miasto cudów
DESCRIPTION
Eduardo Mendoza, Miasto cudówTRANSCRIPT
Eduardo Mendoza
Miasto cudów
MendozaEduardo
Miastocudów
miasto_okladka.indd 1 2010-02-22 08:21:54
przekład Anna Sawicka
wydawnictwo ZnakKraków 2010
MendozaEduardo
Miastocudów
tytulowe.indd 3 2010-02-18 09:33:39
20
ogromny. Teraz Barcelona, niczym samica jakiegoś rzadkiego ga-
tunku, która właśnie wydała na świat mnogi miot, leżała wyczerpana,
ze sfl aczałym brzuchem, a wydobywające się ze wszystkich szczelin
śmierdzące wydzieliny i cuchnące wyziewy sprawiały, że na ulicach
i w domach nie było czym oddychać. Mieszkańców ogarniało zmę-
czenie i pesymizm. Tylko tacy głupcy jak pan Braulio mogli patrzeć
na świat przez różowe okulary.
– Barcelona oferuje duże możliwości ludziom z wyobraźnią, któ-
rzy chcą spełniać swoje marzenia – usłyszał Onufry Bouvila, siorbiąc
pozbawioną koloru gorzkawą zupę, którą postawiła przed nim Del-
fi na – a pan wygląda mi na człowieka honorowego, sprytnego i pra-
cowitego. Nie wątpię, że wkrótce zadowalająco rozwiąże pan swoją
sytuację. Niech pan tylko pomyśli, młody człowieku, że w całej hi-
storii ludzkości nie było takiej epoki jak nasza: elektryczność, telefon,
okręty podwodne... Czy mam dalej wymieniać cuda techniki? Bóg
jeden wie, dokąd to nas doprowadzi. À propos, czy byłby pan łaskaw
zapłacić z góry? Moja żona, którą już pan poznał, jest bardzo skru-
pulatna w kwestii rachunków, a że biedaczka jest taka chora, lepiej
jej nie denerwować, prawda?
Onufry Bouvila wręczył wszystko, co posiadał, pani Agacie. Wy-
starczyło tego na opłacenie tygodnia, ale został bez grosza. Następ-
nego ranka skoro świt wyszedł na ulicę szukać pracy.
2
Choć już pod koniec XIX wieku przyjęło się mówić, że Barcelona
odwraca się plecami do morza, życie codzienne nie potwierdzało tej
tezy. Barcelona od zawsze była miastem portowym, żyła dzięki mo-
rzu i dla morza, morze ją żywiło, a ona mu oddawała owoce swego
trudu; ulice krok za krokiem prowadziły przechodnia nad morze;
dzięki morzu miasto utrzymywało łączność z resztą świata; znad mo-
rza wiał wiatr i morze przesądzało o klimacie, ono nadawało miastu
21
woń, nie zawsze przyjemną; z niego brały się wilgoć i sól kruszące
mury; ono kołysało barcelończyków do snu w czasie sjesty; syreny
okrętowe wyznaczały bieg czasu, a dochodzący znad morza smutny,
ochrypły krzyk mew przypominał, że łagodny półcień w zaciszu
drzew w alejach był tylko złudzeniem; morze wypuszczało na ulice
zataczających się, nieforemnych osobników niewiadomego pocho-
dzenia, którzy posługiwali się obcą mową i zawsze mieli pod ręką nóż,
pistolet albo pałkę; ono wstawiało się za tymi, którzy uciekali przed
wymiarem sprawiedliwości, zostawiając za sobą rozdzierające noc
krzyki i bezkarne zbrodnie; oślepiająco biały kolor placów i domów
był kolorem morza w pogodne dni; matowe szarości odpowiadały
morskiej pogodzie sztormowej. Wszystko to oczywiście musiało po-
ciągać Onufrego Bouvilę, człowieka z interioru. Pierwsze kroki skie-
rował tego ranka do portu, chcąc się zatrudnić jako sztauer.
Rozwój gospodarczy miasta, zainicjowany pod koniec XVIII wieku,
miał się utrzymać do drugiej dekady wieku XX, ale przebiegał w ryt-
mie skokowym. Po okresach prosperity następowała recesja. Migra-
cja ludności napływowej utrzymywała się na stałym poziomie, ale
spadał popyt na siłę roboczą. Żeby znaleźć pracę w tych okolicznoś-
ciach, trzeba było pokonać niebywałe trudności. Wbrew optymistycz-
nej wizji, jaką przedstawił pan Braulio poprzedniego wieczoru, kiedy
Onufry Bouvila wyszedł na ulicę szukać dla siebie źródła utrzyma-
nia, trafi ł na trwający już parę lat okres recesji.
Kordon policji zamknął mu drogę na molo. Onufry zapytał, co się
dzieje, i dowiedział się, że wśród robotników portowych wykryto
przypadki cholery. Zarazę musiał przywlec jakiś statek z odległych
mórz. Zaglądając przez ramię policjanta, Onufry przyglądał się dra-
stycznej scenie – jedni tragarze zrzucali z pleców ładunek i wymio-
towali prosto na kamienną płytę doku, inni wypinali się w stronę
portowych żurawi i wydalali z siebie rzadką brunatną ciecz. Kiedy
mijał atak, skręcając się z bólu, wracali do pracy, żeby nie stracić
dniówki. Zdrowi usuwali im się z drogi, wymachiwali łańcuchami
i odgradzali bosakami, kiedy tamci zanadto się zbliżali. Kilka kobiet
22
próbowało przerwać kordon sanitarny, śpiesząc z pomocą mężom
czy kochankom; policja odpychała je z całą bezwzględnością.
Onufry Bouvila szedł dalej wzdłuż morza w stronę dzielnicy Barce-
loneta. W tamtych czasach większość statków ciągle jeszcze stanowiły
żaglowce. Urządzenia portowe były równie jak one staroświeckie –
mola nie pozwalały na przycumowanie burtą, tylko rufą, co bardzo
utrudniało przeładunek, w którym musiały uczestniczyć barkasy
i szalupy. Chmara takich barkasów i szalup stale uwijała się na wo-
dzie, przewożąc towary w jedną i drugą stronę. Na molach i sąsied-
nich ulicach kręcili się starzy marynarze. Można ich było rozpoznać
po ogorzałych twarzach, podwiniętych do kolan spodniach, bluzach
w podłużne pasy i czapkach frygijskich. Palili trzcinowe fajki, pili
wódkę, jedli suszone mięso i suchary, które wcześniej suszyli całymi
tygodniami, wysysali też z apetytem sok z cytryn. W kontaktach
z ludźmi byli oszczędni w słowach, natomiast sami do siebie pero-
rowali bez przerwy. Byli nietowarzyscy i kłótliwi, ale przygarniali
zazwyczaj a to psa, a to papugę, żółwia czy jakieś inne zwierzątko,
któremu nie szczędzili pieszczot i troski. Ich los tak naprawdę był po-
żałowania godny – zaciągali się w dzieciństwie jako majtkowie i całe
życie do późnej starości spędzali z dala od ziemi ojczystej, z którą
łączyło ich już tylko mgliste wspomnienie. Ciągła włóczęga nie po-
zwalała im na założenie rodziny czy nawiązanie trwałych przyjaźni.
Teraz, po powrocie, czuli się jak cudzoziemcy. Jednak w odróżnieniu
od prawdziwych obcokrajowców, lepiej czy gorzej dostosowujących
się do obyczajów kraju, który ich przygarnął, dla nich przeszkodą
nie do pokonania była pamięć, bałamutna, naznaczona piętnem
upływu wielu lat i wielu próżniaczych godzin wypełnionych marze-
niami i planami; teraz, w obliczu odmienionej rzeczywistości, tamte
wyide alizowane wspomnienia uniemożliwiały im dostosowanie się do
dnia teraźniejszego. Niektórzy z nich właśnie z tego powodu u kresu
swoich dni wybierali jakiś obcy port, z dala od ojczyzny. Tak było
w przypadku stulatka Sturma, wilka morskiego nieznanej prowenien-
cji, słynnego w owych czasach w Barcelonecie, w której się osiedlił.
23
Mówił jakimś dziwnym językiem, którego nie rozumiał nikt, nawet
profesorowie z Wydziału Filozofi i i Literatury, sprowadzeni do sta-
ruszka przez sąsiadów. Za cały majątek miał zwitek banknotów, któ-
rych nie chciał mu wymienić żaden bank w Barcelonie. Zwitek był
jednak na tyle okazały, że w swojej dzielnicy uchodził za bogacza
i mógł liczyć na kredyt w sklepikach i barach. Mówiono o nim, że
nie jest chrześcijaninem, że modli się do słońca i że trzyma w swoim
pokoju fokę czy krowę morską.
Barceloneta, dzielnica rybaków, wyrosła za murami Barcelony
w XVIII wieku. Później stopiła się z miastem i razem z nim przeżyła
przyśpieszony proces industrializacji. Tam właśnie były warsztaty por-
towe. Rozglądając się wokół siebie, Onufry Bouvila dostrzegł grupę
zażywnych, bezceremonialnych kobiet, które śmiejąc się, sortowały
ryby. Zachęcony ich dobrym humorem podszedł bliżej, licząc na to,
że czegoś się od nich dowie. Może one będą umiały wskazać mi, gdzie
szukać pracy, pomyślał; wrażliwe kobiety muszą przejąć się losem wy-
rostka. Szybko się zorientował, że to, co brał za dobry humor, w rze-
czywistości było nerwowym tikiem, a ich niekontrolowany śmiech
nie był objawem wesołości. Te zgorzkniałe baby ledwo hamowały
wściekłość; wystarczał byle pretekst i chwytały za noże albo obrzu-
cały się krabami i rakami. Wolał stamtąd uciekać. Nie lepiej poszło
mu na jednym z nielicznych statków, które ominęła kwarantanna,
gdzie próbował się zaokrętować. Od morskiej kariery odwiedli go
sami marynarze. Nie wsiadaj, chłopcze, na pokład, jeśli ci życie miłe,
pouczali go z wysokości burty. Oni sami cierpieli na szkorbut; mó-
wiąc, odsłaniali pokrwawione dziąsła. Na dworcu dowiedział się od
pokręconych reumatyzmem tragarzy, że tylko członkowie pewnego
zrzeszenia mogą aspirować do ich niewolniczego zawodu. Dalej było
już tylko gorzej. Wieczorem wyczerpany wrócił do pensjonatu. Pa-
łaszował właśnie skromną kolację, kiedy pan Braulio, krążąc między
stolikami, zainteresował się efektami jego starań. Onufry przyznał się,
że szczęście mu nie dopisało. Przysłuchiwał się tej rozmowie cyrulik
urzędujący w holu i uznał za stosowne wtrącić swoje trzy grosze.
24
– Widać na kilometr, że jesteś ze wsi – ocenił cyrulik – idź więc
na targ warzywny, może tam coś dla siebie znajdziesz.
Onufry nie wziął sobie do serca tego sarkazmu i podziękował za
radę, a jednocześnie próbował kopniakiem pozbyć się kota Delfi ny,
który zaatakował pazurami jego łydkę. Pannica zmierzyła go wzro-
kiem pełnym nienawiści, na co on odpowiedział równie pogardli-
wym spojrzeniem. Choć nie chciał się do tego przed sobą przyznać,
ten pech, który mu towarzyszył od samego rana, pozostawił jed-
nak przykry osad na dnie jego duszy. Nie sądziłem, że może być aż
tak źle, pomyślał. Ech, nieważne, uspokoił sam siebie, jutro znów
spróbuję, cierpliwość musi przynieść efekty. Niech się dzieje, co
chce, bylebym tylko nie musiał wracać do domu. Ta perspektywa
była najgorsza.
Stosując się do rady cyrulika, następnego dnia odwiedził Borne –
tak się nazywał główny targ warzywny. Nic mu ta wyprawa nie dała;
podobnie zakończyły się kolejne próby. Mijały godziny, mijały dni,
nie przynosząc ani rozwiązania, ani nawet cienia nadziei. Nie zwa-
żając na pogodę, przemierzył miasto na piechotę wzdłuż i wszerz.
Jak pielgrzym pukał do każdych drzwi. Przymierzał się do zawodów,
o których istnieniu nigdy wcześniej nie słyszał – cygarnik, serowar,
nurek, kamieniarz, studniarz itd. Na ogół tam, gdzie pytał, nie było
pracy; jeśli była, to dla ludzi z doświadczeniem. Cukiernik chciał wie-
dzieć, czy umie piec wafl owe rurki; w stoczni pytali, czy się podejmie
kalfatażu. Odpowiadając na te pytania zgodnie z prawdą, przyznawał
się do swojej ignorancji. Wkrótce zorientował się, że najlżejszym ze
wszystkich zajęć była służba domowa. W Barcelonie było to wtedy
źródło utrzymania dla 16 186 osób. Warunki pracy w innych zawo-
dach były straszne – dniówka trwała wiele godzin; trzeba się było
zrywać o czwartej lub piątej rano, żeby stawić się punktualnie przy
warsztacie. Zarobki były mizerne. Pięcioletnie dzieci zatrudniano na
budowie, w transporcie, a nawet na cmentarzach do pomocy graba-
rzom. Niektórzy rozmawiali z nim uprzejmie, gdzie indziej spotykał
się z wyraźną wrogością. W mleczarni o mało nie ubodła go krowa;
25
węglarze poszczuli go psem. Wszędzie widział choroby i nędzę. Całe
dzielnice chorowały na tyfus, ospę, różę czy szkarlatynę. Zdarzało
mu się zetknąć z przypadkami blednicy, sinicy, podagry, nekrozy,
tężca, paraliżu, krwotoków, epilepsji i krupu. Dzieci padały ofi arą
niedożywienia i rachityzmu; dorośli – gruźlicy; wszyscy – syfi lisu.
Podobnie jak inne miasta Barcelonę nawiedzały regularnie straszliwe
plagi. W 1834 roku cholera zebrała żniwo 3521 ofi ar; dwadzieścia lat
później, w 1854, 5640 osób padło ofi arą tej samej choroby. W 1870
przywleczona z Antyli żółta febra opanowała Barcelonetę. Ewakuo-
wano wtedy całą dzielnicę i spalono molo Riba. Pierwszą reakcją na
taki dopust boży była panika, a później wszystkich ogarniało przy-
gnębienie. Organizowano procesje; publicznie i uroczyście przepra-
szano obrażonego Boga. W modłach uczestniczyli wszyscy, nawet ci,
którzy parę miesięcy wcześniej, ogarnięci ogólnym ferworem, przy-
kładali rękę do palenia klasztorów lub podżegali innych do tych bar-
barzyńskich czynów. Ci, którzy jeszcze całkiem niedawno zaślepieni
wściekłością podpalali pochodnią księże sutanny, grali w bilbokiet
świętymi obrazami i, jak powiadano, gotowali rosół na kościach
świętych, teraz okazywali największą skruchę. Później epidemie wy-
gasały i odchodziły w zapomnienie, ale nie ze wszystkim – zawsze
pozostawały jakieś enklawy, w których choroba głębiej zapuściła ko-
rzenie. Po jednej epidemii przychodziła następna i spotykała się z po-
przednią, która ociągała się z odejściem. Pierwsze przypadki nowej
zarazy odrywały lekarzy od ostatnich przypadków starej i tak bez
końca. Sytuacja sprzyjała wszelkiego rodzaju szarlatanom i uzdro-
wicielom, zielarzom i znachorom. Na placach można było spotkać
mężczyzn i kobiety głoszących mętne doktryny o bliskim nadejściu
Antychrysta i Sądu Ostatecznego; kręcili się jacyś szemrani mesja-
sze, podejrzanie zainteresowani zawartością cudzych portfeli. Inni
w dobrej wierze zalecali lekarstwa i środki zapobiegawcze, w najlep-
szym razie bezużyteczne lub przynoszące skutek odwrotny do za-
mierzonego, proponując wycie do księżyca w pełni, przywiązywanie
do kostek grzechotek czy tatuowanie na klatce piersiowej znaków
26
zodiaku lub koła świętej Katarzyny. Wyniszczeni chorobą ludzie,
przerażeni i bezbronni, kupowali talizmany i potulnie pili zalecone
mikstury i wywary albo dawali je własnym dzieciom, wierząc, że ro-
bią to dla ich dobra. Władze miasta pieczętowały domy zmarłych na
zakaźną chorobę, ale niedobory kwaterunkowe sprawiały, że szybko
zajmował je ktoś, kto wolał ryzykować życie, niż koczować na ulicy.
Zarażał się i potem nie było już dla niego ratunku. Niektórym jed-
nak się poszczęściło. Ekstremalne okoliczności pobudzały też cza-
sem do niezwykłego poświęcenia. Komentowano na przykład taki
przypadek: pewna leciwa wąsata zakonnica – na imię miała Tarsy-
lia – kiedy tylko dowiadywała się o kimś złożonym nieuleczalną cho-
robą, przybywała do łoża boleści z akordeonem. Praktykowała ten
zwyczaj przez dziesięciolecia i mimo że przebywała blisko kaszlą-
cych i kichających, cieszyła się dobrym zdrowiem.
Wieczorem pan Braulio przyparł Onufrego do muru, żeby mu przy-
pomnieć, że skończył się opłacony okres: – Jak panu wiadomo, tu
się płaci z góry. Musimy dostać pieniądze za następne siedem dni.
Onufry westchnął. – Jeszcze nie znalazłem pracy, panie Braulio – po-
wiedział – proszę o tydzień zwłoki, a ureguluję należność, jak tylko
dostanę pierwszą wypłatę.
– Nie żebym nie rozumiał pana sytuacji, panie Bouvila – odpowie-
dział oberżysta – ale niech pan zrozumie naszą: nie tylko codziennie
pokrywamy koszty pańskiego jedzenia, ale też tracimy to, co by nam
zapłacił inny gość, gdybyśmy dysponowali wolnym pokojem. Wiem,
że to przykre, ale nie mam innego wyjścia i muszę pana prosić, żeby
się pan wyprowadził jutro z samego rana. Proszę mi wierzyć – ro-
bię to z bólem serca, bo już pana polubiłem.
Tego wieczoru prawie nie tknął kolacji. Zmęczony całym dniem
zasnął od razu, ale po godzinie raptownie się przebudził. Osaczyły
go czarne myśli. Żeby się od nich uwolnić, wstał i wyszedł na balkon;
tam głęboko wciągnął w płuca wilgotne słonawe powietrze, które
27
przynosiło z portu zapach ryb i dziegciu. Stamtąd też dochodziło
widmowe światło gazowych latarni, rozproszone we mgle. Pozostała
część miasta pogrążona była w absolutnych ciemnościach. Po chwili
poczuł zimno w kościach i postanowił wrócić do łóżka. W pokoju
zapalił ogarek na nocnej szafce i wyciągnął spod poduszki pożółkłą
kartkę papieru starannie złożoną we czworo. Rozłożył ją ostrożnie
i w migotliwym świetle świecy przeczytał, co było na niej zapisane.
W miarę lektury tekstu, który z pewnością znał na pamięć, zaciskał
wargi i marszczył brwi, a jego oczy przybierały dziwny wyraz. Były
w nich złość i smutek.
Wiosną 1876 lub 1877 jego ojciec wyemigrował na Kubę. Onufry
Bouvila miał wtedy półtora roku; rodzice nie mieli jeszcze innych
dzieci. Ojciec był gadatliwy, towarzyski, lubił polować i miał pstro
w głowie – tak o nim mówili ci, którzy go znali, zanim przedsięwziął
tę wyprawę. Matka pochodziła z gór; przeniosła się na niziny, żeby
poślubić Joana Bouvilę. Była tyczkowata, chuda, milcząca, poruszała
się nerwowo i była surowa, ale nie porywcza; zanim osiwiała, była
brunetką; miała szaroniebieskie oczy, takie jak Onufry, który pod
każdym innym względem był podobny do ojca. Przed XVIII wie-
kiem Katalończycy wybierali się do Ameryki raczej rzadko, tylko
jako urzędnicy królewscy, jednak już w wieku XVIII wielu z nich
wyemigrowało na Kubę. Pieniądze, które emigranci wysyłali z ko-
lonii, doprowadziły do niespodziewanej akumulacji kapitału. Z tym
kapitałem można było zacząć uprzemysłowienie, on był bodźcem
do rozwoju katalońskiej ekonomii, której marazm trwał od cza-
sów królów katolickich, Ferdynanda i Izabeli. Niektórzy nie tylko
przysyłali pieniądze, ale w końcu wracali sami; ci wzbogaceni In-
dianie, jak ich nazywano, wznosili w swoich osadach ostentacyjne
siedziby. Najbardziej ekstrawaganccy przywozili ze sobą czarne
niewolnice albo Metyski, z którymi oczywiście utrzymywali in-
tymne stosunki. Powodowało to tak wielkie oburzenie, że pod presją
28
rodziny i sąsiadów wydawali swoje niewolnice za nierozgarniętych
dzierżawców. Dzieci z tych związków rodziły się ciemne, inne niż
ich rówieśnicy; trafi ały później do zakonu i robiły karierę jako mi-
sjonarze gdzieś na końcu świata – na Marianach czy Karolinach,
wyspach, które wtedy jeszcze podlegały arcybiskupowi Kadyksu
lub Sewilli. Później fala emigracji osłabła. Ciągle jeszcze byli chętni
do wyprawy za ocean w poszukiwaniu szczęścia, ale tylko w szcze-
gólnych okolicznościach – wyjeżdżali młodsi synowie wyrugowani
z majątku tradycyjnym systemem dziedziczenia, który wszystkie
dobra rodzinne przekazywał w ręce najstarszego, zwanego dziedzi-
cem; wyjeżdżali zrujnowani plantatorzy, ofi ary plagi fi loksery i inni
do nich podobni. Joan Bouvila nie był żadnym z nich – nikt nie wie-
dział ani wtedy, ani później, co go skłoniło do emigracji. Jedni mó-
wili, że ambicja, inni, że źle dobrane małżeństwo. Ktoś sugerował, że
Joan Bouvila wkrótce po ślubie odkrył straszny sekret żony, że w ich
domu nocą słychać było krzyki i bicie, że z powodu hałasu dziecko
nie mogło zmrużyć oka, jego płacz nie cichł aż do świtu, kiedy usta-
wało zamieszanie. Wydaje się, że wszystko to bujda. Kiedy Joan Bou-
vila wyjechał, proboszcz z parafi i Świętego Klemensa nadal patrzył
przychylnie na obecność w kościele jego żony Mariny Mont; udzie-
lał jej sakramentów jak pozostałym wiernym, a nawet traktował ją
ze szczególnym szacunkiem. W ten sposób uciął wszystkie złoś-
liwe plotki.
Wkrótce po wyjeździe Joan Bouvila napisał do żony list.
Ten list, wysłany z Azorów, gdzie statek zawinął do portu, został
dostarczony do parafi i przez wujka Toneta dwukółką. Proboszcz
musiał go przeczytać matce, która była niepiśmienna. By zamknąć
defi nitywnie usta plotkarzom, odczytał go też publicznie z ambony,
w niedzielę przed kazaniem. „Kiedy będę miał pracę, dom i trochę
grosza, ściągnę was do siebie – pisał w liście. – Podróż mam do-
brą, dziś widzieliśmy rekiny, płyną za statkiem stadami i tylko cze-
kają, aż jakiś pasażer wpadnie do wody; wtedy chwytają go jednym
kłapnięciem paszczy. Potrafi ą wszystko zmiażdżyć potrójnym rzę-
29
dem zębów; jak już złapią ofi arę, pożerają w całości i nie wyplu-
wają do morza nawet kosteczki”. Od tego czasu ojciec nic więcej
nie napisał.
Po przeczytaniu listu Onufry Bouvila złożył go bardzo starannie,
schował pod poduszką, zgasił świeczkę i zamknął oczy. Tym razem
zasnął mocno, nie czując twardego materaca ani wściekłych ataków
pcheł i pluskiew. Jednak tuż przed świtem obudził go ciężar w oko-
licy żołądka, mruczenie i niemiłe wrażenie, że ktoś go obserwuje.
Pokój oświetlony był światłem świecy, nie tej, którą zgasił parę go-
dzin temu, ale innej, trzymanej przez osobę, której nie potrafi ł zi-
dentyfi kować w pierwszej chwili, ponieważ co innego absorbowało
jego uwagę. Na kocu stał Belzebub, dziki kot Delfi ny. Grzbiet miał
wygięty w łuk, ogon wyprostowany, pazury wysunięte. Tymczasem
Onufry miał ręce uwięzione pod pościelą i nie miał odwagi ich wy-
ciągnąć, żeby zasłonić twarz; nie chciał prowokować bestii nieostroż-
nym gestem. Zamarł w bezruchu; z czoła i z dolnej wargi spływały
mu krople potu.
– Nie bój się, on cię nie zaatakuje – wyszeptał ktoś – ale jeśli
spróbujesz zrobić mi krzywdę, wydrapie ci oczy. Onufry rozpoznał
głos Delfi ny, nie spuszczał jednak oka z Belzebuba i nie odezwał się
ani słowem. – Wiem, że nie znalazłeś pracy – mówiła dalej Delfi na.
W jej głosie pobrzmiewała satysfakcja, czy to dlatego, że niepowo-
dzenie Onufrego ułatwiło realizację jej własnych planów, czy dlatego,
że nieszczęścia innych sprawiały jej przyjemność. – Ludzie uwa-
żają, że o niczym nie mam pojęcia, ale ja wszystko słyszę. Traktują
mnie jak mebel, jak bezużyteczny grat, nawet mnie nie pozdrawiają,
kiedy spotykamy się w korytarzu. Dobrze im tak, wszyscy są nędz-
nikami. Jestem przekonana, że chcieliby zaciągnąć mnie do łóżka…
wiesz, o czym mówię. Gdyby tylko spróbowali, Belzebub darłby
z nich skórę pasami. Dlatego wolą udawać, że mnie nie widzą. – Na
dźwięk swego imienia kot miauknął złowrogo. Pannica zaśmiała się
30
perfi dnie i wtedy Onufry zrozumiał, że to popychadło było niespełna
rozumu. Tego tylko mi brakowało, pomyślał. I co teraz? – zastana-
wiał się. O Boże, żeby mi tylko nie wydrapał oczu… – Ty nie jesteś
taki jak oni – dziewczyna cedziła słowa przez zęby, szybko prze-
chodząc od śmiechu do powagi – bo z ciebie jeszcze dzieciak. Bez
złudzeń – na pewno cię zepsują. Jutro będziesz spał na ulicy. Lepiej,
żebyś miał jedno oko otwarte. Obudzisz się skostniały, wygłodzony
i bez jedzenia; będziesz musiał walczyć o resztki ze śmietnika. Bę-
dziesz się modlił, żeby nie padało i żeby szybko przyszło lato. Czas
niebawem przemieni cię w kanalię, taką jak wszyscy. No i co ty na
to? Możesz mówić, tylko nie podnoś głosu. I nie ruszaj się.
– Po co przyszłaś? – odważył się zapytać, ledwo oddycha-
jąc. – Czego ode mnie chcesz?
– Oni myślą, że nadaję się tylko do szorowania podłóg i mycia na-
czyń – powtórzyła Delfi na, znów uśmiechając się z pogardą – ale ja
mam oszczędności. Gdybym chciała, mogłabym ci pomóc.
– Co mam robić? – zapytał Onufry, czując, że ma plecy mokre
od potu.
Delfi na zbliżyła się o krok do łóżka. Onufry zmartwiał, ale nie po-
sunęła się dalej. Po chwili powiedziała:
– Słuchaj, co ci powiem. Mam narzeczonego. Nikt o nim nie wie,
nawet rodzice. Nie mam zamiaru im mówić i kiedy najmniej będą się
tego spodziewać, ucieknę z nim. Będą mnie wszędzie szukać, a my
tymczasem już będziemy daleko. Nie chcemy brać ślubu, ale na za-
wsze pozostaniemy razem i noga moja więcej tu nie postanie. Jeżeli
zdradzisz mój sekret, każę Belzebubowi zmasakrować ci twarz, zro-
zumiałeś? – zakończyła swoje rewelacje pannica. Onufry przysiągł
na Boga i na pamięć swojej matki, że dotrzyma tajemnicy. To usa-
tysfakcjonowało Delfi nę i zaczęła mówić dalej: – Słuchaj, mój na-
rzeczony należy do stowarzyszenia ludzi szlachetnych i odważnych,
zdecydowanych skończyć z niesprawiedliwością i nędzą, w jakiej je-
steśmy pogrążeni. – Przerwała, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły jej
słowa na Onufrym Bouvili, a wobec braku reakcji dodała: – Słyszałeś
31
o anarchizmie? – Onufry pokręcił głową. – Wiesz może, kto to Ba-
kunin? – Onufry znów zaprzeczył, a pannica, zamiast się pogniewać,
jak się obawiał, tylko wzruszyła ramionami. – Nic dziwnego – po-
wiedziała po chwili – to nowe idee, mało kto je zna. Ale nie przejmuj
się, wkrótce pozna je cały świat i wszystko się zmieni.
W latach sześćdziesiątych XIX wieku włoskie ugrupowania anar-
chistyczne, które wyrastały jak grzyby po deszczu w czasie walki
o zjednoczenie Italii, postanowiły wysłać swoich emisariuszy do
innych krajów, żeby szerzyli ich doktrynę i zdobywali nowych wy-
znawców. Wysłannik skierowany do Hiszpanii, gdzie anarchistyczne
idee były już znane i spotkały się z dobrym przyjęciem, nazywał się
Foscarini. Kilka kilometrów za Niceą policja hiszpańska, działając
w porozumieniu z francuską, zatrzymała pociąg, którym podróżo-
wał Foscarini, i zrobiła rewizję.
– Ręce do góry! – rozkazali policjanci, mierząc do pasażerów z ka-
rabinów. – Który z was jest Foscarini?
Wszyscy pasażerowie jak jeden mąż podnieśli w górę ręce.
– Ja jestem Foscarini, to ja jestem Foscarini – mówili. Dla wszyst-
kich było wielkim zaszczytem uchodzić za apostoła anarchizmu. Je-
dynym, który się nie odzywał, był sam Foscarini. Lata konspiracji
nauczyły go, jak nie zwracać na siebie uwagi w podobnych okolicz-
nościach; wyglądał więc przez okno i wesoło pogwizdywał, jakby na-
pad na pociąg zupełnie go nie obchodził. Dzięki temu policja mogła
go zidentyfi kować bez trudu. Wyciągnęli go z wagonu, rozebrali do
bielizny, związali sznurem i rozciągnęli w poprzek torów – wysta-
wały mu tylko głowa i nogi. – Kiedy o dziewiątej nadjedzie ekspres,
zrobi z ciebie rąbankę – powiedzieli na pożegnanie. – Skończysz jak
mielonka w kiełbasie – naśmiewali się z niego z iście szatańskim po-
czuciem humoru. Jeden z policjantów przebrał się w jego ubranie
i wsiadł do pociągu. Kiedy pasażerowie zobaczyli wsiadającego, byli
przekonani, że to Foscarini, któremu udało się oszukać napastników,
Spis treściSpis treściRozdział I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział III . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział IV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział V . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział VI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział VII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Seria Eduardo Mendozy w Znaku:
Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa
Przygoda fryzjera damskiego
Sekret hiszpańskiej pensjonarki
Oliwkowy labirynt
Prawda o sprawie Savolty
Miasto cudów
Mauricio, czyli wybory