywał ich– niepostrzeżenie dla nich samych – na sprzecznościach, domagał siędodatkowych wyjaśnień i sam zaglądał do książek medycznych. I jak zawsze,tak też i tutaj, dążył przedewszystkiem do wyraźnego postawienia sprawy.Jedynym medykiem, którego tolerował jeszcze, był Fiodor AleksandrowiczGuetier. Dobry lekarz i człowiek, pozbawiony wszelkiego dworackiegoserwilizmu, był szczerze i prawdziwie po ludzku przywiązany do Lenina iKrupskiej. Gdy Lenin nie dopuszczał już do siebie innych lekarzy, Guetiermiał do niego zawsze dostęp. Guetier przyjaźnił się jednocześnie bardzo zmoją rodziną i był naszym domowym lekarzem przez wszystkie lata rewolucji.

Page 347: Trocki Lew - Moje życie.pdf

348

Temu też zawdzięczam, żeśmy zawsze mieli najsumienniejsze i dokładnieprzemyślane opinje o stanie zdrowia Włodzimierza Iljicza, które uzupełniały ikorygowały biuletyny oficjalne.

Dopytywałem się nieraz doktora Guetier, czy w razie powrotu Lenina dozdrowia, intelekt jego zdoła zachować swą całkowitą moc. Guetier dawał takąmnie j-więcej odpowiedź: będzie się szybciej i bardziej nużył, nie będzie jużtak dokładny w pracy, jak dawniej, ale wirtuoz pozostanie i nadal wirtuozem.W czasie, dzielącym pierwszy atak od drugiego, prognoza ta sprawdziła sięcałkowicie. Ku końcowi każdego posiedzenia biura politycznego Leninsprawiał wrażenie śmiertelnie znużonego człowieka. Mięśnie twarzywiotczały, przygasłe oczy traciły połysk, nawet potężne czoło więdłojakgdyby, ramiona zwisały ociężale – wyraz twarzy i całej postaci dawał sięstreścić jednem słowem: znużenie. W takich przykrych chwilach zdawało misię, że Lenin jest skazany na śmierć. Ale już po jednej dobrze przespanej nocyodzyskiwał zpowrotem całą moc swego umysłu. Artykuły, napisane przezLenina w przerwie pomiędzy dwoma atakami, dorównywują swym poziomemnajlepszym jego pracom. Źródło było równie ożywcze, lecz biło coraz słabiej.Nawet po drugim ataku Guetier nie tracił całkowicie nadziei. Ale stopniowopoczął się bardziej ponuro zapatrywać na sytuację. Choroba stawała sięprzewlekła. Ślepe siły przyrody nielitościwie wtrąciły wielkiego chorego wbeznadziejną niemoc. Lenin nie mógł i nie powinien był pozostawać przyżyciu jako inwalida. Ale mimo wszystko, nie traciliśmy jeszcze nadziei, żeodzyska zdrowie.

Moja niedyspozycja nabrała tymczasem przewlekłego charakteru. „Zastanowczą poradą lekarzy – pisze N. I. Siedowa – L. D. przewieziono na wieś.Guetier odwiedzał często chorego, którym opiekował się troskliwie iserdecznie. Polityka nie interesowała go, bolał jednak bardzo nad nami, lecznie wiedział, w jaki sposób ma dać wyraz swemu współczuciu. Wszczęta naL. D. naganka zaskoczyła go nieoczekiwanie. Nie rozumiał jej, wyczekiwał,dręczył się. W Archangielskiem powiedział mi, zaniepokojony, że trzeba L. D.koniecznie wywieźć do Suchumu. Zdecydowaliśmy się wreszcie na to. Dalekapodróż przez Baku, Tyflis, Batum, przedłużała się jeszcze, dzięki zaspomśnieżnym. Ale droga wywierała na nas raczej wpływ uspakajający. W miarętego, jak oddalaliśmy się od Moskwy, wyzwalaliśmy się stopniowo zprzytłaczającej atmosfery, która nas tam ostatnio otaczała. Miałam jednak takieuczucie, jak-gdybym wiozła obłożnie chorego. Dręczyła mnie niepewność o to,jak ułoży się nasze życie w Suchumie, czy otoczenie nasze będzie składało sięz przyjaciół, czy też z wrogów”.

Dzień 21-szy stycznia zastał nas na dworcu w Tyflisie w drodze doSuchumu. Siedziałem wraz z żoną w mej pracowni w wagonie, mając, jakzwykle podówczas, podniesioną temperaturę. Zapukawszy, wszedł mój oddanywspółpracownik, Sermuks, który towarzyszył mi do Suchumu. Z zachowaniasię jego i wyglądu, z jego zzielenia-tej twarzy, z kartki, którą mi podał, niepatrząc na mnie szklanemi oczami, wionęło na mnie katastrofą. Był toodcyfrowany telegram Stalina, donoszący o śmierci Lenina. Oddałem papierżonie, która zrozumiała już, co się stało...

Władze tyfliskie otrzymały niebawem taki sam telegram. Wiadomość ośmierci Lenina rozeszła się szybko. Połączyłem się z Kremlem zapomocąprzewodu bezpośredniego. Na zadane pytanie otrzymałem taką odpowiedź:–„Pogrzeb w sobotę, i tak nie zdążycie na czas, radzimy nie przerywać kuracji”.

Page 348: Trocki Lew - Moje życie.pdf

349

Zatem nie miałem wyboru. Pogrzeb odbył się w istocie dopiero w niedzielę,mógłbym więc niewątpliwie zdążyć na czas do Moskwy. Choć wyda się towprost nieprawdopodobne, to jednak okłamano mnie, podając fałszywie dzieńpogrzebu. Spiskowcy kombinowali sobie słusznie we właściwy im sposób, żenie przyjdzie mi nawet do głowy sprawdzać ich informacyj, a późniejnietrudno już będzie wymyśleć jakiś wykręt. Przypominam tutaj, że opierwszej chorobie Lenina dano mi znać dopiero na trzeci dzień. Była to więcmetoda, polegająca na „zyskiwaniu tempa”.

Towarzysze tyfliscy domagali się, abym niezwłocznie zareagował na śmierćLenina. Jednak jedynem mojem życzeniem było wtedy, żeby mniepozostawiono samego. Nie mogłem wziąć pióra do ręki. Krótki tekst depeszymoskiewskiej huczał mi wciąż w głowie. Zebrani towarzysze czekali jednak naodpowiedź. Mieli rację. Zatrzymano pociąg na pół godziny. Pisałem słowapożegnania: ,,Lenin odszedł. Niema już Lenina”... Kilka napisanych odręczniestronic oddałem na telegraf.

,,Przy jechaliśmy zupełnie rozbici, – pisze żona. – Suchum zobaczyliśmy poraz pierwszy. Mimozy stały w kwieciu – dużo ich tam jest. Wspaniałe palmy.Kamelje. Było to w styczniu, kiedy w Moskwie panowały wielkie mrozy,Abchazi zgotowali nam przyjazne przyjęcie. W jadalni domuwypoczynkowego wisiały obok siebie dwa portrety: jeden w żałobie –Włodzimierza Iljicza, drugi zaś – L. D. Chcieliśmy zdjąć ten drugi, niemogliśmy się jednak zdecydować, obawialiśmy się bowiem, że będzie towyglądało na demonstrację”.

Spędzałem w Suchumie długie dni, leżąc na balkonie, z twarzą zwróconą kumorzu. Chociaż był styczeń, na niebie gorzało jasne i gorące słońce. Pomiędzybalkonem a połyskującem morzem wystrzelał w górę szereg palm. Stałepoczucie, że mam podniesioną temperaturę, kojarzyło się z huczącą myślą ośmierci Lenina. Dokonywałem myślowo przeglądu oddzielnych etapów megożycia, wspominałem nasze spotkania z Leninem, rozdźwięki, polemiki,ponowne zbliżenia, naszą wspólną pracę. Poszczególne epizody rysowały misię w pamięci z zadziwiającą dokładnością. Oddzielne fragmenty układały sięstopniowo w coraz wyraź-niejszą całość. O wiele lepiej widziałem teraz owych„uczniów”, co to dotrzymywali wierności swemu nauczycielowi nie wrzeczach wielkich, lecz w błahych. Wchłaniając w siebie tchnienie morza,asymilowałem jednocześnie całem mem jestestwem pewność iprzeświadczenie, że racja historyczna w walce z epigonami jest po mojejstronie...

27 stycznia 1924 roku. Nad palmami, nad morzem, panowała jarząca siępod błękitną zasłoną cisza. Nagle przeszyły ją salwy. Strzelano gdzieś w dole,od strony morza. To Suchum salutował wodza, którego o tej właśnie godziniechowano w Moskwie. Rozmyślałem o nim i o niewieście, która w ciągu wielulat była mu towarzyszką życia i w nim znajdowała odbicie całego świata, ateraz grzebie jego ciało i musi czuć się zupełnie samotna wśród miljonów,opłakujących go razem z nią, ale opłakujących nie tak, inaczej, niż ona.Rozmyślałem o Nadieżdie Konstantynównie Krupskiej. Pragnąłem posłać jejstąd wyrazy pozdrowienia, współczucia, serdeczności. Ale nie mogłem się nato zdobyć. Słowa wydawały mi się zbyt błahe w obliczu grozy tego, co siędokonało. Obawiałem się, że będą brzmiały, jak zdawkowa kondolencja. Toteż, gdy po upływie kilku dni otrzymałem niespodziewanie list od NadieżdyKonstantynówny, uczucie prawdziwej wdzięczności wstrząsnęło mną do głębi.

Page 349: Trocki Lew - Moje życie.pdf

350

A oto ten list:

„Drogi Lwie Dawidowiczu,

Piszę, aby opowiedzieć Wam, że mniej-więcej na miesiąc przed śmiercią,Włodzimierz Iljicz, przeglądając Waszą książkę, zatrzymał się na ustępie,zawierającym charakterystykę Marksa i Lenina, poprosił mnie, żebymprzeczytała mu to miejsce, słuchał bardzo uważnie, a potem jeszcze raz je samprzeglądał.

I oto, co jeszcze chciałam Wam powiedzieć: ów stosunek W. I. do Was,który ukształtował się, gdyście przyjechali z Syberji do nas, do Londynu, W. I.zachował bez zmiany aż do samej śmierci.

Życzę Wam, Lwie Dawidowiczu, dużo siły i zdrowia i łączę mocny uścisk.N. Krupskaja”.

W książce, którą Włodzimierz Iljicz przeglądał na miesiąc przed śmiercią,porównywałem Lenina z Marksem. Znałem doskonale stosunek Lenina doMarksa, przepojony wdzięczną miłością, którą uczeń darzy swego mistrza inacechowany patosem dystansu. Bieg wydarzeń dziejowych sprawił, żestosunek mistrza do ucznia stał się stosunkiem teoretycznego poprzednika iduchowego protoplasty do pierwszego praktycznego wykonawcy.Wyłamywałem się w swym artykule z granic, zakreślonych przez ówtradycyjny patos dystansu. Marks i Lenin, tak bliscy sobie pod względemhistorycznym, a jednocześnie tak odmienni, stanowili w mojem pojęciu dwanajwynioślejsze szczyty duchowej potęgi człowieka. Sprawiło mi więc wielkąradość, że Lenin, niezadługo przed śmiercią, czytał uważnie, a może nawet zewzruszeniem, poświęcone mu przeze mnie zdania, albowiem skala Marksa i wjego oczach była również najpotężniejszą miarą, dającą się zastosować dojednostki ludzkiej.

Z niemniejszem wzruszeniem odczytywałem teraz list Krupskiej.Wymieniała w nim dwa krańcowe punkty naszych stosunków z Leninem:dzień październikowy 1902 roku, gdym, po ucieczce z Syberji, ściągnął Leninawczesnym rankiem z jego twardego łoża londyńskiego, i koniec grudnia 1923roku, gdy Lenin odczytywał dwukrotnie moją ocenę pracy jego życia. Międzytemi punktami przeszły dwa dziesiątki lat, wypełnionych początkowo wspólnąpracą, następnie zażartą walką frakcyjną i wreszcie ponowną wspólną pracą,opartą teraz na wyższych historycznych podstawach. Według Hegla będzie to:teza, antyteza i synteza. Krupskaja dawała świadectwo, że Lenin, mimoprzewlekłego okresu antytezy, zachował do mnie swój „londyński” stosunek:to znaczy stosunek gorącego poparcia i przyjaznych uczuć, opartych nawyższych podstawach historycznych. Gdyby nawet brakło innych dowodów,to jednak wszystkie razem wzięte foljały fałszerzy nie zdołałyby przeważyćniewielkiej karteczki, skreślonej przez Krupską po upływie kilku dni odśmierci Lenina.

„Ze znacznem opóźnieniem, spowodowanem przez zaspy śnieżne, zaczęłynadchodzić gazety, zawierające przemówienia pogrzebowe, nekrologi,artykuły. Przyjaciele sądzili, że L. D. powróci z drogi do Moskwy, nikt niedomyślał, się nawet, że Stalin zamknął mu drogę swą depeszą. Przypominamsobie list, otrzymany przez nas w Suchumie od syna. Śmierć Leninawstrząsnęła nim do głębi. Przeziębiony, z 40° gorączki, poszedł w swej

Page 350: Trocki Lew - Moje życie.pdf

351

podszytej wiatrem kurtce, do sali kolumnowej, aby się pożegnać z Leninem iczekał, czekał z niecierpliwością na nasz przyjazd. Czuło się w tym liściegorzkie zdziwienie i nieśmiały wyrzut”. – Słowa te cytuję znów z notatekmojej żony.

Do Suchumu przyjechała delegacja Centralnego Komitetu, składająca się zTomskiego, Frunzego, Piatakowa i Gusiewa. Delegacja ta miała uzgodnić zemną zmiany w składzie osobowym komisarjatu wojny. Była to w istocie tylkoczcza komedja, gdyż dawno już, bez wszelkich skrupułów, dokonywano wwojskowości, za mojemi plecami, licznych zmian personalnych. Chodziło teraztylko o zachowanie pozorów.

Pierwszy cios w komisarjacie wojny wymierzono Sklianskiemu. Na nimprzedewszystkiem wziął sobie Stalin odwet za swe niepowodzenia podCarycynem, za swą klęskę na froncie południowym, za swą awanturę podLwowem. Intryga podniosła wysoko wężową głowę. Aby móc podkopać siępod Sklianskiego, a w dalszej perspektywie – i pode mnie – spiskowcy osadziliprzed kilkoma miesiącami w komisarjacie wojny Unszlichta, ambitnego inieudolnego intryganta. Sklianskiego usunięto. Na jego miejsce wyznaczonoFrunzego, który aż tej do chwili dowodził wojskami na Ukrainie. Frunze byłpoważną osobistością. Posiadał większy od Sklianskiego autorytet w partji, wprzeszłości miał bowiem za sobą katorgę. Podczas wojny Frunze ujawnił,ponadto, niewątpliwe zdolności jako wódz. W charakterze administratorawojskowego był natomiast bez porównania słabszy od Sklianskiego.Entuzjazmował się oderwanemi konstrukcjami, nie znał się na ludziach i łatwoulegał wpływom specjalistów, przeważnie drugorzędnych.

Chcę jednak dokończyć opowieści o Sklianskim. Przeniesiono go w sposóbbrutalny, t. j. właściwy Stalinowi, bez żadnych uprzednich rozmów, do pracygospodarczej. Dzierżyński, który rad był pozbyć się Unszlichta, swegozastępcy w G. P. U., i uzyskać dla przemysłu pierwszorzędnego administratoraw osobie Sklianskiego, postawił go na czele trustu sukienniczego. Sklianskiwzruszył ramionami, lecz odrazu oddał się z zapałem nowej pracy. Po upływiekilku miesięcy postanowił pojechać do Stanów Zjednoczonych, aby rozejrzećsię tam, poduczyć i zakupić maszyny. Przyszedł do mnie przed wyjazdem,żeby się pożegnać i poradzić. Pracowaliśmy z nim przez cały czas wojnydomowej ramię przy ramieniu. Ale wtedy rozmawialiśmy ze sobą raczej okompanjach, wysyłanych na front, regulaminach wojskowych, skróconychkursach dla czerwonych oficerów, o zapasach miedzi i glinu dla fabrykwojskowych, o kurtkach żołnierskich i dodatkach żywnościowych, aniżeli ościśle partyjnych sprawach. Obydwaj zbyt mało mieliśmy na to czasu. GdyLenin zachorował i intrygujący epigoni wysuwali stopniowo swe macki kukomisarjatowi wojny, zacząłem unikać wszelkich rozmów na tematy partyjne,zwłaszcza z pracownikami wojskowymi. Sytuacja była zupełnie nieokreślona,różnice zdań zarysowywały się dopiero nieznacznie, utworzenie się zaś frakcjiw armji groziło zbyt wielkiem niebezpieczeństwem. Później byłem znówniezdrów. To też podczas owego spotkania ze Sklianskim w lecie 1925-goroku, gdym nie stał już na czele urzędu wojskowego, mogliśmy mówić imówiliśmy o rozmaitych sprawach.

– Powiedzcie mi, – zapytał mnie Sklianski, – co zacz jest Stalin?Sklianski sam znał dobrze Stalina. Chciał jednak, abym dał mu jego

charakterystykę i wytłumaczył jednocześnie, jakie są przyczyny jegopowodzenia. Zastanowiłem się.

Page 351: Trocki Lew - Moje życie.pdf

352

– Stalin, – powiedziałem, – jest najwybitniejszą miernotą w naszej partji.Podczas owej rozmowy poznałem po raz pierwszy całą wagę tego określenia,nie tylko w sensie psychologicznym, ale również i społecznym. Po wyrazietwarzy Sklianskiego poznałem odrazu, że dopomogłem memu rozmówcy dorozwikłania trudnego i poważnego zadania.

– Zdumienie ogarnia – odpowiedział Sklianski, – jak to w ostatnich czasachwe wszystkich dziedzinach przeciska się na pierwszy plan ten złoty środek,owa zadowolona ze siebie przeciętność. A w Stalinie wszystko to znajdujeswego wodza. Skąd się to bierze?

– Jest to reakcja, która nastąpiła po wielkiem społecznem ipsychologicznem napięciu pierwszych lat rewolucji. Zwycięska kontrrewolucjamoże mieć swoich wielkich ludzi. Ale pierwszy jej szczebel, termidor,wymaga przeciętności, nie widzących nic poza końcem swego nosa. Politycznaślepota jest właśnie źródłem ich siły, podobnie jak ślepota konia w kieracie,który pewien jest, że idzie wgórę, podczas gdy w istocie pcha tylko wdółpochyłą tarczę, poruszającą młyńskie koło. Koń, który nie stracił wzroku,niezdolny jest do takiej pracy.

Podczas tej rozmowy udało mi się po raz pierwszy ująć wyraźnie, w sposób,że tak powiem, fizycznie namacalny, zagadnienie termidora. Umówiliśmy sięze Sklianskim, że Powrócimy do tego tematu po jego przyjeździe z Ameryki.

Po niewielu tygodniach nadeszła depesza z wiadomością, że Sklianskiutonął w jednem z amerykańskich jezior podczas przejażdżki łódką. Życie maniewyczerpany zapas kiepskich pomysłów.

Urnę z popiołami Sklianskiego przywieziono do Moskwy. Nikt nie wątpił,że zostanie umieszczona w murze, opasującym Kreml, na Krasnym placu,który stał się panteonem rewolucji. Ale sekretarj at C. K. postanowił pochowaćSklianskiego za miastem. Złożona mi przez Sklianskiego pożegnalna wizytazostała najwidoczniej zanotowana i policzona mu. Nienawiść przeniesiono naurnę z popiołami. Pomniejszenie Sklianskiego stanowiło ponadto częśćskładową planu walki, wypowiedzianej zwycięskiemu dowództwu z czasuwojny domowej. Sądzę, że Sklianski za życia nie zastanawiał się nad tem,gdzie zostanie pochowany. Ale uchwała C. K, nabierała cech politycznego iosobistego łajdactwa. Przezwyciężyłem obrzydzenie i zadzwoniłem doMołotowa. Uchwała nie uległa jednak zmianie. Historja i tę sprawę zrewidujena swój sposób.

Na jesieni 1924-go roku znów zacząłem gorączkować. W tym właśnieczasie rozgorzała nowa dyskusja. Wywołano ją teraz zgóry, według uprzednioułożonego planu. W Leningradzie, w Moskwie i na prowincji zwołanouprzednio setki i tysiące poufnych narad, mających na celu przygotowanie t.zw. ,,dyskusji”, czyli systematycznej i planowej naganki, tym razem już nie naopozycję, lecz na mnie osobiście. Gdy potajemną robotę przygotowawcządoprowadzono już do końca, na sygnał, dany przez „Prawdę”, rozpoczęła sięjednocześnie ze wszystkich stron, ze wszystkich mównic, na wszystkichstronicach i szpaltach, we wszystkich zakątkach i dziurach kampanjaprzeciwko trockizmowi. Było to w swoim rodzaju wspaniałe widowisko.Potwarz i oszczerstwo zyskały pozory erupcji wulkanicznej. Na szerokie masypartyjne podziałało to, jak piorun z jasnego nieba. Leżałem w gorączce i

Page 352: Trocki Lew - Moje życie.pdf

353

milczałem. Prasa i mówcy zajmowali się wyłącznie dezawuowaniemtrockizmu. Nikt nie potrafił powiedzieć dokładnie, co to, właściwie znaczy.Dzień w dzień przytaczano rozmaite epizody z przeszłości lub cytatypolemiczne z artykułów Lenina, napisanych przed dwudziestu laty.Przekręcano przytem wszystko, skażano i plątano, a, co najważniejsza,podawano w taki sposób, jakgdyby to wszystko działo się dopiero wczoraj.Nikt nic nie rozumiał. Jeżeli działo się to rzeczywiście, to Lenin musiałprzecież o tem wiedzieć. Wszak rewolucja październikowa miała miejsce jużpo tem wszystkiem. Wszak po przewrocie była wojna domowa. Wszak Trockitworzył z Leninem Międzynarodówkę Komunistyczną. Wszak portretyTrockiego wiszą wszędzie obok portretów Lenina. Wszak... Wszak... Alepotwarz i oszczerstwo tryskały wciąż, niby zimna lawa, przytłaczającmechanicznie świadomość i, co gorzej, wywierając niszczący wpływ na wolę.

Dotychczasowy stosunek do Lenina, jako do wodza rewolucji, zmienionona stosunek do zwierzchnika hierarchji kościelnej. Na Krasnym placu, mimomoich protestów, wzniesiono mauzoleum, niegodne i obrażające świadomośćrewolucyjną. Oficjalne książki o Leninie były też czemś w rodzaju tegomauzoleum. Myśli Lenina dzielono na poszczególne cytaty i wykorzystywanojako temat do obłudnych kazań. Zabalsamowane ciało stało się tarczą obronnąw walce z żywym Leninem i – z Trockim. Masy były oszołomione,zdezorjentowane i nastraszone. W nieudolny sposób spreparowana strawanabierała walorów politycznych, dzięki swej obfitości. Działała oszałamiająco,deprymująco i demoralizująco. Partję skazano na milczenie. Zapanował systemcałkowitej dyktatury aparatu nad partją. Innemi słowy: partja przestawała byćpartją.

Zrana przynoszono mi gazety do łóżka. Przeglądałem spis depesz, tytułyartykułów i podpisy. Ludzi tych znałem aż nadto dobrze, wiedziałemdoskonale, co myślą w duchu, co potrafią powiedzieć i co im kazanopowiedzieć. Byli to przeważnie ludzie, których rewolucja zdążyła jużwyczerpać. Byli wśród nich ograniczeni fanatycy, którzy dali się oszukać. Bylimłodzi karierowicze, którzy usiłowali dowieść, że są nie do zastąpienia.Wszyscy przeczyli sobie samym i sobie nawzajem. A niemilknące oszczerstwawciąż ryczały na szpaltach gazet potężnym głosem i wyły, jak opętane,przysłaniając w ten sposób swe własne sprzeczności i swą wewnętrzną pustkę.Działały swą ilością.

„Drugi paroksyzm choroby L. D. – pisze N. I. Siedowa, – zbiega się zpotworną naganką na niego, która dręczyła nas, niby najokrutniejsza choroba.Zdawało się, że „Prawda” ma jakieś niesłychanie wielkie stronice, że nie mająone właściwie końca: kłamał tu każdy wiersz, każda litera. L. D. zachowywałmilczenie. Ale ile go ono kosztowało! Przyjaciele odwiedzali go w ciągu dnia,a czasami nawet i w nocy. Przypominam sobie, że ktoś spytal L. D., czy czytałdzisiejsze gazety. Odpowiedział, że wogóle nie czytuje gazet. I rzeczywiście,brał je tylko do ręki, przebiegał zaledwie oczami i odrzucał precz. Zdawało się,że jednym rzutem oka poznawał ich treść. Nadto dobrze znał kucharzy,pitraszących owe potrawy, na dobitkę, co dnia – te same. Czytanie gazetrównało się w owych czasach „pendzlowaniu gardła zapomocą szczotki dolampy”, mawiał L. D. Możnaby się zmusić do tego zabiegu, gdyby L. D. miałzamiar odpowiadać. Ale wciąż zachowywał milczenie. Przeziębienie nieustępowało wskutek ciężkiego stanu nerwów. L. D. zmizerniał i schudł bardzo.Unikaliśmy w rodzinie rozmów o nagance, ale nie mogliśmy też mówić o

Page 353: Trocki Lew - Moje życie.pdf

354

czemś innem. Pamiętam, z jakiem uczuciem udawałam się codziennie do pracyw Komisarjacie Ludowym Oświaty: zdawało mi się, że biegnę pomiędzyszeregami żołnierzy, smagana rózgami. Ale nikt nie pozwolił sobie ani razu najakieś uchybienie lub przykrą aluzję: obok nieprzyjaznego milczenia nielicznejgrupki kierowniczej, wyczuwałam niewątpliwą sympatję większościpracowników. Partja żyła jakgdyby podwójnem życiem: wewnętrznem,ukrytem, i zewnętrznem, wystawionem na widok publiczny. Te dwa życiapartji przeczyły sobie wzajemnie. Tylko nieliczni śmiałkowie zdobywali się nawypowiadanie tego, co odczuwała i myślała przytłaczająca większość, któraukrywała swe gympatje za parawanem „jednomyślnych głosowań”.

Na ten właśnie czas przypada ogłoszenie mojego listu, adresowanego doCzcheidzego, a skierowanego przeciwko Leninowi. Epizod ten z kwietnia1913-go roku miał miejsce w związku z przywłaszczeniem sobie przez legalnągazetę bolszewicką, wychodzącą w Petersburgu, nazwy mojego wiedeńskiegowydawnictwa: „Prawda, gazeta robotnicza”. Doprowadziło to do ostregozatargu, w jakie obfituje życie emigracji. Napisałem do Czcheidzego, któryprzez pewien czas zajmował pośrednie stanowisko między mieńszewikami abolszewikami. W liście mym dałem ujście oburzeniu na kierowniczy ośrodekbolszewicki i na Lenina. Po upływie dwuch, czy trzech tygodni sam na pewnopoddałbym mój list cenzurze, a po upływie roku, czy dwuch uznałbym goniewątpliwie za osobliwość. Jednak losy tego listu były niepowszednie. Zostałprzejęty przez departament policji i przeleżał w archiwum policyjnem aż dorewolucji październikowej. Po przewrocie dostał się do archiwum Instytutuhistorji partji. Lenin wiedział doskonale o jego istnieniu. Dla Lenina, zarównojak i dla mnie, znaczył akurat tyle, co zeszłoroczny śnieg. W latach emigracjichyba wiele napisano najrozmaitszych listów! W roku 1924-ym epigoniwyciągnęli ten list z archiwum i rzucili go na łup partji, która podówczasskładała się w trzech czwartych z zupełnie nowych ludzi. Nie było to rzecząprzypadku, że wybrano w tym celu miesiące, które nastąpiły bezpośrednio pośmierci Lenina. Był to z dwuch względów konieczny warunek. Po pierwsze,Lenin nie mógl już wstać, aby dać tym panom miano, na jakie sobie godniezasłużyli. Po drugie, masy ludowe były pogrążone w głębokim żalu po straciewodza. Nie mając zupełnie pojęcia o dniu wczorajszym partji, dowiedziały sięo istnieniu wrogiej dla Lenina opinji Trockiego. Podziałało to na nieoszałamiająco. Opinja o Leninie została napisana wprawdzie przed dwunastulaty. Ale chronologia ulotniła się wobec nagich cytat. Użytek, który epigonizrobili z mojego listu do Czcheidzego, stanowi jedno z największych oszustww dziejach świata. Dokumenty, sfałszowane przez reakcjonistów francuskichw czasie sprawy Dreyfusa, są niczem w porównaniu z tem oszustwempolitycznem, do-konanem przez Stalina i jego kompanów.

Potwarz wtedy dopiero nabiera mocy, gdy czyni zadość jakiejś potrzebiehistorycznej. Nastąpiła chyba jakaś zmiana w stosunkach społecznych, czy wnastrojach politycznych, – rozważałem, – gdy istnieje tak wielki popyt napotwarz. Należy poddać analizie jej treść. Leżąc w łóżku, miałem na to czasupoddostatkiem. Skąd wziął się stawiany Trockiemu zarzut, że chce,,obrabować chłopa”, – stara formułka, którą reakcyjni agrarjusze,chrześcijańscy socjaliści i faszyści zawsze wysuwają przeciwko socjalistom, atem bardziej – przeciwko komunistom? Gdzie jest źródło tej zaciekłej nagankina marksowską ideę ciągłej rewolucji? Skąd bierze się ta narodowapyszałkowatość, obiecująca zbudować nasz własny socjalizm? Jakie warstwy

Page 354: Trocki Lew - Moje życie.pdf

355

stwarzają popyt na te reakcyjne trywjalności? Skąd wreszcie wzięło się toobniżenie poziomu teoretycznego, oraz to ogłupienie polityczne i dlaczegozmiany te nastąpiły? Przerzucam, leżąc w łóżku, moje dawne artykuły i okozatrzymuje się na następujących zdaniach, napisanych przeze mnie w roku1909-ym, w czasach najzaciętszej reakcji stołypinowskiej:

„Gdy linja rozwoju historycznego podąża wgórę, myśl społeczna staje siębardziej przenikliwa, odważniejsza i mędrsza. Chwyta wtedy wlot fakty irównież wlot wiąże ją nicią uogólnienia. Gdy zaś linja polityczna opada kudołowi, dziedzinę myśli społecznej opanowuje głupota. Nieoceniony daruogólniania politycznego znika gdzieś bez śladu. Głupota staje się bezczelna i,szczerząc zęby, szydzi z każdej próby poważniejszych uogólnień.Wyczuwając, że jest sama jedna na placu, puszcza w ruch swe własne środki”.Jednym z głównych środków, stosowanych przez głupotę, jest właśniepotwarz.

Mówię do siebie: przeżywamy teraz okres reakcji. Odbywa się polityczneprzesunięcie klas i w świadomości ich następują poważne zmiany. Po wielkiemnaprężeniu, dokonywa się cofnięcie wstecz. Na jakiej rubieży się onozatrzyma? O powrocie do punktu wyjścia, w każdym razie niema mowy. Alenikt tej rubieży nie potrafi zgóry wskazać. Wyłoni się z walk, staczanych przezsiły wewnętrzne. Należy sobie przedewszystkiem zdać sprawę z tego, co siędokonywa. Głębokie molekularne procesy reakcji występują nazewnątrz. Dążąone do likwidacji lub przynajmniej do osłabienia zależności pomiędzyświadomością społeczną, a ideami, hasłami i żywemi postaciami Października.Oto sens tego, co się dokonywa. Ale nie wpadajmy w subjektywizm. Niegrymaśmy i nie obrażajmy się na historję o to, że sprawy swe kieruje zawiłemii krętemi drogami. Zdać sobie sprawę z tego, co się dokonywa i zrozumieć to –równa się zapewnieniu sobie połowy zwycięstwa.

Page 355: Trocki Lew - Moje życie.pdf

356

ROZDZIAŁ XLII

OSTATNI OKRES WALK W ŁONIE PARTJI

W styczniu 1925-roku zwolniono mnie ze stanowiska komisarza ludowegowojny. Decyzja ta została starannie przygotowana przez poprzednią walkę.Oprócz tradycyj przewrotu październikowego, epigoni obawiali się najbardziejtradycyj wojny domowej i związku, który istniał pomiędzy mną a armją.Ustąpiłem z mego stanowiska w wojsku bez walki, poniekąd z pewnemuczuciem ulgi wewnętrznej, chciałem bowiem wyrwać w ten sposób z rąkprzeciwników broń insynuacyj, rozsiewanych przez nich w sprawie moichrzekomych zamiarów wojskowych. Chcąc znaleźć usprawiedliwienie dlaswych postępków, epigoni z początku zmyślali te moje fantastyczne zamiary, apotem sami potrochu zaczęli w nie wierzyć. Już począwszy od roku 1921-gomoje zainteresowania osobiste zwracały się w innym kierunku. Wojnaskończyła się, armja uległa redukcji z pięciu miljonów trzechset tysięcy dosześciuset tysięcy. Praca w wojsku weszła na tory biurokratyczne. Na pierwszyplan wysunęły się zagadnienia gospodarcze, które, z chwilą zakończeniawojny, w znacznie większym stopniu pochłaniały mój czas i uwagę, aniżelisprawy wojskowe.

W maju 1925-go roku, mianowano mnie przewodniczącym komitetukoncesyjnego, naczelnikiem urzędu elektrotechnicznego i przewodniczącymurzędu naukowo-technicznego do spraw przemysłu. Wszystkie te trzydziedziny nie miały ze sobą żadnej łączności. Wyboru ich dokonano za mojemiplecami, wychodząc ze swoistych założeń: należy odsunąć mnie od partji,przeciążyć pracą bieżącą, poddać szczególnej kontroli i t. d. Mimo to, starałemsię sumiennie o stworzenie warunków, sprzyjających wspólnej pracy w tychnowych dla mnie okolicznościach. Rozpocząwszy pracę w trzech nieznanychmi instytucjach, oddałem się całkowicie mym obowiązkom. Najbardziejinteresowały mnie instytuty naukowo-techniczne, które, dziękiscentralizowanemu charakterowi naszego przemysłu, nabrały dosyć znacznegorozmachu. Zwiedzałem gorliwie rozliczne laboratorja, z wielkiemzaciekawieniem asystowałem przy doświadczeniach, wysłuchiwałem objaśnieńnajwybitniejszych uczonych, studjowałem w wolnych chwilach podręcznikichemji i hydrodynamiki. Z tem wszystkiem czułem się napołyadministratorem, napoły zaś studentem. Nosiłem się wszak zamłodu zzamiarem wstąpienia na wydział fizyko-matematyczny. Zagadnieniaprzyrodnicze i technologiczne pozwalały mi poniekąd na wytchnienie odpolityki. W charakterze naczelnika urzędu elektrotechnicznego zwiedzałemznajdujące się w budowie elektrownie i, między innemi, odbyłem podróż poDnieprze, aby obejrzeć zakrojone na szeroką skalę roboty przygotowawcze dobudowy projektowanej stacji wodno-elektrycznej. Dwuch przewoźnikówprzewiozło mnie w rybackiej łódce poprzez wiry między porohami, starymszlakiem kozaków zaporoskich. Była to, rozumie się, tylko rozrywka sportowa.Ale dnieprowskie przedsięwzięcie obudziło we mnie głębokie zainteresowanie

Page 356: Trocki Lew - Moje życie.pdf

357

zarówno z punktu widzenia gospodarczego, jak i technicznego. Aby uzyskaćdokładną kalkulację kosztów budowy hydrostacji, powołałem amerykańskichrzeczoznawców i ekspertyzę ich uzupełniłem później jeszcze opinjąrzeczoznawców niemieckich. Nową mą pracę usiłowałem kojarzyć nie tylko zbieżącemi zadaniami gospodarczemi, lecz również i z podstawowemizagadnieniami socjalistycznemi. Zwalczając tępe narodowe nastawienie wsprawach gospodarczych (,,niepodległość” przez odrębność samowystarczalną)wysunęłem zagadnienie stworzenia systemu współczynników dla naszego iwszechświatowego gospodarstwa. Zadanie to wynikało z potrzeby posiadaniawłaściwego poglądu na sytuację, istniejącą na rynku światowym. Należytaorjentacja w tej dziedzinie była zkolei korzystna dla spraw przywozu, wywozui polityki koncesyjnej. Zagadnienie współczynników porównawczych,wynikające z uznania przewagi wszechświatowych sił wytwórczych nad siłaminarodowemi, znamionowało już samo przez się rozbrat i walkę ze wstecznąteorją ,,socjalizmu w jednym kraju”. Wygłaszałem referaty o sprawach,związanych z moją nową działalnością, wydawałem książki i broszury.Przeciwnicy moi nie mogli i nie chcieli dotrzymać mi placu na tym terenie.Określali tylko sytuację w ten sposób: Trocki stworzył sobie nowy teren walki.Urząd elektrotechniczny i instytuty naukowe przysparzały im teraz tyleż trosk,ile dawniej komisarjat wojny i czerwona armja. Aparat Stalina deptał mi popiętach. Każde moje praktyczne zamierzenie wywoływało natychmiast jakąśskomplikowaną intrygę zakulisową. Każde uogólnienie teoretyczne dawałopokarm kolportowanym przez nieuków mitom o istnieniu „trockizmu”. Dlamojej działalności praktycznej stworzono warunki nie do zniesienia. Mogę bezprzesady powiedzieć, że lwia część twórczej pracy Stalina i jego pomocnikaMołotowa polegała na dążeniu do otoczenia mnie zwartem kołemzorganizowanego sabotażu. Uzyskanie niezbędnych środków stało się dlapodwładnych mi instytucyj zadaniem prawie niewykonalnem. Osoby,pracujące w tych instytucjach, drżały o swój los lub, conajmniej, o swą karjerę.

Próba uzyskania dla siebie wakacyj politycznych w ten sposób niewątpliwiespaliła na panewce. Epigoni nie mogli się już zatrzymać w połowie drogi. Zbytlękali się tego, co sami uczynili. Zaciążyła nad nimi wczorajsza potwarz,domagając się dzisiaj coraz to nowych przeniewierstw. Zażądałem wreszcie,aby mnie zwolniono z urzędu elektrotechnicznego i instytutów naukowo-technicznych. Główny komitet koncesyjny dawał, bądź co bądź, mniejsze poledo jakichkolwiek intryg, chociażby dlatego, że o losie każdej koncesjidecydowało biuro polityczne.

A tymczasem partja zbliżała się do nowego kryzysu. W pierwszym okresiewalki, przeciwstawiała mi się „trójka”. Ale i jej samej daleko było dowewnętrznej zgody. Zarówno Zinowjew, jak i Kamieniew górowali bądź cobądź pod względem teoretycznym i politycznym nad Stalinem. Obydwumbrakowało tylko owej bagatelki, która nazywa się charakterem. Horyzont ichbardziej międzynarodowy w porównaniu ze Stalinem, a uzyskany przez nichpod kierownictwem Lenina na emigracji, nie wzmacniał skądinąd ich pozycji,lecz, odwrotnie, ją osłabiał. W modzie było hasło samowystarczalnegorozwoju narodowego, to też starą formułkę rosyjskiego patriotyzmu –,,czapkami zarzucimy” – tłumaczono teraz gorliwie na nowy języksocjalistyczny. Usiłowania Zinowjewa i Kamie-niewa, zmierzające doczęściowego chociażby zachowania poglądów międzynarodowych, czyniły znich w oczach burokracji ,,trockistów” gorszego gatunku. Dokładali więc

Page 357: Trocki Lew - Moje życie.pdf

358

wszelkich starań, aby tem zaciętszą rozpętać przeciwko mnie kampanję, chcącw ten sposób zrehabilitować się i wzmocnić zaufanie do siebie ze stronyaparatu. Ale również i te wysiłki poszły na marne. Aparat przekonywał sięcoraz bardziej, że Stalin jest nieodrodną kością z jego kości. Zinowjewa iKamieniewa przeciwstawiono niebawem Stalinowi, jako jego wrogów. Gdy cizaś usiłowali zatarg, który powstał w łonie trójki, przenieść do CentralnegoKomitetu, okazało się, że Stalin ma za sobą murowaną większość.

Kamieniew uchodził za oficjalnego przywódcę Moskwy. Ale pospustoszeniu dokonanem przy współudziale Kamieniewa w moskiewskiejorganizacji partyjnej w roku 1923, kiedy to większość postanowiła okazaćpoparcie opozycji, masa szeregowych komunistów moskiewskichzachowywała teraz ponure milczenie. Zaraz przy pierwszych próbach oparciasię Stalinowi, Kamieniew zawisnął w próżni. W Leningradzie sprawy wzięłyjednak inny obrót. Komunistów leningradzkich dzieliła od opozycji z roku1923-go ciężka pokrywa aparatu zinowjewskiego. Ale teraz i na nich przyszłakolej. Robotników leningradzkich zaniepokoiła orjentacja mająca na względziezamożnego chłopa (,,kułaka”) oraz ,,socjalizm w jednym kraju”. Sprzeciwklasowy robotników zbiegł się frondą dygnitarską Zinowjewa. W ten to sposóbpowstała nowa opozycja, w której skład wchodziła początkowo NadieżdaKonstantynówna Krupskaja. Ku wielkiemu powszechnemu, aprzedewszystkiem, ich własnemu zdziwieniu, Zinowjew i Kamieniew musielipowtarzać w urywkach krytykę, stosowaną przez opozycję, to też zostaliwkrótce zaliczeni do obozu ,,trockistów”. Niema w tem nic dziwnego, że jakaśbliższa łączność z Zinowjewem i Kamieniewem mogła w naszem środowiskuuchodzić conajmniej za paradoks. Wśród opozycjonistów blok ten spotkał się zpoważnemi sprzeciwami. Okazało się, że są, nieliczni coprawda,opozycjoniści, którzy nawet uważali, że można zawrzeć blok ze Stalinemprzeciwko Zinowjewowi i Kamieniewowi. Jeden z bliskich moich przyjaciół,Mraczkowskij, stary rewolucjonista i jeden z najdzielniejszych dowódcówwojskowych z czasu wojny domowej, wypowiedział się przeciwko zawieraniujakichkolwiek bloków, dając klasyczne wprost umotywowanie swegostanowiska: – Stalin oszuka, Zinowjew zaś ucieknie. – Ale zagadnienia tegorodzaju ostatecznie rozwiązywane są na zasadzie ocen politycznych, a niepsychologicznych. Zinowjew i Kamieniew przyznali otwarcie, że „trockiści”mieli słuszność, zwalczając ich, począwszy od 1923 roku. Obaj przyjęli zasadynaszej platfomy politycznej. W tych warunkach nie można było odrzucićproponowanego bloku, gdy się jeszcze zważy, że za nimi stały tysiąceleningradzkich robotników-rewolucjonistów.

Z Kamieniewem, poza posiedzeniami urzędowemi, nie spotykałem się przeztrzy lata, t. j. od owej nocy, kiedy, wyjeżdżając do Gruzji, obiecał mi popieraćstanowisko Lenina i moje, lecz przeszedł na stronę Stalina, gdy dowiedział sięo ciężkim stanie zdrowia Lenina. Zaraz podczas pierwszego zetknięcia się zemną, Kamieniew oświadczył: – Wystarczy, abyście ukazali się tylko wraz zZinowjewem na mównicy, a partja odzyska natychmiast swój prawdziwykomitet centralny. – Ten biurokratyczny optymizm mógł we mnie wzbudzićtylko śmiech. Widać było, że Kamieniew nie zdawał sobie sprawy z tego, jakierozprężenie wywołała w partji trzyletnia destrukcyjna robota „trójki”.Wskazałem mu na to bez -wszelkich skrupułów i ogródek.

Odpływ rewolucji, który zaczął się w końcu roku 1923, czyli po klęsceruchu rewolucyjnego w Niemczech, nabrał teraz międzynarodowego rozpędu.

Page 358: Trocki Lew - Moje życie.pdf

359

W Rosji reakcja przeciwko październikowi rozpętała się na dobre. Aparatpartyjny orjentował się coraz bardziej naprawo. W takich warunkachdziecinnadą były wszelkie przypuszczenia, że wystarczy, że się zjednoczymy,aby zwycięstwo wpadło nam do rąk, niby dojrzały owoc. – Musimy byćgotowi do strzału na dalszą metę, – nie przestawałem powtarzaćKamieniewowi i Zinowjewowi. – Trzeba przygotować się do poważnej idługotrwałej walki. – Nowi nasi sprzymierzeńcy w pierwszym zapale przyjęlimężnie tę formułkę. Ale zapału tego starczyło na krótko. Wygasał nie zkażdym dniem, lecz z każdą godziną. Opinja Mraczkowskiego okazała sięzupełnie słuszna: Zinowjew ostatecznie uciekł. Ale nie zdołał uprowadzić zesobą wszystkich swych towarzyszów ideowych. Podwójny odwrót Zinowjewazadał, bądź co bądź, śmiertelny cios legendzie o istnienia trockizmu.

Na wiosnę r. 1926-go wyjechaliśmy z żoną do Berlina. Lekarzemoskiewscy, nie mogąc ustalić przyczyny trapiącej mnie przewlekłej gorączkii nie chcąc ponosić całkowitej odpowiedzialności, oddawna już nalegali,abyśmy wyjechali zagranicę. Ja również pragnęłem znaleźć wyjście zzaczarowanego koła, w którem się znalazłem: gorączka paraliżowała wnajkrytyczniejszych chwilach moje ruchy, była więc najwierniejszymsprzymierzeńcem moich przeciwników. Sprawę mojego wyjazdu zagranicęrozpatrywało biuro polityczne, które powzięło uchwałę, stwierdzającą, żewedług posiadanych przez nie intormacyj, i, biorąc pod uwagę sytuacjępolityczną, uważa mój wyjazd za bardzo ryzykowne przedsięwzięcie,ostateczną decyzję w tej sprawie pozostawia jednak całkowicie mojemuuznaniu. Do uchwały biura dołączono opinję G. P. U., która wypadła ujemniedla projektowanego przeze mnie wyjazdu. Biuro polityczne obawiało sięnajwidoczniej odpowiedzialności wobec partji na wypadek, gdyby zagranicąmiała mnie spotkać jakaś niemiła przygoda. Myśl o przymusowemdeportowaniu mnie zagranicę, a w szczególności – do Konstantynopola, niezaświtała jeszcze podówczas w policyjnej głowie Stalina. Biuro politycznemogło się też obawiać, że rozpocznę zagranicą akcję zjednoczenia tamtejszejopozycji. Zasięgnąwszy rady przyjaciół, postanowiłem wyjechać w każdymrazie.

Z poselstwem niemieckiem doszliśmy łatwo do porozumienia i w połowiekwietnia wyjechałem wraz z żoną, za paszportem dyplomatycznym,wystawionym na imię członka kolegium ukraińskiego komisarjatu oświaty,Kuzmienko. Towarzyszyli nam: mój sekretarz Sermuks, były naczelnikmojego pociągu i pełnomocnik G. P. U. Pożegnanie z Zinowjewem iKamieniewem było niemal wzruszające: nie mieli wielkiej ochoty zostawaćsam na sam ze Stalinem.

Znałem dosyć dobrze w czasach przedwojennych Berlin Hohenzollernów.Miał swoiste oblicze, którego nie można było nazwać przyjemnem, aczkolwiekwielu znajdowało w niem pewne imponujące cechy, Berlin zmienił się bardzo.Zatracił zupełnie swoje oblicze, w każdym razie nie mogłem go się terazdoszukać. Miasto przychodziło powoli do siebie po długiej i ciężkiej chorobie,której towarzyszył szereg zabiegów chirurgicznych. Inflacja została jużwprawdzie zlikwidowana, lecz ustabilizowana marka była tylko miernikiempowszechnego zubożenia. Wygląd ulic, sklepów, przechodniów świadczył o

Page 359: Trocki Lew - Moje życie.pdf

360

ubóstwie, ale również i o niecierpliwem, częstokroć namiętnem dążeniu dopodźwignięcia się. Ciężkie doświadczenia lat wojennych, klęski, oraz rabunekwersalski przyczyniły się do zwycięstwa, które nędza odniosła nad niemieckąskrupulatnością i zamiłowaniem czystości. Mrowisko ludzkie odbudowywało zuporem, ale bez zapału, swe przejścia, galerje i komory, stratowane przezobcas wojny. W rytmie ulicy, w ruchach i gestach przechodniów wyczuwałosię jakieś tragiczne fatum: trudno i darmo, życie – to bezterminowe ciężkieroboty, trzeba znów wszystko zaczynać od samego początku.

Na przeciąg kilku tygodni zostałem przedmiotem obserwacyj lekarskich wjednej z berlińskich klinik prywatnych. Lekarze, doszukując się przyczynmojej zagadkowej gorączki, oddawali mnie sobie z rąk do rąk. Laryngologpostawił wreszcie hipotezę, że źródłem gorączki są migdały, które, jegozdaniem, należy wyciąć na wszelki wypadek. Diagności i terapeuci wahali się:byli to ludzie tyłów i w dodatku w starszym już wieku. Chirurg, mający zasobą doświadczenie wojny, miażdżył ich swą pogardą. Uważał, że usunięciemigdałów jest teraz mniej-więcej takim samym zabiegiem, jak zgoleniewąsów. Trzeba było się zgodzić.

Asystenci zamierzali, coprawda, związać mi ręce, lecz operator poprzestałna rękojmiach moralnego charakteru. W żartach, zapomocą których chirurgusiłował dodać mi otuchy, wyczuwało się wyraźnie naprężenie i hamowanyniepokój. Najprzykrzej było leżeć nieruchomo nawznak i krztusić się własnąkrwią. Zabieg trwał 40-50 minut. Wszystko skończyło się pomyślnie, jeśli niebrać w rachubę tego, że operacja okazała się zupełnie zbyteczna, gdyżgorączka po pewnym czasie znów powróciła.

W Berlinie, a właściwie w klinice, nie traciłem czasu nadaremnie.Zagłębiłem się w prasę niemiecką, od której, począwszy od sierpnia roku1914-go, byłem prawie zupełnie oderwany. Przynoszono mi codziennie zedwadzieścia niemieckich i kilka zagranicznych wydawnictw, które, poprzeczytaniu, zrzucałem na podłogę. Odwiedzający mnie profesorowie musielistąpać po kobiercu z pism najrozmaitszych kierunków. Po raz pierwszy,właściwie, usłyszałem wyraźnie całą gamę niemieckiej politykirepublikańskiej. Nie znalazłem, coprawda, nic takiego, czegobym się niespodziewał. Republika, jako podrzutek klęski wojennej, republikanie, jakoskutek konieczności wersalskich, socjal-demokraci, jako wykonawcytestamentu zdławionej przez nich samych rewolucji listopadowej, Hindenburg,jako demokratyczny prezydent. Tak sobie właśnie te rzeczy mniej-więcejwyobrażałem. Tem niemniej rzeczą bardzo pouczającą było obejrzenie tegowszystkiego zbliska...

W dniu 1-ym maja jeździliśmy z żoną po mieście samochodem,zwiedzaliśmy najgłówniejsze dzielnice, przyglądaliśmy się pochodom,plakatom, słuchaliśmy przemówień, pojechaliśmy na Alexanderplatz,wmieszaliśmy się w tłum. Widziałem dużo bardziej imponujących imalowniczych pochodów majowych, ale oddawna już nie nadarzała mi sięokazja, abym mógł poruszać się wśród manifestujących mas, nie zwracając nasiebie niczyjej uwagi i czując się cząsteczką bezimiennej całości, słuchając iobserwując. Raz tylko jeden towarzyszący nam współpracownik powiedział miostrożnie: – Spójrzcie, tam sprzedają wasze fotografje. – Ale z fotografji tychnikt nie poznałby członka kolegjum komisarjatu oświaty Kuzmienko. Nawypadek, gdyby kartki te miały dostać się do rąk hrabiego Westarpa, HermanaMülera, Stresemanna, hrabiego Reventlowa, Hilferdinga, lub też kogokolwiek

Page 360: Trocki Lew - Moje życie.pdf

361

innego z liczby przeciwników wpuszczenia mnie do Niemiec, poczytuję sobieza obowiązek zakomunikować im, że nie rzucałem żadnych godnychpotępienia haseł, nie rozklejałem żadnych oburzających plakatów i że wogólebyłem tylko obserwatorem, który za kilka dni miał poddać się operacji.

Byliśmy też za miastem na święcie ,,kwitnienia drzew”, w którem brałyudział nieprzeliczone tłumy. Mimo wiosennego nastroju, potęgowanego przezsłońce i wino, szary cień ubiegłych lat przytłaczał uczestników zabawy.Wystarczało przyjrzeć się im trochę uważniej, aby dostrzec, że wyglądają jakludzie chorzy, bardzo powoli powracający do zdrowia: zabawa wymagałajeszcze od nich nadmiernych wysiłków. Spędziliśmy w tłumie kilka godzin,przyglądaliśmy się, rozmawialiśmy, jedliśmy parówki z tekturowychtalerzyków, a nawet piliśmy piwo, którego smak zdążył już ulecieć nam zpamięci od 1917-go roku.

Odzyskiwałem szybko siły po operacji i gotowałem się już do wyjazdu. Ażniespodziewanie spotkała mnie przygoda, która do dziś dnia nie jest dla mniezupełnie zrozumiała. Mniej-więcej na tydzień przed moim wyjazdem, wkorytarzu kliniki zjawili się jacyś dwaj cywilni panowie o owej nieokreślonejpowierzchowności, która w sposób zupełnie określony świadczy o zawodziepolicjanta. Gdym wyjrzał przez okno na dziedziniec, zobaczyłem z pół tuzinaconajmniej takich samych osobników, którzy, mimo to, że bardzo różnili sięmiędzy sobą, byli jednak uderzająco do siebie podobni. Zwróciłem na nichuwagę Krestinskiemu, który właśnie był u mnie. Po kilku minutach zapukałjeden z asystentów i z polecenia swego profesora oświadczył mi z niepokojem,że gotuje się na mnie zamach. – Tuszę sobie, że nie ze strony policji? –zapytałem, wskazując na licznych agentów. Lekarz dał wyraz przypuszczeniu,że policja zgłosiła się, aby zapobiec zamachowi. Po upływie kilku minutprzyszedł radca policji i oznajmił Krestinskiemu, że policja otrzymałarzeczywiście informacje o przygotowywanym na mnie zamachu iprzedsięwzięła nadzwyczajne środki ostrożności. Poruszyło to całą klinikę.Siostry opowiadały jedna drugiej, oraz chorym, że w klinice znajduje sięTrocki, wobec czego w nasz dom rzucą kilka bomb. Wytworzyła się atmosfera,niebardzo odpowiadająca potrzebom zakładu leczniczego. Ułożyłem się zKrestinskim, że przeniosę się zaraz do gmachu poselstwa sowieckiego. Ulicęprzed kliniką zamknął kordon policji. Podczas przeprowadzki towarzyszyły misamochody policyjne.

Wersja urzędowa brzmiała mniej-więcej tak: jeden z monarchistówniemieckich, aresztowanych w związku z wykryciem nowego spisku, zeznałrzekomo sędziemu śledczemu, że rosyjscy białogwardziści przygotowują nanajbliższe dni zamach na Trockiego, który znajduje się w Berlinie. Należynadmienić, że dyplomacja niemiecka, z którą uzgodniono mój wyjazd,świadomie nie zawiadomiła o nim policji, biorąc pod uwagę wielką ilośćżywiołów monarchistycznych, znajdujących się w jej szeregach. Policjapotraktowała z niedowierzaniem zeznania aresztowanego monarchisty,sprawdziła jednak informacje, dotyczące mojego pobytu w klinice: kuwielkiemu jej zdumieniu, informacja ta okazała się prawdziwa. Ponieważjęzyka zasięgano również i przez profesorów, otrzymałem ostrzeżeniejednocześnie z dwuch stron: przez asystenta i przez radcę policji. Do dziś dnianie wiem, ma się rozumieć, czy rzeczywiście planowano na mnie zamach i czypolicja w istocie dowiedziała się o moim pobycie w Berlinie od aresztowanegomonarchisty. Podejrzewam jednak, że sprawa była mniej skomplikowana.

Page 361: Trocki Lew - Moje życie.pdf

362

Dyplomacja nie dotrzymała przypuszczalnie „tajemnicy”, policja zaś obraziłasię o brak do niej zaufania i postanowiła zademonstrować może wobecStresemanna, a może wobec mnie, że bez jej udziału nie można usunąćpomyślnie migdałów. Tak, czy owak, w klinice przewrócono wszystko do górynogami, ja zaś, korzystając z potężnej obrony przed problematycznymiwrogami, przeniosłem się do sowieckiego poselstwa. Do prasy niemieckiejdotarły później słabe i dosyć niepewne odgłosy tej historji: najwidoczniej niktnie chciał dać jej wiary.

Dni mojego pobytu w Berlinie zbiegły się ze znacznemi wydarzeniami wEuropie: z powszechnym strejkiem w Anglji i z przewrotem Piłsudskiego wPolsce. Obydwa te wydarzenia pogłębiły jeszcze bardziej różnice, dzielącemnie od epigonów, i przesądziły jeszcze burzliwszy rozwój naszej dalszejwalki. Muszę więc poświęcić temu tematowi kilka słów.

Stalin, Bucharin, a początkowo również i Zinowjew uważali, że blokdyplomatyczny, zawarty pomiędzy kierownictwem sowieckich związkówzawodowych a radą generalną angielskich trade-union’ów, jest szczytem ichpolityki. Stalin z prowincjonalną krótkowzrocznością wyobrażał sobie, żePurcell i inni wodzowie trade-union’ów poprą, czy też gotowi są poprzećrepublikę sowiecką przeciwko burżuazji angielskiej, gdy tego zajdzie potrzeba.Co się tyczy przywódców angielskich związków zawodowych, to trzeba uznaćsłuszność ich poglądu, że, wobec kryzysu kapitalizmu angielskiego iwzmagającego się niezadowolenia mas, dobrze jest posiadać tarczę na lewemskrzydle w postaci nie obowiązującej do niczego przyjaźni z przywódcamisowieckich związków zawodowych. Jedna i druga strona unikała przy temjakiegoś wyraźniejszego postawienia sprawy, obawiając się najwięcej tego, żerzeczy mogą zostać nazwane po imieniu. Wielkie wypadki rozbijały już nierazna miazgę rozmaite niezdrowe zamierzenia zgniłej polityki. Strejk powszechnyw maju 1926-go roku stał się wielkiem zdarzeniem nie tylko w życiu Anglji,ale również i w wewnętrznem życiu naszej partji.

Losy Anglji po wojnie są nadzwyczaj ciekawe. Nagła zmiana, jaka zaszła wstanowisku wszechświatowem Anglji, nie mogła przejść bez śladu dlawewnętrznego ustosunkowania jej sił. Nie ulegało żadnej wątpliwości, żegdyby nawet Europa, a wraz z nią Anglja, miała odzyskać równowagęspołeczną na pewien dłuższy lub krótszy przeciąg czasu, to Anglja zdoła jąodzyskać dopiero za cenę całego szeregu bardzo poważnych konfliktów iwstrząśnień. Uważałem za rzecz wielce prawdopodobną, że zatarg wprzemyśle węglowym może właśnie w Anglji doprowadzić do strejkupowszechnego. Z przesłanek tych wyciągałem wniosek, że w najbliższejprzyszłości musi ujawnić się głęboka sprzeczność, zachodząca pomiędzystaremi organizacjami klasy robotniczej, a stojącemi przed nią nowemizadaniami dziejowemi. W zimie i na wiosnę roku 1925-go napisałem naKaukazie książkę na ten temat („Dokąd zmierza Anglja?”). Książkawymierzona była właściwie przeciwko oficjalnej koncepcji biura politycznego,oraz żywionym przez nie nadziejom na zwrot nalewo rady generalnej i nastopniowe, bez wstrząsów, przenikanie komunizmu do szeregów partji pracy itrade-union’ów. Poczęści chcąc uniknąć zbędnych komplikacyj, poczęści zaś,aby wypróbować moich przeciwników, dałem rękopis książki biurupolitycznemu do przejrzenia. Ponieważ jednak chodziło o prognozę, a nie okrytykę rzeczy już dawno dokonanych, przeto nikt z członków biurapolitycznego nie zdobył się na wypowiedzenie swego zdania o książce.

Page 362: Trocki Lew - Moje życie.pdf

363

Przeszła ona szczęśliwie przez cenzurę i została wydrukowana bez żadnychzmian tak, jak ją napisałem. Wkrótce ukazała się też w tłumaczeniuangielskiem. Oficjalni leaderzy socjalizmu angielskiego potraktowali ją, jakfantazję cudzoziemca, nie znającego stosunków angielskich i marzącego oprzeszczepieniu ,,rosyjskiego” strejku powszechnego na grunt wyspbrytyjskich. Podobne opinje możnaby liczyć na tuziny, jeżeli nie na całe setki.Prym wśród nich dzierży sam Macdonald, któremu na konkursie banalnościpolitycznej należy się niewątpliwie palma pierwszeństwa. A tymczasem, poupływie kilku miesięcy zaledwie, strejk górników rozrasta się w strejkpowszechny. Nie liczyłem zupełnie na tak szybkie sprawdzenie się mojejprzepowiedni. Jeżeli strejk powszechny był dowodem słuszności prognozymarksowskiej wbrew prymitywnym opinjom reformizmu angielskiego, to, zdrugiej strony, postępowanie rady generalnej podczas strejku powszechnegoprzekreślało wszelkie nadzieje, pokładane przez Stalina w Purcell’u. Leżąc wklinice, zbierałem chciwie i kompletowałem wszystkie informacje,charakteryzujące przebieg strejku powszechnego, a przedewszystkiemwzajemny stosunek, zachodzący pomiędzy masą a wodzami. Najbardziejoburzający charakter nosiły artykuły w moskiewskiej „Prawdzie”. Zmierzałyprzedewszystkiem do zamaskowania bankructwa i ocalenia pozorów. Osiągnąćto można było tylko zapomocą cynicznego przekręcania faktów. Oszukiwaniemas jest dla polityka rewolucyjnego dowodem największego upadkuideowego!

Po powrocie do Moskwy zażądałem, aby blok z radą generalną zostałnatychmiast zerwany. Zinowjew przyłączył się do mnie po nieuniknionychwahaniach. Radek był przeciwny zerwaniu. Stalin trzymał się uporczywiebloku, a nawet jego pozorów. Angielscy trade-unioniści przeczekali aż skończysię ostry kryzys wewnętrzny, poczem odtrącili swego hojnego, ale niemądregosprzymierzeńca niekoniecznie uprzejmym ruchem nogi.

Niemniej godne uwagi wypadki zaszły równocześnie w Polsce.Gorączkowo szukając punktu wyjścia, drobno-mieszczaństwo wkroczyło nadrogę powstania i podniosło Piłsudskiego na tarczy. Wódz partjikomunistycznej Warski zdecydował, że nastaje oto „demokratyczna dyktaturaproletarjatu i włościaństwa”, wezwał więc partję komunistyczną, aby przyszłaPiłsudskiemu z pomocą. Warskie-go znałem oddawna. Za życia RóżyLuxemburg mógł jeszcze zajmować jakieś stanowisko w szeregach rewolucji.Sam przez się był zawsze pustem miejscem. W roku 1924-ym Warskioświadczył po długich wahaniach, że zrozumiał wreszcie, jak dalece„trockizm”, czyli niedocenianie roli włościaństwa, jest szkodliwy dla dyktaturydemokratycznej. Tytułem nagrody za posłuszeństwo został mianowanywodzem i wyczekiwał z niecierpliwością odpowiedniej chwili, aby mócpopisać się ostrogami, otrzymanemi z takiem opóźnieniem. W maju roku1926-go skorzystał z nadarzającej się właśnie wyjątkowej wprost okazji, abysiebie okryć hańbą i splamić sztandar partyjny. Uszło mu to, ma się rozumieć,zupełnie bezkarnie: aparat stalinowski zasłonił go przed oburzeniemrobotników polskich.

Walka w łonie partji rosyjskiej zaostrzała się w roku 1926-ym corazbardziej. Na jesieni opozycja przedsięwzięła otwartą wycieczkę na zebraniach„jaczejek” partyjnych. Aparat odparł ją, broniąc się zajadle. Walkę ideowązastąpiono przez mechanikę administracyjną: zwoływano więc przez telefonbiurokrację partyjną na zebrania „jaczejek” robotniczych, gromadzono w

Page 363: Trocki Lew - Moje życie.pdf

364

jednem miejscu znaczne ilości samochodów, puszczano w ruch ryczące syreny,organizowano „kocią muzykę”, która gwizdem i krzykami witała ukazującychsię na mównicy przedstawicieli opozycji. Rządząca frakcja wywierała naciskzapomocą mechanicznego ześrodkowania swoich sił i groźby stosowanierepresyj. Zanim masa partyjna zdążyła cokolwiek usłyszeć, zrozumieć ipowiedzieć, stanęła już przerażona wobec perspektywy rozłamu i katastrofy.Opozycja musiała rozpocząć odwrót. Złożyliśmy 16-go październikaoświadczenie, w którem podkreślaliśmy, że uważamy poglądy nasze za słusznei nie zrzekamy się prawa do dalszej walki o nie w obrębie organizacjipartyjnej, rezygnujemy jednak z wystąpień, które mogłyby wywołać rozłam.Gdyśmy składali tę deklarację, chodziło nam nie o aparat, lecz o masę partyjną.Deklaracja dawała wyraz naszej gotowości do dalszego pozostawania w partji ido dalszej dla niej pracy. Aczkolwiek stalinowcy zaraz nazajutrz nieuszanowali warunków zawartego rozejmu, zyskaliśmy jednak na czasie. Zimaroku 1926/27 przyniosła nam niejakie wytchnienie, które wykorzystaliśmy napogłębienie teoretyczne całego szeregu zagadnień.

Zinowjew już na początku 1927-go roku gotów był, jeśli nie donatychmiastowej, to w każdym razie do stopniowej kapitulacji. Ale w tymsamym czasie zaczęty sią wstrząsające wypadki w Chinach. Zbrodniczośćpolityki Stalina rzucała się w oczy. Wydarzenia w Chinach odroczyły napewien czas kapitulację Zinowjewa i tych wszystkich, którzy poszli potem wjego ślady.

Polityka, stosowana w Chinach przez epigonów, była pogwałceniemwszelkich tradycyj bolszewizmu. Chińska partja komunistyczna została,wbrew swej woli, wcielona do burżuazyjnego stronnictwa Kuomintang ipodporządkowana jego dyscyplinie wojskowej. Tworzenie sowietów zostałozabronione. Komunistom radzono wstrzymywać rozwój rewolucji rolnej izaniechać zbrojenia robotników, o ile nie uzyskają na to pozwolenia burżuazji.Na długo przed pogromem robotników szanghajskich przez Czang-kaj-szeka, iskupieniem władzy w ręku kliki wojskowej, przestrzegaliśmy, że musi dojśćdo tego. Od roku 1925-go domagałem się wystąpienia komunistów zKuomintangu. Polityka Stalina-Bucharina nie tylko przyśpieszała i ułatwiałaporażkę rewolucji, ale co więcej, przy pomocy re-presyj, stosowanych przezaparat państwowy, zabezpieczała kontrrewolucyjną robotę Czang-kaj-szekaprzed naszą krytyką. Na zgromadzeniu partyjnem, które odbyło się w kwietniuroku 1927-go w sali kolumnowej, Stalin wciąż jeszcze kruszył kopje w obroniekoalicji z Czang-kaj-szekiem, domagając się dla niego zaufania. Po upływiepięciu, czy sześciu dni od owego zgromadzenia, Czang-kaj-szek pogrążyłrobotników szanghajskich i partię komunistyczną w morzu krwi.

Partję ogarnęło podniecenie. Opozycja podniosła głowę. Lekceważącwszelkie reguły konspiracji (podówczas musieliśmy już bronić w Moskwierobotników chińskich przed Czang-kaj-szekiem, stosując metodykonspiracyjne), opozycjoniści przychodzili do mnie tuzinami do gmachugłównego komitetu koncesyjnego. Wielu młodym towarzyszom zdawało się,że oczywiste bankructwo polityki Stalina musi przyśpieszyć zwycięstwoopozycji. Przez pierwszych kilka dni po zamachu stanu Czang-kaj-szekawylałem niejeden kubeł zimnej wody na zbyt gorące głowy młodych i niesamych tylko młodych przyjaciół. Dowodziłem, że opozycja pod żadnympozorem nie może po-dźwignąć się dzięki porażce rewolucji chińskiej.Sprawdzenie się naszej przepowiedni zjedna nam tysiąc, pięć tysięcy, dziesięć

Page 364: Trocki Lew - Moje życie.pdf

365

tysięcy nowych zwolenników. Dla miljonów zaś decydującą wagę ma nieprzepowiednia, lecz sam fakt klęski, która dotknęła proletarjat chiński. Poporażce rewolucji niemieckiej w roku 1923-im, po załamaniu się angielskiegostrejku powszechnego w roku 1926-ym, to nowe niepowodzenie w Chinachmoże tylko wzmóc w masach rozczarowanie do rewolucji międzynarodowej. Anie trzeba zapominać, że właśnie to rozczarowanie stanowi główne źródłopsychiczne propagowanej przez Stalina polityki narodowego reformizmu.

Niebawem przekonaliśmy się, że, jako frakcja, wzmocniliśmy się istotnie,to jest zyskaliśmy na zwartości ideowej i liczbie zwolenników. Ale więzy,które łączyły nas z władzą, zostały przecięte mieczem Czang-kaj-szeka.Skompromitowanemu do reszty rosyjskiemu sprzymierzeńcowi jego,Stalinowi, nie pozostawało nic innego poza uzupełnieniem rozbicia robotnikówszanghajskich przez organizacyjne rozbicie opozycji w naszej partji. Jądroopozycji stanowiła grupa starych rewolucjonistów. Ale nie byliśmy jużosamotnieni. Dokoła nas skupiały się setki i tysiące rewolucjonistów z nowegopokolenia, które rewolucja październikowa powołała dopiero do życiapolitycznego. Pokolenie to brało udział w wojnie domowej, stało naprawdę „nabaczność” przed kolosalnym autorytetem leninowskiego CentralnegoKomitetu, lecz dopiero od roku 1923-go zaczęło myśleć samodzielnie,krytykować, stosować metody marksizmu do nowych zmian rozwojowych i, cojest najtrudniejsze, zaprawiać się do brania na siebie odpowiedzialności zainicjatywę rewolucyjną. Tysiące takich młodych rewolucjonistów pogłębiadziś swe doświadczenia polityczne zapomocą studjów teoretycznych, którympoświęca się, siedząc pod rządami Stalina w więzieniach i na zesłaniu.

Podstawowa grupa opozycji z całą świadomością dążyła do takiegorozwiązania. Zbyt dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że idee nasze możemywpoić nowemu pokoleniu robotników tylko drogą otwartej walki i nie cofającsię przed żadnemi praktycznemi konsekwencjami, nigdy zaś stosując metodywybiegów dyplomatycznych, albo wpływów. Wiedzieliśmy, że czeka nasniewątpliwa porażka, która toruje nam jednak drogę do zwycięstwa w dalszejprzyszłości.

Stosowanie siły fizycznej odgrywało zawsze i odgrywa po dziś dzień wielkąrolę w dziejach ludzkości: czasami postępową, czasami wsteczną, w zależnościod tego, jaka klasa i w imię jakich celów używa przemocy. Ale nie należy ztego wyciągać wniosku, że przez stosowanie przemocy dadzą się rozwiązaćwszystkie zagadnienia i usunąć wszystkie przeszkody. Można przez użycieoręża wstrzymać rozwój postępowych tendencyj historycznych, ale nie możnazamknąć im raz na zawsze drogi. Oto dlaczego, gdy chodzi o walkę wielkichzasad, rewolucjonista może kierować się tą tylko jedną regułą: fais ce que dois,advienne que pourra.

W miarę tego, jak zbliżał się XV zjazd, wyznaczony na koniec 1927-goroku, partja odczuwała coraz bardziej, że znajduje się na rozdrożuhistorycznem. Szeregi jej ogarnął głęboki niepokój. Mimo potwornego teroru,w partji ocknęła się chęć wysłuchania opozycji. Można było uskutecznić totylko na drodze nielegalnej. Na rozmaitych krańcach Moskwy i Leningraduodbywały się potajemne zebrania robotników, robotnic, studentów, którzyprzychodzili w liczbie 20 do 100 lub 200 osób, aby wysłuchać przedstawiciela

Page 365: Trocki Lew - Moje życie.pdf

366

opozycji. W ciągu dnia bywałem na dwuch, trzech, czasami nawet na czterechtakich zebraniach. Odbywały się one zazwyczaj w mieszkaniach robotniczych.Słuchacze wypełniali szczelnie dwa maleńkie pokoiki, mówca stał pośrodku,we drzwiach. Czasami wszyscy siedzieli na podłodze, częściej jednak, z brakumiejsca, zebranie odbywało się na stojąco. Przedstawiciele komisjikontrolującej przychodzili nieraz na takie zebrania i domagali się od obecnych,aby się rozeszli. Proponowano im wzięcie udziału w dyskusji. Gdyprzeszkadzali, wyrzucano ich za drzwi. Przez zebrania takie przewinęło się wMoskwie i Leningradzie ze 20.000 osób. Napływ wzmagał się. Opozycjaprzygotowała bardzo zręcznie wielkie zgromadzenie w sali wyższej szkołytechnicznej, którą opanowano od wnętrza. Salę wypełniło zgórą dwa tysiąceosób. Wielki tłum pozostał jeszcze na ulicy. Usiłowania władzadministracyjnych, aby nam przeszkodzić, okazały się daremne. Ja iKamieniew przemawialiśmy prawie przez dwie godziny. Centralny Komitetwydał wreszcie odezwę do robotników, w której wskazywał na koniecznośćrozpędzania zebrań opozycji, nie cofając się przed zastosowaniem siły.Odezwa ta była parawanem, zasłaniającym starannie przygotowywane napadyna opozycję, których dokonywały bojówki pod kierunkiem G. P. U. Stalin parłdo krwawego rozwiązania. Daliśmy sygnał, aby na pewien czas zaniechaćurządzania dużych zebrań. Ale stało się to już po demonstracji z dnia 7-golistopada.

W październiku 1927-go roku, obrady Centralnego Komitetuwykonawczego odbywały się w Leningradzie. Z okazji obrad na cześćkomitetu urządzono masową demonstrację. Dzięki przypadkowemu zbiegowiokoliczności, demonstracja ta wzięła zupełnie niespodziewany obrót. Wraz zZinowjewem i jeszcze kilkoma osobami objeżdżaliśmy miasto w samochodzie,chcąc przekonać się, jak wielka jest demonstracja i jaki nastrój panuje wśródjej uczestników. Przejeżdżaliśmy pod koniec obok pałacu Taurydzkiego, przedktórym na samochodach ciężarowych urządzono mównice dla członkówCentralnego Komitetu wykonawczego. Samochód nasz utknął, zatrzymanyprzez kordon: dalej nie można było już przejechać. Nie zdążyliśmy nawetzastanowić się, jak wybrnąć z impasu, gdy komendant podbiegł do naszegosamochodu i prosto z mostu zaproponował, że nas podprowadzi do mównicy.Zanim zdążyliśmy uporać się z własnemi wątpliwościami, dwa szeregimilicjantów już utorowały nam drogę do ostatniego, pustego jeszcze,samochodu ciężarowego. Gdy do mas dotarła wiadomość, że znajdujemy sięna ostatniej mównicy, demonstracja zmieniła odrazu swe oblicze. Masyprzechodziły obojętnie obok pierwszych ciężarówek, nie odpowiadając nawetna powitania, i podążały w naszym kierunku. Koło naszej ciężarówki powstałniebawem wielotysięczny zator. Robotnicy i czerwoni żołnierze zatrzymywalisię, spoglądali wgórę, krzyczeli słowa pozdrowienia i posuwali się naprzóddopiero pod niecierpliwym naciskiem tylnych szeregów. Oddział milicji,wysłany do naszego samochodu ciężarowego dla utrzymania porządku,zachowywał się zupełnie biernie, uległszy powszechnemu nastrojowi. W tłumrzucono setki najwierniejszych agentów aparatu stalinowskiego. Próbowali onigwizdać, lecz zagłuszały ich zupełnie okrzyki sympatji. Im dłużej się toprzeciągało, tem sytuacja stawała się przykrzejsza dla oficjalnych kierownikówdemonstracji. Przewodniczący Wszechzwiązkowego Centralnego Komitetu -Wykonawczego opuścił wreszcie wraz z kilkoma najwybitniejszymi jegoczłonkami pierwszą mównicę, którą otaczała przerażająca pustka, i wdrapał się

Page 366: Trocki Lew - Moje życie.pdf

367

na naszą ciężarówkę, znajdującą się na szarym końcu i przeznaczoną dlanajmniej godnych uwagi gości. Ale nawet i ten śmiały krok nie zdołałuratować sytuacji: tłum wywoływał uporczywie nazwiska, które bynajmniejnie należały do urzędowych gospodarzy uroczystości.

Zinowjew odrazu wpadł w skrajny optymizm i spodziewał się wielkichskutków po manifestacji. Byłem w tej sprawie odmiennego zdania i niepodzielałem jego zbyt entuzjastycznej opinji. Niezadowolenie swe masyrobotnicze Leningradu manifestowały w postaci platonicznej sympatji doprzywódców opozycji, ale masy te nie potrafiłyby jeszcze przeszkodzićaparatowi, gdyby chciał się z nami rozprawić. Nie miałem pod tym względemżadnych złudzeń. Z drugiej zaś strony, manifestacja musiała przekonaćsprawującą rządy frakcję o konieczności przyśpieszenia ostatecznegoporachunku z opozycją, aby postawić masy wobec już dokonanych faktów.

Następnym, wielce znamiennym, objawem była demonstracja moskiewskaz okazji dziesięciolecia przewrotu październikowego. W roli organizatorówdemonstracji, autorów artykułów jubileuszowych i mówców występowałyprzeważnie osoby, które podczas przewrotu październikowego znajdowały sięz tamtej strony barykady, albo też ukrywały się pod strzechą rodzinną,wyczekując na wyniki walki, i stanęły po stronic rewolucji dopiero poosiągnięciu przez nią niewątpliwego zwycięstwa.

Artykuły lub też nadawane przez radjo przemówienia, w których pochlebcyci oskarżali mnie o zdradę rewolucji październikowej, wzbudzały we mnieraczej śmiech, aniżeli gorycz. Gdy rozumiemy dynamikę procesów dziejowychi widzimy jak przeciwników naszych porusza, niby marjonetki, jakaś imsamym nieznana ręka, najohydniejsze nawet objawy podłości iprzeniewierstwa nie wywierają na nas żadnego wrażenia.

Opozycjoniści postanowili, że wezmą udział w ogólnym pochodzie, niosącswoje transparenty. Wypisane na nich hasła nie godziły bynajmniej w partję:,,Skierujmy ogień ku prawicy – na kułaka , nepmana i biurokratę”,„Wykonajmy testament Lenina”, „Precz z oportunizmem, precz z rozłamem –niech żyje zjednoczona partja leninowska!” Hasła te stanowią dzisiaj urzędowewyznanie wiary frakcji Stalina w walce, staczanej przez nią z prawicą. W dniu7-ym listopada 1927-go roku transparenty opozycji z takiemi napisamiwydzierano ludziom z rąk i rwano na drobne kawałki, nad osobami zaś, któreje niosły, znęcały się specjalnie po to zmobilizowane bojówki. Oficjalnekierownictwo pochodu nie omieszkało wyzyskać doświadczenia demonstracjileningradzkiej: tym razem przygotowało się znaczniej lepiej do obchodu. Znaćbyło, że masy czują się jakoś nieswojo, że demonstrujące ttumy ogarnął jakiśniepokój. Nad wielkiem tem zdezorjentowanem i zaniepokojonem skupieniemludzkiem górowały dwie czynne grupy: opozycja i aparat. Do walki z,,trockistami” szły aparatowi z pomocą na ochotnika zdecydowanienierewolucyjne, a poczęści nawet wręcz faszystowskie żywioły ulicymoskiewskiej. Jeden z milicjantów – pod pretekstem, że jest to ostrzeżenie –otwarcie strzelał do mojego samochodu. Ktoś kierował jego ręką. Pijanyurzędnik straży ogniowej wskoczył na stopień mego samochodu i przyakompaniamencie najplugawszych przekleństw, stłukł w nim szybę. Kto umiałpatrzeć, ten widział, że w dniu 7 listopada 27 roku odbywała się na ulicachMoskwy generalna próba termidora.

Podobna demonstracja odbyła się również w Leningradzie. Gdy Zinowjew zRadkiem przyjechali do Leningradu, zaatakował ich specjalny oddział i. pod

Page 367: Trocki Lew - Moje życie.pdf

368

pozorem obrony przed tłumem, zamknął na cały czas demonstracji w jakimśbudynku. Zinowjew pisał do nas do Moskwy tego samego dnia: „Wszystkiedochodzące do mnie wiadomości przemawiają za tem, że sprawa nasza zyskatylko dzięki tym wybrykom. Jesteśmy niespokojni o to, co się u was działo.Nielegalne pogadanki z robotnikami idą nam tutaj doskonale. Wielka zmianana naszą korzyść. Nie zamierzamy narazie stąd wyjeżdżać”. Był to ostatniwybuch energji opozycyjnej Zinowjewa. Nazajutrz był już w Moskwie idomagał się kapitulacji.

16-go listopada odebrał sobie życie Joffe. Śmierć jego wdarła się wrozwijającą się walkę.

Był to bardzo schorowany człowiek. Z Japonji, gdzie był posłem,przywieziono go w groźnym stanie. Za cenę wielkich wysiłków udało sięuzyskać zgodę na wysłanie go zagranicę. Pobyt zagranicą trwał jednak zbytkrótko. Dał pomyślne, lecz niewystarczające, wyniki. Joffe został moimzastępcą w głównym komitecie koncesyjnym. Kierował całą bieżącą pracą.Odczuwał bardzo boleśnie kryzys partji. Przeniewierstwem przejmował sięnajbardziej. Kilka razy zamierzał rzucić się energicznie w wir walki.Wstrzymywałem go, obawiając się o jego zdrowie. Kampanja z powodu„ciągłej rewolucji” szczególnie oburzała Joffego. Nie mógł w żaden sposóbpogodzić się z niecnem szczuciem tych, którzy oddawna przewidzieli przebiegi charakter rewolucji, przez tych, którzy jedynie spożywali jej owoce. Joffeopowiedział mi treść swej rozmowy z Leninem, którą prowadził, zdaje się, wroku 1919-ym na temat „ciągłej rewolucji”. Lenin powiedział mu: – Tak.Okazało się, że Trocki ma słuszność. – Joffe chciał ogłosić tę rozmowę.Wstrzymywałem go od tego wszelkiemi sposobami. Wyobrażałem sobiezgóry, jak go za to będą nurzać w błocie. Mimo zewnętrznych pozorówmiękkości, cechowała Joffego jakaś swoista, bardzo nieustępliwa, wytrwałość.Po każdym wybuchu nieuctwa i przeniewierstwa politycznego, Joffeprzychodził do mnie przygnębiony i oburzony i powtarzał: – Nie, trzebakoniecznie ogłosić. – Dowodziłem mu wciąż, że podobne ,,zeznania”pozostaną zupełnie bez skutku, że raczej należy zająć się kształceniem młodejgeneracji partyjnej i gotować się do strzału na dalszą metę.

Stan zdrowia Joffego, który nie zdołał wyleczyć się zagranicą, pogarszał sięz dnia na dzień. Na jesieni musiał zaprzestać pracy, a potem położyć się dołóżka. Przyjaciele wszczęli znów sprawę wysłania go zagranicę. C. K. tymrazem odmówił stanowczo. Stalinowcy zamierzali wysyłać terazopozycjonistów w zupełnie innym kierunku. Usunięcie mnie z CentralnegoKomitetu, a następnie również i z partji, wstrząsnęło Joffem bardziej, niżkimkolwiek innym. Politycznemu i osobistemu oburzeniu towarzyszyłobolesne poczucie własnej bezsilności fizycznej. Joffe wyczuwał nieomylnie, żeważyły się losy rewolucji. Nie mógł już walczyć. A życie poza obrębem tejwalki traciło dlań wszelki sens. Z przesłanek tych wyciągnął więc ostatniwniosek.

Nie mieszkałem już w Kremlu, lecz u mego przyjaciela Biełoborodowa,który wciąż jeszcze uchodził za kormsarza ludowego spraw wewnętrznych,aczkolwiek agenci G. P. U. deptali mu nieustannie po piętach. Biełoborodowznajdował się wówczas w swych ojczystych stronach, na Uralu, gdzie, walczącz aparatem, próbował znaleźć drogę do robotników. Zadzwoniłem domieszkania Joffego, aby dowiedzieć się o jego zdrowie. Joffe odezwał się sam:telefon stał przy łóżku. W tonie jego głosu – dopiero później zdałem sobie z

Page 368: Trocki Lew - Moje życie.pdf

369

tego sprawę – było coś niezwykłego, niepokój i napięcie. Prosił, abymprzyjechał do niego. Coś przeszkodziło mi w natychmiastowem spełnieniujego prośby. Były to burzliwe czasy, do mieszkania Biełoborodowaprzychodzili więc bez przerwy towarzysze dla naradzenia się w sprawach,niecierpiących zwłoki. Po godzinie, czy dwuch jakiś nieznajomy głoszatelefonował: – Adolf Abramowicz zastrzelił się. Na jego nocnym stoliku leżylist, adresowany do was. – W mieszkaniu Biełoborodowa dyżurowało zawszekilku wojskowych z opozycji. Towarzyszyli mi, gdym wychodził na miasto.Udaliśmy się spiesznie do Joffego. Gdyśmy zadzwonili i zapukali, spytano nasprzez zamknięte drzwi o nazwisko i dopiero po pewnym czasie otworzono: zadrzwiami odbywało się coś niewyraźnego. Od zalanej krwią poduszki odcinałasię spokojna, niezwykle łagodna, twarz Joffego. Przy biurku jegogospodarował B., członek kolegium G. P. U. Listu na nocnym stoliku już niebyło. Zażądałem od B, natychmiastowego zwrotu listu. B. mamrotał, że niebyło żadnego listu. Wygląd jego i głos świadczyły o tem, że kłamie. Poupływie kilku minut do mieszkania zaczęli schodzić się przyjaciele zewszystkich krańców miasta. Oficjalni przedstawiciele komisarjatu sprawzagranicznych i instytucyj partyjnych czuli się osamotnieni w tłumieopozycjonistów. W ciągu nocy przez mieszkanie przewinęło się kilka tysięcyosób. Wiadomość o skradzionym liście rozeszła się po mieście. Dziennikarzecudzoziemscy rozesłali o tem depesze. Dalsze ukrywanie listu stało sięniemożliwe. Rakowskiemu doręczono wkońcu jego fotograficzną odbitkę. Nieumiem wytłumaczyć sobie przyczyny, dla której list, napisany przez Joffegodo mnie, zapieczętowany przezeń w kopercie z mojem nazwiskiem, zostałdoręczony Rakowskiemu i w dodatku nie w oryginale, lecz w odbitcefotograficznej. List Joffego – to jego dokładny wizerunek duchowy, alewizerunek, zrobiony na pół godziny przed śmiercią. Joffe wiedział, jaki byłmój stosunek do niego, łączyło go ze mną głębokie zaufanie wewnętrzne, dałmi więc prawo skreślenia w liście wszystkich ustępów, które uznam zanienadające się do ogłoszenia. Gdy nie udało się ukryć tego listu przedświatem, cyniczny wróg usiłował nadaremnie wyzyskać na swoją korzyść tewłaśnie ustępy, które nie były przeznaczone do publikacji.

Joffe śmiercią swą chciał pomóc sprawie, której służył przez całe życie.Ręką, która za pół godziny miała wymierzyć strzał we własną skroń, spisywałostatnie zeznania świadka i ostatnie rady przyjaciela. Oto, co napisał Joffe domnie osobiście w swym pożegnalnym liście:

„Łączą mnie z Wami, drogi Lwie Dawidowiczu, dziesiątki lat wspólnejpracy i, śmiem przypuszczać, osobistej przyjaźni. Daje mi to prawo dopowiedzenia Warn na pożegnanie, co wydaje mi się w Was błędnem. Nigdynie wątpiłem, że wytknięta przez Was droga jest słuszna i, jak Wam wiadomo,przez dwadzieścia zgórą lat, od chwili ,,ciągłej rewolucji”, idę razem z Wami.Zawsze jednak byłem zdania, że brak Wam nieugiętości, nieustępliwościLenina, jego gotowości do zupełnie samotnego kroczenia po drodze, którąuznał za słuszną, a która, w jego przewidywaniu, zyska większość dla siebie izostanie w przyszłości uznana przez wszystkich za słuszną. Począwszy od roku1905-go mieliście zawsze politycznie racje i nieraz już mówiłem Wam, iż nawłasne uszy słyszałem, jak Lenin przyznawał się do tego, że w 1905-ym rokunie on, lecz Wy mieliście słuszność. Nie kłamie się przed samą śmiercią,powtarzam więc Wam to jeszcze raz... Ale Wyście wyrzekali się często swojejsłusznosci w imię przecenianej przez Was ugody, gwoli osiągnięcia

Page 369: Trocki Lew - Moje życie.pdf

370

kompromisu. Jest to błąd. Powtarzam: politycznie mieliście zawsze rację, ateraz macie większą słuszność, niż kiedykolwiek. Partja zrozumie to kiedyś, ahistorja na pewno oceni. Nie obawiajcie się więc, gdy dziś opuści Was jeszczeten i ów, lub tembardziej, gdy nie wszyscy przyjdą do Was tak prędko,jakbyśmy sobie tego życzyli. Macie słuszność, ale rękojmią triumfu Waszejsłuszności będzie właśnie najdalej posunięta nieustępliwość, surowaprostolinijność, wyrzeczenie się wszelkich kompromisów, co stanowiłoprzecież zawsze tajemnicę zwycięstw, odnoszonych przez Iljicza. Nieraz jużchciałem Wam to powiedzieć, ale zdobyłem się na to dopiero teraz,. napożegnanie”.

Pogrzeb Joffego wyznaczono na dzień powszedni i na godzinę pracy, abyrobotnicy moskiewscy nie mogli w nim wziąć udziału. Zebrało się jednakconajmniej dziesięć tysięcy osób i pogrzeb stał się poważną manifestacjąopozycyjną.

Frakcja Stalina robiła tymczasem przygotowania do zjazdu, dążąc dopostawienia go wobec dokonanego faktu rozłamu. Tak zwanych wyborów nakonferencje lokalne, które posyłały delegatów na zjazd, dokonano przed ofi-cjalnem proklamowaniem z gruntu kłamliwej „dyskusji”, podczas którejzorganizowane na sposób wojskowy oddziały gwiżdżących osobnikówrozbijały zebrania, naśladując klasyczne wzory faszystów. Trudno sobiewogóle wyobrazić coś bardziej haniebnego od przygotowań do XV-go zjazdu.Zinowjew i jego grupa mogli się łatwo domyśleć, że zjazd będzie tylkoukoronowaniem politycznem owego pogromu fizycznego, który zaczął się naulicach Moskwy i Leningradu w dziesiątą rocznicę przewrotupaździernikowego. Zinowjew i jego przyjaciele mieli teraz jedną jedyną troskę:kapitulować we właściwym czasie. Nie mogli przecież nie zdawać sobiesprawy z tego, że biurokraci stalinowscy uważali za prawdziwego wroga nieich, opozycjonistów drugiego powołania, lecz złączone ze mną główne jądroopozycji. Spodziewali się, że jeśli nie uda im się zdobyć przychylności, touzyskają przynajmniej przebaczenie, gdy zerwą ze mną demonstracyjnie wczasie XV-go zjazdu. Nie zorjentowali się tylko, że przez powtórną zdradędokonali właściwie swej politycznej likwidacji. Jeśli nawet osłabili czasowonaszą grupę tym ciosem, zadanym w plecy, to siebie samych skazali na śmierćpolityczną. XV zjazd uchwalił wydalenie z partji całej opozycji. Wydaleniprzechodzili do dyspozycji G.P.U.

Page 370: Trocki Lew - Moje życie.pdf

371

ROZDZIAŁ XLIII

ZESŁANIE

Przyłączam dosłownie opowiadanie żony o naszem zesłaniu do AzjiŚrodkowej:

„Zrana 16-go stycznia 1928 r. pakujemy rzeczy. Mam gorączkę i zawrotygłowy wskutek podniesionej temperatury i osłabienia. Otacza mnie chaos tylkoco przywiezionych z Kremla rzeczy i rzeczy, które pakuje się do podróży.Zator z mebli, skrzynek, bielizny, książek, odwiedzających przyjaciói, którzyprzychodzą się pożegnać. F. A. Guetier, nasz lekarz i przyjaciel, radził namnaiwnie, abyśmy ze względu na moje przeziębienie, odroczyli wyjazd. Niemógł sobie, widocznie, wyobrazić, czem jest nasza podróż i że wszelkie jejodroczenie jest niemożliwe. Spodziewaliśmy się, iż w wagonie przyjdę prędzejdo siebie, niż w domu w warunkach, które stwarzają „ostatnie dni” przedwyjazdem. Przed oczami migają coraz to nowe twarze, z których wiele widzępo raz pierwszy. Ściskają nam ręce, obejmują, wyrażają sympatję iwspółczucie... Chaos powiększają przynoszone kwiaty, książki, cukierki,ciepła odzież. Ostatni dzień, pełen drobnych trosk i zabiegów, naprężenianerwów i podniecenia, zbliża się ku końcowi. Rzeczy odwieziono już nadworzec. Przyjaciele również się tam udali. Cała rodzina siedzi w stołowympokoju, gotowi jesteśmy do wyjazdu, oczekujemy tylko agentów G. P. U.Spoglądam na zegarek... dziewiąta... pół do dziesiątej... Nikt nie nadchodzi.Dziesiąta. Jest to czas odejścia pociągu. Co się stało? Czy wyjazd nasz zostałodwołany? Dzwoni telefon. Zawiadamiają nas z G. P. U., bez podaniaprzyczyn, że wyjazd nasz uległ odroczeniu. – Na jak długo? – zapytuje L. D. –Na dwa dni, – otrzymuje odpowiedź, – wyjazd pojutrze. – Po upływie półgodziny nadbiegają z wiadomościami z dworca, naprzód młodzież, potemRakowskij i inni. Na dworcu urządzono wielką demonstrację. Czekano na nas.Wznoszono okrzyki ,,Niech żyje Trocki”. Ale Trockiego wciąż nie było widać.Gdzież on może być? Przed przeznaczonym dla nas wagonem stał wzburzonytłum. Młodzi przyjaciele ustawili na dachu wagonu duży portret L. D., któryprzywitano entuzjastycznemi wiwatami. Pociąg drgnął. Jedno, drugiepchnięcie... i zatrzymał się naraz. Uczestnicy demonstracji wybiegli przedlokomotywę, uczepili się wagonów i zatrzymali pociąg, głośno domagając sięTrockiego. W tłumie rozeszła się pogłoska, jakoby agenci G. P. U.wprowadzili L. D. niepostrzeżenie do wagonu i nie pozwalają mu terazpokazać się odprowadzającym. Na dworcu panowało niesłychane wzburzenie.Doszło do starć z milicją i z agentami G. P. U., z jednej i z drugiej strony byliposzkodowani, dokonano aresztowań. Pociąg zatrzymano na półtorej godziny.Po pewnym czasie nasze bagaże przywieziono zpowrotem z dworca. Długiczas jeszcze przyjaciele dowiadywali się przez telefon, czy jesteśmy w domu ikomunikowali nam szczegóły wydarzeń na dworcu. Było już dobrze popółnocy, gdy udaliśmy się na spoczynek. Po wzruszeniach ostatnich dni

Page 371: Trocki Lew - Moje życie.pdf

372

spaliśmy do jedenastej zrana. Nkt nie dzwonił, panowała zupełna cisza. Żonastarszego syna poszła do pracy: ma przecież przed sobą jeszcze dwa dni. Alenie zdążyliśmy zjeść śniadania, jak rozległ się dzwonek – przyszła F. W.Biełoborodowa... po niej M. M. Joffe. Jeszcze jeden dzwonek – i domieszkania wkroczyli agenci G. P. U. w uniformach i w cywilnem ubraniu.L. D. wręczono nakaz aresztowania i natychmiastowego wysłania podkonwojem do miejscowości Alma-Ata. A gdzież są owe dwa dni, o którychzawiadomiono nas wczoraj z G. P. U.? Zatem nowe oszustwo! Zastosowanoten podstęp wojskowy, aby uniknąć ponownej demonstracji podczas wyjazdu.Telefon dzwoni bez przerwy. Ale przy telefonie stoi agent i, z dośćdobroduszną miną, nie pozwala odpowiadać. Tylko dzięki przypadkowi udałosię zawiadomić Biełoborodowa, że osaczyli nas agenci G. P. U. i podprzymusem chcą nas wywieźć do Alma-Ata. Dowiedzieliśmy się później, że„polityczne kierownictwo” akcją wysłania L. D., zostało powierzoneBucharinowi. Było to całkiem w stylu machinacyj stalinowskich... Agencizdradzali niepokój, L. D. odmówił dobrowolnego wyjazdu. Skorzystał zpretekstu, aby całkowicie wyjaśnić sytuację. Chodzi o to, że biuro politycznezesłaniu najwybitniejszych opozycjonistów usiłowało nadać pozorydobrowolnego układu. W takiem świetle przedstawiano zesłanie robotnikom.Trzeba było rozwiać tę legendę i obnażyć niesfałszowaną prawdę i to wformie, która nie pozwalałaby ani na przemilczenie, ani też na zniekształcenie.Takie względy kierowały L. D., gdy powziął decyzję, aby zmusićprzeciwników do otwartego zastosowania przemocy. Zamknęliśmy się wraz zgoszczącemi u nas dwiema niewiastami w jednym pokoju. Rokowania zagentami G. P. U. toczyły się przez zamknięte drzwi. Nie wiedzieli, jak mająpostępować, wahali się, porozumiewali przez telefon ze swymi przełożonymi,otrzymali wkońcu wskazówki i oświadczyli, że wyłamią drzwi, gdyż musząwykonać rozkaz. L. D. przez ten czas dyktował instrukcję, regulującą dalszepostępowanie opozycji. Nie otworzyliśmy drzwi. Nastąpiło uderzeniemłotkiem, rozległ się brzęk rozbitej szyby i przez otwór wsunął ktoś ramię zmundurowym wyłogiem na rękawie. – Strzelajcie do mnie, towarzyszu Trocki,strzelajcie, – powtarzał z widocznem podnieceniem Kiszkin, były oficer, którynieraz towarzyszył L. D. podczas podróży na fronty. – Nie gadajcie głupstw,Kiszkin, – odpowiedział mu spokojnie L. D. – nikt nie ma zamiaru strzelać dowas, róbcie, co do was należy. – Otwarto drzwi i do pokoju weszli podnieceni izakłopotani agenci. Gdy ujrzeli, że L. D. nosi ranne pantofle, odszukali jegobuciki i poczęli mu je wkładać na nogi. Przynieśli futro, czapkę... włożyli je.L. D. wzbrania się wyjść. Agenci wzięli go na ręce. Pośpieszyliśmy za nimi.Narzuciłam na siebie futro, włożyłam, śniegowce... Drzwi zatrzasnęły się zamną. Z za drzwi dolatuje hałas. Zatrzymuję okrzykiem konwój i żądam, abywypuszczono synów: starszy ma jechać z nami na zesłanie. Drzwi otwierają sięz trzaskiem, wybiegają nasi synowie, oraz nasi goście, Biełoborodowa i Joffe.Przedarli się przemocą. Sierioża zastosował swe sportowe chwyty. Liowa,zbiegając ze schodów, dzwoni do wszystkich mieszkań i woła: – Niosątowarzysza Trockiego. – Przerażone twarze migają w otwierających siędrzwiach i na schodach. W domu tym mieszkają wyłącznie wybitniejsipracownicy sowieccy. Samochód jest przepełniony, nogi Sierioży ledwie sięmieszczą. Jedzie z nami również i Biełoborodowa. Jedziemy przez uliceMoskwy. Silny mróz. Sierioża jest bez czapki, w pośpiechu nie zdążył zabraćjej, wszyscy są bez kaloszy, bez rękawiczek, nie wzięliśmy ze sobą ani jednej

Page 372: Trocki Lew - Moje życie.pdf

373

walizy, nawet podręcznej torby podróżnej, nic. Jedziemy nie w stronę dworcaKazańskiego, lecz w zupełnie innym kierunku, – okazuje się, że na dworzecJarosławski. Sierioża usiłuje wyskoczyć z samochodu, aby wpaść do synowejdo biura i powiedzieć jej, że nas wywożą przemocą. Agenci schwycili gomocno za ręce i zwrócili się do L. D. z prośbą o przekonanie Sierioży, aby niewyskakiwał. Przyjechaliśmy na zupełnie pusty dworzec. Agenci, podobnie jakz mieszkania, wynieśli L. D. z samochodu na rękach. Liowa woła dopojedynczych kolejarzy: – Towarzysze, patrzcie, jak niosą towarzyszaTrockiego. – Schwycił go za kołnierz agent G. P. U., który niegdyśtowarzyszył L. D. podczas wycieczek myśliwskich. – Patrzcie tego szczeniaka,jak się wydziera, – zawołał bezczelnie. W odpowiedzi na to Sierioża, zezręcznością wytrawnego gimnastyka, wymierzył mu policzek. Jesteśmy już wwagonie. Przy oknach i drzwiach naszego przedziału stoją konwojenci.Pozostałe przedziały zajmują agenci G. P. U. Dokąd jedziemy? Nie wiemy.Rzeczy naszych nie przywieziono. Lokomotywa rusza, ciągnąc tylko naszwagon. Godzina druga popołudniu. Okazuje się, że podążamy okólną drogą domałej, zapadłej stacji, gdzie mają nas dołączyć do pociągu pocztowego,odchodzącego z dworca Kazańskiego w Moskwie do Taszkientu. O piątejpożegnaliśmy się z Sieriożą i Biełoborodową: mieli wrócić do Moskwy idącymnam na spotkanie pociągiem. Jedziemy dalej. Miałam dreszcze. L. D. był wdobrym humorze, prawie wesół. Sytuacja wyjaśniła się. Otacza nas corazspokojniejsza atmosfera. Konwój jest uprzedzająco grzeczny. Zawiadomiononas, że bagaż wiezie następny pociąg, który dopędzi nas na stacji Frunze(koniec szlaku kolejowego), a więc dopiero na dziewiąty dzień podróży.Jedziemy bez bielizny i książek. Z jakiem zamiłowaniem i troskliwościąSermuks wraz z Poznańskim pakowali książki, jak starannie je dobierali –jedne na drogę, inne na pierwszy okres pobytu na miejscu, do pracy, – jakskrupulatnie Sermuks, znający doskonale upodobania i nawyknienia L. D.,spakował dlań przybory do pisania. Ileż to napodróżował się on z L. D.podczas rewolucji w charakterze stenografa i sekretarza. L. D., korzystając zbraku telefonu i interesantów, pracował zawsze w drodze ze zdwojoną energją.Ta wzmożona praca z początku obciążała głównie Glazmana, a później –Sermuksa. Tym razem odbywaliśmy daleką podróż, nie mając ani jednejksiążki, bez ołówka i papieru. Sierioża przyniósł nam przed wyjazdem pracęSiemionowa-Tianszanskiego o Turkiestanie: mieliśmy zamiar zapoznać się zmiejscem naszego przyszłego zamieszkania, które rysowało się w naszejwyobraźni w sposób dosyć nieokreślony. Ale również i Siemionow-Tianszanskij pozostał w Moskwie w walizce wraz z innemi rzeczami.Siedzieliśmy w wagonie, nie mając żadnych bagaży, jakgdybyśmy jechali zjednej dzielnicy miasta do drugiej. Wieczorem wyciągnęliśmy się na ławkach,podkładając ramiona pod głowy. Przy uchylonych drzwiach przedziału staławarta.

Cóż nas czekało dalej? Jaki charakter będzie miała nasza podróż? A jakizesłanie? Jakie tam zastaniemy warunki? Początek nie zapowiadał nic dobrego.Mimo to byliśmy spokojni. Wagon kołysał się zlekka. Leżeliśmy wyciągnięcina ławkach. Niedomknięte drzwi były dla nas napomnieniem, że jesteśmywięźniami. Zmęczyły nas nieokreślona sytuacja, napięcie, niespodzianki, naktórych brak nie mogliśmy uskarżać się w ciągu ostatnich dni, iodpoczywaliśmy teraz. W wagonie panowała cisza. Konwój zachowywałmilczenie. Czułam się niedobrze. L. D. wszelkiemu sposobami starał się mi

Page 373: Trocki Lew - Moje życie.pdf

374

ulżyć, nie dysponował jednak niczem, prócz dobrego humoru, który udzielałsię również i mnie. Nie zwracaliśmy więcej uwagi na to, co nas otaczało, irozkoszowaliśmy się spokojem. Liowa jechał w siąsiednim przedziale. WMoskwie oddawał się całkowicie pracy opozycyjnej. Pojechał teraz razem znami na zesłanie, aby ulżyć naszej doli i nie zdążył pożegnać się nawet ze swążoną. Od owej chwili został naszym jedynym łącznikiem ze światemzewnętrznym. W wagonie było prawie zupełnie ciemno, świece stearynowerzucały mdłe światło z nad drzwi. Posuwaliśmy się na wschód.

Im bardziej oddalaliśmy się od Moskwy, tem grzeczniejszy stawał się naszkonwój. W Samarze konwojenci kupili dla nas bieliznę na zmianę, mydło,proszek do zębów, szczotki i t. p. Obiady zamawiano dla nas i dla konwoju wstacyjnych restauracjach. L. D., przestrzegający zawsze ścisłej diety, jadł terazwesoło wszystko, co podawano, i zachęcał do tego mnie i Liowę. Z podziwemi lękiem patrzałam na niego. Każda z kupionych dla nas w Samarze rzeczyotrzymała w naszem gospodarstwie swoją nazwę: ręcznik imieniaMężyńskiego, skarpetki imienia Jagody (zastępcy Mężyńskiego) i t. p. Rzeczy,w ten sposób ochrzczone, miały weselszy charakter. Z powodu zasp śnieżnych,pociąg posuwał się naprzód ze znacznem opóźnieniem. Ale, mimo to, zkażdym dniem wdzieraliśmy się coraz bardziej w głąb Azji.

L. D. zażądał przed wyjazdem, aby mu wolno było zabrać ze sobą dwuchswych dawnych współpracowników. Spotkał się z odmową. Wtedy Sermuks iPoznański postanowili, że pojadą samodzielnie tym samym, co i my,pociągiem. Ulokowali się w innym wagonie, byli świadkami demonstracji, alepozostali na swych miejscach, przypuszczali bowiem, że i my też jedziemytym pociągiem. Po pewnym czasie przekonali się, że nas niema, wysiedli nastacji w Arysi i czekali na nasz przyjazd następnym pociągiem. Tam teżnastąpiło spotkanie: tylko Liowa, korzystający z pewnej swobody ruchów,widział się z nimi, ale wszyscyśmy cieszyli się bardzo. Przytaczam notatkę,napisaną podówczas przez syna: „Zrana udaję się na stację, może spotkamtowarzyszy, o których niepokoimy się i rozmawiamy przez całą drogę.Okazuje się, że obydwaj są tutaj, siedzą przy stole w restauracji i grają wszachy. Ogarnęła mnie radość nie do opisania. Daję im znak, żeby się do mnienie zbliżali: po mojem wejściu do restauracji zaczął się, jak zazwyczaj,ożywiony ruch agentów. Śpieszę do wagonu, aby dać znać o mem odkryciu.Radość powszechna. Nawet L. D. nie może gniewać się na nich, choćwłaściwie przekroczyli otrzymane instrukcje, gdyż, zamiast jechać dalej,oczekują nas w miejscu publicznem, wystawiając się w ten sposóbniepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Porozumiawszy się z L. D., piszę kartkę,którą mam zamiar im oddać, gdy się ściemni. Otrzymują następującedyspozycje: Poznański ma pojechać natychmiast do Taszkientu, i czekać nadalsze wskazówki. Sermuks, nie stykając się z nami, jedzie do Alma-Ata.Udało mi się, gdym przechodził obok Poznańskiego, wyznaczyć mu spotkanieza dworcem, w zacisznem, nieoświetlonem miejscu. Poznański przychodzi,początkowo nie możemy się znaleźć i gdy się wreszcie spotykamy, jesteśmyzdenerwowani, mówimy pośpiesznie, przerywamy sobie nawzajem. Powiadammu :,,Wyłamali drzwi, wynieśli na rękach”. Nie rozumie, kto wyłamał idlaczego wynieśli. Na wyjaśnienia niema czasu, mogą nas przyłapać.Spotkanie z Poznańskim nie dało, właściwie, żadnego wyniku”...

Po odkryciu, dokonanem przez syna w Arysi, jechaliśmy dalej, wiedząc, żetym samym pociągiem podąża oddany nam przyjaciel. Cieszyło nas to

Page 374: Trocki Lew - Moje życie.pdf

375

niewymownie. Na dziesiąty dzień podróży otrzymaliśmy nasze bagaże:wyjęliśmy zaraz z walizy Siemionowa-Tianszanskiego. Czytamy zzaciekawieniem opisy przyrody w Alma-Ata, wiadomości, dotyczące ludności,sadów jabłoni i, co najważniejsza, wspaniałych polowań. L. D. z wielkąsatysfakcją otwiera zapakowane przez Sermuksa przybory do pisania. Nastację Frunze (Piszpek) przyjechaliśmy nad ranem. Jest to krańcowa stacjakolejowa. Był tęgi mróz. Biały, czysty, apetyczny śnieg, zalany potokamipromieni słonecznych, błyszczał oślepiająco. Przyniesiono nam kożuchy i butywojłokowe. Dusiłam się niemal pod przytłaczającym ciężarem odzieży, alemimo to było mi zimno podczas jazdy. Autobus posuwał się wolno naprzód poskrzypiącym, zaśnieżonym szlaku, mroźny wiatr szczypał w policzki.Zatrzymaliśmy się po przejechaniu trzydziestu kilometrów. Ciemno było, choćoko wykol. Zdawało się, że otacza nas śnieżna pustynia. Dwuch zakłopotanychkonwojentów (eskorta nasza składała się z dwunastu, czy piętnastu osób)zbliżyło się do nas i uprzedziło, że nocleg będzie wcale „niezachwycający”.Wysiedliśmy z trudem, trafiwszy poomacku na niskie drzwi stacji pocztowej,weszliśmy do jej wnętrza i z uczuciem ulgi zrzuciliśmy ze siebie ciężkiekożuchy. W izbie nie palono, było więc zimno. Małe okienka zamarzłyzupełnie. W kącie stał wielki piec rosyjski, zimny, niestety, jak lód.Rozgrzewaliśmy się herbatą. Przegryźliśmy coś-nie-coś. Nawiązaliśmyrozmowę z gospodynią stacji, kozaczką. L. D. rozpytywał, jakie są warunkiżycia, zagadnął też o polowanie. Wszystko bardzo ciekawe, a conajważniejsze, nie wiadomo, jak się to skończy. Zaczęliśmy układać się dosnu. Konwój rozlokował się w siąsiedniej izbie. Liowa położył się na ławie.L. D. i ja urządziliśmy sobie posłanie z kożuchów na wielkim stole. Gdyśmyjuż tak leżeli pod niskim sufitem, w ciemnej i zimnej izbie, roześmiałam sięgłośno: ,,Zupełnie nie przypomina to mieszkania w Kremlu!” L. D. i Liowaodpowiedzieli mi zgodnym śmiechem. O świcie wyruszyliśmy dalej. Mieliśmyprzed sobą najtrudniejszą część drogi: przeprawę przez grzbiet górski – Kurdaj.Mróz był trzaskający. Pod nieznośnym ciężarem odzieży mieliśmy uczucie,jakby się mur na nas zawalił. Na następnym postoju rozmawialiśmy przyherbacie z szoferem i agentem G. P. U., który wyjechał z Alma-Ata na naszespotkanie. Przed nami rozwierało się stopniowo, krok za krokiem, nieznanenam dotychczas, przyszłe nasze życie. Samochód miał niełatwą drogę: szlak nadłuższych przestrzeniach przywalały grube warstwy nawianego śniegu. Szoferumiejętnie i zręcznie kierował maszyną, dobrze znał właściwości terenu irozgrzewał się wódką. Mróz ku wieczorowi tężał coraz bardziej. Wiedząc, żew tej pustyni śnieżnej wszyscy są zależni od niego, szofer folgował sobie,krytykując w sposób dosyć bezceremonialny panujące porządki i władzęprzełożoną... Siedząca obok niego władza z Alma-Ata usiłowała mu się nawetprzypodobać: byleby tylko dowiózł. O trzeciej w nocy maszyna zatrzymała sięwśród nieprzeniknionych ciemności. Przyjechaliśmy. Ale dokąd?Zatrzymaliśmy się, jak się okazało, na ulicy Gogola przed hotelem „Dżetysu”,który zdawał się naprawdę pamiętać czasy Gogola. Otrzymaliśmy dwapokoiki. Sąsiednie numery zajmował konwój i miejscowi agenci G. P. U.Liowa sprawdzał bagaże – brakowały dwie walizy z bielizną i książkami:zawieruszyły się gdzieś po drodze, śród śniegów. I znów nie mamySiemionowa-Tianszanskiego! Zginęły mapy i książki L. D., o Chinach iIndjach, zginęły przybory do pisania. Piętnaście par oczu nie potrafiłodopilnować naszych waliz...

Page 375: Trocki Lew - Moje życie.pdf

376

Liowa udał się z samego rana na zwiady. Obszedł miasto, zwiedziłprzedewszystkiem pocztę i telegraf, które w naszem życiu zajęły teraz naczelnemiejsce. Natrafił też i na aptekę. Szukał bez wytchnienia potrzebnych namprzedmiotów, stalówek, ołówków, chleba, masła, świec... Ani ja, ani L. D.przez kilka pierwszych dni nie opuszczaliśmy zupełnie pokoju, później dopierozaczęliśmy wieczorami wychodzić na krótkie spacery. Ze światemzewnętrznym komunikowaliśmy się jedynie przez syna.

Obiady przynoszono nam z najbliższej jadłodajni. Liowa był przez całydzień w ruchu. Oczekiwaliśmy go z niecierpliwością. Przynosił gazety,ciekawe informacje o zwyczajach i obyczajach, panujących w mieście.Niepokoił nas brak wiadomości o Sermuksie. Aż naraz, zrana czwartego dnianaszego pobytu w hotelu, dolatuje do nas z korytarza znajomy głos. Jakżeż byłnam drogi! Chwytaliśmy z za drzwi dźwięki mowy Sermuksa, odgłosy jegokroków. Jego przyjazd otwierał nam nowe perspektywy. Otrzymał pokójnaprzeciwko naszego. Gdym wyszła na korytarz, ukłonił mi się zdaleka... Niemieliśmy jeszcze odwagi do nawiązania z nim rozmowy, ale cieszyliśmy siępocichu z jego obecności. Nazajutrz wpuściliśmy go ukradkiem do naszegopokoju, spiesznie opowiedzieliśmy o wszystkiem, co zaszło, i porozumieliśmysię, jak ułożymy sobie wspólną przyszłość. Ale przyszłość ta okazała siębardzo krótkotrwała. Tego samego dnia o dziesiątej wieczorem nastąpiłarozgrywka. Cisza panowała w hotelu. Siedzieliśmy z L. D. w naszym pokoju,drzwi do nieogrzanego korytarza były uchylone, gdyż palący się u nas piecykżelazny nieznośnie rozgrzewał powietrze. Liowa siedział w swoim pokoju.Usłyszeliśmy naraz w korytarzu ostrożne, ciche kroki nóg, stąpających wbutach wojłokowych. Wszyscy troje (gdyż Liowa również, jak się okazało,zwrócił na kroki uwagę, domyślając się, o co chodzi) przysłuchiwaliśmy się zzapartym oddechem, „Przyszli”, – błysnęło w świadomości. Słyszeliśmy jakktoś, nie pukając, wszedł do pokoju Sermuksa, powiedział: – Pospieszcie się!,– jak Sermuks odpowiedział: – Czy mogę włożyć przynajmniej butywojłokowe? – Miał widocznie pantofle na nogach. Znów ledwo dosłyszalne,miękkie kroki. Za chwilę nic już nie zakłócało panującej ciszy. Portjer tylkozamknął później na klucz pokój, z którego wyprowadzono Sermuksa. Niezobaczyliśmy go już więcej. Trzymano go przez kilka tygodni razem zprzestępcami kryminalnymi w lochu G. P. U. w Alma-Ata na głodowej racji,potem wysłano do Moskwy, dając mu na wyżywienie po 25 kopiejek na dobę.Nie starczyło tego nawet na suchy chleb. Jakeśmy się później dowiedzieli,Poznańskiego aresztowano jednocześnie w Taszkiencie i odesłano również doMoskwy. Po upływie jakichś trzech miesięcy otrzymaliśmy od nichwiadomości, wysłane już z miejsc zesłania. Szczęśliwy traf zrządził, że, gdywieziono ich z Moskwy na wschód, znaleźli się obaj w tym samym wagonie,jeden naprzeciwko drugiego. Po krótkotrwałej rozłące, spotkali się, aby znówsię rozstać: każdego z nich zesłano do innej miejscowości.

L. D. został więc pozbawiony swych współpracowników. Przeciwnicywywarli na nich okrutną zemstę za to, że, idąc ręka w rękę z L. D., wierniesłużyli rewolucji. Miłego i skromnego Glazmana doprowadzili jeszcze w 1924-ym roku do samobójstwa. Sermuksa i Poznańskiego zesłali. Butowa, cichego,pracowitego Butowa, aresztowali i, chcąc wymóc na nim fałszywe zeznania,zmusili go do przewlekłej głodówki, która zakończyła się śmiercią w szpitaluwięziennym. W taki to sposób uległ doszczętnemu zniszczeniu ów„sekretarjat”, który, jako źródło wszelakiego zła, był nienawidzony przez

Page 376: Trocki Lew - Moje życie.pdf

377

wrogów L. D. jakąś zaiste mistyczną nienawiścią. Wrogowie uważali, że L. D.,znajdującemu się w odległem Alma-Ata, odebrano teraz ostatnią jego broń.Woroszyłow przechwalał się publicznie: – Gdyby miał tam umrzeć, to nawetwiadomość o jego śmierci nieprędko do nas dotrze, – ale L. D. nie zostałbynajmniej rozbrojony. Zjednoczyliśmy się w pracy we troje. Syn miałprzedewszystkiem utrzymywać stosunki ze światem zewnętrznym. Sprawowałzarząd nad naszą korespondencją. L. D. nazywał go czasami ministrem sprawzagranicznych, czasami znów ministrem poczt i telegrafów. Korespondencjanasza osiągnęła wkrótce bardzo znaczne rozmiary i głównie obciążała Liowę.Do jego obowiązków należała też służba bezpieczeństwa. Wyszukiwał równieżmaterjały, niezbędne L. D. do jego prac: przewracał warstwy starych książek wbibljotece, wydostawał stare gazety, sporządzał wyciągi. Prowadził wszelkiepertraktacje z władzami miejscowemi, organizował polowania, dbał o psamyśliwskiego i o broń. Studjował ponadto pilnie geografję gospodarczą i uczyłsię języków...

Po upływie kilku tygodni od przyjazdu, L. D. pracował już bardzointensywnie nad zagadnieniami naukowemi i politycznemi. Liowa wyszukałnam nawet później maszynistkę. G. P. U. zostawiło ją w spokoju, alezobowiązało, niewątpliwie, do donoszenia o wszystkiem, co pisała u nas.Ciekawa byłabym bardzo relacyj tej panienki, niezbyt doświadczonej w walcez trockizmem.

Śnieg w Alma-Ata był piękny, biały, czysty i suchy: nie tracił przez całązimę swej świeżości, gdyż ruch kołowy i pieszy jest tam bardzo niewielki. Zwiosną miejsce śniegu zajmowały czerwone maki. Była ich tam niezliczonamoc, olbrzymie kobierce rozpościerały się na dziesiątki kilometrów, cały stepbył zalany czerwienią. W lecie – jabłka, słynny produkt miejscowy, wielkie iteż, jak maki, czerwone. W mieście brak było wodociągów, światła,brukowanych jezdni. W środku miasta, na brudnem targowisku wygrzewali sięna słońcu Kirgizi, leżąc na stopniach sklepów i wyszukując na sobie insekty.Panowała tu okropna malarja. A i dżuma trafiała się również. W lecie – całechmary wściekłych psów. Gazety donosiły o częstych wypadkach trądu, którenotowano w tej okolicy... A jednak, mimo wszystko, lato przeszło pomyślnie.Wynajęliśmy u ogrodnika chałupę na podgórzu, skąd otwierał się rozległywidok na śnieżne szczyty, stanowiące odgałęzienia Tian-Szania. Wraz zgospodarzem i jego rodziną obserwowaliśmy dojrzewanie owoców i braliśmyczynny udział w zbiorach. Wygląd sadu zmieniał się kilkakrotnie. Pokrywałogo białe kwiecie. Potem ciężkie drzewa pochylały się, opuszczając nisko kuziemi gałęzie, podtrzymywane podpórkami. Potem owoce, tworzącwielobarwne kobierce, leżały pod drzewami na podściółkach ze słomy, drzewazaś, wyzbywszy się brzemienia, podnosiły znów swe gałęzie ku górze. Wsadzie unosił się zapach dojrzałych jabłek, dojrzałych gruszek, brzęczałypszczoły i osy. Smażyliśmy konfitury.

W czerwcu i w lipcu w sadzie, w domu, krytym trzcinową strzechą, wrzałagorączkowa praca, stukała bez przerwy maszyna do pisania – zjawiskozupełnie nieznane w tych okolicach. L. D. dyktował swoją krytykę programuMiędzynarodówki Komunistycznej, poprawiał maszynopis i znów dawał doprzepisywania. Obfita poczta, nadchodziło bowiem 10-15 listów dziennie,przynosiła dużo rozmaitych tez, krytyk, polemik wewnętrznych, nowinek zMoskwy. Otrzymywaliśmy też liczne depesze treści politycznej, jako teżtelegraficzne zapytania o zdrowie. Wielkie zagadnienia w skali

Page 377: Trocki Lew - Moje życie.pdf

378

wszechświatowej splatały się z drobnemi sprawami lokalnemi, które, zresztą,też wydawały się wielkie. Listy Sosnowskiego poruszały zawsze aktualnetematy, traktując je z właściwym autorowi rozmachem i bystrością. Świetnelisty Rakowskiego przepisywaliśmy na maszynie i rozsyłaliśmy. Maleńkipokoik ze zwisającym nad głową sufitem zastawiony był stołami, na którychleżały stosy rękopisów, teczki, gazety, książki, wyciągi, wycinki. Liowa pocałych dniach nie opuszczał swego pokoiku obok stajni: pisał na maszynie,poprawiał teksty, napisane przez maszynistkę, zaklejał koperty, nadawał iodbierał pocztę, wynajdywał potrzebne cytaty. Pocztę dostarczał nam inwalida,przyjeżdżający konno z miasta. Częstokroć pod wieczór L. D. ze strzelbą ipsem szedł w góry, czasami ja mu towarzyszyłam, czasami – Liowa.Wracaliśmy z przepiórkami, gołębiami, kurkami górskiemi lub bażantami.Wszystko szło gładko aż do kolejnego paroksyzmu malarji.

Tak spędziliśmy rok w Alma-Ata, mieście trzęsień ziemi i powodzi, u stópodgałęzień Tian-Szania, na pograniczu Chin, w odległości 250 kilometrów odkolei, a 4000 kilometrów od Moskwy, w towarzystwie listów, książek iprzyrody.

Mimo to, żeśmy na każdym kroku natrafiali na ukrytych przyjaciół, –opowiadanie o tem jest przedwczesne – byliśmy zewnętrznie zupełnie odcięciod otaczającej nas ludności, gdyż każdy, kto usiłował zbliżyć się do nas, ulegałkarze, częstokroć bardzo surowej...”

Do opowieści żony dodam jeszcze kilka urywków, wyjętych z ówczesnychlistów. 28-go lutego, wkrótce po przyjeździe, pisałem do kilku zesłanychprzyjaciół: „W związku z mającem nastąpić przeniesieniem rządu Kazakstanudo Alma-Ata, wszystkie mieszkania zostały.zarejestrowane. Dopiero wskutekdepesz, które posyłałem do Moskwy pod adresem osób najwyżejpostawionych, dano nam wreszcie mieszkanie po trzytygodniowym pobycie whotelu. Musieliśmy kupić sobie coś-nie-coś z umeblowania, odrestaurowaćzrujnowaną kuchnię i wogóle poświęcić się budownictwu, coprawda pozaprogramem, wytkniętym przez plan gospodarczy. Prace te należały wyłączniedo Natalji Iwanówny i do Liowy. Budownictwo nie zostało po dziś dzieńukończone, gdyż piec kuchenny nie rozgrzewa się...

Dużo czasu poświęcam Azji, jej geografji, ekonomice, historji i t. p... Brakgazet w językach obcych daje się bardzo dotkliwie we znaki. Pisałem już tu iowdzie, prosząc o przysłanie nawet niezupełnie świeżych gazet. Pocztaprzychodzi tutaj z wielkiem opóźnieniem i, widocznie, bardzo nieregularnie...

Rola Indyjskiej Partji Komunistycznej jest bardzo niewyraźna. W gazetachpojawiły się depesze, donoszące o wystąpieniach w rozmaitych prowincjach„partyj robotniczo-włościańskich”. Sama już nazwa wywołuje uzasadnionyniepokój. Przecież i Kuomintang uznano w swoim czasie za partję robotniczo-włościańską. Oby nie było to powtórzeniem dawnych doświadczeń!

Antagonizm angielsko-amerykański uzewnętrznił się nareszcie wyraźnie.Teraz zarówno Stalin, jak i Bucharin zaczynają, zdaje się, pojmować, o cochodzi. Gazety nasze upraszczają jednak wielce sprawę, przedstawiającsytuację w taki sposób, jakgdyby antagonizm angielsko-amerykański,zaostrzając się nieustannie, musiał doprowadzić wprost do wybuchu wojny.Nie należy wątpić, że w stosunkach tych zajdą jeszcze nieraz poważne zmiany.

Page 378: Trocki Lew - Moje życie.pdf

379

Wojna byłaby dla obydwuch partnerów zbyt niebezpieczną zabawą. Dokonająobydwaj niejednego jeszcze wysiłku, aby dojść do porozumienia i utrwaleniapokoju. Ale naogół rozwój podąża olbrzymiemi krokami ku krwawejrozgrywce.

W drodze przeczytałem po raz pierwszy pamflet Marksa p. t. „Pan Vogt”.Aby obalić z jaki tuzin oszczerczych twierdzeń Karola Vogta, Marks napisałcałą książkę objętości dwustu stron ścisłego druku, do której zebrał uprzedniomoc dokumentów, zeznań świadków i poddał krytycznej ocenie licznebezpośrednie i pośrednie poszlaki. Gdybyśmy w taki sam sposób chcieli obalaćoszczerstwa stalinowców, musielibyśmy, chyba, wydać encyklopedję, liczącąconajmniej z tysiąc tomów...”

W kwietniu donosiłem listownie ,,wtajemniczonym” o moich myśliwskichradościach i smutkach: „Udaliśmy się wraz z synem nad rzekę Ili wstanowczym zamiarze wyzyskania sezonu wiosennego do samego końca.Zabraliśmy tym razem ze sobą namioty, filce, futra i t. p., aby nocy nie spędzaćw jurtach... Ale śnieg spadł znowu i znów zaczęły się mrozy. Dni te mogęnazwać dniami wielkich doświadczeń. W nocy mróz dosięgał 8-10 stopni.Mimo to, przez dziewięć dni nie weszliśmy ani razu do izby. Dzięki ciepłejbieliźnie i wielkiej obfitości zwierzchniej ciepłej odzieży, zupełnie nieodczuwaliśmy chłodu. Buty zamarzały, jednak przez noc, trzeba je więc byłorozgrzewać nad ogniskiem, gdyż inaczej nie dawały się wciągnąć na nogi.Przez pierwsze dni polowaliśmy na bagnisku, a później – na otwartem jeziorze.Ustawiłem sobie na kępie mały namiot, w którym spędzałem 12-14 godzin nadobę. Liowa wystawał w sitowiu pod drzewami.

Niesprzyjająca pogoda i niejednolity przelot ptactwa sprawiły, że polowanienie udało nam się, jako takie. Przywieźliśmy ze sobą nie więcej, niżczterdzieści kilka kaczek i parę gęsi. A jednak wycieczka dała mi ogromnezadowolenie, którego istota polegała na tymczasowym powrocie do stanubarbarzyństwa. Przecież nieczęsto mamy okazję do doświadczania takichemocyj: spaliśmy na otwartem powietrzu, jedliśmy pod gołem niebembaraninę, ugotowaną w kuble, nie myliśmy się, nie rozbieraliśmy się i dlategoteż nie ubierali, spędzaliśmy całą prawie dobę na małym mostku wśród wody isitowia: spadłem też z konia do rzeki (jedyny to był wypadek, kiedy musiałemrozebrać się pod gorącemi promieniami południowego słońca). Wróciłem dodomu, nie przeziębiwszy się nawet. A w domu przeziębiłem się zaraz nazajutrzpo powrocie i przeleżałem w łóżku cały tydzień...

Zaczęły nadchodzić gazety cudzoziemskie z Moskwy i od Rakowskiego zAstrachania. Otrzymałem dzisiaj list od niego. Opracowuje dla instytutuMarksa i Engelsa zagadnienie saint-simonizmu. Pisze, ponadto, wspomnienia.Kto zna choć trochę życie Rakowskiego, ten zdaje sobie sprawę z tego, jakciekawe muszą być te pamiętniki”.

24-go maja pisałem do Preobrażeńskiego, który już wówczas chwiał się tow jedną, to w drugą stronę: „Otrzymałem Wasze tezy, ale nie napisałem o nichdo nikogo ani jednego słowa. Onegdaj otrzymałem z Kałpaszowa następującytelegram: „Odrzucamy stanowczo propozycje i opinje Preobrażeńskiego.Odpowiedzcie natychmiast. Smiłga, Alskij, Nieczajew”. Wczoraj otrzymałemtelegram z Ust’-Kulomu: „Uważamy, że propozycje Preobrażenskiego sąbłędne. Biełoborodow. Walentinow”. Od Rakowskiego otrzymałem wczorajlist, w którym wcale Was nie chwali, stosunek swój zaś do stalinowskiego„lewego kursu” określa formułą angielską: „czekaj i czuwaj”. Wczoraj

Page 379: Trocki Lew - Moje życie.pdf

380

otrzymałem też listy od Biełoborodowa i Walentinowa. Obaj są bardzozaniepokojeni z powodu jakiejś epistoły, wysłanej przez Radka do Moskwy iutrzymanej w kwaśnym tonie. Są wściekli z oburzenia. O ile treść listu Radkabrzmi rzeczywiście tak, jak mi ją podano – solidaryzuję się z nimi całkowicie.Wszelką pobłażliwość w stosunku do impresjonistów uważam za niewskazaną.

Od powrotu z polowania, a więc od ostatnich dni marca, siedzę kamieniemw domu, mniej-więcej od 7-8 zrana do 10-tej wieczorem, z książką lub pióremw ręku. Zamierzam zrobić kilkudniową przerwę: polować teraz nie można,pojedziemy więc z Natalją Iwanówną i Sieriożą (bawi teraz tutaj) nad rzekę Ili,aby łowić ryby. Sprawozdanie z tej wyprawy otrzymacie w swoim czasie.

Czyście zrozumieli, co zaszło we Francji z wyborami? Ja narazie nic nierozumiem. „Prawda” nie podała nawet ogólnej liczby głosujących wporównaniu z ubiegłemi wyborami, nie wiadomo więc, czy odsetekkomunistów zwiększył się, czy też zmniejszył. Mam zamiar, zresztą, zbadać tesprawę w pismach obcych i dopiero wtedy napiszę o tem”.

26-go maja napisałem do Michała Okudżawa, starego bolszewikagruzińskiego: „Gdy nowy kurs Stalina formułuje zadania, stojące przed partją,czyni niewątpliwie próbę zbliżenia się do naszego stanowiska. Ale w politycedecydującą wagę ma nie samo tylko co, lecz również jak, oraz kto.Rozstrzygające o losach rewolucji zapasy mamy jeszcze przed sobą...

Zawsze byliśmy tego mniemania i powtarzaliśmy to już nieraz, że przebiegustaczania się politycznego frakcji rządzącej nie należy wyobrażać sobie wpostaci wykresu, wykazującego nieustanny spadek. Boć nawet staczanie się nieodbywa się przecież w próżni, lecz w społeczeństwie klasowem, które cechujągłębokie tarcia wewnętrzne. Masa, stanowiąca podwaliny partji, nie jestbynajmniej jednolitą brytą, lecz raczej, w lwiej swej części, pod względempolitycznym stanowi materjał zupełnie surowy. Proces dalszegoróżniczkowania się tej masy pod naciskiem sił klasowych, działającychzarówno z prawej, jak i z lewej strony, jest zjawiskiem nieuniknionem.Gwałtowne wydarzenia w ostatnim okresie życia naszej partji, którychkonsekwencje dają się nam obydwum we znaki, są zaledwie uwerturą dodalszego rozwoju wypadków. Podobnie jak uwertura w operze daje nam wzwartej formie antycypowane tematy muzyczne z całej opery, tak też i nasza„uwertura” polityczna antycypowała owe melodje, które w następstwierozwiną się w całej pełni i rozbrzmiewać będą przy udziale trąb miedzianych,kontrabasów, bębnów tudzież innych instrumentów poważnej muzykiklasowej. Rozwój wydarzeń dowodzi w sposób zupełnie niewątpliwy, żemieliśmy i mamy rację nie tylko wobec chorągiewek na dachu i wahadeł, czyliwobec takich Zinowjewów, Kamieniewów, Piatakowów i innych, ale również iwobec ukochanych przyjaciół na ,,lewicy”, tych ultra-lewicowych mętnychgłów, o ile uwerturę biorą one za operę, sądzą, że wszystkie podstawoweprocesy w partji i w państwie już dobiegły swego kresu i że termidor, o którymod nas dopiero się dowiedziały, stał się już faktem dokonanym... Niedenerwować się i nie szarpać nadaremnie siebie i innych, lecz uczyć się,czekać, obserwować bystrem okiem i nie dopuszczać do tego, aby nasza linjapolityczna miała pokryć się rdzą rozgoryczenia osobistego – oto jakpowinniśmy dzisiaj postępować.”

Dnia 9-go czerwca umarła w Moskwie moja córka i gorąca zwolenniczkaideowa, Nina. Miała 26 lat. Męża jej aresztowano na krótko przed mojemzesłaniem. Kontynuowała robotę opozycyjną aż do chwili, kiedy musiała się

Page 380: Trocki Lew - Moje życie.pdf

381

położyć. Nabawiła się suchot galopujących, które zabrały ją w ciągu kilkutygodni. Wysłany przez nią ze szpitala list wędrował do mnie przez 73 dni idoszedł już po jej śmierci.

Rakowskij przysłał mi 16-go czerwca depeszę: „Wczoraj otrzymałem Twójlist o ciężkiej chorobie Niny. Depeszowałem do Aleksandry Gieorgiewny(żona Rakowskiego) do Moskwy. Dziś dowiedziałem się z gazet, że Ninaskończyła swą krótką drogę życiową i rewolucyjną. Jestem przy Tobie, drogiPrzyjacielu, ciężko mi niewymownie, że dzieli nas odległość nie do przebycia.Ściskam Cię wielokrotnie i mocno. Krystjan”

Po upływie dwuch tygodni nadszedł list od Rakowskiego:„Drogi Przyjacielu, boleję bardzo z powodu Ninki, Ciebie i Was

wszystkich. Oddawna dźwigasz już krzyż rewolucyjnego marksisty, a terazdoświadczasz po raz pierwszy bezgranicznego bólu ojcowskiego. Jestem zTobą całą duszą i smucę się, żem tak daleko od Ciebie...

Sierioża opowiadał Ci pewno, jakie bezsensowne środki zastosowanowzględem Twoich przyjaciół po tem, jak tak głupio postąpiono z Tobą wMoskwie. Przyszedłem do Waszego mieszkania w pół godziny po Twojemwyjeździe. W bawialni zastałem grono towarzyszów, przeważnie kobiet, wśródnich – Murałowa. Usłyszałem głos: – „Kto z obecnych jest obywatelemRakowskim?” – „To ja, o co chodzi?” – „Proszę iść za mną”. – Wyprowadzająmnie przez korytarz do małego pokoju. Przed drzwiami kazano mi podnieść„ręce do góry”. Po zbadaniu zawartości moich kieszeni, zostałem aresztowany.Wypuszczono mnie o 5-ej. Morałowa, do którego zaraz po mnie zastosowanotaką samą procedurę, zatrzymano do późna w nocy... – „Postradali głowy”, –powiedziałem do siebie i nie tyle byłem zły, ile wstydziłem się za swychwłasnych towarzyszów”.

Napisałem do Rakowskiego 14-go lipca:„Drogi Krystianie Gieorgiewiczu, nie pisałem do Ciebie, zarówno jak i do

innych przyjaciół, przez całą wieczność, poprzestając li tylko na rozsyłaniugarści materjałów. Po powrocie z nad Ili, gdzieśmy po raz pierwszy otrzymaliwiadomość o ciężkim stanie Niny, wyjechaliśmy zaraz na letnisko. Po kilkudniach nadeszła wiadomość o śmierci Niny. Rozumiesz, co to znaczy...Należało, jednak, nie tracąc czasu, przygotowywać nasze dokumenty na VIkongres Międzynarodówki Komunistycznej. Niełatwe było to zadanie. Ale zdrugiej strony konieczność wykonania tej pracy, i to za wszelką cenę, odegrałarolę, przynoszącego ulgę kataplazmu. Dzięki tej pracy, łatwiej nam byłodźwigać brzemię żałoby przez najcięższe pierwsze tygodnie.

Spodziewaliśmy się tutaj w lipcu przyjazdu Zinuszki (starszej córki). Alemusieliśmy sobie tego, niestety, odmówić. Guetier domagał się stanowczo, abyZinuszkę ulokować niezwłocznie w sanatorjum dla chorych na gruźlicę. Jestjuż chora oddawna, pielęgnowanie zaś Ninuszki w ciągu trzech miesięcy,kiedy lekarze już ją skazali na śmierć, nadwątliło bardzo jej zdrowie...

A teraz – o przygotowawczych pracach do kongresu. Postanowiłemrozpocząć od krytyki projektu programu w związku ze wszystkiemi temizagadnieniami, które przeciwstawiają nas oficjalnemu kierownictwu. Wrezultacie powstała książka objętości 11 arkuszy druku. Zsumowałem w niejwszystko, co było owocem naszej pracy zbiorowej przez ostatnie pięć lat, gdyLenin nie stał już u steru partji i gdy zapanował lekkomyślny epigonizm, któryutrzymywał się początkowo z procentów ze starego kapitału, ale wkrótcezaczął wydatkować też i sam kapitał.

Page 381: Trocki Lew - Moje życie.pdf

382

Z racji odezwy, skierowanej do kongresu, otrzymałem kilkadziesiąt listów idepesz. Obliczenia głosów nie dokonano jeszcze. W każdym razie ze stuconajmniej głosów, za tezami Preobrażenskiego opowiedziało się nie więcej,niż trzy...

Jest rzeczą bardzo możliwą, że blok zawarty przez Stalina z Bucharinem iRykowem, zachowa jeszcze na tym kongresie zewnętrzne pozory jedności, abydokonać ostatniego rozpaczliwego wysiłku przytłoczenia nas „raz na zawsze”kamieniem mogilnym. Ale ten właśnie ponowny wysiłek i niewątpliwa jegobezowocność może przyśpieszyć znakomicie dokonywujący się w łonie blokuproces zróżniczkowania, albowiem zaraz nazajutrz po kongresie wyłoni sięnieubłagane pytanie: – „A co dalej?” Jaka będzie odpowiedź na to pytanie? Pozmarnowaniu w roku 1923 koniunktury rewolucyjnej w Niemczech,otrzymaliśmy tytułem kompensaty głęboki ultra-lewicowy zygzak w latach1924-25. Ultra-lewicowy kurs Zinowjewa wyrósł na prawicowych drożdżach:walka ze zwolennikami uprzemysłowienia, romans z Radiczem i LaFollette’em, Międzynarodówka Włościańska, Kuomintang i tak dalej. Gdykierunek ultra-lewicowy skręcił kark, na tych samych prawicowych drożdżachwyrósł kurs prawicowy. Nie jest wcale wykluczone, że w następnym okresiebędziemy świadkami ponownego odtworzenia tego samego procesu, ale już naszerszą skalę, czyli, że będziemy mieli do czynienia z nowym paroksyzmemultra-lewicowosci, wyrastającej z tych samych przesłanek oportunistycznych.Ukryte siły gospodarcze mogą jednak ten ultra-lewicowy kierunek ostrozahamować i nadać mu zdecydowanie prawicowe odchylenie”.

W sierpniu pisałem do szeregu towarzyszów:„Zwróciliście na pewno uwagę na tę okoliczność, że nasze gazety nie notują

wcale głosów prasy europejskiej i amerykańskiej na temat wypadków,zachodzących w łonie naszej partji. Już to samo każe przypuszczać, że głosy tenie odpowiadają potrzebom „nowego kursu”. Nie powoduję się teraz samemitylko domysłami, lecz posiadam w ręku jaskrawe dowody. TowarzyszAndrejczyn przystał mi stronę, wydartą z lutowego numeru amerykańskiegopisma „Nation”. Po krótkiej relacji o ostatnich wydarzeniach u nas, pisze tennajwybitniejszy organ kierunku lewicowo-demokratycznego co następuje:

,,Wobec tego wszystkiego, narzuca się nam najważniejsze pytanie: kto jestkontynuatorem programu bolszewizmu w Rosji, kto zaś reprezentujenieuniknioną reakcję przeciwko temu programowi. Czytelnik amerykański byłzawsze zdania, że Lenin i Trocki reprezentują tę samą sprawę, a prasakonserwatywna, oraz mężowie stanu przyszli również do tego samegowniosku.

Nowojorski „Times” np. za główny powód do zadowolenia w dniu NowegoRoku uznał pomyślne usunięcie Trockiego z partji komunistycznej,oświadczając przytem wprost, że wygnana opozycja była zwolenniczkąutrwalenia tych idej i stosunków, które odcięły Rosję od zachodniejcywilizacji. Większość poważnych gazet europejskich pisała podobnie. SirAustin Chamberlain, jak komunikują, oświadczył podczas konferencjigenewskiej, że Anglja nie może wszcząć rokowań z Rosją z tego prostegopowodu, że „Trockiego dotychczas nie postawiono pod murek”. Chamberlainpowinien więc teraz być zadowolony z wygnania Trockiego... W każdym bądźrazie, przedstawiciele reakcji w Europie, jednomyślnie uważają, że nie Stalin,lecz Trocki jest ich głównym komunistycznym wrogiem”. To jest dośćwymowne, nieprawdaż?

Page 382: Trocki Lew - Moje życie.pdf

383

Nieco statystyki z notatek mego syna. W okresie od kwietnia dopaździernika 1928 roku wysłaliśmy z Alma-Ata 800 listów politycznych, w tejliczbie cały szereg większych prac. Nadaliśmy około 550 depesz.Otrzymaliśmy przeszło 1000 listów politycznych, dużych i małych, i około 700depesz, w większości wypadków zbiorowych. Wszystko to pochodziło główniez obszaru zesłania, ale z zesłania listy przenikały również do kraju. Do rąknaszych w najlepszych miesiącach dochodziła nie więcej, niż połowakorespondencji. Ponadto otrzymaliśmy z Moskwy 8-9 tajnych przesyłek t. j.konspiracyjnych materjałów : listów, przysłanych przez umyślnych posłańców.Tyle też wysialiśmy do Moskwy. Tajna poczta utrzymywała nas au courantwszystkich spraw i pozwalała, chociaż ze znacznem opóźnieniem, reagować naważniejsze wypadki.

Stan mego zdrowia ku jesieni pogorszył się. Wieści o tem dotarły doMoskwy. Robotnicy zaczęli na zebraniach zadawać pytania. Oficjalnisprawozdawcy nie znaleźli nic lepszego ponad odmalowywanie mego zdrowiaw najbardziej tęczowych barwach.

20-go września żona moja wystała do ówczesnego sekretarza organizacjimoskiewskiej, Ugłanowa, następującą depeszę:

„W mowie swej na plenum moskiewskiego komitetu, wspominacie orzekomej chorobie męża mego L. D. Trockiego. W odpowiedzi nazaniepokojenie i protesty licznych towarzyszy, oświadczacie z oburzeniem:„Oto do jakich się uciekają sposobów!”. Według Was więc, do niegodnychsposobów uciekają się nie ci, którzy deportują towarzyszów walk Lenina iskazują ich na choroby, lecz ci, którzy przeciwko temu protestują. Na jakiejzasadzie i jakiem prawem komunikujecie partji, warstwom pracującym,całemu światu, że wiadomości o chorobie L. D. są kłamliwe? Przecież w tensposób oszukujecie partję? W archiwum C. K. znajdują się opinjenajwybitniejszych lekarzy o stanie zdrowia L. D. Konsylja tych lekarzyzbierały się nieraz z inicjatywy Włodzimierza Iljicza, odnoszącego się dozdrowia L. D. z największą troskliwością. Konsylja te, zwoływane również ipo śmierci W. I., orzekły, że L. D. cierpi na colitis i, wywołaną z tą przemianąmaterji, podagrę. Być może, wiadomo Wam, że w maju 1926 roku L. D.poddał się w Berlinie operacji, aby pozbyć się dręczącej go w ciągu kilku latpodwyższonej temperatury, ale bezskutecznie. Colitis i podagra nie należą dochorób, które wyleczyć można, zwłaszcza w Alma-Ata. Choroby te czyniąpostępy z biegiem lat. Podtrzymywać zdrowie na pewnym poziomie możnatylko przy regularnym trybie życia i regularnem leczeniu. Ani o jednem, ani odrugiem nie może być mowy w Alma-Ata. Jaki régime i jakie leczenie sąnieodzowne, możecie dowiedzieć się od ludowego komisarza zdrowiaSiemaszki, który niejednokrotnie brał udział w konsyliach, zwoływanych zpolecenia Włodzimierza Iljicza. Tutaj zaś L. D. padł ponadto ofiarą malarji,która, ze swej strony, oddziaływuje i na colitis i na podagrę, wywołującokresami silne bóle głowy. Zdarzają się tygodnie i miesiące pomyślniejszegostanu zdrowia, po których następują tygodnie i miesiące ciężkich niedomagań.Taki jest rzeczywisty stan rzeczy. Skazaliście L. D. w myśl artykułu 58 jako„kontrrewolucjonistę”. Gdybyście oświadczyli, że zdrowie L. D. Was nieinteresuje, byłoby to zrozumiałe. W tym wypadku postępowanie Waszeodznaczałoby się tylko konsekwencją – tą gamą konsekwencją, która, o ile sięjej nie zapobiegnie, doprowadzi nie tylko najlepszych rewolucjonistów, alemoże doprowadzić i partję i rewolucję do grobu. Ale tutaj, widocznie pod

Page 383: Trocki Lew - Moje życie.pdf

384

naciskiem powszechnej opinji robotników, nie staje wam odwagi na to, by byćkonsekwentnym. Zamiast powiedzieć, że choroba Trockiego jest Wam na rękę,albowiem może przeszkodzić mu myśleć i pisać, poprostu przeczycie jejistnieniu. Podobnie postępują podczas swych wystąpień Kalinin, Mołotow iinni. Fakt, że zmuszeni jesteście dać na to pytanie odpowiedź masom i takniegodnie się wykręcać, dowodzi, że klasa robotnicza nie wierzy politycznymoszczerstwom, rzucanym na Trockiego. Nie uwierzy również i Waszemukłamstwu o stanie jego zdrowia.

N. I. Siedowa-Trocka”

Page 384: Trocki Lew - Moje życie.pdf

385

ROZDZIAŁ XLIV

WYGNANIE

Od października w naszej sytuacji nastąpiła gwałtowna zmiana. Stosunkinasze ze współideowcami, przyjaciółmi, nawet krewnymi w Moskwie odrazusię przerwały, listy i depesze zupełnie przestały dochodzić. Na moskiewskimtelegrafie, jakeśmy dowiedzieli się innemi drogami, gromadziło się wiele setekadresowanych do mnie depesz, zwłaszcza w dniu rocznicy przewrotupaździernikowego. Pierścień, otaczający nas, zaciskał się coraz mocniej.

W ciągu roku 1928 opozycja, mimo nieokiełznanej naganki, wyraźniewzrastała, zwłaszcza w wielkich przedsiębiorstwach przemysłowych.Doprowadziło to do zdwojenia represyj, w szczególności zaś do przerwaniakorespondencji zesłanych, nawet między sobą. Spodziewaliśmy się, że nastąpiąza tem dalsze kroki tego rodzaju, i nie omyliśmy się.

16-go grudnia przybyły z Moskwy specjalny pełnomocnik G. P. U.,zakomunikował mi w imieniu tej instytucji ultimatum: mam zaprzestaćkierowania walką opozycji, o ile chcę uniknąć takich następstw, któredoprowadzą do ,,izolowania mnie od życia politycznego”. Sprawa wydaleniazagranicę nie była przytem poruszana – o ile rozumiałem, szło o zastosowanierepresyj w kraju. Odpowiedziałem na to ,,ultimatum” listem, adresowanym doC. K., partji i prezydjum Międzynarodówki Komunistycznej. Uważam zapotrzebne przytoczyć tu zasadniczą część tego listu:

„Dzisiaj, 16-go grudnia, pełnomocnik kolegium G. P. U., Wołynskij,zakomunikował mi ustnie w imieniu owego kolegium, poniższe ultimatum:

„Praca waszych zwolenników w kraju, – oświadczył mi tak prawiedsłownie, – przybrała w ostatnich czasach otwarcie kontrrewolucyjnycharakter. Warunki, w jakich znajdujecie się w Alma-Ata, dają wamnajzupełniejszą możność kierowania tą pracą. Ze względu na to, kolegiumG. P. U. postanowiło zażądać od was kategorycznego zobowiązania się dozaprzestania waszej działalności, – w przeciwnym bowiem razie, kolegjumzostanie zmuszone do zmiany warunków waszego bytu, w sensie zupełnegoizolowania was od życia politycznego, w związku z czem powstanie równieżkwestja zmiany miejsca waszego pobytu”.

„Oświadczyłem pełnomocnikowi G. P. U., że mogę dać tylko pisemnąodpowiedź i to w razie otrzymania odeń sformułowanego na piśmie ultimatumG. P. U. Odmowa udzielenia ustnej odpowiedzi wywołana była przekonaniem,opartem na doświadczeniu całej przeszłości, że słowa moje zostaną znówzłośliwie przekręcone, celem wprowadzenia w błąd mas robotniczychS. S. S. R i całego świata.

„Niezależnie, jednak, od tego, jak postąpi w przyszłości kolegium G. P. U.,nie grające w tej sprawie samodzielnej roli, lecz wykonywujące jedynietechnicznie stare i oddawna mi znane postanowienie ściślejszej frakcjistalinowskiej, uważam za konieczne podać do wiadomości CentralnegoKomitetu Wszechzwiązkowej Partji Komunistycznej i Komitetu

Page 385: Trocki Lew - Moje życie.pdf

386

Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej, co następuje:„Zakomunikowane mi żądanie wyrzeczenia się działalności politycznej

oznacza żądanie wyrzeczenia się walki o sprawę międzynarodowegoproletarjatu, którą bez przerwy prowadzę trzydzieści dwa lata, t. j. w ciągumego całego świadomego życia. Usiłowanie przedstawienia tej działalności,jako kontrrewolucyjnej, pochodzi od tych, których oskarżam przed obliczemmiędzynarodowego proletarjatu o zdeptanie zasad nauki Marksa i Lenina, oszkodzenie sprawie rewolucji światowej, o zerwanie z tradycjami izapowiedziami Października, o nieświadome, lecz tem groźniejsze,przygotowywanie Termidora.

Wyrzeczenie się działalności politycznej znaczyłoby zaprzestanie walki ześlepotą dzisiejszego kierownictwa Wszechzwiązkowej Partji Komunistycznej,które objektywne trudności budowy socjalistycznej komplikuje coraz bardziejtrudnościami politycznemi, zrodzonemi z oportunistycznej nieudolności doprowadzenia polityki proletarjackiej na wielką historyczną skalę;

znaczyłoby wyrzeczenie się walki z dławiącym régime’em partyjnym, któryodzwierciadla wzrastający ucisk wrogich klas, wywierany na proletarjackąawangardę;

znaczyłoby bierne godzenie się z gospodarczą polityką oportunizmu, która,podkopując i osłabiając fundamenty dyktatury proletarjatu, powstrzymuje jegomaterialny i kulturalny rozrost, jednocześnie zaś zadaje bezlitosne ciosyzwiązkowi robotników i pracujących włościan, tej podstawie władzysowieckiej.

,Leninowska frakcja partji ponosi cios za ciosem od 23 roku, t. j. odbezprzykładnej klęski rewolucji niemieckiej. Siła tych ciosów wzrastarównolegle z późniejszemi klęskami międzynarodowego i sowieckiegoproletarjatu, wywoływanemi przez oportunistyczne kierownictwo.

Rozumowania teoretyczne i doświadczenie polityczne świadczą, że okreshistorycznego upadku, cofania się, t. j. reakcji, nastąpić może nie tylko porewolucji burżuazyjnej, ale również i po proletarjackiej. Od sześciu lat żyjemyw S. S. S. R w warunkach wzrastającej reakcji przeciw Październikowi i temsamem – torowania dróg dla termidora. Najoczywistszym i najzupełniejszymwykładnikiem tej reakcji w łonie partji jest dzika naganka i organizacyjnerozbicie lewego skrzydła.

W swych ostatnich usiłowaniach odparcia jawnych termidorzystów,stalinowska frakcja żyje okruchami i odpadkami idej opozycji. Twórczo jestona bezsilna. Walka przeciw lewicy pozbawia ją wszelkiej równowagi. Jejpraktyczna polityka pozbawiona jest punktu oparcia, jest fałszywa, sprzeczna,niepewna. Tak głośna kampanja przeciwko niebezpieczeństwu z prawej stronyjest w trzech czwartych robotą na pokaz i służy przedewszystkiem do ukryciaprzed masami całkowicie zgubnej wojny przeciwko oolszewikom-leninowcom.Burżuazja światowa i światowy mieńszewizm w jednaki sposób oświetlają tęwojnę: sędziowie ci dawno przyznali Stalinowi „historyczną słuszność”.

Gdyby nie ta ślepa, tchórzliwa i bezpłodna polityk przystosowywania się dobiurokracji i mieszczaństwa, sytuacja mas pracujących w dwunastym rokudyktatury byłaby bezporównania pomyślniejsza, obrona wojskowa byłabynieskończenie mocniejsza i pewniejsza. Międzynarodówka Komunistycznastałaby na całkiem innym poziomie i nie cofałaby się krok za krokiem przedzdradziecką i sprzedajną socjal-demokracją.

Nieuleczalna słabość reakcyjnego aparatu przy jego zewnętrznej potędze

Page 386: Trocki Lew - Moje życie.pdf

387

polega na tem, że nie wie sam, co tworzy. Spełnia jedynie nakazy wrogichklas. Jest to największe historyczne przekleństwo, jakie może ciążyć nadfrakcją, powstałą z rewolucji i podrywającą ją.

Olbrzymia siła historyczna opozycji przy jej zewnętrznej słabości polega wobecnej chwili na tem, że trzyma ona rękę na pulsie światowego procesuhistorycznego, wyraźnie widzi dynamikę sił klasowych, przewiduje dzieńjutrzejszy i świadomie go przygotowuje. Wyrzeczenie się działalnościpolitycznej oznaczałoby wyrzeczenie się przygotowań dnia jutrzejszego.

Groźba zmiany warunków mego bytu i izolowania mnie od działalnościpolitycznej brzmi tak, jakbym teraz nie był zesłany do miejscowości, położonejo 4000 kilometrów od Moskwy, o 250 kilometrów od kolei i w takiej samejmniej-więcej odległości od granic pustynnych zachodnich prowincyj Chin, domiejscowości, gdzie najzłośliwsza malarja dzieli władzę z trądem i dżumą.Jakgdyby frakcja Stalina, której bezpośrednim organem jest G. P. U., nieuczyniła wszystkiego, co tylko może, dla izolowania mnie nie tylko odpolitycznego, ale i wszelkiego innego życia. Moskiewskie gazety dochodzą tupo upływie dziesięciu dni do miesiąca i później jeszcze. Listy otrzymuję wdrodze rzadkiego wyjątku po upływie miesięcznego, czy nawet dwu itrzymiesięcznego przetrzymywania ich w skrzynkach G. P. U. i sekretarjatuC. K.

Dwaj najbliżsi moi współpracownicy z okresu wojny domowej, towarzyszeSermuks i Poznański, którzy dobrowolnie postanowili towarzyszyć mi nazesłanie, byli natychmiast po przyjeździe aresztowani, zamknięci w lochurazem z kryminalistami, poczem zesłani do odległych zakątków północy. Listmej beznadziejnie chorej córki, którą usunęliście z partji i pozbawili pracy,szedł do mnie z moskiewskiej lecznicy 73 dni, tak, że odpowiedź moja niezastała jej już przy życiu. List o ciężkich niedomaganiach drugiej córki, takżeusuniętej przez was z partji i pozbawionej pracy, otrzymałem miesiąc temu zMoskwy na 43 dzień od wysłania. Telegraficzne zapytania o zdrowieprzeważnie nie dochodzą adresata. W takiej i gorszej jeszcze sytuacji znajdująsię tysiące nieposzlakowanych bolszewików-leninowców, zasługi którychwobec rewolucji Październikowej i międzynarodowego proletarjatunieskończenie przewyższają zasługi tych, którzy zamknęli ich lub zesłali.

Przygotowując nowe, coraz cięższe represje przeciwko opozycji,stalinowska frakcja miernot, tego Stalina, którego Lenin w „Testamencie”swym nazywał „brutalnym i nielojalnym”, wtedy, kiedy te jego cechy nieujawniły się nawet w setnej części, ustawicznie usiłuje za pośrednictwemG. P. U. insynuować opozycji jakiś „związek” z wrogami dyktaturyproletarjatu. W ścisłem kółku dzisiejsi kierownicy mówią: – To potrzebne jestmasom”. – Czasami zaś jeszcze cynicznej: – „To – dla głupców”. –Najbliższego mego współpracownika Georgja Wasiljewicza Butowa,zarządzającego sekretarjatem Rewolucyjnej Rady Wojskowej Republikipodczas całej wojny domowej, aresztowano i trzymano w niesłychanychwarunkach, żądając od tego czystego i skromnego człowieka i nieskazitelnegoczłonka partji potwierdzenia świadomie fałszywych, podrobionych,oszukańczych oskarżeń w duchu termidoryjskich amalgamatów. Butowodpowiedział bohaterską głodówką, trwającą około 50 dni, która doprowadziłago we wrześniu roku bieżącego do śmierci w więzieniu. Gwałty, bicie, torturyfizyczne i moralne stosuje się do najlepszych robotników-bolszewików za ichwierność hasłom Października. Takie są te ogólne warunki, które – według

Page 387: Trocki Lew - Moje życie.pdf

388

słów kolegjum G. P. U. – „nie przeszkadzają” dziś politycznej działalnościopozycji, mojej zaś w szczególności.

Nędzna groźba zmiany dla mnie tych warunków w sensie dalszej izolacjinie oznacza nic innego, tylko decyzję frakcji Stalina zastąpienia zesłania przezwięzienie. Decyzja ta, jak wyżej wspomniałem, nie jest dla mnie nowością.Zaznaczona w perspektywie już w 1924 roku, stopniowo zostaje wprowadzanaw życie, poprzez cały szereg gradacyj, aby cichaczem przyzwyczaić zdławionąi oszukaną partję do stalinowskich metod, w których brutalna nielojalnośćdojrzała dziś do zatrutej biurokratycznej nieuczciwości.

W oświadczeniu, złożonem na VI kongresie, jakgdyby przewidującprzedłożone mi dziś ultimatum, pisaliśmy dosłownie: – „Żądać odrewolucjonistów takiego wyrzeczenia się (działalności politycznej, t. j. służeniapartji i rewolucji międzynarodowej) mógłby tylko ostatecznie skorumpowanybiurokratyzm. Dawać tego rodzaju zobowiązania mogliby tylko pogardy godnirenegaci”.

Nie mogę nic zmienić w tych słowach.Każdemu, co jego. Wy chcecie w dalszym ciągu wprowadzać to, co wam

inspirują wrogie proletarjatowi siły klasowe. My znamy nasz obowiązek.Spełnimy go do końca.

L. Trocki, 16 grudnia 1928 r., Alma-Ata”

Po tej odpowiedzi upłynął miesiąc bez zmian. Stosunki nasze ze światemzewnętrznym były całkowicie zerwane, między innemi również nielegalnestosunki z Moskwą. W ciągu stycznia otrzymywaliśmy tylko moskiewskiegazety. Im więcej pisały one o walce z prawicą, tem pewniej spodziewaliśmysię uderzenia przeciwko lewicy. Jest to metoda stalinowskiej polityki.

Moskiewski delegat G. P. U. Wołynskij pozostawał przez cały czas wAlma-Ata, oczekując instrukcyj. 20-go stycznią zjawił się u mnie wtowarzystwie licznych uzbrojonych agentów G. P. U., którzy obstawiliwszystkie wejścia i wyjścia, i przedstawił mi następujący wyciąg z protokułuG. P. U. z dnia 18 stycznia 1929 r.: „Rozpatrzono: Sprawę obywatelaTrockiego, Lwa Dawidowicza, oskarżonego z art. 58/10 kodeksu karnego, odziałalność kontrrewolucyjną, ujawniającą się przez zorganizowanienielegalnej antysowieckiej partji, której działalność w ostatnich czasachzmierzała do prowokowania wystąpień anty-sowieckich i przygotowania walkiorężnej przeciw władzy sowieckiej. Postanowiono: Obywatela Trockiego, LwaDawidowicza, – wydalić z granic S. S. S. R.”.

Kiedy zażądano ode mnie pokwitowania, stwierdzającego, że zapoznałemsię z treścią tego postanowienia, napisałem:

„Przestępne, co do istoty, i bezprawnego pod względem formypostanowienie G. P. U. zakomunikowano mi 20-go stycznia 1929 roku.Trocki”

Nazwałem decyzję tę przestępną, dlatego, że świadomie kłamliwie mówi oprzygotowywaniu przeze mnie walki zbrojnej przeciw władzy sowieckiej.Formuła ta, potrzebna Stalinowi do usprawiedliwienia zesłania, sama przez sięstanowi złośliwy podkop pod władzę sowiecką. Gdyby prawdą było, żeopozycja, kierowana przez organizatorów rewolucji październikowej,budowniczych sowieckiej republiki i czerwonej armji, przygotowuje orężneobalenie władzy sowieckiej, oznaczałoby to samo przez się katastrofalnąsytuację w kraju. Na szczęście formuła G. P. U. stanowi bezczelne zmyślenie.

Page 388: Trocki Lew - Moje życie.pdf

389

Polityka opozycji nie ma nic wspólnego z przygotowywaniem walki zbrojnej.Opieramy się całkowicie na przeświadczeniu o głębokiej żywotności ielastyczności sowieckiego régime’u. Nasza droga jest drogą reformywewnętrznej.

Na żądanie wyjawienia, jak i dokąd zamierzają mnie wydalić, otrzymałemodpowiedź, że zakomunikuje mi to w granicach Rosji europejskiejprzedstawiciel G. P. U., który wyjedzie mi na spotkanie. W ciągu następnegodnia wrzała gorączkowa praca nad pakowaniem rzeczy, wyłącznie prawierękopisów i książek. Zaznaczę mimochodem, że agenci G. P. U. nie zdradzalinawet cienia wrogości w stosunku do mnie. Wprost przeciwnie. 22-go o świciewsiedliśmy z żoną, synem i konwojem do autobusu, który po gładko ubitej,zasypanej śniegiem drodze dowiózł nas do przełęczy górskiej Kurdaj. Naprzełęczy były zaspy śnieżne i dął silny wiatr. Potężny traktor, który miałprzeholować nas przez Kurdaj, ugrzązł w zaspach wraz z siedmiomasamochodami, które ciągnął za sobą. Podczas zamieci śnieżnych na przełęczyzmarzło na śmierć siedmiu ludzi i wielka liczba koni. Trzeba było przesiąść sięna sanie. Zużyliśmy przeszło siedem godzin, aby pozostawić za sobą 30kilometrów. Wdłuż zasypanej śniegiem drogi porzuconych było wiele sani opodniesionych dyszlach, wiele ładunków dla budującej się turkiestańsko-syberyjskiej drogi, wiele rezerwoarów z naftą, zasypanych śniegiem. Ludzie ikonie ukryli się przed śnieżnemi zawieruchami w pobliskich kirgiskichosiedlach zimowych. Za przełęczą wsiedliśmy znów do automobilu, a wPiszpeku – do wagonu kolejowego. Otrzymywane po drodze moskiewskiegazety świadczą o przygotowywaniu umysłów do wydalenia przywódcyopozycji zagranicę. W okręgu Aktjubinska otrzymujemy przewodembezpośrednim zawiadomienie, że miejscem deportacji jest Konstantynopol.Żądam widzenia się z dwiema osobami z mej rodziny: mym drugim synem isynową, przebywającymi w Moskwie. Przywożą ich na stację Riażsk, gdziepodlegają temu samemu co my régime’owi. Nowy przedstawiciel G. P. U.Bułanow przekonywa mnie o dodatnich stronach pobytu w Konstantynopolu.Kategorycznie zrzekam się ich. Bułanow pertraktuje przewodem bezpośrednimz Moskwą. Przewidziano tam wszystko, prócz przeszkód, wynikłych z mejodmowy dobrowolnego wyjazdu zagranicę. Pociąg, sprowadzony ze swejdrogi, ospale posuwa się naprzód, poczem zatrzymuje się na ślepej bocznicyobok małego opuszczonego przystanku i zamiera tam wśród dwuch smugzagajnika. Tak mija dzień za dniem. Liczba puszek od konserw wokół naszegopociągu wzrasta. Wrony i sroki zbierają się coraz większemi gromadami wposzukiwaniu żywności. Dziko, głucho. Zajęcy tu niema: jesienią wybiła jegroźna epidemja. Lis zato pozostawił swe ostrożne ślady aż do samegopociągu. Lokomotywa i jeden wagon codziennie jeżdżą do dużej stacji poobiad i gazety. W wagonie naszym panuje grypa. Odczytujemy raz po razAnatola France’a i kurs historji Rosji Klinczewskiego. Po raz pierwszyzapoznaje się z Istratim. Mróz dochodzi do 38° Reaumur’a, lokomotywa naszajeździ po szynach, żeby nie przymarznąć. W eterze nawołują się radjostacje,dopytując się, gdzie jesteśmy. Nie słyszymy tych pytań, gramy w szachy. Alegdybyśmy je nawet usłyszeli, to i tak nie potrafilibyśmy na nie odpowiedzieć:przywiezieni tu nocą, nie wiemy sami, gdzie jesteśmy.

Tak przechodzi 12 dni i dwanaście nocy. Tutaj dowiedzieliśmy się z gazet onowem aresztowaniu kilkuset osób, w ich liczbie 150 osób tak zwanego„trockistowskiego centrum”. Ogłoszone są nazwiska Kawtaradze, byłego

Page 389: Trocki Lew - Moje życie.pdf

390

przewodniczącego rady komisarzy ludowych Gruzji, Mdiwaniego, byłegoprzedstawiciela handlowego S. S. S. R w Paryżu, Woronskiego, najlepszego znaszych krytyków literackich, i innych. Wszyscy zaś – byli to rdzennidziałacze partji, organizatorzy przewrotu październikowego.

8-go lutego Bułanow oświadcza: mimo nalegań ze strony Moskwy, rządniemiecki kategorycznie odmówił wpuszczenia was do Niemiec: dano miostateczny rozkaz, zawiezienia was do Konstantynopola. – Ale ja dobrowolnienie pojadę i oświadczę to na tureckiej granicy. – To nic nie pomoże, mimowszystko będziecie wywiezieni do Turcji. – To znaczy, że jesteście wporozumieniu z policją turecką co do przymusowego osiedlenia mnie wTurcji? – Wymijający gest: jesteśmy tylko wykonawcami.

Po dwunastu dobach postoju, lokomotywa rusza. Nasz mały pociągpowiększa się, w miarę zwiększania się konwoju. Podczas całej drogi,począwszy od Piszpeku, nie mieliśmy możności opuszczenia wagonu.Jedziemy teraz całą parą na południe. Zatrzymujemy się tylko na małychstacjach, aby nabrać wody i paliwa. Te krańcowe środki ostrożności wywołanesą wspomnieniami moskiewskiej demonstracji, która odbyła się z racji mejwysyłki w styczniu 1928 r. Po drodze gazety przynoszą nam echa nowejwielkiej kampanji przeciw trockistom: Między wierszami majaczy walkawśród warstw kierowniczych w związku z mem wydaleniem. Stalinowskafrakcja śpieszy się. Ma dosyć powodów ku temu. Musi przezwyciężać nietylko polityczne, ale i fizyczne przeszkody. Do wyjazdu z Odesy przeznaczonoparowiec „Kalinin”. Ale uwiązł w lodach. Wszytkie wysiłki łamaczy lodówokazały się jałowe. Moskwa stała przy telegrafie i poganiała. Terminowopostawiono pod parą statek „Iljicz”. Do Odesy pociąg nasz przybył 10-go wnocy. Patrzałem przez okno na znane mi miejsca: w mieście tem spędziłemsiedem lat mego szkolnego życia. Wagon nasz podstawiono do samegoparowca. Był trzaskający mróz. Mimo głębokiej nocy, przystań otaczali agencii wojska G. P. U. Tutaj trzeba się było pożegnać z młodszym synem i synową,dzielącymi nasze więzienie w ciągu dwuch ostatnich tygodni. Patrzyliśmy zokna wagonu na przeznaczony dla nas parowiec i przypominaliśmy sobie innyparowiec, który również odwoził nas nie według przeznaczenia. Było to wmarcu 1917 roku, pod Halifaksem, kiedy brytyjscy marynarze wojskowi woczach licznych pasażerów znieśli mnie na rękach z norweskiego parowca„Chrystjanjafiord”. Nasze kółko rodzinne składało się wówczas z tych samychosób, tylko wszyscy byliśmy młodsi o 12 lat.

„Iljicz” bez ładunku i bez pasażerów wypłynął z portu około 1-ej w nocy.Na przestrzeni 60 mil torował nam drogę łamacz lodów. Szalejąca tu burzazlekka tylko dotknęła nas swem skrzydłem. 12-go lutego wpłynęliśmy na wodyBosforu. Tureckiemu oficerowi policji, który w Bijuk-Derze wszedł na pokładcelem skontrolowania pasażerów, – oprócz mojej rodziny i agentów G. P. U.na parowcu nie było innych pasażerów, – wręczyłem do przesłaniaprezydentowi tureckiej republiki, Kemalowi-Paszy, następujące oświadczenie:

„Szanowny Panie. U wrót Konstantynopola mam zaszczyt zakomunikowaćPanu, że na turecką granicę przybyłem wcale nie z własnej woli i żeprzekroczyć tę granicę mogę jedynie, poddając się przemocy.

Zechce Pan, Panie Prezydencie, przyjąć wyrazy odpowiadających temuuczuć. L. Trocki, dnia 12 lutego 1929 r.”

Oświadczenie to nie miało żadnych następstw. Parowiec udał się w dalsządrogę. Po 22-dwu dniowej podróży, przebywszy przestrzeń 6.000 kilometrów,

Page 390: Trocki Lew - Moje życie.pdf

391

znaleźliśmy się w Konstantynopolu.

Page 391: Trocki Lew - Moje życie.pdf

392

ROZDZIAŁ XLV

PLANETA BEZ WIZY

Jesteśmy w Konstantynopolu, narazie w budynku konsulatu, później – wprywatnem mieszkaniu. Oto kilka wierszy z notatek żony, dotyczących tegopierwszego okresu: „Nie warto, bodąjże, zatrzymywać się na drobnychzdarzeniach, związanych z naszem osiedleniem się w Konstantynopolu:drobnych oszustwach i drobnych gwałtach. Przytoczę jeden tylko epizod.Jeszcze w pociągu, w drodze do Odesy, kiedy pełnomocnik G. P. U., Bułanow,rozwodził się nad wszelkiego rodzaju projektami (najzupełniejbezużytecznemi) na temat zapewnienia nam bezpieczeństwa zagranicą, L. D.przerwał mu: – Dajcie mi moich współpracowników, Sermuksa i Poznańskiego– to jedyny, choć trochę skuteczny, środek, – Bułanow zakomunikowałnatychmiast te słowa Moskwie. Na jednej z następnych stacyj triumfalnieprzyniósł odpowiedź, otrzymaną bezpośrednim przewodem: G. P. U., t. j. biuropolityczne, wyraża swą zgodę. L. D. powiedział mu ze śmiechem: – I tak mnieoszukacie. – Bułanow, szczerze widocznie dotknięty, zawołał: – Wówczasnazwiecie mnie łotrem! – Pocóż mam was obrażać, – odpowiedział L. D. –przecież nie wy mnie oszukacie, tylko Stalin. – Po przyjeździe doKonstantynopola, L. D. spytał o Sermuksa i Poznańskiego. Przedstawicielkonsulatu, po kilku dniach przyniósł telegraficzną odpowiedź Moskwy: niezostaną wypuszczeni z kraju. W podobny sposób załatwiano wszystko”.

Natychmiast po przyjeździe do Konstantynopola, runęła na nas, przezgazety, olbrzymia lawina pogłosek, przypuszczeń i plotek o naszym losie.Prasa nie uznaje luk w twych informacjach i nie krępuje się w pracy. Abywzeszło jedno ziarno, przyroda rzuca na wiatr mnóstwo ziaren. Podobnie teżpostępuje prasa. Podchwytuje i roznosi pogłoski, mnożąc je bez końca. Setki itysiące komunikatów zamierają, zanim umocni się wiarogodna wersja.Czasami zdarza się to dopiero po szeregu lat. Ale i tak się zdarza, że dlaprawdy wogóle nie nadchodzi czas.

Co zwłaszcza uderza w tych wszystkich wypadkach, kiedy opinja publicznajest czemś gorąco zainteresowana, to kłamliwość ludzka. Mówię o tem bezjakiegokolwiek bądź moralnego oburzenia, raczej jak badacz natury,stwierdzający pewien fakt. Potrzeba kłamstwa, zarówno jak i przyzwyczajeniedoń, odzwierciadla przeciwieństwa naszego życia. Rzecby można, że gazetymówią prawdę raczej w drodze wyjątku. Niebardzo tem różnią się odposzczególnych jednostek. Są tylko ich megafonem.

Zola pisał o francuskiej prasie finansowej, że dzieli się na dwie grupy:sprzedajną i tak zwaną „nieprzekupną”, t. j. taką, która sprzedaje się wwyjątkowych wypadkach i za bardzo wysoką cenę. Coś podobnego możnapowiedzieć o kłamliwości gazet wogóle. Żółta, brukowa prasa kłamie stale, niezastanawiając się i nie oglądając. Gazety, jak „Times” albo „Temps”, mówiąprawdę we wszystkich obojętnych i błahych okolicznościach, po to, aby móc w

Page 392: Trocki Lew - Moje życie.pdf

393

razie potrzeby oszukać opinję publiczną z całym koniecznym autorytetem.„Times” drukował w następstwie komunikaty o tem, że wyjechałem do

Konstantynopola w porozumieniu ze Stalinem, aby przygotowywać na miejscuzbrojne opanowanie krajów Bliskiego Wschodu. Sześcioletnią walkę międzymną i epigonami traktowano, jak zwyczajną komedję z zawczasu podzielonemirolami. – Któż temu uwierzy? – spyta może jakiś optymista, – i omyli się.Wielu uwierzy. Być może, że Churchill nie uwierzy swojej gazecie. Clynesjednakże uwierzy na pewno, przynajmniej do połowy. Na tem właśnie polegamechanika kapitalistycznej demokracji, a raczej, to jest jedna z jejnajistotniejszych sprężyn. Zaznaczani to jednak tylko mimochodem. OClynes’ie powiem później.

Wkrótce po przybyciu do Konstantynopola przeczytałem w jednem z pismberlińskich mowę prezydenta Reichstagu, wygłoszoną przez niego z okazjidziesięciolecia weimarskiego zgromadzenia narodowego. Mowa kończyła sięnastępującemi słowami: „Vielleicht kommen wir sogar dazu, Herrn Trotskydas freiheitliche Asyl zu geben (Lebh. Beifall bel der Mehrheit)”. Słowa p.Löbego były dla mnie czemś zupełnie nieoczekiwanem, ponieważ wszystko,co zaszło, pozwalało wnioskować, ze rząd niemiecki rozstrzygnął kwestjęmego wjazdu do Niemiec negatywnie. W każdym bądź razie tak twierdzilikategorycznie agenci rządu sowieckiego. 15 lutego przywołałemprzedstawiciela G. P. U., towarzyszącego mi do Konstantynopola, ipowiedziałem mu: – Zmuszony jestem do wnioskowania, że zostałem mylniepoinformowany. Mowa Löbego została wygłoszona 6 lutego. Z Odesywyjechaliśmy z wami do Turcji dopiero 10 lutego w nocy, a co za tem idzie,mowa Löbego była już wtedy znana w Moskwie. Polecam wam natychmiastzadepeszować do Moskwy i zaproponować im, aby na podstawie mowyLöbego naprawdę zwrócili się do Berlina z prośbą o wizę dla mnie. Będzie tonajmniej kompromitująca droga zlikwidowania tej intrygi, którą Stalinnajwidoczniej osnuł wokół sprawy mego wjazdu do Niemiec. – Po upływiedwuch dni pełnomocnik G. P. U. przyniósł mi następującą odpowiedź: – Namoją depeszę do Moskwy otrzymałem tylko potwierdzenie wiadomości, żerząd niemiecki kategorycznie odmówił wizy jeszcze na początku lutego.Ponowne wystąpienie nie ma żadnego celu. Mowa Löbego manieobowiązujący charakter. Jeśli chcecie sprawdzić, zwróćcie się sami z prośbąo wizę.

Nie mogłem uwierzyć tym wywodom. Sądziłem, że prezydent Reichstagupowinien lepiej znać zamiary swej partji i swego rządu, niż agenci G. P. U.Tego samego dnia zadepeszowałem do Löbego że, na zasadzie jego słów,zwróciłem się do konsulatu niemieckiego z prośbą o wizę. Demokratyczna isocjal-demokratyczna prasa nie bez złośliwości podkreślała okoliczność, żezwolennik dyktatury rewolucyjnej zmuszony jest szukać schronienia wdemokratycznem państwie. Niektórzy wyrażali nawet nadzieję, że ta lekcjanauczy mnie wyżej cenić instytucje demokracji. Pozostawało mi tylkooczekiwać, jak w istocie będzie wyglądała owa lekcja.

Demokratyczne prawo azylu nie polega, naturalnie, na tem, że rząd okazujegościnność wyznawcom tych samych co on poglądów, – czynił tak również isułtan Abdul-Hamid. Również i nie na tem, że demokracja wpuszczawygnańców jedynie za zgodą tego rządu, który ich wygnał. Prawo azylu (napapierze) polega na tem, że rząd daje schronienie również swym przeciwnikompod warunkiem przestrzegania praw krajowych. Naturalnie, mogłem

Page 393: Trocki Lew - Moje życie.pdf

394

przyjechać do Niemiec tylko jako nieubłagany przeciwnik socjal-demokratycznego rządu. Konstantynopolskiemu przedstawicielowi niemieckiejsocjal-demokratycznej prasy, który zjawił się u mnie po wywiad, udzieliłemkoniecznych wyjaśnień, które przytaczam tu w takiej postaci, w jakiejzanotowałem je natychmiast po rozmowie.

,,Ponieważ zabiegam teraz o wpuszczenie mnie do Niemiec, gdziewiększość rządowa składa się z socjal-demokratów, przedewszystkiemwinienem wyraźnie określić mój stosunek do socjal-demokracji. W tejdziedzinie nic nie uległo zmianie. Mój stosunek do socjal-demokracji pozostałtaki sam, jak dawniej. Więcej nawet, walka moja z centralistyczną frakcjąStalina jest jedynie odzwierciadleniem ogólnej walki z socjal-demokracją.Niejasności czy niedomówienia niepotrzebne są ani wam, ani mnie.

Niektóre socjal-demokratyczne wydawnictwa usiłują wynaleźć sprzecznośćmiędzy mojem zasadniczem stanowiskiem w sprawie demokracji i mojemizabiegami o wpuszczenie mnie do Niemiec. Niema tu żadnej sprzeczności. Mywcale nie „negujemy” demokracji, jak „negują” ją anarchiści (w słowach).Burżuazyjna demokracja stoi pod wieloma względami wyżej odpoprzedzających ją form państwowych. Nie jest jednakże wieczna. Musiustąpić miejsca socjalistycznemu społeczeństwu. Mostem do socjalistycznegospołeczeństwa jest dyktatura proletarjatu.

We wszystkich państwach kapitalistycznych komuniści biorą udział wwalce parlamentarnej. Wykorzystanie prawa azylu niczem nie różni się odwykorzystania prawa wyborczego, wolności prasy, zebrań i t. p.”

O ile wiem, wywiad ten nie został opublikowany. Nic dziwnego. W socjal-demokratycznej prasie rozlegały się w owych czasach głosy o koniecznościudzielenia mi prawa azylu. Jeden z socjal-demokratycznych adwokatów, dr. K.Rosenteid, z własnej inicjatywy podjął starania o zapewnienie mi prawawjazdu do Niemiec. Jednakże, od razu natknął się na opór, ponieważ poupływie kilku dni otrzymałem od niego telegraficzne zapytanie, jakimograniczeniom zgodziłbym się ewentualnie poddać podczas mego pobytu wNiemczech. Odpowiedziałem na to:

,,Zamierzam żyć w najzupełniejszej izolacji, poza Berlinem, w żadnymwypadku nie występować na publicznych zebraniach, ograniczać się dodziałalności literackiej w ramach praw niemieckich”.

W ten sposób, chodziło już nie o demokratyczne prawo azylu, lecz o prawopobytu w Niemczech na warunkach wyjątkowych. Treść lekcji demokracji,którą zamierzali mi udzielić przeciwnicy, odrazu się skurczyła. Sprawa jednakna tem się nie skończyła. Po upływie kilku dni otrzymałem telegraficznezapytanie: czy nie zgodziłbym się przyjechać do Niemiec wyłącznie w celachleczniczych? Zadepeszowałem w odpowiedzi: ,,Proszę przynajmniej dać mimożność przeprowadzenia w Niemczech absolutnie niezbędnej dla mniekuracji”. W ten sposób prawo azylu w tym etapie zwęziło się do prawa doleczenia. Wymieniłem szereg znanych niemieckich lekarzy, którzy leczylimnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat, których pomoc była teraz dla mniekonieczniejsza, niż kiedykolwiek.

W okresie świąt Wielkanocnych, do prasy niemieckiej przeniknął nowykomunikat: w kołach rządowych panuje mniemanie, że Trocki nie jest jednaktak bardzo chory, aby bezwarunkowo wymagał pomocy lekarskiej lekarzyniemieckich i niemieckich uzdrowisk. 31-go marca depeszowałem do doktoraRosenfelda:

Page 394: Trocki Lew - Moje życie.pdf

395

„Zgodnie z wiadomościami prasowemi jestem niedość beznadziejnie chory,aby otrzymać możność wjazdu do Niemiec. Pytam: czy Löbe proponował miprawo azylu, czy prawo cmentarza? Gotów jestem poddać się dowolnymbadaniom dowolnej komisji lekarskiej. Obowiązuję się po odbyciu kuracjiwyjechać z Niemiec”.

W ten sposób, w ciągu kilku tygodni demokratyczna zasada poddana zostałatrzykrotnej redukcji. Prawo azylu przekształciło się początkowo w prawopobytu na warunkach wyjątkowych, potem – w prawo do leczenia, wreszcie –w prawo do cmentarza. Znaczyło to jednakże, że ocenić walory demokracji wcałej rozciągłości mógłbym jedynie w charakterze nieboszczyka.

Odpowiedzi na moją depeszę nie otrzymałem. Przeczekawszy kilka dni,znów depeszowałem do Berlina: – „Uważam brak odpowiedzi za nielojalnąformę odmowy”.

Dopiero po tej depeszy otrzymałem 12-go kwietnia t. j. po upływie dwuchmiesięcy, zawiadomienie, że rząd niemiecki odmówił mojej prośbie o prawowjazdu. Nie pozostawało mi nic innego poza depeszowaniem do prezydentaReichstagu Löbego: – „Żałuję, że nie dano mi możności praktycznegoprzestudjowania zalet demokratycznego prawa azylu. Trocki”

Oto krótka i pouczająca historja tego mego pierwszego usiłowaniaznalezienia w Europie „demokratycznej” wizy.

Jasne jest, że gdyby przyznano mi prawo azylu, tofakt ten w najsłabszymnawet stopniu nie naraziłby na szwank marksowskiej historji państwaklasowego. Ustrój demokracji, wypływający nie z samowystarczalnych zasad,lecz z realnych potrzeb klasy rządzącej, siłą swej wewnętrznej logiki obejmujei prawo azylu. Udzielenie schronienia proletarjackiemu rewolucjoniście niesprzeciwia się absolutnie burżuazyjnemu charakterowi demokracji. Terazjednak argumentacja ta jest zbędna, ponieważ okazało się, że w Niemczech,rządzonych przez socjal-demokratów, nie obowiązuje żadne prawoschronienia.

Stalin proponował mi 16-go grudnia za pośrednictwem G. P. U.wyrzeczenie się działalności politycznej. Taki sam warunek wysunięty zostałze strony niemieckiej, jako rzecz sama przez się zrozumiała, podczasroztrząsań w prasie zagadnienia prawa azylu. Znaczy to, że rząd Müllera-Stresemanna uważa za niebezpieczne i szkodliwe te same idee, przeciwkoktórym walczy Stalin i jego Thälmannowie. Stalin drogą dyplomatyczną, aThälmannowie drogą agitacji żądali od socjal-demokratycznego rządu niedopuszczenia mnie do Niemiec – sądzić należy, że w imię interesówproletarjackiej rewolucji. Z drugiego skrzydła Chamberlain, hrabia Westarp iim podobni, żądali, aby odmówiono mi wizy – w interesie ustrojukapitalistycznego. W ten sposób Hermann Müller mógł jednocześniezadośćuczynić swym partnerom z prawicy i sojusznikom z lewicy. Rządsocjal-demokratyczny stał się ogniwem, łączącem wspólny frontmiędzynarodowy przeciw rewolucyjnemu marksizmowi. Aby ujrzeć obraztego wspólnego frontu, wystarczy zwrócić się do pierwszych wierszymanifestu komunistycznego Marksa i Engelsa: ,,Dla świętej naganki na tegoupiora (komunizmu) połączyly się wszystkie siły starej Europy, – papież i car,Metternich i Guizot, francuscy radykali i niemieccy policjanci”. Imiona sięzmieniły, treść pozostała jednak ta sama. To, że jako niemieccy policjanciwystępują dziś socjal-demokraci, najmniej wpływa na zmianę rzeczy. Wistocie bowiem bronią tego samego, czego bronili policjanci Hohenzollerna.

Page 395: Trocki Lew - Moje życie.pdf

396

Różnorodność przyczyn, dla których demokracje odmawiają wizy jestolbrzymia. Rząd norweski powoduje się wyłącznie względami megobezpieczeństwa. Nigdy nie przypuszczałem, że mam w Oslo troskliwychprzyjaciół na tak odpowiedzialnych stanowiskach. Rząd norweski uznaje,naturalnie, w całej rozciągłości prawo azylu, zupełnie tak samo, jak rządniemiecki, francuski, angielski i wszystkie inne. Prawo azylu jest, jakwiadomo, świętą i niewzruszoną zasadą. Ale wygnaniec musi uprzednioprzedstawić w Oslo dowód, że nikt go nie zabije. Wówczas okaże mu sięgościnność... jeżeli, naturalnie, nie znajdą się inne przeszkody.

Dwukrotne dyskusje w Storthingu z racji wizy dla mnie stanowiąniezrównany dokument polityczny. Odczytywanie go przynajmniej w połowiewynagrodziło mi odmowę wizy, o którą starali się dla mnie w Norwegji moiprzyjaciele.

Premjer norweski w sprawie mojej wizy konferował, naturalnie,przedewszystkiem z naczelnikiem policji śledczej, kompetencja którego wdziedzinie zasad demokratycznych – przyznaję to zgóry – jest bezsporna.Naczelnik policji śledczej, według opowiadania pana Mohwinkla, wyraziłpogląd, że najrozsądniej będzie pozwolić wrogom Trockiego na rozprawieniesię z nim poza terytorjum państwa norweskiego. Sformułowane to było mniejściśle, myśl jednak była właśnie taka. Minister sprawiedliwości ze swojejstrony wyjaśniał norweskiemu parlamentowi, że ochrona Trockiego byłabyzbyt wielkim ciężarem dla norweskiego budżetu. Zasada oszczędnejgospodarki państwowej, również jedna z bezspornych zasad demokratycznych,okazała się tym razem nieubłaganie sprzeczna z prawem azylu. W każdymbądź razie wynika ztego, że najmniej szans uzyskania schronienia posiada ten,komu to jest najbardziej potrzebne.

Znacznie dowcipniej postąpił rząd francuski: poprostu powołał się na to, żenie odwołano rozporządzenia Malvy, tyczącego mego wydalenia z Francji.Przeszkoda nie do przezwyciężenia na drodze demokracji. Opowiedziałempoprzednio, jak po owem wydaleniu i mimo nieodwołania rozporządzeniaMalvy, rząd francuski oddał mi do dyspozycji swych oficerów, jak odwiedzalimnie francuscy deputowani, posłowie i jeden z ministrów-rezydentów.Widocznie jednak zjawiska te rozgrywały się w dwuch nieprzecinających siępłaszczyznach. Teraz zaś sytuacja jest następująca: prawo azylu byłoby miudzielone we Francji na pewno, gdyby w archiwum policji nie istniałorozporządzenie wydalenia mnie z Francji na żądanie carskiej dyplomacji.Wiadomo, że rozporządzenie policyjne jest czemś w rodzaju gwiazdy polarnej:niema możliwości ani skasowania go, ani przesunięcia na inne miejsce.

Tak czy inaczej, okazuje się, że prawo azylu wygnane zostało również i zFrancji. Gdzież jest więc kraj, w którym prawo to znalazło... azyl? Może wAnglji?

5-go czerwca 1929 roku Niezależna partja robotnicza, której członkiem jestMacdonald, oficjalnie i z własnej inicjatywy zaprosiła mnie do Anglji naodczyt w szkole partyjnej. Zaproszenie, podpisane przez generalnegosekretarza partji, brzmiało „Nie możemy przypuszczać, aby, po utworzeniu siętu rządu robotniczego, nastręczały się jakiekolwiek trudności w związku zWaszym przyjazdem w tym celu do Anglji”. Tem niemniej, trudności sięnastręczyły. Nie dano mi nie tylko wystąpić z odczytem przedwspółideowcami Macdonalda, ale nawet skorzystać z pomocy angielskichlekarzy. Poprostu odmówiono mi wizy. Clynes, minister policji w rządzie

Page 396: Trocki Lew - Moje życie.pdf

397

Labour-party, bronił odmowy tej w izbie. Wyjaśniał filozoficzną istotędemokracji z bezpośredniością, która przyniosłaby zaszczyt każdemuministrowi Karola II. Prawo azylu, według Clynes’a, nie polega na prawiewygnańca do żądania azylu, lecz na prawie państwa do odmówieniaschronienia. Określenie Clynes’a ciekawe jest z tego względu, że jednymzamachem likwiduje same podstawy tak zwanej demokracji. Prawo azylu wduchu Clynes’a istniało zawsze w carskiej Rosji. Kiedy szachowi perskiemunie udało się powywieszać rewolucjonistów i musiał porzucić granice drogiejojczyzny, Mikołaj II nie tylko udzielił mu prawa azylu, ale nawet dosyćkomfortowo urządził go w Odesie. Żadnemu jednak z irlandzkichrewolucjonistów nie przychodziło do głowy szukać azylu w carskiej Rosji,konstytucję której całkowicie wyczerpywała zasada Clynes’a: obywatelepowinni być zadowoleni z tego, co daje im, albo im zabiera władzapaństwowa. Mussolini udzielił niedawno afgańskiemu padyszachowi azylu,ściśle odpowiadającego tej samej zasadzie.

Pobożny minister Clynes powinien był przynajmniej wiedzieć, żedemokracja przejęła w pewnym sensie prawo azylu z kościołachrześcijańskiego, który – coprawda – odziedziczył je, wraz z wieloma innemi,od pogan. Ścigani przestępcy, skoro tylko wtargnęli do wnętrza świątyni, lubnawet czasami skoro zdołali dotknąć się kółka drzwi, byli zabezpieczeni przedpościgiem. W ten sposób kościół rozumiał prawo azylu, właśnie jako prawościganego do schronienia, a nie jako samowolę pogańskich duchownych ichrześcijańskich wróżów. Sądziłem dotychczas, że pobożni członkowieLabour-party, tak mało znający się na socjalizmie, powinni być przynajmniejlepszymi znawcami tradycyj kościelnych. Teraz przekonałem się, że nawet natem się nie znają.

Dlaczego, jednakże, Clynes zatrzymuje się na wstępie swej teorji prawapaństwowego? Szkoda. Prawo azylu stanowi zaledwie część składową systemudemokracji. Ani kistorycznem pochodzeniem, ani charakterem prawnym nieróżni się od wolności słowa, zebrań i t. p. Spodziewać tię należy, że ministerClynes dojdzie wkrótce do wniosku, że wolność słowa nie oznacza prawaobywateli do wypowiadania tych, czy innych myśli, lecz prawo państwa dozakazywania tego właśnie swym poddanym. W stosunku do wolności strejków,wniosek ten został już faktycznie powzięty przez prawodawstwo angielskie.

Pech CIynes’a polegał na tem, że zmuszony był głośno usprawiedliwiaćswe poczynania, ponieważ w składzie frakcji parlamentarnej Labour-partyznaleźli się posłowie, którzy zadali ministrowi, choć pełne szacunku, ale mimoto nieprzyjemne pytania. W takiej samej nieprzyjemnej sytuacji znalazł się ipremjer norweski. Niemiecki gabinet uniknął tej niewygody. W Reichstagu nieznalazł się ani jeden poseł, któryby zainteresował się prawem azylu. Fakt tenjest tembardziej godny uwagi, że, jak pamiętamy, przewodniczący Reichstagu,przy owacji większości, obiecał udzielić mi prawa azylu, wówczas, kiedyjeszcze o nie nie prosiłem.

Rewolucja październikowa nie głosiła abstrakcyjnych zasad demokracji, wich liczbie i prawa azylu. Państwo sowieckie otwarcie opierało się na prawiedyktatury rewolucyjnej. Nie przeszkodziło to Vandervelde, podobnie, jak iinnym socjal-demokratom, przyjeżdżać do Sowieckiej republiki i nawetwystępować w Moskwie w roli obrońców tych sił, które dokonywałyzamachów terorystycznych na kierowników rewolucji Październikowej.

Odwiedzali nas i dzisiejsi angielscy ministrowie. Nie pamiętam kto

Page 397: Trocki Lew - Moje życie.pdf

398

wszystko przyjeżdżał, – nie mam pod ręką żadnych materjałów, – alepamiętam, że w liczbie przyjeżdżających znajdował się Snowden i mrs.Snowden. Było to zapewne w 1920 roku. Nie przyjmowano ich poprostu jakturystów, lecz traktowano jak gości, co – bodaj-że – było nawet zbędne.Dawano im do dyspozycji lożę w Wielkim teatrze. Przypominam to sobie wzwiązku z małym epizodem, który nie zaszkodzi tu opowiedzieć. Przyjechałemz frontu do Moskwy, bardzo daleki myślą od angielskich gości, nie wiedziałemnawet, kto są owi goście, ponieważ, zbyt pochłonięty innemi troskami, nieczytywałem prawie gazet. Na czele komisji, przyjmującej Snowdena, mrs.Snowden, zdaje się Bertama Russela, Williamsa i szereg innych osób, stałŁozowskij. Zakomunikował mi telefonicznie, że komisja żąda, abym zjawił sięw teatrze, w którym znajdują się angielscy goście. Usiłowałem uchylić się odtego, ale Łozowskij obstawał przy tem, że jego komisja posiada wszelkiepełnomocnictwa od biura politycznego i że powinienem innym dawać przykładdyscypliny. Udałem się do teatru wbrew woli. W loży znajdowało się okołodziesięciu gości angielskich. Teatr był przepełniony. Na froncie odnosiliśmyzwycięstwa. Teatr bił gromkie brawa na cześć zwycięstw. Angielscy gościeotoczyli mnie i również oklaskiwali. Wśród nich znajdował się misterSnowden. Teraz, naturalnie, wstydzi się tej przygody. Ale przekreślić jej niemożna. A tymczasem ja również chciałbym ją przekreślić, jako, że „brataniesię” moje z labourzystami było nie tylko nieporozumieniem, lecz błędempolitycznym. Uwolniwszy się jak najspieszniej od gości, udałem się do Lenina.Był podniecony: – Czy to prawda żeście się z tymi panami (Lenin użył innegosłowa) pokazywali w loży? – Powołałem się na Łozowskiego, na komisjęC. K., na dyscyplinę, głównie zaś na to, że nie miałem pojęcia o tem, kim są cigoście. Lenin był oburzony na Łozowskiego i na całą wogóle komisję, ja zaśdługo nie mogłem darować sobie mej nieostrożności.

Jeden z obecnych ministrów angielskich przyjeżdżał, zdaje się, kilkakrotniedo Moskwy, w każdym bądź razie odpoczywał w Sowieckiej republice,mieszkał na Kaukazie i odwiedzał mnie. To minister Lansbury. Ostatnimrazem widziałem się z nim w Kisłowodsku. Proszono mnie natarczywie, abymwstąpił choć na kwadrans do Domu Wypoczynkowego, gdzie mieszkaliczłonkowie naszej partji i kilku cudzoziemców. Przy dużym stole siedziałokilkadziesiąt osób. Było to coś w rodzaju skromnego bankietu. Pierwszemiejsce zajmował gość, Lansbury. Gość wygłosił po mojem przybyciu speach,poczem zaś zaśpiewał: „For he’s a jolly good fellow”. Oto, jakie uczuciawyrażał mister Lansbury pod moim adresem na Kaukazie. On również,prawdopodobnie, chciałby o tem zapomnieć...

Muszę powiedzieć, że rozpocząwszy starania o wizę, specjalnemidepeszami przypomniałem Snowdenowi i Lansbury’emu, że korzystali zsowieckiej, a więc i mojej, gościnności. Wątpię, czy depesze te wywarły nanich wielkie wrażenie. Wspomnienia w polityce równie mało ważą, jak idemokratyczne zasady.

Mister Sidney Webb i mrs. Beatrice Webb złożyli mi w najuprzejmiejszysposób i to całkiem niedawno, w początku maja 1929 roku, wizytę już wPrinkipo. Rozmawialiśmy o prawdopodobieństwie dojścia do władzy partjirobotniczej. Zauważyłem mimochodem, że natychmiast po utworzeniu sięrządu Macdonalda zażądam wizy. Mister Webb wypowiedział się w tymduchu, że rząd okazać się może niedość silny i, wskutek swej zależności odliberałów, niedość swobodny. Odpowiedziałem, że partja, która jest niedość

Page 398: Trocki Lew - Moje życie.pdf

399

silna, aby odpowiadać za swoją działalność, nie ma prawa obejmowaniawładzy. Głęboka różnica między naszemi poglądami wcale nie wymagałanowego sprawdzianu. Webb znalazł się u władzy. Zażądałem wizy. RządMacdonalda odmówił mi jej, ale wcale nie dlatego, że liberali przeszkodzili muw ujawnieniu jego demokratyzmu. Przeciwnie. Rząd Labour-party odmówił miwizy, mimo protestów liberałów. Tego warjantu mister Webb nie przewidział.Należy zresztą zaznaczyć, ze wówczas nie był jeszcze baronem Passfield.

Niektórych z tych ludzi znam osobiście. O innych sądzić mogę na zasadzieanalogji. Zdaje mi się, ze wyobrażam ich sobie dość trafnie. Ludzie ciwyniesieni zostali przez automatyczne rozrastanie się organizacyjrobotniczych, zwłaszcza po wojnie, i polityczne wyjałowienie liberalizmu.Całkowicie utracili ów naiwny idealizm, który posiadali niektórzy z nich 25-30lat temu.

Wzamian zato, przybyła im rutyna polityczna i umiejętność nieprzebieraniaw środkach. Ale, o ile idzie o horyzont polityczny, zostali tem, czem byli:lękliwymi drobno-mieszczanami, których metody myślenia są bez porównaniabardziej zacofane, niż metody produkcji angielskiego przemysłu węglowego.Dzisiaj najbardziej obawiają się tego, że sfery dworskie i wielcy kapitaliści niezechcą brać ich na serjo. Nic w tem dziwnego: przyszedłszy do władzy, zbytbezpośrednio odczuwają własną słabość. Nie mają i nie mogą mieć tych zalet,jakie posiadają stare kliki rządowe, gdzie tradycja i rutyna rządzenia,przekazywane z pokolenia na pokolenie, zastępują niejednokrotnie rozum izdolności. Ale nie posiadają również i tego, co mogłoby stanowić ichprawdziwą siłę, t. j. wiary w masy i w zdolność utrzymania się na własnychnogach. Lękają się mas, które wyniosły ich wgórę, tak samo, jak obawiają siękonserwatywnych klubów, olśniewających ich ubogą wyobraźnię swąwspaniałością. Aby usprawiedliwić swe dojście do władzy, wydaje się imrzeczą konieczną pokazanie starym klasom rządzącym, że nie są byle jakimirewolucjonistami – uchowaj Boże, – nie, najzupełniej zasługują na zaufanie,oddani są kościołowi, królowi, izbie lordów, tytułom t. j. nie tylko świętejwłasności prywatnej, ale i wszystkim rupieciom wieków średnich. Odmowawizy dla rewolucjonisty – to w rzeczywistości szczęśliwa dla nich okazjaujawnienia raz jeszcze swe czcigodności. Cieszę się bardzo, że dostarczyłemim tej okazji. I to zostanie w swoim czasie policzone. W polityce, jak wnaturze, nic nie ginie...

Nie trzeba odznaczać się wielką wyobraźnią, aby odtworzyć sobiekonferencję mister Clynes’a z podwładnym mu szefem policji politycznej.Podczas tej konferencji, Clynes czuje się, jak na egzaminie, i obawia się wydaćegzaminatorowi nie dość mocnym, państwowym, konserwatywnym. Szefpolicji politycznej nie potrzebuje operować zbytnią pomysłowością, abypodpowiedzieć Clynes’owi takie postanowienie, które nazajutrz spotka się zpełnem uznaniem prasy konserwatywnej. Ale prasa konserwatywna nie chwalipoprostu. Chwali zabójczo. Szydzi. Nie zadaje sobie trudu ukrywania swejpogardy dla ludzi, z takiem poniżeniem szukających jej aprobaty. Nikt niepowie, naprzykład, że „Daily Express” należy do najmądrzejszych instytucyjna świecie. Tem niemniej jednak gazeta ta znajduje bardzo jadowite wyrazy,kiedy chwali labour’ystowski rząd zato, że tak pieczołowicie osłonił ,,łatwoobrażającego się Macdonalda” przed obecnością cichego rewolucyjnegoobserwatora.

I ci ludzie powołani są do położenia podwalin nowej społeczności ludzkiej?

Page 399: Trocki Lew - Moje życie.pdf

400

Nie, stanowią tylko przedostatnią rezerwę starej społeczności. Mówię oprzedostatniej, dlatego, że ostatnią są materjalne represje.

Nie mogę nie przyznać, że stawienie się do apelu zachodnio-europejskichdemokracyj w sprawie prawa azylu, dało mi, poza wszystkiem, sporo wesołychchwil. Wydawało mi się czasami, że oglądam „pan-europejską” inscenizacjęjednoaktowej komedji na temat zasad demokratycznych. Tekst mógłby byćnapisany przez Bernarda Shaw, gdyby do fabjańskiej cieczy, płynącej w jegożyłach, dodać choćby pięć procent krwi Jonathana Swifta. Ale, bez względu nato, ktoby stworzył tekst, sztuka byłaby wyjątkowo pouczająca: Europa bezwizy. O Ameryce niema co mówić. Stany Zjednoczone są nie tylkonajsilniejszym, ale i najbardziej wystraszonym krajem. Niedawno Hoovertłumaczył swą namiętność do rybołóstwa demokratycznym charakterem tejrozrywki. Jeśli tak jest – w co wątpię, – to jest to w każdym razie jeden znielicznych przeżytków demokracji, które ocalały jeszcze w StanachZjednoczonych. Prawa azylu niema tam oddawna. Europa i Ameryka bez wizy.Ale te dwa kontynenty władają trzema pozostałemi. Znaczy to – planeta bezwizy.

Z różnych stron dowodzą mi, że niedowierzanie demokracji jest mymzasadniczym grzechem. Na temat ten napisano wiele artykułów, a nawetksiążek. Kiedy jednak proszę, aby dano mi niewielką poglądową lekcjędemokracji, niema amatorów. Okazuje się, że planeta jest bez wizy. Dlaczegowięc mam wierzyć, że bezporównania większe zagadnienie – spór międzyposiadaczami i nie-posiadającymi – zostanie rozstrzygnięte ze ścisłemprzestrzeganiem form i zwyczajów demokracji?

A czyż dyktatura rewolucyjna dała te rezultaty, jakich się po niejspodziewano? – słyszę pytanie. Odpowiedzieć na nie można jedynie ocenądoświadczeń rewolucji październikowej i próbą naszkicowania dalszych jejperspektyw. Dla takiej pracy niema miejsca na stronicach autobiografji.Postaram się dać na to odpowiedź w oddzielnej książce, nad którą pracowałemjuż podczas pobytu w Azji Centralnej. Jednakże nie mogę zakończyć tejpowieści o mojem życiu, nie powiedziawszy, choćby w kilkudziesięciuwierszach, dlaczego najzupełniej i całkowicie pozostaję na dawnej drodze.

To, co zaszło w oczach mego pokolenia, które dziś dojrzało, lub teżprzybliża się do starości, można schematycznie przedstawić w ten sposób. Wciągu kilku lat dziesiątków – koniec ubiegłego wieku i początek obecnego, –ludność Europy podlegała surowej dyscyplinie przemysłu. Wszystkie stronywychowania społecznego podporządkowane były zasadzie pracyproduktywnej. Dało to olbrzymie rezultaty i otworzyło jakgdyby przed ludźminowe możliwości. W istocie jednak doprowadziło to tylko do wojny.Coprawda, dzięki wojnie, ludzkość stwierdziła, że wbrew krakaniomanemicznej filozofji , wcale się nie degeneruje, lecz przeciwnie, jest pełnażycia, sił, męstwa i przedsiębiorczości. Dzięki tej wojnie, ludzkość, zniespotykaną poprzednio wyrazistością, przekonała się również o swejtechnicznej potędze. Wyglądało to więc tak, jakby człowiek, chcąc przekonaćsię, czy ma zdrowe drogi oddechowe i przewód pokarmowy, zaczął przedlustrem podcinać sobie gardło brzytwą.

Po ukończeniu operacji lat 1914-1918, oświadczono, że odtąd najwyższym

Page 400: Trocki Lew - Moje życie.pdf

401

obowiązkiem moralnym jest leczenie tych ran, zadawanie których uznawanoza najwyższy moralny obowiązek w ciągu poprzednich czterech lat.Pracowitość i oszczędność znów zostały nie tylko przywrócone do praw, aleujęte w stalowy gorset racjonalizacji. Tak zwaną ,,naprawą” kierują te sameklasy, partje i nawet osoby, które kierowały burzeniem. Tam, gdzie zaszłazmiana ustroju politycznego, jak w Niemczech, przy naprawie grają pierwszerole ci, którzy przy burzeniu odgrywali role drugo-, lub trzeciorzędne. Na tem,właściwie, polega cała zmiana.

Wojna zmiotła całe pokolenie, jakby poto tylko, aby wywołać lukę wpamięci narodów, i aby nie dać nowemu pokoleniu zbyt bezpośrednio odczuć,że w istocie powtarza przeszłość tylko na wyższym historycznym poziomie, aco za tem idzie z groźniejszemi konsekwencjami.

Klasa robotnicza Rosji, pod kierownictwem bolszewików, uczyniła próbęprzebudowania życia tak, aby wykluczyć możliwość perjodycznych atakówszału, przeżywanych przez ludzkość, i założyć podwaliny wyższej kultury. Natem polega sens rewolucji Październikowej. Naturalnie, zadanie, które sobiepostawiła, nie zostało wykonane: jednakże to zadanie z samej swej istotyobliczone jest na szereg dziesięcioleci. Więcej jeszcze, rewolucjęPaździernikową uważać należy za punkt wyjścia najnowszej historji ludzkościwogóle.

Pod koniec wojny trzydziestoletniej, reformacja niemiecka musiała byćzapewne uważana za dzieło ludzi, zbiegłych z domu warjatów. Było tak nawetdo pewnego stopnia: ludność Europy wyrwała się ze średniowiecznegoklasztoru. Współczesne Niemcy, Anglja, Stany Zjednoczone i cała, zresztą,ludzkość byłyby jednak nie do pomyślenia bez reformacji wraz znieprzeliczonemi ofiarami, które pociągnęła za sobą. Jeżeli wogóledopuszczalne są ofiary – chociaż kogo pytaćby trzeba o pozwolenie? – towłaśnie takie, które posuwają ludzkość naprzód.

To samo trzeba powiedzieć o rewolucji francuskiej. Pedant i reakcjonista owąskim horyzoncie umysłowym, Taine, wyobrażał sobie, że dokonywa, Bógwie, jak głębokiego odkrycia, stwierdzając, że w kilka lat po ścięciu LudwikaXVI, naród francuski był biedniejszy i nieszczęśliwszy, niż przy starymrégime’ie. O to właśnie chodzi, że takich wypadków, jak wielka rewolucjafrancuska, nie wolno rozpatrywać w skali „kilku lat”. Bez wielkiej rewolucjicała nowa Francja nie byłaby możliwa, sam Taine zaś pozostałby pisarczykiemu jakiegoś dzierżawcy starego régime’u, zamiast oczerniać rewolucję, któraotworzyła przed nim nową karjerę.

Jeszcze większego dystansu historycznego wymaga rewolucjaPaździernikowa. Obwiniać ją o to, że w ciągu 12 lat nie dała powszechnegopokoju i zamożności, mogą tylko beznadziejne matoły. Jeśli wziąć skalęniemieckiej reformacji i rewolucji francuskiej, stanowiących dwa etapyrozwoju społeczeństwa burżuazyjnego, oddzielone okresem prawie trzechwieków, to wyrazić należy zdumienie, że zacofana i osamotniona Rosja, po 12latach od przewrotu, zapewnia masom poziom życiowy, nie niższy, niż wprzededniu wojny. Już choćby to tylko jest swego rodzaju cudem. Ale,naturalnie, nie na tem polega znaczenie rewolucji Październikowej. Jest onapróbą nowego ustroju społecznego, który będzie się zmieniał, przekształcałmoże nawet od podstaw. Będzie nosił całkiem inny charakter, oparty nafundamencie najnowszej techniki. Ale po całym szeregu dziesięcioleci, późniejzaś i stuleci, nowy ustrój społeczny oglądać się będzie na rewolucję

Page 401: Trocki Lew - Moje życie.pdf

402

Październikową tak samo, jak ustrój burżuazyjny ogląda się na niemieckąreformację, czy rewolucję francuską. Jest to tak jasne, tak bezsporne, takniewzruszone, że nawet profesorowie historji to zrozumieją, coprawda, poupływie porządnej ilości lat.

No, a wasz osobisty los? – słyszę pytanie, w którem ciekawość łączy się zironją. Nie wiele mogę dodać do tego, co powiedziałem już w tej książce. Niemierzę procesu historycznego miarą osobistego losu. Przeciwnie, nie tylkoobjektywnie oceniam mój los osobisty, ale także subjektywnie przeżywam wnierozdzielnym związku z przebiegiem rozwoju społecznego.

Od czasu mego wygnania, czytałem nieraz w gazetach rozmyślania na temat„tragedji”, jaka mnie spotkała. Nie znam tragedji osobistej. Znam jedyniezmianę dwuch rozdziałów rewolucji. Pewna amerykańska gazeta, którawydrukowała mój artykuł, dodała doń głęboką uwagę w tym duchu, że mimoponiesionych przez autora ciosów, zachował, jak widać z artykułu, jasnośćmyśli. Mogę dziwić się tylko filisterskiemu usiłowaniu ustanowienia związkumiędzy siłą rozumowania i stanowiskiem rządowem, między duchowąrównowagą i koniunkturą dnia. Nie znałem i nie znam takiej zależności. Wwięzieniu z książką, albo piórem w ręku przeżywałem takie same godzinynajwyższego zadowolenia, jak i na masowych zebraniach rewolucji.Mechanikę władzy odczuwałem raczej, jak nieuniknione brzemię, niż jakosatysfakcję duchową. Jednakże to wszystko krócej, zdaje się, określą cudze,mądre słowa.

26-go stycznia 1917 roku Róża Luxemburg pisała z więzienia do swejprzyjaciółki:

„To całkowite pogrążenie się w trywialności dnia jest dla mnie wogóleniepojęte i nieznośne. Spójrz, naprzykład, jak Goethe ze spokojną wyższościąwznosił się ponad okoliczności. Pomyśl tylko, co wszystko musiał on przeżyć:Wielką rewolucję francuską, która z małej odległości wydawała się zapewnekrwawą i zupełnie bezcelową farsą, potem od 1793 do 1815 roku nieprzerwanyłańcuch wojen... Nie wymagam, żebyś pisała wiersze, jak Goethe, ale jegopogląd na życie – uniwersalizm zainteresowań, wewnętrzną harmonję – każdymoże sobie przyswoić, albo przynajmniej dążyć do niego. A gdybyś mipowiedziała: Goethe nie był przecież działaczem politycznym – to sądzęjednak, że właśnie działacz powinien dążyć do tego, aby stać ponadokolicznościami, w przeciwnym bowiem razie ugrzęźnie nosem we wszelkichśmieciach, – naturalnie, mam tu na myśli działacza w wielkim stylu...” (Str.192-193).

Przepiękne słowa! W tych dniach przeczytałem je po raz pierwszy i odrazuuczyniły mi postać Róży Luxemburg bliższą i droższą, niż dawniej.

Poglądami, charakterem, odczuwaniem świata jest mi Proudhon, tenRobinson Crusoe socjalizmu, obcy. Proudhon jednak miał naturę działacza, byłbezinteresowny duchowo, posiadał zdolność pogardzania oficjalną opinjąpubliczną i, wreszcie, niewygasający ogień wielostronnych zainteresowań.Dawało mu to możność wywyższenia się ponad własne życie z jego wzlotami iupadkami, zarówno, jak i nad całą współczesną mu rzeczywistość.

26-go kwietnia 1852 roku Proudhon pisał z więzienia do jednego ze swychprzyjaciół: „Ruch, bezwątpienia, nie jest ani regularny, ani prostolinijny,tendencja jednak jest stała. To, co kolejno czyni każdy rząd na korzyśćrewolucji, pozostaje niewzruszone. To, co usiłują czynić przeciwko niej, mija,jak obłok. Rozkoszuję się tem widowiskiem, którego każdy obraz rozumiem.

Page 402: Trocki Lew - Moje życie.pdf

403

Przeżywam te zmiany w życiu świata, jakby mi dane było zgóry ichwyjaśnienie. To, co dławi innych, coraz bardziej wywyższa mnie, daje minatchnienie i wzmacnia. Jakże więc chcecie, żebym oskarżał los, żalił się naludzi i przeklinał ich? Los – śmieję się z niego. Co się zaś tyczy ludzi, to są onizbyt nieokrzesani, zbyt niewolni, abym mógł czuć do nich żal”. (Grasset, str.149).

Mimo pewnego posmaku kościelnego patosu, są to bardzo mądre słowa.Podpisuję się pod niemi.

KONIEC