prawda o sprawie savolty
DESCRIPTION
Prawda o sprawie SavoltyTRANSCRIPT
przekład Zofi a Chądzyńska
Wydawnictwo ZnakKraków 2009
PrawdaSavolty
o sprawie
MendozaEduardo
13
11Odbitka faksymile artykułu Dominga Pajarita de Soto, który ukazał się w dzienniku „Głos Sprawiedliwości” w Barcelonie
6 października 1917 rokuDokument dowodowy, załącznik nr 1
(w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego
Guzmana Hernandeza de Fenwick)
Autor tego artykułu jak i tych, które po nim nastąpią, wziął sobie
za zadanie odsłonięcie w formie zwięzłej, acz przystępnej dla umy-
słów nawet najmniej rozgarniętych robotników, pewnych faktów,
które – podawane do wiadomości publicznej niejasno i za pomocą
retorycznych kamufl aży oraz nadmiaru cyfr (odpowiedniejszych
dla naukowców niż dla zwykłych czytelników, żądnych prawdy, nie
zaś arytmetycznych wykresów) – do tej chwili są nieznane robot-
niczym masom, tym właśnie, które padają ich ofi arą. Bowiem kiedy
prawda wyjdzie na jaw i nawet niepiśmienni będą mieli do niej do-
stęp, Hiszpania osiągnie miejsce należne jej pośród cywilizowanych
narodów, miejsce, którego postęp i poziom gwarantuje nam konsty-
tucja poprzez wolność prasy i powszechne głosowanie. Dopiero gdy
nasza kochana ojczyzna wychynie ze średniowiecznych ciemności
i osiągnie strome szczyty nowoczesnego rozwoju, będzie w stanie
14
odrzucić obskuranckie i kryminalne metody, nie do przyjęcia dla
ludzi przyzwoitych, pogrążające obywateli w rozpaczy, wstydzie
i przerażeniu. Z tych to powodów nie pominę żadnej okazji, która
by mi pozwoliła na obiektywne i beznamiętne, lecz stanowcze ujaw-
nienie prawdy na temat niewiarygodnie podłych posunięć pewnego
sektora naszego przemysłu – konkretnie pewnej fi rmy o międzynaro-
dowym zasięgu – która w niczym nie przyczyniając się do nadejścia
nowych czasów, nie usiłując być kuźnią, gdzie wykuwa się przyszłość
ludzi pracy, porządek i sprawiedliwość, jest terenem całkowicie opa-
nowanym przez pozbawionych honoru kacyków, którym nie wystar-
cza wyzyskiwanie robotników (poprzez nieludzkie i niecodzienne
środki nacisku, na nich wywieranego), lecz którzy dążą do tego, by
podeptać ich godność osobistą i zmienić ich w marionetki żyjące
w ciągłym strachu przed feudalnymi kaprysami swych pracodawców.
Jeżeli ktokolwiek miałby jeszcze wątpliwości, donoszę, że mam na
myśli ostatnie wydarzenia w fabryce Savolta, która…
Odbitka stenogramu pierwszego przesłuchania Javiera Mirandy Lugarte 10 stycznia 1927 roku
przez sędziego sądu nowojorskiego W. DavidsonaW przekładzie tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick
Sdzia Davidson: Imię i nazwisko.
Miranda: Javier Miranda, agent giełdowy.
Sdzia Davidson: Narodowość.
Miranda: Obywatel Stanów Zjednoczonych.
Sdzia Davidson: Od jak dawna jest pan obywatelem Stanów
Zjednoczonych?
Miranda: Od 8 marca 1922.
Sdzia Davidson: Poprzednia narodowość.
Miranda: Hiszpańska.
Sdzia Davidson: Data i miejsce urodzenia.
15
Miranda: Valladolid, Hiszpania, 9 maja 1891.
Sdzia Davidson: Gdzie pan pracował w latach 1917–1919?
Miranda: W Barcelonie.
Sdzia Davidson: Czy to znaczy, że mieszkał pan w Valladolid
i codziennie dojeżdżał do pracy?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Dlaczego nie?
Miranda: Valladolid leży w odległości przeszło 700 km od Bar-
celony.
Sdzia Davidson: Poproszę o wyjaśnienie poprzedniej odpo-
wiedzi.
Miranda: … w odległości mniej więcej 400 mil. Niemal dwa dni
drogi.
Sdzia Davidson: To znaczy, że przeniósł się pan do Barcelony?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Dlaczego?
Miranda: Nie mogłem znaleźć pracy w Valladolid.
Sdzia Davidson: Dlaczego nie mógł pan tam znaleźć pracy? Czy
specjalnie pana nie chciano zatrudnić?
Miranda: Nie. W ogóle było tam bezrobocie.
Sdzia Davidson: A w Barcelonie?
Miranda: Były większe szanse.
Sdzia Davidson: Jakiego typu szanse?
Miranda: Wyższe pensje, większe możliwości awansu.
Sdzia Davidson: Czy jadąc do Barcelony, już pan miał pracę?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: To dlaczego mówi pan, że były większe
szanse?
Miranda: Tak uważali wszyscy.
Sdzia Davidson: Niech się pan wypowie jaśniej.
Miranda: Barcelona bardzo się rozwijała pod względem handlo-
wym i przemysłowym. Codziennie zjeżdżało tam wiele ludzi w po-
szukiwaniu pracy. Podobnie jak do Nowego Jorku.
16
Sdzia Davidson: A cóż takiego dzieje się w Nowym Jorku?
Miranda: Nikogo nie dziwi, że ktoś przyjeżdża do Nowego Jorku,
powiedzmy z Vermont, w poszukiwaniu pracy.
Sdzia Davidson: Dlaczego akurat z Vermont?
Miranda: Użyłem Vermont jako przykładu.
Sdzia Davidson: Czy mam z tego wyciągnąć wniosek, że między
Vermont a Valladolid zachodzi pewnego typu podobieństwo?
Miranda: Nie wiem. Nie znam Vermont. Może użyłem nieodpo-
wiedniego porównania.
Sdzia Davidson: To dlaczego wspomniał pan Vermont?
Miranda: Bo akurat ta miejscowość wpadła mi do głowy. Może
nazwę tę widziałem dzisiaj w jakiejś gazecie…
Sdzia Davidson: W jakiejś gazecie?
Miranda: Mimochodem…
Sdzia Davidson: W dalszym ciągu nie widzę żadnego logicznego
związku.
Miranda: Już panu powiedziałem, że prawdopodobnie użyłem
nieodpowiedniego porównania.
Sdzia Davidson: Czy życzy pan sobie, żeby słowo Vermont wy-
kreślić z pańskich zeznań?
Miranda: Nie, nie, nie, jest mi to całkowicie obojętne.
– Myśleliśmy, że już nie przyjdziecie – powiedziała pani Savolta,
ściskając dłoń nowo przybyłemu i całując w oba policzki jego mał-
żonkę.
– Wszystko te przesądy Neus – pan Claudedeu wzrokiem wska-
zał na żonę. – Mogliśmy być już od godziny, ale umyślnie zwlekała,
żebyśmy się nie zjawili pierwsi. Uważa, że to w złym tonie…
– Doprawdy, już zaczynaliśmy myśleć, że w ogóle nie przyjdzie-
cie – powtórzyła pani Savolta.
– Ale chyba – powiedziała pani Claudedeu – jeszcze nie zaczęliście
kolacji?
17
– Nie zaczęliśmy? – wykrzyknęła pani Savolta. – Ależ przed chwilą
właśnie skończyliśmy. Zostaniecie z pustymi żołądkami.
– Wolne żarty – roześmiał się pan Claudedeu. – Gdybym to wie-
dział, byłbym przyniósł ze sobą zagrychę.
– Zagrychę – zapiszczała pani Savolta. – Ten ma powiedzenia,
Boże kochany!
– Nicolas ma wyrażenia na poziomie strażaka – wygłosiła pani
Claudedeu, spuszczając oczy.
– Słuchaj no, lepiej przyznaj się od razu, to nieprawda, żeście zjedli,
co? – zainteresował się pan Claudedeu.
– Oczywiście, że prawda. A coście myśleli? Byliśmy głodni, pewni,
że już nie przyjdziecie – pani Savolta udawała wielkie zażenowanie,
ale zdradził ją śmiech i zakrztusiła się przy ostatnim zdaniu.
– W rezultacie jesteśmy i tak jednymi z pierwszych – dodała pani
Claudedeu.
– Nie denerwuj się, Neus – uspokoiła ją pani Savolta. – Jest już
około dwustu osób. Doprawdy cud, że się mieszczą. Nie słyszysz,
jaki hałas?
W rzeczy samej poprzez drzwi wielkiego salonu słychać było roz-
mowy i muzykę skrzypiec. Hall natomiast był pusty, ciemnawy, cichy.
Tylko lokaj w liberii stał przy drzwiach wychodzących na ogród,
poważny, sztywny i bez wyrazu, jakby w ogóle nie widział rozma-
wiających tuż obok niego osób, a tylko odczuwał obecność jakiejś
niewidzialnej i nieuchwytnej władzy. Przebiegał wzrokiem ozdoby
na sufi cie i myślał o własnych sprawach, a może podsłuchiwał, udając
obojętność. Zaróżowiona służąca zabrała okrycia obojga gości oraz
kapelusz i laskę mężczyzny i unikając jego bezczelnych i pożądliwych
spojrzeń, podążała za wzrokiem swej pani, która śledziła jej ruchy
czujnie, acz z pozorną obojętnością.
– Mam nadzieję, że nie musiałaś z naszej winy opóźnić kolacji – po-
wiedziała pani Claudedeu.
– Oj, Neus – odparła pani Savolta – ależ ty jesteś akuratna.
18
Drzwi salonu otwarły się i otoczony aureolą światła ukazał się pan
Savolta, wnosząc ze sobą hałas przyległego salonu.
– Patrzcie no, kto się zjawił! – wykrzyknął i dodał tonem wymów-
ki: – Myśleliśmy, że w ogóle nie przyjdziecie.
– Już nam to mówiła twoja żona – stwierdził pan Claudedeu. –
I jeszcze nas nastraszyła.
– Wszyscy o was pytają. Przyjęcie bez Claudedeów to jak kolacja
bez wina – powiedział pan Savolta, po czym zwrócił się do pani
Claudedeu: – Co słychać, Neus? – i z szacunkiem ucałował jej
rękę.
– Widzę, że nie umiecie się obejść bez błazeństw mojego męża –
rzekła pani Claudedeu.
– Bądź łaskawa nie niszczyć biednego Nicolasa – wstawił się za przy-
jacielem pan Savolta i zaraz zwrócił się do pana Claudedeu: – Mam
wiadomości z pierwszej ręki. Za przeproszeniem, posikasz się ze śmie-
chu. – I do dam: – Zabieram go, o ile nie macie nic przeciwko temu.
Wziął pod ramię przyjaciela i obaj znikli w drzwiach salonu. Panie
jeszcze chwilę zatrzymały się w hallu.
– Jak się ma Maria Rosa? – zapytała pani Claudedeu.
– Dobrze, ale jakoś nie ma humoru – odparła jej przyjaciółka – wy-
gląda na ogłupiałą przez ten bałagan.
– Nic dziwnego. Trzeba wziąć pod uwagę kontrast z jej normalnym
życiem…
– Pewno masz rację, Neus, ale już chyba czas na to, by zmieniła
swój sposób bycia. W przyszłym roku kończy szkołę i powinna zacząć
myśleć o swojej przyszłości.
– Czy ty naprawdę nie przesadzasz? Maria Rosa nie ma powodu
troskać się o swą przyszłość. Ani teraz, ani w ogóle. Jedynaczka…
zresztą biorąc pod uwagę waszą sytuację… Dajże spokój. Pozwól jej
być sobą. Jeżeli ma się zmienić, i tak się zmieni.
– Zasadniczo lubię jej usposobienie, jest łagodna, spokojna… cho-
ciaż może trochę naiwna… trochę… jakby ci to powiedzieć… Ma
w sobie coś z zakonnicy. Rozumiesz, o co mi chodzi…
19
– I to cię niepokoi, czy tak? Już wiem, ku czemu zmierzasz…
– Nie rozumiem, co masz na myśli.
– Chcesz przede mną ukryć to, co ci chodzi po głowie. Może nie
mam racji?
– Coś, co mi chodzi po głowie?
– Rosa, przyznaj się z ręką na sercu: chciałabyś ją wydać za mąż.
– Wydać za mąż Marię Rosę? Ale masz pomysły, Neus…
– I nie tylko chcesz: już nawet masz dla niej kandydata. No a teraz
odważ się zaprzeczyć mi w żywe oczy.
Pani Savolta oblała się rumieńcem i chcąc ukryć zmieszanie, ro-
ześmiała się długo i przeciągle.
– Kandydata… Neus, ty chyba sama nie wiesz, co mówisz… Kan-
dydata… Boże kochany…
Sdzia Davidson: Czy znalazł pan pracę w Barcelonie?
Miranda: Znalazłem.
Sdzia Davidson: Jakim sposobem?
Miranda: Miałem listy polecające.
Sdzia Davidson: Od kogo?
Miranda: Postarali się o nie przyjaciele mego zmarłego ojca.
Sdzia Davidson: Do kogo te listy były skierowane?
Miranda: Do handlowców, adwokatów, jednego lekarza.
Sdzia Davidson: I któryś z adresatów zaofi arował panu pracę,
czy tak?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Kto mianowicie?
Miranda: Adwokat. Mecenas Cortabanyes.
Sdzia Davidson: Proszę przeliterować jego nazwisko.
Miranda: Ce, o, er, te, a, be, a, en, igrek, e, es, Cortabanyes.
Sdzia Davidson: Dlaczego ten adwokat pana zatrudnił?
Miranda: Miałem za sobą ukończone kursy prawnicze w Vallado-
lid. To mi pozwoliło…
20
Sdzia Davidson: Jakiego typu pracę wykonywał pan dla mece-
nasa Cortabanyesa?
Miranda: Byłem jego pomocnikiem.
Sdzia Davidson: Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
Miranda: Posyłał mnie na sprawy w Sądzie Najwyższym i w są-
dach miejskich, towarzyszyłem klientom, którzy mieli składać
oświadczenia, nosiłem dokumenty do notariatów, zastępowałem
go w mało ważnych sprawach w Delegaturze Ministerstwa Finan-
sów, porządkowałem akta, zajmowałem się archiwum, szukałem
rozmaitych informacji po książkach i kodeksach.
Sdzia Davidson: Jakiego typu rzeczy pan szukał?
Miranda: Wyroków, cytatów, opinii autorów wyspecjalizowanych
w pewnego typu sprawach prawniczych i ekonomicznych. Nieraz
artykułów w gazetach i periodykach.
Sdzia Davidson: Znajdował je pan?
Miranda: Często znajdowałem.
Sdzia Davidson: I to za wynagrodzeniem?
Miranda: Oczywiście.
Sdzia Davidson: Czy wynagrodzenie zależało od wykonanej
pracy, czy też od rezultatów tej pracy?
Miranda: Miałem stałą pensję.
Sdzia Davidson: Bez dodatków?
Miranda: Gratyfi kacja na Boże Narodzenie.
Sdzia Davidson: Również stała?
Miranda: Nie. To się zmieniało.
Sdzia Davidson: Zależnie od czego?
Miranda: Zależnie od tego, jak szły interesy kancelarii.
Sdzia Davidson: A szły?
Miranda: Nie.
Cortabanyes stale dyszał. Był bardzo tęgi i łysy jak skała. Miał sinawe
wory pod oczami, kulkowaty nos i grubszą dolną wargę, obwisłą i wil-
gotną, jakby naszykowaną do przesuwania po niej przeznaczonych
21
do naklejania znaczków pocztowych. Szorstka bródka sięgała brze-
gów kamizelki; ręce miał delikatne, pulchne, jakby wypchane watą,
palce jak różowe poduszeczki, paznokcie wąskie, zawsze błyszczące,
wbite w środek dłoni. Pióro, czy też ołówek chwytał wszystkimi pię-
cioma palcami, jak dziecko smoczek. Mówiąc, pluł maleńkimi ba-
nieczkami śliny. Był leniwy, zrzędny, niedbały i szybki.
Biuro Cortabanyesa mieściło się na parterze przy ulicy Caspe,
a składało się z poczekalni, salonu, kancelarii, składziku i umywalni.
Resztę mieszkania adwokat odprzedał sąsiadowi. W mniejszym loka-
lu mniej musiał wydawać na sprzątanie i umeblowanie. W poczekalni
znajdowało się parę wybitych wiśniowym pluszem krzeseł i czarny
stolik, na którym leżały zakurzone pisma. Dokoła salonu stały szafy
biblioteczne, między nimi było troje drzwi, poza tym we wnęce od
strony schodów umieszczono oszkloną szafę, a obok wąskie, wycho-
dzące na ulicę okno, z zasłoną z tegoż samego co pokrycie krzeseł
aksamitu. Do gabinetu wchodziło się przez drzwi między regałami;
znajdowało się w nim biurko Cortabanyesa, z ciemnego drzewa,
rzeźbione w hełmy i rusznice, za biurkiem krzesło podobne do tronu
i dwa obite skórą fotele. W składziku pełno było akt w specjalnych
szafkach, zamykanych na ściągające się z góry na dół klapy, które
od czasu do czasu składały się samorzutnie z niebywałym hałasem.
Stał tam również biały drewniany stolik i kruche krzesełko: było to
miejsce aplikanta nazwiskiem Serramadriles. W salonie -bibliotece
długi stół otoczony wyściełanymi krzesełkami służył, gdy – co prawda
nieczęsto – odbywały się zebrania, w których brała udział większa
liczba osób. Tam właśnie pracowaliśmy my: Doloretas i ja.
Słoneczko świeciło i sporo ludzi wygrzewało się na kawiarnianych
tarasach. Bulwary Ramblas przedstawiały się efektownie: przecha-
dzali się po nich dumni bankierzy, poważni wojskowi, wykrochma-
lone panie popychające przed sobą wózki dziecinne z postawionymi
lakierowanymi budkami, rozświergotane kwiaciarki, wagarujący ucz-
niowie, którzy łobuzowali, szturchali się i zaczepiali przechodniów,
marynarze dopiero co przybyli do portu, od czasu do czasu jakaś
22
nieokreślona postać. Teresa podskakiwała i uśmiechała się, ale nagle
spoważniała.
– Tumult mnie męczy, a z drugiej strony wiem, że nie zniosłabym
pustych ulic. Miasta są zrobione dla tłumów, nie uważasz?
– Widzę, że nie lubisz miast – odpowiedziałem.
– Nienawidzę ich. A ty?
– Przeciwnie. Nie umiałbym żyć poza miastem. Przyzwyczaisz
się i zaczniesz odczuwać to samo, zobaczysz. To kwestia dobrej
woli i decyzji, by nie opierać się, by się dać ponieść.
Na placu Cataluña, na wprost Maison Dorée, stała przenośna try-
buna, osłonięta katalońskim sztandarem. Z trybuny grzmiał jakiś
mówca, którego liczna grupa słuchała w milczeniu.
– Chodźmy gdzie indziej – rzekłem. Ale Teresa nie chciała.
– Nigdy nie widziałam mityngu. Podejdźmy bliżej.
– A jak będzie awantura? – zapytałem.
– Nic nie będzie – powiedziała Teresa.
Zbliżyliśmy się. Z tej odległości zaledwie słychać było słowa, ale
dzięki dobremu ustawieniu trybuny mogliśmy swobodnie śledzić
gwałtowne gesty przemawiającego. Wydało mi się, że mówi coś na
temat katalońskiego języka, tradycji kulturalnych i demokratycznych,
a również – przez cały czas w języku katalońskim – o zorganizowa-
nym i własnowolnym dążeniu do samodzielności, do niezależności,
zdania urywane i oklaskiwane lub rozpływające się w szumie ko-
mentarzy, a po nich krzyki molt bé! i rozlazły i pozbawiony rytmu
początek pieśni Els segadors. Z ulicy Fontanella wynurzyli się idący
dwójkami żandarmi, każdy ze strzelbą na ramieniu; zrobili „równaj”
wzdłuż chodnika, a potem, plecami do domów, „spocznij”.
– Nie przedstawia się to różowo – powiedziałem do Teresy.
– Nie bądź tchórzem – odparła.
Śpiew trwał, towarzyszyły mu wywrotowe okrzyki. Z koła słucha-
jących oderwał się jakiś młody człowiek, podniósł kamień i z furią
cisnął go w okno Kółka Jeździeckiego. Kiedy rzucał, zsunął mu się
kapelusz.
23
– Precz z Kastylijczykami! – po katalońsku skandował teraz tłum.
Czarno ubrana postać z siwiejącą brodą i twarzą ptaka pojawiła
się w którymś z okien. Wyciągnęła ramiona i krzyknęła: „Katalonia!”,
ale cofnęła się przed gradem kamieni i salwą gwizdów.
– Kto to był? – zapytała Teresa.
– Nie widziałem dokładnie – odpowiedziałem – ale chyba Cambó.
Żandarmi trwali w dalszym ciągu nieporuszeni; czekali na rozkazy
trzymającego pistolet ofi cera. Przez Rambla de Cataluña biegły gru-
py ludzi uzbrojonych w kije, wrzeszcząc „Hiszpania republikańska”,
z czego wywnioskowałem, że są to „młodzi barbarzyńcy” Lerroux.
Separatyści zaczęli rzucać w nich kamieniami, ofi cer z pistoletem
dał znak i rozległ się dźwięk trąbki. Parę kamieni ciśnięto w żandar-
mów, znowu odezwała się trąbka, zarepetowano karabinki. „Mło-
dzi barbarzyńcy” tłukli separatystów, którzy odpowiadali kamienia-
mi na kije, kopniakami na uderzenia pięści; było ich więcej, ale były
wśród nich kobiety i starzy, nieprzydatni podczas bijatyki. Pokrwa-
wione ciała padały na ziemię; żandarmi celowali w manifestujących,
którzy ze stoic kim spokojem wytrzymywali uderzenia kamieniami.
Od ulicy Pelayo nadjeżdżała kawaleria. Ustawiła się z nagimi szabla-
mi przed Salonem Katalońskim, potem ruszyła wachlarzem najpierw
kłusem, następnie galopem, wreszcie, puściwszy wodze, przetoczyła
się niby cyklon pomiędzy palmami, konie przeskakiwały ławki i klom-
by, wznosząc tumany kurzu, ziemia drżała od łomotu kopyt. Ludzie
uciekali, pozostali tylko ci, którzy zwarli się w walkach wręcz. Biegli
w określonych kierunkach: ku Rambla de Cataluña, Ronda de San
Pedro i Puerta del Ángel. Mówca ulotnił się, a „młodzi barbarzyńcy”
darli na strzępy katalońską fl agę. Jeźdźcy uderzali szablami, gdzie po-
padło, po głowach uciekających. Ci, co leżeli, nie podnosili się, boby
ich zdruzgotano; obejmowali głowy rękami i czekali, aż przebiegną
konie. Spieszona żandarmeria zakreślała koło, zamykając ucieczkę ku
Puerta del Ángel i co jakiś czas strzelała w powietrze. Ludzie, okrą-
żeni przez jeźdźców z jednej, a pieszych żandarmów z drugiej stro-
ny, podnosili w górę ręce na znak, że się poddają.
24
Do Ramblas biegliśmy, potem zmieszaliśmy się z tłumem pieszych.
Po krótkiej chwili pojawiła się grupa policjantów, prowadząc między
sobą trzech ludzi w kajdankach. Ludzie ci krzyczeli ku przechod-
niom:
– Sami widzicie, zawsze na nas się skupia.
Przechodnie udawali głuchych. Biegliśmy nadal, trzymając się za
ręce. Były to dni pełni, za którą nie chcieliśmy ponosić odpowiedzial-
ności, szczęścia, którego niemal nie dostrzegaliśmy.
Dalszy ciąg artykułu Dominga Pajarita de Soto, który ukazał się w dzienniku „Głos Sprawiedliwości”
w Barcelonie 6 października 1917 rokuDokument dowodowy, załącznik nr 1
(w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego
Guzmana Hernandeza de Fenwick)
… w fabryce Savolta, która w czasie ostatnich lat, pod osłoną
i kosztem krwawej, wyniszczającej Europę wojny, niebywale się
rozrosła, niby mucha żywiąca się odrażającą padliną. Jest rzeczą
ogólnie wiadomą, że wyżej wymienione przedsiębiorstwo w ciągu
niewielu miesięcy z małej fabryczki zasilającej określoną część kra-
jowego rynku przekształciło się w obiekt przemysłowy zaopatrujący
rozmaite narody w broń, osiągając ich kosztem – i na skutek ich
przymusowej sytuacji – niebywałe zyski. Wszystko wychodzi na
jaw, z biegiem lat nic nie umknie wrażliwym sumieniom, nie są
tajemnicą ani obroty, ani zyski, ani nadużycia, ani naciski, których
się tam dopuszczano, a które, gdyby zostały ujawnione, musiałyby
wywołać skandal i ogólne oburzenie. Znane są również nazwiska
tych, którzy nie szczędzili i nie szczędzą ani swej inteligencji, ani
wysiłków, by osiągnąć wyżej omówione zyski: są to pan Savolta, za-
łożyciel, główny akcjonariusz i dyrektor przedsiębiorstwa; nikczemny
25
szef kadr, przed którym drżą robotnicy, a którego imię wzbudza
w proletariackich domach takie oburzenie i lęk, że nazywają go
tam „człowiekiem o żelaznej ręce”; w końcu, choć nie niższy rangą,
przebiegły i perfi dny Lepprince, o którym…
Przypominam sobie ten chłodny, listopadowy wieczór. Zagubiony
za stołem obrad w salonie -bibliotece Pajarito de Soto sztywno siedział
na brzeżku krzesła, na kolanach trzymał kraciastą czapkę, a szalik
zsunął mu się z kolan na ziemię, tak że o mało go nie podeptał. Do-
loretas szybko sprzątała jego rzeczy, płaszcz, rękawiczki i parasol
o rączce z fałszywego srebra, wysadzanej równie fałszywymi czerwo-
nymi i zielonymi kamieniami. Serramadriles bez przerwy hałasował
w składziku -archiwum, walcząc z opornymi szafkami, z maszyną do
pisania i składanymi krzesłami, a Cortabanyes – jedyny, który mógł
był złagodzić ostrość tego spotkania – nie wychodził ze swego ga-
binetu i, pewnie właśnie dlatego że był potrzebny, udawał głuchego
i niewidzialnego, podsłuchując pod drzwiami i podglądając przez
dziurkę od klucza (dziś, gdy to piszę, wydaje mi się to nieprawdopo-
dobne). Pamiętam, że Pajarito de Soto zamknął oczy, bo trudno mu
było uwierzyć w to, co przypuszczał, o czym właściwie już wiedział,
bo najpierw napomknąłem mu o tym, a potem wręcz go uprzedziłem,
że ów człowiek, który uśmiecha się, patrząc na niego, jak zawsze
elegancki, jak zawsze opanowany, jak zawsze jowialny i pozornie tak
pełen świeżości – to jest Lepprince.
Sdzia Davidson: Czy pan poznał pana Lepprince’a z racji swojej
pracy, czy też zetknął się pan z nim w innych okolicznościach?
Miranda: Poznałem go przy okazji pracy.
Sdzia Davidson: Czy pan Lepprince był klientem kancelarii
mecenasa Cortabanyesa?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Widzę w tym jakąś sprzeczność.
26
Miranda: Nie ma w tym sprzeczności.
Sdzia Davidson: A mianowicie?
Miranda: Lepprince nie był klientem Cortabanyesa, ale któregoś
dnia zjawił się w jego kancelarii z pewną sprawą.
Sdzia Davidson: Kogoś, kto korzysta z usług kancelarii, nazwał-
bym jej klientem.
Miranda: Ja nie.
Sdzia Davidson: Dlaczego nie?
Miranda: Klientami nazywamy ludzi, którzy stale i wyłącznie ko-
rzystają z usług danej kancelarii.
Sdzia Davidson: To nie miało miejsca w wypadku Lep prince’a?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Poproszę o bliższe wyjaśnienia.
Lepprince otworzył mały kuferek przymocowany do stopnia auto-
mobilu i wyciągnął parę pistoletów.
– Umiesz posługiwać się bronią?
– A czy to będzie konieczne?
– Nie można przewidzieć.
– Nie, nie wiem, jak się z tym należy obchodzić.
– Bardzo łatwo: te pistolety są nabite, widzisz, ale nie wystrzelą.
Tu mają bezpiecznik. Musisz go podnieść i nacisnąć spust. Teraz
tego nie robię, bo byłoby to nieostrożne, ale idzie mi o to, żebyś
w razie czego wiedział, jak ich należy użyć. Generalnie najlepiej
jest nosić pistolet stale zabezpieczony, żeby przytroczony do paska
nagle ci nie wystrzelił przez nogawkę, rozumiesz? Spójrz, to łatwe,
podnosisz bezpiecznik i bębenek sam się przekręca, zostawiając ci
w lufi e następną kulę. Żeby wyrzucić łuskę po poprzedniej, wy-
starczy pokręcić bębnem, możesz to zrobić przedtem albo potem.
W każdym wypadku zasadniczą sprawą jest nienaciskanie spustu,
póki nie odbezpieczysz pistoletu, tak jak to teraz robię. Wtedy już
tylko strzelasz, ale z czuciem. I tylko jeżeli znajdujesz się w rze-
27
czywistym, niewątp liwym i bezpośrednim niebezpieczeństwie.
Rozumiesz mnie?
Lepprince!
– Cywilizacja żąda od człowieka wiary, podobnej do tej, z jaką
średniowieczni chłopi odnosili się do opatrzności. Musimy wierzyć,
że pewne narzucone prawidła społeczne mają taki sam sens, jaki
dla rolnika miały pory roku, chmury i słońce. Żądania robotnicze
przypominają mi procesje błagające o deszcz… Co mówisz?… Jeszcze
trochę koniaku… Och, rewolucja…
… przebiegły i perfi dny Lepprince, o którym wiadomo bardzo nie-
wiele albo i zgoła nic prócz tego, że jest Francuzem przybyłym do
Hiszpanii w 1914 roku, w początkach straszliwej pożogi, będącej
i wtedy, i jeszcze dziś przyczyną łez i śmierci w jego rodzinnym
kraju, bliżej nieznany Lepprince, który szybko dał się poznać w ko-
łach fi nansjery i arystokracji naszego miasta, wszędzie wzbudzając
szacunek i podziw nie tylko dla swej inteligencji i pochodzenia, ale
również i dla pełnego wyższości, niemal aroganckiego sposobu bycia,
wytwornych manier i ostentacyjnej rozrzutności. Wkrótce ów nowo
przybyły, wyniosły i zadowolony z siebie, zachowujący się, jakby
w szkatułach posiadał złoto całej sąsiedniej republiki, zajmujący
apartament w jednym z najdroższych hoteli pod nazwiskiem Paul-
-André Lepprince, stał się obiektem pochlebstw, które wyrażały się
wspaniałymi propozycjami ze strony wysokiej fi nansjery. Nigdy nie
dowiemy się, jakie to były propozycje, ale faktem jest, że w niecały
rok od przyjazdu spotykamy go na kierowniczym stanowisku najbar-
dziej przebojowego i najgłośniejszego w owej chwili w całym mieście
przedsiębiorstwa – u Savolty…
W salonie orkiestra umieszczona na wybitym aksamitem podium
grała walce i mazurki. Na niewielkiej pustej przestrzeni tańczyło
28
kilka par. Kolacja skończyła się i goście niecierpliwie oczekiwali pół-
nocy i nadejścia Nowego Roku. Młody Lepprince rozmawiał z damą
w starszym wieku.
– Wiele słyszałam o panu, ale choć zapewne trudno będzie panu
w to uwierzyć, nigdy pana nie widziałam. To straszne, w jakiej izolacji
żyją ludzie starzy, straszne…
– Niechże pani tego nie mówi – odparł z uśmiechem młody Lep-
prince. – Niech pani raczej powie, że dobrowolnie narzuciła sobie
pani spokojny modus vivendi.
– Ale tak nie jest. Niegdyś, gdy jeszcze żył mój nieboszczyk mąż,
świeć Panie nad jego duszą, było inaczej. Bez przestanku przyjmo-
waliśmy, wychodziliśmy… Teraz to już niemożliwe. Wielkie zebrania
towarzyskie męczą mnie. Męczą i oszałamiają, i jak tylko się ściemni,
mam ochotę wymknąć się i iść spać. My starzy, synu, żyjemy wspo-
mnieniami. Zabawy, przyjęcia – to już nie dla nas.
Lepprince ukrył ziewnięcie.
– A więc jest pan Francuzem, nieprawdaż? – nie rezygnowała star-
sza pani.
– W rzeczy samej. Pochodzę z Paryża.
– Nikt by tego nie powiedział, słysząc pańską hiszpańszczyznę. Jest
znakomita. Gdzie się pan nauczył tak mówić?
– Moja matka była Hiszpanką. Zawsze rozmawiała ze mną po hi-
szpańsku, tak że mogę powiedzieć, iż znam hiszpański od kołyski.
Właściwie poznałem go przed francuskim.
– To wielka wygoda. Lubię cudzoziemców. Są tacy interesujący,
mówią w inny sposób i o czym innym niż to, czego słuchamy co-
dziennie. U nas w kółko mówi się o tym samym. Zresztą nie ma
w tym nic dziwnego. Mieszkamy w tym samym miejscu, widujemy
tych samych ludzi, czytujemy te same gazety. Może dlatego zawsze
się sprzeczamy – bo nie mamy o czym mówić. Z cudzoziemcami
nie trzeba się sprzeczać, opowiadają o swoich sprawach, a my o na-
szych. Ja osobiście lepiej się zgadzam z cudzoziemcami niż z ludźmi
stąd.
29
– Z pewnością zgadza się pani dobrze ze wszystkimi.
– O, niech pan sobie tego nie wyobraża. Jestem zgryźliwa. Z wie-
kiem charakter również się zmienia. Wszystko się psuje. Ale skoro
mówimy o cudzoziemcach, proszę mi powiedzieć jedną rzecz: Czy
znał pan inżyniera Pearsona?
– Freda Starka Pearsona? Nie, nigdy nie miałem przyjemności,
chociaż wiele o nim słyszałem.
– To postać, niech mi pan wierzy. Przyjaciel mojego nieboszczyka
męża, świeć Panie nad jego duszą. Kiedy biedny Juan, to mój mąż
właśnie, kiedy biedny Juan zamknął oczy, Pearson pierwszy zjawił się
u mnie. Proszę sobie wyobrazić, właśnie on, taki znany, taka ważna
osobistość, on, który swymi wynalazkami wsławił całą Barcelonę. Tak
więc on przybył pierwszy i tak zdenerwowany, że przychodziły mu
na usta tylko angielskie słowa. Nie znam angielskiego, ale słysząc ten
melodyjny, głęboki głos, zrozumiałam, że mówi mi o tym, jak bardzo
szanował mojego zmarłego męża, i to doprowadziło mnie do płaczu
o wiele gwałtowniejszego niż wszystkie wyrazy współczucia, których
tyle potem mi okazywano. Biedny Pearson sam zginął zaledwie w parę
lat później…
– Tak. Wiem o tym.
Sdzia Davidson: Jakie stosunki łączyły pana z Lepprince’em?
Miranda: Oddawałem mu usługi.
Sdzia Davidson: Jakie usługi?
Miranda: Najrozmaitsze, wypływające z mojego zawodu.
Sdzia Davidson: Jakiego zawodu?
Miranda: Aplikanta.
Sdzia Davidson: Przedtem mówił pan, że nie jest pan adwo-
katem?
Miranda: Jako aplikant pracowałem u adwokata, załatwiałem za
niego sprawy.
Sdzia Davidson: Czy pracował pan dla Lepprince’a na zlecenie
Cortabanyesa?
30
Miranda: Tak… Nie.
Sdzia Davidson: Tak czy nie?
Miranda: Z początku tak.
Zapomniałem dokładną datę naszego spotkania. Wiem, że miało
ono miejsce wczesną jesienią 1917 roku. Minęły pełne emocji sierp-
niowe dni: junty zostały rozwiązane, podofi cerowie zaaresztowani,
a potem uwolnieni; Saborit, Anguiano, Besteiro i Largo Caballero sie-
dzieli nadal; Lerroux i Macià znajdowali się na wygnaniu, na ulicach
panował spokój. Paszkwile powypisywane na murach zmywał deszcz.
Lepprince zjawił się przed samym wieczorem, chciał się widzieć
z Cortabanyesem i został wprowadzony do gabinetu, gdzie rozmawiali
przez pół godziny, po czym Cortabanyes zawołał mnie, przedstawił
Lepprince’owi i zapytał, czy mam wolny wieczór. Powiedziałem mu
zgodnie z prawdą, że mam. Poprosił, bym towarzyszył Francuzowi
i w razie czego mu pomógł, żebym na jedną noc przedzierzgnął się
w coś w rodzaju jego osobistego sekretarza. Podczas gdy Cortabanyes
mówił, Lepprince zetknął opuszki palców obu rąk i patrzył z uporem
w ziemię, uśmiechając się i potakując słowom adwokata roztargnio-
nymi ruchami głowy. Kiedy wyszliśmy na ulicę, zaprowadził mnie
do swego auta marki Fiat; był to czerwony dwumiejscowy kabriolet,
z czarną maską i klamkami z błyszczącego metalu. Zapytał, czy boję
się jeździć automobilem, na co mu odpowiedziałem, że nie. Poszliśmy
na kolację do luksusowej restauracji, widziałem, że go tam znają. Po
wyjściu na ulicę otworzył mały kuferek przymocowany do stopnia
automobilu i wyciągnął parę pistoletów.
– Umiesz posługiwać się bronią? – zapytał.
– A czy to będzie konieczne? – odpowiedziałem pytaniem.
Sdzia Davidson: Czy w owych czasach znał pan również Do-
minga Pajarita de Soto?
Miranda: Znałem.
31
Sdzia Davidson: Czy pan może stwierdzić, że to on – mówię
o Pajaricie de Soto – jest autorem artykułów fi gurujących w sądzie
jako dokumenty dowodowe nr 1?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Czy miał pan osobiście do czynienia z Pajari-
tem de Soto?
Miranda: Miałem.
Sdzia Davidson: Często?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Czy według pana wyżej wymieniony należał
do partii anarchistycznej lub do jakichś ugrupowań z nią zwią-
zanych?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Czy jest pan tego pewien?
Miranda: Jestem pewien.
Sdzia Davidson: Czy wyżej wymieniony wyraźnie panu mówił,
że do nich nie należy?
Miranda: Nie. Nie mówił.
Sdzia Davidson: W takim razie skąd pańska pewność?
Tawerna Pepina Matacríosa leżała na małej uliczce wychodzącej na
ulicę Aviñó. Nigdy nie udało mi się zapamiętać nazwy tej uliczki, ale
o ile jeszcze istnieje, trafi łbym tam po omacku. Od czasu do czasu
bywali tam konspiratorzy i artyści. Najczęściej emigranci z Galicji,
zaczepieni w Barcelonie i umundurowani zależnie od swych zajęć:
nocni dozorcy, konduktorzy tramwajowi, nocna zmiana żandarmerii,
strażnicy parków, strażacy, śmieciarze, licytatorzy, lokaje, kelnerzy, bi-
leterzy kinowi i teatralni, policjanci i tak dalej. Zawsze był też akorde-
onista, a od czasu do czasu niewidoma, która śpiewała przeszywające
coplas, połykając wszystkie spółgłoski: e -u e -u -o e -u -a -i -o -o. Pepín
Matacríos był to siwiejący człowieczek o chorobliwym wyglądzie,
wychudzonym ciele i wielkiej głowie, której jedynym zarostem były
32
gęste wąsy z zakręconymi do góry szpicami. W swoim czasie należał
do czegoś w rodzaju lokalnej mafi i, która w owej epoce zbierała się
w jego tawernie, on zaś spoza kontuaru na wszystko miał oko.
– Nie jestem zdecydowanie przeciwny idei moralności – mówił
Pajarito de Soto, podczas kiedy sączyliśmy drugą butelkę. – W tym
sensie uznaję zarówno moralność tradycyjną, jak i nowe idee, rewo-
lucyjne, które, jak się wydaje, kiełkują dzisiaj w każdym myślącym
umyśle. Jeżeli przypatrzyć się z bliska, obie te moralności dążą ku
temu samemu: ażeby znaleźć przyczynę i nadać sens roli człowieka
w społeczeństwie. Mają też, wyobraź sobie, pewien element wspólny:
dążność do jednomyślności. Nowa moralność zastępuje tradycyjną,
ale żadna z nich nie zakłada możliwości współżycia z drugą, obie zaś
odmawiają jednostce prawa wyboru. To w pewnym sensie usprawied-
liwia osławioną niechęć zwolenników autokracji do demo kratów:
„Chcą narzucić demokrację nawet tym, którzy jej nie chcą” – słysza-
łeś chyba to zdanie z tysiąc razy. Ale za pomocą tego paradoksu, na
marginesie jego uszczypliwych intencji, odkrywają wielką prawdę,
a mianowicie, że poglądy polityczne, moralne i religijne same w sobie
są autokratyczne, bo każdy pogląd, po to aby egzystować w świecie
logiki, który zapewne jest równie zawiły i męczący jak świat żyjących,
musi toczyć o swój prymat ciągłe bitwy ze swymi przeciwnikami. Oto
cały dylemat; jeżeli choć jeden członek społeczności nie szanuje idei
lub nie spełnia warunków moralności, idea i moralność rozpadają
się, przestają czemukolwiek służyć i zamiast wzmacniać swych po-
pleczników, osłabiają ich i oddają we wrogie ręce.
A innym razem, kiedyśmy niemal do świtu spacerowali po porcie:
– Przyznam ci się, że bardziej przejmuję się człowiekiem niż spo-
łecznością i bardziej opłakuję dehumanizację robotnika niż warunki
jego egzystencji.
– Sam nie wiem, co ci na to odpowiedzieć. Czyż te dwie rzeczy nie
są ze sobą ściśle związane?
– Tylko w pewien sposób. Wieśniak żyje w bezpośrednim kontakcie
z naturą. Robotnik fabryczny stracił z oczu słońce, gwiazdy, góry
33
i roślinność. Jakkolwiek pod względem materialnym warunki ich
życia są podobne, ten drugi jest uboższy duchem.
– Wydaje mi się, że upraszczasz. Gdyby tak było, wszyscy nie pcha-
liby się do miasta, tak jak to robią.
Kiedy któregoś dnia zacząłem wychwalać zalety automobilu jako
takiego, pokręcił głową w zamyśleniu.
– Niedługo w ogóle znikną konie, wyparte przez maszynę, i będzie
można oglądać je tylko w cyrku, na paradach wojskowych i podczas
walki byków.
– I tym się martwisz? – zapytałem. – Zniknięciem koni, wypartych
przez postęp?
– Nieraz myślę, że to, co postęp daje nam jedną ręką, odbiera drugą.
Dzisiaj to są konie, jutro będziemy my.
Zeznania złożone przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks -komisarza policji don Alejandra
Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 rokuDokument dowodowy, załącznik nr 2
(w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego
Guzmana Hernandeza de Fenwick)
Ja, Alejandro Vázquez Ríos, zeznaję pod przysięgą, co następuje:
Że urodziłem się w Antequerze (Malaga) 1 lutego 1872 roku, że
wstąpiłem do policji w kwietniu 1891, że pełniłem moje obowiązki
w służbie policyjnej w Valladolid, skąd w 1907 po awansie zosta-
łem przeniesiony do Zaragozy, gdzie znowu awansowałem w 1910
roku, że potem zostałem przeniesiony do Barcelony, w której dotąd
przebywam. Że porzuciłem służbę w policji w 1920 roku i otrzy-
małem posadę w wydziale handlowym pewnego przedsiębiorstwa
żywnościowego. Że podczas mojej służby w policji miałem okazję
śledzić z bliska fakty dziś znane pod nazwą „sprawy Savolty”. Że
dopiero po mianowaniu mnie jako prowadzącego śledztwo w wyżej
34
wymienionej sprawie dowiedziałem się o istnieniu Dominga Paja-
rita de Soto, który umieszczał w robotniczej gazecie „Głos Spra-
wiedliwości” oszczercze, szkalujące i wywrotowe artykuły. Że
powiązania wyżej wzmiankowanego nie były mi znane. Wiadomo
było tylko, że pochodzi z Galicji, że nie ma ani określonej pracy,
ani określonego miejsca zamieszkania, że żyje z kobietą, z którą
ma syna, natomiast nie było wiadomo, czy związek ten jest zawarty
zgodnie z wymogami Kościoła katolickiego; że wśród jego lektur
znajdują się następujące: Robert Owen, Michał Bakunin, Enrique
Malatesta, Anselmo Lorenzo, Karol Marks, Emil Zola, Fermín
Salvoches, Francisco Ferrer Guardia, Federico Urales i Franci-
sco Giner de los Ríos, z tych najbardziej reprezentatywnych, jak
również szkice Angela Pestañi, Juana García Olivera, Salvadora
Segui, znanego pod pseudonimem „Noi del Sucre”, i Andresa
Nina oraz publikacje antyrządowe, jak „Revista Blanca”, „Głos
Pracy”, „Skazaniec” oraz wyżej wymieniony „Głos Sprawiedliwości”,
z którym współpracował. Że jak się wydaje, miał kontakty z wyżej
wymienionym Andresem Ninem (załączona fi szka do wglądu),
a może i z innymi przywódcami o identycznych lub podobnych
przekonaniach, jakkolwiek trudno jest wiedzieć na pewno, do
jakiego stopnia…
Sdzia Davidson: Kiedy pan poznał Lepprince’a?
Miranda: Dokładnej daty nie pamiętam. Było to mniej więcej na
jesieni 1917 roku. Właśnie minęły burzliwe dni sierpniowe.
Sdzia Davidson: Niech pan opisze w paru słowach wasze spot-
kanie.
Miranda: Lepprince przyszedł do biura Cortabanyesa, który oddał
mnie do jego dyspozycji. Lepprince zaprowadził mnie do swojego
auta, pojechaliśmy na kolację, a potem do czegoś w rodzaju nędz-
nego kabaretu.
Sdzia Davidson: Dokąd, powiada pan, pojechaliście?
Miranda: Do kabaretu. To taki nocny lokal, w którym…
35
Sdzia Davidson: Doskonale wiem, co to jest kabaret. Moje py-
tanie wynika ze zdumienia, a nie z nieświadomości. Słucham
dalej.
Była to niewielka sala, stoliki stały dookoła pustej przestrzeni w for-
mie prostokąta, w rogu którego znajdował się fortepian i dwa krze-
sełka. Na krzesełkach leżały saksofon i wiolonczela. Do fortepianu
zasiadała mocno umalowana dama w obcisłej aż do ziemi sukni,
przeciętej z jednego boku. Grę jej – polkę w rytmie nokturnu – prze-
rwało nasze wejście.
– Byłam przekonana, że panowie się zjawią – powiedziała enig-
matycznie, po czym wstała i podeszła do nas, wysuwając do przodu
obnażoną nogę w mieniącej siatce pończochy, tak jakby stojąc na
brzegu rzeki, chciała sprawdzać temperaturę wody. Lepprince
ucałował ją w oba policzki, a ja wyciągnąłem rękę, którą przytrzy-
mała, mówiąc: – Dam panom najlepszy stolik. Czy ma być blisko
orkiestry?
– Możliwie jak najdalej, madame.
Cała rozmowa była z lekka absurdalna, jako że tylko jeden stolik
był zajęty przez brodatego, tęgiego marynarza, który przysiadł się
do butelki anyżówki, odrywając się jedynie na chwilę, by zaczerpnąć
trochę pełnego kurzu powietrza lokalu. Potem pojawił się wytworny
staruszek z twarzą nakremowaną i włosami ufarbowanymi na złocistą
miedź. Poprosił o kieliszeczek likieru, który sączył, podczas gdy za-
czynał się spektakl, i jakiś ponury facet w grubych okularach, z typową
gębą urzędnika, sprawdzał wszystkie ceny, zanim wreszcie zamówił
coś do picia i zaczął zaczepiać, zresztą bez powodzenia, wszystkie ko-
biety. Cztery damulki, półnagie, grubawe, miejscami wydepilowane,
wałęsały się od stołu do stołu pośród klientów, przeszkadzając sobie
nawzajem, przyjmując na moment jakieś dziwne, ekstatyczne pozy,
jakby nagle zostały rażone piorunem. Nasz stół najczęściej zaszczy-
cała jedna, imieniem Remedios, „Wilczyca z Murcji”. Poprosiliśmy
ją, wzorem marynarza, o butelkę anyżówki i czekaliśmy.
36
– Niemcy zbombardowali statek, na którym płynął. Niech pan
sobie wyobrazi, że na dobitkę był to statek pasażerski. Do tej chwili
moje sympatie były po stronie Niemców, bo uważałem ich za naród
szlachetny i dzielny, ale odtąd życzę im z całego serca, żeby przegrali
wojnę.
– I słusznie – powiedział Lepprince, ukłonił się i odszedł.
Lokaj podał mu tackę z napojami, z której wziął kieliszek szam-
pana. Upił trochę, ażeby móc iść swobodnie, nic nie wylewając,
i w tym momencie pochwycił wbite w siebie spojrzenia pani Sa-
volty i jej przyjaciółki, pani Claudedeu. Koło nich zauważył młodą
osobę i domyślił się, że jest to Maria Rosa Savolta. Była jeszcze
niemal dziewczynką, o długich blond włosach. Miała na sobie szarą
wieczorową suknię, zmarszczoną i przybraną czarnym atłasem,
na którą miała narzuconą białą organdynową tunikę z obrębem
haftowanym w girlandy. Lepprince zauważył wielkie świetliste
oczy młodej panny Savolty, oczy, które kontrastowały z bladością
jej twarzy. Uśmiechnął się do niej szczególnie miło, a dziewczyna
odwróciła wzrok. Wtedy podszedł do niego niski tęgawy człowiek
z błyszczącą łysiną.
– Dobry wieczór, panie Lepprince. No jak się bawimy?
– Nie narzekam, a pan? – odparł Francuz, który nie poznał swego
rozmówcy.
– Ja również, ale nie o tym chciałem z panem mówić.
– Wobec tego…
– Chciałem przeprosić pana za nasze nieudane spotkanie.
Lepprince uważniej przyjrzał się mężczyźnie: był ubrany z pod-
miejską elegancją i pocił się. Uderzyły go zimne szare oczy ukryte
pod gęstymi brwiami, podobnymi do wąsów pruskiego ofi cera.
Uznał, że nie zdoła przypomnieć sobie tych rysów, jakkolwiek tego
wieczoru miał specjalną przenikliwość w odgadywaniu poprzez
oczy charakteru osób, z którymi miał do czynienia. Zapowiedź
wydarzeń.
37
– Przepraszam, ale… nie przypominam sobie, gdzieśmy się ostatni
raz spotkali.
– Turull. Josep Turull, pośrednictwo w handlu nieruchomościami.
Spotkaliśmy się niedawno w…
– A, teraz sobie przypominam… Naturalnie… Turrull, po-
wiada pan?
– Turull, przez jedno r.
Uścisnął rękę nieznajomego i w dalszym ciągu obchodził salę,
przemykając się wśród małych grupek dam, jedwabistych, wonnych,
pełnych klejnotów, co oszołamiało młodych ludzi. W sąsiadującej
z salonem bibliotece czuć było dym znakomitych cygar, który mieszał
się z kaskadami śmiechu lub cichym chichotem z ostatniej plotki lub
ostatniego kawału na temat jakiejś znanej osobistości.
– Obrzucili go pomidorami i zgniłymi jajkami? Niemożliwe!
– Kamieniami, to był deszcz kamieni. Nie doleciały, to inna sprawa,
ale taki gest nie mija bez echa.
– Nie powinno się krzyczeć „Niech żyje Katalonia” z okien Kółka
Jeździeckiego, nie uważa pan?
– Mówiliśmy o naszym przyjacielu...
Lepprince uśmiechnął się.
– Wiem, o kim panowie mówili. Słyszałem tę historię. W każdym
razie trzeba mieć diabelną inteligencję tego człowieka, ażeby igrać
z Madrytem, z Katalończykami, i jakby tego nie było dosyć, z tymi
niezadowolonymi urzędasami.
– Mało brakowało, a byliby go zataszczyli do więzienia Montjuich.
– Wyszedłby po dwudziestu czterech godzinach, w glorii: Maur
w aureoli Ferrera.
– Niech pan nie będzie cyniczny.
– Nie bronię go jako człowieka, ale muszę przyznać, że pół tuzina
polityków na jego poziomie mogłoby zmienić ten kraj.
– Należałoby wiedzieć, co by to były za zmiany. Dla mnie nie ma
wielkiej różnicy między nim a Lerroux.
38
– No, nie przesadzaj Claudedeu... – powiedział Savolta. Claudedeu
zaczerwienił się.
– Wszyscy oni jednakowi: zdradziliby Katalonię dla Hiszpanii,
a Hiszpanię dla Katalonii, gdyby mieli w tym jakikolwiek osobisty
interes.
– A kto by zrobił inaczej? – zapytał Lepprince.
– Cicho – mruknął Savolta – zbliża się do nas.
Spojrzeli w stronę salonu i zobaczyli, jak kieruje się ku bibliotece,
kłaniając się na prawo i lewo ze skąpym uśmiechem i zmarszczonymi
brwiami.
Już dość długo siedzieliśmy w kabarecie, kiedy zaczął się spek-
takl. Najpierw pojawił się jakiś człowiek, powitany przez marynarza
czkawką, który, jak się okazało, był „instrumentalistą”, albowiem ob-
sługiwał tak saksofon, jak i wiolonczelę. Wziął tę ostatnią i przy akom-
paniamencie fortepianu wydobył z niej parę ponurych tonów. Potem
dama grająca na fortepianie podniosła się, aby powitać przybyłych.
Marynarz wyjął z ceratowej torby jakąś śmierdzącą zagrychę i zaczął
zajadać, plując i rozsypując okruchy. Czarny urzędas w grubych
szkłach zdjął buty. Stary mrugał na nas porozumiewawczo. Kobieta
zaanonsowała występ Chińczyka Li Wonga w następującej formie:
– Oto ten, kto zawiedzie państwa w królestwo fantazji.
Wierciłem się, bo pistolet uwierał mnie w udo.
– Mam nadzieję, że jego magia nie pozwoli mu odkryć, że jesteśmy
uzbrojeni – mruknąłem.
– Zrobiłoby to jak najgorsze wrażenie – Francuz wpadł w mój ton.
Chińczyk manewrował jakimiś wstążkami, z których wyleciał go-
łąb, przefrunął nad parkietem, usiadł na stoliku marynarza i zabrał
się do dziobania okruszyn. Marynarz wziął go za głowę i zaczął
wyskubywać mu pióra.
– Oklopność – powiedział Chińczyk. – Ludzkie oklucieństwo.
Oślizły urzędnik zbliżył się do marynarza z bucikami w ręku i za-
czął mu wymyślać.
39
– Niech pan natychmiast odda to stworzonko prawowitemu właś-
cicielowi, łajzo jedna.
Marynarz złapał gołębia za głowę i potrząsnął nim przed nosem
urzędnika.
– Twoje szczęście, żeś ślepy, bo inaczej...
Urzędnik zdjął okulary, a marynarz dał mu po gębie gołębiem. Buty
poleciały, a urzędnik chwycił się brzegu stolika, żeby nie upaść.
– Jestem człowiekiem wykształconym – wykrzyknął – i oto gdzie
mnie zawiodła moja choroba.
– A cóż to za choroba, synu? – zapytał staruszek, który podniósł
z ziemi buty i z czułością podtrzymywał tamtego.
– Mam żonę i dwoje dzieci i proszę patrzeć, gdzie się znalazłem.
Co za jaskinia!
Wszyscy patrzyliśmy na urzędnika, podczas gdy Chińczyk, wytrą-
cony z równowagi, machał nam przed nosem kolorowymi wstążkami.
Remedios – „Wilczyca z Murcji” szepnęła:
– W zeszłym tygodniu, popełnił samobójstwo jeden z naszych
klientów.
– W burdelach rozmaite rzeczy wychodzą na jaw – stwierdził
sentencjonalnie Lepprince.
… Czy to przyjęcie zarozumiałego i wybrylantynowanego Lep-
prince’a, czy też fatalne okoliczności sprawiły, że sprawdziło się stare
porzekadło: „najlepiej łowić ryby w mętnej wodzie” (dodałbym jesz-
cze: nie tylko woda mętna, ale i rybak podejrzany)? Nie jest moim
celem odsłanianie tej niewiadomej. Prawda jest jedna: że dość szybko
po zaangażowaniu eleganckiego Francuzika przedsiębiorstwo po-
dwoiło, potroiło i raz jeszcze podwoiło swoje zyski. Ktoś powie: Ileż
na tym musieli skorzystać biedni, pokrzywdzeni robotnicy, przecież
dla umożliwienia takich zysków musiała bardzo wzrosnąć produkcja,
wobec tego dzień roboczy przedłużył się o parę godzin, z pewnością
zrezygnowano z godzin wypoczynku na rzecz szybkości działania!
Jak to dobrze, pomyślą czytelnicy, którzy nie wiedzą, jak to się mówi,
40
co za ksiądz tę mszę odprawia. Niech mi wybaczą władze duchowne
porównanie mszy do tego piekła, jakim jest świat pracy…
– Nasze zadanie nie jest łatwe – powiedział komisarz Vázquez.
Lepprince podsunął mu otwarte pudełko cygar, z którego Vázquez
wziął jedno.
– Ależ gatunek! – skomentował; pocił się. – Co za upał…
– Niech pan zdejmie kurtkę. Niech się pan czuje jak u siebie
w domu.
Komisarz zdjął kurtkę i zawiesił na poręczy krzesła. Zapalił cy-
garo z głośnym cmoknięciem i wypuścił kłąb dymu z zadowolonym
pomrukiem.
– To wspaniałe. Z jednego liścia!
Lepprince wskazał mu popielniczkę, aby mógł wrzucić celofan,
w który było opakowane cygaro, a który, starannie zwinięty, służył
do zapalenia go.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – powiedział Lepprince –
moglibyśmy przejść do sprawy, która nas interesuje.
– Ależ naturalnie, proszę pana.
Przypominam sobie, że na początku nie spodobał mi się ko-
misarz Vázquez ze swym ostrym spojrzeniem, ironicznym pół-
uśmiechem i tą zawodową powolnością, z jaką mówił i poruszał
się, a jaka zapewne miała na celu zdenerwowanie, zaniepokojenie
i sprowokowanie rozmówcy do nagłego przyznania się do winy. Jego
zamierzona prozopopeja przywodziła mi na myśl węża, hipnotyzu-
jącego małego gryzonia. Kiedy go widziałem pierwszy raz, wydał
mi się dziecinnie, niemal patetycznie pedantyczny. Działał mi na
nerwy. Dopiero potem zrozumiałem, że pod tą urzędową maską tkwi
uparta metoda i niezachwiana decyzja, ażeby za każdą cenę poznać
prawdę. W sumie był niestrudzony, cierpliwy, niebywale bystry.
Wiem, że w 1920 roku przestał pracować w policji, w 1920, czyli,
według moich obliczeń, wtedy gdy śledztwo miało się ku końcowi.
Było w tym coś tajemniczego. Ale nigdy się o tym nie dowiemy, bo
41
parę miesięcy temu został zabity przez kogoś mającego związek ze
sprawą. Nie zaskakuje mnie to: wielu padło ofi arą owych burzliwych
lat i Vázquez miał być jednym z nich, jakkolwiek prawdopodobnie
nie ostatnim.
– Wszelka moralność nie jest niczym więcej jak usprawiedliwieniem
pewnej konieczności, przy czym przez konieczność rozumiem wy-
kładnik rzeczywistości, bowiem rzeczywistość zaczyna być widoczna
dla człowieka, dopiero kiedy porzuci domenę elaboratów i stanie się
gwałtowną potrzebą.
To mi mówił Domingo Pajarito de Soto pewnego popołudnia, kiedy
po pracy, minąwszy ulice Caspe i Gran Vía, usiedliśmy na kamiennej
ławce w ogrodach Królowej Wiktorii Eugenii; było pusto, bo wiał
chłodny wiatr. Kiedy Pajarito zamilkł na chwilę, zapadła cisza i za-
myśleni obserwowaliśmy fontannę.
– Wolność – zaczął znowu – to możliwość życia w zgodzie z mo-
ralnością narzuconą przez konkretną rzeczywistość każdej jednostki,
w każdej epoce i we wszelkich okolicznościach. Stąd jej charakter
zmienny, względny, nie do określenia. W tym, jak widzisz, jestem
anarchistą. Natomiast nie wierzę, by wolność jako sposób egzystencji
musiała łączyć się z poddaniem się pewnym normom i z dokładnym
wypełnieniem obowiązków. W tym sensie anarchiści mają rację, bo-
wiem ich idea wywodzi się z rzeczywistej konieczności, ale zdradzają
ją wtedy, kiedy nie biorą pod uwagę rzeczywistości jako czegoś, co
mogłoby scementować ich tezy.
– Nie znam się tak dalece na anarchizmie, by twierdzić, że mają
rację, lub też by podważać twoje argumenty – odparłem.
– Ale interesuje cię to?
– Oczywiście – odparłem, bardziej by mu zrobić przyjemność, niż
szczerze.
– No to chodź. Zaprowadzę cię do pewnego ciekawego miejsca.
– Nie będzie to czasem niebezpieczne? – zaniepokoiłem się.
– Nic się nie bój, chodź – powiedział.
42
Tego wieczoru poszedłem z Teresą na dancing, w górnej części
miasta – tam gdzie łączy się ono z Villa de Gracia. Lokal nazywał
się „Królowa wiosny”. Było tam więcej ludzi, niż właściwie mogło się
pomieścić, na sporej zresztą przestrzeni, ale atmosfera była miła
i wesoła. Gazowe lampki za matowymi szybkami rzucały migotliwe
światło na pary, przy stołach tłoczyły się spocone rodziny, orkiestra
grała hałaśliwie, kelnerki biegały bez wytchnienia, zaś stróże po-
rządku publicznego chodzili tam i z powrotem z pałkami w ręku,
obserwując wszystkie kąty. Kolorowe baloniki wyfruwały w górę,
ponad kłęby dymu, aż pod sufi t, z którego zwieszały się girlandy
i wstęgi, odbijały się od nich i powoli spływały w dół, ku wybrylan-
tynowanym głowom tańczących. Bawiliśmy się doskonale, gdy nagle
usłyszałem głos Teresy:
– Jestem jak kwiat ucięty, bez ziemi pod stopami. Mam uczucie, że
usycham. Chodźmy.
Spojrzałem z bliska na twarz kobiety, którą trzymałem w ramio-
nach, i pod jej szorstką skórą zauważyłem brak koloru, bezbarwną
siatkę żył i początki zmarszczek wokół oczu i ust. Pod jej przymknię-
tymi powiekami odgadłem nadbrzeża pokryte świeżą trawą, słodki
wietrzyk lasów, szum wody, liście i wszystko to, co poruszając się,
stwarza język dzieciństwa. Nigdy nie zapomnę Teresy.
Sdzia Davidson: Czy pan Lepprince bywał w kabaretach?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Pił?
Miranda: Umiarkowanie.
Sdzia Davidson: Czy widział go pan kiedykolwiek w stanie nie-
trzeźwym?
Miranda: Raczej tylko z lekka podchmielonego, wesołego.
Sdzia Davidson: A więc widział go pan wesołego?
Miranda: Czasami. Wszystkim się zdarza…
Sdzia Davidson: Tracił kontrolę nad sobą?
Miranda: Nie.
43
Sdzia Davidson: Czy trzeźwiał, jeżeli okoliczności tego wyma-
gały?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Czy zdaniem pana używał jakichś środków
podniecających?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Czy kiedykolwiek wydał się panu obłąkany lub
nieprzytomny?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Reasumując, pana zdaniem Lepprince był cał-
kowicie normalnym człowiekiem?
Miranda: Tak.
… Tylko faryzejską i prostacką hipokryzję tych, którzy uzależ-
niają marsz świata od własnych niezasłużonych i nieuprawnionych
przywilejów za cenę każdej niesprawiedliwości, każdego cierpienia,
mogą zgorszyć lub zdziwić pewne fakty. Stała się bowiem rzecz
nader prosta: niezasłużony dobrobyt handlarzy, trafi kantów, fał-
szerzy, spekulantów, w sumie – plutokratów, spowodował łatwą do
przewidzenia, acz źle przyjętą, podwyżkę cen, nieskompensowaną
żadną zasłużoną podwyżką wyrównawczą płac. Toteż nastąpiło to
co zawsze: bogaci wciąż się bardziej bogacili, a biedni coraz bardziej
ubożeli. Czyż więc można, tak jak to robią niektórzy, gorszyć się,
że wydziedziczeni, słabi, ubodzy krewni nieludzkiej i niewrażliwej
rodziny społecznej uciekali się do jedynej drogi możliwej w ich
sytuacji? Nie, tylko bezrozumny, tępy, ślepy mógłby widzieć coś
nieodpowiedniego w ich postawie. W przedsiębiorstwie Savolta –
muszę to powiedzieć, a tym samym rozpocząć jeden z najsmut-
niejszych, najprzykrzejszych ustępów mego artykułu, mówiący
o faktycznej sytuacji społecznej – chciano uciec się do jedynego
sposobu, o jakim można było pomyśleć i do jakiego można się
było uciekać: Mówię, panowie, o strajku. Ale zagubieni robotnicy
nie brali pod uwagę (czyż odważę się nazwać go po imieniu?) tego
44
cerbera kapitału, tego cienia, przed którego wspomnieniem drżą
proletariackie rodziny…
– Przysyła mnie „Człowiek o żelaznej ręce” – powiedział Lep-
prince. – Słyszała pani o nim?
– Kto by o nim nie słyszał, proszę pana… Cała Barcelona…
– Do rzeczy – przerwał Lepprince.
Pomieszczenie, gdzie zawierano kontrakt, nie było duże, ale dość
obszerne, by pięć osób mogło się w nim swobodnie poruszać. Ta-
peta na ścianach była w strzępach, w pokoju stał spróchniały stół,
dwa krzesła i sofa. Z sufi tu zwisała naftowa lampa, która nie prze-
stawała fi lować, okien ani żadnej innej wentylacji nie było. Dwaj
mężczyźni siedzieli na krzesełkach, Lepprince i ja na sofi e, zaś ona,
otulona w swoją wyszywaną kamieniami i cekinami pelerynę, zwinęła
się w kłębek na stole, podkuliwszy nogi.
Świetnie pamiętam głębokie wrażenie, jakie na mnie zrobiła Maria
Coral, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Włosy miała czarne,
gęste, miękkimi falami opadające na plecy, wielkie i również czarne
oczy, małe usta o grubych wargach, prosty nosek, okrągłą twarz.
Była przesadnie wymalowana i jeszcze miała na sobie swą aksamitną
pelerynę, wyszywaną fałszywymi kamieniami, którą się okrywała po
występie. Ze ściśniętym sercem śledziłem jej ewolucje w powietrzu,
rzucanej i chwytanej przez tych dwóch tępych olbrzymów, idiotów
i okrutników, którzy nią rządzili z władczymi gestami rozpłodowców.
Za każdym razem gdy widziałem, jak frunie i wiruje w powietrzu,
o włos od upadku i roztrzaskania się o brudny parkiet owego podej-
rzanego kabaretu, zamierał mi w gardle jęk i przeklinałem ciemne
ścieżki, które ją doprowadziły do wykonywania niebezpiecznego,
niskiego zawodu cyrkówki w obskurnym lokalu pełnym brudu i nik-
czemności. Może przewidywałem przyszłe cierpienia. Pamiętam,
że nie znając, znienawidziłem „Człowieka o żelaznej ręce” i wszyst-
kich okoliczności, które wciągnęły w swą trującą pajęczynę los owej
dziewczyny -dziecka, wikłając go w losy marginesu społecznego
45
i w dramatyczny labirynt zbrodni; bez wyjścia. Znienawidziłem
biedę, siebie samego, Cortabanyesa, który zrobił ze mnie wspólnika
tej umowy, i przedsiębiorstwo Savolta, tak, to szczególnie.
Dalszy ciąg zeznań złożonych przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks -komisarza policji
don Alejandra Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 rokuDokument dowodowy, załącznik nr 2
(w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego
Guzmana Hernandeza de Fenwick)
… że później dowiedziałem się o istnieniu kobiety nazwiskiem Ma-
ria Coral, młodej i pięknej, z zawodu aktorki, zaplątanej w wydarze-
nia objęte moją deklaracją. Że owa Maria Coral, której prawdziwe
imię i nazwisko nie jest znane, Cyganka (jak wywnioskowałem z jej
rysów i koloru skóry), przybyła do Barcelony we wrześniu lub paź-
dzierniku 1917 roku w towarzystwie dwóch niezidentyfi kowanych
atletów, z którymi wykonywała ćwiczenia w podrzędnym kabare-
cie. Że owi dwaj atleci – według informacji otrzymanych z miejsco-
wości, gdzie występowali uprzednio – pod przykrywką działalności
artystycznej ukrywali bardziej dochodowe zajęcie płatnych morder-
ców, zajęcie, które z jednej strony ułatwiała ich atletyczna postura
i zręczność, z drugiej zaś fakt ciągłego zmieniania miejsca pobytu
w kraju, a nawet wyjazdy za granicę. Że, zgodnie z moimi nieujaw-
nionymi przewidywaniami, wyżej wymieniona Maria Coral porzu-
ciła dwóch siłaczy, nie wyjechała bowiem wraz z nimi, kiedy opusz-
czali Barcelonę. Wspomniane rozstanie odbyło się (jakkolwiek są
to wciąż tylko supozycje) na życzenie jakiegoś wysoko postawione-
go osobnika – Lepprince’a? Savolty? „Człowieka o żelaznej ręce”? –
którego została kochanką. Że po pewnym czasie ona z kolei znikła,
nie pozostawiając adresu. Że pojawiła się z powrotem w nader dziw-
nych okolicznościach w roku 1919.
46
– No, Rosa – powiedziała pani Claudedeu – zakład, że wiem kto
jest twoim kandydatem.
– Dałabyś spokój, Neus, z tymi dowcipami – zirytowała się pani
Savolta. – Mówię ci, że ona jest jeszcze za młoda, żeby myśleć o takich
rzeczach.
Maria Rosa Savolta, która wyszła na chwilę, żeby się czegoś napić,
teraz wracała i usłyszała ostatnie zdanie.
– O czym panie mówią?
– O niczym, córeczko, o niczym. O głupstwach, które chodzą po
głowie Neus.
– O tobie mówiłyśmy, pączuszku – sprostowała pani Claudedeu.
– Ach, o mnie…
– No pewno, jesteś najważniejszą osobą na balu. Mówiłam do two-
jej mamy, co chyba mi wolno, byłam przecież przy twoim urodzeniu,
że już jesteś małą kobietką i, co ważniejsze, bardzo ładną, a mówię
to wcale nie po to, żeby ci sprawić przyjemność… Boże, jakże źle mi
wychodzi mówienie takich prawd…
Młodziutka Maria Rosa zaczerwieniła się i utkwiła oczy w szklance,
którą trzymała obiema rękami.
– Mówiłam też do mamy, że już pora, żebyś pomyślała o twojej
przyszłości. Myślę o tym, co będziesz robiła, jak skończysz szkołę
i opuścisz internat. Chyba wiesz, co mam na myśli.
– Nie wiem, proszę pani – odpowiedziała Maria Rosa Savolta.
– Słuchaj, mała, bądź tak dobra, przestań mówić do mnie pani
i mów mi po imieniu. Nie wyobrażaj sobie, że robiąc z siebie hipo-
krytkę, zabijesz moją ciekawość.
– Ależ nie, Neus, nie miałam zamiaru…
– Nie opowiadaj. Czy to ja nie byłam młoda? I sama nie uciekałam
się do takich sztuczek? No więc, mała, bądźmy przyjaciółkami i po-
wiedz mi prawdę. Jesteś zakochana?
– Ja? Ale skądże… Neus, w kimże mogłabym się zakochać, kiedy
nie wystawiam nosa z internatu…
47
– Czy ja wiem… To się ma we krwi. Jak się nie widuje mężczyzn,
to się ich wymyśla, śni się o nich… My, kobiety, jesteśmy mocne
w takich rzeczach. Myślę oczywiście o kobietach w twoim wieku.
Wejście pani Parells uratowało biedną Marię Rosę Savoltę.
– Zakład, że nie wiecie, co mi przed chwilą opowiedziano – po-
wiedziała, podchodząc do nich.
– Z pewnością nie wiemy. A warte grzechu?
– To osądzicie same, jak już wam powiem, o co idzie. A ty, ślicz-
notko, nie poszłabyś się trochę przejść?
– Bądź dyskretna, córeczko – upomniała Marię Rosę pani Clau-
dedeu.
– Może zajrzysz do panów w bibliotece – wtrąciła jej matka. –
Z pewnością z nikim się tam nie witałaś.
– Nie, do biblioteki nie pójdę, mamo – odparła błagalnym tonem
Maria Rosa.
– Zrób, co ci każę, i nie dyskutuj. Musisz się wyleczyć z tej grote-
skowej nieśmiałości. No, idź.
Stary okrywał pocałunkami twarz urzędasa, który macał dookoła
w poszukiwaniu okularów. Marynarz skończył skubać gołębia i wpa-
kował go sobie do kieszeni.
– Na śniadanie – powiedział chrapliwie.
– Ale żarłok – zapiszczał staruszek.
Kiedy wreszcie usadowiono urzędnika, pozostał niemy, nieru-
chomy i senny w ramionach starego. Chińczyk zniknął.
– Jak się zabił ten wasz klient? – zwróciłem się do Remedios.
– Zastrzelił się. Idiota zrujnował nas przez ten teatralny gest. Te-
raz wisimy na włosku i zależymy od decyzji policji, która chce nam
zamknąć budę.
– Jakież wtedy plany?
– Trotuar, chyba że pan ma jakieś inne propozycje. Nikt nas nie
zatrudni, nie jesteśmy już młode. No ile mi pan daje lat?
48
Miejsce Chińczyka zajęła tęga pięćdziesięcioletnia baba ubrana
à la Manon Lescaut i kontraltem zaczęła wyśpiewywać jakąś dwu-
znaczną piosenkę.
– Nie więcej niż trzydzieści – powiedział Lepprince, robiąc iro-
niczną minę.
– Czterdzieści siedem, stary, i nie wygłupiaj się.
– Nieźleś się zakonserwowała.
– Dotknij, nie bój się nic, nie gryzie.
Marynarz cisnął resztką własnej zagrychy prosto w śpiewaczkę,
zaś urzędas w ramionach starego nagle wybuchnął płaczem. Śpie-
waczka, purpurowa ze złości, zdejmowała z sukni poprzylepiane
okruchy chleba.
– Sram na was, świńskie ryje – ryknęła potężnym głosem.
– Ja tam najlepiej śpiewam sobie sam – oznajmił marynarz i chrap-
liwie uderzył w balladę mającą za temat piratów i rum.
– Skurwysyny! – grzmiała śpiewaczka. – Chciałabym was zobaczyć
w Liceo z tym chamskim zachowaniem.
– Sam chciałbym cię tam usłyszeć – powiedział stary, który nagle
wypuścił z objęć urzędasa i wstał.
– Nic mi nie brakuje, żeby śpiewać w Liceo, śmierdzielu!
– Brakuje ci wytworności, kurwa twoja mać – ryknął stary.
– Wielu by chciało mieć to, czego ja mam za dużo – wrzasnęła
śpiewaczka i sięgnąwszy za dekolt, wyciągnęła kolosalne piersi.
Stary rozpiął spodnie i z kpiącą miną zaczął siusiać. Śpiewaczka
odwróciła się i kołysząc biodrami, wycofywała się z godnością, nie
czekając na oklaski. Kiedy już dochodziła do zasłony za fortepianem,
odwróciła się i powiedziała uroczyście:
– Ty cioto, w spluwaczce się urodziłeś.
Stary odwrócił się do urzędasa, mrucząc:
– Och, aniołeczku, nie zwracaj na nią uwagi…
Remedios przysiadła na moim krześle; o mały włos byłbym upadł
na ziemię, na szczęście przytrzymała mnie swymi olbrzymimi ra-
mionami.
49
– Teraz to jest diabelski młyn – powiedziała – ale w swoim czasie
tu było całkiem do rzeczy.
Czułem się na wpół uduszony i oczami zwróciłem się do Lep-
prince’a o pomoc, ale ten dudlił szklanicę jałowcówki i na moje spoj-
rzenie odpowiedział szklistymi źrenicami i otwartą gębą ryby.
– To był elegancki lokal – mówiła Remedios. – Nie taka chamska
speluna jak teraz. I to nie tak dawno, chociaż pewnie ci trudno w to
uwierzyć, zaledwie trzy czy cztery lata temu, kiedy jeszcze ta wojna
nie była takim nabieraniem jak teraz.
Taperka, ta w obcisłej sukni, z nogą na świeżym powietrzu, popro-
siła o szacunek dla artystów, uczciwie zarabiających na chleb, i o ciszę
ze względu na tych, co pragną obejrzeć występy. Urzędas wyszedł
na sam środek lokalu z oczami pełnymi łez.
– To wszystko moja wina, proszę pani. To ja byłem wichrzycielem
i proszę o wymierzenie mi słusznej kary.
– Niech się pan tak nie przejmuje, kawalerze – odparła taperka –
niech pan sobie siądzie na swoim miejscu i bawi się wraz z innymi.
– Przyjeżdżali tu szpiegi i przemytniki z całego świata – mówiła
Remedios – przyjeżdżali, żeby się zabawić i zapomnieć o wojnie. Ich
własne rządy dawały im Bóg wie jakie misje, ale im co innego było
w głowie.
Urzędas runął na kolana ze skrzyżowanymi rękami.
– Nie pójdę, dopóki publicznie nie wyznam mych grzechów.
Pianistka wyraźnie zaniepokoiła się w przeczuciu nowej, zgubnej
dla interesu tragedii.
– Przyjeżdżali kupce i kpili z wojny, z własnych krajów, z własnych
matek. Jak się ich szefowa spodziewała, to nas uprzedzała: dziew-
czyny, przygotować się, szpiegi idą. Już znałyśmy ich upodobania:
pochodzili z rozmaitych krajów, nieraz z wrogich, ale zachcianki
mieli zgodne co do joty. A jakie to było grymaśne…
– Nic w tym złego, jak człowiek trochę się zabawi – łagodziła ta-
perka. – Wszyscy jesteśmy porządni ludzie, no nie? Jakiś kawał od
czasu do czasu nikomu nie może zrobić krzywdy.
50
– Nie od czasu do czasu, proszę pani – powiedział urzędas. – To
mi się zdarza dosłownie raz na tydzień.
– Co się tu dzieje za tą kurtyną, sodoma i gomora – mówiła Re-
medios. – No o nich myślę, o tych szpiegach.
Nagle wszystko przybrało inny obrót.
– Dosyć już tych błazeństw! Bawmy się dalej!
To krzyknął Lepprince. Poderwałem się i byłbym upadł, gdy-
bym się nie uchwycił ramion Remedios. Francuz zerwał się z czer-
woną twarzą, rozrzuconymi włosami, rozpiętą koszulą i płonącymi
oczami.
– Co jest? Nie słyszycie mnie? Powiedziałem, że mamy bawić się
dalej! Wracaj pan na miejsce i nie truj nam głowy swoimi bzdu-
rami! – ryknął na urzędasa. – A ty – zwrócił się do pianistki – graj,
bo za to ci płacą. Co się tu dzieje? Nie słyszycie mnie?
Schwycił urzędasa za klapy zniszczonej marynarki i przeniósł go
przez parkiet, składając na kolanach starego. Po czym, nawet nie
nabierając oddechu, kopnął krzesło marynarza. Ten przebudził się
rozwścieczony.
– Co jest, u diabła? – ryknął.
– To, że przeszkadzają mi pańskie hałasy w ogólności, a pańskie
chrapanie w szczególności. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem, że rozwalę ci łeb – mruknął marynarz, wyjmując
pałkę, ale upuścił ją, widząc, że Lepprince ma go na cynglu.
– Jak chcesz bójki, to strzelam.
Marynarz krzywo się uśmiechnął.
– Przypomina mi to hecę, którą miałem w Hongkongu – powiedział
i spuścił spodnie, ukazując drewnianą nogę. – Źle się skończyła.
Pianistka zaczęła grać, zaś wiolonczelista, który nieporuszony śle-
dził rozwój wypadków, wziął saksofon i zaczął jej wtórować jakąś
lekką melodią. Zasłona rozsunęła się, przepuszczając dwóch silnie
zbudowanych tęgich mężczyzn i Cyganeczkę w czarnej pelerynie
ponaszywanej fałszywymi kamieniami.
51
… Nieszczęśni robotnicy doszli do porozumienia, porobili zapasy,
ich serca biły unisono, a ich otumanione umysły wypełnione były
jedną myślą: Strajk! Przez parę godzin uważali się nieledwie za
szczęśliwych, nasze niepowodzenia zmienią się w zwycięstwo, nasze
nieszczęścia znikną, tak jak ulatnia się i znika ciężki koszmar nocy,
wchłonięty przez tę noc, z której się wyłonił. Byli spoceni, nie z wy-
siłku jednak, bowiem ci twardzi i przyzwyczajeni do wysiłku ludzie
nie pocili się już ani nie odczuwali zmęczenia nawet w czasie najgo-
rętszych letnich dni, lecz ze zdenerwowania. Ale, niestety, nie liczyli
się ani z twardością i wszechobecnością „Człowieka o żelaznej ręce”,
ani z zimnym, wyrachowanym umysłem tajemniczego Lepprin ce’a.
– Jestem Lepprince. Przysyła mnie „Człowiek o żelaznej ręce”.
Zobaczyłem, że Pajarito de Soto odwraca się biały jak papier. Pa-
trzył na mnie tak, jak zapewne ofi ara patrzy na kata podnoszącego
topór. Uśmiechnąłem się do niego i zrobiłem uspokajający ruch ręką.
– Czytałem pańskie artykuły w „Głosie Sprawiedliwości”. Wydały
mi się znakomite, jakkolwiek trochę, jakby to wyrazić, trochę zbyt
namiętne. Namiętność dobra jest u młodych, nie przeczę. Ale czy nie
uważa pan, że pańskie stwierdzenia są trochę przesadne? Czy mógłby
pan dowieść tego, co maluje pan w tak żywych kolorach? Z pewnością
nie. Pan, przyjacielu, zebrał tylko pewne plotki, jednostronne wersje,
niewinne, ale przesadnie rozdęte i zdeformowane przez osoby, któ-
rych dotyczą, a których interesy zaangażowane są w tę grę. Niech
mi pan powie, Pajarito, czy zgodziłby się pan na moją wersję wy-
padków? Tę, którą ja bym panu przedstawił? Nie? No jasne, jasne.
Sdzia Davidson: Czy poszliście do kabaretu, żeby się rozerwać?
Miranda: O nie.
Sdzia Davidson: Dlaczego mówi pan ,,O, nie”?
Miranda: Po pierwsze, dlatego że to właściwie nie był kabaret.
Sdzia Davidson: Co pan chce przez to powiedzieć?
Miranda: To była ohydna speluna. Burdel.
52
Sdzia Davidson: To po co tam poszliście?
Miranda: Lepprince chciał się tam z kimś zobaczyć.
Sdzia Davidson: Właśnie tam? W tej spelunce?
Miranda: Tak.
Sdzia Davidson: Dlaczego?
Miranda: Ludzie, z którymi chciał mówić, tam pracowali.
Sdzia Davidson: W jakim charakterze?
Miranda: Jako akrobaci. Robili sztuczki cyrkowe, które były częścią
programu.
Sdzia Davidson: Czego chciał od nich Lepprince?
Miranda: Chciał ich zaangażować.
Sdzia Davidson: Lepprince miał udziały w jakimś cyrku?
Miranda: Nie.
Sdzia Davidson: Niech pan się jaśniej wypowiada.
Miranda: Ci akrobaci w wolnych chwilach zabijali za pieniądze.
Sdzia Davidson: Krótko mówiąc, Lepprince chciał zaangażować
płatnych morderców?
Miranda: Tak.
– Mam nadzieję – zaczął Lepprince – że nie muszę tłumaczyć się
z tego, jak się dowiedziałem o waszym istnieniu.
Siłacze spojrzeli po sobie.
– Nic w tym nadzwyczajnego – powiedział jeden z nich. – Jesteśmy
znani.
– Ani też dużo mówić o propozycji, z jaką przychodzę.
– Propozycji? – powiedział jeden z nich. – Jakiej propozycji?
Francuz wydał się przez chwilę speszony, ale odpowiedział:
– Chcę wam zaproponować, żebyście dla mnie wykonali pewną
pracę. Słyszałem, że podejmujecie się tego rodzaju zajęć… na mar-
ginesie waszej artystycznej działalności.
– Artystycznej?… – zdziwił się drugi. – Ach, działalność artystyczna,
mówi pan o naszych numerach cyrkowych… Spodobały się panu?
– Bardzo – odparł Lepprince. – Jesteście znakomici.
53
– O, mamy jeszcze inne. Jeszcze wiele innych, które także by się
panu spodobały. Wymyśla je mój towarzysz, czasami zresztą i ja.
Są urozmaicone przez to, że we dwóch je komponujemy. Rozumie
pan?
– Tak, tak, ale właściwie to chciałbym pomówić z wami o czymś
innym. O tej pracy, którą mam zamiar wam zaproponować.
– To jasne, że jego interesują inne sprawy – powiedział pierwszy
z siłaczy.
– Mój towarzysz i ja – dodał drugi – ciągle wymyślamy coś nowego,
żeby publika się nie nudziła. To, co pan widział, to stare kawałki, bo
w tym mieście jesteśmy jeszcze krótko. Jak przyjeżdżamy do jakiejś
miejscowości, zaczynamy od starych numerów, bo nikt nas jeszcze
nie zna, jeżeli nie widział nas gdzie indziej. Ale jak przyjeżdżamy
do innego miasta… No więc właśnie. Jak przyjeżdżamy do innego
miasta, odwalamy stare numery, bo nikt ich nie zna.
Korzystając z tego, że obaj zagłębili się w dyskusji na temat nowego
numeru, Francuz zwrócił się do mnie.
– Próbuj ty – szepnął.
– Chciałbym, żebyście mi, panowie, opowiedzieli o tych waszych
nowych numerach – zwróciłem się do nich. – Może byście wpierw
załatwili sprawę z tym panem, a potem pogadamy sobie spokojnie
o tym, co nas interesuje?
Zaskoczeni zwrócili się ku mnie.
– Przecież już mówiliśmy o nowych numerach…
W ciszy, która nagle zapadła, zadźwięczał głos Marii Coral:
– Rozumiemy się, panowie. Komu trzeba dołożyć?
Lepprince zaczerwienił się.
– To znaczy… – bąknął – chciałem powiedzieć…
– Sprawy muszą być postawione jasno. Czy to są jakieś ważne
osobistości?
– Nie – odpowiedział Francuz. – Zupełnie nieważne.
– Czy zazwyczaj chodzą uzbrojeni?
– Ale skąd, o tym nie ma mowy…
54
– Bo taryfa uzależniona jest od ryzyka.
– W tym wypadku nie ma najmniejszego ryzyka, ale i tak nie mam
zamiaru dyskutować ceny.
– Niech pan z łaski swojej podyktuje dane – ucięła sprawę Cy-
ganka.
– Reprezentuję zarząd pewnej fi rmy – powiedział Leppri-
nce. – Chyba nie muszę wyjawiać nazwisk osób, w imieniu których
działam.
– Oczywiście, że nie.
– Ostatnio w szeregi robotnicze wkradły się pewne elementy wy-
wrotowe, obalające ustalony porządek. Znamy tych ludzi dzięki lojal-
nym współpracownikom, którzy nam ich wskazali, już pani rozumie,
co mam na myśli.
– Chyba tak – powiedziała Maria Coral.
– Naszym zamiarem… zamiarem tych, co mnie przysyłają, jest
wyperswadowanie pewnych rzeczy tym szkodliwym elementom. Na
razie, nie stanowią groźnego niebezpieczeństwa w łonie fi rmy, ale
przybliża się kryzys i tego rodzaju nasienie mogłoby znaleźć podatny
grunt wśród robotników. Uznaliśmy więc, że dla dobra ogółu należy
wyrwać zło u samych korzeni, jakkolwiek zasadniczo jesteśmy prze-
ciwni takim posunięciom.
– Czy do nas będzie również należało zlokalizowanie tych ludzi,
śledzenie ich i tak dalej, czy też dostaniemy od panów wszystkie
informacje?
– My… a właściwie mój sekretarz – wskazał na mnie – dostarczy
pani listę osób, o które chodzi, poda miejsce i porę, które naszym
zdaniem będą najodpowiedniejsze do wykonania zadania. Nie muszę
chyba zaznaczać, że wszelka inicjatywa z waszej strony, na marginesie
naszych dokładnych informacji, mija się z celem, a nawet mogłaby
się stać szkodliwa.
– Znamy nasze obowiązki, proszę pana.
– Pani daruje, że nie wyjawię mojego nazwiska.
55
Cyganka wybuchnęła śmiechem.
– A forma zapłaty? – zapytała.
– Mój sekretarz – powiedział Lepprince – zjawi się za parę dni
z listą, o której wspomniałem, i z częścią należności. Po zakończeniu
pierwszej pracy zostanie wam doręczona reszta pieniędzy i będziecie
mogli przystąpić do następnych działań. Zgoda?
Maria Coral zastanowiła się chwilę, a potem skinęła głową.
– Pański sekretarz nie musi przychodzić drugi raz do tej mordowni.
Zazwyczaj jadamy tu niedaleko w jadłodajni. Nazywa się Casa Al-
fonso, stąd ją widać. Od dziewiątej do wpół do dziesiątej zawsze nas
tani można złapać. Kiedy mam się spodziewać pierwszej wizyty?
– W niedługim czasie – odpowiedział Francuz. – Nie umawiajcie
się z nikim innym. Czy są jeszcze jakieś sprawy?
Cyganka zrobiła prowokującą minę.
– Jeśli o mnie chodzi…
– Chciałbym, aby w miarę możności – Lepprince był wyraźnie
speszony – nasze stosunki zakończyły się na płatnej wymianie usług.
Wszelkie kontakty muszą odbywać się przez mojego sekretarza i rzecz
jasna, że w razie konfl iktów z władzami tak moje nazwisko, jak i mo-
ich mocodawców, nie zostanie ujawnione, choćby nawet usiłowano
coś prześledzić w tej sprawie. No i oczywiście, tak jak to jest w zwy-
czaju, jak tylko zakończycie pracę, wyjedziecie z miasta.
– Coś jeszcze? – zapytała Maria Coral.
– Tak. Ostrzeżenie. Żeby nie przyszło wam do głowy zakpić sobie
z nas.
Cyganka znowu się zaśmiała. Kiedy wyszliśmy na ulicę, dniało
i wiał lodowaty wiatr. Podnieśliśmy kołnierze kurtek i szybkim kro-
kiem ruszyliśmy w stronę samochodu, który dłuższy czas nie mógł
zapalić. Przejechaliśmy przez puste miasto i dojechaliśmy do mojego
mieszkania, gdzie Lepprince zatrzymał automobil, chociaż nie zgasił
motoru.
– Fascynująca kobieta, co?… – powiedział.
56
– Ta Cyganka? I jak jeszcze…
– Powiedziałbym, że tajemnicza. Jak grobowiec faraona, w którym
nigdy nie stanęła stopa ludzka. Wewnątrz może kryć nieskończoną
piękność, nieokreślony sekret, ale również śmierć, ruinę, przekleństwo
wieków. Literatura, co? Nie zwracaj na mnie uwagi. Moje życie, jak
każdego urzędnika, jest rutyną. Takie przygody zupełnie wytrącają
mnie z równowagi. Od tylu lat nie wracałem o świcie po hulance. Mój
Boże. Przyjemnie było, prawda? Czemu nie odpowiadasz? Zasnąłeś?
– Ale skąd, nie śpię. Zamknąłem oczy, bo jestem zmęczony, ale
nie śpię.
– Jazda do łóżka. Już późno, a ty pewnie musisz wcześnie wstać.
Wypocznij dobrze.
– Jak się porozumiemy na temat tych list, płacenia i tego wszyst-
kiego?
– O nic się nie martw. Dostaniesz ode mnie odpowiednie instrukcje.
A teraz idź spać.
– Dobranoc.
– Dobranoc.
Wysiadłem z samochodu i mimo senności zdałem sobie sprawę, że
Lepprince nie ruszył, dopóki nie zamknąłem za sobą bramy.
Kiedy najmłodsza z czterech pań odeszła, pozostałe trzy przysu-
nęły do siebie głowy. Pani Parells, sucha, piegowata, z szyją pełną
zmarszczek i wystającym kościstym nosem, zaczęła:
– Jak to, nic nie wiecie? Tydzień temu policja złapała panią de
Rocagrossa w hotelu trzeciej kategorii z angielskim marynarzem.
– Nie opowiadaj! – krzyknęła pani Claudedeu.
– Nie mogę w to uwierzyć – zakwestionowała pani Savolta.
– Ależ to pewne. Szukali jakiegoś złoczyńcy czy tam anarchisty
i sprawdzali wszystkie pokoje. Jak ich wieźli do komisariatu, pani de
Rocagrossa powiedziała im, kim jest, i zażądała rozmowy z mężem.
– Ale tupet! To zupełnie nie do wiary! – wykrzyknęła pani Clau-
dedeu. – A cóż na to mąż?
57
– Nic. Zaraz zobaczycie. Pani de Rocagrossa sprytnie się wzięła do
rzeczy. Zamiast zadzwonić do męża, zatelefonowała do Cortabanyesa
i ten wydostał ją z opresji.
– Skąd ty to wiesz? – zapytała pani Savolta. – On ci opowiadał?
– Ale skąd, on nie opowiada o takich sprawach. To zawodowa
tajemnica. Dowiedziałam się tego inną drogą, ale jest to zupełnie
pewne – oświadczyła pani Parells.
– Nie najgorszy skandal – powiedziała pani Claudedeu.
– A ten Anglik? – zapytała pani Savolta.
– Nic nie wiadomo. W każdym razie jego także puścili, więc pewnie
wrócił na swój statek jak zmyty i odechciało mu się takich przygód.
To nie był zresztą żaden ofi cer: palacz czy coś w tym rodzaju.
– Ale dlaczegóż by ta kobieta miała coś podobnego robić? – zasta-
nawiała się pani Savolta.
– Cóż, takie jest życie – stwierdziła pani Claudedeu. – Jest młoda
i ma w sobie cudzoziemską krew. Oni tam mają inne obyczaje.
– No a w dodatku – dorzuciła pani Parells – sprawa jej męża…
chyba o tym słyszałyście…
– Rocagrossy? Luisa Rocagrossy? A co znowu takiego?
– Jak to, nic nie wiecie? Mówią… no czy ja wiem… że podobają mu
się mężczyźni…
– Jezu, córciu – westchnęła pani Claudedeu. – Nie ma dnia, żebyś
do twojej listy nie dodała czegoś nowego.
– Cóż ja mogę na to poradzić? Ale za to trzymam was au courant
najświeższych wiadomości.
– Moje drogie – powiedziała pani Savolta – nie rozumiem, czemu
macie ochotę mówić o takich obrzydlistwach. Mnie to mierzi. Trudno,
taka już jestem.
– Mnie to się również nie podoba, Rosa – zaoponowała pani Pa-
rells. – Po prostu powtarzam, co mi przed chwilą powiedziano, to
wcale nie znaczy, że się rozkoszuję takimi świństwami.
– Coraz gorzej się dzieje w tym kraju – zakonkludowała pani Clau-
dedeu.
58
… A teraz muszę zapanować nad drżeniem rąk, pohamować obu-
rzenie i ogarniający mnie zamęt, aby opowiedzieć w sposób możliwie
najbardziej suchy, obiektywny i bezstronny nagie fakty z owej fatalnej
nocy na parę dni przed przewidzianym i niepokojącym dniem, który
miał doprowadzić do tak oczekiwanego, potrzebnego i umotywo-
wanego strajku.
Podczas konfl iktu, który właśnie opisałem, pośród robotników wy-
bijał się niejaki Vicente Puentegarcía García, oschły, zrównoważony
i energiczny, pełen szlachetnych intencji i bardzo inteligentny, w do-
datku jako człowiek bezwzględnie prawy. Około pierwszej w nocy
27 września b.r., wyżej wymieniony Vicente Puentegarcía García
wracał do domu, przy ulicy Independencia w dzielnicy San Martín,
spokojny i zupełnie niepodejrzewający ohydnego zamachu, którego
ofi arą miał paść w parę minut później. Noc była piękna, spokojna. Na
niebie czystym i pogodnym nieśmiało błyszczały nieliczne gwiazdy,
a demokratyczna ulica Independencia była pusta, spokojna i mil-
cząca. Łagodność i cichy wypoczynek owej dzielnicy przerywały
tylko od czasu do czasu ciężkie kroki ubogiego wartownika, Angela
Peceiry, okrążającego teren mu podległy, ale również i on nie spo-
dziewał się tragicznego dramatu, który dojrzewał w tajemniczym
pustkowiu i który za chwilę miał się rozegrać, w dodatku zupełnie
bezkarnie.
Właśnie zjawia się młody robotnik, silny, muskularny, barczysty,
o ostrych rysach, pełen żywotności, pełen złudzeń. Tym robotni-
kiem jest Vicente Puentegarcía García, który po strajkowym mityngu
pełen nadziei wraca do domu odpocząć. Na skrzyżowaniu wyżej
wymienionej ulicy z ulicą Mallorca zatrzymuje się na chwilę, aby
pogadać i zapalić ze znajomym policjantem, z którym miło się żegna
w chwilę potem.
O kilka metrów od bramy jego domu dwóch tęgich chłopów o groź-
nym wejrzeniu wynurza się z cienia i posuwa ku niemu. Bez broni,
spokojny, powolny, Puentegarcía idzie im naprzeciw.
59
– Stać! – woła jeden z nich, o twarzy jeszcze bardziej wulgarnej,
nikczemnej, bardziej bandyckiej niż drugi.
Robotnik zatrzymuje się. Jeden z ludzi sprawdza listę, dostarczoną
niewątpliwie przez tchórzliwych inspiratorów tego nikczemnego
kroku.
– Czy ty jesteś Vicente Puentegarcía García?
– Tak, ja – odpowiada Puentegarcía.
– To jazda z nami – rozkazują mu zbiry. I chwyciwszy go żelaznymi
rękami za nadgarstki, ciągną do pustego, ciemnego zaułka.
– Co to za traktowanie! – woła Puentegarcía. – Nie jestem żadnym
kryminalistą, jestem spokojnym robotnikiem!
Ale już jeden ze zbirów wali go z całych sił po głowie. Twarz Garcíi
kurczy się w grymasie bólu.
– Lej go! – woła ten, który wydaje się przywódcą – niech sobie
popamięta raz na zawsze.
Nieszczęsny błaga o łaskę z oczami pełnymi łez, lecz brutalna
tortura trwa. Pod ciosami Puentegarcía chwieje się, wreszcie pada
na ziemię pokrwawiony, bez przytomności. Leżącego dwaj złoczyńcy
nadal kopią i leją. Nieszczęsny Puentegarcía, leżąc u stóp swych
dręczycieli, drży konwulsyjnie, w oczach migają mu złociste koła
i ogniste szpady.
Jego nieszczęśliwa żona wychodzi na balkon pełna niepokoju z po-
wodu opóźnienia męża, a słysząc podejrzane hałasy, jak szalona
wybiega na ulicę, płacząc i wydając rozpaczliwe krzyki nieludzkiego
przerażenia. Na jej widok umyka dwóch tchórzliwych katów. Za-
alarmowany krzykiem nadbiega szlachetny stróż nocny. We dwoje
przenoszą zmasakrowane ciało do łóżka. W kałuży gęstej smrodliwej
krwi, wijąc się z bólu, nieszczęsny mamrocze tylko pogardliwe słowa:
„Nędzne kanalie”.
Następnego dnia nie wstaje do pracy Vicente Puentegarcía García,
zawsze tak punktualny, tak obowiązkowy, tak bez zarzutu. Ciężki stan
nie pozwala mu uprzedzić kolegów o grożącym niebezpieczeństwie.
60
I tak w ciągu następnych nocy wpadają w zasadzkę robotnicy Segis-
mundo Dalmau Martí, Miguel Gallifa Rius, Mariano López Ortega,
José Simó Rovira, José Olivares Castro, Agustin García Guardia,
Patricio Rives Escuder, J. Montfort, Saturnino Monje Hogaza. Policja
zawiadomiona o tym, co się dzieje, wszczyna poszukiwania, ale łaj-
daki znikają jak zaczarowane i żadne informacje dostarczone przez
poszkodowanych nie naprowadzają na ich ślad. Jakkolwiek nazwiska
tych, którzy poruszali sznurkami tego krwawego i nikczemnego
teatru marionetek, przychodziły na myśl wielu ludziom, nie udało
się im nic dowieść. Strajk nie odbył się i w ten sposób zamknął się
jeden z najwstydliwszych i najohydniejszych rozdziałów historii
naszego drogiego miasta.
Owego monotonnego i gorącego września włóczyłem się wśród
mgieł portowej dzielnicy. Pierwszego wieczoru nie mogłem znaleźć
jadłodajni, bo poprzednim razem byłem samochodem i nie patrzyłem,
którędy jechaliśmy. W końcu trafi łem i zastałem Cygankę i siłaczy
kończących kolację. Powitali mnie radośnie. Zauważyłem, że Maria
Coral, bez ozdób, w zwykłej sukienczynie i z dala od specyfi cznej
atmosfery kabaretu, nie wywiera już tego magicznego wrażenia, które
potem nie raz i nie dwa na sobie odczułem. Ale przyznaję, że uśmiech
jej i sposób mówienia zachowały tę żywość, która mnie zachwycała.
– Spodobałeś mi się tamtej nocy, wiesz? – powiedziała do mnie.
Przyszedłem tu w pewnej misji, więc wyciągnąłem kopertę i po-
łożyłem ją na ręce Cyganki.
– Twój szef nie przyjdzie dzisiaj? – zapytała przekornie.
– Nie, tak się przecież umówiliśmy, o ile pamiętam.
– Tak się umówiliśmy, ale zobaczyłabym go z przyjemnością. Po-
wiedz mu jutro, nie zapomnisz?
– Jeżeli chcesz…
Kiedy drugi raz poszedłem do Casa Alfonso, wziąłem nie jedną
kopertę, ale dwie. Maria Coral roześmiała się, ale nie zrobiła na ten
temat komentarza.
61
– Powiedz szefowi – powiedziała, gdy się żegnaliśmy – że nie za-
wiedziemy jego zaufania nawet na włos.
I od drzwi posłała mi pocałunek, który wywołał uwagi ze strony
klientów. Za trzecim razem zastałem siłaczy pożerających coś na
wyścigi, ale byli sami, Marii Coral nie było z nimi…
– Poszła sobie, niewdzięcznica – powiedział jeden z nich. – Po-
rzuciła nas parę dni temu.
– Sama na tym straci – dodał drugi. – Ciekawym, jakie numery
będzie mogła robić bez nas.
– A nam to wszystko jedno – dodali. – My bez niej i tak możemy
pracować. Publika dla nas przychodzi. Złość mnie tylko bierze na
myśl, że zabrała się, jakby nigdy nic, po tym wszystkim, cośmy dla
niej zrobili.
– Co to jej tyle pomogliśmy i w ogóle – potwierdził drugi.
– Znaleźliśmy ją zdychającą z głodu w jakimś miasteczku, gdzieśmy
występowali przedtem, wie pan? I wzięliśmy ją ze sobą, bo nam się
zrobiło żal.
– Jak wróci, to jej pokażemy.
– Już nie będziemy z nią występować.
– No pewno, że nie.
– Czy była… – zapytałem. – Jaki był jej stosunek do was?
– Stosunek niewdzięcznicy – odparł jeden z siłaczy.
– Stosunek porzucenia nas, po wszystkim, cośmy dla niej zro-
bili – zakończył drugi.
Zrezygnowałem z przesyłania przez nich pozdrowień Cygance,
natomiast zapytałem o ich pracę, nie w kabarecie, lecz o tę, której
podjęli się dla Lepprince’a.
– Wszystko gra. Odnajdujemy ich jednego po drugim, tak jak pisze-
cie na liście, i ładujemy, ile wlezie. Jak już leży, mówimy: „Żebyś miał
nauczkę, że nie należy pchać nosa w nie swoje sprawy”. To ona nam
kazała tak mówić. „W nie swoje sprawy”. I w nogi, żeby nie nakryła
nas policja.
62
– O mały włos nie nahaczyli nas ostatnim razem. Ganiali nas do
utraty tchu, aż w końcu musieliśmy wskoczyć do jakiegoś baru na
dwa piwa, tak nam dech zaparło. I patrz pan, co za zbieg okoliczno-
ści. W tym barze siedział facet, któregośmy zrobili poprzednio. Jak
nas zobaczył, tylko gębę otworzył ze strachu. Brakowało mu dwóch
zębów, co mu je wybił kolega. Krzyknęliśmy: „Żebyś miał nauczkę,
że nie należy pchać nosa w nie swoje sprawy”, a facet dał nogę, że aż.
Dla ostrożności my także wyszliśmy.
Więcej nigdy nie byłem w Casa Alfonso.
– Jak się nad tym zastanowić – powiedziałem – twoja teoria pro-
wadzi do fatalizmu, a twoje pojęcie wolności jest tylko zbiorem ogra-
niczeń, będących rezultatem faktów, które są z kolei konsekwencją
poprzednich wypadków.
– Już widzę, ku czemu zmierzasz – powiedział Pajarito de Soto –
ale moim zdaniem mylisz się. Jeżeli wolność nie istnieje poza zakre-
sem rzeczywistości (jak wolność fruwania, która przekracza fi zyczne
ograniczenia człowieka), to jednak w tych granicach jest pełna, za-
leżnie od użytku, jaki się z niej robi. Weźmy na przykład protesty ro-
botnicze, które teraz mają miejsce. Czy chcesz twierdzić, że nie jest
to fakt uwarunkowany okolicznościami? Nic bardziej oczywistego:
zarobki, stosunek cen do zarobków, warunki pracy nie mogą w su-
mie nie prowadzić do takich reakcji. A teraz jaki będzie rezultat? Nie
wiemy. Czy uda się klasie robotniczej osiągnąć to, co postuluje? Nikt
tego nie może przewidzieć. Dlaczego? Bo tak przegrana, jak i triumf,
zależą od środków wyboru. Ale – i oto moje wnioski – misją każde-
go z osobna i wszystkich razem nie jest abstrakcyjna walka o wol-
ność i postęp, bo to są puste słowa, lecz o przyczynienie się do tego,
by stworzyć w przyszłości warunki pozwalające ludzkości lepiej żyć,
w świecie o szerszych i jaśniejszych horyzontach.
Dalszy ciąg zeznań złożonych przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks -komisarza policji
don Alejandra Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 roku(w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego
Guzmana Hernandeza de Fenwick)
… że zanim jeszcze wziąłem bezpośredni i osobisty udział w sprawie
dzisiaj zwanej „sprawą Savolty”, wiedziałem o rzekomych zamachach
przeciwko dziesięciu robotnikom z jego fabryki. Że mówiono, jako-
by powyższe zamachy (z których żaden nie przekroczył rozmiarów
zwykłego pobicia pozbawionego konsekwencji) były wykonywane
z rozkazu kierownictwa fi rmy przy pomocy płatnych zbirów, a miały
na celu uniemożliwienie zapowiadającego się strajku. Że z przesłu-
chań, które doprowadzono do końca (i w których nie brałem udzia-
łu), wynikło, iż nie ma żadnych, nawet niebezpośrednich dowodów,
że się to; działo z udziałem kapitału. Że podejrzewano, iż zamachy
wywodziły się z kół robotniczych, a powodem ich były wewnętrzne
nieporozumienia albo ewentualna walka o władzę wewnątrz tych
kół, podzielonych pomiędzy znanych podżegaczy, niejakiego Vicen-
te Puentegarcíę Garcíę i niejakiego J. Monforta, z których pierwszy
był znanym andaluzyjskim anarchistą, zaś drugi równie znanym
i niebezpiecznym katalońskim komunistą, przyjacielem Joachima
Maurina (fi szka w załączeniu). Że na skutek doniesienia, złożonego
przez jednego z rzekomo zaatakowanych (o ile się nie mylę, był to
niejaki Simó), i wyżej wymienionych przesłuchiwań, pewne osoby
zostały zatrzymane, pośród nich wspomniani Vicente Puentegarcía
García i J. Montort oraz niejaki Saturnino Monje Hogaza (komu-
nista), niejaki José Oliveros Castro (anarcho -syndykalista), niejaki
José Simó Rovira (socjalista). Że wszyscy lub niemal wszyscy z wy-
żej wymienionych zostali natychmiast wypuszczeni na wolność i że
żaden nie był uwięziony, kiedy podjąłem się prowadzenia wyżej wy-
mienionej sprawy.
Seria Eduardo Mendozy w Znaku:
Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa
Przygoda fryzjera damskiego
Sekret hiszpańskiej pensjonarki
Oliwkowy labirynt
Prawda o sprawie Savolty
Miasto cudów
Mauricio, czyli wybory
Eduardo Mendoza
Prawda o spraw
ie Savolty
MendozaEduardo
cena detal. 34,90 zł
(ur. 1943)
9 788324 012220
Debiutancka powieść, którą Eduardo Mendoza zdobył uznanie krytyki i czytelników.Barcelona, rok 1917. Miastem wstrząsa konfl ikt między walczącymi o swoje prawa robotnikami a właścicielami fabryk. Walka toczy się o wysoką stawkę. W tajemniczych wypadkach giną przywódcy strajków, a władze robią niewiele, by schwytać winnych. W centrum tych wyda-rzeń znajduje się młody pracownik kancelarii prawnej Javier Miranda. Na swojej drodze spotyka dwóch niezwykłych ludzi. Pajarito de Soto jest idealistycznym dziennikarzem walczącym o prawa robotników, Paul-Andre Lepprince to czarujący drań, który ma za zadanie opanować zamieszki w fabryce broni. Intryga zatacza coraz szersze kręgi, w zama-chu ginie fabrykant Savolta. Kto kontroluje spisek i jaka jest cena, którą przyjdzie zapłacić za prawdę?
Z wirtuozerią i fi nezją Mendoza prowadzi nas przez świat zdrady, kłamstwa, walki o władzę i pieniądze, a wszystko to w fantastycznej scenerii Barcelony początku XX wieku. Niczym w najmroczniejszym kryminale zapoznajemy się z szokującymi dokumentami, zeznaniami i listami. Prawda okaże się bardziej wstrząsająca, niż można sobie wyobrazić.
jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Niezwyk-łej podróży Pomponiusza Flatusa, Miasta cudów i Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.
oododddorrrrduardddduarduarduaua ddddddaaaauuuuuudddddd ooooooooooddddddddrrrraaaauuuuuuddddddddddddddEEEEEEEdEdEdEddddd ooaa dddd rrEE doodoodoodooooooooooooooooooordordddrddrddrdordrdorrrrrrrrrrrrrrrraraaraaaaaaaaaaaaaaaaaaaauauuuuuuuuuuuduudduuuuuudududdddddduddddududdddddddddddddddddddddddddEddEddddddddddddddddEdEdEEEdEEdEEdEdEEEEEE ooooooooaaaadozaoozzzdozdozdozdozdozozazadMendeeenMenMenMenMenMenMendMendM dM ddnnnnnnMMMMMMM aaaaadddddd zzzzzzzzzzoooooonnnnnnnnnnnnnneeeeeeMMMMMMMMMMM oooddd aaaee aazzooddnneeMM oo
)))(ur. 1943)19((ur. 1943)(ur. 1943)ur. 1943)ur. 1943r. 1943r. 1944r. 194r 19419(((((( ))))))33uuuuuu 11111111....rrrrrrrruuuuuu 999999 3333.. 9999((( 3399 3333444444(( 3)3))3))))))3)3)))))))3)3)(u(u(((((((((u(u(((((((((((((((u(u(ur(u(u(u(uuuru(u(u 1943)1943)3)3)343)3)43434494941941919419191949499994444441943)1943)ur.r.rrrrrrrrrrrr.r.rrrrrrrrrrr.r.r.r.r.r.r...r.r.
ISBN 978-83-240-1222-0
www.mendoza.interia.pl
savolta okladka.indd 1 2009-07-14 11:29:59