ińskie point nr 2

12
Biuro Ińskiego Lata Filmowego Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 091 5623084 Kasa biletowa katalog 37. ILF-u - 5 zł książka Gdzie woda czysta... Ińskie Lato Filmowe 1973 - 2007 - 25 zł Klub Festiwalowy Restauracja „Srebrna Rybka” ul. Przybrzeżna 1 O początkach, zmianach i tym, co najważniejsze ....... 2 “To nie ja tu jestem kosmitą, ty jesteś” ........................ 4 Scenki z życia codziennego.... 5 Hydrozagadka, czyli superbohater w PRL ........... 6 Smutny los Wietnamczyka; Proszę Państwa, mamy zakalec!; Mukaffir z Taliwood ........... 7 Ty szarpiesz, ja szarpię ...... 8 Z jak Zatoka ................... 9 D jak Delfin.................... 10 Bezsens wojny i inne nieszczęścia............11 Aktualności: po filmie Warszawa do wzięcia (g. 16.00) spotkanie z reżyserką Karoliną Bielawską po filmie Czarny (g. 19.00) spo-tkanie z reżyserem Do- minikiem Matwiejczykiem jutro, g. 10.00, Spotkanie z Tomaszem Karolakiem, Klub Festiwalowy Numer 2 9. VIII. 2010 “Poza poszerzaniem wiedzy o filmie, była tu jeszcze niesamowita więź miedzyludzka. Myśmy czekali na to Ińsko nie tylko ze względu na filmy, na to, że przyjedzie reżyser, aktor. My spotykamy tu przyjaciół.” Wywiad z Bohdanem Kowalskim, str. 2

Upload: inskie-point

Post on 06-Mar-2016

218 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Bezsens wojny i inne nieszczęścia............11 Hydrozagadka, czyli superbohater w PRL ........... 6 Biuro Ińskiego Lata Filmowego O początkach, zmianach i tym, co najważniejsze ....... 2 Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 091 5623084 Smutny los Wietnamczyka; Proszę Państwa, mamy zakalec!; Mukaffir z Taliwood ........... 7 Aktualności: Scenki z życia codziennego.... 5 ul. Przybrzeżna 1 Ty szarpiesz, ja szarpię ...... 8 Z jak Zatoka ................... 9

TRANSCRIPT

Page 1: Ińskie Point Nr 2

Biuro Ińskiego Lata Filmowego Kino Morena

ul. Przybrzeżna 1 tel. 091 5623084

Kasa biletowa• katalog 37. ILF-u - 5 zł• książka • Gdzie woda czysta... Ińskie Lato Filmowe 1973 - 2007 - 25 zł

Klub FestiwalowyRestauracja „Srebrna Rybka”

ul. Przybrzeżna 1

O początkach, zmianach i tym, co najważniejsze ....... 2

“To nie ja tu jestem kosmitą, ty jesteś” ........................ 4

Scenki z życia codziennego.... 5

Hydrozagadka, czyli superbohater w PRL ........... 6

Smutny los Wietnamczyka; Proszę Państwa, mamy zakalec!; Mukaffir z Taliwood ........... 7

Ty szarpiesz, ja szarpię ...... 8

Z jak Zatoka ................... 9

D jak Delfin.................... 10

Bezsens wojny i inne nieszczęścia............11

Aktualności:po filmie • Warszawa do wzięcia (g. 16.00) spotkanie z reżyserką Karoliną Bielawskąpo filmie • Czarny (g. 19.00) spo-tkanie z reżyserem Do-minikiem Matwiejczykiemjutro, g. 10.00, Spotkanie • z Tomaszem Karolakiem, Klub Festiwalowy

Numer 2 9. VIII. 2010

“Poza poszerzaniem wiedzy o filmie, była tu jeszcze niesamowita więź miedzyludzka. Myśmy czekali na to Ińsko nie tylko ze względu na filmy, na to, że przyjedzie reżyser, aktor.

My spotykamy tu przyjaciół.”

Wywiad z Bohdanem Kowalskim, str. 2

Page 2: Ińskie Point Nr 2

2

Rozmowa z panem Bohdanem Ko-walskim, inicjatorem Festiwalu

Marta Madejska: Pierwsze py-tanie jest dość proste i odpowiadał Pan na nie już wielokrotnie: jak i od kogo to się zaczęło?

Bohdan Kowalski: Było to w 1973 roku, idea Ińskiego Lata Filmowego narodziła się w Łagowie. Ja jestem ze Stargardu od 1945 roku, pracowałem jako nauczy-ciel języka polskiego i akurat w tym czasie, przez pierwsze dwa lata, w latach 1971-1972 byłem kierownikiem Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w Stargardzie. Mając oficjalne pod-stawy i prowadząc jednocześnie ruch studyjny w Stargardzie, wystąpiłem do władz, do Wydziału Kultury Powiatowej i do Woje-wódzkiego Zarządu Kin, bo to się wówczas tak nazywało. Pracował tam mój znajomy, później przyja-ciel Doland Paszkiewicz – działacz kulturalny, którego popiersie wisi tutaj od 30. Ińskiego Lata. Propozy-cja zorganizowania festiwalu w Ińsku padła, ponieważ znałem powiat, znałem miejscowości gmi-ny, w których kultura rozwijała się aktywnie. Ińsko należało do czołówki. Ale sama geneza: dlaczego nie w Łagowie. Jako działacz kina studyjnego byłem powołany na początku lat 70. do tak zwanej Koordynacyjnej Rady Artystycznej Kin Studyjnych w Warszawie, tzw. KRAKS. Będąc w Ińsku zauważyłem, że są tu odpowiednie warunki: jest piękne jezioro, jest hotel. Bo nie wiem, czy Pani wie, ale tutaj między kinem a „Rybką”, gdzie teraz są mieszkania prywatne, był piękny hotel. Mówiąc krótko: w Ińsku dostrzegłem warunki do zorganizowania letniego festi-walu, takiego, jaki miał Łagów, który jest o rok starszy od Ińska (Ińsko poza Łagowem jest naj-

starszym festiwalem filmowym w Polsce). Pierwszą koncepcją było organizowanie przeglądu ko-medii. To było takie oczywiste, bo miejscowość wczasowa, jed-nak repertuar bardzo szybko się wzbogacił. Zaczęliśmy wprowadzać filmy studyjne. Wtedy był bardzo bogaty repertuar studyjny, to były inne czasy - wszystko było central-nie kierowane i nie zawsze to było złe. Zaczęli przyjeżdżać działacze ruchu studyjnego z całego województwa, a potem z Polski. Oglądali filmy, mieli spotkania z reżyserami, jakieś seminarium... przynosili swoje doświadczenie, wiedzę, przeżycia, do swoich kin, które były rozsiane po całej Polsce. To trwało bardzo długo. Zmieniali się główni organiza-torzy, zmieniali się burmistrzowie w samym Ińsku. Przetrwaliśmy wszelkie burze polityczne. Mówiło się, że to jest impreza apolityczna, odbyła się nawet w stanie wojennym, jak przypusz-czam, gdyż zarząd wojewódzkich ZMS-ów objął, ale nie z po-wodów politycznych. Młodzi ludzie z tej organizacji byli pasjonatami kina i, ponieważ była taka szansa, żeby festiwal przetrwał, wzięli to w swoje ręce. To było centralnie sterowane, więc i pieniądze zdo-byte były centralnie i oczywiście akredytacja, to, co wpłacili uczestnicy.

Częściowo odpowiedział Pan już na pytania, które chciałam teraz zadać. A jak Państwu udało się przez 37 lat utrzymać taką inicjatywę w ciągłości?

Było pewne zawirowanie, kiedy zmienił się burmistrz. Nowy zafascynowany był młodym rynkiem, chciał zrobić taką imprezę, żeby można było zarobić. I wtedy Ińskie Lato przekształciło

O początkach, zmianach i tym, co najważniejsze Marta Madejska

się w kino wczasowe, było bardzo dużo projekcji, ale koncepcja ta mu nie wyszła. Myśmy się wtedy przenieśli do Domu Kultury w No-wogardzie i o tyle to było owoc-ne, że w jakimś sensie żeśmy tam „zapłodnili”, że się tak brzydko wyrażę, miejscowe środowisko. Był problem, jak to nazwać, by pogodzić tradycję Ińskiego Lata z nową i powstało Lato z Muzami. Impreza ta trwa do dzisiaj. Tra-dycja Ińskiego Lata była silna. Wszyscy, którzy tu przyjeżdżali, stali uczestnicy, taka rodzina, która się spotykała rok w rok. Teraz jest inaczej, dużo młodzieży. Kiedy zmieniły się władze, myśmy tamtą imprezę rozkręconą zostawili i wrócili do Ińska. Przed 30. edycją odszedł Doland [zm. 2003] i w kolejnym roku stanęliśmy przed dyle-matem: co dalej z imprezą? Wt-edy festiwalem zainteresowała się Stopklatka, Przemek Le-wandowski i Adam Bortnik. Podjęliśmy próbę połączenia tradycji z nowoczesnością. Przemek Lewandowski został Dyrektorem Artystycznym i cu-downie to do dzisiaj prowadzi. Zmienił się trochę charakter, to jest dla mnie taki symbol przemi-jania, bo wiele osób już odeszło. Część z uwagi na wiek i choroby już nie przyjeżdża, ci co mogą są nadal, przykładem tu siedzący (śmiech). To jest impreza, która będzie trwała jeszcze na pewno wiele lat, może zmieni swoją formułę... Dla mnie osobiście, ale to jest perspektywa wieku już, bardzo cenny jest kontakt z ludźmi. Uważam, że jeśli chodzi o filmy, to prędzej czy później gdzieś ten film dorwę, a jak nawet go nie obejrzę, to świat się nie zawali. Najważniejszy jest kontakt z ludźmi. I ta wspaniała, luźna atmosfera. Wszystko jest na luzie, wakacyjnie, co nie znaczy, że to jest amatorszczyzna.

Page 3: Ińskie Point Nr 2

3

A które z tych interakcji międzyludzkich najbardziej zapadły Panu w pamięć?

Z tych, które pamiętam, to niewątpliwie dyskusja z Grze-gorzem Królikiewiczem, który przez bardzo wiele lat przyjeżdżał do Ińska. Jest to twórca bezkom-promisowy i kontrowersyjny, który fantastycznie potrafi zorganizować dyskusję pod swoje dyktando, uprawiał tu psychodramy (śmiech). Szczególnie utkwiła mi w pamięci dyskusja na temat Pekosińskiego, mówimy o tym kalece z Zamościa, którego Królikiewicz zatrudnił w filmie. Pekosiński to takie dziecko bez nazwiska, wyrzu-cone przez matkę gdzieś tam za drut obozu koncentracyjnego, postać autentyczna. Pytaniem powracającym w czasie dyskusji było: na ile można czyjeś kalec-two, czyjąś chorobę wykorzystać w filmie? (mnie przecież Królikiewicz nazywał „ten mo-ralista z Ińska”) I on nie mógł wytrzymać do końca z jakąś puentą, trzy razy chciał wychodzić z sali. W końcu powiedział, że właśnie dzięki temu, że Pekosiński został zatrudniony w filmie, a tam chodziło jeszcze o nałóg alkohol-izmu, on stanął na nogi, stał się innym człowiekiem. I Królikiewicz mówi: ja się zastanawiam, co on w tej chwili robi, a nie co wy ma-cie do powiedzenia. Potem była znajomość, on się jakoś do mnie przekonał. Zrobiłem z nim bardzo ciekawy wywiad, w hotelu nad brzegiem, którego już nie ma. Jako jedno z pierwszych, zadałem mu pytanie: czy to jest moralne, że oglądamy film o wojnie, cierpienie ludzkie, a potem zakładamy slipki i idziemy na plażę? Czy to nie jest fałsz? On wtedy odpowiedział mi: no to traktujmy filmy jakby były snem, przecież gdy pan śni, to pan nie kradnie; pan może nawet złe rzeczy robić, ale to jest sen.W pierwszych latach było niesa-mowicie, najpierw przyjeżdżała mama z córką, potem przyjeżdżała

dojrzała mama z córką, a ta ze swoją córeczką. Potem babcia już nie przyjeżdżała, ale córecz-ka rosła i wciąż przyjeżdżała. To było takie z pokolenia na poko-lenie, coś niesamowitego, trwałe wartości. Poza poszerzaniem wiedzy o filmie, była tu jeszcze niesamowita więź międzyludzka. Myśmy czekali na to Ińsko nie tylko ze względu na filmy, na to, że przyjedzie reżyser, aktor. My spotykamy tu przyjaciół. To było bardzo ludzkie, że się wyżalimy, opowiemy o swoich losach, o smutkach i radościach. Teraz się to trochę pozmieniało, napłynęła młodzież, mniej jest starszych, ale historia właściwie...

[przeszkodził nam niechcący znajomy pana Bohdana, który podszedł, pocałował mnie w rękę i zażądał przedstawienia]

I wie Pani... Zgubiłem wątek przez niego...

Mówimy o tym, że Ińsko się zmienia. Ale rodzą się przecież i nowe tradycje, nasza gazeta festiwalowa gości tu już trzeci rok, to już jest jakiś kawałek tej historii.

Tak. Ja mocno to w tej ostatniej książce zaakcentowałem, że to jest nowy akcent. Takim była też młodzież z ruchu studyjnego, wolontariusze, no ale wy jesteście takim mocniejszym akcentem. Jeżeli mogę czegoś żałować, to tego, że jesteście zapracowani jako redaktorzy na festiwalu. Ja bym najchętniej widział w for-mule Ińskiego Lata spotkanie z wami jako studentami, chociaż żeby porównać, jak wyglądały studia dawniej i dziś. Dla mnie to by było cenniejsze niż obejrze-nie dwóch, trzech filmów. To nam ucieka. Spotykamy się przy wywi-adach, ale wasza grupa też mnie interesuje. Ja mam takie szczęście, dar dogadywania się z młodzieżą. Potwierdzeniem tego

jest dla mnie to, że mam kontakt z moimi byłymi uczniami. Z mojej ostatniej książki Obrazy pamięci... mój były uczeń przeczytał rozdział i mówi: to musimy wydać. I dzięki niemu wyszła. Dzięki jego energii, znajomości przepisów i umiejętnościom dotarcia do sponsoringu. Jest jaka jest, ale w środowisku mojego miasta, star-szych ludzi, udało mi się pobudzić do wspomnień. Dzwonią do mnie, opowiadają historie, proszą mnie o korektę, narobiłem sobie roboty (śmiech). Piękne jest też to, że tę książkę kupiło ponad 200 osób, bo była to pierwsza, która weszła na rynek jako towar.

Pan Bohdan wspomniał również spotkania z Zanussim i małżeństwem Kolskich i gdyby czas pozwolił, mógłby przywołać jeszcze dziesiątki opowieści. Wiele z nich można przeczytać w jego książce Obrazy pamięci i wcześniejszej Gdzie woda czysta... Ińskie Lato Filmowe 1973-2007. Osobiście zachęcam do bezpośredniej interakcji z autorem. Każda historia, którą może opowiedzieć, każdy frag-ment jego pamięci, którym zechce się podzielić, warte są zachow-ania.

Pod koniec naszego spot-kania (nie ostatniego) nachylił się i konspiracyjnym szeptem spytał: „A co jadąc do Ińska pakuje się w pierwszej kolejności?” – „Płaszcz przeciwdeszczowy?” – Pokręcił głową i wyjął z torby latarkę – „Nie pozwoliliśmy wybetonować i postawić latarni...”

Koło Naukowe Filmoznaw-ców UŁ jeszcze raz składa podziękowania za podarowanie eg-zemplarza książki Obrazy pamięci, która niebawem zasili zbiory bib-lioteki naszego Instytutu.

Page 4: Ińskie Point Nr 2

4

„To nie ja tu jestem kosmitą, ty jesteś” Marta Madejska

W ciągu ostatnich 24 godzin przespałam w sumie około czterdziestu minut z przerwami, które przypadały na te fragmenty wieczornego filmu, kiedy dźwięki były na tyle głośne, by mnie obudzić. Od dwóch dni pracujemy na wysokich obrotach, w oparach lekkiej „początkowofestiwalowej” tremy i terpentyny używanej przez artystów z Klubu Plastyka Impresja sąsiadującego obec-nie z naszą redakcją. Być może jest to kontekst, którego nie powinnam przywoływać na początku recenzji filmu przeznac-zonego dla najmłodszych, chciałabym jednak zarysować Państwu te warunki środowiskowe, gdyż mogą one ewentual-nie wyjaśnić specyfikę mojego postrzegania. Skłonna jestem przypuszczać, że przebywając z Państwem na tym samym seansie, nie oglądam wcale tego samego filmu. Pełnometrażowa ani-macja Planeta 51 rozpoczyna się niepokojąco. Miasteczko kosmitów z czułkami ucharakteryzowane zostało na Amerykę lat 50. (plus pierwsze dzieci-kwiaty). Styli-zowane otoczenie, szczegółowo odwzorowane stroje, przy osob-liwej tendencji, którą nazywam „disneyowskim syndromem kac-zki” – osobniki odmiany żeńskiej odziane są od stóp do głów, osob-niki odmiany męskiej – wyłącznie od pasa w górę (fenomen „gołego kupra” pozbawionego wszelkich oznak cech płciowych pozostaje jednak tematem na osobne opra-cowanie). Miasteczko, w którym gładkie, zielone stwory w spi-czastych okularach i fryzurach z epoki Eisenhauera, żyją w rytmie Lollypop, Oh Dana i Deszczowej piosenki... Recenzent rozpacz-liwie wtapia się w fotel z poczu-ciem, że trudno będzie przeżyć i napisać cokolwiek, co nie obrazi

twórców. Okazuje się jednak, że to tylko początek dość mister-nego zestawienia amerykańskich wyobrażeń, stereotypów i kulto-wych tekstów kultury. Pewnego dnia w ten idyllicz-ny świat spada statek kosmiczny – kapsuła amerykańskiego NASA, z której wybiega kosmonauta (wedle tamtejszych norm kos-mita). Wybiega i sam sobie nucąc melodię Straussa (kojarzącą się najbardziej z Odyseją kosmiczną Kubricka), w zwolnionym tem-pie osadza na „zdobytej” ziemi ojczystą flagę... W stabilnym świecie grillujących zielonych obywateli wybucha panika: uru-chomione zostają służby cywilne, patrole, instrukcje postępowania w razie inwazji obcych oraz re-toryka „szpieg-imperium-zdra-da”. Paranoja rodząca karykatu-ralne, komiksowe wyobrażenia aliens i olbrzymich zmutowanych mrówek. Paranoja, którą Amery-kanie doskonale znają. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam

lepszego przepracowania tego doświadczenia. Smaku dodają drobne, bardziej współczesne wstawki i nawiązania, jak makare-na czy Gwiezdne Wojny. Film jed-nak nie jest ani grą cytatów, ani wyłącznie zestawem zabawnych ripost, to, co bawi najbardziej, wynika z szerszego kontekstu. Odpowiednia jest również waga poruszanych problemów: stosunku do inności i obcości, ste-reotypu, relacji wykluczony-zna-turalizowany, a nawet nauki na usługach władzy i zabijania w imię zdobywania wiedzy. Oczywiście, na końcu całe przesłanie otwartości zostaje wyłożone dosłownie i odpowiednio podlane senty-mentalnym sosem, ale wciąż z odpowiednim ironicznym przymrużeniem oka. Planeta 51 podobała mi się niezwykle. Niepokoi mnie jedynie poczucie, że byłam najgłośniej śmiejącą się na sali osobą.

Page 5: Ińskie Point Nr 2

5

Roy Andersson jest specy-ficznym twórcą. Jego filmy cechują się długimi ujęciami oraz nietypo-wym sposobem prowadzenia nar-racji. W latach siedemdziesiątych nakręcił dwa filmy, w tym jeden z nich – Historie miłosne – na-grodzony został na wielu europej-skich festiwalach (m.in. w Berli-nie). Okrzyknięty został wówczas talentem na miarę Bergmana. Reżyser zamilkł jednak na ponad dwadzieścia lat, realizując w tym czasie tylko krótkie metraże i ko-mercyjne filmy reklamowe dla międzynarodowych firm, m.in. dla Volvo i Air France (Bergman nazwał jego reklamy najlepszymi na świecie). W 2000 roku powrócił Pieśniami z drugiego piętra – film zdobył nagrodę specjalną jury w Cannes oraz był nominowany do Złotej Palmy. W 2007 roku wziął udział w wystawie zdjęć Fransson odgarnia śnieg. Odbiła się ona echem w Szwecji i była szeroko komentowana, gdyż burzyła ste-reotyp Szwecji jako kraju neutral-nego i nieobciążonego udziałem w drugiej wojnie światowej. Andersson swój udział w projekcie komentował tak: „Nigdy nie mieliśmy wątpliwości co do ucze-stnictwa Szwecji w Holokauście. Na czym polegał ten udział? Na milczeniu i obojętności”. W 2007 pojawił się kole-jny film Anderssona, Do ciebie człowieku. Jego premiera odbyła się na festiwalu w Cannes, gdzie od publiczności dostał kilkuminutową owację na stojąco. Realizowany przez kilka lat – tak długi kres był związany przede wszystkim z pieczołowitym opracowywani-em poszczególnych scen. Przed każdą z nich wykonywano około dziesięciu zdjęć próbnych z różnymi aktorami, dialogami, a nawet z różną kolorystyką kadrów. W każdym z nich kamera jest ustawiona pod tym samym kątem,

a przez cały film nieruchoma – nie ma żadnych zbliżeń ani jazd kamery. Zastosowano oświetlenie eliminujące powstawanie cieni. Paleta barw użytych w filmie ogranicza się do odcieni szarości, niebieskiego, brązów i zieleni, przy czym wszystkie one jawią się wypranymi z koloru. Kadry cechują się konsekwentną ascezą w stoso-waniu dekoracji. Wypada zauważyć że wszystkie ujęcia były kręcone w studiu. W rezultacie otrzymano surrealistyczny efekt, który wyda-je się inspirowany malarstwem Margritte’a (np. przepiękny kadr z ludźmi chowającymi się przed burzą pod wiatą przystanku, czy też tłoczących się w windzie). Film jest niekonwencjonal-ny w sposobie opowiadania – składa się z serii epizodów. Łączą się one ze sobą pojawiającymi się w nich postaciami, które reprezentują raczej pewne typy ludzkie niż określone jednostki. Właściwie nie ma w tym filmie fabuły ani głównych bohaterów. W epizo-dycznej strukturze filmu widzimy doświadczenie lat pracy w re-klamie; kilkudziesięciosekundowe sceny potrafią nam przekazać mnóstwo emocji i zmusić do re-fleksji – jak chociażby jedno z początkowych ujęć, gdy star-uszek ciągnie za sobą spętanego smyczą psa, a nikt ze świadków nie reaguje. Jako ciekawostkę war-to zauważyć, że za warstwę muzyczną filmu odpowiada Ben-ny Anderson, szerzej znany jako jeden z członków legendarnej ABBY. Zresztą muzyka wydaje się istotnym elementem filmu – w po-szczególnych epizodach bohatera-mi są muzycy, często wykonując swój repertuar, pojawia się nawet numer w konwencji musicalowej, który skierowany jest bezpośrednio do widza

Film, według słów reżysera, miał być „farsą o współczesnej ludzkiej kondycji”. Poszczególne epizody, zachwycające malarską kompozycją kadru można uznać za współczesne sceny rodza-jowe, odmianę społecznej satyry. Film rozpoczyna się cytatem z Goethego, który w kontekście całego filmu można potraktować jako ironiczny komentarz do świata, w którym ludzie pogrążają się w swoich lękach, obsesjach i walce z codziennością zamiast cieszyć się chwilą. Reżyser ukazu-je samotność i alienację jednostki w otoczeniu innych ludzi (niczym refren w filmie pojawiają się po-stacie powtarzające, że nikt ich nie rozumie). Oglądamy samol-ubny świat, który został jednak przedstawiony w bardzo zabawny sposób – widz w pierwszej chwili ma daną możliwość dużego uśmiechu, później wszakże on ginie w smut-nej refleksji nad współczesnym światem. Film ociera się bo-wiem o trudne tematy: wojna i nazizm, rasizm współczesnego społeczeństwa, niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem – i nie wymieniam tu wszystkich poruszonych kwestii Krytycy nazywają Roya Anderssona mistrzem filmowego surrealizmu. Reżyser często posługuje się groteską i absurdal-nym humorem, łączy elementy komiczne z tragicznymi, skupia się na specyficznych postaciach. Do ciebie człowieku to doskonały przykład stylu reżysera. Jeśli ktoś nie zetknął się jeszcze z twórczością wybitnego Szweda, to jest świetny moment, dla widzów zaznajomionych i gustujących w kinie Anderssona jest to pozycja nie do przegapie-nia w programie festiwalu.

Scenki z życia codziennego Magda Januszkiewicz

Page 6: Ińskie Point Nr 2

6

Kolejny dzień retrospekty-wy Andrzeja Kondratiuka upłynął pod znakiem Hydrozagadki (1970), jednego z lepszych i z całą pewnością najpopularniejszego z filmów reżysera. Obraz, obok Rejsu Marka Piwowskiego i Mi-sia Stanisław Bareji, uznawany jest za najlepszą polską komedię i nie jest to bynajmniej opinia na wyrost. Hydrozagadka jest drugim filmem w dorobku Kondratiuka. Debiut to Dziura w ziemi (również 1970), której niestety nie zobaczy-my na tegorocznym przeglądzie, stworzona pod wpływem fran-cuskiej nowej fali frapująca his-toria o poszukiwaniach nafty przez grupę geologów. Opowieść zrealizowana w konwencji soc-jalistycznego produkcyjniaka, w rzeczywistości jest przewrotnym obrazem piętnującym PRLowską rzeczywistość i postawy komu-nistycznych decydentów. Podobną metodą posłużył się Kondratiuk w Hydrozagadce. Fabuła to błaha historyjka o rozszyfrowaniu zagadki wypa-rowywania wody w Warszawie, którą usiłuje ukraść bogaty szejk z arabskiego państewka. Osią akcji jest pojedynek maharadży, wspieranego przez szalonego nau-kowca doktora Plamę, z herosem Asem. Postać ta to na pozór zwykły pracownik laboratorium, który w razie zagrożenia czyhającego na mieszkańców Warszawy, zamienia się w obdarzonego nadludzkimi mocami superbohatera. Natural-nie nasuwające się skojarzenia z amerykańskimi postaciami, ta-kimi jak Batman i Superman, są złudne. W praktyce, ostrze ironii Kondratiuk wymierza w rodzi-mych bohaterów wykreowanych w komunistycznej rzeczywistości,

jak kapitan Żbik i kapitan Sowa, czyli persony mające zastąpić Polakom superbohaterów z Za-chodu. W praktyce postacie te stanowiły jedynie marny i nazbyt dydaktyczny ekwiwalent swoich pierwowzorów. Zamysł władz, by zmanipulować i zindoktrynować społeczeństwo, szczególnie widoczny był w dialogach, z których można się dowiedzieć było np. o obowiązku stosowania przepisów BHP czy usłyszeć wez-wanie do higieny pracy. Dialogi te bezlitośnie parodiuje i wykpiwa reżyser Hydrozagadki. I to właśnie humor, zarówno ten najbardziej oczywisty, jak i budowanie szeregu bardziej wyrafinowanych dow-cipów i aluzji, jest niezaprzeczal-nym atutem filmu. Przerysowanie postaci, wyolbrzymienie dialogów oraz samoświadomość stosowania przez twórcę tych elementów po-woduje, że Hydrozagadkę można traktować, jako prekursorski przykład kampu w kinie polskim. Ta odważna stylistyka zestawiona jest z paradokumen-talnym obrazem rzeczywistości epoki Gomułki: nowoczesność lotnisk i dróg zderzona zostaje z ciasnotą i klaustrofobicznymi przestrzeniami biur projektow-ych. Poza niezaprzeczalnym humorem oraz interesującym obrazem epoki, Hydrozagadka to także doskonali aktorzy w najwyższej formie. Duża cześć z nich zagrała również w Dziurze w Ziemi, a ich kreacje to nawiązania do debiutu Kondratiuka. Obsadze-nie Józefa Nowaka w roli Asa vel Jana Walczaka to dyskusja z jego filmowym wizerunkiem. Ak-tor ten odgrywał najczęściej role prostodusznych i niezbyt skom-plikowanych postaci, taki sam jest

kondratiukowski superbohater. Podobnie rola Wiesława Gołasa to nawiązanie do wspominanego już serialu Kapitan Sowa na tropie. Na uwagę zasługują również inni aktorzy: Roman Kłosowski jako książę maharadża Kaburu, z ust którego pada słynna kwestia – roz-kaz „Achtung Herman” podczas próby zgładzenia Asa przy pomo-cy tresowanego przez Niemców krokodyla. Równie dobrze prezen-tuje się drugi ciemny charakter, diaboliczny i przebiegły doktor Plama grany przez Zdzisława Mak-lakiewicza. Warto również zwrócić uwagę na postacie Wiesława Mich-nikowskiego, Igi Cembrzyńskiej i Franciszka Pieczki. Reasumując, Hydrozagadkę można odbierać wielopoziomowo, i gdy poznamy już na pamięć wszystkie dialogi i wyłowimy na-jlepsze teksty i powiedzonka, można skupić się nad pozostałymi elementami; rozsmakowywać się w odkrywaniu kolejnych warstw i kontekstów, a tych z pewnością wystarczy jeszcze na wielokrotne obejrzenie jednego z najśmieszniejszych filmów w historii kina polskiego.

Hydrozagadka, czyli superbohater w PRL Michał Dondzik

Page 7: Ińskie Point Nr 2

7

Krótkometrażowy film Ka-tarzyny Klimkiewicz, absolwentki Wydziału Reżyserii łódzkiej filmów-ki powstał w ramach konkursu na najlepszy scenariusz, organizo-wany przez Telewizję Kino Polska „Młode kadry – debiutanci”. Hanoi-Warszawa porusza zwykle marginalizowany problem trudnej sytuacji Wietnamczyków, nielegalnie przedostających się przez granicę w próbie zapewnie-nia sobie lepszego bytu. Jak się okazuje, nie jest to droga usłana różami, a rzeczywistość jawi się jako zimna suka, wymierzając mocne uderzenie w policzek,

pozbawiając resztki złudzeń i na-dziei. Przekonujemy się o tym, śledząc losy głównej bohaterki Mai Anh, która odbywa wstrząsającą, pełną bólu, strachu i upokorzeń podróż do Warszawy, gdzie czeka na nią jej chłopak, pracujący jako tania siła robocza na Stadionie Dziesięciolecia. Sytuacja kompli-kuje się, gdy trafia on do aresztu. Dziewczyna bez znajomości języka i grosza przy duszy, sama musi zadecydować, co robić dalej. Ta pesymistyczna historia w pełni oddaje dramat ludzio o podobnych doświadczeniach, uka-

zuje ich desperację i bezsilność. Szczególne wrażenie robią zdjęcia, które nadają filmowi depresyjny, nieco psychodeliczny nastrój, potęgowany przez ponurą scenerię i doskonale komponującą się z obrazem muzykę. Autorka niemal zrezygnowała z dialogów, przekaz odbywa się poza, czy też między słowami, w obrazach, głęboko przejmujących i chwi-lami zachwycających. Zachęcam do obejrzenia tego zaledwie trzydziestominutowego filmu, ponieważ wzrusza i daje do myślenia.

Smutny los Wietnamczyka Agnieszka Piąstka

Reżyser/producent/sce-narzysta Patryk Vega promował CIacho jako „wreszcie prawdziwą komedię”… Otóż, z całym sza-cunkiem było to, eufemistycznie mówiąc, ogromne nadużycie z jego strony. Film jest wręcz koszmarny. Nie pomogło mu nawet zgro-madzenie przed kamerą całej Drogi Mlecz-nej większych i mniejszych polskich gwiazd, jak Karolak, Małaszyński, Bo-sak, Liszowska, Kot czy Żmuda-Trzebiatowska. Nie ma chyba żadnej pozytywnej rzeczy, którą mogłabym o filmie powiedzieć... Nawet fabuła, którą na upartego da się nazwać zawikłaną i nieco sensacyjną (bracia odbijają z więzienia niesłusznie osadzoną tam siostrę i dążą do rozwiązania zagadki, kto ją w to wrobił) nie broni się w żaden sposób, zdom-inowana przez „ozdobniki” (a raczej ohydniki). Dialogi i gagi to chyba najgorsze, co temu filmowi

się przydarzyło. Wydaje się, że Vega wyciągnął z popkultury to, co najgłupsze i najbardziej tendencyjne, przetrawił to, wydalił, a następnie po upiecze-niu zaserwował w swoim Ciachu.

Irytująca jest też moda, dominująca we współczesnej pol-skiej kinematografii, której niestety uległ Vega, a mianowicie robienie z filmu jednego wielkiego wideoklipu. Niemal każdej scenie to-warzyszy jakiś znany i bez maglowany przez radiostacje przebój... Ale na

litość Boską, jesteśmy w kinie czy na wiejskiej dyskotece?! Jeżeli czytacie tę recenzję z nadzieją, że na zakończenie powiem o filmie choć jedno ciepłe słowo, to niestety, przeliczyliście się. Powiem więcej – jeżeli ta estetyka „komedii” utrzyma się i przyjmie, to nie pozostanie mi nic innego, jak otrucie się arsze-nikiem (który z pewnością będzie bardziej strawny niż owo Ciacho).

Proszę państwa, oto zakalec! Edyta Janiak

Mukaffir z Taliwood Michał Sobczyński

Mukaffir - w islamie czyn, w wyni-ku którego muzułmanin zostaje niewiernym. George Gittoes wraz ze swoim pakistańskim asys-tentem byli w samym środku przemian społecznych oraz walki o wolność wypowiedzi. Austra-lijczyk nakręcił swój dokument w Pakistanie, zapisując tamtejsze warunki życia oraz twarde rządy Talibów, uznających film i muzykę za największe zło, które trzeba jak najszybciej wyplenić. W tym celu niszczą sklepy z płytami, pozbawiając wiele rodzin środków do życia i mordują sprzedaw-ców. Stosowana przez nich forma cenzury i ucisku porównywana jest przez reżysera do tej z hit-lerowskich Niemiec. Ludzie są ciemiężeni i zastraszani, a ultra-konserwatywne reguły społeczne powodują, iż w Pakistanie mało kto ma powody do uśmiechu. Nie-mniej twórca wskazuje także na hipokryzję Talibów, która ujawnia się w propagandowych hasłach typu „teologia nie oskarża tech-nologii, tylko sposób jej użycia”.

Page 8: Ińskie Point Nr 2

8

A jednak w Peshawarze (do którego Gittoes przyjeżdża z Islamabadu) funkcjonuje spory przemysł filmowy (nazywany wręcz „naszym małym Hollywood”), który wspierając się tanimi od-twarzaczami dvd pochodzącymi z przemytu, wypuszcza mnóstwo pół-profesjonalnych, kiczowatych produkcji, pełnych agresywnych mężczyzn z karabinami, lejącej się strugami krwi, motywów okrutnych zemst, niewyszukanego humoru oraz kobiet, które pomi-mo tak silnych restrykcji odważyły się pokazać twarz. Ze względu na swoją działalność, wyzwo-leni i twórczy ludzie z Taliwood określani są przez radykalnych wyznawców islamu jako Mukaffir. Produkcja filmów w Paki-stanie nie jest droga, nakręcenie dwugodzinnego filmu fabularnego kosztuje około 4.000 dolarów, dlatego też przemysł jest w stanie

funkcjonować w ogarniętym biedą kraju, mimo dających się we znaki restrykcji Talibów. Te kiczo-wate na pozór filmy, które w Eu-ropie czy Stanach Zjednoczonych spotkałyby się z niezrozumieniem lub zostały po prostu wyśmiane, pełnią niezwykłą rolę w rozwoju życia kulturalnego w Pakistanie. Dają ludziom rozrywkę, jedyną, na jaką mogą sobie pozwolić. Oparte są w pewnym stopniu na tym, co spotyka mieszkańców na co dzień, czyli konflikcie pomiędzy różnymi światopoglądami. Twórcy wplatają często wątki romantyczne zakończone happy endem, co pozwala chociaż na chwilę oderwać się od konfliktów toczonych na ulicach. Niewierni z Taliwood to z jednej strony dokumentalny zapis tragicznych warunków życiowych mieszkańców Pakistanu oraz niezrozumiałej dla zachodniego

W sobotni wieczór w klu-bie festiwalowym „Srebrna Ryb-ka” zagościł Kabaret Szarpanina, wcześniej doceniony na festiwalu PAKA, na którym zajął II. miejsce w konkursie festiwalowym oraz otrzymał Nagrodę Publiczności. W skład grupy wchodzi trzech młodych, błyskotliwych mężczyzn ze Szczecina: Marek, Czesiek i Szpaku. Chłopaki zagrali kil-ka niebanalnych skeczy, które dotykały kwestii dotyczących głównie polityki i problemów współczesnego społeczeństwa. W ich repertuarze były między in-nymi żarty o Wałęsie, emigracji, Szczecinie, przemycie na granicy, świadkach Jehowy. Twórcy dzięki urokowi osobistemu i kreatywnym pomysłom błyskawicznie pod-bili serca widzów. Ich występ nie pozwalał publiczności na nudę. Widownia zanosiła się ze śmiechu, także za sprawą ekspresyjnych

gestów i min, które towarzyszyły wygłaszanym kwestiom. Panowie byli bardzo aktywni, swój występ opierali na spontaniczności – jaką niewątpliwie się cechują – oraz głębokiej wyobraźni. A działo się wiele: na scenie ubierali się (między innymi w stroje ko-biece) i rozbierali, bili, krzycz-eli, miażdżyli pomidory i siali destrukcję. Na uwagę zasługują również inteligentne, niekiedy powalające na łopatki dialogi. Wszędzie było ich pełno, dostar-czali dużej dawki śmiechu i zarażali swoją pozytywną energią. Każdy z członków kaba-retu jest inny, specyficzny i niepowtarzalny, razem tworzą zgrane trio. W ich skeczach istotną rolę odgrywała muzyka, na którą zachwycona publiczność reagowała oklaskami. Twórcy chętnie nawiązywali interakcję z widownią. Pomimo użycia

skromnych środków formalnych, zdołali stworzyć niesamowity kli-mat. Szarpanina prezentowała się świetnie, co było dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Chłopaki bisowali dwukrotnie. Kto nie był, niech żałuje.

Ty szarpiesz, ja szarpię Agnieszka Piąstka

odbiorcy specyfiki kulturowej, z drugiej zaś to dramatyczna i w pewien sposób piękna opowieść o sile filmu, który w odpowiednich rękach może stać się nie tylko formą wypowiedzi, ale również przyczyną zmian. Reżyser w ciągu dwóch lat przy realizacji Niewiernych z Taliwood wielok-rotnie ryzykował śmiercią. Przekonał się, że zmiana głęboko zakorzenionej mentalności fa-natycznych Talibów, mimo stoso-wania niekonwencjonalnych me-tod, nie jest rzeczą wykonalną. Pomimo to udowodnił, że filmy posiadają wielką moc sprawczą, zdolną bawić, poruszać, zmuszać do zastanowienia oraz otwiera-nia się na świat. A to w przy-padku mieszkańców tamtych re-gionów, trzymanych od wielu lat w żelaznym uścisku Talibów, może być iskierką zapalną, która stanie się zaczynem wielkiego wybuchu.

Page 9: Ińskie Point Nr 2

9

Zatoka delfinów Louie Psi-hoyosa z 2009 roku została nagro-dzona na licznych amerykańskich festiwalach, z Oscarem za Na-jlepszy film dokumentalny na czele. Otrzymanie tak prestiżowej nagrody wywołało zdziwienie Kazutaka Sangena, burmistrza japońskiego miasteczka Taiji. Polityk nie zgadza się z tezą twór-cy, iż zabijanie w małej zatoc-zce corocznie 23 000 delfinów (o czym widzowi natarczy-wie przy-pomina się w trakcie filmu) jest nie tylko nieludzkie, ale przede wszystkim pozbawione sensu.

Sangen uważa ujęcie tematu za stronnicze, nie-zgodne z prawdą i nieposiadające naukowego uza-sadnienia. Jednakże pomija temat niebezpiecznego dla człowieka stężenia rtęci w delfinim mięsie, które, podobnie jak maskotki-delfiny oraz bilety na występy "cyrkowych" sztuczek Butlonosych, można zakupić w Aqua Parkach. O podobną hipokryzję ociera się postępowanie społeczności bud-dyjskiej (buddyzm wraz z szin-toizmem stanowią dominujące religie Japonii), która wierząc w reinkarnację, jest pozbawiona możliwości spożywania zwierząt. Przytoczony zakaz pomija owoce morza oraz ryby, i to jest powodem

braku zrozumienia mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni dla zarzutów amerykańskiego reżysera. Reżyser w połowie fil-mu porównuje aktywistów (zamierzających zarejestrować ukrytą kamerą haniebną tajemnicę Taiji) do grupy Ocean's Eleven z Rickiem O'Barrym jako pro-wodyrem misji. Sposób prowadze-nia narracji przypomina kino fa-bularne z pogranicza thrillera oraz filmu sensacyjnego. Wprowadzenie subtelnych żartów sytuacyjnych rozładowuje nieco napięcie, które narasta, aż do ukazania punktu

kulminacyjnego - masowego mor-du delfinów. Towarzysząca zajściu patetyczna muzyka niepotrzeb-nie potęguje dramatyzm sytuacji, która już w warstwie obrazowej jest przerażająca. W filmie nie brakuje melo-dramatycznych momentów, które w rażący sposób manipulują widzem. Pomimo świadomości, że jeden dokument nie może zlikwidować całkowicie poruszonego proble-mu, można uznać, że zakończenie filmu dostarcza względnie satysfakcjonującego happy endu. Misja zostaje zrealizowana, mor-dowanie delfinów zostaje poka-zane światu. Niestety, zdajemy sobie także sprawę, że zwolniony

za sprawą filmu menadżer Hideki Moronuki będzie mieć swojego następcę, choć odrzucenie pro-jektu podawania mięsa delfinów w stołówkach szkolnych całego kraju jest pozytywnym efektem powstałego obrazu. W Japonii Zatoka del-finów była kontrowersyjnym doku-mentem (niektóre kina odmówiły wyświetlania filmu, zastraszone przez grupy nacjonalistyczne), zaś w Stanach Zjednoczonych spotkała się z falą zachwytów na festi-walach. Mimo to wątpię, aby tak egzotyczny temat spotkał się choć

z namiastką takiego zaintereso-wania (i poruszenia) w Polsce. Moja hipoteza może znaleźć po-twierdzenie w niedzielnym sean-sie w Gabinecie doktora Caligari. W sali projekcyjnej umieszczono na podłodze gigantyczny materac, który cieszył się zainteresowani-em zwłaszcza najmłodszych. Być może oglądanie jednego z wielu problemów współczesności jest łatwiejsze w pozycji leżącej. W takim momencie puenta reżysera Louie Psihoyosa: “Rzeź delfinów w Taiji będzie powtarzać się co roku. Dopóki jej nie powstrzymamy. Dopóki ty jej nie powstrzymasz” zdaje się nieco naiwna.

Z jak Zatoka Sylwia Witkowska

Page 10: Ińskie Point Nr 2

10

Zatoka Delfinów to tegoroc-zny laureat Oscara w ka-tegorii filmu dokumentalnego i dla części widzów będzie to wystarczający powód, żeby go zobaczyć. Reżyser-debiutant Louise Psihoyos, który do tej pory utrzymywał się z pra-cy fotografa m.in. dla „National Geographic” w swoim interwen-cyjnym dokumencie poruszył niewątpliwie ważny temat – tragic-zny los, jaki spotyka delfiny z rąk człowieka. Krwawym punktem na mapie świata symbolizującym ludzkie okrucieństwo jest tytułowa za-toka, znajdująca się nieopodal miastec-zka Taiji w Japonii – miejsce, w którym rok w rok zabijana jest największa lic-zba delfinów. K i l k u o s o -bowa grupa akty-wistów i obrońców praw zwierząt, w skład której wchodzi reżyser filmu, postawiła przed sobą trudny cel – zdobyć materiał filmowy z „krwawej zatoki” pilnie strzeżonej przez pracujących tam rybaków, miejscowe służby porządkowe i przedstawicieli japońskich orga-nizacji rządowych. Ten filmowy dowód ma im posłużyć jako oręż w walce o poprawę sytuacji delfi-nów nie tylko na terenie Kraju Kwitnącej Wiśni, ale i w każdym innym miejscu na świecie, gdzie są one zabijane i trzymane w niewoli. Tak szlachetna postawa twórców filmu powoduje, że recen-zent ma poniekąd związane ręce, ponieważ każda forma krytyki Za-toki Delfinów może napotkać na szybką ripostę zwolenników utwo-ru, której jądro stanowić będzie argument, iż krytykowi obojętny

jest tragiczny los niewinnych zwierząt. Oddając filmowi to, co najważniejsze – główny temat, z którym ma możliwość zapoznać się światowa opinia publiczna – nie sposób jednak nie zwrócić uwagi na słabe strony produkcji. Pierwszy zarzut dotyczy kon-wencji zapożyczonej z filmu sen-sacyjnego, która stanowi szkielet narracji. Przyjęcie jej schematy-cz-nych wyznaczników sprawiło, że Zatoce Delfinów daleko jest od tak pożądanej w dokumencie

filmowym obiektywności. Poje-dyncze jednostki stając do ni-erównej walki z całym skoru-mpowanym systemem, treser Szaweł na wskutek „cudu w ba-senie” przechodzi przemianę w Pawła – największego obrońcę praw delfinów na świecie, a sami członkowie ekipy filmowej pod-czas przygotowań do misji spec-jalnej porównują swoje działania do perypetii bohaterów Ocean’s Eleven. Grzech schematyczności nie jest niestety największym, jakiego dopuścili się twórcy filmu. Dużo poważniejszym zarzutem jest jego antyjapońskość, do-

prowadzona momentami do granic absurdu. Wedle autorów Zatoki Delfinów, rząd Japonii świadomie zatruwa obywateli swojego państwa zachęcając ich (często wprowadzając w błąd, że mają do czynienia z innym rodza-jem mięsa) do spożywania mięsa z delfinów, które zawiera w sobie bardzo szkodliwą dla ludzkiego organizmu rtęć. Wypadałoby zadać pytanie: dlaczego? Film podsuwa jakże satysfakcjonującą odpowiedź – otóż władza w Kraju

Kwitnącej Wiśni nie robi tego ani z po-wodu wątpliwych korzyści ekono-micznych, ani też nie przyświeca tu zapożyczona z Chin polityka społeczna. Postawa ta jest wynikiem potrze-by zaakcentow-ania za wszelką cenę swojej kultu-rowej odmienności wobec Zachodu, wynikającej w dużej mierze z tęsknoty za stary-mi, dobrymi czasa-

mi, kiedy to Japonia była mo-carstwem i nie musiała się z nikim liczyć. Niewątpliwie trudno jest jednoznacznie ocenić Zatokę Delfi-nów. Jej na wskroś amerykański charakter, który o ile jeszcze sprowadza się do samej formy filmu (hollywoodzka konwencja) znaleźć może liczne grono zwo-lenników, to w przypadku wymowy utworu (dobrzy Amerykanie i źli Japończycy) razi propagandowym wydźwiękiem. Może to tylko na-dmierna podejrzliwość, ale mam cały czas wątpliwości, czy aby tragiczny los zwierząt po raz kole-jny nie został potraktowany in-strumentalnie?

D jak Delfin Rafał Pniewski

Page 11: Ińskie Point Nr 2

11

W niedzielę wieczorem mieliśmy okazję obejrzeć kole-jny film Miklosa Jancsó, Gwiazdy na czapkach. Opowiada on o wy-darzeniach z okresu Rewolucji Październikowej, a mianowicie o likwidacji jednego z oddziałów Brygad zynarodowych przez Białogwardzistów (mam nadzieję, że uważni widzowie zauważyli, iż jednym z nich jest rosyjski zdoby-wca Oscara, Nikita Michałkow). Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych filmów tamtego okre-su, nie gloryfikuje wydarzeń prowadzących do powstania Rosji Radzieckiej, ani nie pokazuje obowiązującej wizji rewolucji, zamiast tego koncentrując się na pokazaniu nonsensu działań wojennych. Film jednak, jak to zwykle u Jancsó, nie skupia się na opowiedzeniu historii w tra-dycyjny sposób. To nie jest taka wojna, jakiej się spodziewamy, to nie jest taka bitwa, to nawet nie jest egzekucja, do jakiej przyzwyczaiły nas inne dzieła (oprócz innych filmów naszego węgierskiego twórcy natural-nie). Oglądamy naprzemien-nie wyrzynających się ludzi, których chwilami trudno odróżnić od siebie – wszystkich zajmują wyłącznie dwie kwestie: jak zabić i jak nie zostać zabitym. Wydarze-nia rozgrywają się w ciszy (muzyki oprócz jednego epizodu brak, dia-logi są ograniczone do minimum), w idyllycznej przestrzeni wzgórz, rzek oraz malowniczej cerkwi, której zrujnowany stan przypomi-na o kontekście historycznym fil-mu. Nie mielibyśmy jednak do czynienia z filmem Miklosa Jan-csó, gdyby nie charakterystyczne długie ujęcia oraz minimalistyczny styl scenografii, który wywołuje

u widza specyficzne wrażenie pustki. Zostaje ono spotęgowane przez niewyodrębnienie z walczących grup żadnej konkret-nej indywidualności – jak w Des-peratach mamy do czynienia z dwoma grupami antagonistów ska-zanych na konflikt prowadzący do unicestwienia jednej z nich. Żaden z walczących nie zostaje naz-wany, mamy do czynienia tylko z

człowiekiem (choć często możemy wymienić jego narodowość: Węgier, Tatar, Rosjanin) – przy-pomina to o bezimienności ofiar wojennych. Jednak oglądając Gwiazdy na czapkach nie potrafimy się przejąć tragiczną śmiercią żadnej z nich, kamera bezlitośnie krąży wokół bohaterów i czeka na wyrok śmierci – który często jednak jest wykonywany poza kadrem, co potęguje wrażenie nieistotności poszczególnych za-bójstw. Można mieć wrażenie że ogląda się męczącą grę w rodza-ju podchodów czy też biegu na

orientację, na którego kolejnych etapach odpadają coraz to inni zawodnicy. Motyw gry, wyraźny w poprzednim filmie Jancsó, tu też pojawia się w swojej upiornej wersji – zwycięzcy i zwyciężeni jednej z potyczek grają o życie. Chciałabym zwrócić uwagę też na mizoginiczne elementy fil-mu. Bezimienne bohaterki (które nawet nie mają poglądów polity-cznych, co wydawałoby się, że determinuje postacie z filmu) pojawiają się i znikają z pola akcji, przy czym fabuła wydaje się tylko pretekstem do ukaza-nia nagich pośladków pięknych aktorek. Kobiety mają bronić i chronić bohaterów, którzy zajmują się umieraniem za/przeciw zwycięstwu rewolucji proletar-iatu, ewentualnie zapewniać im rozrywkę, tańcząc ze sobą na-wzajem w lesie, w sukienkach pochodzących prawdopodobnie z szabrownictwa w posiadłościach beneficjentów dawnego sys-temu. Voyeurystyczne upodoba-nia żołnierzy ujawniają ich chęć posiadania kontroli, której nie posiadają w najważniejszej dla nich dziedzinie, czyli decydow-ania o własnym życiu.

Dzieło Miklosa Jan-csó ma niewątpliwie wymowę pacyfistyczną, choć ostatnia sce-na, kiedy jedyny ocalały z oddziału komunista oddając hołd poległym towarzyszom (według najlepszych ułańskich reguł, z szabelką w dłoni) zdaje się próbować nadać ma-sakrze sens, niepotrzebnie osłabia przesłanie o bezsensie przemocy i uleganiu złudnym, utopijnym hasłom o możliwości wcielenia w życie haseł rewolucji.

Bezsens wojny i inne nieszczęścia Magda Januszkiewicz

Page 12: Ińskie Point Nr 2

„Ińskie Point” wyprodukowało:Koło Naukowe Filmoznawców

Uniwersytetu Łódzkiego

Malwina CzajkaMichał DondzikEdyta Janiak

Magda JanuszkiewiczArkadiusz Jaworek

Marta MadejskaMiłosz MichałowskiAgnieszka Piąstka

Rafał PniewskiDagmara Rode

Michał SobczyńskiAnna Sobolewska

Martyna Urbańczyk Sylwia Witkowska