herbasencja - sierpień 2014

64

Upload: herbatka-u-heleny

Post on 02-Apr-2016

227 views

Category:

Documents


2 download

DESCRIPTION

Ze wstępu: "(...)Gwiazdą tego numeru zdecydowanie jest Marianna Szygoń. Możecie ją poczytać w dwóch odsłonach – kryminalnym „Smętniku” i jednym z moich ulubionych opowiadań science fiction, „Czynniku Zhanga”. Z doświadczenia wiem, że styl autorki szczególnie dobrze podchodzi kinomanom. Mamy też bardzo ładny debiut: pierwszy tekst na łamach Saloniku i od razu w „Herbasencji”. Mówię tutaj o Anecie Nowackiej i jej miniaturce o… o nie powiem czym ;)(...)"

TRANSCRIPT

Page 1: Herbasencja - Sierpień 2014
Page 2: Herbasencja - Sierpień 2014

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3Kalendarz 3PoezjaWładysłaW Ryś

Kolor oczu 5aneta KaliszeWsKa

o wykrwawieniach myśli. 6MaRiola GRaboWsKa

tysiąc pięćset trzy dziewięćset 7miniatura 9 7

MaRcin sztelaKMiazmaty 8Miazga 9Pocztówki na wodzie 9

MaRcin lenaRtoWiczefekt Motyla. 10Prio. 10

JeRzy edMund sobczaKpłonące gołębie 11

Prozaantoni noWaKoWsKi

Przesmyk 12aneta noWacKa

ło matko! 20PiotR GRochoWsKi

Kuźnia 21MaRianna szyGoń

smętnik 32czynnik zhanga 42

W saloniKudziKo

co ja tutaj robię? 56

recenzjeKatarzyna t. nowak „Kobieta w wynajętych

pokojach” (Monika) 58 Kasia bulicz-Kasprzak „nalewka zapomnienia

czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek“ (Katarzyna sternalska) 78

Spis treści

Page 3: Herbasencja - Sierpień 2014

3Sierpień 2014

Marudzenie Hellito już dwudziesty piąty numer. Jakoś to poleciało. na naszych łamach publikowało pra-

wie dziewięćdziesięciu autorów, ukazało się ponad dwieście osiemdziesiąt wierszy i około stu sześćdziesięciu opowiadań. numery śmiało przekraczają liczbę tysiąca pobrań, a co cieszy jeszcze bardziej – nawet te starsze wciąż znajdują nowych nabywców. a jednak ja nadal mam tremę, kiedy proponuję publikację nowym autorom. bo są tacy, którzy odmawiają. Wiem, że „herbasencja” to tak właściwie zabawa. o trochę większym zasięgu i trochę bardziej wychuchana i wypracowana, ale to właściwie nie jest ważne. „herbasencja” to według mnie przede wszystkim dowód uznania dla ukazujących się w niej tekstów. to nie jest kwestia widzimisię jakiegoś „ąę” redaktora albo znajomości, tylko świadectwo aprobaty, wystawione przez społeczność naszego kameralnego por-talu. czy to, że nie możemy poszeleścić papierem oznacza, że nasz zachwyt się nie liczy?

Gwiazdą tego numeru zdecydowanie jest Marianna szygoń. Możecie ją poczytać w dwóch odsłonach – kryminalnym „smętniku” i jednym z moich ulubionych opowiadań science fiction, „czynniku zhanga”. z doświadczenia wiem, że styl autorki szczególnie dobrze podchodzi kinoma-nom. Mamy też bardzo ładny debiut: pierwszy tekst na łamach saloniku i od razu w „herbasencji”. Mówię tutaj o anecie nowackiej i jej miniaturce o… o nie powiem czym ;)

skoro uznam się zrobiło babsko, to pociągniemy temat! było kryminalnie, a teraz – dla równo-wagi – romansowo. zapraszamy do udziału w kolejnym konkursie na opowiadanie. tym razem temat brzmi „Romans na wesoło”. na teksty czekamy do końca września, a wśród nagród znajduje się między innymi tom z najnowszymi przygodami bridget Jones.

i to tyle ode mnie. Jako że ten numer wychodzi wyjątkowo późno, mam nadzieję, że umili Wam ostatnie chwile wakacji. ewentualnie długo wyczekiwane urlopy tym szczęściarzom, którzy jeszcze są przed.

helena chaos

Ogłoszenia drobne1. Ja, helena chaos, będąc bez wątpienia niespełna władz umysłowych, oświadczam iż buremu_wilkowi, zwanemu dalej solenizantem, życzę, ażeby wena dopadła go tak straszliwa, jak straszliwe jest dla nas oczekiwanie na kolejny tekst jego autorstwa i żeby znalazł się ten jeden jedyny właściwy, uczciwy i chojny wydawca, który w końcu pozwoli nam wytykać burowilcze publikacje w księgarniach i mówić: czytałem Go, kiedy jeszcze nie był sławny!

2. hip hip hooray for snowflake, for snowflake, for snowflake!

Page 4: Herbasencja - Sierpień 2014

Niepoważny Portal Okołoliteracki„Herbatka u Heleny“

ogłasza konkurs na opowiadanie

ROMANS NA WESOŁODo zdobycia:

Czekamy na teksty, których głównym motywem jest romans. Obowiązkowo w konwencji komediowej. Możecie mieszać gatunki literackie, ale temat konkursu musi być na pierwszym planie. Czas i miejsce akcji dowolne. Limit znaków to 72 000 (40 stron znormalizowanego maszynopisu). Prace nie mogą być wcześniej nigdzie publikowane (czyli nigdzie

w internecie także).

Termin: 30.09.2014 r.Zasady i regulamin:

http://www.herbatkauheleny.pl/news.php?readmore=225

Nagrody sponsoruje:

Page 5: Herbasencja - Sierpień 2014

5Sierpień 2014

Kolor oczustary dowód miał dwadzieścia stronwyjątkowo obiektywny i bardzo osobisty

byłem wysoki miałem piwne oczyżonę obie córki krew zero er ha plus

ciągle zatrudniony zameldowanyuprawniony do przekraczania granic

urzędowe pieczęcie potwierdzały posiadanieksiążeczki walutowej i jej utracenie nawetprawo do świadectwa udziałowego

blondynka w magistracieszykuje plastikowy listek z nipem– proszę spojrzeć mi w oczy – mówia pisze – szare

Władysław Ryś(stary krab)

urodził się w zawadzie k/nowego sącza jeszcze przed ii. Wojną światową. Wyrósł w beskidzie Wyspowym, studia rolnicze skończył w Krakowie, mieszka w tarnowie. na emeryturze zamarzył mu się powrót w czasy dzieciństwa, strony rodzinne, górskie krajobrazy. czyni to pisząc rymowa-ne wiersze, stosowane często w poezji ludowej, mające znamiona użytkowości i okazjonalności. Wiele w nich pogody i prostoty, także wrażliwości na szczegóły topograficzne i kulturowe. część z nich dedykowana jest konkretnym osobom, członkom rodziny, przyjacielowi, później także poe-tom, których twórczość jest mu szczególnie bliska. W tym stylu wydaje dwa tomiki wierszy, w 1999 roku „Położę kwiat skromny“, zaś rok później „Mlecz to mniszek, mniszek - maj“.

otwarty na krytykę, publikuje swoje utwory m. in. w „nieszufladzie“, „Poezji polskiej“, także w „Fa-brica librorum“. W roku 2003 wydaje zbiorek wierszy „Rozpogodzenia“ i wreszcie w 2007 - „dwugłos“. Jego utwory drukowane były też w czasopismach, jak akant, angora, iskra czy Kozirynek oraz w almanachach konkursowych czy zbiorowych antologiach, firmowanych przez internetowe portale poetyckie i literackie. najchętniej wkleja jednak swoje wiersze na literackich forach, gdzie spotyka się z podobnymi pasjonatami poezji i innych, krótkich zwłaszcza form literackich.

Page 6: Herbasencja - Sierpień 2014

6 Herbasencja

w momencie gdy tańczyłam jak mi zagrałeśwetknąłeś mi za gumkę w majtkach zwitek nietaktów

Aneta Kaliszewska(brutalka)

urodzona 9 marca 1993 roku, pochodzi z małego miasta w woje-wództwie zachodniopomorskim. Wiersze pisze przez ćwierć swoje-go życia. od początku publikuje twórczość na portalach poetyckich. Współzałożycielka portalu wrzeszcze.pl (funkcje, które pełniła: mo-derator, komentator, opiekun szkółki Wiersza). Jej wykształcenie i praca nie są związane z poezją. na papierze zadebiutowała w rocz- niku poetyckim „białe Kroniki“ w marcu 2014 roku. Fanka gier komputerowych, książek i filmów fantastycznych, intuicji oraz oder-wania od rzeczywistości.

o wykrwawieniach myśli.w momencie gdy tańczyłam jak mi zagrałeśwetknąłeś mi za gumkę w majtkach zwitek nietaktówbezczelności i niedomówień

szarpię się teraz o oddechy z własną skórą

nikt już bardziej nie zaszkodzimoim powykręcanym kawałkom obliczani zamotanym strzępom wydumań

zawsze rzucam się w sieci nie dla mniewplątuję w nie ocieplenia i oczu i ramion i sutków

a potem wszystkie moje oddaniaprzeganiają właścicielkęodcinając każdą nić w złej kolejności

Page 7: Herbasencja - Sierpień 2014

7Sierpień 2014

tysiąc pięćset trzy dziewięćsetbo wszystko zostało już powiedziane tysiąc razyi na milion sposobówgdy sensy nie dają się zwabić w słowapożądliwie patrzę ku liczbomśmieszny rym poezja cyfrowalecz/liczileż powabu ma liczba pierwsza

Mariola Grabowska(Ania Ostrowska)

urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. za-wodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. spontaniczna. niecierpliwa. od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się anią ostrowską. Próbu-je sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. spektakularnych osiągnięć brak.

miniatura 9dom przedarty na pół kurczy sięwolniej niż ściany

gdy sensy nie dają się zwabić w słowapożądliwie patrzę ku l iczbom

Page 8: Herbasencja - Sierpień 2014

8 Herbasencja

MiazmatyWszyscy święci od chwiejnych kroków, postanowieńi szczęśliwego nowego rokuw zaciśniętych pięściach dławiąogień, słowo.

albo coś gorszego.zresztą może to tylko domokrążcygotowi sprzedać piędźziemi, piachu.

lub stali bywalcy kościołów,knajp, sklepówz kieszeniami wypchanymi stekiemrzeczy.

Jednak czekają u wylotów dróg, tuneli, drzwi, okien.

w zaciśniętych pięściach dławiąogień, słowo.

Marcin Sztelak(Marcin Sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu.interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu.

członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik ii Warsztatów Poetyckich salonu literackiego w turo-wie oraz 18 Warsztatów literackich biura literackiego we Wrocławiu.

Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVii Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i Vi ogólnopolskim Konkursie „o Wawrzyn sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w iii ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w Viii ogólnopolskim Konkursie literackim „o Kwiat azalii”, wyróżnienie w Vii ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V oKP „o granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Page 9: Herbasencja - Sierpień 2014

9Sierpień 2014

Pocztówki na wodzieGładząc fale otwartą dłonią zatrzymujęczas. Jak kiedyś.

nostalgia przeżera szpary w oknach, kalendarzeobłażą ze ścian. Przesiąkam zapachem wczorajszychbarw i kolorytów.

to wciąż ja – najprawdopodobniej, tylko słońce świeciinaczej. Prognozy wieszczą coraz częstsze upadki.nie chce ci mówić jak bardzo boję się ciemności.

ugłaskuję ją tocząc dyskusje przed lustrem, z na wpółzamkniętymi powiekami. nigdy niedokończone listyskrobią w dno szuflady – udaję, że piszę, obgryzająckońcówkę długopisu.

Później już tylko śnię, naznaczony dzieciństwem,a może przemijaniem. chociaż to takie banalne,do bólu zaciśniętych bezsilnie pięści.

Kręgi burzą spokój, mimo wszystko wciąż wrzucamkamienie do rzeki. Jak kiedyś.

To wciąż ja – najprawdopodobniej, tylko słońce świeciinaczej. Prognozy wieszczą coraz częstsze upadki.

MiazgaKolejny dzień bez cudów, a wszystkiegóry synaj stoją tak jak stały, mannaspada na pustynię. tylko dotkliwy brakrozmnożeń, nie wspominając o łazarzach.

Więc gubię się w pasmach – prześwitująprzez żaluzje – niedoskonałą jak każdarzecz, której nadaliśmy imię. na pocieszenierojenia, sny i wszechświat.

na zewnątrz, wewnątrz, nigdzie.

Page 10: Herbasencja - Sierpień 2014

10 Herbasencja

Efekt Motyla.prądy powietrzne a w nich przystańdla cegieł pobazgranych szminką- tym bardziej że jeśli się schylić jedynie

wzbudzasz zamieć pomimo oporupojedynczego źdźbłachoć jestem nim tylko w środy popielcowe- tym mniej kiedy resztki wypalanych trawdławią nam oczy i korespondują z podłogą

to tylko echo i tylko w nim widać zmianyw abstrakcjach kobiet o których wiem

i kropka

Jagoda Mornacka13.07.2014.

Marcin Lenartowicz(unplugged)

urodzony w babilonie w roku kota - astygmatyk i Pochodnia boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać erato w strukturę prozy. od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu herbatka u heleny, gdzie się zadomowił.

Prio. Równie dobrze mógłbym wleźć za kaloryferi tam spożytkować resztki snu, jaki mi został. bez wyobrażania sobie co chwilę, że wstąpisz na mnie, potkniesz się z cichym przekleństwem, czy po prostu zechcesz w końcu oprzeć głowę o coś twardszego niż mój głos - przetrwanie gatunku.

Marcin Lenartowicz1.07.2014.

Page 11: Herbasencja - Sierpień 2014

11Sierpień 2014

płonące gołębieaż nastał dzień narodzini natchnął twórca dzieci swojeogniem serdecznymprzykazująclećcie i płońcie,wasze niech będzie niebo

a wtedy okazało sięże chociaż gołębie objęte płomieniemsą piękniejsze i jaśniejszeod legendarnych żar-ptaków to jednak latają od nich krócej i niżejbardzo szybko ulegają wypaleniui w konsekwencjidręczy je poczucie niespełnionego obowiązkuniesionym przez nie listomudziela się gorączkaa słowa w malignierozsypane po przestworzachstają się synonimem gwiazd

J.e.s.

Jerzy Edmund Sobczak(Smaug)

Jestem sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. no i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. to był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czte-rech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. toteż czytałem wszys-tko co mi wpadło w ręce. nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając brzechwę czy tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. znajdował się na półce obok „słówek“ boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno.

to prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. a moje wiersze nieco trącą myszką.

Page 12: Herbasencja - Sierpień 2014

12 Herbasencja

Przesmykcharcząc i jęcząc z wysiłku, wyrwał z gruzowiska kolejną cegłę. Potem następną, za kilka minut trze-

cią. sterta porannego urobku, ułożona wzdłuż chybotliwej, grożącej zawaleniem ściany, znowu urosła. Ręce krwawiły, więc wytarł je o tunikę. Pamiętał, że tak ją nazywano, kiedy nakładał owo skąpe

odzienie, szykując się do tego długotrwałego snu. Gdy się z niego przebudził, szata nadal lśniła blaskiem nieskazitelnej bieli, ale teraz przypominała już łachman, usmolony i postrzępiony, ledwo okrywający wychudłe ciało.

skóra dłoni powoli zaczynała grubieć, mięśnie tężały, jednak zmiany zachodziły rozpaczli-wie powoli. Poranione dłonie sprawiały dokuczliwy ból, ale nie mógł czekać, aż głębokie otarcia się zabliźnią. Jeżeli chciał się wydostać na zewnątrz, musiał, bez względu na otępiające znużenie, drążyć przesmyk. szczury stawały się coraz bardziej natrętne. i coraz bardziej zuchwałe.

sądził, że na zewnątrz rozległej i wysokiej sali słońce już wzeszło, bo niedawno się obudził. starał się zachować dobowy rytm życia i dużo spać, dobrze rozumiejąc, że jest zbyt wycieńczony, żeby pozwolić sobie na szafowanie wątłymi siłami. Miał jeszcze pewność w innej sprawie – dająca blask i ciepło gwiazda na pewno nadal istniała. Jej promienie przenikały do środka przez kilka nie-wielkich otworów pod sklepieniem, a po dłuższym czasie zanikały – gdy na zewnątrz, tam, gdzie rozpaczliwie pragnął dotrzeć, zapadała noc. Wtedy i on układał się w swoim potężnym sarkofagu – i w końcu zasypiał.

Każdego z kolejnych niby-dni sen ogarniał jego zmęczone ciało coraz szybciej i łatwiej, prawie niepostrzeżenie. często odpoczywał, bo coś, co określał dniem, oznaczało jednocześnie morderczy wysiłek. Pracę ponad siły dla niego, człowieka niedawno wybudzonego przez automaty z hiber-nacji. Jednostajny mozół, z każdym wydartym złomowisku kamieniem i prętem wysysający wątły zasób energii z wynędzniałego, pozbawionego nawet grama tłuszczu ciała.

zasypiając zawsze myślał tylko o jednym, a rano sprawdzał, czy jego pragnienie się ziściło. Miał nadzieję, że odskoczy któraś z przezroczystych pokryw kilkunastu wielkich, metalowych pojem-ników – komór kriogenicznych. Pojawi się towarzysz, zdolny pomóc mu w drążeniu przesmyku – wyjścia na wolność. Ktoś, kto dołączy do niego w torowaniu drogi ucieczki z tej rozległej hali, w niezrozumiały i niepojęty sposób przemienionej w podziemną kryptę.

science-fiction

Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache)

Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieo-graniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudio-wane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” lwa tołstoja i wszystkie książki Fiodora dostojewskiego. ogląda też filmy z clintem eastwoodem i ”dyliżans” Johna Forda – no i coś pró-buje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… zdarza się, ze tworzy wiersze. całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

Page 13: Herbasencja - Sierpień 2014

13Sierpień 2014

dobrze też wiedział, co powie, kiedy kolejny przywrócony do życia człowiek oprzytomnieje i trochę dojdzie do siebie. te słowa układał sobie w głowie, kiedy obluzowywał kolejny głaz.

Przekaże, żeby nowy więzień tonącej w ciemności hali niczemu się nie dziwił. Podkreśli, że tak naprawdę tutaj nie istnieją dzień i noc – wszystko wypełnia półmrok, przez krótki czas led-wie rozświetlany wąskimi strumyczkami światła i szybko przechodzący w całkowitą ciemność. Po-wie jeszcze, że ściany dawnej hali nadal trwają niewzruszone w swojej spoistości – już to sprawdził. z uśmiechem wspomni, żeby przed chwilą obudzony człowiek nie dziwił się girlandom pajęczyn, ku-rzowi, stęchliźnie, strumyczkowi wody, monotonnie i ospale ciurkającemu ze sklepienia. tę brudną ciecz, pełną robaków i dziwnych żyjątek, powinien błogosławić, bo pozwalała utrzymać się przy życiu. Żeby nie dziwił się opasłym szczurom, podchodzącym coraz bliżej, jedynym oprócz nich istotom w tej wyso-kiej niczym dawna katedra sali, tylko na nie uważał – i zawsze, kładąc się na spoczynek, zamykał wieko.

z naciskiem zaznaczy, żeby pomógł mu w drążeniu przesmyku, wąskiego tuneliku, jedynej drogi do wolności. do wydostania się na światło dnia – i do zrozumienia, cóż się wydarzyło podczas ich wieloletniego snu w komorach kriogenicznych. Wielkich skrzyniach, poufale nazywanych sarkofaga-mi przez wybierających ten sposób ozdrowienia pacjentów. z uśmiechem nadmieni, że pewnie wsku-tek jakiejś awarii okres hibernacji trwał dziwnie długo, a w tym czasie coś diametralnie się zmieniło. Jednakże w końcu się obudzili – i jeżeli stąd nie wyjdą, zginą. zaatakują ich wielkie szczurzyska. Powie jeszcze coś najważniejszego: nie wiadomo, czy ten wąski chodnik w masie cegieł i kamieni, zawalających dawny korytarz wejściowy wyprowadzi ich na wolność. Jest jednak jedyną szansą uwol-nienia – i jedyną drogą ucieczki przed nieuchronnym pożarciem przez zwierzęcych sąsiadów.

człowiek, ubrany w niegdyś biały, prosty strój bez rękawów, niesięgający kolan, westchnął ciężko. o takiej rozmowie myślał codziennie. układał sobie zdania, szukał w pamięci potrzebnych słów, wydobywał je z mroku nieużywania – i niepamięci.

Rankiem, kiedy wreszcie promienie słońca przebiły się przez wąskie dziury w sklepieniu, zawsze sprawdzał sarkofagi. stały w długim szeregu, czarne już niczym katafalki od prawie skamieniałego kurzu, popstrzone szczurzymi odchodami. dobrze pamiętał, że kiedy dawno temu wchodził do sali, błyszczały śnieżną bielą. nadal jednak każdą z potężnych komór otaczał liczny zespół metalowych walców, sześcianów i prostopadłościanów: agregatów pomocniczych, automatów sterujących, zbior-ników regeneracyjnych. Przypomniał już sobie te nazwy. Pamiętał, że te urządzenia posiadały klu-czowe znaczenie dla procesu niezakłóconego, ozdrowieńczego letargu, przypominającego śmierć – i miały działać przez niewyobrażalnie długi czas. tak twierdzili uśmiechnięci lekarze i inżynierowie.

Przechodził obok sarkofagów zaraz po południu. tę porę dnia w podziemnej krypcie określał na podstawie siły promieni słonecznych – wtedy świeciły najjaśniej. sam dla siebie przechadzkę nazywał „spacerem”. Później układał się do drzemki w swojej komorze, nigdy nie zapominając zamknąć przezroczystego wieka i sprawdzić, czy ranty nakrycia dobrze weszły w wyżłobienia kor-pusu komory kriogenicznej.

Większość z tych ciemnych brył ziała już pustką, a odchylone pokrywy pokrył gruby całun brudu. niekiedy w środku harcowały szczury, jakby czegoś szukając. Jednakże prawie tuzina sar-kofagów nie naruszył ząb czasu – tak samo jak ludzi, leżących w środku, nadal pogrążonych we śnie. lubił się im przyglądać, szczupłym postaciom z wyrazem wiecznego zamyślenia na twarzach, leżących w bezruchu, spowitych gęstwą przewodów i rurek, często zakończonych wbitymi w ich ciała igłami. niekiedy przezroczyste podajniki pulsowały nagle zmieniającą się barwą, wyraźnie widoczną mimo otuliny pyłu. coś chyba dostarczały – a więc nadal działały, podtrzymując letarg.

czasem kawałkiem pękniętej cegły, mimo tego, że przenikliwy zamróz pokrywy prawie parzył zimnem dłonie, wydrapywał linie w grubej warstwie kurzu okrywającej wieka. znaki układały się w dziwne reliefy – i zastanawiał się, jak zostaną one odczytane, kiedy któraś z tych postaci się zbu- dzi. nie sądził, żeby szkodził nieznanym towarzyszom – uważał, żeby nie dotknąć niczego istotnego.

na pewno agregaty przy tych sarkofagach nadal pracowały – nie dostrzegał oznak rozkładu ciał. Postacie trwały, czekając na swój czas, chwilę przebudzenia, a właściwie zmartwychwstania do nowego życia.

Page 14: Herbasencja - Sierpień 2014

14 Herbasencja

człowiek w brudnym okryciu przypominającym tunikę potrząsnął głową – rozmyślania zabierały czas, a jego czekała otępiająca praca, zawsze ta sama.

sprawdził umieszczenie grudy materii, czule nazywanej przez niego „lampeczką”. znalazł ją parę godzin po odzyskaniu przytomności i wydostaniu się z sarkofagu, w dozowniku z odchyloną pokrywą – stwardniałą bryłę jakiejś substancji, pewnie odżywki, świecącej w ciemności. Mocno fosforyzowała. od razu zacisnął na niej pięść, a teraz towarzyszyła mu wszędzie. dbał o nią, przed pracą przemyśliwał, gdzie ją położy, żeby nie została przypadkiem zgnieciona. sprawdzał, czy leży wraz z nim w sarkofagu. umożliwiała pracę w ciemności przesmyku, gdzie już nie docierał żaden promień słońca. Porowata pecyna nieznanej substancji okazała się równie ważna jak brudna woda, cieknąca z sufitu, i zwietrzałe odżywki, jedyne źródło pożywienia. niekiedy łapał się na tym, że czule przemawia do swojej dziwnej latarki, jakby niespodziewanie pojawił się przy nim milczący przyjaciel.

Rzucił okiem na stertę cegieł: wyglądała już naprawdę pokaźnie. Przynajmniej część dzisiejszego urob-ku powinien przenieść do sali, żeby swobodnie poruszać się w wydzieranym zwałowisku przesmyku.

Miał nadzieję, że wyprowadzi go do wolności. do dziennego światła, powietrza nieprzesycone-go kurzem, stęchlizną i odorem opasłych cielsk szczurów. do świata, opuszczonego dawno, kiedy sam, bez niczyjej pomocy, ułożył się w jednym z tych metalowych grobowców czasu.

***

Krwawiącymi palcami otarł pot z czoła. zmęczył się, przy ostatnich przenoszonych kamieniach znowu charczał z wysiłku. Wiedział, że powinien coś zjeść i odpocząć, jeżeli kołaczące serce ma wytrzymać następne dni mordęgi.

dwa szczury, wyrośnięte niczym tęgie kocury, wynurzyły się zza pryzmy gruzu i bez pośpiechu pomaszerowały w stronę jednego z sarkofagów. słabo już widocznego – mrok się pogłębiał. Patrzył

Il. Roman Panasiuk

Page 15: Herbasencja - Sierpień 2014

15Sierpień 2014

na nie z uwagą, bo one na pewno wydostawały się na zewnątrz – nie mogło być inaczej. imponowały tuszą i wielkością, a w krypcie nie znajdywały dość pożywienia. Miały swoje własne przesmyki i swobodnie nimi wędrowały, a halę komór kriogenicznych wykorzystywały jako bezpieczne lego-wisko. tak jak zawsze, szybko zniknęły w narastającym cieniu, jak duchy. Przyczaiły się teraz gdzieś w ukryciu, gotowe do skoku.

Westchnął ciężko, przysiadł na pryzmie urobku i splunął na kamienie. tutaj wszystko się mieszało – dzień z nocą, nikłe światło z ciemnością, wątła nadzieja na oca-

lenie z przepełniającą duszę rozpaczą. Wyraziście istniało tylko to rozlegle pomieszczenie, z nie-wielkimi otworami w sklepieniu, przepuszczającymi strumyczki dziennego blasku i ciurkającą z jednego miejsca wodą, tworzącą kałużę na posadzce.

szczury też chłeptały z wgłębienia w kamiennych flizach, nie zwracając na niego uwagi. nawet nie musiał racjonować zanieczyszczonej piaskiem i ziemią cieczy, pełnej dziwnie wyglądających żyjątek – mógł pić do syta. sądził, że wijące się brudnej wodzie niewielkie robaki stanowią cen-ne uzupełnienie odżywek, więc starannie rozgryzał śliskie żyjątka, niektóre całkiem pokaźne. Początkowo zbierało mu się na wymioty, potem jednak z satysfakcją zauważył, że się przyzwyczaił. teraz zaczynały mu nawet smakować.

Wyszarpnął z gruzowiska jeszcze jeden kamień. Wyciąganie odłamków głazów szło znacznie łatwiej – najczęściej miały obły kształt, ułatwiający zadanie. Kawałek skały wywołał małą lawinę – posypały się cegły, belki, grube teowniki i pręty. Wcale nie miał zamiaru oczyścić całego zasypa-nego korytarza – za każdym krokiem odsłaniał kolejny odcinek stropu i tworzył wąski chodnik o szerokości niewiele większej niż jego barki. dobrze pamiętał, że właśnie tym jedynym koryta-rzem, oświetlonym blaskiem wielu lamp, w asyście kilkunastu osób wchodził do sali z sarkofagami.

Metalowa powała trzymała się mocno, napawając go dziwną otuchą. Miał pewność, że nic nie zleci mu na głowę i nie roztrzaska czaszki.

Przysiadł na chwilę, żeby odpocząć. zebrać siły, żeby powlec się do swojego legowiska, przeżuć kolejną odżywkę. zżuć koncentrat, wyjęty z agregatu z odchylonym wiekiem, prawie już skamieniały ze starości, czasami rozsypujący się w proch – takie zlizywał. Potem zapaść w drzemkę, pełną nie-spokojnych majaków, widząc obserwujące go uważnie ślepia szczurów, a po przebudzeniu wrócić do mozolnej harówy w mroku, kurzu i pyle.

W tym wszystkim liczyło się tylko jedno – przesmyk się wydłużał.

***

lubił chwile południowej drzemki. teraz też wygodnie wyciągnął nogi i z wysiłkiem zamknął przezroczyste wieko. trzasnęło, wchodząc w wyżłobienia korpusu.

Kilka szczurów, tak jak zwykle, szybko zgromadziło się przy komorze kriogenicznej, a trzech zuchwalców zgrabnie wspięło się na pokrywę. Jeden z nich wsadził czubek nosa w otwór po oder-wanym przewodzie, a jego zęby zachrzęściły na grubej powłoce nakrycia. Po chwili drugi zaczął pracować przy innej dziurze.

Wieko jednak trwało nienaruszone, nawet nie zarysowane, jak chroniący ciało gruby kirys. nie zwracał uwagi na ich wysiłki, choć wiedział, że sprawdzają wytrzymałość materiału – po-

krywa nadal stawiała skuteczny opór zakusom czerwonookich zwierzaków. dobrze rozumiał, o co im chodzi – chciały go zeżreć, pewnie we śnie, a przynajmniej spróbować, jak smakuje. nie przejmował się tym, bo, jak na razie, masywne nakrycie stanowiło zaporę nie do przebycia. Kiedyś pewnie szczurzyska poszerzą otwory – ciągle nad tym pracowały – i skoczą na niego, sądził jednak, że przedtem zdąży wydrążyć przesmyk. Gdyby doprowadził go do ślepego zaułka kamiennej ściany, i tak miał zamiar się zabić. Rozwalić sobie odłamkiem cegły czaszkę albo którymś z kawałków szkła, które niekiedy znajdował, podciąć sobie żyły. Kilka już odłożył.

o wiele bardziej interesował się odżywkami. Pozwalały utrzymać się przy życiu. sporo ich znajdował w licznych agregatach, otaczających puste już komory. dostęp nie sprawiał trudności

Page 16: Herbasencja - Sierpień 2014

16 Herbasencja

– pokrywy łatwo ustępowały. Przypuszczał, że w chwili wybudzenia pacjenta z letargu jakiś sys-tem sterujący zwalniał niepotrzebne już blokady i zabezpieczenia. odskakiwały wtedy przewody, łączące wieko z innymi maszynami opiekuńczymi, bo wijące się pęki rur nadal leżały na posadce. dzięki niepokaźnym otworom w wieku mógł oddychać, kiedy zasypiał wewnątrz potężnej komory.

Wiele dozowników nosiło ślady szczurzych zębów, jednak większość przetrwała nienaruszona – najwi-doczniej zawartość nie smakowała stadu, bytującemu w wypełnionej półmrokiem hali, teraz już krypcie. Potężne szczurzyska żywiły się czymś innym, a teraz najwyraźniej miały chęć na niego. Kiedy o tym myślał, zawsze czuł przypływ energii – i z większą zaciekłością wyszarpywał gruzowisku wąskie przejście.

Postać w brudnej i podartej tunice westchnęła ciężko. Przebudzony nie wiedział, czy dotrze do jakiegoś wyjścia, zanim jego zwierzęcy towarzysze sforsują wieko. nie miał nawet pewności, czy w ogóle takie istnieje. Wiedział tylko, że musi próbować.

zasypiając, słyszał jeszcze zgrzyty szczurzych szczęk, szarpiących nakryciem skrzyni. Widział czerwonawe ogniki ślepi, wpatrujących się w niego uważnie.

***

następnego dnia dotarł do kamiennej ściany, litej, przypominającej skałę, nie do pokonania – i po długiej chwili bezradności i zwątpienia, przechodzącego w rozpacz, ogarnęła go euforia radości.

szybko zrozumiał, dlaczego napotkał nieprzebytą przegrodę. drążył przesmyk po skosie, nieznacznym, ale jednak odchylającym się od osi korytarza. teraz ściana, przed którą długo stał z pustką w mózgu, stanie się przewodnikiem w tej czeluści, gdzie się znajdował. Praca powinna iść sprawniej – jeden bok przesmyku był już gotowy. Równie prędko sprawdził, że jego morderczy wysiłek przynosi teraz lepszy efekt. szparko wydzierał zwalisku kolejne cegły, kamienie i belki. chcąc złapać oddech, z przyjemnością opierał plecy o kamienny mur, ociekający wilgocią. ten chłodny dotyk, przeszywający dreszczem wynędzniałe ciało, odbierał jak przyjacielskie muśnięcie, niemal jak pieszczotę milczącego sojusznika.

Pracował intensywniej, więc częściej odpoczywał. Wydłużał też drzemki. Przy sarkofagu gromadziło się wtedy coraz więcej szczurów. zauważył, że zaczynają ze sobą

współpracować – teraz już kilkanaście wgryzało się w otwory, znajdujące się na wysokości jego twarzy. Jedna z dziur nieco się poszerzyła.

nie przejmował się tym – przepełniała go dziwna wiara, że znajduje się już blisko wyjścia. Pamiętał ten korytarz, kiedy wchodził w towarzystwie lekarzy i pielęgniarek do hali kriogenicz-nej. Przemierzył go szybko, choć wcale się nie spieszył. Wyjście na świat, rozświetlony słońcem, musiało znajdować się niedaleko.

Wygodnie wyciągnął się w sarkofagu. z wątłych mięśni krwawiących rąk powoli odpływało znużenie. chrobot ostrych zębów wplótł się w jednostajne ciurkanie wody ze sklepienia. – Gryźcie sobie – mruknął pod nosem. – nie utuczycie się na mnie. niebawem zobaczę słońce,

a wy, parszywcy, zostaniecie w tym grobowym mroku i kurzu.

***

coraz częściej myślał, dlaczego obudził się pod ziemią, w ciszy, przerywanej tylko uderzeniami kropel wody o posadzkę i piskami szczurów – i nie pojmował, co się stało.

sadził, że automaty we właściwym czasie przerwały okres letargu. Miał trwać długo, a nawet bardzo długo. nigdy nie dopytywał się, kiedy otworzy oczy i przekona się, że opracowano lek na jego chorobę. zachłannie zawłaszczała ciało – czuł coraz grubszą narośl w brzuchu. docierała już do płuc. czasami, po nowych zabiegach, trochę się zmniejszała, ale potem znowu rosła. i twardniała.

Medycy twierdzili, że dojrzewa. Wyraźnie już czuł ją dotykiem palców, ten byt wewnątrz ciała, nieubłaganie je opanowujący.

Wiedział, że choroba spotkała nie tylko jego – takich jak on naliczono już wielu – i że kończy się

Page 17: Herbasencja - Sierpień 2014

17Sierpień 2014

w jeden sposób: śmiercią w okropnych męczarniach, kiedy nieznany stwór w końcu spróbuje opuścić ciało nosiciela. istniała droga ucieczki przed takim losem – kończący życie zastrzyk. stwór nadal jeszcze żył, karmiąc się martwymi już tkankami, ale wtedy rozprawiano się z nim szybko i bez litości. często wykorzystywano żyjącego jeszcze robaka do badań, celem opracowania anti-dotum, a także leków uśmiercających go w ludzkim ciele – bez szkody dla pacjenta. Prace jednak przebiegały powoli, a jego nieubłaganie zaczynał gonić czas. ostateczna diagnoza brzmiała tak, jak i dla innych zarażonych – nieuleczalne stadium choroby.

Wtedy dowiedział się o istnieniu hali komór kriogenicznych. niewielu wiedziało, że powstała, już sporo lat temu.

– Przekazujemy informację o niej ludziom naprawdę bardzo bogatym – stwierdził ze skąpym uśmiechem ordynator leczącego go zespołu. – niewyobrażalnie bogatym… Jej utrzymanie jest szaleńczo drogie, a liczba miejsc ograniczona. zapadnięcie w letarg w komorze, nazywanej po prostu sarkofagiem, daje jedyną szansę ujścia śmierci – ciągnął, starannie przecierając okulary. – sądzimy, że opracujemy remedium na atakującego nasze ciała przeklętego robaka, ale prace zajmą wiele lat. orientujemy się już, ile... on też zaśnie, a w międzyczasie automaty dostarczą ciału środki, niszczące spętanego letargiem przybysza. ciągle udoskonalane, mocniejsze. nowe... Powrót do życia okaże się wspaniały – wewnętrzny wróg zniknie, ciało ozdrowieje.

Pamiętał, że wydał wszystko, co miał, na przygotowania i niewyobrażalnie długi sen w komorze kriogenicznej. teraz, kiedy kaszląc i plując ze zmęczenia, wydzierał zwałowisku kolejne cegły i kamienie,

nie miało to już znaczenia. za to coraz częściej przypominał sobie dzień, kiedy wszedł do hali. Przypominał sobie idealnie wystrzyżone trawniki, lekki poszum wiatru, poruszającego liśćmi drzew, szum fontann, ciągnących się aż po widnokrąg i formujących wysokie kolumny wody. i wejście do hali bez okien, przypominającej kamienną, monolityczną bryłę – krótki korytarz w niepokaźnej dobudówce. Pokonał go szybko, choć miał wrażenie, że zmierza do platformy szafotu.

– Kilkanaście kroków… – mruknął do siebie, z mozołem wyciągając kolejny odłam głazu. – Przeszedłem go w okamgnieniu, więc przesmyk nie może być dłuższy.

z wściekłością wyrwał sterczącą między cegłami metalową płytę. Mimo lampeczki ledwo ją widział – im dalej od sarkofagów, tym bardziej mrok gęstniał.

Krew kapała z palców. oblizał je łakomie – polubił smak swojej krwi, podobnie jak szczury. teraz towarzyszyły mu także i tutaj i też zlizywały z posadzki czerwone krople, kapiące z jego dłoni i przedramion.

Jeden z nich przerwał posiłek. Podniesiony nos łowił jakiś zapach, a potem gryzoń bez wahania skoczył na stertę urobku.

Postać w brudnym chitonie podniosła bryłę fosforyzującej materii. Już dobrze widział, że szczur wspina się do góry, ponad jego głowę, a potem niknie w niewielkim otworze. za nim śmignęły dwa kolejne. słyszał pisk – miał wrażenie, że radosny. Przybliżył swoje nędzne źródło światła i poczuł, jak szybko bije jego serce.

otwór wiódł prawie pionowo do góry, a szczurzyska zniknęły. Wydostały się – jedna myśl tłukła się w głowie. – ścierwa wykorzystały przesmyk i znalazły

nowe przejście. upewnił się też o jednym – ktoś starannie zasypał halę. ukrył ją. Pewnie stanowiła teraz trzon

rozległego wzgórza. Pagórka albo kurhanu, nakrytego grubą warstwą ziemi. z luźnych w tym miejscu kamieni, cegieł i kawałów gruzu sterczał pręt. Wyrwał go zadziwiająco

łatwo. niecierpliwie zaczął dźgać metalową zdobyczą w szpary pomiędzy elementami zwałowiska, pchając, ile tylko miał sił, podważając je, wyłuskując jeden po drugim.

luźne! są luźne! – kolejna myśl zajęła umysł. – niestarannie zasypali wyjście. ledwo zdążył uskoczyć przed lawiną głazów i cegieł, sypiącą się z góry. Kurz i pył wypełniły

płuca. spazmatycznie kaszlał, łapiąc oddech i ściskając w dłoni swoją latareczkę. Wysoko nad głową widział niewielkie otwory, rozświetlone blaskiem dnia, a na twarzy poczuł

lekki powiew powietrza. Pachniało upajająco. światło wydobywało też z szarego już półmroku kon-tury osadzonych w ścianach klamer. i coś najważniejszego – uchwyt okrągłej klapy, zamykającej wyjście.

Page 18: Herbasencja - Sierpień 2014

18 Herbasencja

te otwory, może dziury w gruncie, okalały metalowe zamknięcie. Wystarczało je wyważyć. Rzężenie szczurów przerwało rozmyślania. dwie sztuki konały, leżąc na grzbietach, porwane

zwalającą się masą kamieni. starannie dobijał je uderzeniami pręta, aż w końcu zamilkły.oblizał upaćkane posoką palce. też mu smakowała, inaczej, ale wcale nieźle. – zjadłbym was, żeby w końcu poczuć smak mięsa – mruknął, chwytając pierwszą ankrę

w ścianie. – Gnijcie sobie, bo opuszczam wasze królestwo. Wspinał się z wysiłkiem, ale nie czuł już zmęczenia, tylko przepełniającą go radosną euforię

– wyzwolenie i wyjaśnienie wszystkiego, co się wydarzyło podczas niebytu w mroźnej komorze, znajdowało się w zasięgu jego ręki.

***

blask słonecznego światła oślepił mu oczy. Kilka razy zamykał i otwierał powieki, żeby przyzwyczaić wzrok do zadziwiającej, tak dawno nieoglądanej jasności dnia. Klęczał na ziemi, ze spuszczoną głową, czekając, aż zacznie normalnie widzieć.

W końcu ją uniósł. Już nie atakowała go plama białego światła, porażająca tęczówki swoją intensywnością, powodująca świdrujący ból gałek ocznych. dostrzegał wysokie źdźbła trawy, poruszane łagodnym podmuchem wiatru. czarnego żuczka uciekającego w popłochu. Kilka nieśpiesznie wędrujących biedronek.

ujrzał też widok, przeszywający radością niespokojnie kołaczące serce – ludzi, stojących blisko, ledwie o paręnaście kroków, patrzących na niego w milczeniu.

Wyglądali dziwnie. Głowy chroniły okrągłe okrycia, przypominające kaski, teraz lśniące odbitymi pro-mieniami słońca, a torsy osłaniały wstęgi metalu, zachodzące na siebie. w dłoniach trzymali przedmioty przypominające niedawno porzucony przez niego pręt. Końcówki gładkich kijów wieńczyły długie groty.

na hełmie najbliżej stojącego mężczyzny pysznił się czerwony pióropusz. chciał coś powiedzieć, przywitać się, przekazać w powszechnie stosowanym i przez wszyst-

kich rozumianym języku swoją radość. ci ludzie musieli go przecież zrozumieć, znać wszędzie używaną, jednakową mowę ludzi.

z zatkanego pyłem i kurzem gardła wydobył się tylko słaby, rzężący skrzek. odkaszlnął, wypluł blokującą jamę ustną ziemię – i wzniósł wątłą dłoń z bryłką skamieniałej materii, aby chociaż ges-tem okazać, jak bardzo się cieszy.

usta dziwnie ubranych mężczyzn teraz się poruszały. twarz człowieka w hełmie z kitą ptasich lo-tek wykrzywił grymas. Wszyscy niezrozumiale wrzeszczeli, gniewnie, a kilku pospiesznie osłoniło się płaskimi platformami z jaskrawymi znakami.

Rozumiał już niektóre słowa, coraz więcej szybko wypowiadanych, kipiących wściekłością słów, wychwytywał ich znaczenie, łączył w zdania. znał ten dziwny język, pamiętał. Rozumiał mowę używaną w bardzo zamierzchłych czasach, bo kiedyś pilnie ją studiował, a potem długo wykładał adeptom historii. Pasjonował się tą dawną mową, poświęcając jej poznaniu mnóstwo czasu – i dobrze nią kiedyś władał.

– zabić tego śmierdzącego Gala, podziemnego szczura! co on robi pośrodku obozu naszej ko-horty!? zasieczcie go! zatłuczcie!

dobrze już teraz rozumiał zdanie, powtórzone kilka razy. Widział dłonie, chwytających nowe pręty ze zgrabnie ustawionego stosiku. Wymach ramienia jednego z ludzi w kasku na głowie. ciemną smugę oszczepu – już zrozumiał, co dzierżą w dłoniach – zmierzającą w jego kierunku. czerwień krwi, niespodziewanie chlustającej z jego piersi. instynktownie zmoczył w niej palce i oblizał – nadal mu smakowała. i na koniec błysk żeleźca kolejnego pręta, wbijającego się w brzuch.

nie czuł bólu, tylko zmęczenie – i nagłą, szybko ogarniającą umysł senność. otulił ostatnią ranę dłońmi i pomyślał, znowu padając na kolana, że jego ciało jest miękkie. ze zdziwieniem stwierdził, że dopiero teraz spostrzegł, iż przyciskając do brzucha wylewające się jelita, nie napotyka twardości rozrastającego się robaka. Wiedział, dlaczego: pochłonięty drążeniem przesmyku zapomniał o nim. a on przestał istnieć, zniknął, odszedł w niebyt – więc jednak wszystko się udało.

Page 19: Herbasencja - Sierpień 2014

19Sierpień 2014

Potem zobaczył wszechogarniającą go ciemność i poczuł pętające ciało przenikliwe zimno. ten mrok wydawał się przyjazny, bo w tej miękkiej czerni nie widział czerwonych ogników ślepi szczu-rów. nareszcie zniknęły.

narastający chłód przypominał doznanie, które odczuwał, kiedy zapadał w letarg w komorze kriogenicznej – otuliny długiego snu, nawet bez strzępka świadomości istnienia.

i nareszcie bez czających się wszędzie szczurów.

***

– zawalcie norę kamieniami i zasypcie ziemią. Mogą kryć się tam inni Galowie. – Warrus oburącz ujął miecz. z rozmachem wbił głownię w brzuch leżącej na trawie nieruchomej postaci, okrytej brudną i pokrwawioną tkaniną. – najpierw jednak wrzućcie do środka to ścierwo rodem z tartaru, żeby po tym podziemnym wężu nie pozostał nawet ślad.

Wdeptał w twardą ziemię coś, co wysunęło się z dłoni trupa – guzowatą bryłę, przypominającą kamień. Rozsypała się w proch.

– centurionie, jak on wydostał się spod ziemi? – Jeden z legionistów otarł usta. sprawnie wyrwał oszczep ze zwłok. – Gdyby wyszedł wieczorem, mógłby zarżnąć we śnie kilkunastu z nas. na Jowi-sza, mieliśmy szczęście…

Warrus wzruszył ramionami. – Wykopaliśmy podziemny chodnik i odcięliśmy alezyjczykom dopływ wody. Jutro zaatakuje-

my i zdobędziemy miasto. – Wytarł zbroczone krwią dłonie w skąpą tunikę martwego człowieka. – Galów zżera głód i konają z pragnienia. Pewnie, na sam koniec, zrobili coś podobnego…

dłonią wskazał otwór w ziemi. dwóch legionistów sprawnie uchwyciło ciało i wepchnęło je do środka. spadło z rumorem.

– Wydrążyliśmy podkop i skierowaliśmy ich źródło wody w inną stronę, więc wojowie Wercyn-getoryksa też dokonali czegoś podobnego, chcąc jeszcze paru z nas ubić – ciągnął gawędziarskim tonem. – zwołać resztę centurii! szukajcie głazów! dziesiętniku, przynieść rydle z obozu!

Żołnierze wrzucali kamienie do otworu. W dół leciały kawały pni i większe odłamy skalne. sypała się ziemia, wykopywana zamaszystymi uderzeniami łopat. sporej długości taran posłużył do ubijania.

– te szczury tartaru nic już teraz nie wskórają – zależą tylko od naszej łaski – kontynuował centurion z marzycielskim uśmiechem, bacznie obserwując wysiłki podkomendnych. – Wraz z cezarem powróci-my w chwale do wiecznego Rzymu, źródła światła dla ciemnych ludów – żeby świętować wielki tryumf.

surową twarz z policzkiem oszpeconym blizną przeciął skąpy uśmiech. – Już wyobrażam sobie – dodał po chwili – jak przyjmą nas mieszkańcy największego miasta świata…

***

chuda postać w sarkofagu, ustawionym w rogu podziemnej sali powoli otworzyła oczy, a potem je zamknęła, może przestraszona ujrzanym widokiem – szarą powłoką brudu i kurzu, przypominającą całun.

Wieko komory zgrzytnęło i wolno odskoczyło do góry. zaczepy z boków i góry zwalniały grube pnącza przewodów, jeden po drugim. Gwałtownie odskakiwały. Pokrywa znieruchomiała.

ze środka wolno wysunęła się chuda dłoń. Warstwę brudu na nakryciu komory przecinało kilkadziesiąt linii, splatających się ze sobą.

Przypominały nieporadnie wykonany rysunek dużego domu bez okien, z umiejscowioną z boku niewielką dobudówką.

Jeden ze szczurów, wędrujących w stronę kałuży wody, zatrzymał się, podniósł nos i zaczął węszyć. Kilka razy pisnął. Po chwili dołączył do niego drugi. i trzeci. Gromadziło się ich coraz więcej. Patrzyły, jak z komory nieporadnie wynurza się postać w jeszcze nieskazitelnie białej tunice.

Wszystkie ślepia szczurów, zgromadzonych obok sarkofagu, jednocześnie zapłonęły czerwienią.

Page 20: Herbasencja - Sierpień 2014

20

Aneta Nowacka(Anet)

uważna obserwatorka rzeczywistości, nieustannie zaskakiwana przez życie. ciekawa świata i dru-giego człowieka. Pisze drabble, bo przeczytała, że to proste. czeka, aż ktoś szepnie to samo o dłuższych formach. dumna, że trafiła do herbasencji.

Herbasencja

Ło matko!- ło matko!aż się wzdrygnął na widok stworzenia, które tarasowało mu drogę. było... duże. i przerażające.

Wydawało z siebie krótkie świsty. Kolorowe cętki zdawały się wypełniać całą przestrzeń korytarza. szeroką mordę pokrywała maź

o dziwnej konsystencji. Potężna łapa dzierżyła podłużny przedmiot, którego nie rozpoznał. zrobiło mu się słabo. spróbował przełknąć ślinę, ale wysuszone gardło nie chciało współpracować.

drżąc ze strachu wpatrywał się jak zahipnotyzowany w zmrużone ślepia, nieomal czując bijącą z nich nienawiść i pogardę.

istota uniosła broń ponad głowę, zamachnęła się.zanim zdążyła zaatakować, padł na ziemię.- nie zabijaj!- o której się do domu wraca, ty pijaku, mendo jedna...

drabble

Zrobiło mu się słabo. Spróbował przełknąć ślinę, ale wysuszone gardło nie chciało współpracować.

Page 21: Herbasencja - Sierpień 2014

21Sierpień 2014

Kuźnia„(…)I tak zamieszkał Sillus, ów pustynny czarodziej, mędrzec i zarazem mistrz kowalskiego fachu,

w oazie zwanej Farahad Khun. Dnia jednego przybył doń wszechpotężny władca, przez swych poddanych zwany Panem Piasko-

wego Zamku. Zlecił Sillusowi pracę, po równo trudną, jak i sowicie opłacaną.Czarodziej wysłuchał, co mu rzekł władca, zastanowił się przez chwilę i odparł w te słowa:„Panie mój, potrafię ci pomóc, a jakże. Pragniesz magicznego miecza (…)? Daj mi siedem dni, a

wykuję go dla ciebie i zaklnę w nim moc pomsty. Chcesz i bohatera, co godzien będzie dzierżyć ową broń? Tedy, weź pierwszego z brzegu człeka, śmiertelnika dowolnego stanu, jakkolwiek urodzonego. Następnie proś bóstwa ziemi, wody i powietrza o błogosławieństwo – podarowanie siedmiu chwil, przez które ów śmiałek będzie musiał przejść. Jeśli przetrwa – będziesz miał czempiona…”.

„Pieśni Pustynne”, przypisywane harrukowi, fragmenty zebrane przez benjamina boshoffa

„Nie ma bohaterów, istnieją tylko ludzie, których los pozbawił możliwości dokonywania wyborów”.henning shoonbee

/Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./„czy jesteśmy jeszcze ludźmi? a może to maski, które zakładamy, role, które przyszło nam grać,

stworzyły nas na nowo?”. Vincent bił się z myślami. „nazwali nas, opisali, pragną naszej śmierci, jednocześnie dostrzegając w tym, co czynimy jakąś nadzieję…”

Górą pędziły ciężkie ciemne chmury, wiatr kąsał zajadle, od morza niósł się słony zapach sztor-mu. Vincent spojrzał na kraniec klifu, na skalistą krawędź, gdzie właśnie rozstrzygało się tak wiele.

Jeździec burzy, odziany na czarno, odpiął płaszcz. ciężki kawałek materiału nie poddał się sile wiatru, opadł u stóp właściciela. Jeździec trzymał stopę na piersi leżącego; trójząb, po którym pełzały żyłki wyładowań elektrycznych, przytknął do szyi pokonanego. drugą ręką sięgnął pod brodę i szarpnął za sprzączkę. cisnął pokiereszowanym złotym hełmem o skaliste podłoże. Vincent zwykł żartować z wyboru towarzysza – ciężki antyczny hełm, zdobiony czarnym grzebieniem, chroniący

fantastyka

Piotr Grochowski(Szeptun)

Rocznik ‚79, urodzony i zamieszkały w Krakowie. historyk, pe-dagog i wychowawca. nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. instruktor zhP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej.

„Kuźnia“ kontynuuje historię z uniwersum Vendariona. z po-przednimi opowiadaniami można zapoznać się poprzez autorskiego bloga. link do cyklu opowiadań, którego zwieńczeniem jest niniejsze: http://szeptun.blogspot.com/2014/04/sen-vendariona-czytaj.html

Page 22: Herbasencja - Sierpień 2014

22 Herbasencja

całą głowę, wraz z karkiem, policzkami i nosem, zdawał się całkowicie nieprzydatny podczas walki. ale to była decyzja, kaprys Jeźdźca, a może przeznaczenie. to, co vogat szeptał swemu właścicielowi, dla innych pozostawało tajemnicą. zresztą, wyrażenie „właściciel” nie było dobrym określeniem…

Vincent skrzywił się i spojrzał na swoje lewe przedramię, osłonięte okrągłą, drewnianą tarczą, barwioną w czerwono-czarne pasy. Jego własny vogat bezustannie zasypywał mu umysł liczbami i kombinacjami matematycznych wzorów. opisywał mu świat, wyliczał los, kierował jego krokami…

– Wiesz, że nie możesz go, ot tak, zabić – krzyknął Vincent, starając się przebić przez ryk fal i szum wiatru. – Jeszcze nie teraz…

Jeździec odwrócił głowę, co stanowiło dobry znak. Miał poszarzałą twarz, pozbawioną emocji, otworzył usta, ale nie odezwał się. Wiatr targał mu czarną czuprynę.

– Wie bardzo dużo – kontynuował Vincent, idąc w kierunku przyjaciela. – Możemy ocalić wiele istnień, możemy dorwać jego mocodawców. – Wskazał na leżącego. – ale on musi mówić…

Jeździec nadal milczał. – ben… – Vincent delikatnie wyciągnął przed siebie dłoń i położył ją na ramieniu towarzysza. –

Każdy z nas czuje jak ty, nasze wnętrza też trawi ogień, którego nijak nie zdołaliśmy i pewnie nigdy nie zdołamy, ugasić… on jest wcielonym złem, to nie podlega dyskusjom, za swe czyny zostanie osądzony, straci żywot. ale nie teraz, nie dziś… ben, pomyśl, skup się. Wiem, że zdołasz postąpić właściwie…

Jeździec szepnął coś, wiatr porwał jego niewyraźne słowa. Vincent zmrużył oczy i prawą ręką delikatnie przyciągnął głowę przyjaciela tak, że ich czoła zetknęły się. nasłuchiwał przez moment, aż dobiegł go szept:

– siedem. siedem chwil…

***

/Vendaria, Dystrykt Zachodniego Wybrzeża, nieopodal Doliny Carrander, latem roku 64./Jak wiele musi się wydarzyć, by człowiek zdołał oszaleć? Jak wiele strachu, jak wiele zła musi

doświadczyć, by owładnęło nim szaleństwo? ben shubin mocno pragnął postradać zmysły, za-miast tego widział wszystko diablo wyraźnie i miał świadomość faktu, iż dokładnie w tym momen-cie trzyma stopy tuż przy krawędzi otchłani. coś, jakaś niewyobrażalna siła suszyła jego łzy, nie pozwalała im płynąć, trwał więc niewzruszony, a wokół rozpadał się jego świat.

było zimno, choć o tej porze roku, w tej części Vendarii, to upał powinien dawać się we znaki. Przeklęty szron pokrywał wszystko, bielił piach na podwórzu, pstrzył kłosy zboża na polu za szopą; tak nierealne, jakże przerażająco prawdziwe.

Pojawili się znikąd. ben powinien spodziewać się, że świat o nim nie zapomni. Powinien mieć baczenie na zło, które, jak sądził, pozostawił w Memorii i innych plugawych miejscach. zjawili się przed świtem, szybcy i doskonale przygotowani; nie nosili żelaza, żaden z nich. Przybyło kilkunas-tu, pod przywództwem wysokiego, barczystego złoczyńcy, zimnego mordercy.

el dopadli w salonie, później wywlekli ją na podwórko, by tam zacisnąć na jej szyi gruby sznur. Wraz z nią odeszło jeszcze jedno istnienie, miało urodzić się późną jesienią. bliźnięta położyli obok ciała el, rączka Garetha dotykała ramienia Glorii, jakby po prostu zapadli w sen, tuż obok siebie.

ben patrzył na to, obrazy przelatywały mu przed oczyma, pomiędzy czernią przymykanych po-wiek. Krwawił z głębokich ran na plecach, ze zmiażdżonych dłoni; ból szarpał go za trzewia, gdy łamali mu nogi. leżał z opuchniętą twarzą przytkniętą do podłoża – najpierw miękkiego dywanu w salonie, później zimnych schodów na ganku i w końcu zmrożonej ziemi podwórza. Próbował coś zrobić, a jakże, ale nie miał szans. Źli znali się na swojej robocie, walczyli wręcz, w dłoniach ściskali kościane ostrza. nie zdołał ich powstrzymać własnymi siłami, nie potrafił przywołać tych nadnaturalnych. zresztą, sam wybrał życie pozbawione vogatu – przeklął chwałę, wyjątkowość, niebezpieczeństwo i strach. oddalił od siebie wodę i piach.

sprowadził zagładę na swoich bliskich. Jak wiele jeszcze musiało się zdarzyć, by zdołał oszaleć?Przywódca morderców kucnął przy twarzy bena, nachylił się i szepnął:

Page 23: Herbasencja - Sierpień 2014

23Sierpień 2014

– tak miało się stać, bracie. – na rękawicach złego lśniła zmrożona biel, od całej jego postaci emanowało przejmujące zimno. Kolejne słowa, wypowiadał nieco głośniej, miał niski tembr. – to nic osobistego, wierz mi, po prostu wykonuję polecenia. Każdy ma swego pana, tak jest zbudowany ten padół… i każdy chce trwać, tak właśnie, „trwać”, bo czasami trudno jest nazwać to życiem…

ben próbował się podźwignąć. zły skinął na swoich ludzi, ujęli bena za ramiona. – zabierzemy cię. znajdziesz się z dala od tych przyziemnych trosk, od bólu i cierpienia. z dala

od tych zwykłych ludzi… ben opuścił powieki, sięgnął w głąb siebie i wyszeptał w duchu:„Wiem, że słuchasz, wiem, jak mocno się cieszysz, wszak wszystko, to twoja wina. i rozumiem,

że w ten sposób osiągniesz to, czego pragniesz. tak się stanie, ale na moich zasadach”.czuł, jak wloką go po podwórcu, jego bose stopy ślizgały się po zmrożonym klepisku, gdzienieg-

dzie trafiając na fragmenty bruku.„chcę jednego i będę twój. od teraz na zawsze. Wiem, że moc, którą posiadasz jest nieograni-

czona, czuję to i przyjmuję jako pewnik…”.coś wewnątrz mroku zalegającego duszę bena odpowiedziało:„Woda i ziemia, to co potrafi płynąć i to, co bywa pyłem w dłoniach”.szarpnął się ostatkiem sił, wyrwał jedno z ramion z uścisku ciągnącego go mężczyzny. upadając poczuł

emanację nadnaturalnej siły – krótką i gwałtowną. coś trzasnęło i zadrgało w przestrzeni. otworzył oczy.tuż obok gospodarczego budynku z czerwonej cegły, pół metra nad powierzchnią ziemi, zawisły

pół-realne drzwi, mieniące się naprzemiennie czernią i czerwienią. „droga przez przestrzeń”. ben zadrżał, przypominając sobie słowa burzomysła o pradaw-

nych okrutnikach chcących zbudzić przedwieczne moce, planujących przywrócenie dominacji czarnoksiężników. Jakże teraz zdawało się to oczywiste. i przerażająco prawdziwe.

ben ochłonął. Wbił paznokcie w zmrożoną ziemię i zagarnął kilka grudek, drugą dłonią sięgnął do ciepłej plamy na udzie.

– daję ci siebie – wychrypiał do swego vogatu. – ty daj mi zemstę…z trzaskiem wyrywającym bębenki w uszach, z błyskiem oślepiającym niczym setka słońc,

z niebios został sprowadzony piorun.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, Rubinowa Wieża Rogera Blake’a, latem roku 61./Vincent znalazł bena w zachodnim narożniku wielkiego ogrodu. Pan młody siedział na kamiennym pos-

tumencie, obok pluskało źródełko, w szybach rozmieszczonych wokół odbijały się światła przyjęcia. słychać było także muzykę; ciemnoskóra śpiewaczka zawodziła rzewnie, w jej głosie słychać było przede wszys-tkim miłość. chociaż, możliwe, że to derhitańskie wino działało na zmysły Vincenta nader sprawnie…

– uwierzyłbyś – rzucił w kierunku przyjaciela – że to wszystko można, ot tak, zbudować na dachu wielopiętrowego budynku?

ben shubin odwrócił głowę, spojrzał na Vincenta i uniósł ozdobny kielich.– nigdy w życiu… – odparł, uśmiechając się szeroko. – ale, co ja tam wiem… Vincent dosiadł się, pociągnął łyk z przyniesionej butelki i, spoglądając na nią, rzekł:– Przednie trunki, zacna muzyka, przepiękna panna młoda… Kawał przyjęcia…ben pokiwał głową.– Więc to początek – zawyrokował Vincent. – ale i zarazem koniec…ben kiwnął ponownie.– decyzja została podjęta.– nie chce o tym mówić, stary. – ben wzruszył ramionami. – stało się. basta.Vincent uniósł głowę, poszukał wzrokiem środka ogrodu, tam, w ekskluzywnej altanie, tańczono, śpie-

wano, składano życzenia. Wydawało się mu, że dostrzega ellę, burzę płowych włosów, biało-złotą suknię…

Page 24: Herbasencja - Sierpień 2014

24 Herbasencja

– Jak moglibyśmy z nią konkurować…– nie jesteście w stanie – odparł ben i upił kolejny łyk. Przestał się uśmiechać.Milczeli przez dłuższą chwilę, słuchając muzyki i pluskania wody. ciszę przerwał Vincent:– Więc po prostu zamieszkacie gdzieś. Gdzieś z dala od tego wszystkiego…– taki mam zamiar.– tej nawałnicy nie jesteś w stanie przeczekać…– taki mam zamiar. – ben zacisnął usta. – Przeczekać…– Jesteś Jeźdźcem burzy, któż inny miałby ją powstrzymać?– to tylko miano, Vince, dzieło Kasslicha stworzone, by nieść informację. to maska, zasłona.

Macie prawdziwego „burzomysła” w swych szeregach…Vincent przymknął powieki, przywołał obraz Rogera blake’a. niewiadomo dlaczego, w owej

wizji, staruszek uśmiechał się szyderczo.– trwa wojna, przyjacielu. zasady zmieniają się, wywracają na lewą stronę… a jeśli „to” nie

pozwoli ci odejść?ben zmrużył oczy i opróżnił kielich. Wyjaśnił:– blake od początku mówił o wolnej woli, na tym budował cały nasz mit, cały plan. Potrzebuje-

cie żołnierzy wierzących w sens tego boju, a ja już jakiś czas temu straciłem serce do walki. następnie wyjął z kieszeni mały skórzany mieszek. zważył go na dłoni.„Vogat”, przeszło Vincentowi przez myśl.ben rozsznurował mieszek i powoli wysypał ciemny piach do sadzawki przy źródełku. – Woda i ziemia, to co potrafi płynąć i to, co bywa pyłem w dłoniach.Vincent patrzył, raz na wodę, raz na przyjaciela, milcząc. ten dokończył:– od początku chodziło o zachowanie kontroli. to my rządzimy swym losem, to my opowiada-

my sagi. stanie się, jak zechcemy. Przez kolejną chwilę wisiała między nimi cisza, coś, jakby zapowiedź narastającej pustki.– Życzę ci tego, ben, z całego serca – rzekł Vincent, patrząc przyjacielowi prosto w oczy i kładąc

mu dłoń na ramieniu. W myślach dodał: „ale nijak nie jestem w stanie w to uwierzyć…”.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, 7. 09. 59 r./czekali w wąskiej, oświetlonej tylko wątłym światłem księżyca, alejce; tej, która skracała drogę bena

o dobre kilkanaście minut. trasę znał na pamięć, pokonywał ją wielokrotnie, najczęściej po pijaku, czasem otumaniony zielnym dymem – od barowej alei, prosto do „inez”, hoteliku, ulokowanego w starej kamienicy.

czekali, tylko na pozór spokojnie, bo choć nie odzywali się, widać było ich podniecenie. zmysły bena stępiały od mocnych trunków, ale potrafił to dostrzec – nie mogli doczekać się, aż zaatakują. chudzielec trzymał w dłoniach kawałek rurki, solidnie wysportowany typ w kapeluszu uzbrojony był w pałkę, zbliżony doń wzrostem brodacz dzierżył jakieś paskudnie długie ostrze, najniższy nie miał przy sobie broni. do czasu.

ich stroje były znoszone, przybrudzone i zahartowane w ten unikalny uliczny sposób – przez ostat-nie miesiące ben, chcąc nie chcąc, poznał ów światek. tworzyli go różnej maści szubrawcy, dziwki, ich opiekunowie, gangsterzy ze środka „miejskiego łańcucha pokarmowego” i skorumpowani strażnicy.

„sam jestem sobie winien”, zawyrokował w myślach. Może to alkohol powodował tę obojętność? ben nie był pewien, ale miał świadomość, że do tej pory, nigdy jeszcze, nie znajdował się tak blisko krawędzi…

– Wiesz co robić, jak mniemam? – najniższy wymierzył palcem w skórzanej rękawicy w stronę bena – ładnie proszę, nie utrudniaj…

ben rozłożył ręce.– Wszystko jest wasze – wymamrotał, dziękując losowi, że napastnicy zechcieli rozmawiać.

Więc jednak to tylko…

Page 25: Herbasencja - Sierpień 2014

25Sierpień 2014

Jego rozmyślania przerwał grzechocący odgłos. najniższy drab, najpewniej przywódca, sprawnie poruszył nadgarstkiem, otwierając motylkowy nóż. Postąpił trzy kroki i znalazł się tuż przed benem.

– dokładnie tak. „Wszystko” jest nasze. – Wyszczerzył zęby, spojrzał z ukosa na swoich ludzi i rozkazał: – chcę jego kości i jego flaki…

Pod benem ugięły się nogi, żołądek podszedł mu do gardła. Pociemniało mu przed oczami, gdy zaczęli go okrążać.

Pierwszy cios wyprowadził chudzielec, zamachnąwszy się rurką. ben poślizgnął się, mieląc nogami jakieś śmieci i cudem uniknął uderzenia. ten z pałką sapnął i machnął bronią. tępy ból w okolicach prawego żebra uzmysłowił benowi, ze drab jest niezwykle silny. zza pleców chudzielca wyłonił się brodacz, unosząc ostrze. ben zatoczył się i oparł dłoń na wilgotnej ścianie.

nie było czasu na pertraktacje, prośby czy błagania. chcieli jego krwi. Mimo to ben sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki i wymacał skórzaną portmonetkę, natrafił palcami na kilka zmiętych banknotów i … mieszek, zawiniątko wypełnione złotym piaskiem. Przypomniał sobie, cholera: quańska knajpa, kilka partyjek „Żaru” i niezwykła wygrana.

– Mam złoto! – rozdarł się. – Mam cholerny złoty pył i mogę mieć go jeszcze więcej. nie wiem, kto wam zapłacił…

ten z rurką trafił bena w udo, a pałkarz prawie zmiażdżył mu głowę, nim najniższy drab krzyknął:– dosyć!ben jęknął z bólu, dotknął dłonią pulsującego uda, przełknął ślinę i zaczął mówić, szybko,

roztrzęsionym głosem:– nie wiem, czemu chcecie mnie skrzywdzić, ale jeśli chodzi o złoto, mam tyle – wyciągnął przed

siebie mieszek – i znam system gry, rozgryzłem, jak cholerni Quanowie to robią i mogę zdobyć więcej.nie atakowali, ben zacisnął pięści i rozluźnił je, czując delikatny dotyk nadziei. W myślach

krążył wokół zadymionej sali gier w Małym Quan. Powracały wspomnienia.najniższy drab skinął na brodacza, ten pochwycił mieszek z dłoni bena i podał go przywódcy.

We dwóch zajrzeli do środka.herszt wydął wargi, zmrużył oczy i splunął. chwycił mieszek za dno i wysypał zawartość, wprost na

bruk. ben wytrzeszczył oczy – zamiast złotego piasku, w zawiniątku znajdował się zwykły, pospolity piach. los zadrwił z benedicta shubina. oszukał go, zwiódł po raz kolejny. – Kości i flaki – wycedził najniższy. W jego głosie czuć było wściekłość. – dajcie mi je…Rzucili się. natarli, wszyscy na raz, podczas gdy ben stał jak osłupiały, nieprzerwanie wpatrując

się w kupkę piasku.„Woda i ziemia”, przebiegło mu przez myśl. Rozejrzał się, ze zdziwieniem dostrzegając, jak czas

zwalnia swój bieg. Wyciągnięta broń przeciwników, światło księżyca tańczące po ostrzu brodacza, gniewne krzyki rozciągnięte w niskie mrukliwe tony – wszystko było cholernie nierealne.

zamknął oczy i odruchowo zasłonił się przed ciosem, czując w dłoniach niespodziewaną obecność zimnego metalu. Powoli zacisnął palce na czymś przypominającym drzewce. spojrzał, ale nim zdołał skupić wzrok na trzymanym przedmiocie, błysnęło oślepiająco. Mlecznobiałe światło zalało alejkę; grzmotnęło, aż zatrzęsły się ściany.

ben stracił równowagę i bardzo wolno upadł na plecy. Poczuł szarpnięcie, ale nie wypuścił me-talowego przedmiotu, trzymał go przed sobą.

***

Minęła dłuższa chwila, choć ben nie potrafił dokładnie określić, ile czasu trwało oślepienie. Mrugnął kilkukrotnie i zaczął rozpoznawać otoczenie. szumiało. alejkę zalewały strugi deszczu, w górze nadal grzmiało. błysnęło po raz kolejny.

Metalowe drzewce trzymał na sztorc, ku górze. na ich końcu dygotał człowiek, ben wzdrygnął się, rozluźnił uścisk i przebite ciało zwaliło się na bok, a broń, bo teraz już nie miał żadnych wątpliwości, czym był ów przedmiot, w jednym mgnieniu oka zniknęła. Rozpłynęła się w blasku kolejnej błyskawicy.

Page 26: Herbasencja - Sierpień 2014

26 Herbasencja

Powiódł wzrokiem wokół. trzej pozostali napastnicy leżeli, jeden pod ścianą, dwaj na samym środku alejki. ich kończyny drżały, ciała wyginały się w spazmach.

nim minął moment, znieruchomieli. ben domyślił się, że zabrała ich śmierć…z trudem, drżąc, dotarł do najbliższej ściany, oparł się o cegły i przymknął oczy. oddychał.

zmysły płatały mu figle – temperatura spadała, by zaraz, w mgnieniu oka wzrastać, tak, że czuł się jak w łaźni. świat tracił kolory, by po chwili stać się wyrazistym, a barwy atakowały mu wzrok, wwiercając się w mózg swą intensywnością. obłęd.

Jakoś dotarł do hotelu. Wielu spośród kroków nie pamiętał, ale zdawało mu się, że poprzez zalane deszczem zaułki śledził go drobny, niski człowiek w obszernym płaszczu, stukający laską o brukowane podłoże. nie atakował, tylko patrzył i podążał śladem bena, a potem zniknął.

alkohol, quański dym, oszustwo i życzenie wyprucia flaków oraz cudowne ocalenie i własnoręcznie zadana śmierć – było tego zbyt dużo, jak na jedną noc. nawet dla bena shubina. zasnął, a jego głowę opanowały diabelskie sny – zresztą, nie po raz pierwszy.

***

/Vendaria, Nowe Patras, latem 54 roku./– byłem kiedyś inżynierem, panie dobrodzieju – rzekł pijak o poszarzałej twarzy, spoglądając na

bena bardzo uważnie i nad wyraz przytomnie. – co nieco wiem o tym całym bagnie.z radioodbiornika ustawionego na kontuarze dobiegał wyraźny głos spikera: „ Jak państwo usłyszeli, według obecnego stanu wiedzy naukowej, nie da się jednoznacznie ocenić

drugiej misji. Póki co, gdyż raport kolejnej komisji jest przygotowywany. Pozostaje nam czekać. Żegnam się z państwem i zapraszam na chwilę zadumy, przy kojących dźwiękach muzyki…”

dokładnie wtedy, gdy zostało to zapowiedziane, w głośniku dał się słyszeć wstęp zagrany na pianinie, później przyłączyły się instrumenty dęte. ben rozejrzał się po zadymionym barze, który powoli wypełniał się klientelą. Wyjął z kieszeni marynarki zegarek i obliczył, że czasu starczy mu na jeszcze jedną szklaneczkę morlandzkiej. uniósł palce, barman dostrzegł go i pokiwał głową.

– nic nie ustalą – mruknął pijak, wyraźnie kierując swoją uwagę w stronę bena. – bo przecież chodzi o to, że wszystko już dawno, od samiusieńkiego początku, jest jasne…

barman postawił przed benem świeżą szklankę, napełnił ją do połowy, wskazał na pijaka i pokręcił głową.

– Josep wie, co mówi… – Mrugnął okiem. – Pracował przy pierwszej semilunie. Przynajmniej tak twierdzi. czasami da się go słuchać. Właśnie się zastanawiam, czy dzisiaj to jeden z tych dni, czy może już mam go wywalić.

ben uśmiechnął się pod nosem. humor mu dopisywał, bo planowane spotkanie zapowiadało się na bardzo owocne. i to musiał być szczęśliwy dzień. Wskazał na pustą szklankę w ręce pijaka.

– Proszę mu nalać. zaryzykuję wysłuchanie „inżyniera”. Pijak wydął wargi i pokiwał głową. Podziękował skinieniem. ben upił łyk i zapytał:– co pan robił przy pierwszym lądowaniu?– Wszystko i nic, bo to była jedna wielka prowizorka. na pokaz. bałagan. Katastrofa. od

początku było wiadomym, że się nie uda. skazali tych chłopców na śmierć. tak właśnie było.ben westchnął.– Musi pan uważać, bo takie uwagi mogą sprowadzić niebezpieczeństwo. z lekka zalatuje to

wrogą propagandą…Pijak zamrugał i skrzywił się.– zalatuje? to cuchnie. Wszystko to cuchnie przeokropnie. – Mówiący uspokoił się nieco

i ściszył głos. – Programy rakietowe i wysyłanie ludzi w niebo to bzdura. niepotrzebne ofiary…– semiluna-2 wylądowała – warknął ben. – Mam wrażenie, że jednak niewiele pan z tego rozu-

mie. nawet, zakładając, że pana „techniczna kariera” nie jest kłamstwem.Pijak obruszył się.

Page 27: Herbasencja - Sierpień 2014

27Sierpień 2014

– Mówię prawdę. byłem tam, pracowałem i starałem się najlepiej jak umiałem. Panie dobrodzieju, niech pan spojrzy, co mi po tej pracy zostało… – Pokazał otwarte dłonie. – Właśnie to. nic. bo jak się roztrzaskali na tej skale, jak nie wrócili, to cały projekt trzeba było ukręcić, wyciszyć. Pieniędzy z odprawy starczyło mi na rok, a potem nie chcieli mnie nigdzie przyjąć. Już oni się o to zatroszczyli.

– „oni”?– no a jakże. – Pijak mówił praktycznie szeptem, nachylając się w kierunku bena. – Władze.

i podobnie zrobili z tą drugą, gównianą misją. ben zmrużył oczy.– czemu niby „gównianą”?– bo gówno znaleźli. na tej drugiej przeklętej skale nie ma ani vertusa, ani blevisa. Fiasko.

Porażka i wstyd. – Pijak wypił duszkiem trunek podarowany przez bena, odetchnął i dodał: – zamiast potęgi, surowców i otwartej przyszłości, dostaliśmy fety, parady i bohaterstwo narodowe. Jak mnie cholernie cieszy, że dzięki moim słabościom – mówiąc to, pijak poruszył szklanką – cała ta szopka zdołała mnie ominąć. Jedno wielkie kłamstwo.

ben zagryzł zęby.– a co do ofiar – pijak otwarł usta – to tak mi się przypomina, że w tej drugiej semilunie było trzech,

a wróciło dwóch pierwszych. nie dowie się tego pan dobrodziej słuchając radiowego pierdolenia, ale ludzie wiedzą. słyszeli o wypadku, o zmiażdżonym chłopcu. tego nawet oni nie są w stanie ukryć.

ben shubin nie odezwał się, kręcąc głową wyjął z portfela banknot i wsadził go pod swoją szklankę. Wolno nałożył kapelusz na głowę i chwycił płaszcz, leżący na stołku obok. Pijak, „inżynier Josep”, zapatrzył się w jakiś zadymiony punkt pod sufitem, mamrotał coś pod nosem.

ben otworzył usta, ale nadal milczał. Przyjemny jak dotąd dzień nie wydawał się już taki beztros- ki, powróciły wspomnienia i oczywiste wnioski, uprzednio wciśnięte gdzieś na dno duszy. a wizja spotkania i płynących zeń korzyści wcale nie wywoływała już euforii.

„Pieniądze, kobiety, sława i dobre imię – tylko tego chciałem”. ben pragnął, żeby jego życie było tak zwyczajne, proste i łatwe. Wychodząc z baru próbował

ułożyć sobie w głowie myśli, ale nie był w stanie. „oni” stawali się tak realni, a całe „jego” życie zaczynało tracić kontury.

***

/Vendaria, Dystrykt Północny, Theron, Centrum Kosmiczne Ber Eydena, 13. 07. 51./– sl-2 do Theron, zgłaszam Kod Żółty. Powtarzam: Kod Żółty.Pierwszy operator saul den bracken przeniósł wzrok z ogromnego, naściennego ekranu na

głośnik, pokiwał głową, bardziej do siebie niż do kogokolwiek ze zgromadzonych w sali kontrolnej, i odpowiedział.

– Theron do sl-2. słyszymy was głośno i wyraźnie, ale muszę poprosić o potwierdzenie ostat-niego komunikatu…

trzaskający nieczystościami głos ponowił:– Kod żółty. Powtarzam: Kod Żółty. Theron, mamy tu problem…den bracken odetchnął, w myślach przewertował najistotniejsze dyrektywy, wdusił zielony przycisk

na osobistej klawiaturze i zbliżył usta do mikrofonu. zaterkotało. Po rozległej sali poniósł się jego głos:– Mamy Kod Żółty. nieprzewidziane komplikacje od semiluny-2, proszę wszystkich o ma-

ksymalne skupienie. – Powiódł wzrokiem po blisko stu pracownikach programu siedzących lub stojących przy swoich stanowiskach. niektórzy zastygli z papierosami w palcach, inni z kubkami w połowie drogi do ust, pochyleni przy biurkach lub wyprostowani.

„taaak. Każdy twierdzi, że nie chce problemów, że lubi spokojną, zaplanowaną pracę, ale podświadomie czeka na taki właśnie moment”. zapadła prawie kompletna cisza, zakłócana tylko szumem pracującej aparatury. den bracken delikatnie się uśmiechnął i dodał:

Page 28: Herbasencja - Sierpień 2014

28 Herbasencja

– Pragnę jednak przypomnieć, iż Kod Żółty nie oznacza bezpośredniego zagrożenia dla misji. – saul wiedział, że zawsze warto odpowiednio stopniować napięcie, ale sam strach i niepewność bywają najgorszymi motywatorami. – Wiecie, co macie robić… teraz!

Ruszyli. chwycili za pióra, kartki i słuchawki telefonów. zaczęli wymieniać między sobą uwagi. den bracken skinął na bernhalla, odnalazł wzrokiem boba nykkarta i pokazał mu siedem palców. następnie sięgnął po papierosa, zaciągnął się nim i wypuszczając dym zwrócił się do kapitana misji:

– Theron do sl-2. Mamy was na głośnikach. Mówcie…W odpowiedzi, z głośnika dały się słyszeć trzaski, szmery a za moment głuche uderzenie.

następnie przemówił Petr blomerus, jego estijski akcent był nie do pomylenia z żadnym innym:– tu sl-2. Wygląda na to, że mamy problem z korytarzem wyjściowym, a dokładnie z włazem z-405.ludzie od hydrauliki pokiwali głowami, a bernhall podniósł jedną rękę, drugą przywołując ich

do stanowiska Pierwszego operatora.– sprecyzujcie. dajcie mi więcej danych. – den bracken wpatrywał się z uwagą w lśniący lamp-

kami naścienny ekran, szukając wspomnianego miejsca na schemacie lądownika. – Korytarz został zablokowany przez minimalne wgięcie kadłuba – wyjaśnił blomerus. – cały

czas uderzają w nas odłamki. Korytarz jest drożny, ale właz z-405 nie otworzy się do końca.hydraulicy byli już obok. Kiwali głowami, zaglądając do swoich notatek. den bracken kontynuował:– chyba będzie szybciej, jeśli przedstawicie mi wasze spojrzenie…– Jesteśmy w trzydziestym obrocie. Powtarzam, w trzydziestej fazie obrotowej, zaraz wejdziemy

w dwudziestą dziewiątą. to sporo czasu, ale właśnie teraz musimy skorygować kwestie dotyczące kolejności wychodzenia na powierzchnię…

den bracken zaczął rozumieć wagę problemu. „Kolejność. Kolejność, czyli cholerna polityka”. W semilunie-2 siedziało trzech kosmonautów, a statek był tak ciasny, że o jakiejkolwiek ro-

tacji nie było mowy. nykkart podsunął mu pokreślony schemat, którego pobieżna analiza tylko potwierdzała najgorsze podejrzenia.

***

/Pokład Semiluny-2, dwudziesta czwarta faza obrotowa./ – Theron do sl-2. czynniki zewnętrzne zmuszają nas do korekty pierwotnego planu. Kapitanie

blomerus, bezpieczeństwo załogi, a co za tym idzie, sukces misji, są najważniejsze. Komunikator umieszczony w hełmie nareszcie zaczął nadawać. ludzie na dole musieli mieć

twardy orzech do zgryzienia, ben dobrze o tym wiedział. – oto kolejność wychodzenia – kontynuował operator z Theron. – Przeanalizowaliśmy wszys-

tkie dane i na ten moment to jedyna możliwość. operator Robyn bernhall przejmie komunikację, tuż po tym jak przeczytam nazwiska, wyjaśni wam kwestie techniczne. czy to jasne?

Kapitan blomerus potwierdził krótkim: „tak”. Theron odezwał się ponownie:– Pierwsza stopa: shubin, benedict. następnie, jako druga stopa: den bruere, Guido. na końcu

blomerus, Petr. Potwierdźcie.Wszystko się zmieniło. Wszystko. benowi lekko zaszumiało w głowie, choć powinien być przygotowanym na taką ewentualność. on,

prosty zastępca, zmiennik, od czterech miesięcy w zespole, miał jako pierwszy postawić stopę na drugiej semilunie? Miał się wepchnąć przed syna senackiego mówcy, przed bohatera wojennego spod stirru?

„ależ się wściekną, oj… za dwadzieścia obrotów tej kupy złomu, jeśli nie powtórzy się dramat z czterdziestego piątego, dowództwo vendaryjskiej armii pełne będzie solidnie wkurwionych ludzi…”.

ben uśmiechnął się pod nosem. i tak nie miał pojęcia, czy przeżyją lądowanie, ale otwierająca się przed nim perspektywa tych wszystkich przemówień, wystąpień, bankietów i kobiet…

„Kobiety, o niech mnie”, szepnął w duchu. „najlepsze ślicznotki zawsze lecą na tych pierwszych. o tak”.

Page 29: Herbasencja - Sierpień 2014

29Sierpień 2014

***

/Vendaria, Dystrykt Południowo-Wschodni, nieopodal Pennyketh , lata czterdzieste./nad dolinę nadciągnęły ciężkie opasłe chmury. ich brudnogranatowa barwa zapowiadała burzę.– co jest tam, powyżej? – spytał bennie. – tato, co kryje się w tej ciemności?anselm shubin wzdrygnął się. spojrzał na syna, powoli odłożył klucz, i przekrzywiając głowę odparł:– o co pytałeś?chłopak potrząsnął płową czupryną. zamrugał.– tylko się zastanawiałem, czy będzie padało… i chyba jednak będzie. nie zdążymy z „bestią”…anselm zmarszczył czoło, przez dłuższą chwilę świdrował syna wzrokiem.– tato… nie zdążymy… – W głosie benniego zabrzmiało zniecierpliwienie.– co ma być, to będzie – odparł anselm, kładąc dłoń na skórzanym siedzisku motocykla. – na

pewne sprawy, po prostu nie mamy wpływu. Może przejdzie bokiem?chłopak zasępił się, ale trwało to dosłownie moment. taki już był – złe myśli, niepowodzenia,

czy kłopoty, nie imały się go zbyt mocno. anselm był rad – od chwili, gdy zostali sami, złe rzeczy przydarzały się dosyć często, trzeba było umieć sobie z nimi radzić.

– „bestii” deszcz nie straszny, tato. – chłopak mrugnął okiem.anselm pokiwał głową, wybrał kolejny klucz z metalowej skrzynki i schylił się, oceniając stan naprawy.– tato?– Mówiłem…– nie chodzi mi o burzę. – W głosie benniego znów pojawiła się nutka powagi. – chcę cię spytać o ta-

tuaż. Wiem, że nie chcesz o tym mówić, ale jestem już na tyle duży, że powinienem posłuchać o wojnie…anselm wyprostował się, otarł czubek nosa wierzchem dłoni i odezwał się:– to nie działa w ten sposób, ben. nikt, nigdy nie jest wystarczająco dorosły, aby słuchać o wojnie.

nikt z dorosłych nie jest wystarczająco dojrzały, by opowiadać o niej. nikt z tych, którzy ją przetrwali – nie chce się nią dzielić… to zamknięty pakunek… a słowo „powinienem” pasuje tu jak pięść do nosa.

Gdy to mówił, gdzieś na dnie duszy coś mu zaciążyło, a przed oczami przeleciały mu obrazy, ni-czym klatki filmu: błota Równiny bersud, mokry piach u stóp klifów pod Vinantium, martwe drze-wa czerwonej Puszczy oraz krew, krew i krew. anselm był pewien, że bennie pragnął opowieści o bohaterstwie, o towarzyszach broni, o sukcesach na polu bitwy. Prawda była zgoła inna – an-selm walczył w wojnie kontynentalnej po przegranej stronie, jako sojusznik cezaryjczyków, musiał uciekać. ocalał i jak wielu wybrał drugą szansę w Vendarii. zdołał przetrwać, los nagrodził go rodziną i spokojnym życiem, może niezbyt dostatnim, ale bezpiecznym.

– tato – szepnął chłopak. – nie chcę słuchać o śmierci, o bólu. nie potrafię sobie wyobrazić, jak dużo poświęciłeś, żebyśmy teraz mogli… – bennie szukał słowa, w końcu rozpromienił się. – Żebyśmy mogli po prostu naprawiać motocykl. Wiesz…

– Wiem. na moment zapadła cisza.– Wiedz, bennie – rzekł anselm – że walka i wojna są jak burza. opowiadamy o niej, czekamy

na nią z niepokojem ale i fascynacją… dopóki nie zagrzmi, nie zabłyśnie, nie mamy pojęcia, czym będzie, ale kiedy już deszcz zmoczy nam kark, jest za późno… nie ma odwrotu…

syn zamrugał. – Można się schować, tato – odparł. – Przed burzą można się schronić.anselm wpatrzył się w horyzont, w odległy punkt, w linię wzgórz. odezwał się po chwili:– Pytałeś o tatuaż. chłopak pokiwał głową.– to siódemka. – anselm podwinął rękaw i spojrzał na przedramię, na runiczny zapis i symbol

oddziału. – Wyraża braterstwo broni. Przypomina mi o kilku ludziach z mojej drużyny. o dobrych chwilach. tę siódemkę zrobił mi blady Pietro, sprytny hildeńczyk. Przed wojną był grafikiem, całkiem

Page 30: Herbasencja - Sierpień 2014

30 Herbasencja

zdolnym. siódemka… Jest taka opowieść, antyczna, o zakazanych czasach, o znaczeniu chwil, liczb. sama historia nie jest istotna. chodzi o to jak ją napisano: każdy rozumie ją na swój sposób…

– opowiesz mi?– Kiedyś, ben. Muszę ją sobie dobrze przypomnieć. Ważne jest, co ja z niej zrozumiałem, dlate-

go poprosiłem Pietro o wytatuowanie liczby.– co zrozumiałeś?– Że wszystko, co nas spotyka, ma jakiś sens, każda chwila. Wszystko jest „po coś”. nawet to, co złe. nie zagrzmiało, w oddali próżno było szukać błyskawic. Po prostu, z nieba zaczęły spadać

pierwsze krople. bennie chwycił za róg brezentu i sprawnie naciągnął go nad motocykl. anselm wrzucił narzędzia do skrzynki i otoczył syna ramieniem.

– chodźmy się schować.

***

/Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./Wzrok Jeźdźca burzy przywodził na myśl bezdenną pustkę, ział otchłanią, nie miał w sobie krzty

człowieczeństwa. Vogat kierował jego poczynaniami, Vincent wiedział to doskonale. był przerażony, bo twarz bezwzględnego bohatera, nosiciela śmierci i zemsty, jakim widzieli go inni, dla Vincenta nadal była obliczem przyjaciela i towarzysza – benedicta shubina, zwykłego chłopaka z Pennyketh.

„Każdy z nas się zmienił, założył maskę. Jedni nosili ją dłużej godząc się ze swoim losem, inni krócej – odrzucając przeznaczenie, a może lękając się konsekwencji ”.

– będzie cierpiał – mruknął Jeździec, ale zaraz potem dodał, a w jego głosie można było usłyszeć nagłą zmianę: – cierpienie jest nieuchronne, jak i wiele innych rzeczy na tym padole…

Vincent odetchnął, dosłyszał różnicę, rozpoznał głos swojego przyjaciela.„Może dla Jeźdźca nie jest jeszcze zbyt późno? Może ben gdzieś tam tkwi, pod skorupą, pancerzem,

który narzuciły nań wszystkie nieszczęścia, a który każda ze śmierci przyozdobiła wojennymi barwami”. – nie zabijesz go teraz…ben pokręcił głową.– czy wiesz kim on jest? Kim jest naprawdę?Vincent potaknął, spojrzał na rosłego mężczyznę leżącego u ich stóp. Pokonany miał na so-

bie czarny uniform, zniszczony przez brutalną walkę, w kilku miejscach jego tułowia widniały zwęglone rany, krew plamiła mu twarz.

– zwą go szronem i dostąpił zaszczytu rozmowy z najwyższymi dostojnikami legionu. spodobał się im, jak widać. Może nas wprowadzić… Wiemy także, jak bardzo jest niebezpieczny. nie obawiaj się, nie pozwolimy mu umknąć…

– chcę czegoś w zamian – rzekł ben. – oddam wam mordercę, dołączę do was, stanę się was-zym czempionem, poprowadzę do walki innych, ale chcę czegoś w zamian…

Vincent zmrużył oczy i słuchał. Gdy ben się odezwał, ponownie brzmiał jak Jeździec burzy:– czas byśmy przenieśli walkę na własny front, musimy wyjść z cienia, pokazać nas samych taki-

mi, jakimi jesteśmy... Jakimi chcielibyśmy być… Musimy mieć możność opowiedzenia naszej sagi. Vincent zgodził się, nim dobrze zrozumiał, o czym mowa. cieszył się, szczerze, młodzieńczo,

sentymentalnie – być może ufał, że mając bena blisko, zdoła go ocalić, że zdoła oszczędzić mu dal-szego bólu. był mu to winien, wszyscy, począwszy od burzomysła, byli mu winni…

Później zastanawiał się, czego właściwie zażądał Jeździec burzy. słowa wypowiedziane na krawędzi wietrznego klifu miały dopiero nabrać swojego znaczenia.

odziany w czerń bohater, jego przyjaciel, rzekł wtedy: – Potrzebny mi głos…

***

Page 31: Herbasencja - Sierpień 2014

31Sierpień 2014

/Budynek Vendaryjskiej Agencji Bezpieczeństwa, Nowe Patras, 29.04. 65./W głosie toeriena słychać było niezwykłe podniecenie. brion Kroeger poprawił słuchawkę

w dłoniach i warknął do telefonu:– zwolnijcie, toerien, do cholery… nie jestem w stanie zrozumieć waszych słów…– Jest na każdym kanale… nie ogląda pan uroczystości? dzisiaj się rozpoczyna…brion zmarszczył czoło.– Mówicie o starcie ligi? Jeśli to jakiś chory żart…toerien wciągnął powietrze.– czyli pan nie wie… ceremonia rozpoczęcia ligi zapewne trwa, ale cała Vendaria, pewnie i Konty-

nent, oglądają coś zupełnie innego. Psiakrew, musieli się włamać do jakiegoś telewizyjnego centrum…W biurze rozdzwoniły się telefony, brion słyszał ich terkot dobiegający spoza cienkich ścianek.

zielony aparat usytuowany na stoliku pod oknem, póki co, milczał, ale w powietrzu zawisła aura dziwacznego napięcia i oczekiwania.

brion nie musiał już o nic pytać.– zamaskowani, szefie… – toerien sapnął nerwowo w słuchawce. – a tak właściwie, to jeden

z nich, Jeździec. Jeździec burzy…brion Kroeger chwycił cały aparat, nawinął kabel na przedramię i dopadł do drzwi. otwierając

je wrzasnął:– telewizor! Włączcie mi to!agenci bylinsky i Groomlake siedzący najbliżej dużego, oklejonego drewnem odbiornika, stojącego

w holu, rzucili się, wykonać polecenie. Któryś z nich, jako pierwszy zdołał wdusić przycisk. trzasnęło, później, ekran pojaśniał, a poprzez chwilowe zakłócenia przebił się czarnobiały obraz.

brion zatrzymał się na progu swojego pokoju i patrzył.słońce już schowało się za miejskim horyzontem. na dachu jakiegoś memoriańskiego wieżowca

– budynki w tle były nie do pomylenia, charakterystyczne w swej postrzępionej, na poły abstrak-cyjnej formie – stał człowiek. Jego sylwetka rzucała cień na mur, dach zalany był światłem – stał wyprostowany, odziany w czerń, z tym dziwacznym, antycznym, złotym hełmem na głowie.

Mówił. W pewnym momencie cisnął hełmem na żwir, którym wysypany był dach. brion zmrużył oczy.

słuchawkę trzymał na wysokości piersi, ale i tak usłyszał siarczyste przekleństwo toeriena.Więc jego asystent także rozpoznał twarz Jeźdźca. zresztą, kolejne słowa zamaskowanego nie

pozostawiły wątpliwości:– nazywam się benedict shubin. byłem Vendarianinem, uczniem, żołnierzem, bohaterem, wy-

rzutkiem. byłem jednym z was. brion przytknął słuchawkę do ust i ucha.– Mam nadzieję, że ktokolwiek to rejestruje – wycedził. – oczywiście, szefie – potwierdził toerien. – to wiele zmienia, nieprawdaż?brion patrzył na ekran telewizora, analizował kolejne słowa swojego przeciwnika.– czymże byłby świat, toerien, bez ciągłych zmian? – zamyślił się. – nie było go od…– od sześćdziesiątego pierwszego, szefie.– niebywałe. – brion pokręcił głową. – a teraz tłumaczy wszystkim, jak gdyby nigdy nic, na

czym to wszystko polega. co za tupet, co za zuchwałość…– co zrobimy?brion milczał. zielony aparat w jego biurze właśnie zaczął dzwonić, charakterystycznym,

władczym tonem. W tym czasie Jeździec burzy skończył mówić. światła na dachu zgasły, na ekra-nie pojawiły się zakłócenia, a później twarz zdenerwowanego prezentera.

brion Kroeger uśmiechnął się i odpowiedział:– Potrzebujemy mocnej karty, musimy odpowiedzieć na to wyzwanie. tak się jednak składa, że

mam kilka dobrych pomysłów.

Page 32: Herbasencja - Sierpień 2014

32 Herbasencja

Marianna Szygoń(Marianna, Salamandra)urodziła się w epoce kolejek i deficytów. Pisze dla samej przyjemności pisania. to, co pracowicie nagryzmoli, wrzuca do szuflady albo zamieszcza na internetowych portalach literackich. Próbuje swoich sił głównie w fantastyce naukowej i mrocznych opowieściach okraszonych lekką nutą niezwykłości.

Smętnik‒ nic państwo nie słyszeli? ‒ spytał, gasząc papierosa.‒ nic ‒ potwierdziła kobieta w kolorowym szlafroku. ‒ śpimy na piętrze. dopiero rano, gdy

zeszłam na kawę, zauważyłam to wszystko. Wczoraj rano odprawiłam pomoc domową. Panie władzo, myślę, że to ta głupia dziewucha, tak z zemsty... Rozumie pan?

‒ zobaczy się ‒ chrząknął bez przekonania, otworzył notes, po czym spytał: ‒ co zginęło?oburzona kobieta zamachała rękawami szlafroka jak wielki, gruby motyl skrzydłami.‒ nic! Właśnie o to chodzi, że nic! Jakiś matoł zadał sobie trud, by się włamać i nic nie ukradł!

uwierzy pan?detektyw uniósł brwi w szczerym zdumieniu, ale zanim zdążył wyrazić potępienie dla tak dalece

posuniętego braku złodziejskiego profesjonalizmu, odezwał się, dotąd milczący, mąż zlekceważonej przez włamywacza kobiety.

‒ nieprawda ‒ wystękał, nerwowo wiercąc się na kanapie ‒ przecież zabrał Richiego.‒ Richiego? ‒ powtórzył z niedowierzaniem policjant, przenosząc zdumiony wzrok na właści-

cielkę domu.‒ też mi łup! ‒ Pogardliwie wydęła wargi. ‒ Głupie, skrzeczące ptaszysko. cholerna wrona!‒ smętnik amerykański ‒ poprawił nieśmiało mąż. ‒ atrosia americana Mariannii. ‒ Wszystko jedno ‒ zagrzmiała żona, zanim niezorientowany w ornitologii śledczy zdążył spytać,

co to za ptak. ‒ sama nieraz miałam ochotę wyrzucić paskudę na zbity pysk!‒ dziób ‒ mruknął pod nosem detektyw, ominął kobietę i usiadł na kanapie obok wyraźnie załama-

nego stratą pupila mężczyzny. odziany tylko w piżamę, drżący z zimna człowiek, zmieszał się jeszcze bardziej; wstydliwie splótł chude dłonie na wysokości krocza i przymknął cierpiętniczo powieki.

‒ Ptak zginął sam, czy razem z klatką? ‒ spytał śledczy, włączając długopis.Mężczyzna już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale zamiast niego odezwała się kobieta:‒ a co za różnica?‒ Przeszkadza mi pani w pracy. ‒ detektyw z hukiem uderzył notesem w kolano. ‒ Pozwoli

pani, że skończę?‒ ależ proszę ‒ odparła pełnym pretensji głosem, mierząc śledczego bazyliszkowym wzrokiem.

nie zamierzała bynajmniej zrezygnować z przysłuchiwania się rozmowie; ostentacyjnie kołysząc szerokimi biodrami, dopadła wielkiego, głębokiego fotela i zagnieździła się w nim na dobre.

‒ Klatka też zniknęła ‒ wymamrotał z żalem mąż. ‒ była cenna? Może zabytkowa? ‒ rzucał pytaniami zaintrygowany detektyw.‒ bezcenna! ‒ wtrąciła z sarkazmem ukryta w fotelu kobieta. ‒ stary, rozłażący się grat!

kryminał

Page 33: Herbasencja - Sierpień 2014

33Sierpień 2014

detektyw westchnął ciężko i frasobliwie postukał długopisem w twardą okładkę notesu.‒ Może pani poczęstować mnie szklanką wody? ‒ poprosił suchym, nieprzyjemnym tonem. ‒ ależ proszę ‒ powtórzyła, krzywiąc się z niesmakiem i niechętnie wstała z fotela.‒ Podejrzewa pan kogoś? ‒ zadał pytanie detektyw, gdy tylko opuściła pokój.starzec podniósł na śledczego zmęczone oczy.‒ to ona ‒ wskazał ruchem głowy drzwi, w których zniknęła żona. ‒ nienawidziła tego ptaka.‒ ależ ja pytam o włamanie ‒ żachnął się policjant, wstając. ‒ Żona miałaby je upozorować?‒ do niej wszystko podobne. ‒ zrezygnowany mąż machnął ręką, na znak, że już wszystko mu jedno.

***

był zły. Kobieta wyczuwała to wyraźnie, a detektyw nie starał się nawet ukrywać rozdrażnienia. Włamano się do mieszkania młodej nauczycielki i, jak należało się tego spodziewać, nie skradziono nic cennego. bardziej, niż zeznania poszkodowanej, frapowało mężczyznę w tej chwili, czym tak bardzo podpadł porucznikowi, że przydzielił mu takie gówniane zadanie, oraz fakt, że właścicielka mieszkania nie pozwoliła palić w swojej obecności.

‒ a więc skradziono pani ptaka ‒ stwierdził nieobecnym głosem śledczy.nauczycielka, poprawiając okulary, przeniosła spojrzenie wielkich, chorobliwie błyszczących

oczu na pustą klatkę.‒ tak ‒ przyznała, zasmucona. ‒ odebrano mi przyjaciela... ‒ straszne ‒ zauważył kwaśno detektyw. ‒ niech zgadnę: zaginął smętnik? atrosia americana Mariannii?‒ skąd pan wie? ‒ otworzyła oczy jeszcze szerzej, choć śledczy myślał, że to niemożliwe.‒ intuicja ‒ mruknął z ironią, zbliżając się do splądrowanej klatki, po czym głośno spytał,

zaglądając przez pręty do opustoszałego ptasiego lokum: ‒ Podejrzewa pani kogoś? niezadowolon-ego ucznia? Przekreśliła pani czyjeś marzenia o promocji do następnej klasy?

‒ Mamy środek roku szkolnego ‒ odparła, śledząc wzrokiem drogę detektywa ku opuszczonej klatce. ‒ zresztą, co dzieciom po tym ptaku ‒ dodała. ‒ czemu miałyby go zabierać?

‒ Żeby panią zranić ‒ zauważył mężczyzna bezlitośnie.nauczycielka zbladła; przez jej twarz przetoczył się grymas z trudem znoszonego bólu. Wskazała

na przewrócone przez włamywacza krzesło, pytając: ‒ Pozwoli pan, że usiądę?Mężczyzna pobłażliwie kiwnął głową, przyglądając się bezczynnie, jak kobieta podnosi mebel

i ustawia go przy małym stoliku.‒ Widzi pani ‒ zaczął mówić, zanim jeszcze z wyraźną ulgą zajęła miejsce ‒ nie jest pani pierwsza.

to już czwarte takie włamanie w tym roku. W trzech poprzednich, tak jak tutaj, sprawca zabrał ze sobą tylko ptaka. smętnika. Każde zdarzenie z początku wyglądało na zbieg okoliczności albo głupi żart, ale okradziono w ten sam sposób również żonę burmistrza, więc teraz...

‒ teraz już nie jest panu do śmiechu? ‒ dokończyła z lekką, prawie niewyczuwalną ironią.‒ bynajmniej ‒ przyznał, nieco urażony i dodał zimno: ‒ technicy pobrali odciski palców z tej klat-

ki. Porównam je ze znalezionymi na poprzednich miejscach zbrodni. Może wreszcie ruszę z miejsca?Kobieta nieznacznie wykrzywiła usta i spojrzała na gościa z politowaniem.‒ odciski palców? ‒ powtórzyła z niedowierzaniem, zupełnie jak częstowana tanią wymówką

przez nieprzygotowanego do lekcji ucznia. ‒ tyle zachodu dla jednego, skradzionego smętnika? Mam się łudzić, że dzięki temu go odzyskam?

detektyw szybko zamrugał powiekami i otworzył usta z wrażenia. do tej pory głowił się wyłącznie nad tym, jak dopaść sprawcę włamań; nie zamierzał zniżać się do poszukiwania zagini-onych zwierząt. cyniczna uwaga kobiety wprawiła go w wyjątkowo podły nastrój.

‒ zawsze może pani sprawić sobie nowe ptaszydło ‒ zasugerował nieprzyjemnym tonem i dodał jeszcze bardziej lodowato: ‒ będzie prędzej...

dotknięta niemile nauczycielka gwałtownie poderwała się się z miejsca.

Page 34: Herbasencja - Sierpień 2014

34 Herbasencja

‒ no wie pan? nowego...? Porzucić przyjaciela? nie ma pan serca?zanim detektyw zamknął otwarte ze zdziwienia usta, wzburzona gospodyni wybiegła z pokoju. śledczy

przez moment wpatrywał się w oparcie pustego, zajmowanego jeszcze przed chwilą przez poszkodowaną krzesła, myśląc nad czymś usilnie. nagle coś go tknęło; wstał i ruszył pospiesznie śladem kobiety.

‒ Proszę powiedzieć, skąd miała pani skradzionego ptaka? ‒ spytał, stukając w zamknięte za nauczycielką drzwi łazienki.

nie odezwała się, jakby liczyła na to, że milczeniem zniechęci natręta. Mężczyzna zapukał znowu, tym razem delikatniej.

‒ Powie mi pani, jak weszła w posiadanie zaginionego smętnika? ‒ spytał łagodnie. ‒ Kupiła go pani?‒ och, nie ‒ chrząknęła, a z łazienki dobiegł szum płynącej z kranu wody. ‒ nie znajdzie pan smętników

w sklepach zoologicznych. są zbyt, jakby to ująć, ponure... bo czy ktoś chciałby kupić, na przykład, sępa?‒ znalazła go pani? złapała? ‒ zainteresował się śledczy.‒ nie, nie ‒ zaprzeczyła. ‒ dostałam od kogoś.‒ od kogo? ‒ spytał od razu.‒ nie pamiętam ‒ wyznała z roztargnieniem. ‒ od jakiegoś hodowcy z towarzystwa Miłośników

Ptaków. czy to takie ważne?‒ Jeszcze nie wiem ‒ przyznał i zainteresował się: ‒ dobrze się pani czuje?drzwi łazienki otworzyły się powoli i zaskoczona nauczycielka stanęła w progu, przymykając

lekko powieki, by uniknąć badawczego wzroku detektywa.‒ całkiem nieźle ‒ oznajmiła nieszczerze, pociągając lekko nosem i z zakłopotaniem ukrywając

za plecami zakrwawioną chusteczkę.

***

‒ Proszę usiąść. ‒ łypnął okiem znad papierów. Korpulentna kobieta w sile wieku, cała w czerni, z wysiłkiem umieściła potężne ciało na

wysłużonym, policyjnym krześle. ‒ to skandal, że nie macie tu windy ‒ wysapała.detektyw zbył tę skargę milczeniem; odpalił od niedopałka kolejnego papierosa, pytając:‒ Gdzie mąż? Mieli państwo stawić się oboje.twarz kobiety nagle stężała, a policzki nabiegły żywą czerwienią.‒ nie żyje ‒ wysyczała przez zaciśnięte zęby. ‒ co z pana za policjant, skoro pan tego nie sprawdził?zaskoczony śledczy kaszlnął dwa razy, głęboko zaciągając się dymem. W mig przypomniał sobie

męża rozmówczyni, cichego, słabego, zmęczonego życiem człowieka. z trudem powstrzymał się od rzucenia jakąś złośliwą uwagą na temat wyswobodzenia z macek żony‒sekutnicy, jakie śmierć przyniosła nieszczęsnemu mężczyźnie i spytał tylko:

‒ Kiedy zmarł?‒ dwa tygodnie temu ‒ odparła ponuro wdowa.‒ czy zgon nastąpił z przyczyn naturalnych?‒ oczywiście. ‒ Kobieta poczerwieniała jeszcze bardziej i podnosząc głos, wycedziła urażonym

tonem, rozglądając się po sali z oburzeniem, w poszukiwaniu świadków prawionych jej imperty-nencji: ‒ Jak pan śmie pytać o coś takiego?

‒ Muszę ‒ cierpko odparł śledczy. ‒ Mąż zapewne na coś chorował?‒ Miał raka. ‒ Kobieta wyciągnęła z torebki chusteczkę i pompatycznym gestem otarłszy oczy,

wypaliła: ‒ co za czasy! Żadnej delikatności, żadnego współczucia! z buciorami w cudze życie!‒ tak ‒ mimowolnie przyznał zamyślony detektyw, rytmicznie stukając długopisem w stół. Popiół

z spalającego się między palcami drugiej dłoni papierosa powoli osypywał się na podłogę. nagle mężczyzna się ożywił: ‒ Podtrzymuje pani zeznanie, zgodnie z którym ptak zniknął razem z klatką?

zdziwiona wdowa opuściła dłoń z chusteczką, opierając ją na wydatnym brzuchu i z wrażenia otworzyła szeroko oczy.

Page 35: Herbasencja - Sierpień 2014

35Sierpień 2014

‒ Pan znowu o tym? ‒ zawołała donośnie i o wiele za głośno. ‒ Gdybym wiedziała, że z powodu jednego, głupiego smętnika czeka mnie tyle nieprzyjemności, wcale nie wzywałabym policji! Jeśli to panu do szczęścia potrzebne, to powiem: ja wyrzuciłam tę parszywą klatkę. i tak była pusta, a nie zgodziłabym się na następne, śmierdzące ptaszysko w domu!

detektyw skrzywił się i rozejrzał dyskretnie wokoło; zauważając, że barki kolegi, siedzącego przy biurku obok, zaczynają podrygiwać w ataku niekontrolowanej wesołości, a dłoń sąsiada, zakrywająca usta w udawanym geście ziewania, ma dyskretnie tłumić sarkastyczny śmiech. no tak, jutro cały posterunek będzie się nabijał z jego ptasiej sprawy.

‒ tak, ja znowu o tym ‒ odrzekł ostro, poirytowany. ‒ daruje pani, ale ja tu decyduję, co dla śledztwa jest ważne. o kogo mąż dostał tego ptaka?

Wdowa wykrzywiła usta, upodabniając twarz do zastygłej w przerysowanym grymasie, teatralnej maski.‒ od jakiegoś koleżki z tej ich bandy hodowców ‒ odparła z urazą.‒ towarzystwa Miłośników Ptaków? ‒ podchwycił natychmiast detektyw.‒ tak ‒ wypaliła z pogardą, dodając natychmiast: ‒ hołota! ‒ Gdzie znajdę tę, jak to pani nazwała, hołotę? ‒ Rozgniótł niedopałek w popielniczce, chwycił

w dłoń porzucony wcześniej długopis i gotów do pisania, otworzył notes.‒ z tego co wiem, pojutrze odbywa się zlot. W centrum Wystawienniczym na drugiej ulicy ‒ oznajmiła,

patrząc na detektywa w sposób, zdradzający głębokie przekonanie, że mężczyzna postradał zmysły.

***

zaledwie dzień wcześniej detektyw został właścicielem połyskującego ciemnym brązem, czarnego ptaka, a już miał go serdecznie dość. zwierzę i jego nowy pan bynajmniej nie przypadli sobie do gustu. smętnikowi widocznie nie spodobało się ciemne, ciasne mieszkanie mężczyzny, bo tłukł się po klatce, skrzecząc z niezadowoleniem. Już po pierwszej nieprzespanej nocy detektyw ledwo zwalczył ochotę, by ukręcić paskudzie łeb, a na samo wspomnienie sposobu, w jaki zdobył ptaszysko, czuł niesmak.

długo błąkał się pomiędzy wystawionymi na widok gawiedzi rzędami popiskujących i świer-goczących, zamkniętych w klatkach stworzeń, z poświęceniem wysłuchując irytującej kakofonii pta-sich głosów, zanim zauważył, że jest śledzony. zaintrygowany, chętnie porzucił obserwację skrzydlatej menażerii, by krążyć po hali pozornie bez celu, tak naprawdę sprawdzając, czy nieznajomy faktycznie podąża jego śladem. Gdy zyskał pewność, zatrzymał się za pierwszym napotkanym filarem i czekał, aż zdezorientowany nagłym zniknięciem detektywa natręt zatrzyma się i rozejrzy bezradnie dookoła.

‒ no? ‒ spytał funkcjonariusz, gdy oczy śledzonego i śledzącego wreszcie się spotkały. ‒ Ma pan do mnie jakąś sprawę?

‒ o tak ‒ wyznał natręt, gładząc szpakowatą, niechlujną bródkę. ‒ Mam coś akurat dla pana. coś, czego pan potrzebujesz.

‒ niby czego? ‒ Policjant ziewnął demonstracyjnie.‒ Przyjaciela, powiernika, domownika ‒ wyliczał brodacz, lekko sepleniąc. ‒ Wydajesz mi się

pan samotny, zgadłem? zdrówko też nie dopisuje, co? zyskasz pan kompana na dobre i złe, możesz pan nawet do niego przepijać i złego słowa nie powie, jak się pan w pestkę zalejesz.

‒ niebywałe ‒ odparł z przekąsem znudzony detektyw, frasobliwie opierając się o filar i zapalając papierosa. ‒ Papuga czy kanarek?

brodacz aż cofnął się z oburzenia.‒ no coś pan! Żadna tam słodka ozdóbka do salonu dla pederasty ‒ wypalił. ‒ coś dla prawdzi-

wego mężczyzny. chodź pan ze mną, pokażę! Kompanem, przyjacielem i powiernikiem okazał się najprawdziwszy smętnik. detektyw nie

posiadał się ze zdziwienia, wielokrotnie mijał wcześniej to miejsce i dałby głowę, że akurat tego pta-ka wcześniej nie widział. nie zastanawiał się ani chwili i zgodził bez wahania, gdy brodacz oznajmił, że zamierza oddać zwierzę w dobre ręce. teraz żałował gorzko swej pochopnej decyzji; och, jak dobrze rozumiał punkt widzenia otyłej wdowy i nabierał coraz większego przekonania, że upier-

Page 36: Herbasencja - Sierpień 2014

36 Herbasencja

dliwa kobieta sama upozorowała włamanie, byle tylko pozbyć się znienawidzonego Richiego. cóż, doszedł w końcu do wniosku, w takim razie jego smętnika nikt nie ukradnie i z czystym sumie-niem będzie mógł pozbyć się kłopotu. zasnął nad ranem, a przerywane koszmarnymi majakami ciężkie sny tylko utwierdziły go w przekonaniu o słuszności, świeżo wyplutej z głębin zmęczonego umysłu, genialnej teorii.

***

‒ zamknij wreszcie ten parszywy dziób, Richie ‒ warknął z pogardą, obrzucając skrzydlatego kompana wściekłym spojrzeniem.

nieustający jazgot ptaka sprawił, że mężczyzna, o mało co, przeoczyłby wdzierający się ponury marazm wczesnego wieczoru niezwykły i całkowicie niespodziewany dźwięk pukania do drzwi. Wytężył słuch i skupił wszystkie zmysły, by wykluczyć, że rytmiczne uderzenia nie pochodzą gdzieś zza ściany, ale to, co docierało do jego uszu, nieodparcie wskazywało na niebywałe wprost wydarze-nie: wizytę istoty ludzkiej. detektyw nie nawykł do towarzystwa, bo też i dawno nikt nie odwiedzał jego ponurego gniazda; zaintrygowany, powoli, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz.

nauczycielka, zauważył z rozczarowaniem. osoba, której samo istnienie burzyło maestrię wys-nutej przez detektywa, deprecjonującej ptasią zbrodnię teorii. Jeszcze bledsza niż wcześniej, szczu-plejsza i smutna kobieta spoglądała na śledczego wyczekująco, a zaskoczony mężczyzna nie bardzo wiedział, jak się zachować.

‒ Mogę wejść? ‒ spytała po chwili nieśmiało.Policjant otworzył szerzej drzwi, mamrocząc coś pod nosem i z zakłopotaniem drapiąc się

po głowie. nawykła do rozwiązywania kryminalnych zagadek natura wkrótce wzięła górę nad wywołaną niecodziennym wydarzeniem konsternacją, a ciekawość ustąpiła pola zdziwieniu.

‒ skąd pani wie, gdzie mieszkam? ‒ spytał, podążając za gościem do pokoju. ‒ byłam wczoraj na wystawie ‒ oznajmiła i od razu wyznała szczerze: ‒ Pojechałam za panem.

długo zbierałam się na odwagę, by zapukać...detektyw ze zdziwieniem zarejestrował, że nieznośny dotąd Richie uspokoił się nagle i w mieszkaniu

zapadła niespodziewana, choć upragniona cisza. czyżby obecność kobiety podziałała na ptaka tak kojąco?‒ nie bardzo rozumiem, po co to wszystko ‒ oświadczył cicho, bojąc się sprowokować zwierzę do wrzasku.‒ chodziło o... ‒ nauczycielka wskazała słabym ruchem głowy na klatkę. ‒ Widziałam, że zabrał

pan ptaka ze sobą. chciałam się przekonać, czy...‒ czy to pani smętnik? ‒ domyślił się policjant i dodał uprzejmie: ‒ Proszę sprawdzić.nauczycielka ponuro pokręciła głową.‒ to nie on ‒ stwierdziła z żalem. ‒ ale...– ale jest jeszcze coś – dokończył za nią śledczy, badawczo mrużąc powieki. – o tym, że to nie

pani ptak, wiedziała pani już wcześniej, zgadza się? Przyszła pani, bo przypomniała sobie o czymś istotnym albo coś ważnego się wydarzyło, prawda?

Kobieta ponuro skinęła głową, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.– tak – szepnęła, podając policjantowi, kurczowo trzymane dotąd pod pachą, popołudniowe

wydanie dziennika. – Żona burmistrza – dodała jeszcze ciszej.Mężczyzna rozpostarł gazetę i w milczeniu połykał wzrokiem zamieszczony na pierwszej stro-

nie nekrolog. Wymownie zaklął pod nosem, zdawało mu się, że prawie bezgłośnie, ale nauczycielka usłyszała przekleństwo dostatecznie wyraźnie.

– Pójdę już. – Westchnęła z rezygnacją.detektyw bez zastanowienia zastąpił kobiecie drogę; perspektywa ponownego pozostania sam

na sam z krnąbrnym, czarnym stworzeniem napawała go odrazą.‒ nie ma mowy! ‒ wypalił rozkazującym tonem, po czym zmieszał się lekko i wyjaśnił łagodniej:

‒ Proszę zostać, porozmawiamy. ‒ by zatuszować rażący brak ogłady, zdecydowanie sięgnął po porzuconą na stoliku paczkę papierosów, mówiąc: ‒ zapali pani?

Page 37: Herbasencja - Sierpień 2014

37Sierpień 2014

nauczycielka uśmiechnęła się smutno.‒ lekarz mi zabronił ‒ wyznała z goryczą.‒ Mnie też ‒ odparł policjant i zdecydowanie podniósł papierosa do ust.

***

za oknami powoli szarzało. Rodzący się w bólu świt z wysiłkiem wydobywał z niebytu bez-barwne sprzęty zagracające zaniedbane mieszkanie policjanta. Mężczyzna zbudził się nagle i nie-spodziewanie; głowę dałby, że sen przerwał krótki, ostry jęk skrytego wciąż w ciemności ptaka. Poprzedniego wieczora jednak Richie nagle zamilkł i nie odzywał się aż do tej pory. Kto wie, może coś innego zbudziło detektywa? Może niespokojne poruszenie śpiącej tuż obok kobiety?

nieokreślona potrzeba, przemożny głód czegoś jeszcze nienazwanego zaczął ogarniać ciało świeżo wyrwanego ze snu mężczyzny. zwykle, pierwszą po przebudzeniu zachciankę zaspokajał wypalany naprędce papieros. złoty ognik zapałki wydobył wciąż jeszcze słabo zaznaczające się w półmroku gładkie ramię śpiącej cicho nauczycielki i detektyw wiedział już, czego pragnie. Wy-paliwszy papierosa do połowy, pośpiesznie zdusił go w popielniczce. Wyciągnął rękę, by odgarnąć długie, bezładnie opadające na twarz kobiety, jasne włosy i musnąć palcami uwolnioną z ich okowów wychudzoną, żylastą szyję, ale dłoń detektywa, jakby przerażona tym pierwszym doty-kiem sama cofnęła się w pełnym obrzydzenia, instynktownym odruchu.

skóra nauczycielki była zimna jak lód.

***

‒ ucieszysz się ‒ powiedział koroner na powitanie. ‒ śmierć nastąpiła z przyczyn jak najbardziej naturalnych.‒ nie widzę w tym powodów do radości ‒ odburknął detektyw.Patolog pochylił lekko głowę i spojrzał na gościa znad okularów.‒ a powinieneś ‒ zauważył ze zdziwieniem. ‒ co poniektórych noc z martwą kobietą zawiodła

wprost na krzesło. elektryczne, oczywiście.‒ nie mam z czego się cieszyć ‒ powtórzył ponuro śledczy i spytał: ‒ co jej właściwie było?‒ dostałem dokumentację lekarską. Guz mózgu. Właściwie, nie było z denatką jeszcze tak źle,

w sumie, patrząc na wyniki badań, ciężko zrozumieć, dlaczego zgon nastąpił akurat teraz. Mogła jeszcze trochę pożyć. no, chyba, że zdarzyło się w jej życiu coś, co sprawiło, że dłużej żyć już nie chciała. ‒ Koro-ner uśmiechnął się krzywo, wymownie mrugając do detektywa. ‒ nie chciałbym tak działać na kobiety...

‒ ty nie działasz na kobiety wcale ‒ odgryzł się policjant i zmienił temat: ‒ zbadałeś pozostałe przypadki? ‒ cóż, damy widuję tylko martwe ‒ melancholijnie zauważył niezrażony koroner, flegmatycznie

gładząc dłonią łysą czaszkę. ‒ Wszystkie podsunięte przez ciebie zwłoki zaciekawiłyby może patolo-ga klinicznego, nie mnie. Żaden z tych ludzi nie padł ofiarą przestępstwa, to typowe zgony organiz-mów wycieńczonych nowotworami. no, chyba że za sprawcę uznasz współczesną, wyniszczającą cywilizację i wyślesz list gończy za nowoczesnym, niezdrowym trybem życia.

Rozczarowany detektyw zmarszczył brwi.‒ zapewne żaden z nich nie cierpiał na jakąś chorobę... odzwierzęcą? ‒ spytał jakby od niechcenia.‒ nie. ‒ Padła odpowiedź zaciekawionego patologa. ‒ skąd ten pomysł? czego właściwie dotyczy

twoje śledztwo?‒ teraz już niczego ‒ żachnął się policjant i pospiesznie opuścił kostnicę, by uniknąć dalszych wyjaśnień.Po aferze z nauczycielką odebrano mu przecież sprawę.

***

Pogrzeby żony burmistrza i nauczycielki miały miejsce jednego dnia, a detektyw stawił się na obu. na pierwszym trzymał się na uboczu, nie tylko dlatego, że mierziły go przybyłe z kondolencja-

Page 38: Herbasencja - Sierpień 2014

38 Herbasencja

mi tłumy ludzi, którzy wcześniej burmistrzowej szczerze nie cierpieli, albo przynajmniej skutecznie jej unikali. także dlatego, że żywił nadzieję na spotkanie hodowcy smętników, bo gdzie miałby się ów człowiek pojawić, jeśli nie na pogrzebie swoich, choć detektyw wciąż jeszcze wzdrygał się przed użyciem tego słowa, ofiar?

Mimo, iż wytężał wzrok i nieustannie lustrował pogrążone w żałobie postacie, dyskretnie krążąc za plecami przybyłych, nie odnalazł brodacza. ba, żaden z żałobników nie wydawał się nawet do poszukiwanego człowieka podobny. Gdzieś miedzy pochylonymi z szacunkiem głowami, mignęła tylko na moment surowa, blada twarz porucznika; spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się na ułamek sekundy. Groźny wzrok przełożonego, piętnujący zakłócanie tak dostojnej ceremonii, sprawił, że detektyw, potulnie, szemrząc jednak pod nosem, cofnął się w cmentarz jeszcze głębiej.

Miał teraz na widok na prawie cały, ciasno zgromadzony przy grobie tłum, ale nie zdołał skupić na nim uwagi na dłużej. Jeden, krótki, jakby rozpaczliwy krzyk przyprawił go o gęsią skórkę. znał ten głos; natychmiast, zanim jeszcze zrozumiał, jak to irracjonalny to odruch, zaczął rozglądać się wokoło w po-szukiwaniu Richiego. nadaremnie; pusta przestrzeń nowej części nekropolii, jak okiem sięgnąć, pozba-wiona choćby jednego drzewa, nie oferowała wygodnego schronienia dla zagubionego ptactwa. detektyw z żalem dał za wygraną; okrzyk nie powtórzył się już, zresztą, powoli rozchodzący się uczestnicy pogrzebu i tak spłoszyliby samotnego smętnika, nawet gdyby jego płaczliwy jęk nie okazał się tylko złudzeniem.

na starej części cmentarza, gdzie chowano nauczycielkę, drzew zachowało się więcej. Kilkunas-tu, wyraźnie poruszonych uczniów i kilkoro posępnych dorosłych zainteresowało detektywa tylko na krótką chwilę. Gdy tylko podniósł wzrok ponad ich głowy, dostrzegł czarne plamki ptaków, przysiadłych na obnażonych z liści gałęziach wiekowych klonów. zaintrygowany, podszedł bliżej i, mrużąc oczy, z półotwartymi ze zdziwienia ustami, przyglądał się milczącym ptasim żałobnikom.

‒ skąd was tu tyle, czarne sukinsyny? – mruknął wreszcie do siebie.‒ nie wypada, młody człowieku. nie wypada. ‒ usłyszał zza pleców cichy głos.zdziwiony, odwrócił się powoli; tuż za nim stała staruszka w czerni, przyglądając mu się karcąco

zza wielkich okularów w grubych oprawkach. skąd się wzięła? dałby głowę, że nie widział jej wcześniej wśród uczestników pogrzebu.

‒ ale ja o nich – usprawiedliwiając się, wskazał ruchem brody na ptaki. ‒ same smętniki, nie dziwi to pani?

stara zadarła wysoko głowę i niespodziewanie zdjęła okulary.‒ nie – szepnęła, by nie przeszkadzać we wciąż trwającej ceremonii. ‒ to wszystko wrony. smętnik

jest tylko jeden, o tam. ‒ uniosła laskę i wskazała jej końcem na któreś ze zwierząt. ‒ Widzi pan? ‒ Jeden? ‒ zmarszczył brwi z niedowierzaniem.‒ zawsze jest tylko jeden – wyjaśniła stara. ‒ Każdy człowiek ma swojego smętnika, nie wie pan?‒ nie. ‒ detektyw przestał obserwować ptaki i zatopił wzrok w twarzy staruszki, po czym dodał,

dziwiąc się, że dał się wciągnąć w tak nonsensowną wymianę zdań: ‒ Podobno są rzadkie. ludzi jest więcej niż tych ptaków, to niemożliwe, by każdy miał swojego, proszę pani.

Kobieta uśmiechnęła się smutno i założyła okulary.‒ Każdy człowiek ma mieć jednego smętnika, a skoro jest nas coraz więcej, na każdego ptaka

musi, siłą rzeczy, przypadać wielu ludzi. Jeden po drugim, rozumie pan?‒ nie. ‒ zmarszczył brwi.‒ nie szkodzi. Kiedyś pan zrozumie.‒ Kiedy? ‒ spytał i znów spojrzał na gałąź, tym razem pustą.‒ a co, ja wróżka? ‒ obruszyła się kobieta i, zmieszana, dodała ciszej: - zresztą, wy, młodzi, teraz

tak kurczowo trzymacie się życia...nie zadał kolejnego pytania; pogrzeb nagle zeszedł na drugi plan, ustępując pola nerwowym

poszukiwaniom obecnego jeszcze przed chwilą smętnika. Pastor mamrotał słowa modlitwy, de-tektyw gorączkowo skakał wzrokiem po koronach drzew, ale dopiero, gdy czterech posępnych mężczyzn zaczęło powoli opuszczać trumnę do grobu, zwrócił uwagę na człowieka, zdającego się rozrzucać coś pomiędzy pniami starych drzew. chwilę trwało, zanim śledczy zrozumiał, że jakiś

Page 39: Herbasencja - Sierpień 2014

39Sierpień 2014

samotny emeryt w szarym płaszczu karmi tłoczące się u jego stóp ciemne ptaki, choć dziwacznym zdawało się, dlaczego robi to na cmentarzu.

trumna właśnie zniknęła żałobnikom z oczu i któraś z uczennic zaczęła rozpaczliwie szlochać; de-tektyw na moment odwrócił wzrok, by przyjrzeć się, jak płaczącą dziewczynkę tuli uprzejma staruszka w czerni. Gdy znów spojrzał pomiędzy drzewa, emeryta na najstarszej części cmentarza już nie dostrzegł.

Ptaki zniknęły również.

***

Miał teraz sporo wolnego czasu. zamiast na odpoczynek, przeznaczał go jednak na poszuki-wania tajemniczego człowieka, który podarował mu ptaka. odsunięty od naprędce zamkniętego przez przełożonych śledztwa, zawieszony w obowiązkach i wbrew swej woli wysłany na przymu-sowy, odkładany od wielu lat urlop, nie umiał odnaleźć się „w cywilu”.

z uporem maniaka krążył po różnych giełdach, nawiedzał zloty hodowców i pchle targi. czuł, jak rozwiązanie zagadki wyślizguje mu się z rąk, i mimo, iż z coraz większą determinacją poszukiwał odpowiedzi, wciąż nie trafiał na ślad nieuchwytnego brodacza. członkowie towa-rzystwa Miłośników Ptaków też nie zdołali pomóc; tak, bywa na wystawach ktoś taki, pojawia się na zlotach, mówili, lecz nie potrafili wygrzebać z pamięci żadnych bliższych szczegółów. nikt nie wiedział, czym ów człowiek się zajmuje, ani gdzie mieszka.

sporo czasu detektyw spędził też w nieodwiedzanych nigdy wcześniej bibliotekach, poszukując informacji na temat smętników i dotyczącego ich, starego przesądu, ale poza ornitologicznymi cieka-wostkami, nie znalazł niczego. Posunął się nawet do tego, by uparcie krążąc po cmentarzach, uczestniczyć w niezliczonej ilości pogrzebów obcych ludzi. czasem udawało mu się wytropić jakiegoś smętnika, częściej jednak słyszał tylko żałobne okrzyki dobrze ukrytych przed ludzkim wzrokiem ptaków.

tajemniczego emeryta też więcej nie spotkał, mimo iż usiłował nawet, jak ów człowiek, karmić zwierzęta, rzucanymi między nagrobki, kawałkami czerstwej bułki; wszystko na próżno.

‒ Widzisz, Richie, sukinsynu skrzydlaty, znowu lipa ‒ zagadywał do ptaka po powrocie do domu, a smętnik witał mężczyznę radosnym machaniem skrzydłami i przychylnym okrzykiem.

okres nienawiści, a potem ostentacyjnej niechęci zwierzę i jego pan mieli już dawno za sobą i coraz częściej detektyw przyłapywał samego siebie na przemawianiu do zwierzęcego kompana, jak do drugiego człowieka. nieznoszący gadulstwa policjant zaczynał cenić milczącego, z rzadka teraz wydobywającego z dzioba dźwięk towarzysza, zdradzając ptakowi najskrytsze przemyślenia i czyniąc z niego tym samym powiernika, jakiego dotąd nie dane było mężczyźnie spotkać.

‒ ech, Rick, ty draniu latający, znowu nikt cię nie ukradł ‒ witał śledczy opierzonego kompana każdego ranka, wcześniej z nieskrywanym żalem, potem już z dyskretnie zaznaczaną ulgą, a pta-szysko łypało na swego pana to jednym, to drugim okiem, przyglądając się człowiekowi z godną mędrca przenikliwością.

***

dni, jeden po drugim, następowały nieubłaganie, lecz beznamiętnie, zlewając się w monotonną wstęgę traconego bezpowrotnie czasu. coraz rzadziej chciało się mężczyźnie wychodzić z ponu-rego domu, by spoglądać w obce twarze spieszących donikąd, jak niegdyś on sam, ludzi. odwagi starczało mu już tylko na odwiedziny w sklepie za rogiem, skąd także, zakupiwszy kilka produk-tów spożywczych i, nieodzowne, paczki papierosów, samotnik umykał pośpiesznie. z nierówno bijącym sercem, dysząc z wysiłku, przeskakując po kilka schodów na raz, wpadał do mieszkania, by odetchnąć spokojniej, stwierdzając, że ptak wciąż zajmuje swoje miejsce. Widok ten rozwiewał obawy detektywa na dobę lub dwie; zapasy jednak szybko topniały i niepokój powracał.

Któregoś wyjątkowo paskudnego wieczora zastał to, czego lękał się najbardziej: otwarte jakimś przemyślnym sposobem drzwi mieszkania i pustą, splądrowaną klatkę. choć od wielu dni spodziewał się takiego widoku, niewidzialny uścisk w gardle na moment zdławił chrapliwy, przyspieszony od-

Page 40: Herbasencja - Sierpień 2014

40 Herbasencja

dech, a palący ból między żebrami o mało co nie zgniótł piersi wypełnionej rozpaczliwym trzepo-tem serca. W jednej chwili, wraz z przemykającą przez mózg lotem błyskawicy pełną nadziei myślą, przyszło otrzeźwienie. Przecież opuścił dom na tak krótko; sprawca nie mógł ujść daleko!

Krztusząc się i kaszląc, mężczyzna jak na skrzydłach pokonał klatkę schodową i wypadł na zewnątrz, by w świeżym, leniwie padającym śniegu gorączkowo poszukiwać jeszcze nie zatartych śladów ludzkich stóp. szybko znalazł to, czego szukał, i choć mało było prawdopodobne, że to aku-rat odciski butów sprawcy, a nie przypadkowego przechodnia, ruszył ich tropem niczym wietrzący zwierzynę, gończy pies. na skrzyżowaniach ulic kilkakrotnie gubił gmatwany odciskami opon samochodów ślad, lecz węsząc wytrwale, odnajdował go szybko po drugiej stronie drogi.

Wodząc po chodnikach stale przykutym do ziemi wzrokiem, ani się obejrzał, gdy znalazł się w cichym, martwym i obficie oprószonym siwizną śniegu parku. Powykręcane ze starości gałęzie zdeformowanych, jakby zawstydzonych swą nagością drzew, wypełniały alejki widmową siatką ci-eni, rzucanych w świetle nielicznych lamp. szary płaszcz śledzonego człowieka, dostrzeżony gdzieś w oddali, też początkowo zdał się detektywowi drżącym, między oblepionymi płatkami śniegu rzęsami, majakiem; mimo to, śledczy przyspieszył kroku. Kalecząc urywanym, płytkim oddechem nadżarte mroźnym powietrzem gardło, resztkami sił dogonił spłoszonego pościgiem człowieka.

‒ stać! ‒ wycharczał z trudem, ledwo zrozumiale, chwytając uciekiniera za rękaw.‒ Ratunku! ‒ zawył ścigany i wyszarpnąwszy się z rąk detektywa gwałtownym ruchem ramienia,

natychmiast rzucił się do ucieczki.zatrzymał go skryty pod cienką warstwą białego puchu, zdradziecki lód. człowiek w ciemnym płaszczu

stracił równowagę i rozpaczliwie machając rękami bronił się przed upadkiem, lecz zanim niezgrabnie, sze-roko rozstawiając nogi udało mu się pokonać śliską pułapkę, ponownie dopadł go detektyw i bezceremo-nialnie obrócił uciekiniera, mocno wczepiwszy palce w jego bark. tym razem grunt pod nogami stra-cili obaj; w okamgnieniu znaleźli się na ziemi, mierząc się nienawistnymi, wściekłymi spojrzeniami.

‒ oddaj Richiego, sukinsynu! ‒ wychrypiał detektyw, zatapiając wzrok w starannie przystrzyżonej bródce przeciwnika. ‒ nie chcę teraz umierać!

‒ co? ‒ twarz uciekiniera wykrzywił przerażony grymas. ‒ ludzie, ratunku! Wariat! ‒ Ja, wariat? ‒ Policjant niezgrabnie gramolił się na lodzie. ‒ Masz czelność mnie tak nazywać,

psycholu? Gdzie go masz?brodacz zrozumiał, że to nie żarty; poszukując pomocy, histerycznie rozejrzał się wokoło, ale

pusty o tej porze park odbierał wszelkie nadzieje na ocalenie. ‒ nie wiem, o co chodzi ‒ wydukał i usiłował odpełznąć jak najdalej od agresora, niezgrabnie

odpychając się łokciami, ale nie zdołał umknąć daleko. detektyw pozbierał się szybko i rzucił się na podejrzanego, tarmosząc za kołnierz płaszcza. ‒ niewiniątko! ‒ wydyszał przez nieubłaganie zaciskającą się krtań. ‒ Już ja cię znam! Wiem, coś ty za

jeden! chwytasz smętniki na cmentarzach i rozdajesz je tym, którzy zbyt kurczowo trzymają się życia! ‒ Wariat! ‒ wrzasnął brodacz rozpaczliwie. ‒ Ratunku! Pomocy!‒ Ja, wariat? ‒ roześmiał się śledczy chrapliwie, potrząsając uciekinierem jak workiem śmieci. ‒

Pokażę ci wariata, sadysto! świadomie wybierasz samotnych, nierozumianych, balansujących na cienkiej granicy między życiem a umieraniem, wiedząc, że strata czegoś cennego popchnie ich w ramiona śmierci, prędzej niż zrobi to choroba!

‒ ludzie, ratunku! ‒ znów zawył brodacz desperacko, trąc piętami o lód.‒ Jak wybierasz ofiary, sukinsynu? ‒ detektyw wyszczerzył zęby, dysząc nad ofiarą jak drapieżnik

nad upolowanym zwierzęciem. ‒ Jak poznajesz, kto ma raka? no jak?‒ co tu się dzieje? ‒ rozległ się gdzieś z góry nieoczekiwany głos.śledczy dobrze wiedział, czyj. Powoli, z ociąganiem wypuścił z rąk tarmoszony kołnierz płaszcza i zerknął

w bok, na nogawki granatowych spodni. no tak, pomyślał z niechęcią, nie podnosząc wzroku, funkcjonariu-sza nigdy nie ma w pobliżu, gdy jest potrzebny. ale żeby napotkać patrol nocą, w pustym parku? co za pech...

‒ Wstawać, przyjemniaczki ‒ odezwał się drugi, ostrzejszy głos.detektyw mozolnie podniósł się z klęczek.

Page 41: Herbasencja - Sierpień 2014

41Sierpień 2014

‒ Jestem policjantem ‒ wybełkotał. ‒ ten człowiek to złodziej!skrzywił się i mocno zacisnął powieki, gdy mundurowy oślepił go latarką.‒ bardzo wątpię ‒ odezwał się funkcjonariusz z patrolu, gasząc światło i zwrócił się do wciąż

niepewnie stojącego na nogach brodacza: ‒ co niby miał pan ukraść?‒ ten człowiek twierdzi, że odebrałem mu duszę ‒ wyjaśnił szczerze zapytany, pociągając no-

sem. ‒ a ja jestem porządnym obywatelem, lekarzem. Mogę się wylegitymować ‒ zaproponował, rozkładając ręce w geście zaświadczającym, że nie ma nic do ukrycia.

‒ Przydałoby się ‒ rzucił pierwszy funkcjonariusz, a drugi znów oślepił detektywa, warcząc:‒ dokumenty!‒ nie mam przy sobie. ‒ śledczy zakaszlał donośnie, odwracając twarz. ‒ Podobnie jak duszy, ale

żeby ją znaleźć, musielibyście zrewidować tego sukinsyna.‒ nie mamy nakazu – zadrwił któryś z mundurowych i powtórzył: ‒ dokumenty!‒ Ja mam. ‒ brodacz skwapliwie sięgnął za pazuchę. Gdy drżącą jeszcze ze zdenerwowania dłonią przeszukiwał ukrytą w podszewce kieszonkę, spod

poły jego płaszcza wypadła na śnieg nieduża, przypominająca nastroszony motek włóczki, czarna kulka. oszołomiona, pokracznie odpełzła na bok; nikt z obecnych nie zwrócił na nią uwagi.

Policjant z patrolu przez chwilę uważnie studiował podane przez uprzejmego brodacza doku-menty, po czym orzekł:

‒ W porządku, doktorze. Może pan iść, chyba, że chce pan złożyć skargę na tego pana?Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się lekko.‒ Gdybym chciał się sądzić z wszystkimi wariatami, jakich w mojej praktyce spotkałem... ‒

znacząco zawiesił głos.‒ Rozumiem. ‒ Mundurowy pokiwał głową i lekarz oddalił się pośpiesznie.drugi z funkcjonariuszy spojrzał spode łba na detektywa.‒ a ty pójdziesz z nami, „kolego” ‒ zadrwił.‒ odwal się, durniu ‒ wymamrotał śledczy i czując, że nagle opuszczają go siły, ociężale opadł na

pobliską, przyprószoną śniegiem ławkę i ulgą przymknął powieki.‒ Wstawaj! ‒ warknął rozgniewany mundurowy i już miał złapać detektywa za kołnierz, ale

powstrzymał go partner z patrolu.‒ Poczekaj ‒ powiedział. ‒ daj spokój, chyba wiem, kto to. na jedenastym posterunku pracował

taki jeden... Poszukiwacz skradzionych ptaków. ‒ Mężczyzna zniżył głos i dodał ciszej: ‒ choroba nieźle namieszała mu w głowie.

‒ beznadziejny przypadek ‒ przyznał z pogardą krewki policjant, a po chwili do uszu wyczerpanego detektywa dobiegł uspokajający odgłos śniegu, skrzypiącego pod stopami oddalających się mężczyzn.

Mimo, iż został sam, nie zdobył się na uniesienie ciężkich, sklejonych płatkami śniegu powiek. siedział tak, z wysiłkiem chwytając powietrze, czekał, sam nie wiedząc, na co. Wreszcie zapragnął zapalić; nie otwierając oczu, po omacku sięgnął do kieszeni kurtki, wydobywając stamtąd całą zawartość. Wyćwiczonym, zmienionym w nawyk gestem, umieścił w ustach papierosa i zapalił go, bezbłędnie trafiając w cel płomykiem zapalniczki. zaciągnąwszy się pierwszym dymem, zakasłał, heroicznie znosząc kłujący wnętrzności tysiącami cierni ból. na przekór i na złość słabemu, konającemu ciału, wziął drugi, głębszy i jeszcze bardziej nasycony nikotyną haust powietrza. zbyt głęboki dla odwykłego od wysiłku, schorowanego organizmu; wysoko uniesiona wdechem pierś samotnika nagle zastygła w bezruchu, głowa opadła nisko, a ze zwiotczałych ust bezwładnie wypadł niedopałek, staczając się z kolan mężczyzny wprost na śnieg.

Wątły ognik papierosa tlił się jeszcze przez mgnienie oka; gdy zgasł, gdzieś wśród chaotycznie wijącej się plątaniny nagich krzewów zatrzepotały drobne, czarne skrzydła. nieduży, ciemny ptak przysiadł na moment na ławce, tuż u boku umierającego człowieka, wlepiając w niego przeszywające spojrzenie wyłupiastego, błyszczącego oka, po czym, jakby spłoszony towarzystwem nieubłaganie nadciągającej śmierci, poderwał się do lotu i zniknął w mroku.

Page 42: Herbasencja - Sierpień 2014

42 Herbasencja

Czynnik Zhangazaczęło się od tego, że w siódmym miesiącu wyprawy, na atak serca zmarł nagle inżynier ta-

kada. Miał pecha zakończyć życie na trytonie, najzimniejszym księżycu układu słonecznego, więc nie mogliśmy mu nawet wyprawić pogrzebu. złożyliśmy tylko ciało w chłodni z odpowied-nimi honorami, choć bez przesadnie wystawnej ceremonii. Wszystkich przygnębiła ta śmierć, ale, w gruncie rzeczy, nie było w niej nic niezwykłego; przynajmniej tak twierdził zhang, lekarz wy-prawy. takada miał już swoje lata, Japonii dawno wysłano go na emeryturę; chińczykom jego wiek nie przeszkadzał. nikt nie śmiał nawet podejrzewać, że za tym zgonem przyjdą następne.

nie minął nawet tydzień, a Jacques chardin, młody wulkanolog z tianjin, paskudnie złamał nogę w sali gimnastycznej, choć zarzekał się, że regularnie zażywa obowiązkowe mineralizatory. Rozmiękanie kości czasem jeszcze przydarzało się astronautom, ale fanatykowi kultury fizycznej i jedynemu dotąd człowiekowi, który zdobył olympus Mons na Marsie, coś takiego nie powinno się przytrafić. Po złamaniu szybko pojawiły się tragiczne w skutkach komplikacje i chardin zmarł we śnie. lekarz za przyczynę śmierci uznał skrzep, blokujący tętnicę płucną; nic podejrzanego, ale już wtedy zaczęłam przypuszczać, że z naszym antypatycznym konowałem było coś nie tak.

nie chodziło tylko o to, że zhang nie potrafił zintegrować się z resztą grupy. Jako jedyny chińczyk w wyprawie organizowanej przez chińską akademię nauk miał prawo czuć się wyobcowany, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to nie bariery kulturowe stwarzały dystans między nami, a ra-czej poczucie wyższości i głęboko skrywana niechęć do przybyszy z zachodu.

zaniedbanie, które doprowadziło do śmierci Johannesa hartmanna ostatecznie pogrążyło zhanga w oczach zespołu. Kaszel sejsmologa słyszeli wszyscy i marnym usprawiedliwieniem dla lekarza był fakt, że chory uparcie odmawiał leczenia. tak, hartmann nie należał do hipochondry-ków. Miał przy tym irytujący zwyczaj pracy przy głośnych dźwiękach muzyki poważnej, więc żadne z nas nie mogło przyjść mu z pomocą, gdy konał w samotności. orkiestra berlińskich filharmoni-ków skutecznie zagłuszyłaby zresztą każdy bój o ostatni oddech. hartmann przeleżał w pracowni całą noc, a gdy rano anna znalazła ciało, przerażone oczy naukowca wciąż pozostawały otwarte. zhang, z właściwą sobie niechęcią, podjął się sekcji zwłok, po której orzekł, że facet po prostu się udusił. oczywiście, nie użył tego prozaicznego stwierdzenia, a jakiegoś mądrego, medycznego ter-minu, który nic nam nie mówił. tym razem nie daliśmy się zbyć tak łatwo i lekarz, przyciśnięty do muru, wybąkał wreszcie coś o zapomnianym i zgubnym nałogu palenia, któremu hartmann miał oddawać się w sekrecie. oczywiście, nie uwierzyliśmy.

tymczasem zagadkowa niemoc sięgnęła po kolejną ofiarę. Padło na selenolog annę Fish, wiecznie zadzierającą nosa angielkę z własną katedrą na uniwersytecie w Pekinie. znalazła ciało hartmanna, naturalnym więc było, że stoi następna w kolejce po śmierć. Poza tym, często widywano tych dwoje razem; posądzałam ich nawet o jakiś fatalny romans. Wszystko się zgadzało, nawet ta przeklęta mu-zyka jako tło do romantycznych schadzek i to, jak bardzo załamała annę śmierć Johannesa.

lekarz rozpoznał w jej przypadku tylko zatrucie pokarmowe. zanim jednak zaczęliśmy po-dejrzliwie przyglądać się pełnowartościowym, choć prawie niejadalnym posiłkom i paranoicz-nie obwąchiwać wszystkie papki, pasty i przypominające trociny makarony, zhang wykluczył, by było z nimi coś nie tak, uparcie twierdząc, że nie wykrył żadnych toksyn. annie ta wiadomość nie przyniosła ulgi; wkrótce pożałowaliśmy, że nie brzmi już głośna muzyka hartmanna, bo w ciążącej nad stacją ciszy, bez przeszkód rozchodziły się się rozpaczliwe krzyki cierpiącej kobiety.

***

organizm Fish nie zareagował na żadną ze stosowanych przez zhanga terapii. Jej śmierć wstrząsnęła wszystkimi, a najbardziej operatorem łazików, Wildenem. Krótko po symbolicznej ceremonii pogrzebowej znalazłam go w mesie; popijał coś z hermetycznego kubka. usiadłam

science fiction

Page 43: Herbasencja - Sierpień 2014

43Sierpień 2014

obok, rzucając kilka zdawkowych, choć uprzejmych słów. W odpowiedzi, mruknął pod nosem coś niezrozumiałego i odwrócił głowę, zanim zdążyłam spojrzeć mu w oczy. nie spytałam o nic więcej. zauważyłam, że nie byliśmy w mesie sami; zhang, skryty dyskretnie w kącie, przyglądał się nam uważnie. zniesmaczona tak bezczelną inwigilacją, spytałam zaczepnie:

– Jak postępy w dochodzeniu, zhang?z rozmysłem nie nazwałam go doktorem, choć wiedziałam, jak bardzo chińczycy lubują się

w tytułach. Według mnie, na żaden nie zasłużył.– za wcześnie jeszcze na wnioski – odparł z urazą chińczyk.– oj, nie bądź taki oficjalny. – uśmiechnęłam się jadowicie. – Masz chyba jakąś teorię?– nie. i nikogo nie powinno to dziwić. ułamek procenta wszystkich zgonów stanowią incy-

denty, których medycyna nie potrafi wytłumaczyć – stwierdził oschle, po czym wstał, odsuwając z hukiem krzesło. zanim opuścił mesę, zdążył jeszcze usłyszeć moją ripostę:

– Medycyna, czy ty, zhang?Wychodząc, minął w drzwiach novacka; jeden rzut oka na lekarza wystarczył, by astrochemik

odgadł, co między nami zaszło.– nie powinnaś go obrażać przy ludziach – stwierdził. – chińczycy są przeczuleni na tym punkcie.– szczerze mówiąc, mam to gdzieś – prychnęłam, zadowolona z siebie. – i tak marny z niego specjalista.– Jedyny w tej części układu słonecznego – przypomniał surowo novacek.Wzruszyłam ramionami, stwierdzając jednocześnie:– być może, ale nie ma zielonego pojęcia, jak nam pomóc.– bo to nie jego działka. – usłyszeliśmy nagle całkiem przytomny głos Wildena.zaskoczona, obróciłam się i znalazłam się z robotykiem oko w oko. natychmiast, jakby ze

wstrętem, cofnął się, głębiej zapadając w fotel, ale zdążyłam poczuć w jego oddechu kwaśną, ostrą woń alkoholu.

– to klątwa – odpowiedział na niezadane jeszcze pytanie.– co takiego? – novacek skrzywił się z niedowierzaniem.Wilden upił z kubka spory łyk płynu i powtórzył:– Klątwa, dyplomowani ignoranci. zemsta za zakłócanie spokoju zmarłych, kara za bezczeszcze-

nie zwłok. Wszystkich po kolei szlag trafi, bo ty, chloe, musiałaś przywlec do bazy jakiegoś trupa!zaskoczona, otworzyłam szeroko oczy; faktycznie, mój łazik odnalazł w okolicach Kaldery le-

wiatana sprasowany na miazgę, organiczny strzęp niewiadomego pochodzenia, zatopiony w azo-towym lodzie jak mucha w bursztynie. nazwanie go jednak zwłokami było grubą przesadą.

– ten „trup” to największe odkrycie w historii ludzkości – wycedziłam z pretensją w głosie.novacek znacząco położył mi dłoń na ramieniu, jakby chciał powiedzieć: daj spokój.– Mam gdzieś historię ludzkości! – Wilden skrzywił się niemiłosiernie. – nie widzisz, że to nas zabija?niedorzeczne pytanie wisiało przez chwilę w powietrzu, nie doczekując się odpowiedzi.

W końcu nie wytrzymałam, przerywając krępującą ciszę nieprzyjemnym, sarkastycznym śmiechem.– Może więc odprawisz stosowne egzorcyzmy, Jesse? nie kompromituj się, ty… kaznodziejo

z Kentucky! – zadrwiłam, wstając.W uszach mojego zmiennika niewinny z pozoru żart z pobożnych przodków zabrzmiał jak praw-

dziwa obelga. zaklął głośno i gwałtownie poderwał się z miejsca, zapewne chcąc rzucić się na mnie z pięściami, ale w niskim ciążeniu trytona poszybował nie tam, gdzie zamierzał, niezgrabnie lądując na podłodze. novacek litościwie pomógł mu wstać.

– Wracaj do siebie, Wilden – rzucił prosto w spoconą, czerwoną twarz robotyka, wykrzywioną wściekłym grymasem. – Wyśpij się porządnie.

Jesse zmierzył astrochemika wzrokiem pełnym nienawiści.– Jeszcze zobaczycie – wychrypiał, ruszając ku drzwiom.zostaliśmy sami; już otwierałam usta, by skomentować to, co właśnie zaszło, ale novacek mnie ubiegł.– Wszyscy jesteśmy zmęczeni – powiedział spokojnie.

Page 44: Herbasencja - Sierpień 2014

44 Herbasencja

***

nie rozmawialiśmy już więcej o klątwie. z nudów postanowiłam zająć się czymś pożytecznym i sprowadzić łaziki z powrotem do bazy, bo mało było prawdopodobne, byśmy w obecnej sytuacji kontynuowali zwykłe programy badawcze. Roboty, noszące niegdyś pompatyczne chińskie imiona, przechrzczone na Jacka i Johnny‘ego, na cześć zakazanych w czasie kosmicznych misji, markowych whisky, od paru dni oczekiwały bezczynnie na nasze rozkazy na bezdrożach trytona. bez przesz-kód wyprowadziłam Jacka z Kaldery Kibu i bezpiecznie przeprowadziłam go nad Granią Krakena, ale na kierowaniu Johnnym nie potrafiłam się już skupić. odkryłam bowiem, że za moimi plecami zawiązał się nieoczekiwany sojusz: zhang i novacek przesiadywali w laboratorium całymi godzi-nami, ale milkli nagle, gdy tylko zjawiałam się w pobliżu. Raz nawet usiłowałam podsłuchiwać, ale dałam sobie spokój, bo zza zamkniętych drzwi dobiegały tylko strzępy słów. zresztą, rozmawiali po chińsku, a mimo, iż pracowałam dla chińczyków od dwóch lat, do tej pory nie opanowałam języka moich chlebodawców. im dłużej myślałam, tym większej nabierałam pewności, że mężczyźni coś ukrywają, porzuciłam więc komorę holograficzną i zaczęłam śledzić każdy ich krok.

Gdy tylko wynieśli się do gabinetu zhanga, zżerana ciekawością, przetrząsnęłam laborato-rium, ale znalazłam tylko bezwartościowe analizy jakichś minerałów. Równie mało uzyskałam, przeszukując główną bazę danych stacji. Wszelkie wnioski, o ile do jakichś doszli, musieli ukrywać na osobistych palmboxach, ale włamanie do nich traktowałam jako ostateczność, tymczasowo zadowalając się szperaniem w ambulatorium pod nieobecność chińczyka.

Już pierwszy rzut oka wystarczył, by pozbyć się nadziei na spektakularne odkrycia. Gabinet lśnił czystością, jakby zhang od dawna w nim nie bywał. Rozczarowana, w ostatniej, desperackiej próbie znalezienia czegokolwiek, rzuciłam się na kosz na śmieci, ale nie znalazłam niczego, żadnej, choćby potarganej czy pomiętej notatki. zaciekawił mnie jedynie pojemnik na odpady medyczne; skrywał kilka, najwyraźniej świeżo zużytych iniektorów. Wyciągnęłam ostrożnie jeden z nich, i, obracając w palcach lekki, kompozytowy walec, usiłowałam odczytać, co zawierał, aż złożyłam w całość nazwę znanego nawet laikowi leku przeciwbólowego, godnego następcy zdetronizowanej lata temu morfiny. zhang z pewnością podawał go cierpiącej annie, ale od jej śmierci minął przecież co najmniej tydzień. Kogo szprycował tak silnymi prochami? Wildena, novacka, siebie? Któryś z nich musiał być chory, rozumiałam, ostrożnie wycofując się z ambulatorium.

***

Wróciłam tam następnego wieczora, wezwana przez novacka. umarł zhang; jego ułożone na leżance ciało idealnie wpasowywało się w bezduszny porządek, jaki po sobie pozostawił. nie sililiśmy się na sztuczne, choć należne zmarłemu przemowy. Milczeliśmy, do upadłego przeciągając zwyczajową minutę ciszy. znudzona, zaczęłam przyglądać się czechowi ukradkiem; wydawał się jeszcze bledszy i szczuplejszy niż zwykle. W końcu nie wytrzymałam.

– zabiła go klątwa, czy prochy? – odezwałam się pierwsza.novacek drgnął. Po jego zgorszonej minie poznałam, że zapewne zachowałam się niewłaściwie;

mało mnie to jednak obeszło.– zajęło mu mózg – odrzekł cicho.Klasnęłam w dłonie, dając upust niepasującej do sytuacji radości.– ha! a jednak coś nas atakuje! – zawołałam triumfalnie.Mężczyzna nie zaprzeczył. Westchnął i zmienił temat:– Gdzie Wilden?Wzmianka o robotyku zepsuła mi humor skuteczniej, niż śmierć lekarza.– u siebie – odparłam, zniecierpliwiona. – znalazł sobie jakąś strasznie pilną robotę. tak

naprawdę boi się tej swojej klątwy, głupi gnojek!astrochemik skinął głową w milczeniu.

Page 45: Herbasencja - Sierpień 2014

45Sierpień 2014

– trzeba zanieść zhanga do kostnicy – stwierdził po chwili z przymusem, podchodząc do zwłok. – Pomożesz mi?

skrzywiłam się ze wstrętem. nie miałam najmniejszej ochoty bawić się w grabarza, ale wiedziałam, że muszę zostać z novackiem, by czegokolwiek się dowiedzieć.

***

ciało lekarza ważyło niewiele. łatwo było zapomnieć, że niesiony przez nas, czarny worek zawierał ludzkie zwłoki. Przez całą drogę novacek nie odezwał się ani słowem, a ja nie naciskałam; pozwoliłam, nie bez przykrości, by czeluść lodowatego magazynu, który dziwną koleją losu zamieniony został na kostnicę i pięć, zastygłych w bezruchu ciał, wywarło na astrochemiku odpowiednie wrażenie.

Gdy tylko znaleźliśmy się z powrotem na korytarzu, chwyciłam go za rękę.– Powiesz mi wreszcie prawdę? – spytałam po prostu.spojrzał na mnie smutnym, zrezygnowanym wzrokiem. oparłszy się o ścianę, oddychał ciężko.– za wiele ode mnie wymagasz, chloe. sam nie wiem, co jest prawdą… Może to właśnie Wil-

den ma rację.zaniemówiłam; po raz pierwszy od dawna brakło mi jakiegokolwiek rzeczowego argumentu.

Jirzi novacek, sceptyk, ateista, człowiek fanatycznie wręcz rozsądny, nagle wyrywa się z czymś ta-kim? to nie ten sam naukowiec, którego poznałam siedem miesięcy temu. coś we mnie pękło. łzy napłynęły mi do oczu.

– nie każ mi wierzyć w gusła – wyszeptałam, ściskając jego dłoń. – Powiedz mi cokolwiek, uwierzę w każde kłamstwo, tylko nie w klątwę Wildena!

Mężczyźnie najwyraźniej zrobiło się mnie żal.– chodź ze mną – powiedział, kiwając głową. – coś ci pokażę.Ruszył przed siebie powoli, ze spuszczoną głową. Widać było wyraźnie, że brzemię niechcianego

sekretu ciążyło mu z każdym krokiem coraz bardziej, a jednak uparcie milczał. nie odstępowałam go ani na krok, ogrzewając jego kościste, lodowate palce ciepłem mojej dłoni.

– Widzisz, chloe, to zhang wymógł na mnie przyrzeczenie, że zachowam wszystko w sekre-cie – odezwał się dopiero u progu swej kwatery. – zgodziłem się, wiesz, od niedawna mam chiń- skie obywatelstwo…

cholerny oportunista, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.– Kupili cię – rzuciłam tylko z przekąsem, przestępując próg.novacek, ku mojemu zdziwieniu, skinął głową.– Wszystkich nas kupili – przyznał, szukając czegoś w kieszeniach.Po chwili wydobył z jednej z nich małe, ciemne pudełko osobistego palmboxa i wetknął je do

gniazda dokującego na ścianie. z wyraźną ulgą opadł na fotel, mówiąc dalej:– Widzisz, zhang poniekąd nie kłamał, bo naprawdę nie znalazł czynnika infekcyjnego. na sek-

cjach trafiał tylko na efekty jego działania: zniszczone narządy z uszkodzeniami typowo mechani-cznymi, jakby coś rozpychało tkanki, moszcząc sobie legowisko. coś tak nieuchwytnego, że lokując się w organizmie, niszczyło go i prowadziło do śmierci, znikając następnie bez śladu.

stukając lekko palcem, uruchomił urządzenie. W powietrzu, nad pulpitem, pojawił się trójwy-miarowy obraz zasnutych mgłą gór gdzieś w południowych chinach. skrzywiłam się z dezaprobatą; ja osobiście ustawiłam jako obraz powitalny osobistego palmboxa rodzinne las Vegas.

– Popatrz. – novacek przywołał na wirtualny ekran kilka zdjęć. – Widzisz te białe plamy? to rozerwana tkanka. zhang znalazł takie u wszystkich zmarłych. Robił setki analiz genetycznych. bez skutku… dopiero, gdy zachorował sam, nastąpił przełom. znalazł to.

Pokazał kolejne zdjęcie, tym razem z mikroskopu skaningowego, na którym wyraźnie odznaczały się od pofałdowanego, nieregularnego tła, doskonale geometryczne bryły trójwymia-rowych sześcianów.

– Wirus? – oderwałam od ekranu pytający wzrok, ale novacek zaprzeczył, kręcąc głową.

Page 46: Herbasencja - Sierpień 2014

46 Herbasencja

– to była ostatnia szansa zhanga – ciągnął dalej. – skoro czynnika nie można było pozyskać ze zwłok, jedyną możliwością było przechwycenie go w próbce żywej tkanki. – zanurzył palec w krawędzi sześcianu, aż obraz zamigał, odkształcając się nieznacznie. – to pochodzi z płynu móz-gowo–rdzeniowego lekarza. sam robiłem mu punkcję, wiesz?

– ty? – spytałam ze zdziwieniem, a Jiżi wzruszył ramionami, lekko dotknięty moim niedowierzaniem.– Ja. Według jego wskazówek. i tak był umierający, niewiele ryzykował, gdybym coś spaprał, nieprawdaż?nie czułam obowiązku, by odpowiadać na to pytanie, zresztą, myśli zaprzątało mi już coś innego.– Moment. – usadowiłam się na fotelu naprzeciwko, by móc przyjrzeć się novackowi uważniej. –

dlaczego nie wykrył tego u anny, zanim zmarła? Robił testy na wszystko, co żyje, ale nic nie znalazł.– bo to nie jest żywe, chloe. to automaty wielkości sporych bakterii, sztuczne, całkowicie nie-

organiczne. zhang nie szukał maszyn. Żaden lekarz na jego miejscu nie szukałby czegoś takiego.– zwłaszcza, jeśli nie chciałby tego znaleźć – stwierdziłam cynicznie.twarz mężczyzny spochmurniała.– co sugerujesz?– Że to chiński wynalazek. – uśmiechnęłam się ironicznie.– nie – zaprzeczył gwałtownie. – chińczycy nie mają z tym nic wspólnego. W ogóle udział ludzi

w powstaniu czynnika zhanga jest bardzo mało prawdopodobny.– naprawdę chcesz to tak nazwać? – spytałam przewracając oczami, ale astrochemik puścił tę

uwagę mimo uszu.odwrócił się, wywołując na ekranie dziwnie znajomy obraz jakiegoś wykresu z długimi kolum-

nami liczb poniżej. Westchnął przy tym ciężko.– tu masz wynik spektrometrii masowej. zwróć uwagę na trzecią pozycję.– Glin 26. co z tego? – przeczytałam obojętnie, nie dając po sobie poznać, że na te wyniki

natknęłam się już wcześniej, przeszukując bazę danych laboratorium. tyle, że wtedy nie doceniłam ich znaczenia.

– to izotop pierwotny, starszy niż słońce. na planetach naszego układu występuje w śladowych ilościach, ale te automaty zawierają go całkiem sporo. Wiesz chyba, co to znaczy?

Wiedziałam. W lot pojęłam znaczenie tego odkrycia, przyćmiewającego moje skromne znale-zisko z Kaldery lewiatana; zdążyłam nawet poczuć nieprzyjemne ukłucie zazdrości.

– Gdzie złapaliśmy tę zarazę? – spytałam, kręcąc się w fotelu, by ukryć zmieszanie.– Jeszcze nie wiem. Mogła siedzieć w pyle gejzerów, w lodzie czapy polarnej. – drgnął i dokończył

powoli, z namysłem: – albo w tym organicznym fragmencie, który znalazłaś.zaskoczona, zatrzymałam fotel.– Mówiłeś przecież, że „spadek po zhangu” nie utrzymuje się w zwłokach – zauważyłam sucho,

zadowolona, że odkryłam nieścisłość w jego pięknej teorii.novacek podparł głowę na dłoni, spoglądając na mnie z wysiłkiem spod półprzymkniętych,

ciężkich powiek.– tak mówiłem. ale każdy automat może pracować w określonym zakresie temperatur… to

miejsce, w którym znalazłaś szczątki… to niecka, wypełniona przez lawę z lodowego wulkanu. Gdyby, teoretycznie, gwałtowna erupcja zaskoczyła jakąś żywą istotę z penetrującymi ją automata-mi w środku, czynnik zhanga nie zdążyłby uciec ze zwłok, zamarzając wraz z nimi. ale…

– ale mamy zabezpieczenia – weszłam mu w słowo. – nic tak po prostu nie może przeniknąć z zewnątrz, a żadna z próbek nie ma kontaktu z wnętrzem stacji. nawet moje znalezisko leży her-metycznie zamknięte w chłodni, nikt w nim nie grzebał, bo nie mamy astrobiologa.

novacek wyłączył palmbox i chudymi, kościstymi palcami wyłuskał urządzenie ze ściany. zanosiło się na koniec rozmowy; by nie pozwolić mu wstać, przysunęłam się jeszcze bliżej. nie zwrócił na to uwagi, myśląc nad czymś intensywnie.

– W zasadzie masz rację – powiedział. – ale one są inteligentne, chloe. Potrafią się przystosować. zmieniają taktykę w każdej nowej sytuacji, zapewne znalazły lukę w zabezpieczeniach. uczą się na swoich błędach, wyciągają wnioski. Jak my…

Page 47: Herbasencja - Sierpień 2014

47Sierpień 2014

nie dokończył, jęknął cicho, zginając się w pół.– co ci jest? – zaniepokoiłam się i dotknęłam jego czoła; było zimne jak u trupa.– nic, to zmęczenie – odparł nieszczerze, wyprostował się i, lekko potrząsając głową, strącił moją rękę.Pomogłam mu przenieść się na łóżko, ale wciąż czułam niedosyt, więc położyłam się obok,

odkładając na bok wszystkie konwenanse. Wcześniej zresztą też się nimi zbytnio nie przejmowałam.– Jak myślisz, czyja to spuścizna? – spytałam, przytulając się do jego ramienia.– Kto wie… – odrzekł z przymusem. – Żeby odpowiedzieć na to pytanie, potrzeba lat badań.

dopiero zaczynamy poznawać trytona, nawet nie wiemy skąd do nas przywędrował. nie zawsze był przecież księżycem neptuna… lawa zalała Region Monad miliony lat temu. to musi być bar-dzo stara technologia. starsza niż te szczątki, który znalazłaś. Ktoś musiał badać ten księżyc przed nami… długo, długo przed nami…

Przez dobrą chwilę milczeliśmy. oddech novacka powoli się uspokajał, pierś zaczęła słabo, lecz regularnie unosić się i opadać. obawiałam się, że astrochemik za chwilę zaśnie i niczego więcej się nie dowiem. Jeszcze mocniej przywarłam do jego boku.

– skoro to technologia – powiedziałam do siebie, ale wystarczająco głośno, by zmusić go do odpowiedzi – to musiała czemuś służyć.

– taaak – odezwał się po chwili. – Gdyby to był wytwór ludzkości, powiedziałbym, że ma służyć zagładzie, a tak możemy się tylko domyślać jego przeznaczenia. zauważ, że każdy z nas chorował na coś innego, a to znaczy, że sztuczne bakterie nie atakują dwa razy tego samego narządu… to nie może być przypadek. one poznają ludzki organizm. czegoś szukają…

– najsłabszego punktu – wtrąciłam z przekonaniem.– Może nie. Może po prostu niszy, która nie szkodząc nosicielowi, pozwoli im opuścić trytona.

ten z nas, który przeżyje, może być pewien, że nie opuści bazy sam.– tym gorzej dla niego – podsumowałam kwaśno. – chińczycy już się postarają, by wykorzystać

te maleństwa dla własnych celów. Jak myślisz, czemu zhang tak bardzo pragnął zachować to w ta-jemnicy? był kiedyś lekarzem wojskowym, prawda? nie wierzę, by przestał go kręcić wyścig zbrojeń.

– zhang nie żyje, chloe – przypomniał astrochemik zmęczonym głosem, odwracając twarz. – zresztą, to tylko hipotezy. Wymagają weryfikacji.

– tak – zgodziłam się skwapliwie. – Rano przyjrzymy się mojej mrożonce jeszcze bliżej.– Wilden miał się tym zająć – odparł novacek cicho. – zapytaj, może znalazł coś ciekawego.– Wilden? – powtórzyłam przeciągle, unosząc głowę.Robotyk ostatnio nie opuszczał przecież wirtualnej komory zdalnego sterowania łazikami. do

tej pory fakt, że Jesse zajął się robotą, nie niepokoił mnie w najmniejszym stopniu, ale słowa no-vacka sprawiły, że pozory zdrowego rozsądku u popadającego paranoję Wildena nagle stały się podejrzane. Gdzieś na dnie świadomości rodziła się nieubrana jeszcze w myśli obawa, przeczucie zaledwie, ale z gatunku tych, które nie pozwolą zasnąć.

***

zanim jeszcze oddech astrochemika nabrał typowej dla snu regularności, wstałam i natychmiast udałam się do pokoju kontrolnego. obraz na wirtualnej czaszy rozpiętej nad głową absorbował Jes-sego tak bardzo, że nawet nie zauważył, gdy stanęłam tuż za nim. chrząknęłam; drgnął lekko, jak człowiek zaskoczony niespodziewaną wizytą, ale nie przerwał pracy.

– chloe? to ty jeszcze żyjesz? – spytał, raczej zdziwiony, niż ucieszony.Pozostawiłam to pytanie bez odpowiedzi.– co robisz? – spytałam uprzejmie, ale udał, że nie słyszy.Podeszłam bliżej; jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że kieruje Jackiem, robotem, którego

kilka dni temu ściągnęłam do bazy, a współrzędne sugerowały, że krąży gdzieś w okolicach Kaldery lewiatana. serce zabiło mi mocniej; chwyciwszy oparcie, obróciłam fotel z siedzącym w nim Wil-denem do siebie. Jesse spojrzał na mnie ze złością.

Page 48: Herbasencja - Sierpień 2014

48 Herbasencja

– naprawiam twój błąd – wyjaśnił oschle.– to znaczy?skrzywił się, zniecierpliwiony, i, obracając się do mnie plecami, wyjaśnił:– odstawiam twojego trupa do domu. niech dalej spoczywa w pokoju.zaniemówiłam; takiej odpowiedzi się nie spodziewałam.– oszalałeś – wydukałam, gdy już odzyskałam mowę.szarpnęłam znowu oparcie, tym razem mocniej, zanim Jesse zdążył położyć palce na wolancie,

a symboliczne ciążenie sprawiło, że fotel odjechał w bok, zatrzymując się na jednym z ramion półkolistego stanowiska. holograficzny obraz zamigał, zniekształcił się i zniknął. Wilden zaklął pod nosem, podniósł się i znienacka kopnął obrotowe krzesło wprost na mnie. Popchnięta, straciłam równowagę, lądując na podłodze. Jesse dopadł mnie, zanim zdążyłam wstać, i bez ceregieli wywlókł z pokoju kontrolnego.

– Wynoś się! – warknął.zatrzymałam się na ścianie, słysząc jak barykaduje się od wewnątrz. Pozbierałam się w oka-

mgnieniu i wczepiwszy się palcami jednej ręki w zawiasy, by utrzymać ciało w miejscu, zaczęłam bić w drzwi drugą pięścią, krzycząc jednocześnie:

– ty paranoiku! nie ma żadnej klątwy. to bezcenna obca technologia, pomoże stanom wrócić do gry!całą odpowiedź stanowił tylko jakiś nieokreślony rumor.– Wilden, jeśli zaprzepaścisz moje odkrycie, to zabiję cię, przysięgam! – uderzyłam w drzwi

ostatni raz, dysząc ciężko, po czym przywarłam rozpalonym czołem do ich gładkiej, kompozytowej powierzchni. nie dobiegał już stamtąd żaden dźwięk; oderwałam się od nich ze wstrętem.

***

Rozcierając obolałą dłoń, ruszyłam z powrotem ku kwaterom załogi, z każdym krokiem nabierając przekonania, że nie mogę odpuścić. dotarłam do kwatery novacka, z gotowym planem działania z głowie; od razu uruchomiłam palmboxa, nie zważając na mrużącego oczy astrochemi-ka, wyrwanego ze snu przez błękitną poświatę świeżo wzbudzonego ekranu.

– co jest? – usłyszałam.– nic – odpowiedziałam szorstko, całkowicie pochłonięta przygotowywaniem zdalnego

dostępu. – śpij.– nic? – wybełkotał, zdezorientowany, po czym dodał z niedowierzaniem: – akurat…– Muszę wpiąć się w panel komunikacyjny – wyjaśniłam niechętnie.– Po co? – spytał nieprzytomnie, ale nie odpowiedziałam, więc dodał: – Wzywaliśmy już prze-

cież pomoc.skrzywiłam się z niesmakiem na samą myśl o lecącej po nas, chińskiej ekipie ratunkowej.– nie o to chodzi – żachnęłam się. – Pokieruję Johnnym drogą radiową.– co? – novacek raptownie podźwignął się na łokciach, aż zatrzeszczał materac.– łaziki reagują na podstawowe proste komendy wysyłane w języku programu. Przód, tył, lewo,

prawo… – wyjaśniałam bez ładu i składu, przestawiając jednocześnie antenę na częstotliwość robota.– nie dasz rady bez holowizji – zauważył rzeczowo.– dam. znam lewiatana jak własną kieszeń. Każę Johnny‘emu przysyłać zdjęcie po pokonaniu

każdego odcinka. W dwudziestym pierwszym wieku w ten sposób objechali robotami pół Marsa, i to mając aktualizację wizji co osiem minut – paplałam, zaaferowana, nie przestając przebierać palcami po upstrzonym świetlistymi kwadratami blacie.

astrochemik bąknął pod nosem coś, co zapewne odnosiło się do rozchwianego stanu moje-go umysłu i z powrotem opadł na poduszkę. nie odpowiedziałam, bo właśnie spłynęło pierwsze zdjęcie, znak, że zbudziłam Johnny‘ego ze snu w kalderze zamrożonego wulkanu. nie było zbyt wyraźne, ale pozbawiona dobrodziejstw komory holograficznej i wirtualnych wzmacniaczy obrazu nie mogłam liczyć na więcej. czułam, że nie będzie łatwo.

Page 49: Herbasencja - Sierpień 2014

49Sierpień 2014

***

łazik ruszył przed siebie. Każde ze zdjęć pozwalało na względnie bezpieczne pokonanie me-tra, czasem dwóch, tonącego w ciemności terenu. co chwilę światła Johnny‘ego wydobywały z mroku cienie, z których każdy mógł okazać się granią rozpadliny lub wąskim ostrzem pęknięcia w azotowym lodzie. coraz poważniejszym zagrożeniem okazywały się niewinne, w gruncie rzeczy, pomyłki w seriach komend. dawno nie używałam tak prymitywnej metody sterowania, a presja czasu jeszcze zwiększała ryzyko błędów. co chwilę zdarzało się, że robot nie zrozumiał moich in-tencji i wędrował nie tam, gdzie zamierzałam go wysłać, a każdy chybiony ruch mógł okazać się tragicznym w skutkach.

dopiero, gdy szczęśliwie ominęłam wszystkie zapadliska i wyprowadziłam łazik na gładki jęzor lawowego lodowca, wylewającego się z wąskiego przesmyku między kraterem a równiną, odetchnęłam z ulgą, choć najtrudniejsza część zadania miała się dopiero rozpocząć. droga nad grań łańcucha Krakena nęciła gładką, bezpieczną powierzchnią, ale nie skorzystałam z jej za-proszenia, zatrzymując łazik w wąskim gardle lodowej przełęczy. spojrzałam na budzik novacka, ocierając spocone czoło; dotarcie na granicę równiny trwało przeszło dwie godziny. Robot Wildena nadciągał z ciemności i mógł pojawić się w każdej chwili.

***

niedługo musiałam czekać, by na spływających z przełęczy zdjęciach zamigotał drobny, świetlny punkt, z początku niewiele różniący się od dalekiego słońca. nieubłaganie zbliżający się Jack rósł w oczach i wkrótce oślepił Johnny‘ego, wypełniając ekran jaskrawą plamą. nie niepokoiło mnie to, oznaczało bowiem, że Johnny wciąż znajduje się w centrum uwagi Wildena i, mimo, iż obrazy były bezużyteczne, zwiększyłam częstotliwość ich wykonywania, tak, by spływały płynnie, wywołując wrażenie kolejno następujących po sobie klatek starego filmu.

nagle coś się zmieniło. Wilden zatrzymał robota. zagryzłam w napięciu wargi; gdy zamiast gorejącego słońca reflektorów na kolejnym zdjęciu ukazał się zarys srebrnego ciała Jacka, zdałam sobie sprawę, ze Jesse zamierza obejść mnie bokiem, tuż przy skalnej ścianie, sterczącej z lodu jak uchylona lekko brama. Wróciłam do pisania komend; Johnny nagle ożył, zalewając pajęcze ciało Jacka jasnym strumieniem elektrycznego światła.

***

Pchnęłam robota w bok, zagradzając drogę rywalowi. Gdy Jack wycofał się nieznacznie, skupiłam całą uwagę na ustawieniu aparatu tak, by nadążyć za jego ruchem. czułam, że Wilden planuje jakiś podstęp. sekundy mijały niepostrzeżenie, maszyny tkwiły w impasie. zastanawiałam się, czy Wil-den już odkrył, w jaki sposób kieruję łazikiem. teraz, gdy minęło pierwsze zaskoczenie, na pewno się domyślił, z czego wynika opóźnienie reakcji Johnny‘ego.

spodziewałam się fortelu, lecz, zaklnęłam wściekle, gdy po markowanym ruchu na drugą flankę, Jack nagle zniknął z ekranu, podążając w przeciwną stronę. Johnny ruszył z opóźnieniem i tyl-ko szczęśliwy traf sprawił, że zdołał pochwycić w tryby jednego ze swych kół koniuszek którejś z pajęczych nóg Jacka. nie od razu zdałam sobie z tego sprawę; dopiero ze zdjęć wywnioskowałam, że mój łazik, cofając się, ciągnie Jacka za sobą, a z oporu, z jakim reagował na komendy, domyśliłam się, że robot Wildena wciąż walczy, orząc pazurami zamarznięty azot.

z matni uwolniła go przypadkowa, błędnie wpisana przeze mnie komenda. lekko jeszcze zde-zorientowany, pomknął pokracznie przed siebie, biorąc kurs na centrum towarzyszącej kalderze niecki. Ruszyłam w pogoń, nie tracąc już cennego czasu na wytyczanie najbezpieczniejszej trasy. bez zastanowienia wybrałam najkrótszą drogę, obawiając się, że zwinnego Jacka trudno będzie dogonić. Podjęłam ryzyko unieruchomienia pojazdu w jakiejś rozpadlinie, pozwalając potoczyć się

Page 50: Herbasencja - Sierpień 2014

50 Herbasencja

Johnny‘emu tak szybko, jak tylko potrafił. na szczęście Wilden, najwidoczniej poddając się panice, także zlekceważył nierówności pozornie gładkiej, lodowej glazury.

Ryzyko się opłaciło. Jacka, pochłoniętego wygrzebywaniem się z jakiegoś płytkiego dołka, dopadłam w ostatniej chwili, by z impetem uderzyć w srebrny odwłok, gruchocąc przy okazji mis-terne odnóża. Pancerny, żółwi korpus Johnny‘ego wepchnął przeciwnika do jamy, utworzonej przez zastygłą breję, ostatecznie pozbawiając go swobody ruchu. nie tracąc czasu, ze schowka w pance-rzu mojego podopiecznego wydobyłam chwytne ramiona, by z trudem wyłuskać z plecaka Jacka cenną zawartość. ta operacja wyczerpała mnie do cna; operowanie skomplikowanymi kończynami i wieńczącymi je chwytakami wymagały nie lada zręczności, nawet od operatora dysponującego komorą holograficzną. czułam, że palce zaraz odmówią mi posłuszeństwa.

Wiedziałam, że nie zdołam pchnąć łazika ku ciemniejącej w oddali równinie, więc tylko, po raz ostatni, mściwie staranowałam Jacka. upewniwszy się, że bezpowrotnie unieruchomiłam pupila Jessego, opadłam ciężko na łóżko tuż przy boku novacka, natychmiast tracąc świadomość.

***

z kamiennego snu zbudziła mnie nieokreślona jeszcze obawa. Przezwyciężając skurcz zesztywniałego karku, z trudem uniosłam ciężką głowę, by wyłowić z mroku wątły blask budzika. Pomimo niewątpliwego upływu sekund, odmierzanego z bolesną regularnością przez pulsowanie krwi w skroniach, zegar nie posunął się ani o minutę, monotonnie migocąc trzema czerwonymi ze-rami. Mrużąc przezornie powieki, włączyłam lampę, ale nie doczekałam się spodziewanej powodzi światła; rozjarzyły się tylko mikre lampy oświetlenia awaryjnego.

natychmiast zbudziłam novacka, szarpiąc gwałtownie za wiotkie, bezsilne ramię. W końcu niechętnie otworzył oczy i usiadł na łóżku, rozglądając się ze zdziwieniem.

– Pada zasilanie – zauważył obojętnie, jakby zdarzało się to codziennie.– nie, to Wilden – wybełkotałam. – Rusz się, Jiżi. trzeba zajrzeć do elektrowni.skinął głową, ale nie podniósł się z miejsca. stawiał opór, gdy zdecydowanie wziąwszy za ręce,

wywlekłam go za sobą na korytarz. droga do elektrowni okazała się dla nas nie lada wyzwaniem, bo nawet mnie kręciło się w głowie i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cała stacja kołysze się jak jakaś stara łajba. uparcie ciągnęłam novacka za sobą, ale zniecierpliwiona ciągłymi, przymusowy-mi przystankami, podczas których, przyklejony do ściany astrochemik z trudem łapał oddech, zostawiłam go i w dalszą drogę ruszyłam sama.

Wymuszony półmrok zamienił elektrownię w wyjątkowo odstręczające, nieprzyjemne miejsce. ciężko się tu oddychało, jakby przesycone nieokreślonym, duszącym zapachem powietrze gęstniało z minuty na minutę. Wildena nie było, a osamotniona konsola głównego inżyniera z porzuconym, ulu-bionym kubkiem na herbatę takady, potęgowała wrażenie, że nikt od śmierci Japończyka tu nie zaglądał.

Mimo iż wpatrywałam się w błyszczące diody, z determinacją badając każdą z kontrolek, wciąż nie miałam pojęcia, co jest nie tak. czułam już słone krople potu, osiadające nad górną wargą i spływające do ust; wtedy zatrzymałam wzrok na jednej z wielu wskazówek, w odróżnieniu od innych, zatrzymanej na czerwonym, alarmowym polu. a więc tak zemścił się Jesse, pomyślałam. Powoli podniosłam wzrok i w tej samej chwili zadrżałam; zobaczyłam Wildena.

Przed konsolą tonęła w zupełnym mroku hala, wypełniona po brzegi przytłaczającą mieszaniną splątanych, pozornie bez ładu, misternych konstrukcji z rur i urządzeń, które buczały teraz cicho, mo-notonnie, jak nadciągający rój. to nie Wilden, zrozumiałam, gdy wreszcie rozpoznałam własne odbicie, zniekształcone przez ścianę z syntetycznego szkła. Rozczarowana, czym prędzej opuściłam elektrownię.

za progiem zderzyłam się z wycieńczonym wyczerpującą wędrówką novackiem. niepomna na jego stan, rzuciłam prosto w bladą jak papier twarz:

– sukinsyna już tu nie ma. trzeba go znaleźć, i to szybko!Pognałam przed siebie, zanim astrochemik zdążył odpowiedzieć, ale z każdym przeszukanym

pomieszczeniem coraz bardziej oczywiste stawało się, że Jesse mógł opuścić stację. dotarłam

Page 51: Herbasencja - Sierpień 2014

51Sierpień 2014

wreszcie do wewnętrznej śluzy. z rozmysłem zostawiłam ją na koniec, wciąż karmiąc się głupią nadzieją, że Wilden nie okaże się aż tak nierozsądny. Już z daleka jednak mrugało do mnie zie-lone oko sygnału blokady, znak, że nikt, przynajmniej w tej chwili, stacji nie opuszczał. spóźniłaś się, pomyślałam. od razu zażądałam od komputera panelu kontrolnego śluzy obrazu z kamery zewnętrznej, zastanawiając się jednocześnie, co zrobię gnojowi, gdy już go dorwę.

u stóp bazy panowała pustka.czyżbym się myliła? łatwo było dać się zwieść zwodniczemu bezruchowi, jaki panował

wszędzie tam, dokąd kierowałam oko kamery, ale zdążyłam już uwierzyć nieobecność Wildena i to nie pozwoliło mi odpuścić. Pospiesznie przeglądając zapisy z kilku ostatnich godzin odkryłam, że Jesse jakieś pięć godzin temu opuścił stację wielozadaniowym wehikułem ekspedycyjnym teV.

W jednej chwili oblałam się zimnym potem. drań po prostu uciekł. bez pożegnania.

***

Jak burza wpadłam do pokoju kontrolnego, i ledwo sięgnąwszy panelu komunikacyjnego, zanim jeszcze zdołałam włączyć mikrofon, już krzyczałam na całe gardło:

– stacja andvari do wehikułu ekspedycyjnego! stacja andvari wzywa teV! Wilden, odezwij się, sukinsynu!

nie doczekałam się odzewu. Jesse albo uparcie ignorował wezwania, albo z sobie tylko znanych powodów opuścił pojazd. zmieniłam częstotliwość i, nie przebierając w słowach, wzywałam ucieki-niera bezpośrednio. Krew huczała mi w uszach tak donośnie, że gdy w końcu Wilden odpowiedział, nie zrozumiałam jego słów.

– czego? – Wyłowiłam z potoku przerywanych zakłóceniami przekleństw.– co ty wyprawiasz, Jesse? – wycedziłam z wściekłością.– o boże! naprawdę się nie domyślasz? szukam Johnny‘ego – wyznał dumie, a towarzyszące

jego słowom sapanie świadczyło, że faktycznie pokonuje niewielkie, trytonowe wzniesienia. – za-mierzam skończyć to, co zacząłem. sadziłaś, że dam za wygraną?

– a przy okazji wykończyć novacka i mnie, tak? – zagrzmiałam.– Że jak? – zdziwienie Wildena zabrzmiało prawie szczerze.– byłam w elektrowni – wyznałam sucho.– i co?– drobnostka. hel – 3 się kończy.– chrzanisz! – wrzasnął.– nie udawaj. dobrze wiesz, że stacja idzie na rezerwie.z głośnika rozległ się jakiś nieokreślony dźwięk, podobny do chrząknięcia albo chichotu, ale

natychmiast ucichł.– teraz też będziesz się zarzekać, że to tylko przypadek? – spytał ponuro.– nie ma przypadków, Wilden – orzekłam lodowatym tonem.– Masz mnie za samobójcę? naprawdę myślisz, że chcę zdechnąć na tej skale? – odparował ost-

ro, okraszając odpowiedź ordynarnym przekleństwem, po czym spytał: – ile mamy czasu?zawahałam się; nie zdążyłam się nad tym zastanowić.– Jakieś sześć godzin, zanim wyczerpie się rezerwa. Może mniej… – usłyszałam słabą pod-

powiedź novacka.obejrzałam się, zaskoczona; astrochemik siedział, właściwie półleżąc, w fotelu, blady i wy-

czerpany. nie wiem, kiedy dotarł do pokoju kontrolnego, w napięciu zupełnie o nim zapomniałam. Wilden zaklął znowu, a do mnie wreszcie dotarło, że użył słowa „mamy”. nie powiedział „macie”, „zostało wam”; mimo wszystko, wciąż uważał się za członka zespołu.

– Gdyby odłączyć wszystkie niepotrzebne systemy, powinno starczyć na dłużej – powiedziałam po namyśle, układając w myślach listę pomieszczeń, w których można odciąć prąd. – zyskamy trochę czasu, zanim ostatecznie siądzie zasilanie. Potem zostanie tylko teV…

Page 52: Herbasencja - Sierpień 2014

52 Herbasencja

Wilden, słysząc to, roześmiał się histerycznie.– Gówno nam to da! – wybuchnął.– zaopatrzenie teVa pozwala na dwutygodniowe wyprawy. Jeśli będziemy mieli trochę

szczęścia, starczy zanim przybędzie pomoc, przy minimalnym zużyciu energii, o ile nie utkniesz gdzieś w łańcuchu Krakena. Wracaj! – rozkazałam.

Przez chwilę panowała cisza, więc wywołałam Jessego ponownie; gdy się odezwał, jego głos był już zimny i opanowany.

– blefujesz, anderson. za wszelką cenę chcesz ściągnąć swojego trupa z powrotem. Prawie ci uwierzyłem!

nigdy wcześniej nie zwracał się do mnie po nazwisku; zrozumiałam, że nie żartuje.– Jesse, jeszcze parę godzin i nie będziesz miał do czego wracać – zagroziłam.– zaryzykuję. – Roześmiał się lekceważąco. – Wytrzymacie tych kilka godzin, nawet bez zasila-

nia. Jestem prawie na miejscu… Właśnie schodzę do kaldery. bez odbioru!Przerwał połączenie, a ja, pokonana, osunęłam się ciężko na fotel i spojrzałam ze złością na

czecha. uderzyła mnie obojętność, bijąca bezwstydnie z jego, coraz bardziej przypominającej maskę, twarzy.

– novacek – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – novacek, do jasnej cholery, powiedz coś!Pokręcił głową przecząco. zza spękanych, suchych warg nie wydobył żadnego dźwięku. bez-

wiednie zacisnęłam pięści; mnie nie było wszystko jedno.– Weź się w garść, ty… – zaczęłam ostro, ale zanim zdążyłam go obrazić, z głośnika rozległ się

krzyk Wildena:– andvari! andvari! chloe, jesteś tam? andvari, odbiór!– tu andvari – odparłam, zniecierpliwiona. – co znowu? Postanowiłeś jednak wrócić?– cholera – zaryczał, ale już nie ze złością, ale z przestrachem. – coś się spieprzyło...– utknąłeś! – zawołałam z triumfem.z głośnika dobiegł jakiś nieokreślony trzask.– nie… – wydyszał po chwili. – tracę… ciśnienie…Włosy stanęły mi dęba na głowie. od razu zerwałam się z fotela; w jednej chwili cała złość

gdzieś wyparowała.– tylko spokojnie, Jesse – wyjąkałam nienaturalnym głosem. – Wracaj do teVa. Wracaj natychmiast!– za… daleko…– nie pieprz! idź! – nakazałam, ale w odpowiedzi usłyszałam tylko bolesne rzężenie.odrzucając na bok urazy, rzuciłam się ku konsoli sterowania. zamierzałam uruchomić holo-

graficzny moduł zdalnego dostępu i przemieścić teV bliżej Wildena, ale mimo starań, pojazd nie opowiadał. dopiero po chwili zrozumiałam, że obawiając się mojej ingerencji, Wilden mógł ten moduł po prostu odciąć.

– Jesse, odpiąłeś zdalną?! – krzyknęłam z rozpaczą, ale nie uzyskałam odpowiedzi, więc wrzasnęłam jeszcze raz: – Jesse!

– nie… blokada… hasło… – wydyszał.– Jakie hasło, Jesse? Jakie hasło?z eteru popłynął do mnie niezrozumiały bulgot, przechodzący w bolesny, prawie zwierzęcy

skowyt. Przez rzężenie Wildena, gdzieś z tła, z trudem przebijały się słabe słowa novacka:– nie pomożesz mu… Ma uszkodzony skafander.natychmiast się odwróciłam, spoglądając na czecha spode łba.– co? – ściągnęłam brwi.– Jego skafander jest uszkodzony – powtórzył z wysiłkiem.zmarłam, nie rozumiejąc; w eterze wciąż dyszał Wilden, ale z upływem sekund coraz słabiej.

Gdy zapadła cisza, wreszcie pojęłam.– to ty! – szepnęłam, zszokowana. – Jego skafander, elektrownia… ty?– Ja. – skinął głową, a raczej pozwolił, by bezsilnie opadła mu na piersi.

Page 53: Herbasencja - Sierpień 2014

53Sierpień 2014

– ale… dlaczego? – wyjąkałam.novacek wyprostował się lekko.– Pamiętasz, co mówiłaś w nocy? – Wykrzesał z siebie resztkę sił i zaczął tłumaczyć: – Że

chińczycy to wykorzystają… a ja nie chcę, by ktokolwiek to wykorzystał… ani oni, ani wy… Przyznaj, pomyślałaś o tym.

– to chwalebne, ale novacek, zmiłuj się, właśnie zabiłeś Jessego!– trudno – orzekł beznamiętnie.zamilkliśmy. oddech Wildena w głośniku ucichł i słyszeliśmy jedynie trzaski zakłóceń

wywoływanych przez pole magnetyczne neptuna. nie wyłączyłam odbioru, nie miałam na to siły.– ale przecież… prędzej czy później ktoś tu przyleci i wszystko zacznie się od nowa – wyrzuciłam

z siebie łamiącym się głosem.novacek westchnął ciężko i znów wtulił głowę w ramiona.– Wiem… Przynajmniej… nikomu niczego nie ułatwię… nie znajdą tu niczego…dużo o tym myślałem, wiesz… czynnik zhanga zginie, gdy nie będzie żywych, na których

będzie mógł się przenosić.– novacek, to coś przetrwało miliony lat – przypomniałam, czując osiadający na piersi ogromny ciężar.– zamrożone – przyznał. – a nam najpierw zabraknie tlenu… zginie, zanim zakonserwuje go

mróz… Przykro mi, chloe… tak trzeba.

***

Jego głos cichł coraz bardziej, w końcu przechodząc w niezrozumiały szmer. Wzięłam głęboki oddech, przygotowując się do konfrontacji. nie zamierzałam tak po prostu umrzeć dla sprawy. a przynajmniej, nie dla tej.

– co zrobiłeś ze skafandrami? – spytałam, siląc się na obojętny ton.zacisnął wargi jeszcze mocniej; najwidoczniej, zamierzał zachować tajemnicę uszkodzonych

skafandrów dla siebie.– novacek! – dopadłam go jednym skokiem, widząc, że blada skóra astrochemika sinieje.Potrząsnęłam nim mocno, chwyciwszy za wiotkie ramiona, ale wtedy powieki ociężale opadły

mu na oczy. nie podniósł ich już.– uszkodziłeś wszystkie, czy tylko jeden!?nie uzyskałam żadnej odpowiedzi. naraz, z nosa mężczyzny zaczęła płynąc gęsta, ciemna krew;

mimo to, szarpnęłam jeszcze mocniej.– novacek!ostatnim wysiłkiem podniósł głowę i rozchylił lekko usta, ale zamiast słów, buchnęła z nich wprost

na mnie lepka, śmierdząca maź. cofnęłam ręce z odrazą; Jiżi osunął się bezwładnie na podłogę, konając w konwulsjach. osłupiałam; przeczuwałam, że wkrótce umrze, ale nie spodziewałam się, że stanę się świadkiem tak gwałtownej agonii.

od umierającego novacka odwróciło moją uwagę dopiero nieprzyjemne wrażenie, że ubranie klei mi się do brzucha. Wystarczył jeden rzut oka na materiał, w który właśnie bez przeszkód wżerała się pomieszana z zawartością żołądka wydalina umierającego, by wyrwać mnie z odrętwienia.

ze wstrętem zdarłam z siebie koszulę, upstrzoną krwią novacka i cisnęłam jak najdalej od sie-bie. nie zdobyłam się na to, by czekać, aż ociężale opadnie na podłogę. Miałam dość; ścigana przez niewidzialny patogen, pobiegłam pod prysznic. sama nie wiem, ile czasu spędziłam wsłuchana w monotonny szum wody, za wszelką cenę próbując zmyć z siebie piętno nieuchwytnej zarazy. Musiał jednak być długi, bo, jako że ignorowałam dźwiękowe ostrzeżenia przed marnotrawieniem wody, komputer odciął w końcu jej dopływ. dopiero wtedy, osaczona przez nagle zapadłą ciszę, odważyłam się sięgnąć po ręcznik. dotarło do mnie, że zostałam na trytonie sama.

naprawdę sama.

Page 54: Herbasencja - Sierpień 2014

54 Herbasencja

***

nie miałam wyboru, musiałam wrócić do kontrolnego. novacek już nie żył; ominęłam zastygłe w ostatnim ataku przedśmiertnych konwulsji ciało i zajęłam miejsce za konsolą. z początku czułam się nieswojo, świadoma obecności zwłok za plecami, ale, skupiwszy się na pracy, wkrótce i do tego przywykłam. bezcenne dwie godziny zajęło mi obejście zabezpieczeń Wildena i zniesienie blokady modułu zdalnego dostępu. odetchnęłam z ulgą, gdy teV wreszcie ruszył przed siebie; przez kolej-ne cztery godziny wiodłam go ku bazie po lodowych bezdrożach trytona.

światło zgasło nagle, dokładnie w chwili, którą przewidział astrochemik. Pojazd utknął jakieś czterdzieści kilometrów od stacji; gdyby zasilanie działało choć godzinę dłużej, dałabym radę sprowadzić go z powrotem. tak niewiele brakło, bym dopięła swego… odtąd jedyną moją towarzyszką miała pozostawać ciemność, z początku nieśmiało rozpraszana przez zielone strzałki sygnalizujące przebieg drogi ewakuacyjnej. Ruszyłam w kierunku śluzy; wiedziałam, że muszę tam dotrzeć, zanim i one zgasną.

Po omacku zwolniłam mechaniczne blokady śluzy wewnętrznej, po czym, wodząc rozcapierzo-nymi palcami po ścianach, na oślep odnalazłam wejście do magazynu skafandrów kosmicznych. Wzdrygnęłam się, gdy dłoń natrafiła wreszcie na rękaw jednego z kombinezonów, lecz szybko zwalczyłam lęk, by obejmując ramionami obłą krzywiznę hełmu, włączyć reflektory.

natychmiast zalała mnie struga ciepłego, upragnionego światła. upojona przyjemną jasnością, po omacku włączałam lampy kolejnych skafandrów, aż zapłonęły wszystkie. dopiero, gdy palce trafiły w zimną pustkę, w miejsce, które kiedyś zajmował strój Wildena, przyszło otrzeźwienie – stałam przecież przed koniecznością wyboru, który przypominał upiorną grę, zwaną niegdyś rosyjską ruletką.

Który wybrać? Mrużąc powieki, odczytywałam kolejno nazwiska nieżyjących już ludzi, aż trafiłam na novacka. zwalczyłam ponure uczucie goryczy i rozczarowania, towarzyszące wspomnie- niu astrochemika; gdzieś po obrzeżach racjonalnego umysłu plątała się myśl, że właśnie ten skafan-der będzie bezpieczniejszy od innych, bo po cóż novacek miałby go psuć, skoro wiedział, że i tak umiera? odsunęłam od siebie natrętne wspomnienie starego ziemskiego przesądu, piętnującego zakładanie odzieży zmarłego.

dokonałam wyboru.

***

Gdy zamknęłam za sobą wrota stacji i ogarnęłam wzrokiem znajomy, przyprószony wiecznym szronem krajobraz, niepokój powrócił. Miałam w plecaku powietrza na ponad osiem godzin i jakieś czterdzieści kilometrów do pokonania. Przeżyję, o ile skafander zachowa sprawność, jeżeli zdołam odnaleźć teV, nie zabłądzę na mroźnych bezdrożach trytona i nie skończy mi się tlen. Jeżeli teV nie nawali… dużo nazbierałam tych „jeżeli”, ale postanowiłam o nich nie myśleć.

Powlokłam się po bezdrożach zamrożonego księżyca, zaskakująco obojętna na groźne piękno trytonowego krajobrazu. nie zwracałam uwagi na ukryte pod lodem skały, piętrzące zamrożoną lawę i wyginające ją w fantastyczne kształty. na barwy lodu, który ubogi w czystej bieli na ziemi, tutaj pstrzył się pasmami różu, czerwieni i zieleni.

nad głową, mimo obecności słońca, królowały widywane na ziemi tylko nocą gwiazdozbio-ry, lekko, prawie niedostrzegalnie zasnute drobną mgiełką cienkiej, rzadkiej atmosfery. to niebo nie było do ziemskiego podobne, pomyślałam z żalem. tam nieboskłon bezustannie przecinały samoloty, błyszczące klejnotami świateł pozycyjnych. tu królowała pustka, cisza i samotność. tu naprawdę czułam, że jestem ostatnią z żyjących.

Porzuciłam wspomnienia, by skupić się wyłącznie nad tym, jak odnaleźć teV, bo na zlodowaciałym gruncie trytona, jak na szkle, ślady wehikułu, za którymi mogłabym podążać, były ledwo widoczne. Gdzieniegdzie tylko dostrzegałam je wyraźniej, odciśnięte w pyle odległych

Page 55: Herbasencja - Sierpień 2014

55Sierpień 2014

gejzerów, który, rozwiewany wysokimi wichrami na setki kilometrów, opadał na Region Monad warstwą czarnego śniegu. Przemierzałam tę drogę wielokrotnie, ale za każdym razem widziałam ją z żółwiej perspektywy Johnny‘ego. teraz wszystko wyglądało inaczej.

skarlałe pagórki i stłamszone nawałem lodu grzbiety zlewały się w jedno z nieodstępnym półmrokiem. Marszu nie przerywały szerokie bruzdy skamieniałych lodowych spękań, ubierające w mozaikę wschodnią półkulę trytona, ani nie ułatwiały orientacji poszarpane brzegi nielicznych kraterów. teren był monotonny i w swej jednostajności zdradziecki; przeczucie powoli przeradzało się w pewność, że zabłądziłam. stąpając po azotowym szkle, połyskującym tylko gdzieniegdzie bla-dym odblaskiem gwiazd, wiele razy ulegałam złudzeniu, że dostrzegam świetlne refleksy, tańczące na szybach teVa, by po chwili z rozczarowaniem stwierdzać, że to tylko miraże.

Wtedy, gdy zaczynałam już wątpić, lód przede mną zalśnił doskonałym błękitem. nad ledwo za-znaczonym horyzontem, skrywającym przed moimi oczami krater lewiatana, wschodził właśnie neptun. Wynurzając się znad ciemnej grani, wyglądał, jakby tryton wydawał go na świat z głębin swego mroźnego wnętrza. czujne, błękitne oko ostatniej planety, choć dalekie i zimne, prowadziło mnie jak potężne bóstwo. skupiając wzrok na błękitnej wstędze, ruszyłam przed siebie, już bez obaw.

dopiero gdy w oddali zamajaczyła jasna sylwetka pojazdu, odważyłam się spojrzeć na wskaźnik poziomu powietrza w plecaku. zadziwiające, ale mimo, iż zastygł na czerwonym polu, wciąż nie brakowało mi tchu. instynktownie przyspieszyłam, nie wierząc jeszcze we własne szczęście.

odetchnęłam z ulgą, szepcząc dziękczynne słowa pod adresem dawno zapomnianego bóstwa mórz. z bijącym sercem uruchamiałam wehikuł, ale przynajmniej on mnie nie zawiódł, tocząc się po gładkiej równinie ku kraterowi andvari.

***

od tego czasu nic więcej się nie wydarzyło. Przez pancerne wizjery wehikułu ekspedycyjnego spoglądam na uśpioną, milczącą stację badawczą. Mam sporo czasu, by analizować to, co zaszło w jej wnętrzu. Wolę nie zastanawiać się nad tym, co będzie, gdy rozładują się ogniwa pojazdu, za-nim jeszcze przybędzie pomoc. odsuwam jak najdalej myśl o, być może bliskiej już chwili, kiedy w moim ciele uaktywni się czynnik zhanga.

neptun krąży nad horyzontem, sprawdzając, czy wciąż żyję. słońce właśnie zachodzi, a noc na trytonie trwa długo – prawie trzy ziemskie doby. chcę doczekać świtu.

dziś nie mam innych marzeń.

Padło na selenolog Annę Fish, wiecznie zadzierającą nosa Angielkę z własną katedrą na uniwersytecie w Pekinie. Znalazła ciało Hartmanna, naturalnym więc było, że stoi następna w kolejce po śmierć.

Page 56: Herbasencja - Sierpień 2014

56 Herbasencja

DzikoCo ja tutaj robię?

historia w 37,4% oparta na faktach fabularnych

to była wyprawa z gatunku spontanicznych, stąd początkowy brak refleksji, w co się wpakowałem. tak sobie może dumać katalizator z renówki wlutowany w bMW przez kreatywnego mechanika w Pleszewie albo normalny piosenkarz na eurowizji. Mnie nie wypadało.

chciałem skorzystać z windy, ale tam siedziała koza. siedziała i śmierdziała. ciekawe, czy to pomysł administratora nieruchomości – taka kreatywna parafraza starego żydowskiego dowcipu, w odpowiedzi na żale lokatorów, że mają za małą windę? Wybrałem więc schody i człapałem piętro za piętrem. budynek wewnątrz okazał się sporo wyższy niż na zewnątrz, więc dopadła mnie za-dyszka. ciężka zadyszka. Może z tą kozą nie byłoby wcale tak ciasno? zatkałem nos, przywołałem windę, wcisnąłem się i przejechałem ostatnie dwa piętra.

śmierdziałem kozą.Koło drzwi nie było żadnego dzwonka czy podobnych modernistycznych ekstrawagancji. stara

dobra kołatka z łbem rogatego demona o żarzących się ślipiach. akwizytorzy, ba – komornicy na-wet, nie mieli tu czego szukać.

stuk!, Puk!, boom!, Mlask!, Plask!otworzyła mi helena, otulona w szlafrok w kolorze złamanej fuksji (cha, cha, jestem facetem a

znam więcej niż szesnaście kolorów!). Przygryzała marchewkę od tej niewłaściwej zielonej strony. – a… pan… do… kogo? – przywitała mnie uprzejmie, w przerwach między chrupaniem nieja-

dalnej natki.– to ja, dziko.– aaaaaaaa, dziko! nie poznałam cię, bo trochę śmierdzisz kozą.Przekroczyłem próg. drzwi zatrzasnęły się z łoskotem. co ciekawe, po tej stronie też była na

nich demoniczna gęba.– no, tak sobie zajrzałem – mruknąłem niepewnie, rozglądając się po przedsionku. tapeta

w niebieskie róże pięknie komponowała się ze skrzypiącymi potępieńczo deskami podłogi. Parę kroków dalej wielki wilk, no taki wilkor normalnie, żłopał coś z miski.

– najpierw koza, teraz dzik! co ona, kurde, będzie mi tu zwierzyniec z mieszkania robiła – zawarczał i wrócił do żłopania.

coś tu było od czapy. zaraz, zaraz… Wilk w misce miał szkocką – taką mocno solną, fenolową. czyli z islays. a przecież bardziej pasowałaby z highlands.

– Miło, że w końcu wpadłeś. – helena marchewką wskazała mi salon.– no wiesz, zapracowałaś na swoją reputację. choćby tym, że gdy wszyscy podziwiali moje szor-

ty, to tobie się ciągle coś nie podobało. – ona zawsze miała spaczony gust do bielizny – wtrącił się męski głos gdzieś z okolic kuchni.– ooo – westchnęła helena. – to taka uroczo freudowska motywacja.– autodestrukcja. eros-tanatos-Papieros. dezintegracja pozytywna – podchwycił wilk.Weszliśmy do saloniku. Przytkało mnie bardziej niż zlew w męskim akademiku po imprezie.

Wnętrze przypominało bunkier strefy 51, do którego ktoś wsadził kolekcję mebli hello Kitty, zaprosił Paris hilton z przyjaciółkami i na koniec odpalił bombę kasetową.

– Rozgość się. – Gospodyni wskazała na sofy. na jednej chrapała, leżąc na brzuchu, piękność w czerwonym lateksie, z głową przewieszoną przez oparcie i kluczem francuskim dyndającym w dłoni. na drugiej drzemał gość wyglądający jak skrzyżowanie faceta w czerni z napranym cthulhu.

W saloniKu

Page 57: Herbasencja - Sierpień 2014

57Sierpień 2014

– a, to? Mieliśmy problem z ciepłą wodą – wyjaśniła helena. – tymczasowo Wielki Kreator zamienił nam bidet w gejzer, ale trochę się przy tym, biedaczyna, zmęczył.

chciałem przysiąść na krawędzi stolika, ale moją uwagę przykuł wielki pluszowy kredens, na którym stały jakieś dwa tuziny pstrokatych puszek.

– to nasze herbatki smakowe. – helena z gracją baletnicy przeskoczyła sofę, wzięła jedną puszkę, otworzyła i podsunęła mi pod nos. – tę polecam. bizarrobatka. Mocno przefermentowana, z kawałkami suszonych… nieważne.

– a może być coś bardziej normalnego? – niby gościowi nie wypada wybrzydzać, ale sami rozumiecie.odstawiła tamtą i dała mi drugą do powąchania. Kurde, ciężko mi było cokolwiek wyczuć, bo

ciągle śmierdziałem kozą.– Mmmm, poezja… – zachwycała się gospodyni. – Musisz spróbować!– no, skoro muszę.– tak właściwie – dodała na odchodnym – to tam też może być bizarrobatka. no wiesz, chaos.

lecę po gorącą wodę.– Jeśli można, to z czajnika, a nie, tego no, gejzera…Wreszcie przysiadłem. na stoliku. zwieńczeniem spontanicznego wypadu musiała być trzeźwa

refleksja. „co mnie, u licha, podkusiło?”, pomyślałem, „co ja tu właściwie robię w tym, no, no…”łup!imbryk wielki jak arbuz wylądował na stoliku, omal nie miażdżąc mi kolana. tuż obok trafiły

pióro i ryza papieru.– Jak to, co robisz?! – wrzasnęła helena, zdradzając umiejętność czytania w myślach. – bierz się

zaraz za pisanie, obiboku. i nie próbuj mi czmychnąć, bo ci demon w drzwiach rękę odgryzie. a jak za godzinę wciąż widzę białą kartkę, to wilkiem poszczuję!

zdzieliła mnie jeszcze selerem naciowym przez łeb, wyszła z salonu i zatrzasnęła drzwi. szczękną zamek. nie, zaraz, dwa zamki i skobel. stara dobra helena.

– To nasze herbatki smakowe. – Helena z gracją baletnicy przeskoczyła sofę, wzięła jedną puszkę, otworzyła i podsunęła mi pod nos. – Tę polecam. Bizarrobatka. Mocno przefermentowana, z kawałkami suszonych… nieważne.

W saloniKu

Page 58: Herbasencja - Sierpień 2014

58 Herbasencja

Katarzyna T. Nowak„Kobieta w wynajętych pokojach”

Wydawnictwo LiterackieKraków 2007

Przez wieki w mentalności narodów panowało przekonanie o tym, że kobieta szybko musi zna-leźć chłopa, aby nie popaść w szaleństwo, nie zgłupieć do reszty i nie zramoleć po dwudziestce, niczym staruszka zbliżająca się do setki. dziś singiel to norma, z którą praktycznie każdy jest obyty (no może poza babciami, które o współczesności wiedzą tyle, że jest zła). bo cóż dziwnego w tym, że ktoś nie chce się wiązać na wieki więzami, które przy dobrych lotach przetrwają z dziesięć lat? oczywiście nie w każdym przypadku tak jest, jednak większość papużek nierozłączek zaczyna się szczerze nienawidzić po paru latach od pozornego odnalezienia drugiej połówki.

dlatego, i nie tylko, główna bohaterka „Kobiety w wynajętych pokojach” świetnie radzi sobie bez stałego związku. tuż po czterdziestce, kiedy mogłoby się wydawać, że wszystko powinno być ładnie poukładane, ona dopiero stawia fundamenty.

recenzja

Page 59: Herbasencja - Sierpień 2014

59Sierpień 2014

Pani Katarzyna t. nowak, autorka takich książek jak „Moja mama czarownica. opowieść o do-rocie terankowskiej” czy „Kasika Mowka”, zaprasza nas po raz kolejny do krakowskiej kamienicy, w której plączą się i motają losy niecodziennych związków. 

Gdyby relacje głównej bohaterki oraz Pierwszego i drugiego przedstawić na przykładzie trój-kąta prostokątnego, kobieta byłaby przeciwprostokątną, panowie zaś szczelnie przywierającymi przyprostokątnymi, walczącymi o zmniejszanie dystansu dzielącego ich od ukochanej. ona zaś żyje obok, próbuje poradzić sobie ze stratą, obserwuje walkę kogucików i ciągle przestawia meble.

Pieniądze, które otrzymała w spadku, przeznacza na zakup mieszkania w starej kamienicy. tam planuje zamieszkać z internetowym ukochanym, byłym księdzem, niemogącym rozstać się z sutan-ną. Gdy wszystko zmierza ku stałości i wielkiego love forever, na horyzoncie pojawia się Pierwszy. Kobieta uzależnia się od potajemnych spotkań, zapachu wynajętych pokoi, okłamywania partnera, życia na pełnych obrotach. Pomimo tego, że drugi dużo bardziej pasuje do jej stylu życia, chary-zmatyczny, choć niezbyt obyty Pierwszy podbija jej serce… albo przynajmniej ciało. czy kobieta odnajdzie szczęście? Poradzi sobie z fobiami, mężczyznami i prawdopodobnie teściową? czy upora się z przeszłością?

„Kobieta w wynajętych pokojach” to książka pozornie lekka, niby humorystyczna, a jednak trąci nutką melancholii. niby lekko prześmiewcza, a budzi smutek… Główna bohaterka przypomina mi postaci tworzone przez Marię nurowską. też walczy z własnymi myślami, dusi w sobie emocje, we-wnętrzny konflikt niszczy jej związki. też żyje równolegle z dwoma partnerami, trudno jej wybrać, który ma zostać, który odejść. to, co je różni, to charakter. o ile u nurowskiej mamy do czynienia z poważnymi kobietami z zaburzeniami, którymi można obdzielić parę osób (aż strach czytać), o tyle pani nowak daje nam osobę z poczuciem humoru, dużą dozą dystansu, starającą się uporać z nagłą zmianą prywatnego świata. Jej wnikliwe obserwacje nie raz mogą wprawić nas w zdziwie-nie, konsternację, smutek. czasem nawet potrafią odrzucić.

Wraz z bohaterką poruszamy się po małym mieszkanku. tak samo, jak w „Kasice Mowce”, autor-ka zawęża świat przedstawiony do małej przestrzeni. opisując ją krótkimi zdaniami-wskazówkami, skupia się głównie na emocjach, wspomnieniach i relacjach damsko-męskich oraz damsko-kocich. dialogi pojawiają się tak często, jak oazy na pustyni, ale nie jest to żadną ujmą. Książka nie wstrzą-sa, nie kaleczy naszej psychiki, za to ciekawi, gładko wkracza w nasze życie, aby urządzić się na czas zgłębiania lektury. Potem, zapewne bez zapowiedzi, przeprowadzi się do bloku obok, by zadziwiać innych czytelników. taki już czar głównej bohaterki…

o ile „Kasika Mowka” jest w moim odczuciu lekturą dla każdego, o tyle „Kobieta w wynajętych pokojach” powinna spodobać się głównie paniom. chyba, że któryś pan się nie boi i chce zobaczyć, o czym może myśleć jego ukochana, gdy nie słyszy nikt…

szczerze polecam wynajęcie małego pokoju w waszej wyobraźni tej właśnie kobiecie. nie zajmu-je dużo miejsca, przybywa na krótko, za to intensywnie i z polotem.

Monikawyrazoneslowami.wordpress.com

Szczerze polecam wynajęcie małego pokoju w waszej wyobraźni tej właśnie kobiecie.

Page 60: Herbasencja - Sierpień 2014

60 Herbasencja

Kasia Bulicz-Kasprzak„Nalewka zapomnienia

czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek“ Nasza KsięgarniaWarszawa 2013

„- Ktoś odszedł? – zaryzykowałam pytanie. - Nie. Raczej nigdy się nie pojawił[1].”

JAK W KALEJDOSKOPIE

Muhammad ali, amerykański bokser, powiedział kiedyś: „Bóg dał chorobę, by przypomnieć mi, że nie jestem numerem jeden. On jest.” i myślę, że ten cytat najlepiej opisuje, agnieszkę, bohaterkę książki  „Nalewka zapomnienia czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek”. często przychodzi taki moment w życiu, w którym się gubimy. Jesteśmy matkami, żonami, próbujemy realizować się za-wodowo… ale gdzieś po drodze coś ważnego nam ucieczka, czegoś brakuje. o tym, co w życiu jest najważniejsze pisze Kasia bulicz-Kasprzak. Jej książka otwiera oczy. Przypomina, że życie nie jest tylko czarne lub białe. Ma wiele kolorów… tylko od nas zależy, jaki kolor będzie miało nasze życie.

recenzja

Page 61: Herbasencja - Sierpień 2014

61Sierpień 2014

Jaga, bo tak w powieści każe nam do siebie mówić główna bohaterka, ma dobrą pracę w kor-poracji, własny samochód i ogromne mieszkanie. Pewnego dnia, czując, że ktoś chce ją zrzucić ze stołka, próbuje zaimponować szefowi i bierze udział w sztafecie. i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Jaga nie lubi sportu: „Nie żebym w życiu nie myślała o uprawianiu sportu. Ale konie gry-zą, rowerem nie ma gdzie jeździć, a na basenie można złapać grzybicę. Wzięłam, co prawda, kilka lekcji tenisa, ale potem trener mi odradził. Z perspektywy czasu myślę, że to jednak on zawinił. Prze-cież każdy głupi wie, że człowiek odruchowo się schyli, widząc lecącą w jego stronę piłkę. I ja właśnie się schyliłam, ale on jakoś nie zdążył, wskutek czego na zawsze pożegnał się z górną jedynką[2].”

niestety na szali postawiono zbyt wielki kaliber i bohaterka nie odpuszcza. Wizja awansu i siania większego postrachu wśród współpracowników sprawia, że jest zwarta i gotowa, by wystartować w biegu. do mety dobiega jako pierwsza, po czym traci przytomność… W szpitalu, po badaniach i konsultacji z lekarzem, kobieta postanawia wszystko rzucić. diagnoza, którą Jaga usłyszała, jest dla niej początkiem końca świata. nagle dostrzega, że wszystko, co do tej pory osiągnęła jest ni-czym. Jest tytułową dziewczynką, która gdy tylko pojawiają się kłopoty i nie chce z nimi walczyć, chowa głowę w piasek. zapomina jednak, że człowiek chowając głowę, nadstawia tyłek.

bohaterka jest irytująca. W dużej mierze przypomina mnie samą, więc dość szybko ją polubi-łam. Jest typem kobiety, która zamknęła się w swojej skorupie. Przeszłość odbiła w niej zbyt dużą pieczęć, dlatego szczęściem dla Jagi nie jest miłość, a zawodowe spełnienie. Kiedy jednak dowia-duje się o swojej chorobie, poddaje się na starcie. i jest to dla mnie – jako czytelnika – najbardziej niezrozumiała decyzja. sama nie wiem, jak postąpiłabym na jej miejscu. i trudno jest mi tutaj spekulować. ale jej decyzja o rzuceniu wszystkiego i wyjeździe z miasta, odkrywa nową cechę Jagi, jaką jest tchórzostwo. Johann Wolfgang Goethe mówi: „Ten, któremu się zda koniecznym oddalić od tak zwanego tłumu, by być szanowanym, jest równie godzien nagany jak tchórz, który ukrywa się przed swoim wrogiem bojąc się mu ulec.”

Książka jest jedną z sympatyczniejszych pozycji, które ostatnio czytałam. zaskakująca i pełna humoru, przenosi w świat gadających zwierząt, których nie da się nie lubić. autorka zrobiła rzecz niebywałą, bo połączyła dość trudną tematykę choroby, śmierci, samotności z lekkością, która wy-nika z gatunku literatury kobiecej. Jej bohaterowie są wyraziści. Mamy tu do czynienia zarówno z pozbawioną skrupułów, wyrafinowaną, bezczelną i upartą Jagą, jak i gadającą myszą, która zdaje się mieć zadatki na najlepszą przyjaciółkę samotnej kobiety. Powieść jest utrzymana w baśniowej konwencji, ale niech Was to nie zmyli, bo to faktycznie jest książka dla nieco starszych dziewczynek.

Jeśli więc jesteś jedną z tych kobiet, które potrzebują uciec w równoległy świat baśni – polecam książkę Kasi bulicz-Kasprzak. „Nalewka zapomnienia…” ma posmak goryczy. ale kiedy wypije się ją do końca, czuć smak słonecznego lata. Ja ze swojej strony zapewniam, że chętnie sięgnę po ko-lejne pozycje tej autorki. a przypominam, że całe życie omijałam polskich autorów. tym razem powieść, a zarazem sposób jej podania, wciągnęły mnie bez reszty. chcę więcej.

Książka została przekazana przez  Wydawnictwo  Nasza Księgarnia, za pośrednictwem pani Kasi Bulicz-Kasprzak, za co niezmiernie dziękuję.

_______________________[1] Kasia bulicz-Kasprzak, Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek, nasza Księgarnia,

Warszawa 2013, s. 89.[2] ibid., s. 8.

Katarzyna sternalskarecenzencki.wordpress.com

Page 62: Herbasencja - Sierpień 2014

www.herbatkauheleny.pl

www.beezar.pl

wydaje.pl

wolneebooki.pl

czytajzafree.pl

www.rw2010.pl

issuu.com

Page 63: Herbasencja - Sierpień 2014

63Sierpień 2014

PROFILE AuTORóW:anet http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=470

ania ostRoWsKa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403bRutalKa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=463

dziKo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447FoRtaPache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379

MaRcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70salaMandRa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393

sMauG http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418staRy KRab http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139

szePtun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471unPluGGed http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

SKŁAD I FOTOGRAFIA NA OKŁADCE:agata sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je

w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,

możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

WWW.hERBATKAuhELENy.PL

Stopka redakcyjna

Page 64: Herbasencja - Sierpień 2014