Download - Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa
NiezwykłaNiezwykła
podróżpodróżPomponiuszaPomponiusza
FlatusaFlatusa
MendozaMendozaEduardoEduardo
Eduardo Mendoza
MendozaEduardo
(ur. 1943)
flatus okladka.indd 1 2009-03-11 15:07
przekład Marzena Chrobak
wydawnictwo ZnakKraków 2009
NiezwykłaNiezwykła
podróżpodróżPomponiuszaPomponiusza
FlatusaFlatusa
MendozaMendozaEduardoEduardo
20
44Kozy, Fabiuszu, należą, przez naturalny układ swych członków i or-
ganów, do tego samego rodzaju zwierzęcego co owce, lecz podczas gdy
te drugie są posłuszne, spokojne, płochliwe i, jeśli wierzyć Arystote-
lesowi, głupie, kozy są buntownicze, zapalczywe, odważne i złośliwe.
Zaraz po przebudzeniu, o pierwszym pianiu koguta udałem się na
poszukiwanie mej gospodyni i pokazałem jej na migi, że nęka mnie
głód, na co ona, odsłaniając dziąsła w okropnym grymasie, wskazała
na wiadro i zydel, następnie na mą osobę, a w końcu na dwie kozy
skaczące po dziedzińcu, dając tym samym do zrozumienia, że powi-
nienem je wydoić. Protestuję, a ona nalega, uwydatniając straszliwy
grymas i gestykulację, z których dedukuję, że tak ustalono wczoraj
za mym milczącym pozwoleniem. A jako że nie mam innego wyjścia,
a głód jest dręczący, próbuję wykonać rzecz, której ode mnie żąda.
Na nieszczęście, cała moja wiedza na temat zwierząt pochodzi
wyłącznie z licznych i pożytecznych lektur, w związku z czym w prak-
tyce manipulowanie nimi idzie mi kiepsko, zwłaszcza kiedy nie życzą
sobie tego. Gdy próbuję schwytać jedną z kóz, druga atakuje mnie
od tyłu. Spadam z zydla, a wówczas ta pierwsza, stając na zadnich
nogach, wali mnie wymionami w twarz jak rasowy pięściarz, po
czym obie umykają, mecząc, a stary bazyliszek okłada mnie miotłą,
miotając obelgi w swym niezrozumiałym narzeczu. Po pewnym
21
czasie, zmęczony, odchodzi, pozostawiając mnie na ziemi, sponie-
wieranego i upokorzonego.
Leżałem tak przez chwilę, zbyt słaby, by się podnieść, i zbyt skoło-
wany, by snuć plany na przyszłość. Wówczas usłyszałem cichy głosik
mówiący mi do ucha:
– Powstań, Pomponiuszu.
Usiadłem z wysiłkiem i zobaczyłem u mego boku chłopca o ru-
mianych, pyzatych policzkach, jasnych oczach, kręconych włosach
koloru blond i odstających uszach. Uznałem, że to wnuczek harpii,
i spróbowałem odpędzić go gniewnymi gestami, lecz on, nie przej-
mując się mymi groźbami, powiedział:
– Przyszedłem prosić cię o pomoc. Jestem Jezus, syn Józefa. Mój
ojciec został niesłusznie skazany na śmierć na krzyżu dziś wieczorem.
– A cóż to mnie obchodzi? – odparłem. – Twój ojciec popełnił
morderstwo, Sanhedryn wydał wyrok, rzymski trybun go uprawo-
mocnił. Czy to nie wystarczy?
– Ale mój ojciec nie dokonał zbrodni, którą się mu przypisuje – na-
legał blondynek.
– Skąd wiesz?
– Sam mi powiedział, a mój ojciec nigdy nie kłamie. Poza tym nigdy
nie zrobiłby nic złego.
– Posłuchaj, Jezusie, wszystkie dzieci w twoim wieku wierzą, że
ich rodzice są inni niż reszta ludzi. Ale tak nie jest. Kiedy dorośniesz,
odkryjesz, że w twoim ojcu nie ma nic niezwykłego. Co do mnie, nie
widzę powodu, żeby mieszać się w coś, co mnie nie dotyczy.
Jezus poszperał między fałdami tuniki i wyciągnął sakiewkę.
– W środku jest dwadzieścia denarów. To niewiele, ale wystarczy,
żeby opłacić dach nad głową i wikt bez konieczności dojenia kóz.
– Kusząca oferta. Powiedz, co powinienem zrobić. Uprzedzam cię
jednak lojalnie, że ani Apiusz, ani arcykapłan Annasz nie wysłuchają
prośby o łaskę płynącej ode mnie.
– O nic nie musisz prosić – oznajmił Jezus. – Wystarczy udowodnić,
że mój ojciec nie zabił tego człowieka.
22
– Tak? A jak niby mam to zrobić?
– Odnajdując prawdziwego winnego.
– Niemożliwe. Nic nie wiem o miasteczku i jego mieszkańcach.
Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Poszukaj kogoś innego.
– Nie mam wyboru. Żaden Nazarejczyk nie kiwnie palcem, żeby
pomóc memu ojcu, jeśli ma to oznaczać narażenie się Sanhedrynowi.
Twój przypadek jest inny: jesteś Rzymianinem, a tym samym człe-
kiem mądrym. Coś wymyślisz.
– Nie łudź się. Prawdę mówiąc, zawsze dążyłem do zdobycia mąd-
rości, lecz ani me naturalne przymioty, ani wysiłek, ani szczęście nie
doprowadziły mnie do niczego. Wystarczy na mnie spojrzeć.
– Ja w ciebie wierzę – stwierdził Jezus. – Poza tym mogę ci pomóc
w śledztwie.
– Ależ będę miał pomocnika, na Herkulesa! – zaśmiałem się, wy-
ciągając rękę po sakiewkę. Zanim jednak udało mi się ją pochwycić,
Jezus schował ją między fałdami tuniki i rzekł:
– Kiedy wykonasz pracę, otrzymasz zapłatę.
Przystałem niechętnie na ten układ, powstałem, cisnąłem zydel
w jedną z kóz, wziąłem blondynka za rękę i wyszliśmy na ulicę.
– Zaprowadź mnie do domu – zażądałem. – Zaczniemy od roz-
mowy z twoim ojcem.
Po drodze zapytałem, jak dowiedział się o moim istnieniu, na co
odrzekł, że Nazaret to mała mieścina, gdzie nowiny i plotki rozchodzą
się bardzo szybko i gdzie od wczoraj mówi się o Rzymianinie, który
zachorował, szukając wód leczniczych, a teraz wałęsa się po ulicach,
puszczając bąki. Jedni twierdzą, że jestem mędrcem, i nazywają mnie
rabi czy raboni, co w ich języku znaczy „nauczyciel”. Inni uważają
mnie po prostu za imbecyla.
– A ty co myślisz? – zapytałem chłopca.
– Ja myślę, że jesteś mężem sprawiedliwym – powiedział Jezus.
– Co do tego mylisz się. Ja nie wierzę w sprawiedliwość. Sprawied-
liwość to pojęcie platońskie. Nie wiem, czy mnie rozumiesz: to idea,
nic więcej. Z drugiej strony, choć nie kryję mego pociągu do fi lozofi i,
23
jestem tylko badaczem praw Natury, tym, kogo Arystoteles słusznie
zowie fi zjologiem. I jeśli nauczyłem się czegoś w życiu, to tego, że
Natura nie jest sprawiedliwa i że sprawiedliwość nie przynależy do
porządku naturalnego. W porządku naturalnym, w świecie przyrody,
którego cząstką wszyscy jesteśmy, silniejszy zwierz zjada słabszego.
Na przykład lew, gdy jest głodny, pożera jelenia lub strusia i nikt mu
nie robi wyrzutów z tego powodu. A kiedy się zestarzeje i opadnie
z sił, jelenie czy strusie mogłyby go zjeść, gdyby chciały. Tym samym
wymierzyłyby sprawiedliwość, ale czy tak robią?
– Nie, bo są roślinożerne – powiedział Jezus.
– No właśnie. W porządku naturalnym nie ma sprawiedliwości.
W nadprzyrodzonym zresztą też nie. Bogowie także zjadają się na-
wzajem. Niezbyt często, to prawda. Z tego, co wiem, tylko Saturn
zjada, czy też zjadł swoje dzieci. Ale widzisz, że nawet bogowie nie
są wolni od nierówności. Z tym że wy nie wierzycie w bogów. Ale
przypowieść o lwie powinna przemówić i do wierzących, i do nie-
wierzących. Zrozumiałeś ją?
– Nie, raboni.
– Mniejsza. Kiedyś zrozumiesz. I nie nazywaj mnie raboni.
Pogrążeni w rozmowie docieramy do lepianki identycznej jak są-
siednie, nie licząc dwóch strażników Sanhedrynu przed progiem
i zgrzytu piły świadczącego o tym, że mieści się tu warsztat cieśli.
Jezus otwiera drzwi i zaprasza mnie do środka.
W chłodnym mroku wnętrza dostrzegłem mężczyznę w sile wieku,
łysego i brodatego, pochylonego z piłą w ręku nad deską, i jego mał-
żonkę, znacznie młodszą, zamiatającą starannie strużyny, by izba
pozostała schludna. Na mój widok mężczyzna przerwał cięcie deski
i oznajmił oschle:
– Nie przyjmuję żadnych zleceń.
– Nie przychodzę zamawiać mebli, lecz by ci pomóc – wyjaśni-
łem. – Twój syn Jezus wynajął mnie, bym dowiódł twej niewinności,
i na początek chciałbym zadać ci kilka pytań. Powiedz mi prawdę,
Józefi e, zabiłeś tego człowieka?
24
– Nie – odrzekł, odkładając piłę na klepisko i wycierając łysinę połą
prostej tuniki. – Bóg powiedział: nie zabijaj, a ja wiernie wypełniam
wolę Boga. Z natury jestem mało skłonny do przemocy. Jeden jedyny
raz zwątpiłem w uczciwość mej małżonki i zamierzałem sprawić jej
cięgi. Na szczęście nie zrobiłem tego, a wszystko się wyjaśniło. Od
tego czasu zachowuję przykładną łagodność.
– Ale ludzie mówią, że zmarły i ty wdaliście się w sprzeczkę i że
groziłeś mu.
– Ludzie opowiadają wiele nieprawdziwych rzeczy o mnie i o mojej
rodzinie. To prawda, że w niezbyt odległej przeszłości doszło między
mną a zmarłym do krótkiej wymiany zdań, w trakcie której wyra-
żaliśmy rozbieżne opinie. Jednakże rozstaliśmy się w pokoju. Nie
ucałowaliśmy się na pożegnanie, gdyż obok łagodnego usposobienia
cechuje mnie czystość, lecz nie żywiliśmy do siebie urazy.
– Skąd zatem wzięła się kalumnia? To pierwsze, co powinniśmy
ustalić.
– Nie wiem jak.
– Pytając.
– To na nic się nie zda. Nikt nie odpowie na twe pytania, a gdyby
nawet ktoś odpowiedział, to nie powie prawdy.
W tym momencie wtrąciła się żona:
– Nie bądź nastawiony tak negatywnie, Józefi e.
Cieśla rzucił jej spojrzenie wyrażające stoicyzm.
– Kobieto, po co to mówisz? Wiesz dobrze, że powinienem milczeć.
– Na jaki temat powinieneś milczeć? – drążyłem. – Czy chodzi
o coś związanego z twoją dyskusją ze zmarłym?
– Chodzi o coś, co powinienem przemilczeć – powtórzył Józef. – To
wszystko, co mam do powiedzenia. Nie nalegaj, proszę.
– Jeśli ty mi nie pomożesz, niewiele zdziałam – stwierdziłem znie-
cierpliwiony.
– W takim razie niech się stanie wola Boga – powiedział cieśla.
– O jakim bogu mówisz? – zapytałem, zirytowany jego fatalistyczną
abulią. – Wy macie jednego boga. My mamy wielu i gdyby miała
25
stać się ich wola, cudzołożylibyśmy od rana do wieczora. Porzuć
nieufność, Józefi e, wysłuchaj głosu twej małżonki i twojego syna
i nie mieszaj żadnego boga w tę sprawę. Stawką jest twoje życie, nie
życie boga. A co do jego woli, jak ją poznamy, skoro nie raczy nam
jej objawić? A może Jahwe chce cię ocalić za moim pośrednictwem?
Wydawało się, że me wyważone argumenty uczynią wyłom w jego
uporze. Otworzył usta, jakby szykując się do ujawnienia czegoś istot-
nego. Powstrzymał się jednak, spojrzał na żonę, wzruszył ramionami
i powrócił do przerwanego zajęcia. Niewiasta odprowadziła nas do
drzwi. Za progiem zwróciła się do mnie tymi słowy:
– Nie czuj się obrażony mową mego męża i nie przypisuj jego
postawy faktowi, że jesteś Rzymianinem. W tym domu szanujemy
wszystkich, płacimy skrupulatnie podatki obu administracjom, prze-
strzegamy świąt i co roku udajemy się na Paschę do Jerozolimy. Je-
śli upiera się przy zachowaniu milczenia, to dlatego że ma ku temu
ważkie powody, a ja jestem ostatnią osobą, która zrobiłaby coś wbrew
jego woli. – Po czym skłoniła się skromnie, weszła do chatki i za-
mknęła drzwi, zostawiając Jezusa i mnie na środku ulicy.
– Dobrze – powiedziałem. – Sam widziałeś, że moje starania oka-
zały się bezskuteczne. Jeśli główny zainteresowany ujawnieniem
prawdy wykazuje największy upór, by ją zataić, ja jestem bezsilny.
Daj mi pieniądze i zostawmy sprawy ich biegowi.
– W żadnym wypadku – odparł Jezus. – Jeszcze nie wywiązałeś się
ze swojej części umowy. Zatrudniłem cię, byś wykrył prawdziwego
winowajcę, i dopóki tego nie uczynisz, umowa pozostaje w mocy.
Ze względu na obecność przechodniów nie odważyłem się wy-
mierzyć mu siarczystego policzka i wyrwać zasłużoną sakiewkę. Po
krótkim namyśle powiedziałem:
– Zgoda. I tak nie mam lepszego zajęcia. Poprowadzę śledztwo
jeszcze przez chwilę. Przede wszystkim należy ustalić, skąd pocho-
dzą fałszywe oskarżenia, czy rzeczywiście są fałszywe i jaka jest przy-
czyna rozsiewania oszczerstw. Ponadto wypadałoby dowiedzieć się
czegoś więcej o samej zbrodni. Czas nagli: słońce już dochodzi do
zenitu, a o zmierzchu ma zostać wykonany wyrok. Rozdzielmy siły,
aby podwoić skuteczność. Ja spróbuję ustalić źródło kalumnii. Ty
dowiedz się najwięcej, jak możesz, na temat zmarłego: czym się zaj-
mował, skąd pochodził jego majątek, kim są jego krewni i służący,
zwłaszcza wyzwoleńcy. Wypytaj także o przyjaciół i o wrogów. Gdy
coś ustalisz, odszukaj mnie. Nie wiem, gdzie będę, lecz skoro taką
ciekawość budzę u pospólstwa, znajdziesz mnie z łatwością. Ach,
i jeszcze jedno, zanim się rozstaniemy: jeśli naszych wysiłków nie
uwieńczy powodzenie i twój ojciec zostanie stracony, pieniądze są
moje.
– Umowa stoi, raboni – powiedział Jezus.
27
55Jak w większości miast, Fabiuszu, także i w tym Świątynia wznosi
się na umocnionym wzgórzu. Jest to budynek sporych wymiarów,
gdyż służy nie tylko kultowi i jego kapłanom, lecz także jako cyta-
dela i siedziba załogi. Tam też mieści się sala obrad Sanhedrynu
i biuro poborców podatkowych, tam przechowuje się archiwa, re-
jestry i skarb publiczny. Otacza go mur długi na trzysta łokci, po-
siadający jedną tylko bramę, co czyni go praktycznie niezdobytym,
chyba że atakujący dysponowałby potężnymi machinami wojennymi.
Najważniejszą częścią Świątyni jest atrium, gdzie znajduje się ołtarz,
na którym codziennie składane są ofi ary. W czasach pokoju wrota
Świątyni są otwarte od świtu do zmierzchu. W tym momencie są
otwarte.
Strażnikowi, który zagrodził mi drogę, powiedziałem, że chcę zo-
baczyć się z Apiuszem, a gdyby był nieobecny, z arcykapłanem An-
naszem. Trybun wyszedł, lecz Arcykapłan zgodził się mnie przyjąć
po zakończeniu porannych rytuałów. W powietrzu unosił się zapach
pieczonego mięsiwa, którym pewnie zajadali się teraz kapłani.
Po krótkiej chwili Annasz zaprasza mnie do pomieszczenia, gdzie
przebiera się z lnianej tuniki zachlapanej krwią jagnięcia świeżo ofi a-
rowanego Jahwe w czysty ubiór wieśniaka. Na me pytania odpowiada
w sposób wyważony, lecz wyczerpująco. O oskarżonym wie niewiele,
28
a i to ze słyszenia. Że nazywa się Józef, syn Szymona, i jak twierdzą
niektórzy, przypisuje sobie znakomite pochodzenie.
– Ni mniej, ni więcej, tylko z domu Dawidowego – mówi z przeką-
sem Arcykapłan. – To tak, jakby Rzymianin chełpił się pochodzeniem
od Eneasza albo wilczycy kapitolińskiej: czysty obłęd.
Nie licząc tej oznaki pychy, w postawie i w zachowaniu cieśli nie ma
nic nagannego: przestrzega praw, opłaca w terminie ofi ary i podatki,
dobry rzemieślnik, dotrzymuje terminów, wyznacza rozsądne ceny,
dyskretny, szorstki w obejściu, z pewnością nieco tępy.
– Chociaż w jego przeszłości nie brak pewnych niejasnych epizo-
dów – dodaje czcigodny starzec, obniżając głos.
– Czy możesz przedstawić mi, Annaszu, przykład takich epizodów,
jeśli je znasz lub doszły do twych uszu?
– Pan jest moim pasterzem! – woła Arcykapłan, wznosząc ku nie-
bu ręce splamione jeszcze krwią. – On powstrzyma mój język przed
powtarzaniem kalumnii. Zresztą nie chodzę po targach, tawernach
ani innych miejscach, gdzie rozsiewane są plotki. Jednakże, co logicz-
ne, nie mogłem uniknąć, by w którymś momencie nie doszły do mnie
powtarzające się pogłoski, jakoby Józef, wdowiec w pewnym wieku,
wszedł w związek małżeński z młodziutką panną o imieniu Maria, któ-
ra po krótkim czasie przejawiła nieomylne oznaki bycia brzemienną,
i choć prawdę znają tylko zainteresowani oraz, rzecz oczywista, Jah-
we w swej boskiej wszechwiedzy, nie brakło złośliwych języków, przy-
pisujących sprawę czynnikom zewnętrznym. Gdyby przypuszczenie
to się potwierdziło, mielibyśmy do czynienia z poważnym przestęp-
stwem, karanym według prawa mojżeszowego śmiercią przez uka-
mienowanie, lecz sam zainteresowany nie wniósł żadnego oskarżenia,
a okoliczności nie pozwoliły, by tajemnica wyjaśniła się samoistnie.
– Jakże się to stało?
– W owym czasie – wyjaśnił Arcykapłan – wielkorządca Kwiry-
niusz zarządził dokonanie spisu ludności Palestyny. Józef oświadczył
wówczas, że powróci w tym celu do rodzinnego Betlejem, i zabrał
ze sobą Marię, choć moment rozwiązania był bliski. Mijały dni, lecz
29
ani Józef, ani Maria, ani ich dziecko nie powracali do Nazaretu. Lu-
dzie, którzy przybywali z Betlejem, zapytani o rodzinę, twierdzili, że
nigdzie ich nie widziano. Być może nie znaleźli miejsca w gospodzie
i musieli się zatrzymać gdzie indziej. Dni przerodziły się w miesiące,
a te w lata, a rodzina Józefa nie wracała.
– Prawdopodobnie przeprowadzili się do innej miejscowości, by
uciec od plotek – zasugerowałem.
– Możliwe, lecz jeśli było tak, jak mówisz, postąpili nieroztrop-
nie, ponieważ zostawili tu wszystkie swoje dobra, nie licząc tych
potrzebnych podczas krótkiej podróży, a także warsztat ciesielski
z wszystkimi narzędziami. Niejaki Zachariasz, mąż Elżbiety, krew-
niaczki Marii, dbał o dom, jakby wierzył w powrót krewnych lub
wiedział coś na ten temat. Jakakolwiek była przyczyna całej historii,
po upływie trzech lat od wyjazdu powrócili, a z nimi synek, któremu
dali na imię Jezus.
– I nie podali żadnego wyjaśnienia tak długiej nieobecności?
– O ile wiem, nie. Odzyskali dom, otworzyli warsztat i żyli, jakby
nigdy nie opuszczali miasteczka. Oczywiście snuto domysły i ko-
mentowano, ale czas uczynił swoje i gdy minęło kilka lat, wszyscy
zapomnieli o tym epizodzie, dziwnym, lecz nieistotnym.
– I od tamtego momentu zachowanie Józefa i jego rodziny nie dało
pożywki żadnym plotkom?
– Nie, chyba że nazwiesz pożywką dla plotek zamordowanie zac-
nego obywatela i poniesienie za to kary poprzez ukrzyżowanie dziś
o zachodzie słońca.
– Czyli nie ma wątpliwości co do autorstwa tej zbrodni, Annaszu?
– Żadnych – oznajmił Arcykapłan. – Sanhedryn rozpatrzył sprawę,
znalazł rozstrzygające dowody i jednogłośnie wydał wyrok.
– A czy mógłbym poznać naturę owych dowodów?
– Rozważ to jedno: w całym mieście jedynie Józef, jako cieśla pracu-
jący dla Epulona, miał dostęp do posiadłości i domu zmarłego. Otóż
gdy został zatrzymany, znaleziono przy nim klucz do domu. A teraz
muszę cię zostawić, gdyż wzywają mnie inne pilne sprawy.
Niezwykła
podróżPomponiusza
Flatusa
MendozaEduardo
Eduardo Mendoza
MendozaMendozaEduardoEduardo
(ur. 1943)(ur. 1943)
Latający cyrk Eduardo Mendozy, czyli alternatywna historia początków naszej ery. Na wesoło.
W roku I n.e. pewien niewydarzony rzymski patrycjusz Pomponiusz Flatus, fi lozof z zamiłowania, wprawny orator o duszy detektywa, przypadkiem trafi a na rubieże Cesarstwa Rzymskiego, do Ziemi Świętej. Szuka źródła o cudownych właściwościach, ale jedyne, co znajduje, to problemy gastryczne i nieprzychylna mu karawana Arabów. Ograbiony, głodny i wycieńczony skutkami cudownego działania wody źródlanej, szuka ratunku wśród krajanów zamieszkujących Nazaret, ale z pomocą nieoczekiwanie przychodzi mu pewien miejscowy chłopiec. Dwunastolatek o imieniu Jezus zleca mu przeprowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa, o które oskarżony został jego ojciec o imieniu Józef, a w którego winę nie wierzy ani syn, ani jego matka o imieniu Maria. Nos detektywa prowadzi Flatusa krętymi ścieżkami ku rozwiązaniu zagadki. Wszyscy wokół wyglądają Mesjasza, kapłani i trybun mają własne problemy, w dodatku cieśla nie zamierza się bronić i gdyby nie pomoc Sary zgrabnołydkiej wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
W najnowszej powieści Eduardo Mendoza powraca w swej najlepszej formie. Przymrużone oko i szelmowski uśmieszek na twarzy to znak rozpoznawczy autora. W Niezwykłej podróży Pomponiusza Flatusa sięga do apokryfów i mitologii, żongluje faktami historycznymi, imionami i miejscami, zapraszając do doskonałej zabawy literackiej. Współczesny kryminał, wolterowska powiastka fi lozofi czna, komedia qui pro quo – Pomponiusz Flatus i Eduardo Mendoza proponują spojrzenie na początek naszej ery w nieco mniej zobowiązujący sposób.
jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Prawdy o sprawie Savolty, Miasta cudów i Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.
cena detal. 27,90 złISBN 978-83-240-1168-1
9 788324 011681 www.mendoza.interia.pl
flatus okladka.indd 1 2009-03-11 15:07