składana wanna
DESCRIPTION
Małgorzata Niezabitowska Składana WannaTRANSCRIPT
7
Sex, hazard & katastrofa
To był damski Kuba Rozpruwacz, ten mój pradziadek erotoman, pożeracz serc,
wedle ówczesnej poetyki, która doskonale obrazowała jego nieposkromiony ape-
tyt prawdziwego żarłoka, z jakim rzucał się zarówno na kobiety wyrafi nowane,
z pozoru chłodne i wyniosłe, zgodnie z kanonem eleganckiego towarzystwa,
jak i wulgarne i wyuzdane, z teatrzyków, kabaretów, lupanarów, a także wiej-
skie dziewczęta, byle biuściaste i nieszpetne. A one ulegały urodzie Edmunda,
pieniądzom, pozycji i złej sławie, która zamiast odstraszać, przyciągała niczym
potężny magnes.
Syn wart był ojca, można by powiedzieć, kontynuował przecież rodzinną
tradycję męskiej linii Mysyrowiczów. Istniały jednak różnice, i to znaczne. Poko-
lenie wcześniej Władysław praktykował występek, lecz dyskretnie, i utrzymywał
swe związki w głębokim ukryciu, skąd jedynie czasem delikatne echo docierało
na powierzchnię, gdzie toczyło się ofi cjalne, przyzwoite życie. Miłosno-ero-
tyczne afery Edmunda natomiast zyskiwały łatwy i szeroki rozgłos, ich bohate-
rowie bowiem nie czynili zbytnich starań, aby utrzymać tajemnicę.
Po folwarkach biegały dzieci, których matki – kpiono – zapatrzyły się na
pana dziedzica, damy z własnej sfery, o rozluźnionych na przełomie wieków
obyczajach, demonstrowały uczucia niemal bez kamufl ażu i tylko ladacznice po
cichu, jak nakazywała profesja, zadowalały się prezentami, a gdy te przestawały
płynąć, zwracały się gładko, bez pretensji, ku następnemu darczyńcy.
Zdradzana żona, co sto lat temu było taką samą regułą jak dzisiaj, dowiady-
wała się ostatnia, a dowiedziawszy się, moja prababka Anna, w przeciwieństwie
do swej teściowej, nie udawała, że nadal nie wie. Wówczas odbywały się sceny
pełne gwałtownych wyrzutów, namiętnych zaprzeczeń, potem wyznania winy
Składana wanna
8
wobec bezspornych dowodów, łez, żalów, błagań i wreszcie przebaczenia, cały
dramat oskarżeń i przeprosin, który z upływem lat i kolejnych powtórek nie-
uchronnie przeradzał się w tragifarsę. Anna obojętniała na żarliwe, wypowiadane
na klęczkach, bo jakżeby inaczej, mężowskie: Tylko ciebie jedną kocham! i zanurzała
coraz głębiej w świat mistyków i teozofów, których książki wypełniały podróżny
kufer, stanowiąc najważniejszą część jej bagażu w nieustannych wojażach.
Edmundowi również odpowiadał ten rodzaj znieczulenia, który dawał mu
więcej swobody oraz komfort, dopóki żona, przez wielu podziwiana za urodę
i erudycję, wypełniała u jego boku obowiązki towarzyskie i familijne. I gdyby
poprzestał na tej jednej, jak niewinnie określano cudzołóstwo, słabości do nie-
wiast, prawdopodobnie przetrwaliby z Anną razem aż do śmierci, dochowu-
jąc małżeńskiej przysięgi, lecz on oddawał się też drugiej namiętności, do koni,
i ona właśnie przyniosła zgubę.
A przecież miało być inaczej, i być mogło. Pobrali się z miłości, która wybuchła
raptownie, gdyż znając się w dzieciństwie, zobaczyli się po kilkuletniej przerwie
jakby po raz pierwszy i natychmiast poczuli, że są sobie przeznaczeni, co zaświad-
czają listy i czyny, tempo, w jakim nastąpiło wzajemne wyznanie uczuć oraz ofi -
cjalne oświadczyny. Edmund, choć wiedział, że zostaną przyjęte, po otrzymaniu
upragnionej zgody, pochyliwszy się do rąk przyszłego teścia, zamiast poprzestać
na geście synowskiej pokory, chwycił dłoń Wincentego i całował po wielekroć,
aż ten, zażenowany, wyrwał się z okrzykiem: Wystarczy, mój drogi, wystarczy!
Kiedy niedługo potem, w pogodny wiosenny dzień roku 1892, piękna
Andzia, jak nazywano w Grójeckiem pannę Okęcką, wysoka, smukła, z gęstwiną
jasnych loków okalających śliczną, delikatną buzię, i Edmund, najstarszy i naj-
przystojniejszy z czterech braci Mysyrowiczów, barczysty, zgrabny, błyska-
jący spod czarnej czupryny oczyma południowca, szli od ukwieconego ołtarza,
w gęstym tłumie gości nie było jednej osoby, która nie podzielałaby powszechnej
opinii: tę parę czeka świetna przyszłość.
I trudno się dziwić, że nikt nawet nie próbował wyłamać się z pochwalnego
chóru. Logika rozumowania była nie do podważenia, nowo poślubieni stanowili
przecież parę idealną, doskonałą harmonię przeciwieństw, element męski i żeń-
ski stopiony w jednię. Ona poważna, spokojna, refl eksyjna, pełna ciepła i subtel-
nego uroku, on roześmiany, rozmowny, ruchliwy, wulkan – mówiono – który aż
rozsadzała energia i wola działania. A jeszcze jak z obrazka, słodka blondynka
w ramionach ognistego bruneta.
Składana wanna
12
Nie mniej świetnie zdawali się przygotowani do swych przyszłych ról, dzie-
dziców pokaźnych posiadłości, gospodarzy, sąsiadów, rodziców, którymi mieli
stać się w środowisku znanym, przyjaznym i zasiedziałym przez ich rodziny od
pokoleń. Toteż oczekiwania wyrażane w weselnych toastach, pielęgnujcie tra-
dycję, żyjcie zgodnie, przysparzajcie okolicy nowych obywateli, wydawały się
łatwe do spełnienia.
Tymczasem młodym Mysyrowiczom udało się wyłącznie jedno. W ciągu
zaledwie dekady spłodzili ósemkę zdrowych, ładnych dzieci, trzech synów, pięć
córek, z których najmłodsze były bliźniaczkami. Małżeństwo przetrwało nie-
wiele dłużej i zakończyło się totalną klęską, uczuciową i materialną. A także
skandalem, ucieczką dłużnika i separacją, która dla kobiety oznaczała również
degradację.
Edmund, który zdołał w tak krótkim czasie zaprzepaścić nieomal wszystko,
na co przodkowie pracowali przez wieki, i majątek, i nazwisko, musiał być czło-
wiekiem nieprzeciętnym. Wedle tych, którzy znali go dobrze, czemukolwiek się
poświęcał, robił to z intensywnością posuniętą do samozatracenia i odznaczał
wdziękiem groźnym, bo maskującym ciemne strony osobowości. Nieodrodny, jak
żaden inny z braci, syn ojca, miał podobną naturę, ogniście gorącą, zachłanną na
życie, tyle że jeszcze bardziej wyrazistą, pozbawioną zahamowań. Był też wysta-
wiony na większe niż ojciec pokusy.
Dla Władysława konie z emblematem Mysyrowiczów wygrywające pre-
stiżowe gonitwy były marzeniem, które spełniło się dopiero po latach. Sam od
podstaw tworzył stadninę, pracował ciężko, z wysiłkiem i uporem, i znał cenę
sukcesu. Edmund natomiast przybył na gotowe. Po ojcu odziedziczył reputację
znakomitego hodowcy i przypadający na niego dział majątku, po teściu, także
pasjonacie wyścigowych folblutów, setkę wyselekcjonowanych, ułożonych już
koni, wyszkolonych masztalerzy i stajnie wyposażone nowocześnie, przestronne,
zaopatrzone w sławne kryształowe lustra. A nie natrudziwszy się, nowy posia-
dacz traktował dobra, które otrzymał, bez należytej ostrożności, jako coś oczy-
wistego, co było, jest i będzie.
Odmiennie też niż ojciec, nie dysponował dużą ilością gotówki. Władał
wprawdzie ziemią, rozległą i urodzajną, lecz nie przynoszącą dochodu równego
wydatkom, Edmund zaś wydawaniem właśnie się zajmował, nie gospodarowa-
niem, które powierzał wynajętym ludziom, kontrolując ich rzadko i pobieżnie.
Jego czas wypełniały inne zajęcia, oba równie wyczerpujące, romanse i wyścigi.
Składana wanna
14
Pradziadek żył jak hinduski nabab, miał porównywalną fantazję i gest, bra-
kowało mu jedynie złota maharadży, jego nieprzeliczalnych bogactw. Swoje
wierzchowce obwoził po Europie karawaną, w której jechało wozami lub wago-
nami kilkanaście zwierząt i tyluż ludzi. Konie wieziono najlepsze, championy,
oraz młodziaki rokujące nadzieję na przyszłe zwycięstwa, aby oswajały się
z gorączką hipodromu, i kilka na wymianę z innymi hodowcami lub na sprze-
daż. Towarzyszył im sztab, sprawny i wyćwiczony, opiekunowie, masztalerze,
trenerzy, dżokeje.
Druga ekipa, niewiele mniejsza, miała za zadanie troszczyć się o właścicieli
szlachetnych rumaków, zwłaszcza o Edmunda, który lubił być rozpieszczany nie
tylko przez kobiety. Kucharz Chińczyk gotował mu ulubione potrawy swojego
pomysłu, oryginalną mieszankę smaków Dalekiego Wschodu i kuchni fran-
cuskiej, którą poznał w Paryżu, szefując restauracji, skąd odszedł podkupiony
podwójną gażą. Fryzjer, jednocześnie masażysta, zajmował się pielęgnacją ciała
oraz hebanowej, bujnej czupryny, której upływające lata nie czyniły szkody, oraz
wąsów, modelowanych ściśle wedle mody. Misję specjalnego znaczenia wypeł-
niał kamerdyner Ksawery, jako ten, który sprawował pieczę nad najcenniejszym
sprzętem wędrownego gospodarstwa. Skarbem tym była składana gumowa
wanna, bez której Edmund nie potrafi ł przeżyć ani jednego dnia.
Ach, ta wanna! Ile budziła emocji! Zamówiona i wykonana w Wiedniu,
przybyła stamtąd w skrzyni miękko wyściełanej, aby chronić drewniany stelaż,
na którym, po rozłożeniu, umieszczano długą na półtora metra rynnę z grubej
gumy, i w tenże sposób zwiedziła wiele innych krajów, wożona wszędzie, gdzie
udawał się uzależniony od niej szczęśliwy posiadacz. I wszędzie wywoływała
sensację.
Na każdym postoju, nawet tam, gdzie znajdowały się odpowiednio wypo-
sażone pokoje kąpielowe, Edmund korzystał wyłącznie z własnej wanny, którą
kamerdyner z pomocnikami wnosił do specjalnie wynajętego apartamentu,
a potem, bez świadków, rozstawiał i napełniał gorącą wodą hojnie zakrapianą
różanym olejkiem, sprowadzanym w litrowych butlach z Wenecji. Służba hote-
lowa próbowała podpatrzeć, jak wygląda owo cudo, ale Ksawery zazdrośnie
bronił dostępu do sanktuarium, wyjątek czyniąc dla ładnych pokojówek, za
przyzwoleniem pana, którego łaskawość nie była bezinteresowna.
Ta wanna również mnie towarzyszyła od najmłodszych lat. Ilekroć ocią-
gałam się z wieczornym myciem, a muszę przyznać, że jako kilkulatka nie
Sex, hazard & katastrofa
15
Krobów – koniec lat czterdziestych XX wieku
byłam entuzjastką mydła i gąbki, babcia Lila przypominała, jakbym mogła
zapomnieć od wczoraj, że mój pradziadek, aby zachować czystość, woził spe-
cjalną, skomplikowaną konstrukcję, podczas gdy ja marudzę, mając tuż obok
łazienkę z cieplutką wodą. Oj, nie przepadałam wówczas za pradziadkiem
czyściochem i musiało upłynąć sporo czasu, zanim dostrzegłam przewrotny
urok tej sceny.
Oto w jednym pokoju Edmund, niekoniecznie sam, kąpie się wśród róża-
nych oparów, w drugim jego żona, pochylona nad stołem, w skupieniu tłumaczy
Mysterium Magnum, dzieło swego ówczesnego mistrza Jakuba Boehme, siedem-
nastowiecznego mistyka i gnostyka, który stał się natchnieniem wielu wybitnych
myślicieli, Annę natomiast skłonił do nauki języka niemieckiego tak intensywnej,
że po roku mogła czytać traktat szewca-fi lozofa, nie jak dotychczas po francu-
sku, lecz w oryginale.
Składana wanna
16
I tak jak Boehme, uważając człowieka za mikrokosmos, w którym zawarte są
wszystkie warstwy świata, cały kosmos, prababka moja silnie odczuwała dwoistość
ludzkiej natury, człowieczą świadomość swej wielkości i mocy, a jednocześnie sła-
bości i nicości, uznanie siebie za obraz Boga, wolnego twórcę, a zarazem za kroplę
w morzu determinizmu. I narastała w Annie tęsknota do jedności, do przezwycię-
żenia bolesnego rozdarcia przez twórczą wolność, i budziła się jeszcze nieśmiała
wiara, że ta droga jest możliwa także dla niej. A za ścianą mąż pluskał się wesoło.
Ósemka ich potomków żyła tymczasem w Krobowie beztrosko pod opieką
niań, bon i guwernerów, dozorowanych przez Dziudziunię, babkę Okęcką,
w poczuciu bezpieczeństwa i przekonaniu o wiecznej trwałości – jak żartowano
w domu – małego grójeckiego królestwa. Rodziców znali od święta, a im bar-
dziej byli odlegli, niedostępni, tym goręcej wielbieni, idealnie piękni, szlachetni,
mądrzy.
Dopóki rodziły się dzieci, Anna ostatnie miesiące ciąży spędzała w Krobo-
wie, gdzie też następował poród i upływało kilka tygodni połogu. Potem, gdy
uznali z Edmundem, że potomstwa wystarczy, kolejne lata miały już podobny
rytm. Od kwietnia do października trwał sezon wyścigów, od października do
kwietnia – towarzyski.
Pierwszy narzucał kalendarz wyznaczany gonitwami, w których konie Mysy-
rowiczów musiały brać udział, drugi ofi arowywał pełną swobodę. Korzystała z niej
Anna, wybierając operę, w której wystawiano ulubione utwory i najmocniej błysz-
czały śpiewacze gwiazdy, paryską, wiedeńską albo mediolańską La Scalę, a wraz
z nią kierunek podróży. Reszta należała do Edmunda. On zaś, który nudził się
łatwo, a w swoim domu szczególnie, wymyślał program tak obfi ty, że znów znikali
na długie tygodnie, przedłużające się w miesiące, gdyż pradziadka z wiekiem opa-
nowała nowa mania, polowań na wielkie drapieżniki, i w ich poszukiwaniu dotarł
aż na Syberię, skąd przywiózł „trofeum życia”, skórę ogromnego tygrysa.
Mali Mysyrowicze mogli być pewni tylko kilku dat. Kiedy się zbliżały, rosło
też radosne napięcie oczekiwania na przyjazd rodziców i dłuższe z nimi przeby-
wanie. Oprócz Bożego Narodzenia i Wielkanocy świętowano w Krobowie dwa
razy, na balach wydawanych corocznie o tej samej porze i z równym rozmachem,
który oszałamiał zaproszonych, a oburzał pominiętych. Edmund bowiem, mimo
coraz wyraźniejszych ostrzegawczych sygnałów, nie zauważał, że środki, jakimi
dysponuje, dawno przestały nadążać za ekstrawaganckimi pomysłami, i w pełni
uruchamiał swą wyobraźnię.
Sex, hazard & katastrofa
17
Edmund z czwórką starszych dzieci na schodach w Krobowie – 1902 rok
Bal zimowy, w ostatki, zaczynał się kolacją na sto osób, zasiadaną, do któ-
rej przygotowania trwały ponad tydzień. Dom zamieniał się w ogród, przesy-
cony zapachem tropikalnych kwiatów, tęczowo kolorowy, rozświergotany, jakby
przeniesiony za pomocą czarodziejskiej różdżki wprost z Orientu do tej bia-
łej, widocznej za oknem krainy z drzewami w śnieżnych czapach. Egzotyczne
rośliny z krobowskiej oranżerii i przywiezione z Warszawy, cięte i w donicz-
kach, tworzyły wielopiętrowe kompozycje, w których zdumione oko na próżno
szukało siedzących tam na swobodzie ptaków, w rzeczywistości śpiewających
w klatkach ukrytych z tyłu.
W tym klimacie baśniowym, z tysiąca i jednej nocy, przy stołach rozstawio-
nych w amfi ladzie pokoi, pradziadkowie wydawali ucztę wyrafi nowaną i w for-
mie, i w smaku, aby jeszcze wzmocnić efekt, pogłębić kontrast z drugą częścią
wieczoru.
Rozpoczynała ją sanna, kulig pędzący galopem przez mroźną rozgwież-
dżoną noc, wśród wystrzałów z bata, dzwonków i wzajemnych nawoływań,
aż do matecznika Łosiowej puszczy. Na polanie, w pobliżu myśliwskiego domku
Składana wanna
18
wypożyczonego przez Edmunda od brata Feliksa, czekała na rozochoconych
jazdą orkiestra, parkiet z desek ułożonych na ubitym śniegu, wielkie ogniska, na
których pieczono dziczyznę, stoły z ławami i podgrzane trunki.
Bawiono się tutaj jak w żadnym innym miejscu, co przyznawał każdy, kto
choć raz wirował w tańcu pod granatowym niebem, w krystalicznym powietrzu
rozpalającym policzki igiełkami mrozu. Dzikość leśnego uroczyska, oświetlo-
nego jedynie migoczącym, krwawym światłem ognia i snopami iskier bucha-
jących w górę, budziła instynkty zazwyczaj stłumione, prymitywną, wedle
ówczesnych standardów, radość życia. I nie oparł się temu nikt, bo i kto może
długo ustać, gdy temperatura spada dwadzieścia stopni poniżej zera.
Lecz nie był to koniec pomysłów pradziadka. Kiedy zabawa, której żar pod-
sycała dodatkowo świadomość, że z minuty na minutę zbliża się Wielki Post,
wydawała się niedługo przed północą osiągać swój szczytowy moment, następo-
wała niespodzianka. Nad ciemną masą drzew rozbłyskiwała fontanna fajerwer-
ków albo z myśliwskiego domku wynoszono płonący świeczkami tort metrowej
wysokości lub pojawiali się strzelcy z pochodniami, którzy ognistym kołem
otaczali tańczących. Finał był zawsze mocny. Nic jednak nie mogło równać się
z nocą, kiedy z lasu wyszły niedźwiedzie.
Zwierzęta pierwszy zauważył uczestniczący w spisku, co dopiero póź-
niej stało się jasne, skrzypek, który raptownie przerwał grę i smyczkiem,
w geście wielce dramatycznym, wskazał ścianę drzew. Chwilę później zastygła
reszta muzyków, walc się urwał, tańczący zatrzymali i w zdumieniu rozglądali
do okoła. Zdziwienie zmieniło się w przerażenie, gdy w półmroku dostrzegli
potężne kształty. Z głębi puszczy nadchodziły cztery niedźwiedzie. Były jesz-
cze daleko, tuż za linią świerków, które okalały polanę, i wydawało się, że w tej
właśnie chwili, podobnie jak ludzie, zamarły, zastanawiając się nad następnym
ruchem.
Zapadła cisza, całkowita, wzmagająca grozę, na kilka sekund, po czym
wszyscy zaczęli krzyczeć naraz. Kobiety wzywały ratunku, mężczyźni próbo-
wali się zorganizować. Pojawienie się bestii było tak niespodziewane, że nikt
nie pomyślał, iż w okolicach Warszawy dzikie niedźwiedzie widziano ostatnio
za panowania Sasów.
W narastającą wrzawę wdarło się równie nieoczekiwanie dudnienie. Misie,
jakby czekały na ten znak, ruszyły w stronę ognia i po przejściu kilku kroków
stanęły na dwóch łapach, lecz nie, by zaatakować, ale kiwać się rytmicznie do
Sex, hazard & katastrofa
19
coraz prędzej wybijanego taktu. Teraz widać już było także niedźwiedników.
Jedni trzymali zwierzęta na długich łańcuchach, inni walili w wielkie jak koła
wozu bębny, które zawiesili na szerokich, skrzyżowanych na plecach, pasach.
Oszołomieni goście przyglądali się widowisku w milczeniu, które szybko
przeszło w potężniejący gwar. Okrzyki zdumienia i podziwu mieszały się z gło-
sami oburzenia licznych, którzy uznali, że tym razem gospodarz przeholował.
A on, uszczęśliwiony efektem, krążył, całując panie po rękach i opowiadając, jak
udało mu się znaleźć i sprowadzić z Węgier Cyganów, doświadczonych treserów,
wraz z wychowankami. Potem dał sygnał, muzycy chwycili za instrumenty.
Nigdy dotąd ostatnia godzina karnawału nie miała podobnej intensywno-
ści, szalonego tempa, ale też nigdy wcześniej uczestnicy balu nie zostali pod-
dani w krótkim czasie tylu zmiennym emocjom. Orkiestra przechodziła z tańca
w taniec, partnerki w kolejne ramiona, trwał odbijany, wodzirej mnożył fi gury
wykonywane natychmiast z werwą i lekkością również przez tych, którzy zwykle
z trudem i niechętnie poruszali się na parkiecie. W muzykę włączały się cygań-
skie bębny, wzmagając gorączkę, wirujące pary zdawały się unosić nad ziemią
i tylko niedźwiedzie z rezygnacją podrygiwały w miejscu.
Tak jak u schyłku każdej cywilizacji, gdy na moment przed ostatecznym
upadkiem rozbłyskuje ona szczególnie jaskrawym blaskiem, tak i w Krobowie
ostatni sezon był, nawet jak na tutejsze obyczaje, wyjątkowo świetny, wystawny
do przepychu, dokładnie na odwrót, niż wskazywałaby logika. W podobnych
chwilach jednak – uważam – nie rozsądek kieruje czynami, lecz podświado-
mość, przeczucie zbliżającego się końca i wola użycia, ile się jeszcze da, bez
opamiętania, aż do zgłuszenia wszelkich skrupułów, jeśli się je posiada, a chcia-
łabym wierzyć, że pradziadek miał choć odrobinę wrażliwości na los swych
najbliższych.
Publiczną demonstracją jego miłości do żony był bal letni, wydawany
w dzień świętej Anny, co rok odmienny, zawsze oryginalny, dopracowany
do każdego detalu. Można by powiedzieć, że najwyższy wzlot mężowskich
uczuć nastąpił dwudziestego szóstego lipca 1908 roku, kiedy Edmund dla swej
Anulki przygotował corso kwiatowe i park ze stawem przeobraził w Wenecję.
Po wodzie pływały gondole, które z przystani zabierały chętnych na roman-
tyczną przejażdżkę, włoscy trubadurzy z pomostów wyśpiewywali miłosne can-
zony, wzdłuż brzegu zbudowano namioty, gdzie mieściły się ogromne stoły oraz
bufety z napojami i cukrami, jak zwano desery. A wszystko przybrane w barwy,
Składana wanna
20
wzory, dekoracyjne motywy na modłę wenecką i ustrojone kwiatami, które
w girlandach oplatały stuletnie dęby, brzozy, lipy i jesiony.
Bal rozpoczął się późnym popołudniem prezentacją pojazdów, które jeden
za drugim posuwały się od bramy ku domowi, gdzie na ganku zasiadł sąd kon-
kursowy, a po objechaniu różanego gazonu ustawiły w bocznej alei, skąd goście
pieszo wrócili na podjazd, żeby oczekiwać werdyktu. Konkurencja była ostra.
Uczestnicy przybyli z całej, bliższej i dalszej, okolicy i z Warszawy, ci ostatni już
dnia poprzedniego, aby po nocy spędzonej w którymś z sąsiednich zaprzyjaź-
nionych dworów od rana szykować do występu swoje zaprzęgi.
Czas był doskonały, środek lata kwitnącego wszelkimi odmianami kwiatów,
ziół, traw i krzewów. Po wysadzanej lipami drodze prowadzącej do pałacu, jak
określano siedzibę Mysyrowiczów, w szpalerze widzów przesuwały się minia-
turowe ogrody, ruchome wyspy z wielobarwnych roślin, ciągnione przez konie
z grzywami i ogonami splecionymi w ukwiecone warkocze.
A taka była różnorodność, tyle zaskakujących pomysłów, że przyznano dwie
pierwsze nagrody, gdyż sędziowie pod przewodnictwem solenizantki nie byli
w stanie pogodzić się i zadecydować, która z kompozycji zachwyciła ich bardziej.
Czy nadpilicka łąka stworzona na drabiniastym wozie z powiązanego w snopki
siana, gęstwy traw i kwiecia, rumianków, macierzanki, koniczyny, wzbogaconych
jeszcze polnymi makami i bławatkami, wśród których siedziała trójka pastusz-
ków z wianuszkami na głowach, podczas gdy ich ojciec Aleksander Mysyrowicz,
dziedzic położonych nad rzeką Falencic, powoził czwórką perszeronów, czy
raczej raj sułtana, gdzie trzy śliczne odaliski, panny z Lesznowoli, kusiły, półle-
żąc na kobiercu ze storczyków utkanych na drobniutkiej siatce, która żółtozło-
cistą falą spływała na boki kocza.
Zaraz po ogłoszeniu werdyktu, gdy miała zacząć się parada pojazdów prowa-
dzona przez dwa zwycięskie, w głębi parku ukazała się bryczka z Edmundem jako
woźnicą i wśród oklasków zajechała pod ganek. Pradziadek, rzucając lejce stajen-
nemu, wyskoczył i podbiegł do żony, aby ją uroczyście zaprowadzić do przygoto-
wanego w tajemnicy powozu. Trudno było o bardziej czytelną symbolikę. Anna
została posadzona na tronie, którego tył tworzyło wielkie serce z czerwonych róż.
Róże wypełniały również środek bryczki i jasna postać prababki w koronkowej
sukni zdawała się wynurzać z rozkołysanej, mieniącej się purpurą, żywej materii.
Usadowiwszy żonę, Edmund wskoczył na kozioł i poderwał do jazdy parę
cugowych anglików, dając sygnał do rozpoczęcia drugiej części corso. Podczas
Składana wanna
22
tego przejazdu inny panował nastrój, nikt z nikim nie konkurował, a jeśli, to
wyłącznie w ilości kwiatów, jakie rzucano w stronę stojących po obu stronach
alei krewnych, przyjaciół, sąsiadów. Także oni przybyli na bal z naręczami kwia-
tów, którymi mogli wreszcie nagrodzić swoich faworytów.
Początkowo kurtuazyjna wymiana kolorowych, pachnących dowodów sym-
patii szybko nabrała ognia, kiedy uczestnicy parady i jej widzowie z coraz więk-
szym zapałem, wśród krzyków i śmiechów, obrzucali się chabrami i malwami,
złocieniami i nagietkami, goździkami i hortensjami, wszystkim, co udało się
zebrać z ogrodów, oranżerii, pól i łąk.
Prawdziwa bitwa rozgorzała, gdy pradziadek, dojechawszy do bramy, sta-
nął, zatrzymując podążający za nim sznur zaprzęgów, tak że siedzący w nich,
unieruchomieni, dostali się w podwójny ostrzał, sami zaś, gdy zabrakło innego
oręża, zaczęli zrywać roślinne dekoracje z pojazdów, aż zupełnie ogołocone
powróciły do codziennego wyglądu. Nad walczącymi utworzyła się różnobar-
wna chmura, kwietny ruchomy baldachim sięgający domu, gdzie znajdowała się
ostatnia kolaska.
Gdy amunicja się wyczerpała, Edmund ruszył. Przez bramę poprowa-
dził swoją karawanę na zewnętrzny trakt i dalej na padok przy stajniach, gdzie
zawrócił i skierował się z powrotem do pałacowej alei. Trzeci przejazd był znów
odmienny, spokojny, sielankowy. Konie brodziły w kwiatach, które grubym
tęczowym kożuchem okrywały drogę, a z góry, jak niebiańskie konfetti, zaczęły
spadać kwietne płatki, sypane pełnymi garściami z worków przez chłopców,
synów fornali, siedzących na gałęziach lip.
Ta właśnie scena odcisnęła się najmocniej w pamięci mojej babki i z latami
przerodziła w symbol całego szczęśliwego dzieciństwa. Oto wśród kwietnego
deszczu nadjeżdża ku niej królowa róż, matka cudownie piękna na tle amaran-
towego serca, tylko ona jedna bowiem, na prośbę męża, zachowała swój pojazd
równie strojny, jak na początku parady. A on, gospodarz dumny i jednocześnie
rozbawiony, kłaniający się z wysoka swym gościom, gdy dojrzał pełne miłości
i zachwytu oczy najmłodszej córki, przywołał ją i posadził obok siebie. I tak
maleńka Lila razem z rodzicami, podjeżdżając pod ganek, zakończyła corso.
Resztę balu obejrzała, jak młodsze dzieci Mysyrowiczów, z okna znajdującej
się na piętrze sypialni, którą dzieliła z siostrą bliźniaczką. Obie spędziły kilka
godzin, klęcząc na krzesłach, żeby mieć lepszy widok na to, co działo się na dole,
w rozmigotanym setkami lampionów ogrodzie. Na tarasie grała orkiestra, dalej,
Składana wanna
24
na specjalnie wybudowanym parkiecie, w wirze tańca przy czerni fraków błysz-
czały stroje i klejnoty pań. Około północy muzyka umilkła na dłużej, wśród
radosnego gwaru dobierano się w kotylionowe pary. Na parkiecie, zdawało się
patrzącej z góry, utworzyła się rzeka o dwóch równoległych nurtach, ciemnym
i jaskrawo kolorowym, która popłynęła wraz z pierwszymi taktami i zaczęła
się wić, i skręcać, rozdzielać i łączyć, aż Lila, znużona, wsparła głowę o parapet
i zasnęła ukołysana melodią.
Trzy miesiące później, na tymże piętrze krobowskiego pałacyku, mali Mysy-
rowicze oraz ich matka kładli się do snu jak co wieczór, wyciszeni wspólnym
pacierzem i pogodnie oczekujący następnego dnia, a obudzili w innej rzeczywi-
stości. Dziedzic uciekł, majątek został roztrwoniony, a oni stali się bankrutami,
zrujnowani i zdradzeni przez najbliższego człowieka, który tej nocy wymknął
się z własnego domu niczym złodziej.
Żeby choć Edmund palnął sobie w łeb, ratując przynajmniej honor rodziny.
Ale nie, on jeszcze, jakby nie dość było wstydu, pod osłoną ciemności wypro-
wadził z boksów cenne wyścigowe konie i zwiał cichaczem, porzucając żonę
i ósemkę dzieci, z których najstarsze skończyło zaledwie lat piętnaście, i tym
tchórzliwym czynem splamił nazwisko.
Hańba!, krzyczeli bracia podczas narady familijnej. Hańba na wieki, rozpa-
czali i uwierzyć nie mogli, że tuż obok, za graniczną miedzą, senior rodu zaprze-
paścił największą i najpiękniejszą część posiadłości Mysyrowiczów, którą jako
najstarszy otrzymał w dziale po ojcu. Jadwigów, Helenów, Lekarcice, nawet
gniazdo szczęścia, jak Edmund czule modulując głos, zawsze nazywał Pie-
karty, gdzie spędził z ukochaną Anulką pierwsze poślubne lata, były kawałek po
kawałku zadłużane i zastawiane, tak że pozostawało tylko przekazać je formal-
nie na własność wierzycielom lub wystawić na licytację.
Nie dość tego! Edmund stracił też dziedzictwo żony, Krobów z przyległymi
folwarkami, lasem i sławną stajnią. Długi, jakie zaciągnął, przewyższały praw-
dopodobnie wartość majątku, można było jedynie sprzedać całość i modlić się,
aby choć liche grosze pozostały dla Anny i dzieci.
Jak mogło dojść do takiej katastrofy? Czy nikt wcześniej nie dostrzegł
powagi sytuacji, nie czynił prób ratunku?, pytali krewni, sąsiedzi, przyjaciele
i znajomi w Grójeckiem, a także wielu w Warszawie, bo chociaż bankructwa zda-
rzały się często, pradziadek dał popis wyjątkowy. Do ostatniej chwili prowadził
życie milionera rozrzutnika, ostentacyjnie szastał pieniędzmi, aż wypłaciwszy
Składana wanna
26
poprzedniego dnia z banku pozostałości gotówki, zniknął, z niezwykłą u niego
przezornością zacierając ślady, zdawało się, rozpłynął.
Po latach Anna uznała, że ucieczka wiarołomnego męża i wyzucie z ojcowiz -
ny było w jej życiu wydarzeniem najważniejszym i… najszczęśliwszym. Dziś
dziękuję Niebu – pisała do jednej z córek – za te wszystkie udręki, które otworzyły
mi cudowny świat nowy. Były one nieodzowne i gdyby się nie zdarzyły, dotąd sie-
działabym w bagnie przyziemnych ambicyj i głupot. Ale wówczas, wobec kompletnej
ruiny materialnej oraz straty życiowego stanowiska, opuszczona i oszukana, przeży-
wałam tragedię. Wydawało mi się, że wraz z dziećmi lecę w przepaść.
Ku owej otchłani – co z oddalenia lat stu widzę wyraźnie – pradziadek
od początku małżeństwa zmierzał konsekwentnie i dotarłby znacznie szyb-
ciej, gdyby nie wpadło mu w ręce gospodarstwo wzorowo zorganizowane przez
poprzedników, które długo, jakby siłą rozpędu, działało sprawnie, przynosząc
zyski. Zawsze też znajdowali się chętni, aby pod zastaw ziemi, lasów i zabu-
dowań pożyczać pokaźne sumy. I Edmund ulegał pokusie. A że miał talent do
wydawania, naturę niespokojną, temperament nieokiełznany, bawił się, wojażo-
wał, utrzymywał kochanki, namiętnie hazardował się na wyścigach, rok po roku
przez lat piętnaście, aż przehulał wszystko.
Czy nikt nie wiedział, nie domyślał się nawet? Powszechne zdziwienie
łączyło się z niedowierzaniem i liczni po fakcie mądrale twierdzili, że przecież
można było poskromić, zapobiec, przynajmniej w części ocalić. Lecz Edmund,
pokerzysta, bo i kartami nie gardził, w fi nansach, zachowując twarz kamienną,
kamufl ował się doskonale, pozycja całej rozgałęzionej rodziny była wysoka, opi-
nia nieskazitelna, toteż wcześniej nikt nie traktował poważnie informacji, jakie
krążyły od pewnego czasu. Ot, plotki, mówiono, przecież niemożliwe, żeby
zmarnować taką fortunę.
Dopiero teraz mnożyli się wtajemniczeni, przekazujący jakże chętnym
uszom relacje, rozkosznie pikantne opowieści o chciwych rajfurkach podsta-
wiających podopieczne, o jednej takiej, od której Edmund się uzależnił, gdyż
nadzwyczaj biegła była w swym fachu i też odpowiednio do umiejętności się
ceniła, o – chyba już przesada – zbiorowych orgiach w ustronnych gabinetach
domów schadzek, wyposażonych pod gust, w pejcze i pozostałe akcesoria sado-
maso. Znaleźli się również rachmistrze, którzy wyliczyli, ile pradziadek w ostat-
nim sezonie przegrał, obstawiając konie i przy zielonym stoliku, gdzie do końca,
a grał jeszcze na dwa dni przed ucieczką, podbijał stawki.
Sex, hazard & katastrofa
27
Tak bawiono się dzięki Edmundowi i gorszono, w rodzinie zaś, jakby nieco
przygłuchej na te sensacje, trwało śledztwo, szukano winnego. Główny sprawca
był znany, ale nieuchwytny, a czekać nie chciano, gniew i frustracja musiały
wyładować się natychmiast. Kaukaska klanowa solidarność, nagle odrodzona,
pomogła znaleźć ofi arę. Kto nie z krwi naszej, uznali Mysyrowicze, choć nosi
nasze nazwisko, jest obcy. I zaatakowali brutalnie swoją do niedawna adorowaną
szwagierkę, twierdząc, że jeśli nie pochwalała poczynań męża, to przyzwalała na
nie, ba, może i prowokowała lekkoducha do ekscesów swoim zamiłowaniem do
luksusu, ekstrawaganckimi zachciankami.
Anna, wstrząśnięta, że bracia Edmunda zamiast opiekunami stali się jej
oskarżycielami, głęboko zraniona kalumniami, którymi ją obrzucali, aby, podej-
rzewała, zgłuszyć własne sumienia i znaleźć usprawiedliwienie w oczach innych,
zerwała ze szwagrami wszelkie związki i z prośbą o pomoc zwróciła się do
kuzynów po kądzieli. Leszczyńscy, prawnicy z Warszawy, układali się z wierzy-
cielami, negocjowali warunki spłat, zajęli się sprzedażą resztek, które nie poszły
pod młotek. U nich też w pierwszych tygodniach, gdy Anna, niezbędna przy
likwidacji majątku, nadal przebywała w Krobowie, zamieszkały dzieci wraz
z babką Okęcką.
Dla przybyszów z krobowskiego pałacu, stłoczonych w dwóch ciasnych
pokojach śródmiejskiej kamienicy, zmiana była tak gwałtowna, że nastąpiło
równie nagłe odwrócenie ról. Wnuki zajęły się starszą panią, starały pocieszyć,
odrobinę rozweselić Dziudziunię, dotychczas opiekunkę, która zastępowała nie-
obecnych przeważnie rodziców. Teraz ona potrzebowała wsparcia, czułej troski,
opieki. Wygnanie z rodzinnego siedliska, z domowej arkadii – jak mówiła – zła-
mało jej serce i jeśli nawet forma tej wielokrotnie powtarzanej skargi była zbyt
kwiecista, oddawała prawdziwy stan, wewnętrzne załamanie, które najpierw
spowodowało chorobę ciała, potem, gdy udało się zlikwidować zewnętrzne
symptomy, duszy. Jadwiga zaczęła cierpieć na nieuleczalną melancholię, dziś
nazywaną mało wdzięcznie depresją.
Inaczej działo się z młodymi Mysyrowiczami. Dziecięca wyobraźnia nie
ogarniała rozmiaru katastrofy, której szczegółów też im oszczędzano, a wiel-
komiejskie życie, całkowicie różne od spokojnej, wiejskiej egzystencji, mimo
codziennych uciążliwości, czarowało. Ale tylko do czasu. Kiedy zrozumieli, że
to nie przygoda, nie chwilowa, lecz na stałe zmiana, nowa rzeczywistość obja-
wiła się w pełnej grozie. Byli biedni, bezdomni, osamotnieni.
Składana wanna
28
Samotna była również ich matka, która w opustoszałych wnętrzach zlicyto-
wanego rodzinnego domu pakowała nieliczne sprzęty, osobiste drobiazgi, książki
i portrety, jakie wolno było zabrać, wspomagana jedynie przez dwoje starców,
znających „panienkę Andzię” od urodzenia, kamerdynera i niańkę, ostatnich
pozostałych z gromady pałacowej służby.
Sama też w pochmurne grudniowe popołudnie roku 1908 szła Anna lipową
aleją, żegnając każde drzewo sadzone na początku poprzedniego wieku przez
jej pradziadka Onufrego Okęckiego. W bramie przeżegnała się, wsiadła do
czekającego na drodze powozu i nie odwracając się, odjechała. Wiedziałam, że
ostatni raz idę przez park, że nigdy tutaj nie powrócę, opowiadała później wnukom,
i gdybym spojrzała za siebie, zamieniłabym się chyba w jedną z lip, byle tylko nie
opuszczać ukochanego miejsca. I choć szarpał mną ból, przedłużałam mękę, zwalnia-
łam krok po kroku, bo nieubłaganie zbliżały mnie do otwartej na oścież bramy. Tam
znajdowała się symboliczna granica, za którą ostatecznie zmienialiśmy się w paria-
sów, ja i dzieci.
Trzech chłopców i pięć dziewczynek, wielkoocy, z czuprynami różnymi
w kolorach, od płowej po kruczoczarną, lecz jednakimi gęstwiną włosów, gru-
bych i sztywnych, podobnych – żartowano – końskiej grzywie, co przyjmowali
jak najmilszą pochwałę, gdyż mieli rodzinną słabość do koni oraz jeździecki
talent, który ćwiczony od maleńkości, jeszcze przydawał im sportowego wigoru.
Starsi byli pierwszymi wśród rówieśników w hipice, tenisie, pływaniu, a wszyscy
odznaczali się wytrzymałością, energią i radością życia, demonstrowaną, na ile
pozwalała kindersztuba, spontanicznie i hałaśliwie. Ta ósemka z Krobowa, jak
dotąd byli nazywani, stała się w ów ponury grudniowy dzień ósemką znikąd.
Kiedy próbuję sobie wyobrazić, co wtedy czuli, wydaje mi się, że raptowny
przeskok od dobrobytu do ubóstwa, chociaż bolesny, był jednak mniej dotkliwy
niż najcięższa do zniesienia, jak sądzę, całkowita utrata pewności. Oto nic już
nie było przewidywalne, oswojone, znajome.
Młodzi Mysyrowicze żyli dotychczas w rozległym pejzażu swojej okolicy
jak starannie pielęgnowane rośliny. Glebę, w jakiej wyrastali, tworzyła sieć uple-
ciona z tysiąca oczek powiązanych rodzinnie, sąsiedzko, obywatelsko, a ta, jeśli
krępowała, to niewyczuwalnie, dawała natomiast poczucie przynależności, bez-
pieczeństwa i dumy, na które pracowały kolejne pokolenia przodków.
Rodzinne terytorium, zakreślone na mapie, miało kształt koła o średnicy
kilkudziesięciu kilometrów. Centrum stanowił dom w Krobowie, najważniejsze
Sex, hazard & katastrofa
punkty, zgodnie ze stronami świata, wyznaczała na zachodzie Rawa Mazowiec ka
z przeciwległą Górą Kalwarią, na osi północ-południe Piaseczno i Falencice
nad Pilicą. Pomiędzy nimi rozsiane były folwarki i wsie, dwory i pałace, miasta
i osady, od stuleci zamieszkiwane, budowane, współtworzone przez Leszczyń-
skich, Okęckich, Ryxów i Mysyrowiczów, z których się wywodzili.
Teraz, wyrwani brutalnie, wykorzenieni i wyrzuceni poza krainę dzieciń-
stwa, młodzi Mysyrowicze dryfowali po obcych, groźnych wodach bez busoli,
bez kotwicy, i ocalenie ujrzeli w owej ziemi przodków, jedynym, jaki znali, sta-
łym lądzie, z którym, niczym mocną ratowniczą liną, związali się pamięcią.
I dzięki przeszłości oni, córki i synowie hulaki, bankruta, tchórza, mogli w przy-
szłości się odnaleźć, odbudować swą tożsamość, spleść na nowo pozrywane nici,
odzyskać poczucie godności.
Potem, świadomi skuteczności tej metody, jej różnorodnych walorów, prze-
kazali rodzinną historię swoim dzieciom oraz nam, wnukom.
Krobów – dom z oddali
Spis treści
Sex, hazard & katastrofa 7
Część pierwsza
Świątynia naddziadów 33Fanatycy miłości 47Królewski bękart 59
Część druga
Honor przywrócony 97Przytułek młodego wiarusa 111Pogodna interluda 137Buntownicy 149Mściciel 169Narracja liryczna 185Bohater mimo woli 211Czas kobiet 227
Część trzecia
Inni 245Pełna krew 261Poskromienie dżygita 283Dom niepodległy 295
* * * * *
Sedir, Anna & mistyczny ogród 331
Drzewa genealogiczne 348
Podziękowanie 356
Indeks osób 357
Spis i źródła ilustracji zamieszczonych w książce 362
Opowieść o pięciu rodach, przodkach Małgorzaty Niezabitowskiej, to epicka saga pełna dramatycznych wydarzeń, gwałtownych namiętności oraz anegdot i wzruszeń, jakich próżno szukać w wielu powieściach. Ożywająca pod piórem autorki przeszłość pokazuje, że prawda jest dużo bardziej interesująca niż fikcja.
W Składanej wannie najważniejsze epizody z dziejów Polski, splatając się z rodzinnymi perypetiami, tworzą osobistą kronikę od czasów Stanisława Augusta poprzez okres wojen napoleońskich do początków XX wieku. Głęboka znajomość historii pomaga autorce stworzyć opowieść pełną humoru i autoironicznego dystansu. Wielcy bohaterowie występują tu obok „zwykłych niezwykłych” ludzi, bo – jak mówi autorka – miała to szczęście, że przodkowie prowadzili barwne życie i byli w samym centrum wydarzeń swej epoki.
Choć Niezabitowska zaczyna od opisu pradziadka Edmunda, „damskiego Kuby Rozpruwacza” i „pożeracza serc”, to w książce istotną rolę odgrywają kobiety: kurierka powstania styczniowego, mieszczanka przeradzająca się w wybitną rolniczkę czy porzucona przez męża matka ośmiorga dzieci, która przechodzi duchową przemianę. Toteż niejedna czytelniczka odkryje, że dylematy, problemy i uczucia tych, wydawałoby się, odległych postaci są jej bardzo bliskie.
Małgorzata Niezabitowska buduje wciągającą, malowaną obrazami narrację, a w przeszłości odnajduje rzeczy zaskakująco dla nas aktualne.
Małgorzata Niezabitowska – dziennikarka, pisarka, rzecznik pierwszego niekomunistycznego rządu RP. W latach osiemdziesiątych na Zachodzie ukazywały się jej reportaże pokazujące prawdę o Polsce Ludowej. Opublikowała m.in. OSTATNI – Współcześni Żydzi polscy (książka z fotografiami Tomasza Tomaszewskiego wydana w 1986 w USA; wyd. pol. 1993), Poszukiwanie Ameryki (1993), Prawdy jak chleba (2007). Odznaczona Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta i przyznanym jej przez uczestników bitwy Medalem Monte Cassino. www.niezabitowska.pl
Cena detal. 44,90 zł