miesicznik literacki neon - czerwiec 2011

20

Upload: grupa-neon

Post on 24-Mar-2016

226 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

Miesięcznik Literacki Neon wydawany przez bydgoską Grupę Literacką NEON

TRANSCRIPT

2

3 CZERWIEC

2011 NR

OD REDAKCJI

MARTA FORTOWSKA

Nie jest wstydem kochać, bać się, pragnąć, marzyć, czy przyznać się do własnych wad przed sobą samym, ale napisać o tym, podetknąć bezczelnie pod nos czytel-nikowi? Z tym już gorzej. Wszystko zostało już napisane. My możemy jedynie poruszać tematy od dawna istnieją-ce, przekładając je na swoje własne myśli i język, dla każ-dego inny, indywidualny.

Czerwcowy numer jest ostatnim przed okresem wa-kacyjnym. Wracamy we wrześniu, ale zalecamy szukać nas latem na bydgoskich ulicach - może coś się wydarzy? Zachęcamy również do śledzenia nas na www.facebook.com/grupaneon i www.grupa-neon.blogspot.com - tam na bieżąco będzie-my informować o tym, co siedzi nam w głowach.

Redaktor naczelna: Marta Fortowska Skład: Kasia Dobucka Okładka: Dawid Zawadzki, z wykorzystaniem grafiki Grażyny Kożuchowskiej www.gkozuchow.republika.pl Grafiki: Aga Krzyżak, Grażyna Kożuchowska Korekta: Wojtek Nowak, Tomasz Dziamałek Redaktorzy: Ola Rulewska, Kasia Ostaszkiewicz, Hanna Engel, Natalia Durszewicz, Paulina Dzwooczak, Tomasz Dziamałek, Szymon Szeliski, Karolina Rakowska, Kasia Dobucka, Wojtek Nowak, Piotr Charchuta, Sebastian Walczak, Kamila Mikołajczak, Dominika Chruścicka Kontakt e-mail: [email protected]

REDAKCJA

www.grupa-neon.blogspot.com

www.inkaustus.pl

www.facebook.com/grupaneon

3

- Ma pani dziwne imię – rzekł do niej mężczyzna w banku, gdy płaciła za rachunki. Uniosła brwi i spojrzała na niego swoimi wielkimi oczyma. Facet aż skulił się w sobie. Takiego spojrzenia jeszcze nie widział. Mimo to nie mógł sobie podarować kolejnego pytania.

- To nie jest polskie, prawda?

Tym razem spojrzała na niego jak na idiotę. Właściwie nie musiała nic mówić. Jej oczy mówiły wszystko. Załatwiła formalności i wyszła, rzuciła jedy-nie „do widzenia”. Mężczyzna powiódł za nią wzrokiem.

- Oczy na pół twarzy... - pomyślał zauroczony. Ale już przy następnym kliencie o niej zapomniał.

Espera, bo tak nazywała się ta kobieta o niezwykłych oczach, szła ulicą, rozmyślając o bankierze. Szła powoli i skupiła się, by dobrze zapamiętać tego człowieka. Już o nim nie zapomni.

Od małego nie zapominała o ludziach. Gdy miała siedem lat, ktoś bar-dzo jej pomógł i dzięki tej osobie mała Espera uwierzyła w świat. Tak silnie, że o każdym człowieku myślała, że jest wartością samą w sobie. Jedyne, co przerażało małą Esperę to długie dystanse, które trzeba pokonywać, by być wśród ludzi. Każda droga wydawała jej się dłuższa od poprzedniej. Gdy Espera dorosła, przestała bać się długich dróg. Jakby trochę się skróciły. Każdy dystans był mniejszy, tylko ten między ludźmi się zwiększył. Dlatego też Espera dbała, by mieć zawsze szeroko otwarte oczy i nie pomijać żadne-go człowieka. Bo z ufnością dziecka wierzyła, że człowiek jest wartością sa-mą w sobie.

Posiadała także umiejętność niezwykle szybkiego przyswajania języków obcych, może dlatego, że musiała podróżować. Polskiego nauczyła się bły-skawicznie, znała też japoński, rosyjski i francuski. Nie mówiąc o angielskim. Strasznie zależało jej, by język nie był barierą, ale drogą do porozumienia.

Kiedyś ktoś chciał poznać ją bliżej. Nie przestraszył się jej wielkich oczu o wymownym spojrzeniu. Była wówczas taka szczęśliwa, że unosiła się nad ziemią. - Wiedziałam, że warto mieć nadzieję – myślała uradowana.

Był to mężczyzna. Jemu jednemu powierzyła swoje największe sekrety i otworzyła się przed nim. Powiedziała, że pochodzi z hiszpańskiej prowincji,

ESPERA

OLA RULEWSKA

PROZA

4

że jej siostra zginęła w wypadku, że jej mama pochodzi z Brazylii, ale nie wie, gdzie jest i czy w ogóle żyje; że pewnie o niej, Esperze, zapomniała, że ojciec był Hiszpanem, ale o nim to już w ogóle nic nie wie. Wyznała nawet, że lubi sobie wyobrażać ojca jako szaleńczo zakocha-nego w życiu wędrowca, którego jedyną cenną rzeczą jest gitara.

- I chodzi gdzieś po świecie, i gra na tej gitarze, i śpiewa hiszpańskie balla-dy. A ludzie chcą go słuchać, bo jest uśmiechnięty, ma białą koszulę i czują, że ich lubi - mówiła, patrząc wielkimi rozma-rzonymi oczyma w niebo.

Mężczyzna lubił jej słuchać, jej nie-dorzecznych historii o dobrych ludziach. Rozczulało go, że widzi świat w takich barwach. Pewnego razu spytał o jej imię. Skąd właściwie takie.

Sama je sobie nadałam. I sama je stworzyłam.

Nic więcej nie powiedziała, mężczy-zna musiał zadowolić się taką odpowie-dzią.

Espera nadal chodziła po świecie i poznawała nowych ludzi, na których bar-dzo jej zależało. Mężczyzna bardzo długo jej towarzyszył. Ale pewnego razu zapo-mniał o niej. Zniknął. I tyle go widziała. Jak zwykle jednak zapadł jej głęboko w pamięć.

Pewnego słonecznego popołudnia Espera, kupując gałkę lodów banano-wych, zaznajomiła się z ekspedientką. Po dziesięciu minutach rozmowy, gdy ta mia-ła przerwę w pracy, bardzo dużo się o niej dowiedziała. Okazało się, że ekspe-dientka Zofia ma dużo problemów, które ją przewyższają. Nie umie sobie z nimi poradzić. Rozmowa z Esperą i ich póź-niejsza przyjaźń bardzo jej jednak pomo-gła. Dała nadzieję. Espera była tego świadoma i dlatego tak lubiła otaczać się ludźmi. Bo wiedziała, jak na nich działa.

Pewnego razu Zofia spytała o jej imię. Espera wzruszyła tylko ramionami. Zofia kontynuowała więc zwierzanie się ze swoich problemów. Nigdy wcześniej

5

ani później nie spytała o nic, co dotyczyło Espery. Tak jakoś. Zawsze mówiły tylko o jej, Zofii, problemach. A po kilku latach zniknęła. Jej mąż wyleczył się z alkoholizmu, córka wyzdrowiała i wygrali na loterii. I wyjechali. Zofia zapomniała o Esperze, jej oczach i nadziei, którą jej dawała. Ale Espera jak zwykle zapa-miętała Zofię. Przecież nie zapominała o ludziach. Są podstawą tego świata. Pielęgnowała wspomnienia o nich, rozmowy, niczym zawzięty ogrodnik rabaty z kwiatami. Do każdego żywiła wielki szacunek. Z równie wielką starannością pielęgnowała w sobie swoją nadzieję, która dawała jej siłę. Po prostu ją w sobie kochała.

Kiedyś Espera zapisała się do koła wędrowniczego. Grupa ludzi urządzała sobie wycieczki, chcieli krok po kroku poznać świat. Przed jedną z wypraw spóźniła się na zbiórkę, bo zwyczajnie zaspała. Całą drogę miała nadzieję, że na nią poczekają. Niestety, gdy w końcu dotarła na miejsce zbiórki, nikogo tam nie było. Zapomnieli o niej.

- To nic - pomyślała i ruszyła sama. Miała nadzieję, że szybko ich dogoni. Albo że przypomną sobie o niej.

Po kilku godzinach trudnej wędrówki dogoniła grupę, która akurat miała postój. Okrasiła twarz miłym, jak zwykle, uśmiechem i spojrzała dokładnie na każdego z osobna. Przewodnik grupy podszedł do niej. Poklepał po plecach.

- Fajnie, że jesteś! - rzucił i ruszyli dalej. Espera jednak potrzebowała odpoczynku. Ruszyli bez niej. Znowu o niej zapomnieli.

Nikt nawet nie zauważył kiedy wykreśliła się z listy członków grupy. Ale przecież fajnie, że była, bo dawała innym nadzieję, była ich siłą napędową. Co z tego, że już jej nie ma?

Lata mijały, a Espera była coraz słabsza. Starzała się, jak każdy człowiek. Nadal jednak starała otaczać się ludźmi. Słuchała ich i dawała nadzieję. Każde-mu starała się dać po kawałku szczęścia, co niezwykle uszczęśliwiało ją samą i sprawiało, że jej ogromne oczy błyszczały bez ustanku.

Ludzie z chęcią i chwilową wdzięcznością odbierali te kawałki szczęścia i karmili się jej nadzieją. I obiecywali. Że będą, że przyjdą. Ale i tak zapominali. Espery nadzieja jednak nie opuszczała. Nadal wierzyła w tych ludzi. Pamiętała każdego. I pielęgnowała te wspomnienia.

Przyszedł dzień, kiedy Espera umarła. Dusza opuściła ciało. Uniosła się gdzieś tam, gdzie zazwyczaj unoszą się dusze. Kobieta z uśmiechem pożegna-ła ciało, które przez tyle lat pomagało jej poznawać ludzi i podążać za nimi. Przecież bez ciała nie mogłaby dawać im nadziei, że wszystko się ułoży, że będzie dobrze.

Wędrowała sobie dalej, tyle że już bez tej cielesnej powłoki. Myślała o ludziach, których miała szczęście poznać i o tym, jak po kolei pomagała im wie-rzyć. Aż w końcu napotkała, tam właśnie, gdzie wędrują dusze, wielkie białe drzwi. Otworzyła je bez wahania i ujrzała duże jasne pomieszczenie. Weszła i spotkała wszystkich ludzi, z którymi kiedyś miała do czynienia. Pamiętała do-kładnie każdego, jakżeby inaczej. Ale jej nikt. Nikt nie pamiętał Espery, kobiety o wielkich oczach i imieniu, które sama dla siebie stworzyła. To nie polskie, to od esperanza, co znaczy nadzieja. Głupia i naiwna nadzieja, że ludziom na sobie zależy.

6

WICHURA

HANNA ENGEL

Nikt nigdy nie powiedział mi, czym jest miłość. Nikt nigdy nie nauczył jej barw, smaków, zapachów, dobrych oraz złych stron. Dlatego żyłam w przeko-naniu, że miłość, to Książę na białym koniu nadjeżdżający z daleka o brzasku poranka. Ja stojąca w bramie mojego zamku, czekająca na Niego z tęsknotą w oczach, w białej sukience biegnąca przez zieloną, kwitnącą łąkę, aby go powi-tać. On, zsiadłszy w kłusie z konia, spieszący, aby wziąć mnie w ramiona. Za moimi plecami rodzice uśmiechający się pobłażliwie, liczący już, ile prosiąt należy zabić, aby wyprawić nam huczne wesele, byśmy mogli żyć długo i szczęśliwie.

Jednak nigdy nie zastanawiałam się skąd ów Książę ma przybyć, dla-czego witam Go od razu w białej sukni, czemu jest wiosna; przecież przyjechać może o dowolnej porze roku, czemu mam idealną fryzurę; choć to podobno brzask, a więc prawdopodobnie jeszcze bym spała. I oczywiście najważniejsze pytanie, czemu ktokolwiek miałby mnie tak pokochać.

Ale wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Dla pięciolatki świat wydaje się bardzo prosty i szczery. Cóż, sprawdza się mądrość, że sądzimy po sobie. Ja, jako mała Julia, nie wyobrażałam sobie życia inaczej, jak tylko tak. I żyli długo i szczęśliwie. Nie mogłam sądzić inaczej, skoro liczne nianie, zmieniają-ce się co miesiąc, według upodobań Pani Matki, czytały mi tylko pieśni sławią-ce czyny wielkich rycerzy, wychwalając przy tym urodę, skromność oraz cnotę wybranek ich serca, tudzież małżonek. Szczególnie zapamiętałam pannę Moni-kę; jest to moje pierwsze, dłuższe wspomnienie z dzieciństwa. Sympatyczna dama siedziała na krześle w swojej granatowej, skromnej sukience i uśmiecha-ła się do mnie zza książki. Czarne włosy upięte miała w kok. Dziewczyna nie miała nawet trzydziestu lat, choć wtedy wydawała mi się bardzo stara. Pamię-tam, że czytała mi opowieść o pewnej królewnie, której los zależał od wiatru.

Nie pamiętam dokładnie, jaki morał miała bajka. Wiem jednak, że dziew-czyna była tak szczupła i wątła, że lekki powiew mógł zanieść ją w dowolne miejsce na świecie. Tak bardzo jej wtedy współczułam… Jakie to straszne nie móc kontrolować swojego życia i tego, co się z nim stanie. Wiem, że na końcu królewna miała już uzyskać szczęście w ramionach ukochanego księcia, nie-stety Wiatr miał inne zamiary wobec niej i chciał zabrać ją tuż sprzed ołtarza. Zakochani jednak zdążyli już wymienić się obrączkami, były one na tyle cięż-kie, że utrzymały dziewczynę przy Księciu.

Od tego momentu zawsze marzyłam o ślubie i pierścieniu, dzięki któremu nikt nigdy nie zabierze mnie od mojej miłości, mojego szczęścia. Teraz mam dwadzieścia pięć lat. I wierzę, że ten pierścionek utrzyma mnie na ziemi, razem z nim. I żadne wiatry, huragany, wichury nie będą w stanie sprawić, że zapo-

7

mnę i ulecę.

Niedawno dostałam propozycję pracy w Anglii. Świetne stanowisko, lep-sza pensja. On nie mógł lecieć ze mną.

Tydzień temu mój kolega po kilku drinkach na bankiecie powiedział, że zawsze mu się podobałam, słyszał, że mój mąż jest w delegacji, w zasadzie to robi się już późno, mieszka sam, a boi się ciemności i czy nie chciałabym mu dodać otuchy.

Nie możemy mieć dzieci, poroniłam. Staramy się już tak długo. Jestem zmęczona. Próbujemy już trzy lata i nic. Seks staje się conocnym koszmarem. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy z nim?

Nuda. Wraca z pracy, rzuca torbę w kąt i idzie spać. Zmęczony jest. Rano wstaje, je śniadanie i wychodzi. Ja czytam gazetę. Gdy słyszę trzask zamyka-nych drzwi, powoli składam ją i odkładam na stolik. Ubieram się i wychodzę. Czy tak właśnie miało wyglądać moje życie? Wchodzę do kancelarii prawnej. „Tak, moje nazwisko XZY, w sprawie podania o rozwód”. Siadam na krześle. Kącik dla dzieci? Kto normalny stawia takie coś w poczekalni radcy prawnego? Przeglądam kolorowanki i książeczki. „Opowieści o królewnie lekkiej jak wiatr”. Patrzę na palec serdeczny. Nie mam tam obrączki. Zapomniałam. Zapomnia-łam. Zapomniałam! Wybiegam. Ledwo widzę chodnik przez łzy. Co się stało? Co się stało?

8

Nie czekam, aż wróci do domu, za dużo czasu już zmarnowałam. Wcho-dzę do jego biura i przepraszam. Przepraszam, jak jeszcze nigdy za nic. Mówię mu o wszystkim. Nie, tym razem nie, mówię. Teraz rozmawiamy. On też zaczy-na płakać. Nie, nie zepsułam wszystkiego. Przecież nie poleciałam do Anglii, nie pocieszyłam kolegi na bankiecie, widzisz, wszystko jeszcze można napra-wić. Kocham cię. Też cię kocham. Wyjedźmy na wakacje, teraz, zaraz, całe życie przed nami. Wspólne życie. Telefon. Mój lekarz:. „Pani XYZ? Mam wspa-niałe wieści!”

Po powrocie do domu znalazłam ją. Leżała na ziemi. Pod stolikiem, zaku-rzona. Choć nie miałam jej wtedy na palcu, jednak utrzymała mnie przy ziemi. Wiatr się uspokoił. Nie huczy już po nocach za drzwiami. Przeciągi nie sprawia-ją, że okna otwierają się same i bolą nas plecy. Teraz delikatne powiewy zefirku przerywa cichy płacz dziecka.

CIEPŁY KAFLOWY PIEC

MARTA FORTOWSKA

Na kaflowym piecu w domu rodziny Sawickich spał bury kot. Było to zwie-rzę wdzięczne, mimo że koty zazwyczaj uważane są za stworzenia wyniosłe i na swój zwierzęcy sposób - bezwzględne. Ten jednak przełamywał stereotypy - reagował na każde „kici, kici" i „miau", wydawane cienkim głosem przez domow-ników, nigdy nie wstrząsał łapką, gdy stawiano przed nim miseczkę ze śmietan-ką, nie gardził zabawami z dziećmi i we wsi wiódł życie spokojne, nie wchodząc w konflikty z silniejszymi od siebie, ale też nie pozwalając wchodzić sobie na głowę małym, okolicznym kociętom. Ponad wszystko jednak upodobał sobie sypianie na kaflowym piecu stojącym w rogu kuchni, który zawsze przyjemnie ogrzewał jego futro i był zarazem najbezpieczniejszym miejscem w całym do-mu, jakie tylko kot pokroju kota rodziny Sawickich, mógł sobie wymarzyć.

Tamtej nocy jednak spał niespokojnie. Budził się często, spacerował po izbie, czujnym wzrokiem spoglądał za okno i reagował zwężeniem źrenic na najmniejszy ruch na podwórzu. Wszyscy domownicy byli świadomi, czym stanie się ten rok, tylko kot, ze względu na bycie kotem, nie wiedział, że to ostatnie chwile wygrzewania się na beżowym, kaflowym piecu. Z tą niewiedzą stworze-nie dotrwało do świtu, ale tamtego ranka nie doczekało się miseczki z mlekiem stawianej od tylu lat z namaszczeniem na podłodze przez właścicieli.

Wszyscy domownicy od piątej nad ranem, gdy tylko zaczęło robić się jasno, nerwowo przemieszczali się po domu, od pokoju do pokoju, pakując rze-czy do walizek. Sąsiedzi Sawickich, państwo Rybowiczowie zapowiedzieli im, że wspólnie zmieszczą się do starego samochodu i zdezelowanej dorożki.

- Dajta że spokój, pani Sawicka! Mąż trochę pogrzebał przy tej dorożce i

9

ze wszystkim data radę się zapakować! Toć to by nie było dobre, gdybyśta tu zostali i czekali na śmierć. Pakujta się z nami, nie ma co czekać! - mówiła po-przedniego dnia stara Rybowiczowa. Mimo pośpiechu w domu Sawickich było cicho. Zniknął dawny poranny rejwach i zwykłe odgłosy, które powinny być w wiejskim domu. Wszyscy w skupieniu zbierali najważniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy - dokumenty i jedzenie, które najlepiej wytrzyma drogę. W domu sąsia-dów było zresztą tak samo. Tylko dzieci w obu domostwach nudziły się niemiło-siernie, nie wiedziały, co się dzieje. Trochę cieszyły się, że jadą na wycieczkę, ale nie rozumiały, dlaczego rodzice zabierają takie duże bagaże, zamiast zwy-kłego wiklinowego koszyka z jedzeniem i koca.

Sawiccy mieli tylko jedno dziecko - sześcioletnią córkę Zosię - oczko w głowie taty i mamy. Długo się o nią starali, urodziła się już słabiutka i chorowita, więc dbali i uważali na nią, jak mogli, ale tamtego ranka umknęło ich uwadze, że dziewczynka wyszła z domu.

Na podwórku spotkała trzech synów i córkę Rybowiczów i dzieciaki po-szły bawić się w Indian do pobliskiego lasu, w którym, oprócz ulubionych malin, miały też ogromną górę, na której nie brakowało krzaków i drewna - idealnych do takich zabaw. Dzieci ułożyły krąg z kamieni, oparły w nim gałęzie drzew i tańczyły dookoła, śpiewając. Nad wsią zbierały się czarne, burzowe chmury. Zaczęło robić się duszno, trudniej się oddychało, ale zabawa nadal była wy-śmienita.

Zaczął padać deszcz, co wprawiło dzieci w jeszcze większą euforię, bo wyobraziły sobie, że wywołały go swoim indiańskim tańcem. Przeraziły się jed-nak nieco, gdy w oddali niebo zaczęły przeszywać błyskawice. Gdy huki stały się głośniejsze i bliższe, dzieci schowały się między krzakami i z tamtego miej-sca obserwowały całe zjawisko. Dziewczynki, jak to dziewczynki, bały się i przy-tuliły się do siebie mocno. Były tak przerażone, że przysięgły sobie wieczną przyjaźń, a chłopcy patrzyli na niebo z palcami w buziach, zaciskając zęby z przejęcia i podekscytowania. Zosia spoglądała tam od czasu do czasu zza ma-łych paluszków, którymi zakrywała twarzyczkę. Drżała, słysząc każde uderzenie pioruna i widząc łamiące się drzewa padające w dole wzgórza. Niebo nie wy-glądało już jak robiony na drutach sweter babci, było teraz złe. Pełne zła - bo tylko takie określenie mogło narodzić się w małej główce ciemnowłosej Zosi, która zdezorientowanym wzrokiem wodziła po lesie. W dziecięcych objęciach przyjaciółki doczekała końca burzy i wraz z nią i chłopcami pobiegła do domu.

W progu stali już rodzice i wypatrywali jej z niepokojem. Matka, gdy uj-rzała biegnącą, zapłakaną Zosię, sama zalała się łzami. Ojciec zaczął wynosić już walizki z domu, by zapakować je do samochodu i dorożki sąsiadów.

- Mamo, mamo! Jaka to była straszna burza! Jaki huk! I te drzewa, co to się przerwacały! Mamo, jak ja się bałam! Co to była za burza!

- To nie była burza. - odpowiedziała matka Zosi, obejmując dziewczynkę, która przylgnęła do jej kolan. - To Pan Bóg się pogniewał.

10

DRZEWO

SEBASTIAN WALCZAK

Babci, która zawsze wierzyła.

I skoczyła. Nie ona jedna, nie pierwsza. Jej życie było takie piękne, mogło być, gdyby tylko chciała. Nie wiadomo, jak to jest; ta fantastyczność narodzin. Bierzesz się właściwie nie wiadomo skąd, dlaczego; bierzesz swój talon na cud i czekasz grzecznie w kolejce. Z nią było tak samo, pojawiła się z nieokreślonej masy, rosła, dojrzewała, z czasem wykształciła sobą piękno kształtu, widoczna, wyjątkowa, pełnia życia i nic. Gdy na nią patrzyłeś, była taka niewinna, mimo ubrania stawała się w każdej chwili przezroczysta, widziałeś każdy zakamarek jej duszy, jak na dłoni. Nigdy nie narzekała, generalnie mówiła mało, wszystko robiąc w ciszy, spokoju i wielkiej cierpliwości. Tylko na końcu towarzyszył jej krzyk. Gdy wpadła. Miała tyle za sobą i tyle przed sobą, żal było zostawiać, jeszcze mogła, może nawet chciała, ale nie miała sił. Skoczyła.

Odwróciłem wzrok od kroplówki. Jeszcze niejedna kropla dojrzeje w butli zawieszonej na karykaturalnym metalowym wieszaku stojącego obok krzesła dla przychodzących gości; skoczy do plastikowej rurki, pobiegnie do jego żył i umrze, dając życie starczemu ciału leżącemu bezwładnie na szpitalnym łóżku.

Był stary, brzydki, pomarszczony, a ognisko życia tliło się w nim jedynie z czystej kurtuazji lub przyzwyczajenia. Starzy ludzie palą ogniska z papieru. Palą ogniska w lesie, nie mając siekiery i chęci zerwania gałązek na podpałkę. Nigdy nie wywołają pożaru w stanie największych susz . Podnoszą nowy dzień, jednocześnie tracą go, dmuchają na rozpalony żar, utrzymują ogień, ale wraz z nim unosi się smuga dymu, który wypala tlące się życie. Oni widzą tylko ogień, my widzimy dym. Chodzi za nimi, szpieguje, biegnie, czyha, błądzi. Jest. Pa-miętam, jak robiłem wywiad z rodziną znanej pisarki. Zmarła, przekraczając sędziwy wiek wbrew naturze, sobie i rodzinie, w tej kwestii wydymała wszyst-kich, pisząc życiem ostatnią humoreskę. Metafizycznego żartu nie mogli ścier-pieć wszyscy: rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, pies z kulawą nogą, żebrak na dworcu, policjant, anioł stróż i adwokat i zemścili się, nie odwiedzając jej przez ponad dziesięć lat. Gdy umarła, podniosły się peany, że taka ważna, że ikona, że pozostanie pustka na piedestale słowa, że trzeba wydać dzieła zebrane już, teraz zaraz, na wczoraj i tak dalej. Zapytałem jej jedynej wnuczki, matki dwojga dzieci, przykładnej, wzorcowej, zgrabnej i powabnej, dlaczego nie odwiedziła babci przez tyle lat. Panie tam śmierdzi, zawsze śmierdziało taką starością. Czuje pan?

Starzy ludzie. Stary człowiek. Gdy mają lat sześćdziesiąt mówią: toż to młody facet był, miał dopiero sześćdziesiąt trzy lata! Gdy przekroczą siedem-dziesiąt: jeszcze nie był taki stary, miał siedemdziesiąt osiem lat! Gdy przekro-czą osiemdziesiąt, nie mówią już nic – nie mogą albo nikt ich nie słucha. Dzia-dek miał sześćdziesiąt siedem lat, ciało wydawało się być jakby odlane z wo-

11

sku, nieruchome. Nie podał mi ręki na przywitanie, nie miał sił. Starałem się na nie patrzeć, jednocześnie nie widząc. We wtorek, dwa tygodnie temu (wcześniej nie mogłem, miałem szkolenie, potem delegację, musiałem pojechać) przyszła pielęgniarka i odsłoniła kołdrę, odkrywając kości pokryte skórą. Nie! nie! to nie był ten okropny filmik, jaki ci puszczają w muzeum w Oświęcimiu, wstęp pięć złociszy i do przodu, nie! To było jego ciało. Jego. Same kości pokryte skórą, czuć było unoszący się zapach smrodu gnijącego ciała, ohyda – przecież to był mój dziadek. Zrobiły się odleżyny. Małe. Malutkie. Bo nie ma opieki, bo pań-stwowy szpital, bo nie ma pieniędzy, bo nie ma czasu, bo żona mnie wkurwiła, bo synek chory, bo wywiadówka, bo się po prostu brzydzę, bo nie mogę na to patrzeć, bo takie jest życie, bo dlaczego ja. Ohyda i zapach moczu.

Tylko oczy wciąż miał żywe i smutne.

- Nie wiem, co mam robić, jeśli nie znajdę czegoś ciekawego, to mnie wyrzucą. Powiedz, jak to wtedy było, nie masz nic do stracenia, wszyscy nie żyją, zapomnieli, mają własne sprawy na głowie. Uratuj mnie.

- To był 1984 rok, żaden 22 lipca. Kikół, Kikut, nawet nie widziałem, jak się ta dziura nazywała, jesień i piździło jak w kieleckim. Na 40-lecie PRL-u mieli wybudować nową drogę Toruń-Warszawa. Było nas siedmiu. wiesz. Żadnej prowokacji pachołków „Solidarności”, tych wszystkich łachów, włóczęgów, prote-stujących i nawiedzonych ekologów, o których wtedy jeszcze nie było głośno, wiesz. To gówno prawda, co pisali w gazetach. Przyjechała telewizja, kronika filmowa, żeby sfilmować początek inwestycji, wiesz, to wtedy była wielka rzecz, autostrada, w Polsce, taka sprawa. Jeżeli byłby bunt i rozruchy, kazali rozpędzić tłum, normalnie, dyplomatycznie, pałami. Zresztą nie było kogo.

Tak miałem zapisane w kartach operacyjnych i takie były instrukcje na odprawie: w sumie chodzi o to chłopcy, że to jest prowokacja. Grupa ludzi chce zatrzymać inwestycję budowy drogi przez ochronę „legendarnego” drzewa przy którym wypoczywał połeta i nawet wiersz o tym napisał. Robotnicy chcą ściąć drzewo stojące na środku planowanej drogi, a wataha buców, papudraków wy-kształciuchów kce temu zapobiec. Zapobiec rozwojowi Polski Ludowej! Te mał-py co dżewo robią, to nie żadne jego fany, fany jego legendów i książek - to solidaruchy i jego odpryski ideowe. Nie, żeby byli niebezpieczni, inteligencja wysoko pojęta, rozumiecie, miejscowy wywiad beków zrobił swoje. Im to dżewo wierszokletę przypomina, a my zbadaliśmy, zobaczyliśmy, poprzypatrywaliśmy się: niepewna przeszłość, oddany ojczyźnie nie był, tak z życia, jak i ogólnie biorąc. A literaci w departamencie mówią, że w wytworach wierszowych też nie bardzo się wyprodukował jasno. No, to się rozumiemy, że to tyle, że w kwe-stiach wyjaśnienia. Ale my mamy misję takowąż, żeby ich doprowadzić do nas, zaprowadzić porządek, dowiedzieć się o postulaty, wybić je z głowy. To jako cel, do uświadomienia. Żeby nie było, że się znów na plenum nie poskarżył się ktoś, że bijemy bez celu. I ostrożnie, będzie pokazówka, więc delikatnie. I żeby mi tu, kurwa, nie zasłaniać kamery, kurwa! Bo ostatnio było ujęcie takie, że widziałem kurtki waszych oferm koleżków, a nie spektakularną akcję Milicji Obywatelskiej na czele której stałem ja! No. Skupcie się! I powoli, bez szałapucieństwa, naj-pierw po dobroci, ja będę przemawiał do rozsądku. Różne fronty pokażemy, postępowe metody walki i tak dalej, a co. Komorowski wyciągnijcie megafon z bagażnika, edukacja operacyjna będzie, uczcie się. No, spierdalać na miejsca.

Tak mówił. Nie mógł skończyć nawet siedmiu klas, chociaż każdy mu pisał wypracowania, zadania domowe odrabialiśmy na dyżurach. I premia. 10 lat w podstawówce, fajny chłop. Dodaj do tego jeszcze parę „kurw”, „chujów” i

12

masz obraz w całości.

Zaczęły się przemówienia, przyszły dzieci z flagami ustawione w rządku, grzecznie wymachiwali flagami, rozumiesz, trzeba było uczcić tą doniosłą chwilę, spę-dzili, kogo się dało, by był tłum przed ka-merą. Dowiedziałem od wychowawczyni, już w czasie śledztwa, że byli zwolnieni z lekcji. Przemawiali wszyscy: komitet, se-kretarz rady, dyrektor budowy. Wszystko szło spokojnie, więc my cofnęliśmy się do fiatów i piliśmy. Zimno było i spokojnie, to co mieliśmy robić, w bagażniku leżał bim-ber od rolników z wcześniejszej interwen-cji, zatrzymany jako dowód w sprawie. Pilnowałem tylko, żeby nikt nie widział i żeby się nie przewracali. Nic się nie działo, i gadaliśmy. O dupach, samochodach, dzieciach, II lidze, o Starym i o tej choler-nej pogodzie. Jak skończyli przemawiać, nadszedł czas pokazówy - jako symbol rozpoczęcia budowy mieli ściąć tą choler-ną sosnę, która rosła przy starej jezdni, tam gdzie miała być nowa droga. Piękne drzewo, stare, wiekowe, rozłożyste. Szko-da było. Dzieci, wiesz, po lewej, strażacy po prawej w galowych mundurach, wzor-cowo. Piłować drzewo w galowym mundu-rze, kto to wymyślił, pajace! Kamerzysta z kroniki biega jak oparzony, wszystko w porządku, pełna sielanka. Widziałem ją, bo była ładna, nawet bardzo, stała tam sama, niby z nimi, jego wielkimi fanami, ale jed-nak osobno i patrzyła czujnie na to wszyst-ko. Jego żona, żona Edwarda Stachury. Nie wiedziałem, kim on jest, nie znałem całej sprawy, zresztą on w ogóle nie był sławny przed śmiercią. Stała i patrzyła, my staliśm i patrzyliśmy. Oni też, dalej. Byli spokojni, czasem tylko ktoś coś krzyknął, mieli smutne miny, niekiedy łzę na policz-ku. I tak wiedzieli, że nic to nie da. (Piłę odpalili dopiero za trzecim razem, zdener-wowani, nie wszystko szło tak, jak trzeba, ale kamerzysta pocieszał, że wytnie. Ma-rzyłem, żeby już się to skończyło, fiat miał jeszcze ciepły silnik, przytuliłbym się do niego czulej niż do babci, tak piździło, mó-wię ci. Mi było wszystko obojętne, nic nie widziałem, nie zwracałem na to uwagi. tak mówili świadkowie: Gdy odpalali piłę, przy-

13

sunęła się bliżej i nic. Czekała. Ręce miała zaciśnięte, pobladłe policzki, wiesz i tak dalej. Wbił maszynę w sosnę, zaczęła lecieć wióry, jej łzy, wszyscy biją bra-wo, dzieci unoszą transparenty, wymachują flagami, operator kręci, krzyczą, krzyczą, wiwatują. Tną. Rżną. Wbijają się coraz głębiej. I ona wtedy skoczyła, z otwartymi ramionami. Rzuciła się. To się działo tak szybko, że nie zdążyłem nawet oderwać się od maski samochodu, na której siedziałem sennie. Krzyknę-ła: STAAAAAAAAAĆ!!! Dzieci krzyczały huraaaaa. Staaaaachuraaaaa. Banal-ne, nie? Takie pretensjonalne, jak w jakiejś pierdolonej baśni. Wszystko zlało się w jedno. Jeden wielki, wielobarwny krzyk. Słyszę go do dziś. Zawaliło się wprost na nią. Inni zdążyli się odsunąć. Śledztwo wykazało samobójstwo, sam je prowadziłem. Ten co ścinał, pomylił się w obliczeniach, nie mógł sobie daro-wać i powiesił się 4 lata później. Zyta Oryszyn, lat 44 wdowa. Drzewo zabiło w Życie w Zycie. Zycie w Życie. Poprawisz to sobie. Potem zainteresowałem się kim on był. Lubię wszystkie jego utwory oprócz jednego. „Siekierezada”.

Skoczyła. Następna. I następna. I następna. Skoczyło jeszcze wiele. Narodziło się i umierało. Dwa tysiące trzysta czterdzieści siedem kropel z kro-plówki spłynęło do jego żył. Potem przyszła pielęgniarka i odłączyła ją.

31.05.1971-07.06.1971

MIAMI

PAULINA DZWOŃCZAK

Dzień dobry! Mamy dzisiaj wtorek, 12 grudnia 1977 roku, nad Miami bez-chmurne niebo wróży nam kolejny piękny dzień. Cieszymy się, że zaczynacie dzień z naszą stacją. A już teraz, tylko u nas, najnowszy utwór z pierwszych miejsc list przebojów…

Szum ulicznego zgiełku zagłuszam muzyką. Poranne bieganie stało się już nałogiem, takim jak bezsenne noce, czy codzienne picie mocnej, czarnej kawy. Jedną z zalet mieszkania w Miami jest to, że nigdy nie jest zbyt zimno. W grudniu temperatura sięga nawet 25 stopni. Bieganie wyzwala. Tylko wtedy czuję, że naprawdę żyję. To jedyna czynność, którą robię tylko dla siebie, nie myśląc o nikim innym. Po prostu zakładam słuchawki i biegnę. Po drodze mi-jam zaspanych sprzedawców otwierających swoje sklepy, ludzi spieszących się do pracy na pierwszą zmianę. Kiedyś na plaży rozmawiałam z jednym sklepika-rzem, który zdziwiony zaczepił mnie, pytając, dlaczego zamiast spać, zbieram muszelki. Sam narzekał niemiłosiernie na to, że musiał tak wcześnie opuścić łóżko. Nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy powiedziałam mu, że robię po prostu to co lubię, łamię schematy i szkoda mi życia na to, żeby spać i pozwolić prze-mijać bezcennym chwilom.

Od małego byłam żywym dzieckiem, próbowałam wyskakiwać z wózka, nie można było spuścić mnie z oczu. Gdy tylko nauczyłam się chodzić, ucieka-łam rodzicom, wchodziłam na drzewa, skakałam z huśtawek. Pewnego razu

14

spadłam ze schodków na placu budowy, gdzie wybraliśmy się z innymi dziecia-kami, i złamałam rękę. Pierwszy prawdziwy ból fizyczny, jaki pamiętam. To nau-czyło mnie, że nie mogę wszystkiego, dotarło do mnie, że nie jestem nieznisz-czalna. Jak zabawka, której żywot zależy od tego, jak jest traktowana. Ale na-wet dobre traktowanie nie wystarcza na wieki, po pewnym czasie i tak ta za-bawka rozpada się ze starości. Od tamtej pory już nie byłam taka odważna. Zaczęłam bać się bólu, lecz jeszcze nie wiedziałam, że ból fizyczny jest najła-godniejszą formą tego uczucia.

Dorosłam. Chociaż nie, tylko przybyło mi lat. Wciąż jestem dzieckiem. Nie potrafię pogodzić się z tym, że nie mogę dostać tego, czego pragnę. Nie nau-czyłam się też zapominać i nie potrafię pogodzić się z ludzkim odejściem.

Codziennie przebiegam osiem kilometrów. Dokładnie tyle jest z mojego domu do przystani, skąd wypływają statki spacerowe, jachty i kutry. W porcie spędzam około czterdziestu minut. Siadam nad brzegiem i wbijam wzrok w morze. Czasami obserwuję marynarzy i kapitanów wypływających w rejsy. Wi-dzę płaczące dzieci żegnające ojców i żony przysięgające wierność. Potem statek odpływa, oni stoją jeszcze przez kilka minut, aż statek zniknie za hory-zontem, a ręce nie będą miały już siły dłużej machać.

Najbardziej lubię patrzeć na powroty. Gdy łzy szczęścia nie mają końca, gdy okazuje się, że prawdziwych uczuć nie jest w stanie pokonać ani czas, ani odległość. Te historie mają swój szczęśliwy koniec jak w bajkach, w których do księżniczki zawsze przypływa książę, a potem żyją długo i szczęśliwie. Szkoda tylko, że rzeczywistość pisze różne scenariusze, więc żeby była równowaga, nie zawsze muszą być to bajki - coraz częściej komedie i tragedie.

Wspominam tamten dzień. Też tak stałam, jak ta dziewczyna, która przed chwilą ostatni raz całowała usta ukochanego, nim wsiadł na pokład. Pełna ma-rzeń i snów o pięknej przyszłości, gdy tylko znów on wróci. To miał być krótki rejs, góra tydzień. Zdecydowali się na łódź spacerową. Tylko przygotowanie do poważniejszej wyprawy. Dlaczego zawsze dzieje się tak, że rzeczy, które na pozór wydają się zupełnie bezpieczne i niepowodujące żadnych komplikacji, pociągają za sobą nieodwracalne konsekwencje? Najwyraźniej tak musi być.

Dziewczyna uśmiecha się, schodząc z pomostu. Orientuję się, że już pora wracać. Żegnam się z morzem, obiecując, że jutro wrócę, jak wracam od dzie-sięciu lat.

Nazywam się Taylor McLevis i mam 32 lata. 10 grudnia 1967 roku mój chłopak wypłynął wraz z przyjacielem w krótki rejs. „Witchcraft” nigdy nie po-wrócił, chociaż czekam do teraz. Od 26 grudnia tego samego roku łódź znalazła się na liście niewyjaśnionych zaginięć w okolicach Trójkąta Bermudzkiego.

Zapomnisz. Pewnego dnia zapomnisz. Otworzysz oczy, pomiędzy chmu-rami zobaczysz słońce, a jego promienie tym razem cię nie ominą, lecz roz-świetlą Twoją duszę. Zaparzysz kawę o zapachu nadziei z torebki z napisem „Nowa Szansa”. Otworzysz okno, wpuścisz marzenia, a oddech będzie miał smak wiśniowego tytoniu. Jak za starych dobrych lat.

15

POEZJA

witam w moim głupkowatym życiu zmaltretowanym, zawieruszonym, niezrozumiałym zgubione "niemożliwe, wszystko jest dobrze" nie spowalnia mnie to wcale ciągłe zgadywanie zobacz - jednak jestem ciągle w zasięgu bardzo, bardzo proszę nigdy, nigdy nie czuj się mniej niż dobrze bardzo, bardzo proszę jeśli kiedykolwiek poczujesz się jak nic przestań milczeć i idź

witam w moim głupkowatym życiu

WOJTEK NOWAK

Stoję przy drodze Ty jesteś drzewem drugim

Bardzo bliskim Mimo to nasze słoje

Pobladły z samotności

Nie możemy się zrosnąć Tylko nasze korony

Mogą ze sobą rozmawiać

Wiatr mówi przez moje usta, Twoje usta też pełne wiatru

Szept delikatny budzi mnie ze snu A promień słońca dotyka twej kory

Poproszę błyskawicy

tej siostry pioruna „Wyrwij nas z korzeni”

Byśmy upadli na siebie...

maj 2011

***

TOMASZ DZIAMAŁEK

dwa palce skradzione powietrze i jeszcze noc o sen walcząca końca

insomnia

KASIA DOBUCKA

16

POEZJA

to ja

SZYMON SZELISKI

Zgrzyt na płycie: to ja obsikana klapa: to ja

najmocniejszy alkohol: to ja przemęczony wzrok: to ja

najdłuższa książka: to ja śmierdzący zaułek: to ja

głośna muzyka: to ja największy idiota: to ja

najmocniejszy wiatr: to ja zużyty tampon: to ty

koniec świata: to ja złe wiadomości: to ja

oddalone o kawał ciężkiej epoki czoła marszczą się jednocześnie dając ujście kroplom o tym samym składzie nasze czoła – twoje marmurowe moje – śmieszny kawał gliny pod swoją wypukłością kryją myśl różniącą się tylko językiem powoli podnosimy ręce łączy nas lot twój – nad milionem białych dachów mój – nad własnym życiem kto upadnie?

chwila Ikara

NATALIA DURSZEWICZ

Chwytasz nadzieję A w proch się obraca Gasisz płomienie A pożar powraca Czujesz, że lecisz A spadasz na ziemię Mówi, że kocha Pobożne życzenie Chcesz być Konradem A Gustaw cię woła Jesteś przyjacielem A On jest Ci bratem Kto Ci powie prawdę Którą chcesz usłyszeć Ślepy jesteś w prawdzie Kłamstwo każe krzyczeć

zniewolenie

PIOTR CHARCHUTA

17

Czym dla ciebie jest książka? Pigułką na bezczynność, ostatecznym spo-sobem zabicia nudy? Kopalnią wiedzy poszerzającą twe horyzonty? Zastęp-czym oddychaniem? Marnotrawstwem czasu? Przykrym obowiązkiem…?

Początkowo, kiedy odpowiedzi moich rówieśników na powyższe pytania skonfrontowałam z własną opinią, zadziwiała mnie skrajna niezgoda. Najczę-ściej okazywało się, że czytanie to czynność tak dla nich obca, jak dla przecięt-nego średniowiecznego chłopa byłaby dzisiejsza technologia, z e-bookami włącznie (uwzględniając to, że nie opanował on nawet sztuki czytania i pisa-nia). Nie chcę i nie będę powoływać się na tak skrajną opinię, że różnica mię-dzy tamtymi czasami, a obecnymi, widoczna jest tylko i wyłącznie w możliwo-ściach edukacji, jakie stawia przed nami XXI wiek i realia, w których żyjemy. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że dla wielu z nas możliwość ta nie jest wca-le wspaniałą drogą (tak przecież jasną i prostą!), lecz kolejnym szmatem drogi, na który jesteśmy skazani, podczas gdy wygodniej byłoby przycupnąć sobie w miejscu. Nieważne, że najbliższa biblioteka znajduje się raptem kilka ulic od twego domu, gdzie nie musisz wydać nawet grosza, by móc wypożyczyć książ-kę – zawsze będzie za zimno lub za daleko, żeby tam iść, zresztą po co, skoro lepiej obejrzeć kolejny odcinek serialu lub w coś sobie pograć…?

Kilka dni temu udałam się do księgarni, chcąc kupić lekturę. To chyba właśnie dialog ze sprzedawczynią ostatecznie przekonał mnie do poruszenia kwestii zainteresowania literaturą wśród rówieśników.

- Dzień dobry. Czy jest „Makbet”?

- Niestety, chyba nie… Przykro mi, ale zostało tylko wydanie bez opraco-wania (sprzedawczyni odpowiedziała mi z wielce zrezygnowanym tonem).

- Nie szkodzi, poproszę. O takie właśnie mi chodziło.

(Sprzedawczyni, jakby ignorując to, co powiedziałam, dodała szybko):

- O, ale mamy tu jeszcze samo opracowanie!

Wydaje mi się, że owa sytuacja, mimo, że pozornie tylko jednostkowa, doskonale oddaje ogólny stan. Jeżeli książka, to co najwyżej lektura, skoro już trzeba. Jeżeli czytać, to z opracowaniem. Jeżeli nawet z opracowaniem jest to zbyt duży wysiłek, lub opracowania nie ma, to ewentualnie pofatygować się o

LEGENDA O CZYTANIU

KAMILA MIKOŁAJCZAK

REPORTAŻ/FELIETON/ARTYKUŁ

18

streszczenie, nieważne, jak ciekawa i wartościowa (ba! – jak cienka) byłaby książka.

Kiedy jednak zdarza się czytać ko-muś nieprzymusowo, a z własnej woli, najczęściej wybiera książki: a) „proste, łatwe i przyjemne”, lub b) te, które okrzyk-nięte są światowymi bestsellerami, choć przeważnie nadają się co najwyżej do tego, by podłożyć je pod kartkę, bo wy-godniej się pisze. Książki takie mają pro-sty język, prostą fabułę, prosto wykreowa-ne postaci, prosty przekaz – dlatego czyta się je PROSTO, łatwo i przyjemnie. Ale czy naprawdę o to w czytaniu chodzi? I czy nie wydaje się czasem, że odnosi się to nie tylko do samego czytania, ale do ogólnego spojrzenia na życie, do czegoś znacznie więcej…?

„Pytasz, czy cokolwiek czytam? A wydaje ci się, że nie mam co do roboty?” Taki pogląd jest niestety dość powszechny i aprobowany przez „współwyznawców”. Nie czytać nie jest wstyd – wstydem jest czytać. Gdybym zaś ja zadała pierwsze dwa pytania, lecz w odniesieniu do gier komputerowych, telewizyjnych programów rozrywkowych, znanych internetowych stron, cotygodniowych imprez lub niewy-brednych filmów, na pewno nie spotkała-bym się z takim zrozumieniem, z jakim spotyka się wstręt do książek. Książki uważane są chyba za zarezerwowane dla niektórych tylko szaleńców, którzy się nimi interesują, ale nikt poza tym nie ma obo-wiązku poczuć choć trochę wstydu, że nie pamięta, kiedy ostatnim razem trzymał jakąś w ręku. Natomiast nieobejrzenie ani jednego odcinka najnowszej edycji pro-gramu „Jak gwiazdy zmywają naczynia?” jest nie do pomyślenia.

Stopień wysiłku i zaangażowania, jaki trzeba włożyć w to, by sięgnąć po książkę i ją przeczytać, jest wręcz śmiesz-ny w stosunku do tego, ile niesie ona ko-rzyści i przyjemności. Książka jest zawsze najbogatszym źródłem wiedzy i informacji, czynnikiem, który niewyobrażalnie posze-rza nasze wszelkie horyzonty, nawet wte-dy, gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy.

19

PECH

KASIA OSTASZKIEWICZ

Jak to się dzieje, że żyjemy beztrosko w naszych wygodnych i dopiesz-czanych domach, aż pewnego dnia coś zakłóca nasz spokój i szlag trafia całą tę harmonię? Coś, co nazywamy po prostu pechem. Ale czy pech istnieje? Może to zrządzenie losu? Czysty przypadek? Przeznaczenie? Fatum? Jakkol-wiek by to nazwać, dopada czasem każdego. Oczywiście nikt nie wierzy prze-cież w bezkresne szczęście w krainie uciechy i różowych jednorożców... Ale...? No właśnie. W głowę by człowiek dostał, gdyby spodziewał się wiecznie najgor-szego. Zapewne siedziałby w schronie przeciwatomowym i nie kontaktowałby się z nikim, żywiąc nadzieję, że jedzenia wystarczy na kilka lat życia w bezpie-czeństwie, nim zostanie zmuszony do wyjścia na zewnątrz. Do tej ryzykownej eskapady włożyłby kombinezon ochronny i modliłby się w duchu, żeby nic się nie stało. I, o ironio, zaraz po wyjściu gigantyczny meteoryt trafiłby prosto w jego dom, a on sam zginąłby chwilę wcześniej pod kołami samochodu prowa-dzonego przez pijanego ślepca bez prawej ręki.

Ja sama, gdybym wiedziała, że wracając do domu autobusem, uderzę w kasownik, co doprowadzi do późniejszego upodobnienia się do Donatelli Ver-sace, zrezygnowałabym na jakiś czas z komunikacji miejskiej. Jedno, co dobre z tego wynikło, to że w przyszłości już zawsze będę trzymać się poręczy. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Owe sytuacje mają nas czegoś zapewne nau-czyć. Tylko co takiego wnosi do naszego życia wdepnięcie w psie odchody? Może jedynie zaostrzyć zmysły i usprawnić funkcje odpowiedzialne za obser-wację otoczenia. Jest się czujnym jak wilk. Tak to już jest, że każdy ma czasem gorsze dni, ale w końcu nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. O ile pechem nie okaże się stratowanie przez jelenie zbiegłe z pobliskiego ZOO.

Każda książka wpływa na to kim jesteśmy i kształtuje naszą osobowość. Książ-ka pobudza wyobraźnię i pozwala oderwać się od rzeczywistości, lub – prze-ciwnie – poznać te zakamarki rzeczywistości, o których nie mieliśmy pojęcia, że istnieją. Wiedzą to ci, co kochają to, o czym inni nie mają pojęcia – spędzić całą noc z gorącą kawą, szelestem kartek i zapachem papieru…

20

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA

GRZEGORZ PRZEMYK

(1964-1983)

oprac. MARTA FORTOWSKA

„MIAŁ

winni jego śmierci funkcjonariusze milicji - Ireneusz Kościuk i Arkadiusz Denkiewicz - zostali uniewinnieni. Pod koniec 2009 roku sąd apelacyjny w Warszawie orzekł, iż sprawa śmierci Grzegorza Przemyka przedawniła się 1 stycznia 2005 roku, co skutkowało umorzeniem procesu Ireneusza Ko-

ściuka. Przedwcze-sna śmierć Przemyka uniemożliwia pisanie o jego literackim do-robku. 25 lat po śmierci poety ukazał się pierwszy tomik wierszy zatytułowany „W dniu, w którym przyjdziesz po mnie".

Zdjęcie: http://www.internowani.xg.pl/gfx/gallery/przemyk/przemyk001.jpg

Postać Grzegorza Przemyka i przyczyna jego przedwczesnej śmierci powinny być przykładem negującym stwierdzenie tak czę-sto słyszane, że „za komuny było lepiej". Młody poeta 12 maja 1983 roku został za-trzymany przez mili-cjantów na warszawskim Starym Mie-ście i przewieziony na komisariat, gdzie z polecenia dyżurnego funkcjo-nariusza został pobity. Zmarł dwa dni później w wyniku obrażeń wewnętrz-nych. Winą za jego śmierć ówczesne władze obarczyły sanitariuszy pogoto-wia ratunkowego, którzy przewozili Przemyka z komisariatu do szpitala, a

19 LAT”