Ballada o Narayamie
Opowieści niesamowite z prozy
japońskiej
Koizumi Yakumo
Izumi Kyoka
Akutagawa Ryünosuke
Nakajima Atsushi
Tanizaki Jun’icliirö
Kamabata Yasunari
Dazai Osamu
Ibuse Masuji Fukazaiua
Shichiro Endo Shusaku
Vosaka Akiyuki
Yüki Shoji
Wybór, przekład, przypisy i noty
O autorach Blanka Yonekaiua
Koizumi Yakumo
Przygoda kupca
Jest w dzielnicy Akasaka w Tokio wzgórze zwane Kiinokunizaka, to znaczy wzgórze
prefektury Kii. Pojęcia nie mam, czemu tak je nazywają. Z jednej jego strony znajduje się z
dawien dawna głęboka i szeroka fosa, na niej grobla zielona przechodząca w ogród, po
drugiej zaś stronie ciągnie się bez końca długi mur otaczający rezydencję cesarza, W czasach
kiedy nie było jeszcze latarni ani riksz, o zmierzchu bywało tu głucho i pusto. Spóźnieni
przechodnie, zamiast wspinać się samotnie na to wzgórze po zachodzie słońca, woleli
nadłożyć nawet kilkaset metrów i pójść okrężną drogą. W tej okolicy bowiem grasowała
mujina. Ostatnim, który ją widział, był stary kupiec z dzielnicy Kyobashi, od trzydziestu lat
już nieżyjący, A oto jego opowieść;
Spieszy kupiec późną porą, pnie się na wzgórze Kiinokunizaka. Widzi: kobieta jakaś
siedzi nad fosą skulona i gorzko płacze. Zafrasował się starzec; jeszcze się do fosy rzuci,
pomyślał. Chciałby jej dopomóc, pocieszyć może, więc się zatrzymuje.. Widzi wytworną,
śliczną dziewczynę, ze starannie ułożonymi włosami. Zbliża się i zagaduje:
- Panieniko! A nie płaczże taik! Powiedz mi, jakie masz zmartwienie. Chętnie ci
pomogę, jeśli zdołam.
Poczciwy był stary kupiec i mówił, co mu serce dyktowało. Lecz dziewczyna twarz
rękawem szerokim zakrywa i płacze.
- Posłuchajże - przemawia znów kupiec łagodnie - co ci powiem. Nieodpowiednie to
miejsce dla ciebie po nocy. No, nie płacz już, bardzo proszę. Powiedz mi tylko, jak ci pomóc.
Dziewczyna milcząc powstaje, odwrócona ciągle twarz rękawem zakrywa i szlocha.
Kupiec kładzie jej dłoń na ramieniu.
- No, panienko, nie trzeba, no...
Wtedy ona odwraca się wreszcie, opuszcza ręce, dłonią lekko po twarzy przesuwa.
Kupiec widzi” że nie ma ona oczu, ust nie ma, nie ma nosa.
- A, a, a! - wrzasnął i rzuca się do ucieczki.
Pędzi pod górę, biegnie bez pamięci. Ciemności przed nim, nic nie widać. Boi się
spojrzeć do tyłu, a tylko biegnie przed siebie i biegnie. Spostrzega nagle w oddali małe
światełko, nie większe niż światełko świetlika, więc zdąża tam pośpiesznie. Zbawcze światło
okazuje się małym lampionem nad straganem sprzedawcy gorącego makaronu. Stoi sobie
stragan nad urwiskiem. Wszystko jedno, po takiej straszliwej przygodzie byle jakie światło i
byle jakie towarzystwo dodaje otuchy.
Pędzi kupiec i pada z krzykiem prosto pod nogi sprzedawcy.
- Ej, ej! - odzywa się sprzedawca niezbyt zachęcająco. - Co się stało?! Napadli pana
czy co?
- Nie - sapie kupiec. - Tylko... ach!
- Tylko co? Wystraszyli? - pyta tamten zimno. - Pewno rozbójnicy?
- Nie, żadni rozbójnicy... - Dyszy śmiertelnie przerażony kupiec. - Była to... kobieta...
Ona pokazała... o, co pokajała! Nie zdołam powiedzieć!
- O! - wykrzykuje sprzedawca. - Więc może pokazała coś takiego?
To mówiąc ręką lekko po twarzy przesuwa i pokazuje oblicze gładkie jak jajo.
A w tej samej chwili lampion gaśnie.
Koizumi Yakumo
Opowieść przy wtórze lutni
Dawno temu, lat siedemset 2 górą, w zatoce Dannoura koło Sbimonoseki, stoczono
bitwę, walną rozprawę między dwoma rodami: Heike i Genji. Wtedy to ród Heike został
doszczętnie rozgromiony, nie uszła żywa dusza, ni kobieta, ni dziecko, zginął także mały
cesarz Antoku. Od tej pory przez kilkaset lat i wybrzeże, i morze tamtejsze mściwe
nawiedzają upiory. Wspomniałem na innym miejscu, że na plaży się tam gnieżdżą dziwne
kraby, krabami Heike zwane; mają one na skorupie wzór przypominający jakby zarys ludzkiej
twarzy; mówi się, że to duchy rycerzy Heike. I dziś jeszcze na całym wybrzeżu można się
nasłuchać i napatrzeć dziwów. W ciemne noce pojawia się tu nad wodą i skacze po fali
mnóstwo błędnych ogni. Świecą błękitno, a rybacy zwą je piekielinymi ognikami. Kiedy
ucichnie wiatr, słychać zawsze od morza hałas, jakby bitewną wrzawę. Dawniej upiory Heike
poczynały sobie jeszcze natarczywiej. Okrążały wracające nocną porą łodzie, aby je zatopić,
napastowały pływaków ściągając ich na dno. Aż w Akamagaseki pobudowano Świątynię
Amidy żeby je ułagodzić. Tuż obok, na brzegu, urządzono cmentarz, gdzie ustawiono pewną
liczbę nagrobnych kamieni, a na nich wyryto imiona cesarza Antoku, topielcasamobójcy, oraz
jego wasali. Odprawiano też co roku nabożeństwa na intencję zmarłych. Od czasu
zbudowania świątyni i wystawienia nagrobków upiory Heike straciły nieco na mściwości, ale
mimo to dawały czasem znać o sobie. Nie były - widać jeszcze całkiem zaspokojone.
Kilkaset lat temu żyl w Akamagaseki ślepiec imieniem Hoichi. Słynął on z pięknej
recytacji i mistrzowskiej gry na lutnik Już jako dziecko uczył się zasad gry na tym
instrumencie, tak że kiedy wyrósł na młodzieńca, przeszedł nawet swych nauczycieli. Został
zatem zawodowym muzykiemrecy - tatorem i wtórując sobie na lutni śpiewał przede
wszystkim Opowieść o rodzie Heike której zawdzięczał znaczną sławę. A już fragment o
bitwie w zatoce Dannoura śpiewał tak, że, jak mówiono, sam diabeł by zapłakał! Z początku
Hoichi był bardzo ubogi, wkrótce jednak trafił na dobrego protektora. Oto bonza ze Świątyni
Amidy upodobał sobie słowa i melodię Opowieści i raz po raz przywoływał Hoichiego, aby
słuchać jego gry i śpiewu. Na koniec, zachwycony wirtuozerią młodzieńca, ofiarował mu na
stałe mieszkanie w świątyni. Hoichi wdzięcznym sercem przyjął goścmę. Dano mu do użytku
pokoik, miał zapewniony nocleg i strawę, w zamian za to w każcl}’^ wolny wieczór
kontentował bonzę grą na lutni.
Pewnego letniego wieczoru poproszono bonzę do parafii na modły żałobne. Udał się
do domu, który nawiedziło nieszczęście, zabierając z sobą nowicjusza. Hoichi został sam.
Wieczór był gorący, więc dla ochłody wyszedł na przylegający do sypialni otwarty
krużganek biegnący wzdłuż budynku. Rozciągał się stąd widok na tyły świątyni, na mały
ogródek. Hoichi ćwiczyć zaczął na lutni, żeby skrócić sobie samotne czekanie. Nadeszła
północ, a bonza nie wracał. Ale że duszno było jeszcze i w pokoju wytrzymać nie sposób,
siedział wciąż Hoichi na zewnątrz. Nareszcie od tylnej furtki dały się słyszeć kroki. Przeszedł
ktoś przez ogród, zbliżył się do krużganka i stanął na wprost siedzącego. Nie, bo nie był
bonza. Niski, srogi głos zawołał ślepca po imieniu, ostro i szorstko, jak samuraj giermka.
- Hoichi!
Kiedy wystraszony muzyk dłuższą chwilę nie odpowiadał, wołanie zabrzmiało znowu,
rozikazująco, gwałtownie.
- Tutaj! - odpowiedział z łękiem groźnemu głosowi Hoichi. - Jestem ślepy. Nie wiem,
kto mnie woła.
- Nie bój się niczego! - odparł nieznajomy, łagodząc nieco srogie brzmienie głosu. -
Zatrzymałem się na postój w pobliżu świątyni, a przychodzę do ciebie z poleceniem. Pan, u
którego w służbie pozo’Staję, wysoki dostojnik szlachetnego rodu, zatrzymał się właśnie w
Akamagaseki wraz z orszakiem ludzi równie szlachetnego pochodzenia. Obejrzeć zamyślił
miejsce bitwy w zatoce Dannoura i dziś ją właśnie odwiedził. Doszła doń wieść, że niezwykle
biegle śpiewasz przy wtórze lutni opowieść o bitwie, i zapragnął cię usłyszeć. Nie zwlekając
bierz instrument i spiesz ze mną na dwór, gdzie v/ypoczywają Ich Szlachetności.
W owym czasie niełatwo ani bezpiecznie było odmówić prośbie samuraja. Włożył
więc Hoichi sandały, wziiął lutnię i poszedł za nieznajomym. Dłoń tamtego zaikuta w żelazo,
a przy każdym wielkim kroku brzęk słychać - zorientował się ślepiec, że przybyły zbroję ma
na sobie, od stóp do głów. Zapewne jest rycerzem z przybocznej straży.
Ochłonął już Hoichi z pierwszego przestrachu i pomyślał, że się los przecie do niego
uśmiecha. Przypomniał sobie, że wysłannik wyraźnie mówił o dostojniku szlachetnego rodu,
który chce wysłuchać gry ślepca, a jest bez wątpienia wybitną osobą. Zatrzymał się wreszcie
samuraj i Hoichi wyczuł, że stoi przed wielką bramą, co mu się dziwne wydało. Nie pamiętał
bowiem żadnej innej wielkiej bramy, oprócz tej w Świątyni Amidy.
- Otwierać! - krzyknął samuraj.
Po czym rozległ się szczęk r}i^gla i obaj przybyli weszli do środka. Mitnęli pusty
ogród i znów przystanęli u wejścia.
Wysłannik głośno zawołał:
- Hej, jest tam kto? Hoichiego prowadzę!
I natychmiast dały się słyszeć szybkie kroki, odgłos rozsuwania drzwi, skrzyp
okiennic i gwar kohiecych rozmów. Po sposobie mówienia i doborze słów poznał Hoichi, że
to służebne jakiegoś bardzo wytwornego domu. Nie miał jednak pojęcia, dokąd go
przyprowadzono. Brakowało zresztą czasu na rozmyślania. Przebył więc z pomocą sług kilka
kamiennych stopni, na najwyższym kazano mu zzuć sandały. Dalej dłonie kobiece prowadziły
go bez końca po polerowanych deskach: nie zdążył obliczyć, ile razy skręcał przy narożnych
słupach, mijał wielkie nad podziw komnaty wyłożone matami, aż go wprowadzono do
jakiegoś ogromnego, przestronnego pomieszczenia. Zebrało się tam, jak mu się zdawało,
liczne grano dostojnych osób, szeleściły jedwabie niczym liście na drzewach. Posłyszał
Hoichi ciche szmery rozmów, jakby głosy wiciu ludzi, a i słowa, które doszły do jego uszu,
znamionowały dobrze urodzonych. Kazano mu się rozgościć i podsunięto poduszkę do
S’iedzenia.
Muzyk począł nastrajać lutnię, gdy przemówił doń głos staruszki, w której odgadł
ochmistrzynię.
- Życzeniem Jego Wysokości jest, byś zagrał i zaśpiew’ał Opowieść o rodzie Heike.
Jednakże odśpiewanie całej Opowieści trwa dobrych kilka wieczorów. Zebrał się
Hoichi na odwagę i zapytał:
- Cała Opowieść wymaga wiele czasu, od którego więc miejsca mam zacząć?
- Śpiewaj o bitwie pod Dannoura - odparła kobieta - bo też ten fragment największą
żałość budzi!
Wytężył głos Hoichi i śpiewać począł o tragicznej bitwie morskiej. Z niesłychaną
biegłością dobył ze strun instrumentu plusk spieszących się obłędnie wioseł i łodzi dążących
przed siebie, świst strzał w powietrzu, krzyki ludzkie i tupoty, szczęk kling po hełmach i
odgłosy padania ciał w morze. W czasie każdej pauzy słyszał Hoichi szmer pochwal.
- Cóż to za wyborny muzyk i recytator!
„I w mciich stronach lepszego nie słyszałem!
- W cniym kraju bieglejszego się nie znajdzie!
Nabrał też Hoichi pewności siebie, grał i śpiewał, jeszcze lepiej niż przedtem, o ile to
możliwe.
Zaległa wokół niego cisza coraz większa, pełna zachwytu. Tylko na koniec, kiedy
zaczął śpiewać o losie słabych i pięknych kobiet, o smutnym kresie życia dzieci i niewiast, o
Nii - - noaniie, która z małym cesarzem w objęciach skacze w fale i tonie, całe audytorium
wydało okrzyk bolesny, płacz wybuchnął i lament, tak szalony i żarliwy, że sam śpiewak się
zadziwił i przestraszył zamieszania, wy\TOłanego jego grą.
Zawodzenia i szlochy wreszcie Limilkły i w ponownej ciszy usłyszał Hoichi po raz
drugi głos staruszki:
- Doszły mnie wprawdzie słuchy, że jesteś mistrzem w grze na lutni i że w recytacji
nikt ci dorównać nie może, ale sądząc z tego, cośmy dziś wieczór słyszeli, nie masz równego
sobie w całym świeoie. Jego Wysokość jest zadowolony i nie pozostawi cię bez nagrody. Oto
jego słowa. Od dziś począwszy przez sześć kolejnych wieczorów życzy sobie gry twojej
słuchać, a potem zapewne uda się w powrotną drogę. Tak więc, przyjdź tu jutro o tej samej
porze. Ten sam samuraj na spotkanie ci wyjdzie. I jeszcze jedno mam ci przykazać: nie
śmiesz nikomu wspomnieć, że Jego Wysokość tu przebywa. Podróżuje bowiem incognito i
zabrania o tym mówić komukolwiek. Możesz teraz wracać do świąty,ni.
Hoichi gorąco podziękował. Kobiety poprowadziły go do wyjścia, gdzie czekał na
niego samuraj i odprowadził do domu. Przywiódł go przed tylną furtkę i pożegnał. Choć
nastał już świt, nikt w świątyni nie spostrzegł (nieobecności ślepca. A bonza, który wrócił
bardzo późno, przekonany był, że podopieczny już się położył.
Wyspał się Hoichi do połudinia. Ni słowem nie \yspomniał odziwnej przygodzie.
Kiedy ciemność zapadła, koło północy, zjawił się samuraj i poprowadził Hoichiego przed
szanowinc grono słuchaczy. Znów grał Hoichi i śpiewał, i osiągnął sukces jak ubiegłego
wieczoru. Za drugim razem jednak w świątyni przypadkiem zauważono, że go nie ma. Kiedy
Hoichi powrócił nad ranem, wezwał go bonza i toinem łagodnego wyrzutu rzekł:
- Słuchaj, H^oichi! Bałem się o ciebie. Nie widzisz, więc niebezpiecznie chodzić
samemu o tak późnej porze. Dlaczegoś tni nie powiedział, że wychodzisz? Dałbym ci
przecież służącego do pomocy. No, a gdzie byłeś?
Hoichi zaczął się wykręcać.
- Naprawdę bardzo przepraszam. Miałem po prostu coś do załatwienia i o innej
godzinie nie znalazłem jakoś czasu.
Zrozumiał bonza, że Hoichi coś ukrywa, ale bardziej się zdziwił, niż rozgniewał. Czuł,
że dzieje się coś złego i niezwykłego. Pewnie Hoichiego zły duch jaki zwodzi i oszukuje.
Bonza o nic już nie pytał, tylko nakazał w tajemnicy sługom, żeby ślepca pilnowali i gdyby
wybierał się gdzieś nocą, poszli za nim.
Następnego wieczoru zobaczyli służący, jak Hoichi wychodzi, zapalili zaraz lampion i
ruszyli za nim. Padał deszcz, tak więc nim doszli do ścieżki, stracili go z oczu. Hoichi musiał,
v/idać, bardzo się spieszyć, co zważywszy jego ślepotę, zdało się tym dziwniejsze, bo i droga
grząska była i rozmokła. Szli słudzy ulicą i kolejno wstępowali wszędzie, gdzjie by mógł
wejść ślepiec, ani jednego domu nie pomijając. Nikt jednak oniczym nie wiedział.
Zawróciwszy zdziwili się niezmiernie, słysząc spośród mogił przy Świątyni Amidy
głośne dźwięki lutni. Wkoło ciemności nieprzeniknione i tylko jak zawsze błędne ogniki w
powietrzu. Wbiegli jednak między groby. Przyświecając sobie lampionem odnaleźli
grającego. Siedzi oto Hoichi samotnie na deszczu przed grobem cesarza Antoku, uderza w
struny lutni i śpiewa pieśń o bitwie w zatoce Dannoura. A za nim i wokół niego, i na
wszystkich grobach błyszczą ognie, jakby kto świece ustawił. Żadne ludzkie oczy nie
widziały chyba dotąd tak wielkiej liczby diabelskich ogników.
- Panie Hoichi! - wołają słudzy. - Nie daj się oszukać! Ciebie omamiLi!
Ale Hoichi najwyraźniej nie słyszy. Coraz mocniej uderza w struny, coraz silniejszym
głosem śpiewa pleśń o bitwie.
Przypadli doń słudzy i krzyczą mu prosto do ucha:
- Wracaj, panie Hoichi, natychmiast razem z nami!
On jednak odpowiada im karcąco:
- Jeśli w taki sposób przeszkadzacie dostojnemu zgromadzeniu, nie możecie
oczekiwać pobłażania!
Słudzy, choć im nieswojo, wybuchają śmiechem. O, niechybnie Hoichi został
omamiony! Chwytają go więc, podnoszą, siłą przymuszają do pośpiechu i prędko prowadzą
na powrót do świątyni. Niezwłocznie, na bonzy zlecenie, przebierają go w suche ubranie,
karmią i poją. Potem każe mu bonza wyjaśnić najdokładmej swoje niezwykłe zachowanie.
Hoichi diugo zwleka. Na koniec widząc, że dobrego bonzę zdziwił I rozgniewał swym
postępowaniem, postanawia już nic nie skrywać I opowiada, jak się rzecz miała, od pierwszej
wizyty samuraja począwszy.
- Ach, biedaku! - mówi bonza. - W jałcże wielkim niebezpieczeństwie się znajdujesz!
Szkoda doprawdy, żeś mi się wcześniej nie zwierzył. Grasz nader świetnie i dlategoś popadł
w takie tarapaty. Otóż sądzę, że wiesz już. Iż nie byłeś w żadnym ludzkim domu, lecz
spędzałeś noce na cmentarzu wśród grobów rodu Heike! Tam cię dzisiaj słudzy odnaleźli
siedzącego na deszczu przed mogiłą cesarza Antoku. Wszystko, coś brał za prawdę, było
omamieniem, a faktem to tylko, że upiór przybył po ciebie. I jeśliś go raz posłuchał, jesteś w
jego mocy. Skoro do tego doszło i dalej będziesz posłuszny marom, rozszarpią cię na kawałki.
Tak czy inaczej, wcześniej lub później cię uśmiercą! Ja, niestety, nie mogę dziś z tobą
pozostać,.znowu mnie poproszono o modły żałobne. Lecz nim pójdę, wypiszę na twoim ciele
wersety z sutry, one cię obronią.
Zanim słońce zaszło, bonza i nowicjusz rozebrali Hoi - cbiego do naga, wzięli pędzle i
na jego piersi, na plecach i głowie, na twarzy I szyi, a także na rękach, nogach i podeszwach
stóp, słowem na całym ciele, wypisali wersety z sutry Hannyashingyb
Kiedy skończyli, bonza powiedział;
- Jak wiec2x)rem wyjdę, idź zaraz do krużganka i czekaj. Upiór na pewno przyjdzie
cię zawołać. W żadnym wypadku nie wolno ci się ruszać ani odezwać. Siedź cicho i bez
ruchu! Tak jak na medytacjach! Bo jeśli się poruszysz albo najlżejszy hałas spowodujesz,
upiór rozszarpie cię na sztuki! Nie wolno ci się lękać ani wzywać żadnej pomocy. Bo też nikt
ci pomóc nie zdoła. Jeśli mnie usłuchasz, niebezpieczeństwo minie i wszystko dobrze się
skończy.
Zapadł zmrok, bonza i nowicjusz wyszli. Siadł Ho<ichi w krużganku, jak mu
przykazano, położył obok lutnię i trwał bez ruchu. Przeczekał tak ileś godzin, ani nie
zakaszlał, ani nawet głośniej nie odetchnął.
I wreszcie, słyszy zbliżające się po ścieżce kroki. Przybyły mija bramę, mija ogród,
podchodzi dc krużganka, staje przed Hoicbim.
- Hoichi! - woła ¡niskim, srogim głosem.
Ślepiec wstrzymuje oddech, wcale się nie porusza.
- Hoichi! - woła głos surowo po raz drugi. I jeszcze raz, gwałtowniej.
Hoichi siedzi nieruchomo niczym głaz.
Głos szepce teraz:
- O, nie odpowiada. Niedobrze... Gdzie się podział? Trzeba by poszukać.
Zadudiniły w krużganku ciężkie kroki, zbliżają się stopniowo, już są tu. Milkną.
Potem na pewien czas - Hoichi czuł, jak mu serce bije, a ciało drży - zapadła cisza.
Aż tuż obok niego rozległ się groźny szept: jest tu lutnia, a mistrz? O, tylko dwoje
uszu widzę! Dlatego nie odpowiada. Choćby nawet chciał, to ust nie ma. Nic, nic nie zostało,
prócz uszu. Zaniosę więc te uszy Jego Wysokości na dowód, że zrobiłem, oo mogłem.
W tym samym momencie poczuł Hoichi, jak żelazna dłoń szarpie go za uszy. Ach, cóż
to był za ból! Lecz Hoichi głosu nie wydał.
Ciężkie kroki oddalają się przez ogród, na ścieżkę, milkną. Czuje ślepiec, że po twarzy
cieknie mu krew lepka i ciepła, kapie na podłogę, ale nawet ręki nie podnosi.
Przed wschodem słońca powraca bonza. Zdąża czym prędzej w stronę krużganka.
Poślizgnął się na czymś lepkim i krzyknął głośno, bo widzi przy świetle lampionu, że to
krew! Patrzy: siedzi Hoichi bez ruchu, a z ran mu krew płynie strumieniami.
- O, biedny! - woła bonza. - Cóż to takiego?! Zranili cię?!
Na głos bonzy opuszcza ślepca napięcie, wybucha nagłym płaczem. Opowiada głosem
przerywanym, ze łzami, o nocnym zajściu.
- Och, nieszczęsny Hoichi! - biada bonza. - A wszystko to przez moją nieuwagę! Moje
niedopatrzenie! Wszędzie, na całym ciele, wypisałem wersety z sutry, a tylko uszy opuściłem!
Zaufałem nowicjuszowi i nie sprawdziłem. To przede wszystkim moja wina. Nic na to nie
poradzimy, tczcba teraz te rany jak najprędzej wyleczyć. Zdobądź się na odwagę, już cię
upiory więcej gnębić nie będą.
Po niedługim czasie z pomocą dobrego lekarza wj^^goiły się rany Hoichiego. Wieść o
jego tragicznej przygodzie rozeszła się szeroko, przynoisząc mu rozgłos. Wielu dostojiników^
przybywało do Akamagaseki, aby wysłuchać gry ślepca. Nie żałowano mu też hojnej zapłaty,
tak że w krótkim czasie stał się zamożnym człowiekiem. Tylko od czasu strasznego zdarzenia
nadano mu przydomek „Hoichi Bezuchy” i pod tym to imieniem rosła jego sława.
Koizumi Yakumo
Zdrowy rozsądek
W dawnych czasach mieszkał na górze Atago w pobliżu KiotxD uczony bonza.
Oddawał się dnie całe medytacjom i studiował święte księgi. Swiątynka, w której mieszkał,
stała w miejscu zupełnie odludnym, z dala od okolicznych wiosek, tak że bez ludzkiej
życzliwości bonza nie zdołałby się utrzymać. Szczęściem jednak pomagali mu wierni
wieśniacy, regularnie co miesiąc dostarczali ryżu i świeżych jarzyn. Wśród opiekunów bonzy
był pewien myśliwy odwiedzający czasem te strony w pogoni za zwierzyną.
Pewnego razu, gdy myśliwy zawitał do świątynki dźwigając woreczek ryżu,
świątobliwy mąż powitał go tymi słowy:
- Posłuchaj no nowiny. Dziwna rzecz się tutaj wydarzyła od czasu twoich ostatnich
odwiedzin. Nie rozumiem wprawdzie, czemu to mnie, niegodnego, spotyka wyróżnienie, ale
bądź co bądź, jak wiesz, spędziłem wiele lat na modłach i medytacjach, więc z tego chyba
powodu doczekałem się nagrody, nie wiem. W każdym razie co noc ukazuje się w świątyni
Budda na słoniu siedzący. To szczera prawda. Zanocuj dzisiaj u mnie, a zobaczysz cud na
własne oczy.
- Oglądać Boga czcigodnego na własne oczy, cóż to za szczęście dla mnie! - odparł
myśliwy. - Chętnie zostanę i zobaczę.
Zatrzymał się myśliwy na nocleg w świątyni. Bonza wrócił do swoich zajęć, a on
rozmyślać począł o cudzie, który miał oglądać, i ogarnęło go zwątpienie. Im dłużej myślał,
tym więcej czuł wątpliwości. w świątyni przebywał też chłopiec odbywający nowicjat,
zwrócił się więc myśliwy do niego.
- Mówi bonza - zagadnął - że się w świątyni Budda ukazuje, czyś i ty go widział?
- O tak, sześć raz}”- widziałem, z czcią największą! - odpowiedział chłopiec.
Myśliwy wierzył chłopcu, lecz to, co usłyszał, powiększyło tylko jego nieufność. Jeśli
chłopiec mógł widzieć dziwne zjawisko - cokolwiek to b}4o - zobaczy i myśliwy.
Niecierpliwie oczekiwał teraz nadejścia oznaczonej godziny.
Trochę przed północą orzekł bonza, że nadeszła właściwa pora, by rozpocząć
przygotowania na przyjęcie bóstwa. Otworzył na oścież drzwi małej świątynki, siadł
zwrócony twarzą ku wschodowi. Nowicjusz siadł po lewej stronie, a myśliwy zajął skromnie
miejsce z tyłu, za plecami bonzy.
Była noc dwudziestego września, posępna, wietrzna bardzo i ciemna. Siedzieli tak
czas dłuższy, oczekując nadejścia bóstwa. I oto wreszcie na wschodzie pojawiło się białe
światełko, niczym gwiazda. Szybko się przybliżało, rosło, rozświetliło górskie zbocza. Aż
dała się widzieć sylwetka bez skazy - słoń o sześciu kłach jak śnieg biały. W następnej chwili
trzej oczekujący ujrzeli na jego grzbiecie świetliste bóstwo. Słoń stanął przed świątynią.
Wydawał się teraz dziwnie ogromny, niby góra utkana z księżycowego blasku. Bonza i
nowicjusz padli na twarze i rozpoczęli żarliwe modły. A myśliwy łuk chwyciwszy wstał
nagle, z całej siły cięciwę napiął i wymierzył w bóstwo świetliste. Świsnęła długa strzała,
utkwiła głęboko w piersi boga. Rozległ się huk grom.u, zgasło blade światło i zjawisko całe
się rozpłynęło. Nad świątynką znów zapadła ciemność i tylko poszum wiatru słychać było.
- O, nikczemny! - zawołał ze łzami wstydu i rozpaczy bonza. - Podły bezbożniku!
Cóżeś to uczynił najlepszego?
Myśliwy ze spokojem przyjął wybuch bonzy, nie okazał ni ¿alu, ni gniewu. Zamiast
tego łagodnie przemówił:
- Proszę cię, ojcze, uspokój się. Wysłuchaj mnie najpierw. Masz za sobą lata
wytrwałych medytacji i nabożnych modłów, mogłeś myśleć, że nawiedził cię Budda. Skoro
tak, powinien on być widzialny wyłącznie dla ciebie. Tymczasem i chłopiec go widniał! Ja
zaś jestem prostym myśliwym, moje zajęcie to zabijanie. Niepodobna, >eby pochwalał Budda
odbieranie Ż3’cia, Dlaczego więc ranie także się ukazał? Wiem, jest on obecny wokół mnie,
wszędzie. Nie mogę jednak go pojąć, nie mogę zobaczyć, jak słyszałem. Prowadzisz, ojcze,
świątobliwe życie. Prav/dą być może, żc się słudze bożemu cudowne zjawisko objawi. Ale
skądże mnie, któr)»-, aby żyć, zabijam? A jednak widzieliśmy to samo co ty, i ja, i ten tu
chłopiec. Dlatego, powiem szczerze, oglądałeś nie bóstwo, tylko zia - wę, co cię chciała
oszukać, nav/et może zabić! Zechciej po - Łzekać spokojnie do rana. Dam ci dowód, że się
nie myliłem.
Oświcie bonza i myśliwy poszli przeszukać miejsce, gdzie widzieli bóstwo. Odkryli
nikłe ślady krtvi. Uszli jeszcze kilkaset kroków i w rozpadlinie spostrzegli wielkiego jenota
Byi martwy - padł przebity strzałą myśliwego.
Tak oto bonza, cłioć człowiek uczony, lauyo dał się oszukać podstępnemu zwierzęciu.
A myśliwy, niedowiarek i oro - stak, okazał prawdziwy zdrowy rozsądek. Dzięki wrodzono
mu instynkbfjwi odkrył 0szusfcv70 i potrafił mu zaradzić.
Egzekucja miała się odbyć w ogrodzie rezydencji. Dlatego też bandytę wywleczono
do ogrodu. Posadzono go na szerokim spłachetku piasku. Ścieżkę stanowiły tu ułożone z
przerwami płaskie kamienie, jakie i dziś się spotyka w tradycyjnych j.apońskich ogrodach.
Bandyta miał ręce związane na plecach, obłożyli go jeszcze słudzy workami pełnymi
kamyków, żeby się ruszyć nie mógł. Postawili konew wody. Przyszedł pan obejrzeć te
przygotowania, uznał je za właściwe, a nie mając nic do powiedzenia milczał.
Aż tu raptem bandyta zaczął krzj^czeć:
- Wielmożny panie, to, czegom się dopuścił, za co mam być ścięty, nic ze złej woli,
jeno z powodu mojej głupoty się stało! Za winy w poprzednim wcieleniu głupim się urodził,
nigdy nie potrafiłem uniknąć omyłki. To bezprawie zabić człowieka za to, ze jest głupi! O,
nadejdzie odpłata za niesprawiedliwość! Jeśliś tak bezwzględny i mnie zabijesz, panie. ja już
ci odpłacę pięknym za nadobneI Za czyn taki pewna pomsta cię czeka. Ząb za ząb, zło za zło
pisane!
A wiadomo wszystkim, że jak kto w chwili śmierci urazę poweźmie, to duch jego
bierze odwet na mordercy swoim. I samuraj wiedział o tym bardzo dobrze.
Odpowiedział jednak dziwnie spokojnie, niemal ze współczuciem:
- Możesz straszyć nas po śmierci, ile zechcesz. Ja nie wierzę, żebyś mówił prawdę.
Czy potrafisz mi dowieść, jak cię zetnę, że twoja wola pomsty jest silna?
- Dowiodę z całą pewnością! - odparł bandyta.
- Dobrze! - rzeki samuraj v.7-jmując z pochwy diugi nuecz. - Ścinam. Widzisz ten
kamień przed sobą? Gdy ci giowa spadnie, bieżaj do kamienia i chwyć go zębami. Jeśli twój
duch rozzłoszczony przyjdzie ci na pomoc, to pomiędzy nami zadrżą niektórzy ze strachu! No
jak, popróbujesz gryźć kamień?
- Ugryzę na pewno! - krzyknął ze złością bandyta. - Ugryzę, u...
Błysnął miecz, świsnął powietrzu. Głuchy stukot. Pada ciało do przodu, na worki.
Tryskają z szyi dwie długie strugi krwi, ciężko toczy się głowa po piasku prosto do kamienia.
Głowa podskakuje nagle, a jej zęby wpijają się w kamień! I trwa tali z zaciekłością przez
chwilę, po czym bezsilnie upada na piasek.
Wszyscy wasale, ilu ich było, stoją oniemiali, ze strachem patrzą na pana. Pan jakby
nigdy nic. Wyciąga tylko miecz ku najbliżej stojącemu. Ten drewnianym czerpakiem wodę na
miecz leje, od rękojeści po czubek klingi, i kilkakroć starannie bibułką przeciera. Egzekucja
skończona.
Kilka następnych miesięcy spędzili wasale i słudzy w nieustannym strachu przed
duchem. Nikt nie wątpił, że duch złoczyńcy wróci, by się zemścić. W ciągłej trwodze wciąż
im się zdawało, że słyszeli, widzieli coś, czego nie było. Lękali się szmeru wiatru wśród
bambusów, uciekali przed każdym cieniem poruszającym się w ogrodzie. Naradzili się w
końcu i prosili pana, aby odprawić łcazał modły za spokó; duszy straconego.
- Całkiem to zbyteczne ~ odparł samuraj, kiedy jeden z wasali wystąpił z tą prośbą w
imieniu całej reszty. - Wiera ja, że ludzi przejmuje groza, gdy nam kto w chwili śmierci
zemstę obiecuje. W tym jednak wypadku nie ma się czego obawiać.
Spoglądają wasale błagalnie na pana, nikt jednak nie ma odwagi pytać, skąd ta
pewność.
- Otóż zupełnie to proste - odpowiada samuraj na nieme pytanie. - Rzeczywiścic,
ostatnia nadzieja, ostatnie pragnienie bandyty - mogłoby zło sprowadzić, więc kiedym go
prosił o dowód Jaldś, to po to właśnie, aby uwagę jego odwrócić. Tak więc kiedy umierał,
myślał tylko o jednym, jednego sobie życzył: wgryźć się w kamień. Życzeniu jego stało się
zadość i na tym koniec. O żadnej innej zemście już nie pomyślał! Nie martwcie się zatem
więcej, bo na tym rzecz cała się kończy.
I rzeczywiście - ścięty bandyta żadnej zemsty nie przedsięwziął. I nic, zupełnie nic się
nie zdarzyło.
Koizumi Yakumo
Na dnie czarki
Byliście może kiedy na starej wieży, która sterczy - w mrok, wspinaliście się w
ciemności na sam koniec wysokich schodów, gdzie nic nie ma prócz sieci pajęczych? Albo
szliście może wąską ścieżką brzegiem urwiska, gdzie w dole się otwiera morze, a za zakrętem
spotyka się nagle skały niby zęby piły? Z literackiego punktu widzenia wartość emocjonalna
takich przeżyć polega głównie na tym, że budzą one mocne uczucia. W starym zbiorze
japońskich opowieści zachował się jeden fragment, który w podobny sposób pobudza
wyobraźnię.
Opowieść jest nie dokończona; nikt już dziś nie odgadnie dlaczego. Może twórcę
ogarnęło lenistwo czy posprzeczał się z wydawcą? Albo może odwołano go nagle od biurka,
potem nie wrócił więcej lub umarł akurat w trakcie pisania? A oto nie dokończona opowieść:
Czwartego stycznia w trzecim roku Tenna - z górą dwieście dwadzieścia lat temu -
wielmoża Nakagawasa Do - nokami, odbywając zwyczajowe wizyty przy końcu roku,
zatrzymał się dla odpoczynku wraz z drużyną w herbaciarni. Było to w dzielnicy Hongo
Shirayama w Edo. Jeden z jego wasali - nazywał się Sekinai - poczuł przemożne pragnienie.
Bierze więc wielką czarkę, napełnia ją po brzegi herbatą, podnosi do ust. Raptem na złotawej,
przezroczystej powierzchni płynu widzi odbicie cudzej twarzy. Wzdryga się i rozgląda wokół,
lecz nie dostrzega nikogo. Twarz odbijająca się w herbacie należy do młodego samuraja, oo
łatwo można poznać po uczesaniu. Dziwne doprawdy, jak wyraźnie widać oblicze pięknego
młodzieńca, o niemal dziewczęcym wyrazie łagodności. Twarz wygląda jak Ż3’wa, ruszają
się oczy i usta. Skonsternowany Sekinai wylewa herbatę, uważnie sprawdza naczynie.
Zwykła tania czarka, nie ma na niej żadnego wzoru ni rysunku. Bierze Sekinai iimą i nalewa
świeżej herbaty. Dziwna twarz ukazuje się znowu, tym razem pogardliwie uśmiechnięta.
Teraz Sekinai się nie przestraszył.
- Coś ty za jeden? - szepce. - Już się nic dam nabrać!
I wypił herbatę z odbijającym się w’ niej obliczem.
Niepokoił się odjeżdżając:
- Czyżbym połknął ducha?
Kiedy tego samego dnia wieczorem pełni Sekinai wartę na dworze Nakagawasy, do
komnaty wchodzi bezszelestnie wspaniały młody samuraj. Sadowi się naprzeciw i pozdrawia
go lekkim ukłonem.
- Jestem Shikibu Hcinai - mówi. - Dziś po raz pierwszy mieliśmy okazję się spotkać.
Co to, pan sobie mnie nie przypomina?
- Samuraj miał głos niski, lecz donośny, Sekinai zdębiał. Jakże, widzi oto przed sobą
zjawę z czarki! Twarz się uśmiecha tak samo jak przedtem, a tylko oczy mają wyraz inny,
pogardliwy i wyzywający, Nie, nie przypominam sobie - odpowiada Sekinai lodowato,
hamując gniew. - A przede wszystkim, jak się pan tu dostał? Kto pozwolił panu wejść do
środka, pytam?!
W okresie feudalnym, o którym mowa, rezydencji wielmożów pilnie strzeżono dzień i
noc i - jeśli nie liczyć wypadków karygodnego niedbalstwa straży - nikt nie mógł wejść bez
pozwolenia i bez eskorty.
- Oho, ho! Nie przypomina sobie! - zawołał ironicznie gość i podsunął się bliżej. - Nie
przypomina! A przecież zranił mnie pan dzisiaj rano.
Sekinai chwycił błyskawicznie krótki miecz, który miał u pasa, wymierzył ostrze w
gardło nieznajomego i pchnął. O, nic to nie dało! W tej samej chwili bowiem nieproszony
gość odskoczył, wstąpił w ścianę i zniknął. Nawet śladu po sobie nie zostawił - Jak światło
płomyka świecy przenika przez papier lampionu, tak i on wtopił się w ścianę, przeszedł przez
nią!
Zawiadamia Sekinai wartowników, zdumiewają się wszyscy i kłopoczą. Nikt z wasali
nie widział, żeby ktokolwiek wchodził o tcj porze i nikt nie zna imienia Shikibu Hcinai.
ISFastępny wieczór Sekinai inial wolny od służby i spędzał czas w domu z rodzicami.
Późnym wieczorem odwiedzili go jacyś uzbrojeni nieznajomi, prosząc o chwilę rozmowy.
Kiedy Sekinai wyszedł do przedsionka, ujrzał trzech mężczyzn. Trzej godni samuraje stali
przed samym progiem. Skłonili się z szacunkiem.
- Jesteśmy - odezwa! się jeden - wasalami Shikibu Hci - nai’a, a nazywamy się
Matsuoka Bungo, Dobashi Kyuzo i Okamura Heiroku. Nasz pan wczoraj wieczorem cię
odwiedził, aleś ty, panie, rzucił się nań z mieczem. Odniósł tak ciężką ranę, żę musiał się udać
na leczenie u wód. Pojechał na kurację do gorących źródeł, wróci szesnastego przyszłego
miesiąca. A kiedy wróci, nie omieszka ci sic zrewanżować.
Nie słuchając dłużej chwyta Sekinai miecz, tnie na prawo, ■na lewo nieproszonych
gości. Nieznajomi wybiegli z domu. przeskoczyli ogrodzenie sąsiedniego dworu i jak cienie
przepadli bez śladu...
W tym miejscu urywa się stara opowieść. Ciąg dalszy pozostał zamknięty w czaszce -
czyjej? - a i czaszka przed stu laty w proch się rozsypała. Mógłbym dopowiedzieć
zakończenie niniejszej historii, ale czy zadowolić ono mogło czytelników? Pozostawiam im
zatem do osobistego rozważenia: co się stanie, gdy ktoś połknie ducha?
Izumi Kyoka
Świątobliwy bonza z góry Koya
Rozdział I
„Nie sądziłem, by mi się jeszcze kiedy miała przydać ta mapa sporządzona przez
sztabowców Pomyślawszy jednak o drodze, która mnie czekała, podwinąłem rękawy
podróżnego kimona, za grubego i za ciepłego, i wydobyłem starą mapę w twardej, składanej
oprawie. Szlak z Hida do Słiinstiu wiedzie poprzez wielkie góry, ani jednego lasku, gdzie by
można spocząć. Na prawo szczyty i na lewo szczyty. Tak blisko, żc wierzchołkca, zda się,
dosięgniesz ręką - jedna góra przechodzi w drugą, szczyt na szczycie, ani ptaka, ani chmur}’-.
A na całej drodze pod szerokim niebem tylko ja jeden skryty w południe pod parasolem przed
palącymi ostro promieniami słońca, tak jasnego i rozpalonego do białości, nad rozłożoną
mapą - powiedział wędrowny mnich. Złożył teraz pięści na poduszce i oparł na nich głowę.
Ze świątobliwym tym bonzą poznaliśmy się w podróży z Nagoya do Tsuruga w
prefekturze Echizen. Zanim przed niedawnym czasem nie stanęliśmy w tej gospodzie, nie
spostrzegłem ani razu, aby dawał folgę strudzonemu ciału. Teraz się wreszcie położyła Nie
było w nim cienia wyniosłości.
Od miejscowości Kakegawa na trasie Tokaido jechaliśmy w jednym wagonie. Mnich
siedział cierpliwie w kąciku ze zwieszoną głową; niczym nie zwrócił mojej uwagi. Na stacji
Owari wszyscy pasażerowie, co do jednego, wysiedli, zostaliśmy w przedziale we dwóch.
Pociąg odchodzi! z dworca Shimbashi rano o dziewiątej trzydzieści, do Tsuruga przyjeżdżał
wieczorem. Na dworcu w Nagoya - była akurat pora obiadu - kupiłem sobie do jedzenia
pudełko sushi,. ryż z płatkami surowej ryby. Bonza kupił to samo. Po - otwarciu pokrywek
zobaczyliśmy jednak ryż skąpo posypany suszoną rybą z jarzynami. Coś takiego!
- Och, sama marchew i suszona dynia! - wykrzyknąłem - rozczarowany.
Teraz bonza, który powściągał dotąd swoje rozbawienie, spojrzawszy na mnie, głośno
zachichotał. Było nas tylko dwu, szybko nawiązaliśmy znajomość. Dowiedziałem się, że
jedzie do Echizen, by odwiedzić świątynię Eiheiji - choć sam należy do innego zgromadzenia
klasztornego - a w Tsuruga zatrzyma się na - nocleg. Ja zaś jechałem do Wakasa i również
byłem zmuszony przenocować w Tsuruga. Postanowiliśmy odbyć dalszą podróż wspólnie.
ivlnich opowiedział mi, że przynależy do klasztoru znajdującego się na górze Koya Starszy
ode mnie, mógł mieć lat czterdzieści pięćsześć, przystępny, bardzo poprawny, uprzejmy, o
miłym obejściu. Nosił sukienne palto, biały flanelowy szalik, wełniane rękawice i czapkę
podobną do tureckiego fezu, na nogach japońskie skarpety z jednym palcem oraz drewniaki.
Na pierwszy rzut oka wyglądał raczej na członka jakiejś sekty religijnej czy zgoła człowieka
świeckiego.
- Gdzie też stajesz, młodzieńcze, na nocleg? - zapytał.
Poskarżyłem się więc na niewygodę przygodnych oberży i gospód.
- Senna, drzemiąca służąca, przypochlebny oberżysta; przejdę się korytarzem, gonią
mnie nachalne spojrzenia. A już najgorsze ze wszystkiego, wręcz nie do zniesienia, że ledwo
się skończy kolacja, gaszą światło, wnoszą nocny lampionik i w bladym, nikłym świetle:
„Dobranoc!” - jak rozkaz. A mnie się sen nie ima do późnej nocy, co za przykre uczucie!
Noce są teraz długie. Od chwili wyjazdu z Tokio myśl ta nie daje mi spokoju! O ile pan nic
ma nic przeciwko temu, może ulokowalibyśmy się razem...?
Przystał z chęcią; w pielgrzymkach po tej części kraju, powiedział, nocuje zawsze w
pewnej znajomej gospodzie.
- Kiedyś była cna czynna, teraz, od czasu Jak mająca wzięcie córka gospodarzy
opuściła dom, szyld zdjęto. Jednakże bliscy znajomi mogą się tam zatrzymywać jak dawniej,
a dwoje staruszków traktuje swoich gości serdecznie, po domowemu, więc o ile pan zechce,
tylko że być może... - przerwał i odstawił pudełko z jedzeniem - do jedzenia będzie tam tyłko
marchewka i dynia!
Bonza zaśmiał się na całe gardło. Był teraz niefrasobliwy, mniej surowy, niż mi się to
na pierwszy rzut oka wydawało.
Rozdział II
Kiedyśmy przejeżdżali Gifu, niebo było jeszcze pogodne, ale potem ukazało się
słynne niebo północy; w okolicy Nagahama i Maibara zachmurzyło się, słońce świeciło
blado, zrobiło się zimno. Od Yanagase zaczął padać deszcz. Ściemniało się coraz bardziej, za
oknem deszcz ze śniegiem.
- Śnieg pada!
- Ano pada - odrzekł krótko mnich. Wcale go to nie obeszło, na niebo nawet nie
spojrzał. Nie wykazał też większego zainteresov/ania, kiedy wskazałem słynne Shizugatake
ani gdy się unosiłem nad pięknem jeziora Biwako. Kiwaf tylko głową.
W Tsuruga od samego wyjścia z dworca aż do miasteczka - cóż za głupi zwyczaj! - z
obu stron osaczają podróżnych i przejść im spokojnie nie dają długie szeregi naganiaczy
hotelowych z lampionami i firmowymi parasolami. Jeden przez drugiego hałaśliwie
wykrzykuje nazwę hotelu. Najgorliwsi zręcznie wyłuskują ci z ręki bagaże i biorą jak swego;
- Tak jest, dzięki, panie, proszę tędy! - Przez tłum, który mnie omal nie przyprawił o ból
głowy albo atak szału, mnich, wbiwszy wzrok w ziemię, przeszedł jak piskorz przez oka sicci
- spokojnie; nikt go za połę nie ciągnął. Ja na szczęście za nim. Doszliśmy do miasta.
Odetchnąłem z ulgą.
Ciągle padało, ale już nie deszcz ze śniegiem. Prószył
śnieżek sypki i lekki. Ulice Tsuruga były puste, wszystko już pozamykano. Krocząc
wśród płatków białego śniegu, mijając biegnące pod kątem prostym ulice miasta i wielkie
skrzyżowanie, dotarliśmy po przebyciu czterech stai do wspomnianej gospody.
Był to stary, dostojny - choć się nie odznaczał bogatym wystrojem - dom. Wewnątrz
przepyszne drewniane słupy, nowiutkie, twarde mat>„. Na dwu krańcach olbrzymiego
paleniska rozpalono ogień. Wisiał nad nim drewniany drąg z rzeźbionym karpiem, którego
żółte łuski błyszczały tak mocno, jakby zrobiono je ze szczerego złota. Na drągu zawieszono
przeogromny, wspaniały kocioł do gotowania ryżu.
Właściciel gospody, łysawy, jakby z tonsurą, sterczał tam, zatknąwszy obie dłonie w
bawełniane rękawy, i ani ręki do ognia nie wyciągnął! Jego żona - sympatyczna w obejściu,
miłe wrażenie sprawiająca staruszka. Kiedy bonza opowiedział jej o niefortunnym obiedzie, z
uśmiechem zastawiła nam cały stół przysmakami; drobnymi gotowanymi rybkami, zupą 2
soczewicy z kapustą morską i tartą rzepą, flądrą z rusztu. Ze słów staruszki i całego jej
zachowania wynikało, że mnicha traktowano tu jak bliskiego znajomego, a i mnie, jako jego
towarzysza, przyjęto serdecznie.
Niezadługo przygotowano na piętrze posłania. Izba z niskim pułapem przeciętym na
ukos belką stropową, grubą, żeby ją z ledwością dwu chłopa objęło, biegnącą przez całą
długość od szczytu do szczytu. Budowla solidna, nie drgnie, gdyby nawet z góry wznoszącej
się za domem zeszła lawina.
Położyłem się od razu i z przyjemnością, tym bardziej że obok materaców ustawiono
piecyk: ceramiczną donicę wy pełnioną gorącym popiołem. W ten sam sposób przygotowano
posłanie dla bonzy. On jednakże nie skorzystał z piecyka; ułoŻ5’ł się obok na zimnym
materacu. Nie rozebrał się ani nawet pasa nie rozwiązał. Wsunął się na posłanie,
położył;skulony na brzuchu, narzucił na siebie rękawy nocnego kimona, a łokcie położył na
jaśku. O, doprawdy inaczej niż śpią wszyscy ludzie, bo twarzą do poduszki!
Na pewien czas zaległa cisza, więc, żeby nie zasnął - bo ja, jak już mówiłem w
pociągu, długo leżę bezsennie - z młodzieńczą prostotą poprosiłem go, aby troctię ze mną
porozmawiał i współczując mojej bezsenności opowiedział ja - icąś ciekawą historię ze
swoich pielgrzymek. Skinął na to głową.
- Ja również, podobnie jak ty, nie mogę zasnąć od razu, a w ogóle nie potrafię spać
leżąc na wznak, zawsze kładę się tak jak teraz. A i to nie zasypiam w jednej chwili. Cóż,
młodzieńcze, nie myśl jednak, że co mnich powie, musi być zaraz nauką, wykładem
moralności czy kazaniem...
Po czym zaczął opowiadać.
Później dowiedziałem się, że mój przygodny znajomy był Opatem ze świątyni
Rikuminji, wielką znakomitością i wybitnym kaznodzieją.
Rozdział III
- Zaraz przyjdzie tu na nocleg jeszcze jedna osoba, wędrowny kramarz, handluje
przedmiotami z laki i pochodzi jak ty z prefektury Wakasa. Młody człowiek, a charakter
kryształowy - rzekł bonza. - Zupełnie inny niż tamten młodzian sprzedający leki, z prefektury
Toyama, którego spotkałem w wędrówce po prefekturze Hida w herbaciarni u podnóża góry,
jak ci to opowiedziałem na początku. Tamten był z gruntu zepsuty. Tego dnia, kiedy miałem
przebyć górską przełęcz, po trzygodzinnej wędrówce od miejsca ostatniego noclegu, bo
zdecydowałem przejść kilka stai w chłodzie poranka, dobiłem wczesnym rankiem właśnie do
owej herbaciarni. Było pogodnie i już gorąco dawało się we znaki. A że szedłem pospieszając
ile sił, zaczęło mnie palić pragnienie, w gardle zaschło. Jak tylko tam dotarłem, poprosiłem o
herbatę. Niestety, wody jeszcze nie zagotowano, gdyż pora bardzo wczesna, a i ścieżka
górska rzadko uczęszczana; miejsce odludne, wokoło kwitnący powój i ani jednego dymu z
komina. Przed ławą w)”stawioną na dwór dla odpoczynku przepływał niewielki strumień.
Stuliłem dłoń, żeby nabrać wody. Wtem tknęła mnie pewna myśl. Oto od pewnego czasu
szerzy się w tej okolicy straszna choroba. We wsi
Tsuji, którą minąłem po drodze, cały teren pokryty był śladami wapna!
- Siostro! - zawołałem na dziewczynę z herbaciarni. - Ta woda... to płynie ze studni? -
Kluczyłem nieskładnie nie wiedząc, jak zacząć.
- Nie, panie, z rzeki - mówi ona.
Zastanawiające, myślę sobie.
- Tam na dole, we wsiach, panuje zaraza. A ta woda skąd, czy nie z Tsuji płynie?
- Ano z Tsuji - przytakuje niewzruszona.
Dobrze, że spytałem. No, posłuchaj dalej!
W tej samej herbaciarni zatrzymał się przede mną ów wędrowny przekupień, o którym
wspominałem. Obchodził okolicę sprzedając driakiew, a wyglądał tak: prążkowane kimono
bez podszewki, tkany pas, za który zatknął zegarek, taki, jakie się to podówczas nosiło,
oczywiście kalesony, płócienne onuce i słomiane łapcie, na szyi zawieszony prostokątny
tłumoczek z lekami owinięty zielonkawożółtą płachtą. Posiadał także złożoną, natłuszczoną
starannie, papierową pelerynę, którą osłaniał w potrzebie cenny ładunek, oraz dwubarwny
bawełniany parasol. Słowem wyglądał na to, czym był: na domokrążcę. Zadbany i schludny,
na pierwszy rzut oka wyglądał przyzwoicie. Lecz kiedy przychodził na nocleg, przebierał się
w lekkie obszerne odzienie, popuszczał pasa i drobnymi łyczkami ciągnął samogon, drugą
ręką łapiąc dziewkę służebną za grube kolana; taki to był junak!
- Hej, klecho! - ubliżył mi z miejsca przekupień. - Co to tam wygadujesz? Kto nie
potrafi znaleźć godziwej kobity, ten zaraz do klasztoru, na mnicha! Ale życie ci miłe, co?
Dziw doprawdy! Nie odpowiada... Popatrz, dziewczyno! Tak to jest, jeszcze myśli, że
przyszłość przed nim!
Popatrzyli na siebie z dziewczyną i rechoczą.
Widzisz, byłem wtedy młody, gwałtownie poczerwieniałem, nic mogąc się
zdecydować, czy wypić wodę zaczerpniętą dłonią.
Puk, puk - kramarz wytrzepuje popiół z fajki.
- Ej, nie krępuj się, możesz się cały skąpać! A jakby ci zaszkodziło, dam lekarstwo. Po
to tu jestem! Nie tak, siostro? Ale nie myśl sobie, że za darmo. Błogosławiona driakiew,
skromnie licząc, trzysta za porcję. Chcesz, to kupuj. Ja tam nie mam jeszcze takich grzechów,
żebym zmiłowania bonzy potrzebował. - I do dziewczyny: - Zresztą ty może posłuchasz sobie
kazania?
Tu kramarz trzepnął służącą po plecach.
W końcu wziąłem nogi za pas! Przyznał, że niezręczny to temat dla mnicha:
niewieście kolana, plecy!... No, dość o tym!
Rozdział IV
Gniew mnie ponosił i żeby ochłonąć, nierozumnie przyspieszyłem tempo marszu.
Szedłem jak strzelił górską drogą brzegiem pól. Nie uszedłem kilkudziesięciu metrów, a tu
droga poczęła biec stromo pod górę. Z wzniesienia ukazała się jak na dłoni wstęga ścieżki
wygięta łukowato, zupełnie jak ziemny szlak usypany ludzką ręką. Zrobiłem kilka kroków i
spostrzegam, że za mną kroczy ów przekupień i już mnie dogania.
Mimo to nie zamieniłbym z nim słowa, gdyby się nawet odezwał, nie miałem chęci
wdawać się w rozmowy. Przekupień, przez którego spotkała mnie taka konfuzja, rzucił w
moją stronę spojrzenie z ukosa, minął mnie i wysforował się naprzód. Przystanął chwilę na
zakręcie i wbił w ziemię czubek parasola, tam gdzie się dróżka wznosiła wyżej, na mały
kopczyk, po czym opadała w dół. Zszedł niżej i zniknął mi z oczu.
Wspinałem się za nim.; to się wdrapywałem wybrzuszoną ścieżką, to znowu
schodziłem, na przemian.
Przekupień szedł naprzód, ale zatrzymywał się, przystając rozglądał się na boki, jakby
co złego zamierzał. Chcąc, nie chcąc, postępowałem za nim i... och, pojąłem teraz przyczynę
jego ostrożności!
W tym miejscu droga się rozwidlała, jedna ze ścieżek obrośnięta z obu stron wysoką
trawą biegła nagle w górę bardzo stromo. Na rozdrożu stał samotny cyprys o pniu grubym na
kilkanaście łokci, który by ledwo pięciu ludzi objęło. Ścieżka okrążała drzewo, przy niej zaś
leżało, jeden przy drugim, kilka złomów skalnych, głazów jakby świeżo odłupanych. Ja
jednakże od początku wiedziałem, że co nie jest właściwa droga. Właściwą trasą była
niewątpliwie ta, którą szedłem dotąd, szeroka i stroma. Przejdę nią jeszcze z osiem stai i
dojdę na górę i na przełęcz.
Tak też postanowiłem. Przeszedłem przez pustą dróżkę. A teraz o cyprysie.
Rozpościerał się na niebie jak tęcza nad widnokręgiem nieogarnionych okiem pól. U stóp
drzewa niczym wielkie węgorze wiły się, unosząc podłoże, splecione mnogimi skrętami
korzenie. Spomiędzy korzeni tryskał wartki strumyczek; szukając sobie ujścia, spływał na
ścieżkę, którą właśnie zamierzałem ruszyć. Cała zalana była wodą.
Dziwne, woda nic tworzyła tu kałuży, przeciwnie, prąd był bystry. Przed sobą w
pewnej odległości widzę kępę krzaków, do których, na dobre ćwierć stai, woda płynie jak
rzeka. Przez wodę tę przejść można, niczym po moście, po kamieniach rozmieszczonych na
odległość kroku - me ulega wątpliwości, że je ułożyła ludzka ręka. Nie taka to przeszkoda,
żeby się rozbierać i brodzić po mokradle, ale jak na główną drogę nazbyt to niewygodne,
komie by tędy nie przeszły.
Przekupnia też to zmyliło; zmienił kierunek marszu i wielkimi krokami wspinał się
zboczem na prawo, nie tam gdzie trzeba. Widziałem, jak obszedł cyprys, a potem wychynął
wyżej, nad moją głową. Z góry spojrzał w moją stronę.
- Hej! Droga do Matsumoto tutaj!
Znowu zrobił dufnie kilka kroków, ale po raz drugi przechylił się przez skałę.
- Jak się będziesz grzebać, to cię Echo porwie! Ono i w biały dzień nikogo nie
szczędzi - rzucił drwiąco. Po czym przeszedł wyżej, skryły go głazy i trawy.
Popatrzyłem w górę, widziałem jeszcze przez pewien czas czubek jego parasola coraz
bardziej niewidoczny wśród gęstych gałęzi, wreszcie na dobre zniknął w gąszczu.
- Hej, hop! - To wieśniak. Przeskakuje beztrosko po umieszczonych w wodzie
kamieniach. Biodra owinął rnatą z rogoży, ręką podtrzj’^muje chyboczące na ramionach
nosidła.
Rozdział V
Nie muszę ci powtarzać, że aż do tego miejsca nie spotkałem po drodze nikogo, prócz
oczywiście tamtego przekupnia. On wskazał mi inną drogę, a brałem pod uwagę, że jako
wędrowny handlarz winien się orientować, więc choć nau nie wierzyłem, począłem się
wahać. Rozłożyłem wobec tego moją starą mapę, którą zresztą starannie przestudiowałem,
zanim wyruszyłem, i właśnie sprawdzałem trasę.
- Chciałbym was o coś spytać - mówię do chłopa.
~ Bardzo proszę - powiada grzecznie góral, widząc mnicha.
- Nic znów takiego ważnego. Czy ta droga biegnie tędy? Tędy prosto?
- Wy, dobrodzieju, do Matsumoto idziecie? Tak, to tędy, cóż mówić, po ostatnich
deszczach droga zmieniła się w rzekę.
- A długo jeszcze tej wody?
- Tyle, ile jej widać. Będzie do tamtych krzaków. Dalej droga taka jak ta, na szerokość
wozu. Tam, gdzie są te krzaki, byi kiedyś wielki dwór, siedziba medyka. Bo tu wtedy wieś
stała. Jak trzydzieści lat temu przyszła wielka woda, zostało jedno pustkowie. A i ludzie
poginęli. Odmów tu, wasza wielebność, modlitwę za ich dusze.
Wieśniak odpowiedział mi wyczerpująco, dowiedziałem się więcej, niż pytałem.
Wiem już wszystko dokładnie, cóż, kiedy przekupień zabłądził.
- Dokąd prowadzi tamta droga? - pytam v\/skazując ścieżkę. którą poszedł przekupień.
- To stara droga, sprzed pięćdziesięciu lat. Prowadzi też do prowincji Shinshu, ciągnie
się blisko na trzydzieści stai. Nie, tamtędy się nie przejdzie! Raz, w zeszłym roku, zabłądził tu
pątnik, a szedł razem z dziećmi. Co za rwetes się zrobił, choć był to obszarpaniec taki, żebrak,
no, ale ludzkie życie drogie! Pogoniło za nim trzech policjantów i dwunastu naszych ze wsi
poszło. Zebrali się w gromadę, ruszyli w góry; ledwo go odnaleźli i sprowadzili z powrotem.
Niech też dobrodziej nie idzie aby tędy na przełaj, byle sobie drogę skrócić. Lepiej się
pomęczyć, choćby w polu zanocować, a tamtędy nie iść. Tak... Szczęśliwej drogi!
Rozstałem się z wieśniakiem i już postawiłem nogę na kamieniu w wodzie, gdy
zatrzymała mnie myśl o przekupniu leków. Na tamtej drodze nie było pewnie aż tak
niebezpiecznie, jak słyszałem, ale bądź co bądź nie mogłem go zostawić na pastwę losu.
Zresztą bonza musi być gotowy i na to, żeby spędzić noc pod gołym niebem; dogonię go i
zawrócę. A potem poszlibyśmy razem starą drogą, cóż w tym strasznego! O tej porze roku ani
wilki nic grasują, ani duchy gór, rzek i lasów, strachy żadne w biały dzień nie chodzą, jakoś to
będzie, pomyślałem. Oglądam się za siebie: po u - czynnym wieśniaku ani śladu. Dobrze! Z
twardym postanowieniem zboczyłem na górską ścieżkę. Nie pchnęła mnie do tego rycerskość
ani szlachetny zapał, nic; jak już mówiłem i zdawałem sobie sprawę, byłem bojaźIiwy, nawet
wody z rzeki bałem się napić w obawie o życie. Dlaczego więc tam poszedłem?
Prawdę mówiąc, gdyby to byt ktoś całkiem mi obcy, z kim się minąłem po drodze,
zostawiłbym go swemu losowi. Lecz chodziło tu o sprzedawcę leków, którego wziąłem za
ordynarnego gbura. Zatem, gdybym go porzucił, nie mógłbym oprzeć się wrażeniu, iż
uczyniłem to naumyślnie.
Bonza opowiada, leżąc wciąż na brzuchu z brodą opartą na rękach.
- W takim razie modlitwa w moich ustach niewiele byłaby warta.
Rozdział VI
No więc słuchaj. Obchodzę dookoła cyprys, drapię się w górę, głaz po głazie, idę
między drzewami i ścieżką przez gęste trawy, ciągle naprzód i naprzód, Przebywam pagórek,
na który się wspiąłem, wyrasta przede mną następny, dłuższą chwilę kroczę wśród rozległych
tak. Wstęga drogi opada w dół, szersza niż właściwa trasa, którą szedłem dotąd.
Góra pośrodku i dwie linie dróg, na wschód i zachód, przywodzą na myśl orszaki
wielmożów, które podążały tędy podpierając się na halabardach. W tej rozległej perspektywie
sprzedawca leków jest jak ziarnko maku. Już nic śledzę go wzrokiem, zmierzam miarowo
przed siebie: mizerny robaczek pod rozżarzonym od gorąca niebem. Im szerszy widok
roztacza się przede mną, tym bardziej niepewnie, nieswojo się czuję.
Kiedy postanowiłem wędrować przez prefekturę I lida, liczyłem na to, że co
kilkanaście stai znajdę nocleg i miskę kaszy, bo na czterdzieści stai powinno być kilka
przydrożnych gospód gdzie można by się zatrzymać. W marszu byłem wytrzymały, nogi
mnie nie zawodziły. Szedłem i szedłem.
Teraz z kolei wyrosły po obydwu stronach ścieżki wysokie ściany skalne” więc idąc
zahaczałem niemal o nie ramionami. Niedługo dotrę pewnie do słynnej górskiej przełęczy
Amo Ściągnąłem mocniej rzemyki sandałów.
Później dowiedziałem się, że na tym wzniesieniu górskim znajduje się główny
budynek świątyni Rentaiji, pod której fundamentem zieje rozpadlina dająca ujście wiatrom, w
owej jednak chwili nie rozglądałem, się na boki, nie zważałem nawet na pogodę, podążając
spiesznie przed siebie. teraz, młodzieńcze, chcę ci opowiedzieć o dalszej wędrówce: nie dość
tego, że ścieżka uciążliwa, wprost nie do przebycia, to najgorsze ze wszystkiego były węże.
Sunie taki pov7oli, łeb ma po jednej stronie drogi, a ogon - gdzie? - jeszcze kryje się w trawie
po drugiej stronie.
Mówię ci, gdy napotkałem pierwszego, nogi się pode mną ugięły i jak stałem, w
kapeluszu, z bambusowym kijem w ręku, siadłem na ziemi.
Z natury bowiem nie znoszę czy, mówiąc ściślej, okropnie boję się węży. No, ale
wtedy szedłem na ratunek człowiekowi.
Wąż - szu, szu - szmyrgnąl ogonem, uniósł się przybierając kształt sierpa, rozejrzał i
momentalnie zniknął w trawie. Stanąłem wreszcie na nogi, ruszam, lecz po przebyciu kilkuset
kroków znowu wąż. Wygrzewa się rozłożony na ścieżce. Ani łba, ani ogona nie widać, leży.
Ach! przeskakuję go z okrzykiem lęku, gad ucieka. Trzeci, którego napotkałem, ruchy miał
powolne i grubości był niezwykłej, o, gdyby mnie oślizgły zaatakował, miałbym się z pyszna!
Natychmiast przebiega mnie zimny dreszcz, każdy włosek na ciele staje mi dęba, pokrywam
się cały gęsią skórką niczym ryba łuską, a moja twarz chyba zmienia się w maskę węża.
Przysłaniam ręką oczy.
Oblewam się ze wstrętu lodowatym i kroplistym potera, a choć nogi się pode mną
uginają, nie mogę przecież stanąć; ze strachem biegnę dalej i, wyobraź sobie, nowy wąż na
mojej drodze!
Tym razem gad jest przecięty, to tylko część węża, od połowy ciała do ogona, rana
lśni na błękitno, leci z niej żółtawa ciecz, cielsko rusza się, drga konwulsyjnie.
W’ popłochu rzucam się do ucieczki. Po namyśle jednak zawracam: tamtego gada, co
go minąłem po drodze, mam za sobą. Nie, za żadną cenę nie przejdę nad nim po raz drugi!
Ach, żebym wiedział, wolałbym iść prosto do piekła, ale nie tu, za nic! Łzy mi popłynęły.
Bądź pochwalony, Buddo Amido, modliłem się. I teraz na samo wspomnienie aż mi się zimno
robi.
Bonza potarł dłonią czoło.
Rozdział VII
Nie pora już, żeby zawrócić, zbieram więc całą odwagę. Leż}” przede mną, jak
mówiłem, tułów węża długi na kilka łokci. Zbaczam w trawę, obchodzę go z dala, ale wciąż
mi się wydaje, że teraz się natknę na resztę, na brakującą połowę gada. Ogarnia mnie trwoga i
nogi drętwieją. Potykam się o kamień, padam. Boleśnie tłukę sobie kolano.
Teraz chodzenie sprawia mi trudność, ale cóż, cz}’ż mam się tu przewrócić i zginąć z
gorąca?! Pocieszam sam siebie. Prostuję się, przeciągam mięśnie i wędruję w kierunku
przełęczy. Strasznym lękiem przejmują mnie gęste opary, które w upale unoszą się nad
zaroślami, na ścieżce walają się pod nogami krągłe kule, jakby jaja wielkiego ptaka.
Idę tak co najmniej osiem stai wzgórzem, gdzie się roją wielkie węże, skręcam za
ogromną skalę, przekraczając korzenie drzew. Droga zdaje mi się zbytnio uciążliwa, więc
znowu patrzę na mapę. Nic ma mowy o pomyłce, a i z tego, co słyszałem, wnioskuję, że jest
to zaznaczona na mapie stara, nieuczęszczana droga. Wcale mu to nie dodaje otuchy; na
szacownej starej mapie cienka czerwona linia, kreseczki drobne jak kolce kasztana oznaczają
las. Zresztą ani trudne podejścia, ani węże i gąsienice, ani jaja ptasie i opary z łąk nie są tu
zaznaczone, wobec czego składam plan i chowam za pazuchę. Z żarliwą modlitwą w sercu
staję do marszu. Jeszcze nie zdążyłem tclm zaczerpnąć, kiedy niemiłosiernie wychynął przede
mną Wielki Wąż.
Straciłem do cna głowę, wąż ten wydał mi się tutejszym Duchem Gór; odrzuciłem kij i
padłem na kolana, wpierając dłonie w nagrzaną ziemię.
- Przebacz i wysłuchaj mojego błagania, pozwól mi przejść tędy! Pójdę ostrożnie, by
ci nie zakłócić południowego snu. Pozbyłem się też, jak widzisz, swego kija.
Tak oto prosiłem gorąco z głębi duszy. W odpowiedzi usłyszałem szelest.
Wiedziałem, że to sunie Wielki Wąż, długi na trzy łokcie, cztery, pięć... kilkanaście! Smyknął
roztrącając na boki głębokie trawy i zniknął jak strzała po drugiej stronie ścieżki. Zakołysały
się wtedy wszystkie łańcuchy górskie i pagórki, zadrżałem, wystałem z klęczek, przejęło mnie
zimno. Spostrzegłem, żc nadleciał halny.
Od tego momentu towarzyszył mi huk wichru zwielokrotniony przez echo. Jakby się
w głębi gór otworzyła czeluść, z której dna wyrwał się orkan, wir powietrzny. I jakby modły
moje zostały - wysłuchane, węże znikły, upał zelżał. Odzyskałem odwagę, stąpałem, raźniej.
Po niedługiej chwili podmuchy wiatru stały się lodowate;
spojrzawszy przed siebie pojąłem, co było tego przyczyną. Oto rozciągał się przede
mną wielki bór.
Nieraz zdarzało mi się słyszeć opowieści, żc na przełęczy Amo z jasnego nieba pada
deszcz, że są tam bory, których od pradawnych czasów nie tknęła siekiera drwala, lecz w
drodze, którą dotychczas przebyłem, drzew widziałem tak niewiele. Czyżbym teraz na
odmianę - zamiast węży - miał napotkać wielkie wędrujące kraby?! Sandały moje dostały
dreszczy.
Wkrótce się ściemnia. Rozróżniam cyprysy, sosny, obrost - nice, gdzieniegdzie z
wysoka pada blady pojedynczy promień słońca, oświecając czarną ziemię. Promienie
przenikają między gałęzie. Miejscami wygląda to pięknie: lśni czerwono, błękitno świetlny
zygzak. Czasem czuję na palcach stopy krople; to woda zebrana w liściach spada z wysokości
na dół srebrnym sznureczkiem. Szeleszczą nie znane mi wiecznie zielone drzewa, lecą z nich
szemrząc liście i sypią mi się na kapelusz lub opadają za mną, gdy przechodzę. Wędrowały
one z gałęzi na gałąź przez dziesiątki lat może i teraz wreszcie dotkną ziemi.
Rozdział VIII
Nie muszę chyba dodawać, jak się nieswojo czułem. Cokolwiek małodusznie z mojej
strony, bo przecież dla początkującego bonzy miejsce jakby wymarzone do modlitwy. W
każdym razie byłem rześki, zapomniałem o zmęczonych nogach i pomyślałem sobie, że
przebyłem pewnie dwie trzecie drogi. Wtedy z drzewa, z wysokości kilku łokci, coś mi spadło
na kapelusz. Jakby ołowiany ciężarek czy może owoc. Kilka razy potrząsnąłem głową, lecz to
coś, przyczepione mocno, nic spadało. Wobec tego beztrosko sięgam ręką. Śliskie, chłodne.
Wygląda jak meduza, nie widzę gęby ani oczu, no ale jakieś żywe stworzenie. Ze
wstrętem próbuję je odrzucić; ono jednak, prześlizgnąwszy sic między moimi’ palcami,
przysysa się i zawisa na czubku kciuka. Kiedy je odrywam, z palca leci strużką krew’.
Przerażony podnoszę zranioną dłoń do oczu w zgięciu łokcia widzę uczepionego drugiego
robaka, grubego na trzy palce, długiego na kilka cali. Leśna pijawka. Patrzę oszołomiony: na
moich oczach robak pęcznieje, pewnie dlatego, że pije żywą krew. Na matowym, ciemnym i
śliskim ciele lśnią brunatne pręgi. Podługowaty robak ssący krcw... No, to jest pijawka! Nie
sposób się pomylić, tylko że taka wielka, więc z początku sic nie połapałem. Na żadnym polu,
w żadnym starym bagnie nie napotka się pijawek tej wielkości!
Gwałtownie wymachuję łokciem, lecz pijawka trzyma się mocno, nie chce puścić,
toteż przejęty wstrętem odrywam ją ręką; muszę silnie pociągnąć, nim z mlaśnięciem odpada.
Szybkim ruchem rzucam ją na ziemię i spostrzegam, że setki, tysiące pijawek od dawna
widać zasiedliło i zajęło całą ziemię pod nogami, jak okiem sięgnąć, a nowych wciąż
przybywa. Tam, gdzie w lecie nie dociera słońce, grunt jest miękki, pijawek rozdeptać się nie
da.
Jednocześnie czuje swędzenie na szyi, trę otwartą dłonią. Ręka prześlizguje się po
wilgotnawym ciałku. Och, pijawka pod piersią, a w szarfie następna! Pobladły sprawdzam
dalej: na.ramieniu cały sznur. Mimo woli podskakuję, otrząsam się, wybiegam pędem spod
wielkiej gałęzi. W biegu odrywam poszczególne pijawki, które zdążyłem na sobie odnaleźć.
Straszne, straszne! Tamta gałąź musi być pełna pijawek, jak sądzę. Odwracam się; nie
odróżniam poszczególnych gałęzi, pokrytych niezliczoną mnogością czarnych stworzeń,
gałęzi obleczonych w jedną wielką pijawkową skórę. Aha, w tym rzecz! Lecz i z prawa, i z
lewa, i na gałęzi przede mną nic ma miejsca, gdzie by ich nie było! Mimo woli krzyczę ze
strachu. 1 cóż! Z góry leci na mnie deszcz pijawek. Chudych, czarnych, pręgowanych.
Spadają na moje nagie palce wyglądające z sandałów jedną warstwą i drugą, ustawiają
się w rzędy, żc nie widać spod nich stopy. Piją i pulsują; ciała to się im wydłużają, to
skracają. Na ten widok bliski jestem utraty zmysłów! Dziwna myśl przychodzi mi do głowy.
Owe przeraźliwe górskie pijawki mają tu swoją siedzibę od zamierzchłych czasów.
Czekają, aż nadejdą ludzie. A kiedy wyssą wreszcie określoną porcję litrów krwi, spełni się
ich życzenie. Miliony pijawek wyplują z siebie krew - wszystką krew ludzi, których
kiedykolwiek ssały - i rozpuści się ziemia. Cała wielka góra spłynie krwią i błotem, przemieni
się w nieogarnione bagno. Równocześnie wielkie drzewa - w borze, dokąd nigdy nie dociera
słońce - zmienią się, jedno po drugim, w pijawkiolbrzymy. Tak to będzie, być może... o, na
pewno!...
Rozdział IX
Ludzkość zginie nie od ognia, który spadnie z nieba, nie pęknie od niego cienka
powłoka ziemska, ani nie przez morze ogromne, które wszystko zaleje i pochłonie w falach.
Zacznie się od tego, że w prefekturze Hida drzewa w lasach zmienią się w pijawki. Na koniec
w błocie i krwi pływać będą czarne pręgowane ciałka - taki właśnie będzie przyszły świat,
który zniszczy teraźniejszy
Te oto myśli snuły mi się osłupiałemu po głowie.
Faktycznie, gdy wszedłem w las, nic w nim z pozoru nie wskazywało
niebezpieczeństwa, a jednak co mnie spotkało! Teraz, kiedy ruszę dalej, wszystkie drzewa
zaczną się zmieniać w pijawki, począwszy od korzeni. Nic mnie nie uratuje. Takie
najwidoczniej moje przeznaczenie. A i natrętne myśli o pijawkach - też pewnie prorocze; tak
jasno widzi się tylko przed śmiercią, pomyślałem.
Skoro tak czy owak śmierć m! pisana, zrobię choćby jeden krok do przodu, niechże
zobaczę cząstkę wielkiego bagna krwi i biota, którego nie przeczuwa żaden śmiertelnik.
Tak w duchu postanowiwszy, odrzuciłem lęk i odrazę. Gdzie tylko zdołałem ręką
sięgnąć, zdrapywałem z ciała pijawki, szarpałem, wyrywałem, ściągałem. Machając rękami,
tupiąc nogami - jakby w jakimś tańcu - rusZ5^łem przed siebie.
Najpierw miałem, wrażenie, że przybyło mi ciała w dwójnasób, a nieznośne
swędzenie mocno dało mi się we znaki, potem z kolei ciało jakby sklęsło, uczułem szczypiący
ból. idąc doświadczałem na przemian to jednego, to drugiego.
Wreszcie, kiedy już całkiem z sił opadłem, wyszedłem - uśmiech losu - z
pijawkowego boru jak z tunelu na wolną przestrzeń. Pokłoniłem się widocznemu daleko w
górze wąskiemu księżycowi.
Ach, wyszedłem pod otwarte niebo i rzuciłem się całym ciałem na górską ścieżkę z
jedną myślą: na miazgę rozgnieść robaki! Tarzałem się po ziemi, nie 2Avażając na żwir ani
kolce. Podniosłem się, zostawiając na miejscu trupy kilkunastu pijawek; odbiegłem dalej,
trzęsąc się jeszcze, i stanąłem.
O, wyszedłem na głupca! Naokoło w górach, 2 dala od lasu grożącego bagnem krwi,
słychać głosy cykad, słońce chyli się ku zachodowi, w doliny napływa zmierzch. Co tam,
żeby mnie tu nawet wilki zjadły, skończę przynajmniej szybko. Droga łagodnie opada w dół;
zakładam bambusowy kij na ramię - no, klecho! - chwieję się na wszystkie strony, uciekam.
Tak byłem uradowany, że gdyby nie ukąszenia pijawek, swędzenie, ból, łaskotanie,
począłbym tu, na górskiej ścieżce w prefekturze Hida, na całe gardło wyśpiewywać sutry,
tańcząc i przytupując! Przyszedłem nawet na tyle do siebie, że zastanawiałem się, czyby nie
zużyć nieco driakwi, którą miałem przy sobie, i nie natrzeć nią bolesnych ranek. Szczypię się,
czuję, że żyję! No, w porządku, lecz co się stało z przekupniem? Z tego, co widziałem, jeden
wniosek: spoczywa zatopiony na dobre w krwawym błocie. W ciemnym borze zwłoki, sama
skóra. Na dodatek miliony nikczemnych, wstrętnych pijawek wysysają kości; próżno i darmo
szukać, przekupień przepadnie bez wieści!
Tak rozmyślając schodzę po stoku, droga mi się dłuży. Zszedłem na dół, słyszę szum
strumienia. Nagle natykam się na groblę. W dolinie słychać rzekę. Ach, myślę sobie, co to za
rozkosz byłaby zanurzyć się z głową, obmyć w wodzie ciało obolałe od ukąszeń! Nie troszczę
się o nic, niech nawet mostek się zawali, będzie, co ma być! Nie zważam na
niebezpieczeństwo, jest most, choć się chwieję i balansuję, przechodzę bez trudności. Po
przeciwnej stronie nowe wzgórze, jeszcze raz pod górę, dzięki ci, człecze ciało, żeś mnie tu
do - niosło!
Rozdział X
Tak już jestem zmachany, że mowy nie ma, abym zdołał pokonać tę wyniosłość,
myślę sobie. Raptem dobiega mnie, z kierunku, w którym idę - iłiatia! - rozgłośne rżenie
konia. Jeździec jakiś czy przejeżdżające fury? Nie tak dawno przecież, bo tego samego ranka,
rozstałem się z uczynnym wieśniakiem, a teraz mam wrażenie, jakbym od lat całych nie
widział człowieka! Jeśli są tam konie, napotkam i ludzi. Dodało mi to otuchy, hej, nie
poddawać się, jeszcze krok!
W szybkim tempie dochodzę do górskiej zagrody. Drzwi okna pootwierane, furtka -
nie nazwiemy jej szumnie bramą - też otwarta, wychodzę znienacka na zaniedbane tyły domu.
Jest tam jakiś mężczyzna. Wyrastam tuż przed nim. więc błagalnym głosem powtarzam
jednym cięgiem, jakbym wołał o pomoc:
- Poratujcie mnie, proszę, poratujcie! Dzień dobry.
Tamten milczy. Głowa na chwiejnej szyi, przechylona na bok, tak że ucho przytyka
niemal do ramienia, infantylny, bezmyślny, świdruje mnie okrągłym okiem - półgłówek. Ma
na sobie przykrótkie kimono, rękawy ledwie sięgają łokci, na tym wykrochmaloną narzutkę
zawiązaną na piersi na tasiemki, lecz ubiór ten go nie chroni. Z przodu sterczy brzuch, wielki
jak bęben, gładki i lśniący, z wystającym pępkiem, niczym d}’-nia z resztką ogonka! Głupek
skrobie się jedną ręką po brzuchu, drugą wymachuje w powietrzu jak widmo. Nogi bezsilnie
wyrzucone przed siebie. Gdyby jego ciała nie podtrzymywały kości, złożyłby się jak
prześcieradło! Ma lat dwadzieścia kilka. Unosi górną wargę, gęba rozdziawiona, malutki nos,
wypukłe czoło. Włosy obcięte na krótko, z przodu jak szczotka, z tyłu zakrywają uszy, sterczą
na wszystkie strony. Głupi czy może głuchy chłopak wygląda tak, jakby miał się zamienić na
moich oczach w ropuchę. Wystraszyłem się, choć na razie nic mi nie zagraża z jego strony,
ale cóż to ‘¿a dziwadło! Prawdziwy odmieniec!
- Chciałbym się zapytać... - Z konieczności próbuję go znowu zagadnąć, ale
porozumieć się nic zdołam. Chłopak trwa 2 otwartymi szeroko ustami jak poprzednio,
porusza tyiko głową, z chrzęstem przenosząc ją na lewe ramię.
Ojej, to stworzenie gotowe jeszcze zamiast odpowiedzi chwycić mnie znienacka,
wykręcić ręce, zgnieść, zadławić! Cofnąłem się, lecz zaraz prz}”stanąłem. W tej zapadłej
okolicy głupek nie mieszika przecież sam jeden!
- Hej, jest tam kto? - w)-tężyłem głos. Z tyłów domostwa odpowiedziało mi rżenie
konia.
- Kto tam? - rozległ się od komórki kobiecy głos.
Dzięki ci, Panie! A może na odmianę dostrzegę na białej kobiecej szyi łuski i
wypełznie na mnie zamiatając ogonem po ziemi? Po raz drugi odskakuję do tyłu.
- Och, dobrodziej!
Staje przede mną niewiasta piękna, filigranowa, łagodna, oczystym głosie.
- Tak..
Oddycham pełną piersią, kłaniam się nic nie mówiąc. Kobieta przysiada na
podwiniętych nogach, całym ciałem zwraca się ku mnie, ogląda mnie, stojącego bezradnie w
zapadającym zmierzchu, od stóp do głów.
- Dobrodziejowi czego trzeba?
Nawet spocząć nie prosi, najwidoczniej nie zajmują sic tu obsługą podróżnych. Jeśli
zaraz nie poproszę, stracę szansę. Przybliżam się zamaszyście, grzecznie się kłaniam.
- Idę przez góry do Shinshu. Czy daleko stąd do jakiejś gospody?
Rozdział XI
- Będzie ze trzydzieści stai.
- Nie ma tu domu, gdzie bym mógł przenocować?
- R, nie ma. - Kobieta patrzy mi w twarz bez zmrużenia oka, chłodnym wzrokiem.
- Choć prawdę powiedziawszy, nawet gdyby była tu o rzut kamieniem dobra gospoda,
w której można by wytchnąć do rana, to nie potrafiłbym zrobić dalej ani kroku! Zlitujcie się,
kobieto, prześpię się choćby w komórce albo w stajni - dodaję.
Bo wiedziałem, że koń, którego rżenie słyszałem, też należeć musi do zagrody, jako że
innej nie było w okolicy.
Kobieta zastanowiła się chwilę, po czym stanowczym ruchem obróciła się na stronę.
Sięgnęła po płócienny worek jakby przelewała wodę, przytrzymując dłońmi brzegi worka,
przesypała zeń całą zawartość do miski, stojącej u kolan. Popatrzyła na mnie.
- O - powiedziała - niech dobrodziej zostanie. Mam ryżu akurat tyle, że wystarczy.
Nasze górskie domy zimne, ale w lecie nocą ciepło, źle nie będzie. Rozgośćcie się!
Nie dopowiedziała jeszcze, kiedy klapnąłem ciężko na przyzbie.
- Kobieta podniosła się szybkim ruchem, stanęła wyprostowana, Ale, dobrodzieju, o
jedno muszę cię prosić!
Na te słowa znów się zaniepokoiłem.
- Tak, tak, oczywiście...
- O, to nic takiego, tylko widzisz, nade wszystko uv,’iel - biam słuchać opowiadań o
stolicy. Proszę cię na wszystko, nic nie mów, nawet gdybym najgoręcej prosiła! Pamiętaj
otym, nawet żebym się upierała, nie odpowiadaj ani słowem. Choćbym cię błagała na
kolanach, nie daj się przymusić! - zagadkowo powiedziała kobieta.
Cóż, zwykłe przekomarzanie się kobiety z gór, bezgranicznie dalekich, odgrodzonych
od świata bezdennymi przepaściami.
Prośba nie wydała mi się specjalnie trudna do spełnienia” kiwnąłem głową.
- Dobrze, proszę bardzo. Zastosuję się sumiennie do twojej prośby.
Na to kobieta rzekła poufale, wyzbywsz}^ się nieufności:
- Skromnie tu u nas, ale wejdźcie, dobrodzieju. Rozgośćcie się, proszę. Przyniosę wam
zaraz miskę z wodą do umycia nóg.
- O nie, nie potrzeba. Dajcie mi tylko szmatę do wytarcia. I, o ile możecie, jakiś
wilgotny ręcznik. Miałem przygody po drodze. Tak się podle czuję, że skórę bym z siebie
darł, chętnie przetrę plecy. Jeśli wam to nie sprawi kłopotu...
- No chyba, musieliście się porządnie spocić, taki byi go - rąc. Zaraz... v/iadomo, że
największą rozkoszą dla podróżnego jest gorąca kąpiel w gospodzie. A tu, co mówić o
wannie, nawet herbaty jeszcze nie podałam! No, ale w dole u stóp wzgórza płynie czyst)”
strumień, może pójdzie dobrodziej tam się obmyć?
- Na te słowa gotów byłem lecieć jak na skr2}fdłach, O tak, chętnie, z wielką
przyjemnością!
- Pokażę dobrodziejowi drogę, ja też właśnie idę do strumienia wypłukać ryż.
Wsunęła pod pachę miskę z ryżem, zeszła z drewnianego podestu okalającego
domostwo, a widząc moje słomiane sandały schyliła się i wyciągnęła spod podestu parę
używanych drewnianych trepów. Stuknęła jednym o drugi, otrzepując je z kurzu, i postawiła
przede mną.
- Proszę włożyć trepy, a sandały zostawić na razie tutaj.
Podziękowałem jej.
Skoro masz dobrodziej tu pozostać, taki widać los, żeśmy się zeszli, czuj się, proszę,
jak u siebie w domu, Gospodyni była w jak najlepszym humorze.
Rozdział XII
- No to proszę, chodźmy - powiedziała kobieta z miską ryżu pod pachą. Za wąską
szarfę kimona wetknęła ręczniczek. Powstała. Falujące na wietrze włosy zebrała węzeł,
wpięła w nie grzebyk, umocowała zapinkę. Jakże pięknie wyglądała!
Pospiesznie zzułem sandały i wsunąłem trepy. Podniosłem’ się i patrzę: stoi głupek, o
którym dopiero co opowiadałem, łypie na mnie okiem, tak samo jak przedtem. Język mu się
plącze, bełkoce;
- Sioostro, chodź, chodź... - Podnosi ospale rękę i gładzi się po kosmatym łbie. -
Bonza, dobroodziej...
Kobieta unosi pochyloną głowę, uśmiecha się, wtedy na policzkach tworzą jej się
dołeczki, i trzykrotnie energicznie potakuje. Czuję litość dla kaleki, więc nie przyglądam się
otwarcie, lecz zerkając z boku; spostrzegam, że na niej nie
Czyni to żadnego wrażenia i szykuje się do odejścia jak poprzednio. Chłopak pr2yjął
do wiadomości odpowiedź, stoi teraz gnuśnie skubiąc pępek.
W tym momencie zza krzaka kaliny ukazuje się jakiś mężczyzna. Dostał się tu pewnie
przez furtkę na tyłach domu. Na nogach słomiane łapcie, w ustach fajka, u pasa kwadratowy
skórzany woreczek ozdobiony figurką, netsuke. Podszedł przystanął koło nas.
- Witajcie, dobrodzieju!
Kobieta zwróciła się ku przybyłemu:
- Jak tam było, wujku?
- Ano właśnie, cóż... głupi i nieułożony, o tym myślisz, co? O, lisem trzeba być, żeby
go do pożytecznej pracy skłonić! Moja już w tym głowa! Dam sobie radę. Za dwa, trzy
miesiące zdejmę ci, panienko, kłopot z głowy. Jutro co trzeba.dostanę i przyniosę.
- Serdeczne dzięki.
- Zrobię, co potrafię. A panienka dokąd się wybiera?
- Do potoku pod górkę.
- Razem z młodym bonzą? A nie wpadnijcie czasem do wody! Zaczekam tu, aż
wrócicie. - Chłop ciężko siadł na drewnianym podeście, aż klasnęło.
- Co też mówicie, wujku? - Kobieta uśmiechnęła się zerkając na niego.
Odsunąłem się na bok.
- Pójdę sam...
Przybysz buchnął gromkim śmiechem.
- Cha, cha, cha! Idźcież prędzej!
- Słuchajcie, wujku, rzadki to dzień, żebym aż dwu gości miała jak dzisiaj. Choć Jiro
żadne dla was towarzystwo, posiedźcie tu z nim, odpocznijcie i poczekajcie, aż wrócę. Nie
wiadomo, kiedy się znów zobaczymy.
- Dobra, dobra - odparł tamten, i z tymi słowy przysunął się do chłopaka, i kułakiem,
jak młotem, gruchnął go w plecy. Głuptak wypiął brzuch, wykrzywiając wargi jak do płaczu,
zaśmiał się jednak od ucha do ucha. Niemile mnie to dotknęło, odwróciłem się szybko. A
kobieta wcale się nic przejęła.
Mężczyzna zakrzyknął rozdziawiając gębę:
„A bacz, żebym ci przez ten czas nie skradł twego chłopa!
- Tylko na to czekam! No, chodźmy nareszcie.
Czułem na plecach spojrzenie mężczyzny. Kobieta wiodła - mnie wzdłuż ściany
domu, lecz nie w stronę krzaka kaliny” jak się spodziewałem. Znaleźliśmy się przy bocznej
furtce.. Na lewo zobaczyłem stajnię. Dobiegł moich uszu stukot, jakby klaskanie końskich
kopyt po drewnianym klepisku. Zaczynało się już zmierzchać.
- Tędy zejdziemy na dół. Ślisko nie jest, ale ścieżka bardzo zła, proszę uważać -
powiedziała moja towarzyszka..
Rozdział XIII
W miejscu, w którym mieliśmy zejść na dół, rosła sosna smukła, niesłychanie wysoka,
cienka i wybujała, z pniem gładkim, bez jednej gałązki aż do samej korony. Przeszliśmy pod
nią. Poprzez koronę drzewa przeświecał blady księżyc na nowiu, nie zmieniony, taki sam jak
wszędzie. Idąca przodem kobieta zginęła mi z oczu. Objąwszy pień sosny szukałem jej
wzrokiem; stała w dole, pode mną. Popatrzyła w górę.
- Uważajcie, dobrodzieju, tutaj stromy spadek. A może nie zdołacie zejść w tych
trepach, tobym wam dała moje sandały?
Zły sam na siebie za opóźnienie, śpieszę, nawet gdybym - miał spaść na łeb na szyję,
byle prędzej obmyć się po pijawkach.
~ O nie! Co najwyżej pójdę boso, proszę się nic trapić! Doprawdy, przepraszani
panienkę za kłopot!
- E, jaka ja tam panienka!... - Kobieta roześmiała się dźwięcznie; śmiech w tonacji
wyższej niż dotychczas.
- Słyszałem, że tak właśnie nazwał panią jej znajomy. Czy jest więc pani mężatką?
- Na jedno wychodzi, w porównaniu z tobą, dobrodzieju” starucha ze mnie! O,
chodźcież szybciej, nieźle w tych san-
datach, tylko trzeba uważać na kolce, żeby się nie pokłuć. Poza tym mokro tu,
wilgotno, nieprzyjemnie pewnie?
Mówiąc szła przede mną. Uniosła nagle połę kimona, biel rozbłysła w ciemnościach
jak śnieg, ginęła i ukazywała się na przemian w rytm jej ruchów. Schodziliśmy tak coraz
niżej, ‘kiedy z zarośli przy ścieżce wylazła wolno ropucha.
- Brr! - Otrząsam się ze wstrętem.
Kobieta, wyrzucając wysoko pięty, biegnie naprzód.
- Nie widzisz, że mam gościa? Wpadasz ludziom pod nogi, myślisz tylko o swojej
wygodzie! Jedzcie sobie owady, ropuchy, a nam dajcie spokój! Schodźcie, panie, spokojnie,
droga wolna. Miejsce tu takie głuche, że się każde stworzenie do ludzi garnie. Coś
podobnego, wstyd mi, rozmawiam z nimi jak z przyjaciółmi!
Ropucha znowu się pokazała, lazła powoli roztrącając trawę. Kobieta gibkim ruchem
skręciła w bok.
- Przejdziemy po tym pniu, bo ziemia miękka, rozsypuje się pod nogą. Inaczej się nic
da.
Leżał tam porośnięty trawą bardzo gruby pień powalonego drzewca; wspiąłem się
nań, trepy mi się ślizgają. Wielki pień. Kiedy się po nim przejdzie do końca, słychać już
bystry szum strumienia, mniej więcej dziesięć kroków^ dalej. Oglądam się za siebie: wysokiej
sosny już nie widać, księżyc na nowiu wisi nisko, skryty w połowie za wzgórzem, z którego
zeszliśmy. Szczyt oświetlony, bliski, jak na wyciągnięcie ręki, lecz wysokość niezmierzona.
- Tędy, tędy” odezwała się kobieta. Stała w dole. - No, jeszcze troszeczkę.
Wokół lite skały i głazy, korytem skalnym płynie woda. Potok. Z bliska ale szumi tak
ogłuszająco Jak z daleka, kiedy huczy grzmotem krusząc skały, a widok piękny, jakby kto
rozsypał sznury pereł. Stok następnego wzniesienia tworzy przeciwległy brzeg. Wierzchołek
góry pogrążony jest w ciemności, jednak od połowy do podnóża, tam gdzie pada światło
księżyca, dostrzegam głazy większe i mniejsze, spiczaste najeżone jak muszla ślimaka lub
okrągłe niczym piłki albo złomy kwadratowe, jakby cięte mieczem. Gdzie okiem sięgnąć -
skały coraz to zalewane wodą, rzekłbyś: małe górki.
Rozdział XIV
- Dobrze, że potok akurat dziś przybrał, nie trzeba schodzić niżej, można umyć się
tutaj.
Kobieta stała na płaskim kamieniu, podkurczając palce bosych stóp białych Jak śnieg.
Zamoczyła dłoń w wodzie.
Brzeg, na który zeszliśmy, zalewała woda potoku obficiej niż przeciwległy; utworzyła
się tu u stóp góry mała osłonięta zatoczka, której wylot zamykał ów płaski kamień. Nie widać
było, gdzie się rzeka kończy ani skąd wypływa. Po przeciwległej stronie skalista góra
najeżona przeplecionymi ze sobą złomami skał i kamieniami.’ W górnym biegu potok toczy z
chlupotem swoje wody dalej i dalej, to przykrywa, to odsłania rzeczne głazy - wszystko w
srebrzystej księżycowej poświacie niby w srebrzystej zbroi - gdzie się obrócić, potok błyska i
migocze bielą jak rozkołysana wstęga.
- Jaki piękny strumień!
- Tak, woda płynie z wodospadu. Kto wędruje przez nasze góry, słyszy ten szum, z
każdego miejsca, w którym się znajduje, zupełnie jakby huczał tajfun. Czyście go nie słyszeli,
dobrodzieju, idąc tutaj?
Aha, rzeczywiście! Ten sam szum usłyszałem przecież wchodząc do lasu, gdzie mnie
opadły pijawki.
- Mnie się zdawało wtedy, że to wiatr szumi w drzewach...
- O nie! Wszyscy się tak mylą, to woda! W bok od tamtej drogi, o dziesięć stai, jest
wielki wodospad. Mówią nawet, że największy w Japonii! A droga bardzo trudna, ledwo
jeden na dziesięciu ją pokona. Trysnął ten wodospad równe trzydzieści lat temu; była wielka
powódź, koryto rzeki przesunęło się aż tu, w wysokie góry. Woda zabrała wioskę w do - le,
tak samo zniosła i górskie osady. Tam wyżej, gdzie teraz pieczara, stało dwadzieścia zagród.
Powstał także strumień. Wtedy naniosło tutaj, proszę spojrzeć, wszystkie te głazy i kamienie!
Kobieta zdążyła już opłukać ryż. Wyprostowała się, spod rozchylonego kimona
błysnął skrawek krągłej piersi. Wąski nosek, małe usta, wielkie rozmarzone oczy. Podniosła
wzrok na szczyt górski oblany spokojną poświatą księżyca, który połową tarczy widoczną zza
góry oświecał jasno zwaliste skały.
- Jeszcze teraz - powiedziała, przyklękając i myjąc ręce - strach mnie ogarnia, jak
sobie przypomnę. Ale... coś ty, dobrodzieju, nic myj się tak wytwornie, co ci z tego przyjdzie!
Tylko habit zamoczysz. Rozbicrz że się do naga, poleję cię wodą!
- O nie!
- Co za nie! Nuże, nuże! O, zmoczysz rękawy.
Sięgnęła nagle zza mych pleców do szarfy - skuliłem się kurczowo - i wyłuskała mnie
z ubrania, całego. Wychowany byłem surowo, nosiłem - sukienkę duchowną, nigdy dotąd do
naga się nic rozbierałem. Cóż dopiero w obecności kobiet! No, jak ten ślimak pozbawiony
skorupy. Ruszyć się nie mogłem, nawet głos mi odebrało. Wygiąłem plecy w kabłąk, skuliłem
się, ścisnąłem kolana. Kobieta zawiesiła delikatnie habit na pobliskiej gałęzi.
- Ubranie powiesimy tutaj. No, nastawcie plecy... i nie ruszać się. Za to, żeś mnie
nazwał rak ładnie, panienką, starucha się tobą zajmie, niedobry... - mówiła, przytrzymując
sobie zębami opadający rękaw. Ręce, jak utoczone, bez skrępowania położyła mi na plecy.
Spojrzała uważniej.
- Och!
- Co się stało?
- Całe plecy jedna rana.
- Tak, właśnie. Złą przygodę miałem, ciarki mnie przechodzą na samo wspomnienie.
Rozdział XV
Kobieta patrzyła ze zdumieniem.
- Oj, to pewnie strasznie było w losie! Wiedzą już tu wędrowcy, że w górach Hida
grasują pijawki. Laska boska, żeście życia nie postradali. Potrafią na śmierć zagryźć krowę”
konia... Czemu się tak wiercicie, swędzi?
- Teraz to już tylko pobolewa.
- No, to nie powinnam trzeć ręcznikiem, bo uszkodzę delikatną skórę - powiada na to
ona, dotykając mnie ostrożnie miękką dłonią. Potem trze mnie całego, polewając wodą
ramiona, boki, plecy, pośladki. A wcale nie odczuwam przy tym chłodu. Niby to upalne lato,
lecz na rozum biorąc, nie jest już gorąco o tej porze. Dlatego pewnie, że jestem podniecony.
Czy to dzięki ciepłu, które bije od mojej towarzyszki, czy dlatego, że woda strumienia
miękka, znakomita, przenika mile wszystkie pory. Tak mi dobrze, że trudno wypowiedzieć.
Cóż to, czy ogarnia mnie senność? Zapadam powoli w drzemkę, nie czuję już żadnego bólu,
umysł pogrąża się W’ półsen, a mając za sobą lgnące mi do pleców kobiece ciało czuję się jak
wtulony w płatki kwiatu.
A gospodyni jest zupełnie inna niż większość mieszkanek górskich osad; wygląd, rysy
twarzy - słów brakuje - jakich w stolicy ze świecą szukać, a przy tym taka delikatna. W
trakcie tego mycia aż mi dech zapiera, co staram się dyskretnie zataić. Już jej teraz podziękuję
i gotowe, myślę sobie. Ale taki sen mnie morzy, że zwlekam poddając się myciu. Wdycham
przy tym nieuchwytny delikatny zapach - powiew z gór cz}’- woń kobiety, wydaje się raczej,
źe jej oddech.
Bonza przerywa na chwilę opowiadanie.
- Słuchaj no, jesteś tam bliżej, podkręć lampkę, bo po ciemku ta opowieść brzmi
dziwacznie, a teraz dopiero, od tego miejsca, zaczną dziać się rzeczy straszne!
Światełko było nikłe, w mroku niewyraźna postać wspartego o poduszkę bonzy.
Podkręciłem zaraz knot, lampa błysnęła jaśniej.
Bonza uśmiechnął się i ciągnął dalej:
- Więc tak oto, nie wiadomo jak i kiedy, bo z pewnością nie śpię, tylko spoczywam
miękko wtulony jakby w kielich kwiatu o ciepłej, dziwnej i przecudnej woni, odrętwienie
ogarnia mi wszystkie członki: nogi, biodra, ręce, ramiona, szyje, wreszcie głowę; klapię na
kamień, nogi wpadają mi do wody. W momencie, kiedy padam, kobieta podtrzymuje mnie
oplatając od ts’łu silnymi ramionami.
Trzymajcie się blisko mnie! Nie czuć potu? Bo zawsze mi bardzo gorąco. Myję się tu
jak teraz, a nic nie pomaga, Cofnęły się oplatające mnie ramiona. Nagle uwolniony, stoję
wyprostowany jak kołek w płocie.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi, nikt nas nie widzi - odparła uprzejmie. Nie wiadomo kiedy zrzuciła z
siebie ubranie, odkrywając jedwabiste ciało. Co za zaskoczenie!
- Jestem pulchna, aż wstyd, dlatego gorąco tak mnie męczy! W lecie schodzę tu dwa
albo i trzy razy na dzień pot Z siebie spłukać. Co ja bym poczęła bez tego strumienia! I
weźcie ręczniczek - dodała podając mi wykręconą szmatkę. - Wytrzyjcie nogi.
Uprzednio już wszystko inne zostało wytarte, dużo by otym mówić, cha, cha, cha!
Rozdział XVI
Trzeba dodać, że w ubraniu prezentowała się niepokaźnie, a ciało miała krągłe, pełne,
o napiętej skórze.
- Przed wyjściem byłam w stajni, cała przesiąkłam lepkim odorem konia, brr!
Zechciejcie chwilę poczekać, teraz ja się z kolei wykąpię - powiedziała naturalnie i po prostu.
Uniosła ramię, zbierając długie włosy w węzeł, mokrym ręcznikiem przetarła pachy.
Wyżęła ręcznik i prostując się polewała białe jak śnieg ciało, jakby święconą wodą
dokonywała ablucji. Jej pot spływał pewnie bladym różem w nurty rzeki.
- Och, któż to widział, tak igrać sobie beztrosko! Co zrobię, jak mnie rzeka porwie i
zniesie w dolinę? Co by sobie pomyśleli ludzie we w’si?
- Myśleliby, że przypłynął kwiat białej brzoskwini - powiedziałem niechcący, zanim
się zdążyłem zastanowić.
Spojrzeliśmy po sobie. Ona uśmiechnęła się wówczas promiennie, w tym jednym
momencie jakby jej dziesięć lat ubyło. Potem spuściła głowę, zawstydzona niczym mała
dziewczynka. Odwróciłem zaraz oczy, ale utkwił mi w pamięci obraz kobiecej postaci osnutej
mgłą, oświetlonej księżycem: odbijała się przezroczyście jak w lustrze w wielkich i gładkich,
lśniących błękitnawo czarnych głazach skrapianych pianą na drugim brzegu rzeki.
Zaraz potem, choć po ciemku nie widziałem wyraźnie, od - kt^^łem pieczarę, na którą
dotąd nie zwróciłem uwagi. Z łopotem i szelestem skrzydeł przeleciał nade mną olbrzymi
nietoperz.
Kobieta odwróciła się niezadowolona i zawołała:
- EJ, nie wolno! Nie widzisz, że mamy gościa?
- Co się pani stało? - spytałem. Miałem już na sobie habit i odzyskałem rezon.
- Nie, nic takiego... - odrzekła krótko, niezdecydowanie Jakoś. I od razu się odwróciła.
W tej samej chwili przydreptało śpiesznie Jakieś szare zwie - rzątko wielkości małego
pieska i hyc! hycnęło z górki prosto na ramiona kobiety. Chwyciło się z całej siły, zakrywając
sobą plecy stojącej w rzece nagiej postaci.
- Niech to licho porwie, nie widzisz gościa? - zawołała z gniewem napadnięta. - Za
dużo sobie pozwalacie - ciągnę™ ła groźnie i obróciwszy się rąbnęła w cisnący się jej pod
pachę lepek zwierzęcia.
- Pi, pi, pi! - zapiszczało przeraźliwie zwierzę i wielkim susem, odskoczyło do tyłu,
długimi chwytliwymi łapkami uczepiło się gałęzi - tam, gdzie przedtem wisiał habit - zrobiło
obrót; z chrobotem i szelestem zaczęło się wspinać na drzewo. Coś takiego, małpa!
Szur, szur - słychać. Jak skacze z gałęzi na gałąź po wysokim drzewie. Zadrzeć by
trzeba głowę, żeby wzrokiem objąć czubek. Małpa dosięga wiotkich gałązek wierzchołka,
szur, szur!
Księżyc, tu i ówdzie prześwitujący między liśćmi, wyjrzał pełną tarczą zza góry,
oświetlając wiotkie gałęzie - drzewa.
Widać, że zgniewały kobietę te zwierzęce figle, zajście nie pierwsze zresztą, bo
przecież ropucha, nietoperz, małpa - trzecie z rzędu. Całkiem zepsuło Jej humor, Jak młodej
matce, której dzieci zbytnio dokuczyły. Doprawdy rozzłoszczona była nie na żarty. Ubrała się
niechętnie, a ja, o nic nie pytając, nieśmiało milczałem.
Rozdział XVII
Taka to była kobieta: w jej łagodności taiła się siła, wygląd niefrasobliwy pokrywał
pewność siebie, poufała, ale do pewnych granic, poprawna, a przy tym nic nie potrafiło zbić
jej 2 pantałyku. O, nie wyniknie nic dobrego z jej gniewu; niechby się dobrała do mnie, ładnie
bym wyglądał, jak ta małpa, co zleciała z drzewa! Nie dałem poznać po sobie lęku, raz kozie
śmierć!
- Pewnieście się przestraszyli? - spytała, jakby przypomniawszy sobie o mojej
obecności. Mile się uśmiechnęła. - Trudno, nic się na to nić poradzi.
Wróciła jej dawna łagodność. Zawiązała szarfę.
- No, to wracajmy do domu - powiedziała, biorąc pod pachę miskę z ryżem i
nasuwając na stopy sandały. Zaczęta wspinać się pod górę.
- Ostrożnie, bo tu niebezpiecznie.
- E, nie! Znam już drogę.
Łudziłem się, że znam już drogę, lecz dopiero teraz, przy wspinaczce, stwierdziłem, że
wyżej jest bardziej stromo, niż myślałem. Dotarliśmy do pnia, po którym należało przejść. Jak
już mówiłem, leżał sobie pień w trawie, a korę miał po prostu jak łuska, no... niemądrze to z
mojej strony, ale pień tej sosny wydał mi się całkiem podobny do węża. Na dobitkę sunął pod
górę jakby skrętami, podobieństwo łudzące; wąż, o, tej mniej więcej grubości, jak żywy,
pławi się w świetle księżyca.
Kobieta troskliwie ubezpiecza mi tyły.
- Jak będziecie iść po pniu, nie spoglądajcie w doł, kotlina głęboka, sam środek, nie
daj Bóg, żeby wam się w głowie zakręciło.
Tak.
Trzeba się zdecydować. Podrwiwając z siebie w duchu włażę na pień. Ustawiwszy
stopy we wgłębieniach, bo są na nim wręby, da się przejść nawet w drewnianych trepach na
koturnach, byle zachować przytomność umysłu. Ale cóż, przejęty sytuacją nie wytrzymuję;
robię krok i chwieję się, mam wrażenie, żc zaraz się ześlizgnę, zsunę. Wydaję okrzyk i z
rozmachu siadam okrakiem na pniu.
- Coś niesporo to idzie! Nie dacie rady w tych trepach. Weźcie moje sandały, lepiej
was poniosą.
A postanowiłem sobie właśnie, że będę robił wszystko, co mi moja towarzyszka
nakaże, złe czy dobre, cokolwiek by to było. Zmieniłem trepy na słomiane sandały.
Wyobraź sobie... kobieta wkłada drewniane trepy i bierze mnie za rękę. Czuję się
lekko, bez wysiłku posuwam się za nią. W jednej chwili docieramy na górę, do bocznej furtki
domostwa, skąd słychać głos:
- Tak sobie myślałem, że to potrwa, a tu i duszpasterz wraca... we własnej postaci!
- Coś ty, wujku! U ciebie kto domu pilnuje?
- Ano, czas na mnie. Późno się robi, źle wracać po nocy, Może byśmy się tu
zakrzątnęli, wyprowadzili srokatego, i pójdę sobie.
- Przykro mi, żeś tak długo czekał.
- E, co tam! Idź no, zobacz, twój mąż cały i zdrów, z kretesem mnie zakasował, cha,
cha, cha!
Mężczyzna śmieje się nie wiadomo dlaczego i powłócząc nogami zmierza w stronę
stajni.
Głuptak stoi na tym samym miejscu, w tej samej pozie co przedtem. Jak meduza,
której słońce nie zdoła rozpuścić.
Rozdział XVIII
Ihaha, ej, łup, łup - rozlega się pod okapem łomot końskich kopyt. Mężczyzna
wyprowadza konia przez bramę. Sterczy w przejściu i woła:
- Panienko, to już pójdę! A zgotuj gościowi jakie smakołyki!
Kobieta ustawiła właśnie lampę koło paleniska i schylona rozpalała ogień; odwróciła
głowę i opierając o kolano dłoń, w której trzymała żelazne szczypce, odparła:
- Idźcie. I bardzo wam dziękuję!
- Nie ma za co dziękować... Wio! - Mężczyzna ciągnie konia na słomianym powrozie.
Jest to silny srokaty ogier, nie osiodłany, z rzadką grzywą. I wyobraź sobie, co dalej z
tym koniem. Siedziałem dotąd spokojnie za plecami głupka, ale, nic nie mając do ro boty
wychodzę na dwór spod okapu i pytam chłopa ciągnącego za sobą zwierzę:
- Dokąd prowadzicie tego konia?
- A na targ koński^ koło jeziora w Suwa. Tą samą drogą się wybieram, którą
dobrodziej jutro pójdziesz, Jakże to - wtrąciła się śpiesznie kobieta - chciałbyś może
dobrodziej wsiąśćna konia i uciec?
- O nie! Nie wypada, żeby mnich jeździł konno, a nogom dawał wypoczywać.
- Nie taki to zresztą koń, co by posłusznie człowieka nosił. Jakżeście ocalili życie,
dobrodzieju, siedźcie tu sobie spokojnie, razem z panienką. Niech już się ona zaopiekuje
wami dzisiaj wieczór. To ja idę, bywajcie! Wiśta! - krzyknął mężczyzna.
Ale koń nie ruszył. Chrapy mu drgały, uparcie się odwracał i spoglądał ciągle w naszą
stronę.
- Wio, wio, ruszże się, uparte bydlę! - Meżczyzna szarpie powrozem w prawe i w
lewo, lecz koń jakby w ziemię wrósł ani drgnie. Mężczyzna złości się, wścieka, wali i tłucze
zwierzę, kręci się za nim w kółko - koń nie rusza. Wreszcie całym ciężarem wpiera się v/ bok
konia, pcha. Ten unosi nieco przednie nogi, lecz zaraz znowu wszystkie cztery kopyta wpiera
w ziemię.
- Panienko, panienko! - wrzeszczy mężczyzna.
Kobieta nadbiegła czym prędzej, łyskając białymi stopami.
W rękę chwyciła ostry czubek cienkiej, sadzą osmolonej tyczki, a trzymała w taki
sposób, jakby chciała ukryć ją przed okiem konia. Mężczyzna zaś wyjął zza pasa mocno
zużyty brudny ręczniczek i starannie otarł nim pot z czoła porytego głębokimi bruzdami.
Zbliżył się na nowo do konia, który jak poprzednio ani się poruszył. Ujął w obie ręce
słomiane powrósło, nogami się zaparł, przegiął do tyłu natężając wszystkie siły. Raptem koń
zarżał wielkim głosem, stanął dęba, aż przednie kopyta zawisły w powietrzu, a niewielki
wujcio wywrócił się i potoczył po ziemi. Łup, łup, kłap! W księżycowym świetle wzbiła się
do góry chmura pyłu.
Głupkowi wydało się to widać śmieszne, bo podniósł głowę i szeroko rozwarł gębę,
odsłaniając wielkie zęby, a bezwładnie wiszącą ręką zakręcił nagle w powietrzu jak cepem.
- Ile z tym koniem zachodu! - rzuciła kobieta i wzuwszy sandały wyszła prędko na
podwórze.
A mężczyzna dodał:
- Od panienki się pomocy nie spodziewaj. Nie o ciebie się rozchodzi, o tamtego jej
idzie, o mnicha! Co za konszachty teraz z tobą.
Konszachty, coś podobnego!
- Czyście spotkali kogo po drodze, dobrodzieju, idąc tutaj? - spytała kobieta.
Rozdział XIX
- Owszem, spotkałem niedaleko wioski Tsuji domokrążcę handlującego driakwią, ale
widzę, żem tu doszedł przed nim.
- Ach, tak! - Kobieta roześmiała się szeroko, z całej duszy, i spojrzała na srokatego
ogiera; zupełnie jakby to, co posłyszała przed chwilą, niesłychanie ją ubawiło. Wypadłe to
nieco wulgarnie, lecz nie wyglądała odpychająco.
- Więc handlarz nie dotarł tutaj? - spytałem.
- Nie, nie wiem - odparła z miną bardzo zagniewaną. Zrażona moim pytaniem,
zwróciła się ku niewielkiemu mężczyźnie, który pod końskimi kopytami otrzepywał z prochu
ubranie. - Trudno sobie poradzić - rzekła schylając się po rozwiązaną szarfę tak gwałtownie,
jakby chciała ją rozszarpać. Jeden jej koniec wlókł się po ziemi. Z szarfą w ręku zawahała się
chwilę.
- A, a, a! - zawył głuptak matowym głosem, wyciągnął wiotką rękę, wziął podaną
sobie szarfę i rozpościerając szeroko położył jak cenny skarb na bezsilnych, obojętnych
kolanach.
Kobieta poprawiła rozchylone na piersi brzegi kimona. Przeszia przez podwórze,
zbliżyła się spokojnie do konia. Oszołomiony patrzyłem, jak wspięła się na palce i, uniósłszy
rękę, kilka razy delikatnie pogłaskała go po grzywie. Stanęła na wprost wielkich drgających
końskich nozdrzy, zdawało się, że urosła nagle, jakby się wyciągnęła. Patrzyła na zwierzę,
zaciskając usta i beznamiętnie szeroko rozwierając oczy. Zniknął z jej twarzy wyraz ciepła,
troski, przymilności; wyglądała teraz jak Bóg albo... jak diabeł.
Wtenczas góra za domem i otaczające nas z prawa i z lewa wysokie szczyty skłoniły
^łowy i poopuszczały ostre dzioby, a odmienione niebo i horyzont spłynęły niżej; przygięły
do ziemi mężczyznę i przyglądały się kobiecie stojącej przed pyskiem końskim w świetle
księżyca. Zgęstniało powietrze w przyciemnionych górach.
Powiał ciepły, wilgotny wietrzyk. Kobieta zsunęła z ramion obszerne rękawy kimona,
okręciła się nimi w pasie, odchyliła jego brzegi zakrywające obfitą pierś i stanęła naga do
połowy ciała, bez żadnych osłonek.
Zafalowała końska skóra na karku, na brzuchu, pot spłynął strużkami, zadrżały
naprężone nogi. Koń zatrząsł się cały, nozdrzami zarył w ziemię, wydmuchnął kłębek białej
piany, ugiął pęciny. Kobieta chwyciła go przy pysku, drugą ręką ściągnęła z siebie ubranie i
zakręciła nim lekko, starając się zarzucić tkaninę na głowę konia. Wtem wyskakuje skądś
zajączek, wywija koziołka, niesamowity w mętnym świetle księżyca, a kobieta wsuwa się
między przednie nogi ogiera, tak że jej nagie ciało ociera się o sierść konia. Ciągnąc za sobą
kimono, zwinnie przebiega pod brzuchem zwierzęcia na drugą stronę.
Mężczyzna, nawykły widać do podobnego postępowania, ciągnie za uzdę, a koń rusza
żwawo i miarowo, klap, kłap, klap, po górskiej ścieżce.
Kobieta ubiera się i wraca na przyzbę, sięga po szarfę, ale głuptakowi żal ją oddać:
trzyma mocno, wyciąga rękę i odpycha jej pierś. Rozzłoszczona broni się i mierzy go ostrym
wzrokiem. Głupek zrezygnowany spuszcza głowę. Cała scena rozgrywa się w nikłym,
nierealnym prawie świetle lampki i blasku paleniska, gdzie pionie chrust, migocąc
chwiejnymi językami ognia. Kobieta wchodzi do domu. Z bardzo daleka, jakby z drugiej
strony księżyca, dobiega śpiew mężczyzny prowadzącego konia.
Rozdział XX
No, teraz czas na kolację. Na zastawionej tacy miejscowe przysmaki: kiszony imbir,
solone, nie znane mi grzyby w soczewicowej zupie z kapustą morską - nie to, co dynia, i
marchew! Jedzenie niewyszukane wprawdzie, ale potrawy - nie byle jakie, domowe, a
ponadto dobrze już zgłodniałem.. Bogu dzięki, usługa nie do pogardzenia, kobieta stawia tacę.
na kolanie, wspiera na niej łokcie, uśmiecha się rozradowana.
Na przyzbie pozostawiony w samotności głuptak, któremu znudziła się widać
bezczynność, przysunął się ospale, zbliżył do kobiety, dźwigając przed sobą swój wypukły
brzuch, i klapnął na skrzyżowanych nogach jak kupka piasku. Patrzył jak sroka w kość na
moją tacę, wskazując ją wyciągniętym palcem.
- U, u, ul...
- Co tara znowu? Zjesz potem. To przecie nasz gość.
Głuptak zrobił żałosną minę, wykrzywił wargi i pokręcił głową.
- Nie chcesz? No to trudno. Będziesz jadł teraz. Nie gniewajcie się, dobrodzieju.
Rzekłem na to, odłożywszy impulsywnie pałeczki:
- O, nie krępujcie się mną! Doprawdy, proszę się nie przejmować.
- E, co wy!... A ty mógłbyś zjeść potem, razem ze mną. Ile z tobą kłopotu - dodała
łagodnie. Zręcznie przygotowała i ustawiła obok drugą tackę z jedzeniem. Wyglądała przy
tym subtelnie jak ofiarna młoda żona, gospodyni z dobrego, godnego domu.
Głuptak podniósł wzrok bez wyrazu, wlepił go w tacę, potem przewracając oczami
rozejrzał się dokoła.
- Tamto, tamto, tamto...!
Opiekunka popatrzyła nań uważnie.
-A po co? Tamtego to ci nigdy nie zabraknie!
- Nie, tamto! - Zakołysał całym ciałem głuptak, na płacz mu się zbierało.
Kobieta się zakłopotała, a na tego biedaka żal było patrzeć.
- Nie wiem, panienko, o co Idzie, ale uczyńcie mu zadość. A mną się nie kłopoczcie,
bo mi przykro! - powiedziałem grzecznie.
Ona na to raz jeszcze:
- No 00, nie starczy ci tego, nie chcesz?
Głuptak ciągle spogląda spode łba żałośnie i płaczliwie. Widząc to ona sięga do
sfatygowanej, starej szafy, wyciąga z niej miskę i śpiesznie stawia na tacce.
- Masz tu! - mówi swarliwie, ale jest to pewnie gniew udany, bo zaraz przyobleka
twarz w uśmiech.
Cóż to będzie za dziwna potrawa, która wywołuje taką konfuzję? Pojawi się przed
moimi oczami wąż gotowany czy brzemienna małpa pieczona na miękko? Albo co najmniej
czerwona żaba z rusztu, którą chłopak wepchnie w wielką gębę?!
Zerkam ostrożnie: głuptak, mając w jednej ręce miskę z ryżem, drugą sięga po
pomarszczoną ze starości... marynowaną rzodkiew! Rzodkiew nawet nie posiekaną, rozciętą
tylko na trzy części, grubą, że ledwo mieści się w dłoni. Trzyma ją za czubek i wcinał
Kobieta, bardzo zakłopotana, rzuciła ukradkowe spojrzenie w moją stronę;
zaczerwieniła się raptem jak dziecko - dziwne, czego by się miała żenować! - zawstydzona
podniosła do ust leżącą na kolanach ściereczkę.
Naturalnie, tego właśnie głupkowi potrzeba, jest przecież tak spasiony i krągły jak
marynowana brązowa rzodkiew! W szybkim tempie uporał się z jedzeniem, o picie nie prosił,
zasapał tylko niespokojnie:
- Fu, fu, fu!
- Czego chcesz? Ja się nie czuję głodna ani trochę, podjem sobie później.
Kobieta po pałeczki nie sięgnęła. Sprzątnęła teraz tacę z jedzeniem.
Rozdział XXI
Sicdziałem chwilę przygnębiony.
- Posłuchajcie, musicie być bardzo zmęczeni, zaraz wam pr23’gotuję spanie.
- Piękne dzięki, ale nie jestem jeszcze wcale śpiący. Umyłem się w rzece i zmęczenie
całkiem mnie odeszło.
~ O, bo ten strumień skuteczny na wszystkie choroby! Kiedy utrudzę się pracą i
wyschnę na szczapę, starczy, żebym się tam z pół dnia pokąpała, a zaraz robię się świeża i
gładka. Choć niezadługo zima, góry skuje lód, śnieg zasypie górkę i rzekę, w tym jednym
miejscu, tam, gdzieście się kąpali, woda nigdy nie znika. Ciepła para leci. Postrzelone małpy,
czaple ze złamanymi nogami, różne, wiecie, zwierzęta schodzą się tam kąpać, że wprost
ścieżkę wydepczą przez górkę do rzeki. Więc pewnie ta woda dała taki skutek. To może
byście posiedzieli ze mną i porozmawiali, tak samotnie się czuję! Wstyd się przyznać
doprawdy, tak się zakopałam w tych ustronnych górach, że już ludzkiej mowy zapominam!
Tak mnie to gnębi! Ale gdybyście byli śpiący, to powiedzcie, nie mam tu co prawda godnej
sypialni, za to nie ma też ani jednego komara. We wsi nawet bawią się opowiastką o tym, jak
to pewnego razu góral zatrzymał się na nocleg, a gdy mu rozwiesili nad posłaniem baldachim
z moskitier)% to wołał: „Drabinę dajcie!”, bo nie wiedział, jak się tam dostać. I rankiem nic
tu człowieka nie zbudzi: dzwonów znikąd nie słychać ani kury nie gdaczą, psa nawet nie ma,
można spać spokojnie! No, a ten tutaj też się w tych górach urodził i wychował, a choć o
świecie nic nie wie, dobry z niego chłopak, z sercem na dłoni. Kiedy spotka obcego, wie, że
mu się szacunek należy, i ukłonić się potrafi. Ale jakże, tyś się jeszcze nie przywitał. Ostatnio
słabowity taki, że zleni - wiał. O nie, całkiem głupi to on nie jest! Rozumie, oo się do niego
mówi. No, ukłoń się dobrodziejowi! Czyś zapomniał się kłaniać? - Kobieta spogląda ciepło na
głupiego, życzliwie go zachęca.
Chłopak chwiejnie opiera dłonie na macie i raptownie, jakby mu w środku pękła
sprężynka, zgina się w ukłonie.
- Tak jest...! - bąka.
Ściska mi się serce. Odpowiadam mu skinieniem głowy.
Schylony w ukłonie chłopak traci równowagę, przewala się na bok. Kobieta
podtrzymuje go i ratuje od upadku.
- O, ładnie, doskonale! - chwali. - Robiłby wszystko, co mu się każe, ale cóż, na jego
chorobę żaden lekarz ani woda ze strumienia nie pomoże. Słabo się trzyma na nogach,
wdrożyć go do czego, próżna praca. Sami widzicie, ile chłopca kosztuje nawet zwykłe
powitanie. Kiedy się go czegoś uczy, to zapamięta, niestety, to wymaga wiele trudu i wysiłku.
Niepotrzebnie się tylko męczy, więc już dałam spokój. Stopniowo zapomina i mówić, i
rękami się posługiwać. Za to śpiewać potrafi, pamięta ze dwie, trzy piosenki. No, zaśpiewaj
gościowi!
Głuptak zerka na swą opiekunkę, potem patrzy uważnie oa mnie; kręci głową, źe ńie,
wstydzi się obcych.
Rozdział XXII
Kobieta jednakże pociesza go, namawia i zachęca, aż głuptak przekrzywia głowę,
wierci palcem w pępku i zaczyna śpiewać:
Na górze Ontakc w ziemi Kiso zimno nawet latem, trza mi się przyodziać, na. nogi
skarpety wdziać.
- Prawda, że umie? - pyta z przejęciem kobieta. Uśmiecha się szeroko.
Nie do wiary! Bo wyobraź sobie, zdziwisz się zapewne,’ tak jak ja wtedy się
zdziwiłem, głos głuptaka nieoczekiwanie okazał się nadzwyczaj silny i dźwięczny, o
szerokim rejestrze, niebo i ziemię przenikający. Interpretacja pieśni, modulacja głosu
zadziwiające, zaczerpnięcie oddechu we właściwym momencie, a co ważniejsze, głos czysty
jak kryształ. Trudno wprost uwierzyć, że śpiew ten wyszedł z jego gardła! Nic,
tylko musiał mu się ostać głos z poprzedniego wcielenia, z ciała, które posiadał, nim
się narodził głupkiem, i pobrzmiewał z pozaziemskiej tuby ukrytej w wypiętym brzuchu.
Wysłuchawszy pieśni, znieruchomiałem z rękami na kolanach, nie mogąc się zdobyć
na to, by spojrzeć na tamtych dwoje. Ścisnęło mi się serce i popłynęły łzy.
Kobieta odkryła to natychmiast.
- Ojej, dobrodzieju, co się stało?
Zabrakło mi nagle słów, ociągałem się z odpowiedzią.
- Nic, nic takiego. Nie pytajcie mnie, proszę, ja też przecież o nic was nie wypytuję -
odparłem zamyślony, niczego nie tłumacząc. A w rzeczywistości wstrząsnęła mną i wzruszyła
do głębi serdeczność najzupełniej mi obcej kobiety w stosunku do głupiego, której byłem
świadkiem, jej dobroć i życzliwość. Tej kobiety proszącej się wprost o miłowanie,
uwodzicielsko pulchnej, która - wsunąwszy we włosy złote spinki wysadzane klejnotami,
przywdziawszy motyle szaty i włożywszy na stopy trzewiki zdobne w drogie kamienie -
mogłaby spędzać czas u źródła na górze Li. Tam właśnie, gdzie, jak mówi chińska opowieść,
zażywał kąpieli cesarz Siiancung i jego ukochana. Zapłakałem mimo woli.
Kobieta z wrodzoną bystrością zrozumiała od razu, jakby czytając w moich myślach.
- O, jacyście wy dobrzy, dobrodzieju! - powiedziała i po - patrzyla na mnie z takim
wyrazem w oczach, że niepodobna go opisać.
Opuściłem głowę, a i ona też skłoniła swoją.
Przygasa światło lampki, czyżby robota głuptaka? Smętek rozsnuwa się - po izbie;
rozmowa się urywa. Główny śpiewak, najwidoczniej znudzony, ziewa głośno i tak szeroko,
że jeszcze trochę, a połknie płomyk świecy osłoniętej papierowym abażurem! Głuptak
poruszył się, uniósł chwiejnie.
- Spać idziem, spać.
„Na sen ci się zbiera? Spać już? - spytała kobieta, lecz nie ruszyła się z miejsca. Jak
ocknięta ze snu, rozejrzała się dokoła. Ostry blask księżyca wpadał przez rozwarte okna, na
zewnątrz jasno było jak v/ południe, niebieszczył się jaskrawo krzak kaliny.
- Wy także spać pójdziecie?
- Tak, z góry przepraszam za kłopot.
- Zaraz przygotuję wam posła)nie, wypocznijcie sobie. Wszędzie pootwierane, ale tale
myślę, że latem im więcej przestrzeni, tym lepiej. My idziemy spać do komory, a wy tu
zostaniecie; będzie wam przestronniej. Oho! - Podniosła się nagle, prędziutko zeskoczyła na
klepisko, a przy tym zbyt gwałtownym ruchu rozluźnił się jej węzeł czarnych włosów.
Pr2ymocowując go spinką, oparła się o skrzydło drzwi i wyjrzała.na zewnątrz.
- Ojej, przez tę całą hecę zgubiłam gdzieś grzebyk! - powiedziała sama do siebie.
Wtedy pewnie kiedy przebiegała pod końskim brzuchem.
Rozdział XXIII
Przez pewien czas z korytarza na dole dobiegało stąpanie, jakby ktoś szedł powoli
wielkimi krokami, co w tej ciszy niosło się echem. Następnie usłyszałem odgłos załatwiania
się, potem stuknięcie okiennicy i chlupot wody wlewanej czerpakiem do miednicy.
- O, o, ileż śniegu napadało! - doleciał do nas z dołu glos właściciela gospody.
- Oho, nasz kramarz z Wakasa nie przychodzi, zatrzymał się pewnie gdzie indziej, śni
mu się tam może co miłego.
- Tak, ale co było dalej? Proszę opowiadać dalej - nalegałem, zniecierpliwiony tą
dygresją. Nietaktownie upominałem się o ciąg dalszy.
- Noc już późna - odparł bonza i powrócił do opowiadania.
- Jak się pewnie domyślasz, nie potrafiłem mimo zmęczenia zasnąć tak od razu w tym
samotnym domu pośród dzikich i odludnych gór. Byłem przy tym trochę wytrącony z
równowagi, poprzednie odgłosy też wybiły mnie ze snu. Oczy się nie zamykają; patrzę w
mrok, lecz ze znużenia mąci mi się trochę w głowie. Życzę sobie, aby jak najprędzej nadszedł
świt. Na początek wyczekuję bicia dzwonu teraz powinien uderzyć, no, może jeszcze chwilę,
tyle czasu już minęło, dziwna sprawa! Wreszcie uświadamiam sobie trzeźwo, że w tej
górskiej głusz)” żadnej świąty;ni nie maf Smutno mi się robi na duszy.
Cichnie chrapanie głuptaka, aż tu raptem czuję, źe na zewnątrz coś się czai. Słyszę
jakby stąpanie zwierzęcia, a kroki nie dochodzą z daleka; przecież żyją tu w pobliżu ropuchy,
małpy, myślę sobie dla uspokojenia, ale jednak! Mija trochę czasu, teraz zwierzę, jak mi się
zdaje, zmierza prosto do wejścia. Słyszę meczenie barana. Głowę mam akurat blisko drzwi
rozsuniętych na całą szerokość, mówiąc jaśniej, moje posłanie jest tak umieszczone, że śpię
niemal na dworze. Znowu mija chwila, po czym z prawej strony, spod krzaka kaliny - fur, fur!
- łopot ptasich skrzydeł! Zwierzątko jakieś, może polatucha, piszczy i wskakuje na strzechę.
Potem nadciąga coś tak blisko, że niemal mi się o piersi ociera, wielkie jak góra i... ryczy.
Krowa! Dalej śpieszny i miękki szelest: coś jak nogi dwie obute w słomiane łapcie - czy może
się mylę?
Odgłosy liczne i różnorodne, niecierpliwe dreptania, otoczyły obejście. Oddechy i
sapania dwudziestu, trzydziestu stworzeń, szelesty skrzydeł, szepty. Po prostu jakby za cienką
osłoną drzwi w księżycową noc zwierciedlił się dziwaczny wizerunek zwierzęcego piekła:
kotłują się strachy wszelkie i zmory. I drzewa gwarnie szeleszczą liśćmi.
Przytaiłem oddech. Z komory dobiegł głos.
- Uhm... - I długie westchnienie. Kobieta jęknęła. - Dzisiaj mam gościa! - woła. - No,
gościa mam! - rzuca lodowato po raz drugi. I znów zniżonym głosem: - Gościa mam.
Słychać, jak się przewraca na drugi bok, Hałasy na zewnątrz nie ustały, cały dom
trząsł się cd nich i kołysał!
Począłem się modlić, odmawiając sutrę.
- Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Głowa twa niech się rozpadnie na tysiąc kawałków i
grzech śmiertelny zaciąży na tcbie, azali nie usłuchasz zaklęcia sługi bożego, a zło mu
wyrządzisz!”
Zamarł momentalnie szelest liści, wiatr odleciał na południe, zaległa raptowna cisza.
W komorze, gdzie spali gospodarze, uciszyło się również.
Rozdział XXIV
Następnego dnia koło południa przy znajdującym się bliżej wioski wodospadzie
spotkałem powracającego wujlca - mężczyznę, który prowadził konia na targ. A rozmyślałem
właśnie nad tym, żeby zaniechać pielgrzymki, wrócić do zagrody na odludziu i całe swoje
życie przepędzić u boku tej kobiety.
Prawdę mówiąc, myślałem o tym przez całą drogę do wodospadu. Na szczęście nie
było tu ani węży zagradzających przejście, ani lasu pełnego pijawek, lecz pielgrzymka
wymagająca trudu, potu i wyrzeczeń wydała mi się bezsensowna. Jakąż wartość ma
mieszkanie w przepysznej, wysokiej pagodzie, strojenie się w fioletowe habity, po to, by cię
zwano żywym buddą i czczono jak świętego, aż od ludzkich wyziewów niedobrze się robi?
Bo nie wspomniałem ci jeszcze, młodzieńcze, o pewnej drobnostce, którą przedtem w
opowiadaniu pominąłem. Otóż kobieta, ułożywszy głuptaka do snu, wróciła jeszcze do
paleniska i mówi do mnie tak:
- Zamiast narażać się na niewygody w świecie, zostańcie przy mnie, nad strumieniem.
W lecie tu niegorąco, zima łagodna.
A nie tylko o to idzie, bo co gorszą - i to właśnie mogłoby mi starczyć za
usprawiedliwienie - tak jej tutaj trudno i ciężko samej, jakby się na nią złe moce zawzięły! W
odludnej górskiej zagrodzie opiekuje się chorym, z którym porozmawiać rozumnie nic
można; mijają kolejne dni, a jej się wydaje, że wprost mowy ludzkiej zapomina, okropność!
Rano, kiedym w świetle poranka ruszał w drogę, gospodyni się żaliła, że „nigdy
więcej’ się nie zobaczymy”, ona na tym odludziu zestarzeje się do reszty bez pożytku, co za
szkoda!
- Nic jak tylko w wodę strumienia! Jeśli spostrzeżesz płynący gdzie z prądem kwiat
białej brzoskwini, wiedz, źe to moje ciało poszarpane, zatopione na dnie rzeki.
Ze smutkiem i życzliwością wyjaśniła, iż kierując się biegiem strumienia, dojdę, choć
to daleko, do wsi. A kiedy płynąca woda zatańczy mi przed oczyma i spiętrzy się w
wodospad, nie mam się już czego niepokoić; blisko stamtąd do ludzkich osiedli.
Odprowadziwszy mnie do miejsca, z którego nie widać już chaty, wskazała palcem
kierunek. Nie odważyłem się podać jej ręki na pożegnanie. ‘
O, niechbym i życie stracił, byle zostać przy niej! Jedlibyśmy wspólnie grzybową
zupę, ja bym ogień rozniecał, ona stawiałaby garnek na palenisko, ja bym zbierał orzechy i
owoce, ona by je obierała i łuskała, na podwórzu i w izbie dźwięczałyby nasze śmiechy i
rozmowy. A wieczorem we dwoje schodzilibyśmy nad strumień. Ona rozbierałaby się do
naga i myła mi plecy owiewając je swoim oddechem, i byłbym nim spowity cały, jakby w
kwietnych płatkach wydających woń przedziwną!
Takie oto dręczą mnie myśli, kiedy się wpatruję w wodospad, Mówię ci, aż się
zlewam zimnym potem. W głowie mi się mąci, mięśnie słabną, już i chodzić się nie chce. A
tu wieś blisko, wypada, by się z tego chyba cieszyć. Cóż, widzę oczyma duszy, że tam jakaś
starucha pełna uszanowania wyskakuje ze skóry częstując mnie nędzną herbatą, i odechciewa
mi się schodzić do wsi! Klękam na kamieniu, pode mną wodospad. Powiedziano mi potem, że
zwie się Wodospadem Dziewicy.
W górze sterczy głaz, ogromny i czarny, niczym rekin z otwartą paszczęką. Płynąca
bystro rzeka uderza weń i dzieli się na dwa toki: woda spada z hukiem tworząc wodospady,
Jeden, dwumetrowej szerokości, z wysokości dwunastu metrów spływa żwawo kaskadą
błękitnawej bieli, po czym kieruje swe wody w stronę wioski. Drugi, szeroki niby rzeka,
tutorzy jakby bicze wody. Szemrze, szemrze, pluszcze, bębni po czarnym głazie jak zasłona z
tysięcy pereł.
Rozdział XXV
Wodospad Dziewicy próbuje wzruszyć skałę, choćby odrobinę, żeby się połączyć z
Wodospadem Młodzieńca, lecz skała trwa niewzruszona, ani jednej kropli nie daruje, więc
uwięziony dosięga dna męki. Wodospad Dziewicy znużony i nikły - nawet melodia jego inna,
brzmi jak płacz albo skarga żałosna - łagodny i nieszczęśliwy!
Wodospad Młodzieńca przeciwnie, kamienie kruszy, ziemię przeorywa, siłę ma i moc.
Widok dwu wodospadów spływających ze skały i rozchodzących się w dwie strony przejmuje
mnie do głębi. Pokonane serce ‘Wodospadu Dziewicy - który jest doprawdy jak cudowna
piękność drżąca z płaczem u kolan mężczyzny - odzywa się we mnie, przeszywając
dreszczem i wprawiając w dygot całą mą istotę, choć wygodnie siedzę na kamieniu, GD
więcej, gdy pomyślę, żem się wczoraj kąpał w tym strumieniu z kobietą z ustronnej zagrody,
omamiony w wyobraźni dostrzegam w falach Wodospadu Dziewicy jej postać pojawiającą się
i znikającą. Mignąwszy ukazuje mi się i przepada w wirach, wypływa i znów znika,
rozpryskując się na tysiące drobnych kropel niby kwiat sypiący płatki. Och, ach! - wyraźnie
jak na jawie łyska twarz, ręce, piersi, nogi, ona cała! Łyska i przepada, by za moment zjawić
się na nowo. Zniewolony, gotów jestem rzucić się w wodospad, żeby wodną dziewicę
pochwycić objęcia! Przemknąwszy, patrzę na Młodzieńca: prze wody, bijąc miarowo
podłoże, grzmiąc rozgłośnie echem fali. Ach, dlaczegóż, skoro taki siłacz, nic śpieszy jej na
pomoc? Dlaczego!
Wracaj, mnichu, do zagrody, zamiast ginąć w wodospadzie! Tym bardziej że cię
grzeszne myśli opadają, dlaczego masz się wahać! Zobaczyć ją, głos jej usłyszeć, ułożyć się
obok tych dwojga, o ile im nie przeszkodzę, i spać pod jedną kołdrą; więcej to stokroć warte
niż potem się zalewać na pielgrzymce i trwać przy mnisim habicie! - postanawiam w myśli.
Podnoszę się z kamienia i w tym momencie czuję, że ktoś uderza mnie z tyłu po plecach.
- O, dobrodziej! - słyszę.
Obracam się zalękniony, bo już ciemnawo, a ponadto miejsce takie i te moje myśli...
O, nie! to nie posłaniec z zaświatów, to tylko wujcio!
Konia pewnie.sprzedał, odzyskał swobodę, na ramieniu niesie małe zawiniątko, w
drugiej ręce huśta się ryba uwieszona za skrzela na słomianym sznurze: karp z pozłocista^
łuską, świeżutki, jak żywy, jeszcze trochę, a ogonem plaśnie, długi na trzy łokcie. Patrzę na
wujcia i milczę, nie mogąc się zdobyć na rozmowę. On uważnie mi się przypatruje. Uśmiecha
się od ucha do ucha, ale niezwyczajnie jakoś” z niemiłą pychą.
- Cóż tu porabiacie, dobrodzieju? Czyżbyście, wy, mnichy odpoczywali w takim
gorącu na kamieniu? Ledwie dwadzieścia stai od miejsca waszego noclegu? Toż powinniście
być już we wsi i dawno się modlić przed przydrożnym świątkiem! Nic innego, tylko o naszej
panience myślicie i zgryzota was chwyciła, no, przyznajcie się! Wujcio oczy ma czerwonej,
¿.Ic dobrze rozróżnia czarne od białego! Oj, żebyś ty się nie - różnił, ojcze, od innych ludzi, to
jak cię jej ręce dotknęły^ jak wodą potarły, nie byłbyś już w ludzkiej skórze! Zmieniłbyś się
w krowę, konia, małpę, bo ja wiem, w każdym? razie w coś, co biega, skacze czy fruwa!... O,
niemalomi się zdziwił, kiedyś wrócił od potoku. Patrzę; twarz, ręce, nogi, człowiek! Masz
silną wolę, pewnie ona cię uratowała. Obejrzałeś sobie konia, com go zabrał? No, a spotkałeś
idąc do zagrody przekupnia driakwią z Toyama? A widzisz! Od dawna zmienił się, bezecnik,
w konia! Koń na targu w pieniążki, a pieniążki, ot, w rybkę! Panienka bardzo lubi ryby,
przyrządzi ją dziś na kolację. A coś sobie myślał, że kim ona jest?!
Tu przerwałem opowiadającemu i wtrąciłem;
- To znaczy...?
Rozdział XXVI
- Posłuchaj wpierw dalej - bąknął bonza i ciągnął: - Oto widzisz, sam los rozstrzygnął
o tamtym spotkaniu, bo i woda drogę zalała, i ja poszedłem boczną ścieżką w to zaklęte
miejsce, no i wieśniak, którego spotkałem po drodze, pokazał mi, gdzie stał dom medyka.
Panienka owa to właśnie córka medyka. W owym czasie w Hida nie działo się - nic godnego
uwagi, a jedyną osobliwością była córka medyka. Przyszła tu na świat prawdziwa perła! Jakże
się to stało” że żona medyka, niewiasta o pulchnych policzkach, płaskim nosie, z
opuszczonymi brzydko kącikami oczu, o dużych rozstawionych szeroko piersiach, jakby
wezbranych pokarmem, powiła taką piękność, pytano. Takie właśnie jak panienka^ mówiono
w okolicy, musiały być owe dziewczęta, które, zgodnie z legendą. Bóg wybierał na ofiarę i
dla zaznaczenia swej woli wtykał w strzechę domu, gdzie się narodziły, strzałę z białymi
piórami! Na taldch właśnie, do niej podobnych, zatrzymywał się dawnymi czasy wzrok
władcy bawiącego na łowach i takie zabierał ze sobą do pałacu! Ojciec natomiast, ów medyk,
kudłaty brodacz, frant kościsty i chełpliwy, znał się co nieco na leczeniu oczu - szczególnie
gdy w porze zbioru ryżu kłos zaprószył oko wywołując zapalenie, ropienie czy też
zaatakowała je choroba zakaźna. Lecz w przypadkach chorób wewnętrznych był patałachem,
a kiedy musiał występować jako chirurg, ograniczał się do zalewania rany czy okaleczenia
olejkiem tłoczonym z czarnej kapusty, którego używa się zwykle do usztywniania fryzury.
Ale że się tonący brzytwy chwyta, choroba sama z siebie też czasem mija bez śladu; poza tym
w całej okolicy innego konowała, cyrulika, balwierza nie znajdziesz, medyk prosperował
doskonale.
Szczególnie zaś kiedy dziewczyna mając szesnaście, siedemnaście lat w pełnym była
rozkwicie. Powiadano, że domu medyka na świat przyszło BóstwoCoLeczyWszelkie - -
Choroby toteż zbiegali się tam wszyscy pełni wiary, chorzy i zdrowi! Zaczęło się wszystko od
tego, że dziewczyna znając z widzenia niektórych pacjentów zaczęła z grzeczności witać się z
nimi i pytać o zdrowie: ”Jak się czujesz?” lub „Boli cię jeszcze ręka?”, proste pytania. Przy
czym dotyk dziewczęcej miękkiej dłoni miał moc uzdrawiającą; pierwszym, którego w ten
niespodziewany sposób uleczyła, jak ręką odjął, z reumatyzmu, był jej starszy brat, Jisaku.
„O, jak boli!” - mówi dziewczyna i gładzi po brzuchu pacjenta, któremu zaszkodziła
zła woda pitna, i już bóle ustępują. Wpierw leczyła samych młodych chłopców, stopniowo
przyszła kolej na starszych, a wreszcie i na chore kobiety - wszyscy zdrowieli. Jeśli nie
zdrowieli, to przynajmniej bóle ustępowały. - Do tego stopnia, że kiedy medyk zgodnie ze
swym lekarskim kunsztem przecinał zardzewiałym nożykiem głęboki ropień, chory zaś ryczał
i wił się z bólu, wystarczało, że nadeszła córka, objęła pacjenta mocno przez plecy i
przytrzymała; każdy znosił wtedy dzielnie zabieg, ból się zmniejszał.
Przed domem konowała rosło drzewo owocowe i na pewien czas zagnieździły się tam
osy; założyły sobie wielkie, groźne gniazdo. Medyk miał wówczas ucznia i równocześnie
sługę do wszystkiego, chłopca w wieku lat dwudziestu kilku imieniem Kumazo. Pomagał
przyrządzać leki i podłogi mył, w polu kartofle kopał i za furmana służył przy bliskich
wyjazdach. Ściągnął on butelkę roztworu solnego rozrobionego z wodą destylowaną i z
cukrem - jeśli go wykryją, dostanie burę, bo skąpi są - schował ją w szafie na górnej półce
między gatki i popijał sobie po trochu. Otóż ten pijus pewnego razu poszedł sprzątać ogród i
znalazł osie gniazdo. Wrócił na przyzbę i powiada:
- Pokażę ja panience coś ciekawego. Może jestem natrętny, ale weź, ptx3szę, moją
rękę i włóż ją do gniazda! Bo póki mnie dotykasz, to choć osa ugryzie, nie zaboli! A gdybym
stuknął bambusowym kijkiem, rozlecą się owady na wszystkie strony, obsiądą całe ciało, o,
śmierć gwałtowna i straszliwa!
Przymusił wymigującą się z uśmiechem dziewczynę, ruszył śmiało. Groźne
brzęczenie os! Po niedługiej chwili wyjął rękę z gniazda: siedzi na niej kilka owadów
machając skrzydłami. Jedna osa otrzepuje nóżki, inna gramoli się spomiędzy palców. O, byle
panienka ręką tknęła, już i kula niegroźna - rozeszła się fama między ludźmi, daleko, szeroko!
Od tamtego dnia mniej więcej zaczęła w panience narastać dziwna moc. Tak to było.
Cóż dopiero, kiedy się oddała temu głuptakowi, za męża go wzięła i wyniosła się w góry; jej
moc się wzmogła, dziw nad dziwy! Lata mijają i panienka nabiera niczym nie ograniczonej,
nadprzyrodzonej mocy. Na to dawniej trzeba było całego ciała, na to później wystarcza dotyk
palca czy stopy, a na ostatek samo przejście obok. Teraz ledwie pomyśli o podróżnym na
oddalonej drodze i już go przemienia, w co tylko zapragnie.
Tak opowiadał mężczyzna i dodał jeszcze:
- Przypominasz sobie, dobrodzieju, w pobliżu domu sam widziałeś małpę, ropuchę,
nietoperza, zająca, a i liczne węże? ‘Wszystko to ludzie, co się za jej przyczyną zmienili w
zwierzęta!
Począłem sobie po kolei przypominać, jak tę nieszczęsną kobietę prześladowała
ropucha, potem małpa wskoczyła jej na plecy i przyleciał nietoperz. A nocą napastowały ją
różne strachy i potwory; serce we mnie zadrżało.
Wujcio opowiadał dalej:
- Głuptak, któregoś widział, to jeden z pacjentów z czasów, kiedy medyk praktykował.
Przybył do jego domu jako dziecko: przyniósł go na plecach starszy brat ze strzechą długich
włosów, a towarzyszył im ojciec, prosty wsiowy człowiek. Przynieśli chłopca do medyka z
powodu przykrego wrzodu, który zrobił mu się na nodze. Wynajęli izdebkę i tam się
zatrzymali. Wrzód był bardzo bolesny, przy jego przecięciu groziła znaczna utrata krwi, a że
chodziło o dziecko, zdecydowano wykonać zabieg po uprzednim odżywieniu pacjenta.
Dawano małemu do picia po trzy surowe jajka dziennie, smarowano wrzód maścią, robiono
okłady.
Przy zmianie opatrunku, jeśli zajmowali się tym ojciec, brat lub inne osoby, chłopiec
płakał żałośnie, bo okład z maścią twardniał i musiano go zrywać raniąc ciało. Dopiero kiedy
panienka zajęła się opatrunkiem, znosił go cierpliwie. Medyk nie mógł się zabrać do zabiegu,
widząc, że dziecko z sił opada; zwlekał z dnia na dzień. Trzeciego dnia ojciec, poczciwina,
zostawiwszy starszego syna na kwaterce, przy-:szedł do medyka pożegnać się i błagał:
- Uratuj, panie, życie średniego syna!
Bił pokłony i wycofał się rakiem z izby do przedpokoju, aż za próg, ciągnąc za sobą
nogi obleczone w kalesony Powstał z klęczek, włożył słomiane sandały, jeszcze raz się
pokłonił do ziemi i odszedł do siebie w góry.
Zabieg wciąż odkładano, minął tydzień. Z kolei starszy ‘brat, który pozostał przy
chłopcu, zwrócił się do medyka z prośbą, by mógł chorego zostawić. On, najstarszy syn -
tłumaczył - musi wracać, nie może dłużej siedzieć bezczyn - nie, jest akurat pora zbioru ryżu,
czas najgorętszej pracy w;polu, pogoda niepewna, jakby na słotę szło, nie daj, Boże,
długotrwałych deszczów, bezcenne ziarno zgnije na pniu,.pomrą z głodu!
- Bądź dzielny i nie płacz! - przykazał rzewnie płaczącemu dziecku. Zostawił chorego
i odszedł.
Malec został sam. W dokumentach chłopca określono jego wiek na lat sześć, choć
naprawdę liczył sobie jedenaście; czy się tam pomylili, czy specjalnie zarejestrowano go z
pięcioletnim opóźnieniem, bo istniał przepis o zwalnianiu od poboru wojskowego w
wypadku, gdy ojciec dwudziestoletniego syna (czyli w wieku poborowym) miał już
ukończone lat sześćdziesiąt. Wychowywał się w górskiej zagrodzie, w dzikiej i odludnej
okolicy, więc nie potrafił nawet wysłowić się tak dobrze jak mieszkańcy wsi; był jednakże
pojętny i posłuszny, rozumiał, że trzy surowe jajka, które codziennie wypija, zmienią się w
krew, którą utraci przy zabiegu, i choć czasem popłakał, trzymał się dzielnie, jak mu starszy
brat przykazał. Panienka żałowała go, jeść mu dawano razem z rodziną medyka; chłopiec
wiedział, co przystoi: płochliwie chował się w kącie, pogryzając kawał marynowanej rzepy,
na pierwsze miejsce się nie pchał.
Nadszedł wreszcie wieczór poprzedzający operację. Wszyscy posnęli. Panienka szła
się myć na noc i znalazła chłopca płaczącego cieniutko jak komar; ulitowała się nad nim i
wzięła do swego łóżka.
No i operacja. Panienka jak zwykłe przy takich okazjach objęła chłopca i
przytrzymywała go, a dzieciak z godną podziwu wytrzymałością znosił cięcia noża. Kiedy i w
czym się medyk pomylił, trudno zgadnąć, dość, że płynącej krwi nie mogli zatamować!
Pacjent coraz to bledszy, jego życie w niebezpieczeństwie. Medyk także zbladł, wystraszył się
eiie na żarty.
Miłosierdzie boskie sprawiło, że pacjent wyżył, no, z ledwością. Po trzech dniach
krwotok ustał, ale chłopiec na zawsze pozostał kaleką. Ciągnie za sobą nogę i patrzy na nią
żałośnie - jak piszczący konik polny z własną urwaną łapką w pyszczku - doprawdy, przykro
patrzeć!
Chodziło tu zresztą i o renomę - kiedy chłopiec wybuchał płaczem, medyk
zniecierpliwiony marszczył się groźnie, a panienka litościwie brała dziecko na ręce, ono zaś
czepiało się kurczow’o i chowało twarz na jej piersi. Medyk, przez którego ręce przewinęło
się tylu pacjentów, zmagał się w sobie, krzyżował ręce i ciężko wzdychał.
Po pewnym czasie ojciec przybył, po syna. Pogodził ^ię on z losem, nie rościł
żadnych pretensji. Chłopiec jednak za nic nie dał się oderwać od panienki. Wobec tego lekarz
kazał córce - jako zadośćuczynienie, a także by pocieszyć strapioną rodzinę - odprowadzić
dziecko do domu.
Tutaj właśnie z nim przyszła, do tej zagrody. Wówczas stało tu jeszcze dwadzieścia
domów. Od przybycia panienki do domu chłopca minęło kilka dni, piątego dnia lunął deszcz.
Lało jak z cebra, uparcie i bez przerwy, siedziało się więc w domu, chroniąc się od deszczu
słomianymi derkami, choć pod dachem, nie mówiąc już o tym, że tu i ówdzie strzechy
pozrywało, i wołało się od domu do domu; „Hej, żyjecie?!”, by się przekonać, że są jeszcze
ludzie na świecie! Dłużyło nam się te osiem dni jak osiemset lat, a dziewiątego dnia opółnocy
przyszedł tajfun, wiatr o strasznej sile. W dodatku jesteśmy nad urwiskiem, ot, w jednym
momencie góra biota!
Dziwnym trafem troje tylko wyszło z życiem z tego potopu: panienka, głuptak i ja,
com im wtedy ze wsi towarzyszył. Ta sama ulewa zniszczyła dom medyka i wszystkim
śmierć zadała. Niemniej miejscowi gadali, że skoro taka piękność jak panienka
narodziła się w’ zapadłych górach, musiał t» być znak niewątpliwy, źe się na tym świecie na
zmianę zanosi.
Nie miała już panienka dokąd wracać, sama jedna została, i zamieszkała w górach
przy chłopcu, jakeś to dobrodziej widział. Opiekuje się nim ze wszystkich. sił, a minęło od
tamtej pory trzynaście lat. - Mężczyzna dokończył opowiadania i znowu chełpliwie się
roześmiał. - Słuchając, co ci tutaj opowiadam, myślisz sobie: jak jej ciężko! i masz pewnie
ochotę wrócić tam co prędzej, a nazywasz to uczucie litością, miłosierdziem! Nić bardziej
fałszywego! Pozostaw wszystko tak, jak jest! Od kiedy panienka została żoną tego głupka,
całkiem odwróciła się od świata, lecz potrafi zrobić wszystko, czego dusza zapragnie! Niech
tylko zbliży się do niej mężczyzna, zaraz dmuchnie nań i w zwierzę przemieni! Szczególnie
od tamtej powodzi, kiedy strumień wdarł się w góry i niebo zesłało przedziwną wodę, co
przywabia mężczyzn. Wiedz, że żaden z nich, ani jeden, się nie uratował. Każdy ma swoją
porcję kłopotów, panienka takoż. Tyle że gdy się jej włos rozwichrzy, skóra pociemnieje,
pierś straci jędrność, wychudną ręce, nogi, wystarczy, źe się obmyje w wodzie strumienia i od
razu odzyskuje dawną urodę. Niech no tylko zawoła, a żywe rybki do ręki jej płyną, niech
spojrzy, sypią się z gałęzi owoce najdojrzalsze. Kiedy rękawami machnie, deszcz pada, jak
brwi podniesie, wiatr się zrywa. Panienka z natury jest zalotna, a najbardziej lubi młodych
chłopców. Musiała pewnie coś ci tam powiedzieć, dobrodzieju, ale żeby tak rzec całą prawdę,
wiedz, że jak cię ta kobieta weźmie w objęcia, do czego by niechybnie doszło, wyrośnie ci
ogon, uszami zastrzyżesz, nogi się wydłużą, w jednej chwili stracisz ludzką postać! Ot,
jadłbyś sobie tę rybę i popijał, rozsiadłszy się wygodnie; o, chętnie bym ci tu przywołał przed
oczy tego diabła, co by się ukazał! Nie, nie daj się omamić! Odejdź stąd czym prędzej!
Dziwne, żeś się w ogóle uratował. Mniejsza o panienkę, żal mi ciebie. Boskie miłosierdzie
osłoniło cię, młodzieńcze. Idź teraz szczęśliwie na pielgrzymkę i nie zawracaj!
Wujcio znowu klepnął mnie po plecach. Z rybą w ręku wspinać się począł górską
ścieżką i już się nie obejrzał.
Patrzyłem w ślad za nim, aż stał się małym punkcikiem i zniknął za wyniosłą górą. W
rozżarzone od gorąca niebo podniosła się z jej szczytu chmura. Szum wodospadu przycichł,
dał się teraz słyszeć gromki pogłos. Ocknęła się we minie dusza. Zmówiwszy modlitwę,
ująłem, jak to miałem w zwyczaju, kij swój pielgrzymi i otworzyłem parasol. Jednym susem
zbiegłem z górki na dół - nakazywał mi to obowiązek. Kiedy dotarłem do wsi, w górach
rozpętała sic letnia burza. Karp, którego wujcio niósł panience, dotarł zapewne żyw\v do
zagrody dzięki deszczowi, tak lało!
Świątobliwy bonza z góry Koya zakończył na tym sw’oje opowiadanie. Poskąpił mi
dalszych szczegółów. Lecz oczyma wyobraźni widziałem, jak bonza następnego ranka
szykował się do przebycia zasypanej śniegiem przełęczy: tęsknie obejrzał się za siebie, nim
się wspinać począł wśród migotliwie sypiącego śniegu. Widziałem jego sylwetkę, spowitą w
chmury, sunącą pod górę, coraz to wyżej i wyżej.
Nocny połów
Opowiadała rai o tym żona cieśli Daikatsu. U majstra Dai - katsu z Ushigome
pracował czasami niejaki Iwaji, chłop żonaty, z dwojgiem dzieci. Od kobiet, od kieliszka i
hazardu nie stronił; rozrywek mu nie brakło, największą jednak jego pasją było łowienie ryb.
Znał się też na tym wybornie, szczególnie na łowieniu węgorzy, co zresztą dla amatora jest
prawdziwą sztuką. W ciągu jednej nocy potrafił złowić na błotach cały ich pęk, niczym kłąb
dżdżownic. Często się zdarzało, że Iwaji przynosił i rzucał u wejścia do kuchni cieśli mokre
kłębowisko.
- Szefie, jest tu trzysta ogonów!
Żonę Iwajiego, kobietę młodą jeszcze, gnębiło grzeszne postępowanie męża -
mordowanie żywych stworzeń.
Był koniec listopada, zapadał duszny wieczór. Zebrały się gęste chmury, nadleciał
ciepły, wilgotny wiatr, niezwykły otej porze roku; przy glinianym piecyku gorąco się robiło,
że nic tylko się rozbierać, i niedobre poty na człowieka biły. Iwaji wrócił z roboty do domu -
długiego baraku stojącego na tyłach terenu świątyni Gyoganji - dziwnie czymś podniecony:
wyglądało na to, że gdzieś mu się spieszy. Nie poszedł nawet, jak to miał w zw3”czaju, do
łaźni miejskiej, zjadł tylko szybko miseczkę zupy ryżowej; idzie się spotkać ze znajomym,
powiedział. I wyszedł.
Wiatr tymczasem przybrał na sile. Stukał I łomotał nieszczelnymi drewnianymi
drzwiami. Krzyczały ciemne usta klekocących zasuwanych okien. Wysoko na niebie iskrzyły
się gwiazdy. Potem wiatr się przyczaił, lecz wciąż popychał w górę szare chmury, jakby z
brudnej waty. Spadło kilka kropel deszczu, który zaraz ustał, i znowu zerwał się wiatr. Noc
nadciągała coraz głębsza i ciemności coraz przepastniejsze.
Żona Iwajiego kilka razy podchodziła do drzwi, przemierzała wąski przesmyk między
domami, wychodziła przed bramę świątyni i wyglądała na ulicę. Nikt już nie przechodził. A
Iwaji zawsze przecie wracał na noc, nawet jeśli się wybrał na ryby. Czekała, coraz bardziej
niespokojna.
Dzieci źle spały w tej duchocie, budząc się co chwila, zrzucały kołdry, popłakiwały.
Matka uspokajała je i okrywała, Całą noc nie zmrużyła oka, aż posłyszała nad ranem piejące
koguty. Jest też nad czym rozmyślać! Iwaji, człowiek towarzyski, spotkał się pewnie z
kolegami i zabawił gdzieś w Shinjuku, ot i wszystko!
Iwaji spędzał oczywiście wieczóry na łowieniu ryb, a choć tym razem nie zabrał z
sobą wędki, żona od dawna domyślała się, iż - aby uniknąć Jej narzekań i wyrzutów, źe zabija
niewinne stworzenia - pozostawiał sprzęt w sąsiedztwie: u fryzjera albo u rikszarza; stamtąd
wyruszał zabierając z sobą wędki.
Iwaji nie wrócił na noc, nie wrócił i do południa. Nigdy tak nie postępował; żona
przeraziła się teraz nie na żarty. Niepokój wzbierał jej w piersi jak wodospad, związała
mocniej szarfę kimona, gnał ją pośpiech. Przeczesała bukszpanowym grzebykiem włosy
rozwichrzone po bezsennej nocy i poszła szukać męża po sąsiadach, od domu majstra
Daikatsu poczynając, potem kolejno do innych. Nigdzie jednak męża nie znalazła, nikt też nie
umiał nic o nim powiedzieć.
Chodziła tak wypytując, aż wreszcie pod sam wieczór - w porze kiedy wyjeżdżają ze
swymi wózkami nocni restauratorzy - koło Kagurazaka w Ushigomemitsuke spotkała
znajomego, który prowadził stoisko z gotowanym ryżem. Zagadnięty o Iwajiego mógł coś
niecoś powiedzieć.
- Iwaji? Zaraz... było chyba koło północy, przyszedł sam jeden. Akurat deszcz
pokropił, no to Iwaji popatrzył na niebo, „Żeby tylko się nie rozpadało!”, rzekł i wziął sobie
drugą porcję na dokładkę. Pokropiło, przestało padać. „Dobry znalk”, powiedział i szybko
odszedł. Tak, tak, sam, przecież ci mówię, nikogo z kolegów nie widziałem. Zresztą noc była
ponura i niemiła. Jak nadszedł Iwaji, dzwon w Mejiro w}’bijał właśnie godzinę. A dźwięk
jego przygłuszony jakiś, inny niż przedtem, i wiatr tylko świstał: fiu, fiu, fiu! Tak, moja pani!
Kobieta, pocieszona trochę tym śladem, przypomniawszy sobie o dzieciach i
niegotowej wieczerzy, zbiegła stromą uliczką i śpiesznie zawróciła ku świątyni. U wylotu
zaułka spotkała dzieci; stały tam w świetle gwiazd: jej czteroletnia córka i pięcioletni synek.
Matka popatrzyła na dziecięce twarzyczki, uśmiechnęła się.
- No jak, tatuś wrócił? - zapytała żywo i łagodnie. Pytaniem tym pragnęła
sprowokować odpowiedź: wrócił! O, podstępna!
- O, nić wrócił!
- Nie wrócił - dodała nadąsana dziewczynka.
Synek pociągnął matkę za rękaw.
- Tatusia nie ma, ale za to jest, jak zawsze, węgorz!
- Aha.
- Taki olbrzymi, mamo! - Chłopiec rozłożył rączki.
- Dobrze, dobrze, przestańże pokazywać! Gdzie jest... ten węgorz? - Kobiecie zaschło
w ustach, serce stanęło.
- W kuchni, w misce.
- To kto go przyniósł, synku? Może pan ze sklepu? Czy kto?
- Nie wiem, kto go przyniósł. Leży sobie w misce i wierci się. Więc żeby nam nie
uciekł, daliśmy na nią pokrywkę.
- I jeszcze z wierzchu położyliśmy kamień, zupełnie jak na grobie!
- Ojej, co wy też! - Karcący głos matki zadrżał.
- Idź zobaczyć!
- Tak, idź zobaczyć!
- Dobrze, idę. Chodźmy razem.
- My czekamy na tatusia. Popatrzymy tylko, czy nic wraca!
Dzieci chwyciły się za rączki. Kolebiąc się na boki pobiegły ku bramie świątyni.
Odwróciły raz jeszcze główki oświetlone mogilnymi latarenkami i zawołały:
- Ale nie ruszaj, mamo, węgorza! Możesz tylko pooglądać!
- Bo jak go dotkniesz, ucieknie!
Dzieci pobiegły.
Kobieta poszła wolno ciemnym zaułkiem; miała wrażenie, źe sunie w przepaść,
lodowaty dreszcz przebiegał jej po szyi, od włosów ku ramionom. Któraś z mieszkanek
baraku wyjrzała przez rozsunięte okno, ale do żony Iwajiego żaden dźwięk nie docierał.
Napięta, na drżących nogach zmierzała do domu. Z lewej strony - tam, gdzie znajdował się
kran i zlew’, za rozsuwaną ścianą, posłyszała chlupot wody w misce: chlast, chlast, chlast!
Zdrętwiałą ręką otworzyła drzwi. Cztery segmenty rozsuwanej ściany i dwa proste kwadraty
pomieszczeń - pokój i kuchnia - rozciągały się posępnie przed nią. Rozejrzała się w tym
przymglonym, wątłym świetle, wpadającym z zewnątrz przez zasunięte szyby, zacisnęła
wargi. - Jak te dzieci dały sobie radę - zdziwiła się, ujrzawszy ciężko spoczywający na misce
wielki, owalny kamień, którego uzywała przy kiszeniu; rzucał się w’ oczy leżąc tutaj, bardzo
czarny i przygniatający, a jednocześnie jakby delikatny jakiś i bezbronny.
Żonie Iwajiego krew uderzyła do głowy, małą dłonią odsunęła ciężki kamień; prysnęła
woda. Chlast, chlast! Nie słyszała żadnego innego dźwięku. Zdjęła pokrywkę: w misce, pełnej
po brzegi wody, wił się węgorz. Jeden tylko samotny węgorz. Sam jeden. Węgorz leniwie
zakreślił koło, podniósł wolno w górę kwadratową głowę i spojrzał przenikliwie na pobladłą
twarz żony.
Tak mi opowiadała małżonka cieśli Daikatsu.
Akuiagaiua Ryiinosuke
Piekieł wizerunek niezwykły
Rozdział I
O, nie ma też chyba na całym świecie drugiego takiego jak wielmoża z Hodkawa w
Kioto! Powiadają nawet, że czcigodnej matce jego ukazał się przed urodzeniem Jego
Dostojności sam. Daiitokumyoo W każdym razie nie ulega wątpliwości, że od początku był
on człowiekiem niezwykłym, innym niż reszta ludzi. Toteż i uczynki jego wszystkie, co do
jednego, zadziwiają mnie i porażają swą oryginalnością. Wystarczy wspomnieć o samym
dworze w Horikawa, prowadzonym na jakże szeroką skalę czy może lepiej rzec z wielkim
rozmachem, dla mnie, zwykłego śmiertelnika, wręcz nie - bywał)’m! Zawierała się w tym
pewna doza determinacji. Moglibyśmy porównać Jego Dostojność z C’inem czy drugim z
kolei cesarzem dynastii Suej lecz zawsze będzie to tylko poznanie cząstkowe; bylibyśmy jak
obmacujący słonia ślepcy, o których wspomina przysłowie; każdy odmienne wyciąga wnioski
o wyglądzie zwierzęcia, a całości wyobrazić sobie nie potrafi! Podkreślić też należy, że
dążenia i postępki Jego Dostojności wcale nie miały na celu osobistego tylko wyniesienia,
sławy i bogactwa. Przeciwnie, myślał on raczej oInnych, o dołach i - radując się v/raz z
Niebem - energię swą obracał na cele szlachetne.
I choćby Jego Dostojność spotkał nagle na swej drodze całą procesję duchów
wychodzących z chramu na Drugiej Atci nic by go to nie obeszło! Niechby Jego Dostojność
głos podniósł karcąc błądzącego ducha Minamoto Toru - cesarskłcgo ministra lewej ręki,
tego, co to zbudował słynny pałac Kawaranoin, gckie odtworzył wiernie krajobraz z okolic
Shiogama i gdzie krążył jako dusza pokutująca - duch potężnego Toru ulotniłby się
natychmiast jak niepyszny!
Wielmoża z Horikawa cieszył się bowiem w Kioto owego czasu tak wielkim
poważaniem i taki miał autorytet, że wszyscy, młodzi i starzy, słowa jego przyjmowali z
nabożnym szacunkiem jak słowa Boga samego, co się na nowo objawił; i nie ma się co
dziwić. Powiadają nawet, że pewnego razu, kiedy Jego Dostojność powrócił z pałacu władcy,
gdzie oglądał był kwiaty śliwy, a wyprzężone z jego karety woły zraniły przypadkiem
przechodzącego obok starca, starzec ów złożył ręce i dziękował za zaszczyt, który go spotkał!
Do tego, co już powiedziałem, dodam jeszcze, że czyny wielmoży z Horikawa szeroko
komentowano, przez całe życie był na ustach wszystkich. Mówiono na przykład, żc
zaproszony na biesiadę przez cesarza ofiarował mu w darze trzydzieści białych koni albo że
wznosząc most na rzece Shinyodogawa oddał na ofiarę pod filar mostu własne ukochane
dziecię, że pozwolił mnichowi chińskiemu, wyznawcy metody lekarskiej słynnego Kady -
medyka, przeciąć sobie wrzód na udzie! O, można wyliczać bez końca. Lecz najstraszniejsza
ze strasznych jest opowieść o tj’-m, jak malowano na parawanie piekło!
Wtedy to nawet sam Jego Dostojność, którego byle co nie przerazi, do gruntu był
wstrząśnięty. Tym bardziej ja, któ - r5mi pełnił służbę u jego boku - dziw, że dusza ze mnie
nie uszła! Bo choć służyłem Jego Dostojności dwadzieścia lat, równie przeraźliwego
widowiska dotąd nie przeżyłem..
Nim rozpocznę opowiadanie, muszę wspomnieć o malarzu Yo’shihide, on to bowiem
jest twórcą malowidła na rzeczonym parawanie.
Rozdział II
Jeśli chodzi o Yoshihide - to dziś jeszcze, sądzę, wszyscy znają i pamiętają jego
historię, a podówczas uważano podobno, że mu żaden malarz nie dorówna. Wielką cieszył się
sławą! W czasic pamiętnego wydarzenia mistrz dobiegał pięćdzićsiątki. Niskiego wzrostu,
chudy Jak patyk, złośliwy starzec. Kiedy się stawiał u dworu, miał na sobie jedwabne
brzoskwiniowe kimono, zwykły ubiór codzienny łudzi z towarzystwa, a na głowie wysoki
biret. Przedstawiał się raczej nędznie, choć zarazem wygląd jego kazał zapomnieć o wieku.
Usta miał czerwone i wydatne; sprawiały niemiłe wrażenie, tym bardziej że nadawały mu
wygląd jakby zwierzęcy. Pamiętam, że ktoś mi powiedział, dlaczego wargi Yoshihide są takie
czerwone: oto malując Iłże pędzel! Kto wie! Ktoś Inny zauważył, że postawą swoją
przypomina małpę; przezwano go Małpiarkiem.
I jeszcze jedno, co się tyczy Yoshihide: jego piętnastoletnia córka, jedynaczka, służyła
wówczas na naszym dworze jako młodsza pokojowa. Nic a nic do ojca niepodobna, milutka,
wcześnie straciła matkę, z tej może przyczyny uważająca była i taktowna, nad wiek
rozwinięta, mądra i bystra. Toteż upodobała ją sobie nasza pani, a żony innych dostojników”
również ją polubiły I traktowały przychylnie.
Jakoś w tyra samym czasie z odległej prefektury Tamba nadesłano w podarku
oswojoną małpkę, a panicz - synek Jego Dostojności był akurat w wieku, gdy dzieci najwięcej
psocą - nazwał ją Yoshihide. Dlatego tylko, że małpka była taka pocieszna. Cały dwór
pokładał się ze śmiechu. Niechby się tam śmieli na zdrowie, ale dla zabawy poczęli
zwierzątku dokuczać: a to, bo wlazło na sosnę w ogrodzie, a to, bo pobrudziło maty w pokoju
dla służby - i za każdym razem wielki krzyk i zamęt, i wołanie: - Yoshihide, Yoshihide!
Aż tu pewnego dnia córka Yoshihide, idąc długim krużgankiem i niosąc list uwiązany
na gałązce wiśni, ujrzała sadzącą od dwuskrzydłowych drzwi małpę; uciekała znękana, w
popłochu, nie mając nawet dość siły, by się schronić jak zwykle na wysokim słupie, kulała,
ciągnąc za sobą łapkę. Za nią biegł panicz machając biczykiem.
- Stój! Stój, złodziejko mandarynek! - krzyczał w ślad za małpą.
Widząc to, córka Yoshihide zawahała się chwilę. Nadbie-
gająca małpka zaplątała się w rękaw jej kimona, wrzeszcząc rozpaczliwie.
Dziewczyna pożałowała jej widać, ogarnięta przemożną litością. Więc w jednej ręce
trzymając gałązkę, drugą ręką spowitą w rozwiany rękaw fiołkowego kimona podniosła
stworzonko, objęła je i uklękła przed paniczem.
- Oto małpka - powiedziała czystym głosem. - Darujcie jej, paniczu.
Lecz panicz, który nadbiegł w wielce wojowniczym nastroju, naburmuszony tupnął
kilkakroć nogą.
- Dlaczego jej bronisz?! Ukradła mi mandarynkę!
- Przecież to tylko zwierzę... - odparła dziewczyna. Uśmiechnęła się słabo i
pokonawszy króciutkie wahanie dodała: - A że na imię jej Yoshiliide, tak się czuję, jakby tu
mojego ojca bito. Po prostu muszę jej bronić...
Trafiło to do przekonania paniczowi i dał za wygraną.
- O, rozumiem, za ojcem prosisz! To już niech ci będzie, daruję! - przystał niechętnie.
Odrzucił biczyk i ruszył z powrotem.
Rozdział III
Od tego dnia małpa przylgnęła do córki Yoshihide, Dziewczyna umocowala na
ślicznej szkarłatnej wstążce otrzymany od swej pani złoty dzwoneczek i ozdobiła nim szyję
zwierzęcia, które towarzyszyło jej teraz stale, ani na krok nie odstępując. Do tego stopnia, że
kiedy dziewczyna przeziębiła się i kilka dni leżała chora, jej podopieczna czuwała u
wezgłowia; z zafrasowaną miną ogryzała sobie paznokcie. Jednocześnie - doprawdy, dziwni
są ludzie! - przestano małpce dokuczać. Ściślej mówiąc, zaczęto ją nawet rozpieszczać, W
końcu i sam panicz rzucał jej czasami orzechy czy owoce kaki, a pewien samuraj, który przez
nieuwagę trącił małpę nogą, popadł w niełaskę.
Jego Dostojność, usłyszawszy o cym zdarzeniu, wzywać też począł czasem przed
swoje oblicze córkę Yoshihide razem z jej pupilką. A gdy dowiedział się z ust otoczenia
przyczyny, dla której dziewczyna opiekuje się zwierzęciem, rzekł:
- Wielce jej się chwali! Dobra córka!
I obdarzył dziewczę pięknym spodnim kimonem, bielizną, która miała wielką wartość,
bo ją nosiły uprzednio na swym ciele szlachetne dzieci Jego Dostojności. Przy wręczaniu po^
darku małpa wprawiła pana w dobry humor, naśladując ukłon dziewczyny.
Podkreślam, iż Jego Dostojność okazał łaskę córce malarza Yoshihide głównie
dlatego, że znając powody, dla których zaopiekowała się małpą, nagrodzić pragnął
przywiązanie, i miłość córki do ojca, a nie, jak to mówią niektórzy, dlatego że dziewczyna
wpadła mu w oko. Plotki takie kursowały, wcale im się nie dziwmy. Do tego tematu wrócę
później. Na razie raz jeszcze powtarzam, że chodziło tu o nagrodzenie cnoty, bo przecież nie
dziewczyny, córki malarza, nic podobnego!
Pochwalono ją i odesłano do zwykłych zajęć. A źe z natur)’- była mądra i zgodna,
żadna z kobiet na dworze nie okazała jej zazdrości. Przeciwnie, dziewczyna i jej małpka
budziły powszechną życzliwość, zwłaszcza córka Jego Dostojności nie mogła się wprost bez
córki malarza obejść i nawet do powozu na przejażdżki brała ją ze sobą.
Dość powiedziałem, o córce, powrócę teraz do ojca. Chociaż małpa stała się
ulubienicą dworu, główny bohater - malarz Yoshihide - nadal pozostał znienawidzony, za
plecami ciągle przezywano go Małpiarkiem. Nie był łubiany również poza dworem. Jego
Wielebność biskup z Yokawa wzdragał sic na widok Yoshihide, jakby spotkał czarta na swej
drodze; po prostu go nic znosił. (Z tej jakoby przyczyny, że malarz uwiecznił na płótnie
jakoweś jego uczynki, lecz jest to gminna płotka, nie zasługująca na wiarę.)
Krótko mówiąc, Yoshihide miał złą opinię wszędzie i u wszystkich. Kto by tam kiedy
powiedział o nim dobre słowo! Chyba tylko dwu, trzech najbliższych przyjaciół albo
miłośnicy malarstwa, co to ceniąc jego obrazy, nie znali mistrza osobiście. Yoshihide bowiem
przedstawiał się nędznie i miał na i domiar złego szereg cech niemiłych dla otoczenia.- Jak
sobie kto pościele tak, się wyśpi
Rozdział IV
Był Yoshihide skąpy, bezwzględny, leniwy i bezwstydny, pożądliwy, a nade wszystko
pyszałkowaty. W dodatku próżny, bo go okrzyknięto największym malarzem w Japonii i
Niechby ta jego próżność tyczyła się samego tylko malarstwa, ale nic, w żadnej sprawie nie
potrafił przyznać się do błędu, lekceważył wszelkie przyjęte formy i obyczaje. Jeden z
długoletnich uczniów malarza opowiedział mi następującą historię: kiedy jednego razu w
pev/ncj rezydencji duch wieszczy wstąpił w szamankę i przez jej usta straszliwymi przemówił
słowy, Yoshihide, puszczając je mimo uszu, sięgnął po tusz i pędzel, aby starannie odtworzyć
wykrzywioną grymasem twarz kapłanki. Widać stąd, żc istnienie samego Wieszczącego
Wielkiego Ducha uważał za dziecinne brednie!
Taki był Yoshihide - kiedy tworzył oblicze najcudniejszej z bogiń, Kisshdten malował
na obrazie pospolitą gębę komediantki z wędrownej trupy, a jego bóg ognia wyglądał jak
ordynus ze straży porządkowej! Słowem, pod niejednym względem poczynał sobie malarz
zgoła niestosownie. Na zarzuty odpowiadał Yoshihide zaczepnie:
- Cóż to, namalowany przeze mnie Budda karę mi ześle czy co!
Na to już uczniowie jego bardzo się obruszyli, wielu w trosce o własne zbawienie
zrezygnowało z nauki u malarza.
Krótko mówiąc, buta i pycha bez granic! Yoshihide uważał się za jedynego godnego
człowieka na świecie. Nie trzeba dodawać, jak wysoce się cenił jako malarz. Obrazy jego.
zarówno malowane czarnym tuszem, jak barwne litografie” znacznie się różniły od dzieł
innych malarzy, którzy w złych - z nim będąc stosunkach zwali go szarlatanem. Nie były to
sądy odosobnione. - Zauważcie proszę - mówili - co się słyszy o obrazach wielkich mistrzów
pędzla, takich jak Ka - wanari czy Kanaoka^^: oto że kwiaty śliwy na drewnianych odrzwiach
pachną podczas księżycowej nocy albo że można czasami usłyszeć melodię fletów, na
których grają kapłani z parawanu... Czyż nie są to pogłoski pełne uroku? A o obrazach
Yoshihide wspomina się zawsze z odrazą. Ot, chociażby obraz Pięciu Stref który namalował
na bramie świątyni Ryugaiji Idący tamtędy nocą słyszeli podobno na własne uszy
westchnienia i szlochy niebian, a niektórzy czuli nawet wyraźnie trupią woń rozkładu! Dalej,
otwarcie się opowiada, że kilka żon Jego Dostojności, te właśnie, które Yoshihide na rozkaz
pana portretował, w przeciągu trzech iat podupadło na zdrowiu, jakby im dusze wydarto, i
zmarło. Oszczercy dodają: dzieje się tak dlatego, że na obrazach Yoshihide panuje rozpusta.
Lepszego dowodu nic trzeba!
Lecz, jak powiedziałem, Yoshihide należał do ludzi z gatunku wojujących z całym
światem, przeto płotki takie podbijały mu tylko bębenka.
Aż mu Jego Dostojność raz przymówił:
- Zdaje mi się, że nade wszystko przedkładasz brzydotę!
Yoshihide zaś uśmiechnął się na to niemile swoimi czerwonymi, kpiącymi z wieku,
wargami i odparł bez skrępowania:
- Tak jest w istocie. Dla malarzy żółtodziobów piękno ukryte w brzydocie zawsze
pozostanie niezrozumiałe.
Tak miał czelność odpowiedzieć, jakby faktycznie był pierwszym artystą w kraju!
Uczniowie Yoshihide, o których już wyżej wspomniałem, nadali mu przezwisko
Chiraeiju tengu przebrzydłego olbrzyma (który przybył do nas, jak wiecie, z Państwa Środka).
Trzeba ich przecież zrozumieć!
Twardy i bezwzględny Yoshihide jedną miał tylko ludzką słabość.
Rozdział V
Malarz nad miarę miłował i szalenie rozpieszczał swą jedyną córkę. Ona również
odpłacała mu uczuciem, bo jak już mówiłem, była dobrym, kochającym dzieckiem. Yoshihide
nie dał się prześcignąć w tej miłości. Czy dacie wiarę, że człowiek, który nigdy me ofiarował
nic na świątynny datek, nie żałował starań I pieniędzy, kiedy szło o stroje, ozdoby do włosów
i wszelkie przybrania dla dziewczęcia?
Yoshihide rozpieszczał jedynaczkę, lecz żeby pomyślał dla niej o przyszłości,
wyszukaniu godnego małżonka - co to, to nie! Ani mu to w głowic nic postało. Wręcz
przeciwnie: tak się boczył na każdego, kto się do córki przybliżył, że gotów byłby chyba
przywołać najemnych zbirów z ulicy i kazać zgładzić śmiałka w ciemnym zaułku. Toteż
kiedy dziewczyna została na życzenie pana jego pokojową do osobistych posług, ojcu bardzo
się to nie podobało. W tym okresie przychodził na dwór z miną jawnie niezadowoloną.
Jego Dostojność, nie zrażony niechęcią malarza, wielce sobie dziewczynę upodobał;
obserwatorzy wysnuli stąd wniosek, że zażył on uciechy z córką mistrza. Jest to oczywiste
kłamstwo. Mogę jednak stwierdzić, iż Yoshihide, powodowany egoistyczną miłością, cały
czas żądał zwolnienia córki z obowiązku na dworze.
Kiedy Yoshihide ukończył malowany na zlecenie obraz Buddy Monj, dziecięcia
ucieleśniającego mądrość najwyższą, i okazało się, że twarzyczka miłosiernego bóstwa
niezmiernie mu się udała. Jego Dostojność, zadowolony, raczył mu rzec:
- Dam ci w nagrodę wszystko, czego zapragniesz! Mów śmiało.
I cóż odpowiada na to zgięty czołobitnie Yoshihide? Ma czelność butnie odrzec:
- Zwolnij, panie, moją córkę z obowiązków na dworze.
Rzecz w Horikawa niesłychana! Przecież Jego Dostojność, wyznaczając dziewczynie
służbę przy swojej osobie, działał na jej oczywistą korzyść!
Uradowany dotąd pan spochmurniał nagle, dłuższą chwilę w milczeniu wpatrywał się
w malarza, wreszcie wyrzucił z siebie gwałtownie:
Tego nie uczynię!
Zaraz też podniósł się i wyszedł z komnaty.
Do zajść takich dochodziło kilkakrotnie. Myśląc o tynl^ teraz wyraźnie sobie
przypominam, że wzrok Jego Dostojności spoczywający na malarzu za każdym razem był
coraz sroższy. Dziewczyna zaś, niespokojna, o bezpieczeństwo ojca, często w chwilach
wolnych od zajęć siedziała pochlipując w rękaw kimona. Krążyły plotki, źe się pan zakochał
w córce Yoshihide. Szeptano, że ponieważ dziewczyna mu nie uległa, namalować rozkazał na
parawanie piekło i w ten sposób powstał ów wizerunek. Nie ma w tym słowa prawdy!
Sądząc z moich osobistych obserwacji, Jego Dostojność nie uwolnił dziewczyny z
obowiązku na dworze, bo żal mu ją było skazywać na poniewierkę u boku niewyrozumiałego
ojca” chciał, by pędziła życie wygodne i beztroskie w dworskiej rezydencji. Niewątpliwie
była ona w łaskach u pana i specjalnie chciał jej dogodzić, lecz twierdzenie, że urzekły go jej
- wdzięki, mija się z prawdą, a dosadniej mówiąc, jest wierutnym kłamstwem.
Zostawmy teraz te rozważania i zajmijmy się dalszym ciągiem opowieści. Wróćmy
jeszcze do okresu, gdy Yoshihide zajęty swoimi sprawami zapomniał na pewien czas o córce.
Jego Dostojność, nie wiem, czym powodowany, v/czwał go do siebie i kazał mu namalować
na parawanie piekło.
Rozdział VI
Na samo wspomnienie parawanu stają mi przed oczyma jak na jawie straszne sceny!
Bo też dzieło Yoshihide już od pierwszej kreski różniło się ogromnie od innych
obrazów przedstawiających ten temat! A. więc w jednym rogu parawanu artysta umieścił
maleńkie postacie dziesięciu władców piekieł, od głównego, Emmy począwszy, resztę
powierzchni pokrył straszliwymi, płonącymi, rozchwianymi jęzorami ognia, ognia
przeogromnego i palącego, który pewnie strawiłby nawet Górę Najeżoną Mieczami Ubiory
sędziów wieczności jarzyły się czerwono i żółto od ognia, wszędzie wokół plamy
płomieniste, a pomiędzy nimi wirujące rozproszone dymy - tuszowe czarne plamy - dymy i
złote iskry w)”pełniały rozszalałą przestrzeń. Wszystko aż - nadto straszne, a na tym nie
Iconiec, bo postaci takich grzeszników - rozrzuconych w tle - nie zobaczysz nigdzie, na
żadnym innym obrazie! Muszę wyjaśnić dlaczego. Otóż Yoshihide umieścił wśród
grzeszników przeróżne osoby, każdy stan znalazł tu swój wizerunek: najwyższy dostojnik
dworski i najnędzniejszy żebrak, wszyscy zostali namalowani. Mieszały się tu z sobą
przepisowe ubióry - pałacowych dostojników z pięcioma kimonami dam dworskich, widzieli
obok siebie mnisi z różańcami w dłoniach i samurajowie w drewnianych sandałach na
koturnach, nauką się parający, wystrojone córy wielmożów i wróżbiarze z rytualnymi
parametrami w ręku. Choćbym chciał, nie zdołam wyliczyć wszystkiego!
Cały ten tłum spowity ogniem i dymem, dręczony przez oprawców piekła, czarty o
ciałach ludzkich z głowami krów i koni, gnany wichrem podziemi niczym opadłe liście, w
panice i rozsypce biegnie’ na wszystkie strony. Niewiasta o długich włosach zaplątanych w
żelazne widły, która podkurcza ręce i nogi wprawnie] niż pająk, to szamanka; złamała
zapewne śluby. Mężczyzna jak nietoperz wiszący z głową na dół, nogami do góry, przebity
halabardą - to młody gubernator prowincji. Są i inni: jeden sieczony żelazną dyscypliną, drugi
przywalony ciężkim głazem, tego szarpie dziób nieubłaganego ptaka, tamtego pożera
jadowity wąż. Rozliczne cierpienia i tortury, a tyle ich, ilu grzeszników!
A już szczególnie silne wrażenie sprawia zrzucona z niebios wytworna kolasa,
spadająca wśród gałęzi Drzewa Mieczowego, gdzie na żelaznych kolcach wiszą ludzie
przebici jego straszliwymi zębami. Powiew żaru uchylił zasłony u okna pojazdu ukazując
damę w dworskim stroju pysznie wystrojoną: piękność rozpuściwszy w ogień długie włosy,
przechyliwszy białą szyję, cierpi niewymownie! Kobieta, płonąca kolasa i woły zaprzężone
do niej - wszystko w tej scenie tchnie męką piekielnego ognia. Tak jakby wszelkie okropności
wielkiego parawanowego malowidła ześrodkowały się w tej jednej jedynej postaci. Każdemu,
kto na ten obraz spojrzał, rozbrzmiewały w uszach zgiełki piekła. Malowidło wspaniałe i
Tak, straszliwa ta tragedia musiała się wydarzyć - żeby Yoshihide namalować mógł
swój obraz. Inaczej nawet on nie potrafiłby oddać tej wielkiej męki. Ażeby stworzyć
arcydzieło, ciężką przeszedł próbę; wolałby życic postradać!
Rzec można, iż piekło namalowane przez Yoshihide było tym samym piekłem, które
pochłonie kiedyś malarza, największego w Japonii!
Pośpieszyłem się nieco, chcąc opisać dziwy na parawanie, i zakłóciłem tym porządek
mojej opowieści. Wracam więc do chwili, kiedy Jego Dostojność rozkazał namalować
Yoshihide rzeczony obraz.
Rozdział VII
Yoshihide nie pokazywał się na dworze dobre pół roku, cały czas pracując nad
malowidłem na parawanie. Mistrz bowiem, choć tak rozkochany w swej córce, kiedy
zaczyna} malować, całkiem podobno o niej zapominał ani nie chciał jej widzieć, czy to nie
dziwne? Jeden z jego uczniów, o którym uprzednio wspomniałem, twierdził, że gdy
Yoshihide rozpoczynał pracę nad obrazem, zachowywał się jak opętany. Rzeczywiście,
krążyły w owym czasie słuchy, jakoby nasz artysta zdobył sławę, ponieważ się zaprzedał i
zaprzysiągł duszę Siedmiu Bogom Szczęścia. Na dowód tego przytaczano to, że jeśli po
kryjomu zajrzeć do komnaty, gdzie maluje, zobaczyć można niewyraźne cienie lisich
demonów: jeden lis po prawej, drugi po lewej; byli tacy, którzy - to widzieli. Jakiś powód
musiał być.
Fakt faktem, kiedy Yoshihide brał pędzel do ręki, zapominał o całym świecie, dopóki
rozpoczętej pracy nie ukończył. Dzień i noc spędzał w zamkniętym pokoju, rzadko oglądając
słońce.
A już kiedy przystąpił do malowania parawanu, zrobił się szczególnie drażliwy.
Nie, nie chcę przez to powiedzieć, żc zapuszczał zasłony u okien i, potajemnie
przyrządziwszy farby, przy świetle lampki przebierał uczniów w różne stroje, powiedzmy,
myśliwskie czy inne i po kolei szkicował w skupieniu ich wizerunki. Gdyby tylko to - nic
dziwnego, po Yoshihide wszystkiego można się było spodziewać - rzecz łatwo wybaczalna,
nawet gdyby nie chodziło o parawan. Istotnie, pracując nad obrazem Pięć Stref, nie wzdragał
się przed widokiem trupów, od którego każdy normalny człowiek odwróciłby śpiesznie oczy;
szkicował pracowicie i dokładnie rozkładające się twarze i członki, nie pominął jednego
włoska. Na czym więc polegało teraz jego zapamiętanie? Nie wsz}>^scy może rozumieją.
Nie zapuszczając się w dłuższe wywody, opowiem pokrótce. Oto, czegom się dowiedział od
jednego z uczniów (tego właśnie, o którym już wspomniałem).
Uczeń ów stał sobie pewnego dnia spokojnie rozrabiając farby, kiedy nagle zjawił się
mistrz.
- Chciałbym trochę przespać się w południe, a ciągle’złe sny mnie męczą - powiedział.
Nic nadzwyczajnego, więc uczeń nadal robił swoje, choć grzecznie odparł:
- Tak, proszę mistrza?
Yoshihide spojrzał nań ze smutkiem.
- Chciałbym, żebyś posiedział trochę przy mnie, kiedy będę spał - poprosił
natarczywie.
Oho! Uczeń zdziwił się trochę, że malarz przejmuje się do tego stopnia złymi snami,
lecz życzenie łatwe do spełnienia.
- Proszę bardzo! - odpowiedział.
Zatroskany Yoshihide dorzucił z wahaniem:
- To chodź ze mną do. środka. A jakby potem kto przyszedł, nikogo nie wpuszczaj.
Do środka to znaczy do pomieszczenia, gdzie Yoshihide malował i do którego drzwi
cały boży dzień były zamknięte. Świeciła tam słaba lampka, na rozstawionym parawanie
widniał dopiero szkic wykonany przypalonym drewnianym szpikulcem.
Weszli. Yoshihide podłożył sobie łokieć pod głowę i zasnął natychmiast, jak człowiek
śmiertelnie znużony. Nie minęło ani pół godziny, gdy do ^ uszu siedzącego u wezgłowia
dobiegł dziwny głos.
Rozdział VIII
Na początku był to tylko głos, który - stopniowo zamienił się w urywane słowa, jakby
wołał topielec z głową w wodzie
-Co... wołasz mnie?... Dokąd mam iść?... Chodź do piekła!... w ogień!... Kim, bim
jesteś!... o, to ty!
Ręka ucznia zajęta przygotowywaniem farb mimo woli znieruchomiała. Ze strachem
popatrzył w twarz mistrza. Poorane bruzdami oblicze Yoshihide było kredowobiałe, zroszone
grubymi kroplami potu, wargi miał wyschnięte, szczerbate zęby wyszczerzone, usta szeroko
otwarte. - Wewnątrz coś się rusza ciągnąc białe nitki - język. Stamtąd, spod języka, dobywają
się te urywane słowa.
- Aha... to ty, tak też myślałem... Co, po mnie przychodzisz?... Chodźże, w piekle
córka czeka!...
Ucznia ogarnęła niesamowita trwoga, wydało mu się, że przez parawan przepłynął
kłębiasty, niewyraźny cień. Potrząsał malarzem, pragnąc go obudzić. Ale ten ciągle mówił
przez sen i ani myślał się ocknąć. Chwycił więc stojącą obok miseczkę z wodą do rozrabiania
farby i spryskał nią twarz śpiącego.
- Czekam... wsiadaj do powozu... jedź do piekła!... - Ostatnie słowa zmieniły się w
jęk, który ścisnął gardło. Yoshihide otworzył oczy, jakby go kto szpilką ukłuł, i raźnie siadł
na pościeli. Lecz straszliwe widziadło senne jeszcze mąciło mu myśli, siedział przez chwilę z
otwartymi ustami i przerażonym wzrokiem wbitym w przestrzeń, nim się ocknął na dobre.
- Starczy już, możesz odejść! - powiedział ozięble.
Uczeń wyszedł bez słowa, by się nie narazić nauczycielowi, a kiedy się znalazł na
zewnątrz w jasnym świetle dnia, odetchnął z ulgą, jakby sam się wyrwał nocnym marom.
No, temu się jeszcze upiekło! W miesiąc później inny uczeń zawezwany został do
komnaty Yoshihide. Malarz siedział jak zawsze w bladym świetle olejowej lampki, w ustach
trzymał pędzel. Obrócił się żywo ku wchodzącemu.
- Dzięki. No, rozbieraj się!
Nie po raz pierwszy mistrz kazał zrzucać swemu modelowi szaty, więc młodzieniec
rozebrał się zaraz do naga. Yoshihide skrzywił się nieprzyjemnie.
- Mam zamiar narysować człowieka związanego łańcuchem. Przykro ml cię trudzić,
lecz rób teraz, co ci każę - powiedział chłodno, bez cienia współczucia.
Młodzieniec, trzeba przyznać, bardziej się nadawał do miecza niż do pędzla, wtedy
jednak trochę się przestraszył. Długo jeszcze, gdy to zdarzenie wspominał, dodawał;
- O, myślałem zaprawdę, źe mistrz zwariował i chce mnie zabić!
Rozdrażniło widać Yoshihide niewczesne wahanie ucznia. Wydobył skądś cienki
żelazny łańcuch, obrócił nim i przy - skoczywszy wartko do swego modela, w sposób nie
znoszący sprzeciwu wykręcił mu ręce i związał za plecami, okręcając całego łańcuchem. Na
dobitkę, co za przykrość!, brutalnie pociągnąwszy za końce łańcucha, zacisnął węzeł.
Uczeń naprężył ciało i z łomotem zwalił się na podłogę.
Rozdział IX
Potoczył się młodzieniec po podłodze jak pusty dzban po winie. Ręce, nogi skurczone,
tyle że głową mógł ruszać! Krew w krzepkim ciele ściśniętym łańcuchem przestała
swobodnie krążyć, cała skóra poczerwieniała. Yoshihide ani to obeszło, spacerował sobie
wokół żywego tobołka i robił kolejne, podobne do siebie szkice, jeden po drugim. Jak
dotkliwy ból znosił w tym czasie uczeń, nie muszę chyba mówić. gdyby nie przypadek,
przyszłoby mu cierpieć znacznie dłużej. Na szczęście czy na nieszczęście, sam nie wiem, jak
to nazwać, po pewnym czasie zza wielkiego dzbana w kącie pokoju wysunęło się ciemne
pasmo, niby połyskliwa smuga oliwy. Z początku powolutku jak kleista guma, później
żwawiej, aż lśniąc i błyszcząc dotarło do twarzy leżącego. Ten wstrzymał oddech, po czym
wrzasnął:
- Wąż, wąż!
Opowiadał potem, że krew zamarła mu w żyłach. Nic dziwnego!
Wąż był tak blisko, że jeszcze chwila, a jego chłodny język dotknąłby owiniętej
łańcuchem szyi nieszczęśnika. Brutal Yo - shihide też musiał się pewnie przestraszyć. Czym
prędzej odrzucił pędzel, schylił się raptownie i zwinnie uchwycił gada za ogon. Wąż zawisł w
ręce mistrza łebkiem na dół. Łeb unosił w górę, okręcał się chybko wokół własnego tułowia,
lecz trzymającej go mocno ręki dosięgnąć nie zdołał.
- Ej, gadzie! Przez ciebie mi się nie udało!... - szepnął złowieszczo Yoshihide. Wrzucił
węża z powrotem do dzbana, a ucznia, chcąc nie chcąc, rozwiązał z łańcucha i uwolnił.
Uwolnił i na tym koniec, nie powiedział mu jednego dobrego słowa! Bardziej zmartwiło
malarza to, że szkic poszedł na marne, niżli to, że wąż ukąsić mógł ucznia.
Wąż ten zresztą również służył jako model i Yoshihide trzymał go właśnie w tym
celu.
Cóż, starczy chyba szczegółów, które przytoczyłem, aby pojąć, na czym polegało
szaleńcze zachowanie Yoshihide. Na koniec przytoczę jeszcze jedno wydarzenie, kiedy to
chłopiec, trzynasto - czy czternastoletni jego uczeń, z powodu nieszczęsnego parawanu
wystawiony został na prawdziwe niebezpieczeństwo, można rzec, zagrażające życiu. A był to
chłopiec ładny, o białej karnacji, jak dziewczyna. Pewnego wieczoru stawił się ufnie na
wezwanie mistrza. Yoshihide siedział przy lampie, na dłoni miał okrawki surowego mięsa
karmił ptaka, jakiego rzadko się widuje. Wielkości kota, z obu stron głowy sterczące niby
uszy pióra, oczy duże, okrągłe, koloru bursztynu, doprawdy, ptak wyglądem swoim
przypominał kota.
Rozdział X
Yoshihide z natury nie znosił, żeby się ktoś wtrącał w jego sprawy, toteż nie
wspominał uczniom nigdy ani słowem, co trzyma czy przechowuje w swym pokoju. Tak więc
ni stąd, ni zowąd spostrzegano na przykład na stole czaszkę zbielałą na deszczu, srebrną
czarkę lub ustawioną na stołkach o jednej nodze zastawę z laki inkrustowaną złotem,
prawdziwe dzieło sztuki! Zależnie od obrazu, jaki w danej chwili malował. Widywało się
rzeczy najmniej spodziewane. Gdzie je w takim razie przechowywał? Nikt nie wiedział.
Szeptano sobie nawet, że pomagają mu w tym niewidzialni bogowie, którym zaprzysiągł swą
duszę. Było to zagadkowe, nie da się zaprzeczyć.
Uczeń więc, widząc przedziwnego ptaka, pomyślał sobie: - Aha! Mistrz będzie go
malował na parawanie! - i podszedł bliżej.
- Wasza miłość mnie wzywał? - zapytał pokornie.
Yoshihide, jakby nie słyszał pytania., przejechał językiem po czerwonej gębie,
przytulił podbródek do ptaka i powiada:
- No, co ty na to? Popatrz, jaki oswojony!
- A co to jest? Nigdy takiego nie widziałem - odparł uczeń, spoglądając z obawą na
kociego, uszatego ptaka.
Yoshihide zareagował drwiąco, jak to miał w zwyczaju;
- Coś nie widziałeś? Ech, tak to jest z wami, dziećmi stolicy! To sowa uszata,
dostałem ją kilka dni temu od myśliwego z góry Kurama. O, oswojona sowa to wielka
rzadkość!
Ptak skończył akurat jedzenie, a malarz podniósł wolno rękę i pogładził mu piórka na
grzbiecie. Sowa wydała przc - nikliw’7 okrzyk, sfrunęła ze stołu i wystawiwszy pazury
rzuciła się prosto na głowę ucznia. Ach, gdyby chłopiec w tym momencie nie ochronił się
rękawem, nie zasłonił twarzy, ptak dotkliwie by go pokaleczył!
Chłopiec krzyknął, zamachał rękawem i próbował sowę odegnać, a ona łopotała nad
nim wielkimi skrzydłami, kłapiąc dziobem. Uczeń, niepomny na nauczyciela, podskakiwał to
w górę, to w dół, jak popadło, biegał tam i sam w bezładnej ucieczce po ciasnym pokoju.
Straszliwy ptak gonił za nim, fruwając to nisko, to wysoko, a w chwili nieuwagi celował
dziobem w oczy chłopca. Przy każdym ruchu jego skrzydła szumiały przeraźliwie niczym
wodospad, niosąc ze sobą woń przegniłych liści lub niuch smrodliwy, jakby ktoś się objadł
małpich owoców; trudno wprost opisać, jaka groza ogarnęła ściganego! Nikłe światło lampki
wydało mu się przy tym bladą poświatą księżyca, a pokój nauczyciela złowieszczą doliną w
dalekich górach - przykre to było przeżycie!
Lecz bardziej niż sowa przestraszyło ucznia co innego, aż ciarki go przeszły. Mistrz
mianowicie rozłożył papier, polizał pędzel i Jął malować okropną scenę, jak to chłopca
delikatnego niczym dziewczyna goni straszliwy ptak! Na ten widok ścigany zatrwożył się
wielce i, jak potem mówił, nawet przebiegło mu przez myśl, że nauczyciel zabić go zamierza
dla dobra obrazu.
Rozdział XI
Myśl ta nic była zresztą pozbawiona podstaw, bo faktycznie tego wieczoru Yoshihide
wezwał swego ucznia po to, by wypuściwszy nań tresowanego ptaka, zrobić potrzebne szkice.
Kiedy to chłopiec zrozumiał, z ust mu się wydarł bełkot. Sam nic wiedział, co krzyknął!
Nakrył głowę rękami i w jednej chwili schronił się w kąt u rozsuwanych drzwi; skulił się tam
i znieruchomiał. Równocześnie Yoshihide także coś zawołał i powstał z miejsca. Łopot
skrzydeł spotężniał, stał się jeszcze głośniejszy niż dotąd, dał się słyszeć łomot
przewracanych sprzętów, odgłos dartej materii ranił uszy. Cóż to?
Uczeń odczekał chwilę, nim się ośmielił wyjrzeć spod ramienia: zobaczył, że w
pokoju ciemno, usłyszał też zaniepokojone głosy innych podopiecznych.
Wreszcie któryś z chłopców odezwał się z głębi domu nadszedł pośpiesznie ze
światłem. W blasku kopcącej świecy ujrzano, że stolik, gdzie stała lampa, wywrócił się, olej
rozlał szeroko po podłodze; podskakiwała tam sowa tłukąc uszkodzonym skrzydłem.
Yoshihide połową ciała wychynął zza stołu, z niezadowoleniem bąkając kilka
niezrozumiałych słów. Tak, nic dziwnego! Z szyi ptaka na skrzydło zwisał czarny wąż!
Okazało się, że chłopiec chowając się w kącie u drzwi przewrócił dzban, z którego
wypełz wąż, tego z kolei zaatakowała sowa - stąd całe zamieszanie.
Obaj uczniowie spojrzeli po sobie, pogapili się chwilę na niecodzienny widok, po
czym, skłoniwszy się v/ milczeniu, chyłkiem wyszli z pokoju. Co się potem stało z sową i
wężem, nie wiadomo.
Wypadki takie nie należały do rzadkości. Nie wspomniałem przedtem, więc
nadmienię teraz, że kiedy Jego Dostojność wydał rozkaz malowania parawanu, była akurat
jesień. Cały ten okres, aż do końca zimy,.spędzili uczniowie Yoshihide narażeni na
dziwactwa mistrza, niepewni dnia ni godziny. Zima dobiegała kresu, kiedy malarz odczuł
wewnętrzny opór - coś mu przeszkadzało w tworzeniu; sposępniał, mowa jego
niepohamowana się stała i gwałtowna, a obraz w dwu trzecich gotowy próżno czekał na
ukończenie. Zanosiło się nawet na to, że Yoshihide zamierza rozpoczęte dzieło zniszczyć.
Nikt nie wiedział, co w obrazie stawiać miało o - pór pędzlowi mistrza, nikt też nie próbował
się dowiedzieć. Uczniowie wycieńczeni licznymi przejściami, z uczuciem, że siedzą w jednej
klatce z wilkiem czy tygrysem, unikali nauczyciela,. starając się trzymać odeń możliwie z
daleka.
Rozdział XII
Tak więc, co się tyczy tego okresu, nic przydać nie mogę. Może jedno tylko; oto
nieubłagany rodzic, Yoshihide, nie wiedzieć dlaczego, zrobił, się płaczliwy i ronił łzy w
samotności. Pewnego razu jeden z pomocników przyszedł niespodzianie i znalazł go
stojącego bezczynnie w krużganku wychodzącym na ogród, zapatrzonego w wiosenne niebo,
z oczami peinymi łez. Uczeń zawstydził się i wycofał bez słowna nie zauważony. Zadufany
malarz, który pracując nad obrazem Pięciu Stref rysował z natury trupy leżące przy drodze,
mazał się jak dziecko, że mu się dzieło nie udaje! Nie do wiary.
Tak więc Yoshihide malując parawan poczynał sobie jak szaleniec, a jednocześnie
córkę Jego na dworze ogarnęła jakaś dziwna melancholia; sam nieraz widziałem, że płacze.
Skromna, pogodna dotąd dziewczyna o jasnej karnacji wyraźnie się zmieniła: wokół oczu
pojawiły jej się zmarszczki, rzęsy zdawały się ciążyć powiekom, całą twarz przenika! wyraz
smutku. Z początku wiele było na ten temat gadania:: a to, źe o ojca się martwi, a to, że się
zakochała - różne snuto domysły, później orzeczono: - No cóż, kto nie posłucha rozkazów
Jego Dostojności, ten płacze! - Wkrótce przestano o niej mówić i całkiem zapomniano.
Zdarzył się wtedy wypadek o którym opowiem. Pewnej: nocy - dawno po wieczerzy, a
do pierwszych kurów daleko - szedłem sam jeden krużgankiem, kiedy wyskoczyła nagle
małpka Yoshihide i ciągnąć mnie poczęła za rękaw. Było przed - wiośnie, księżyc świecił
jasno i w jego świetle małpa, obnażywszy białe zęby, zawodziła piskliwie. Rozeźliłem się - w
pierwszej chwili, częściowo z niechęci, częściowo dlatego, że zwierzę szarpało niemiłosiernie
moje najnowsze odzienie; już chciałem małpkę wyminąć i pójść dalej. Po krótkim jednak,
namyśle przypomniałem sobie o samuraju, który ściągnął na siebie niezadowolenie panicza,
ponadto zachowanie zwierzęcia zastanowiło mnie. Zdecydowałem się I ruszj4em w stronę.^
dokąd ciągnęła mnie małpa. Poszliśmy krużgankiem okalającym. dom, dotarliśmy do miejsca,
gdzie w nocnym świetle bielały pod gałęzią sosny szeroko rozlane wody pałacowej;-
sadzawki. Usłyszałem w którymś z pokojów popędliwy, kłótliwy głos, przerywany od czasu
do czasu dziwną ciszą. A wokoło cisza, mgła zacierająca kontur)” przedmiotów, czasem -
tylko ryba pluśnie ogonem o wodę. Kiedy więc posłyszałem - głosy, bezwiednie
przystanąłem. A nuż jakiś awanturnik się; tu zakradł, już ja mu pokażę! Wychyliłem się przez
próg; komnaty.
Rozdział XIII
Małpie wydało się widać, że marudzę, bo obiegła mnie w kółko kilka razy, plącząc się
pod nogami, potem piszcząc... jakby ją kto dusił, zaczęła podskakiwać na wysokość mojego
ramienia. Przechyliłem głowę, unikając ostrych pazurków, a zwierzątko uczepiło się rękawa i
zjechało po nim na dół. Mimo woli zachwiałem się, cofnąłem i plecami uderzyłem mocno o
drzwi. Teraz nie było sensu stać dłużej bez ruchu...
Szybko otworzyłem drzwi i już się szykowałem wkroczyć w mrok komnaty, gdy w tej
samej chwili wybiegla stamtąd” inaczej mówiąc, omal nie zderzyła się ze mną, dziewczyna.
Doprawdy, aż się przestraszyłem. Minęła mnie i wyskoczyła do ogrodu, tam upadła na kolana
i cała drżąca, ciężko oddychając, podnosiła ku ranie przerażone oczy.
Jak się łatwo domyślić, była to córka malarza. Tamtej nocy inna mi się wydała niż
zazwyczaj, odmieniona. Wielkie - błyszczące oczy, twarzyczka zaczerwieniona, ubranie w
nieładzie; zwykła jej dziecięcość znikła bez śladu, powiedziałbym nawet, żc wionął od niej
kobiecy czar... Byłaż to naprawdę - jedynaczka Yoshihide, zawsze słaba i nieśmiała,
ustępująca - wszystkim z drogi?
Spojrzałem na piękną dziewczynę, oparłszy się o drzwi” i’ ruchem warg, bez słów,
zapytałem o tego, którego spiesznie - oddalające się kroki dobiegły z ciemnej komnat}’:
- Kto to?
Dziewczyna przygryzła wargi i milcząco potrząsnęła głową”Głęboko była urażona i
dotknięta.
Przysiadłem koło niej i szepnąłem na ucho:
- Kto to był?
Dziewczyyna pokręciła głową i nic nie rzekła, tylko na długich rzęsach zawisły jej łzy,
a wargi zacisnęły się silniej. Ja do specjalnie domyślnych się nie zaliczam, tego, co nie jest
jasne jak słońce, nie rozumiem. Nie wiedząc więc, jak z nią mówić, stałem jeszcze chwilę
przypatrując się tylko” wsłuchany w bicie jej serca. Czułem jednak, że nie wypada dalej się
dopytywać.
Sam nie wiem, ile czasu - tak minęło; zasunąłem potem na powrót drzwi od komnaty,
a widząc, że dziewczyna ochłonęła trochę ze wzburzenia, odezwałem się najłagodniej, jak
potrafiłem:
- Wracaj teraz do swego pokoju.
Niemiłe wrażenie, że zobaczyłem rzecz, której nie powinienem był oglądać,
przyprawiło mnie o dreszcz; dziwny wstyd mnie obleciał. Po cichu zawróciłem do siebie.
Uszedłem kilka kroków i czuję, że znów coś mnie ciągnie
-Nie umiem tego odtworzyć! - I wresrac dodaje z żarliwością; - Zrób mi, panie, tę
łaskę i każ podpalić jedną jedyną kolasę, niechbym to zobaczył! Żeby tak jeszcze w środku...
Jego Dostojność nasrożył się, ale zaraz potem zaśmiał hałaśliwie. Głosem
przerywanym wybuchami śmiechu obwieścił:
- Dobrze, zrobię, czego sobie życzysz! Zdaj się na mnie.
Kiedym posłyszał odpowiedź, naszła mnie - przeczucie jakieś? - nierozumna trwoga.
Bo też pan pianę miał w kącikach ust, a jego oczy miotały błyskawice: zupełnie jakby mu się
udzieliło szaleństwo Yoshihide!
Jego Dostojność, jakby wyczerpał w tych słowach całą swą energię, już tylko śmiał się
głośno.
- Każę podpalić kolasę z piękną dziewczyną w środku. Ustroi się ją w dworskie szaty.
Umierać będzie w męce, w dymie i płomieniach! O, zaiste, na taki pomysł mógł wpaść jeden
tylko człowiek, malarz największy na świecie! Bardzo się chwali, bardzo!...
Słysząc to Yoshihide pobladł, jakby tracił oddech, poruszył niemo wargami, po czym
zwiotczałym ciałem schylił się w niskim pokłonie.
- Dzięki za łaskę, Wasza Dostojność! - rzekł cichym, ledwie słyszalnym głosem.
Zmieszał się pewnie, bo słowa pana uświadomiły mu własne okrucieństwo zawarte w tej
prośbie.
Malarz wydał mi się w owej chwili - tylko ten jeden jedyny raz! - godny politowania.
Rozdział XVI
Po kilku dniach pan nasz spełnił obietnicę: wezwawszy Yoshihide, pokazał mu z
bliska płonącą kolasę. Lecz całopalenie odbyło się nie w Horikawa, tylko w rezydencji letniej
nazywanej Topniejące Śniegi, którą zajmowała kiedyś siostra Jego Dostojności. Była to
posiadłość nie zamieszkana teraz i leżąca na odludziu, w wielkim zapuszczonym parku.
Ponieważ Jej Dostojność tutaj zmarła, poniektórzy twierdzili, że w bezksiężycowe noce sunie
długim krużgankiem, stopami ‘nie tykając ziemi, widmo w przedziwnym jasnoczerwonym ki
monie. Nawet za dnia - nic dziwnego w tej głuszy! ~ smętne to było miejsce, a cóż dopiero po
zachodzie słońca; szumiały znacząco wody w ogrodowych stawach, niesamowite głosy
nocnych białych czapli budziły grozę.
Tamta noc też była ciemna, bez księżyca, lecz w świetle lamp olejowych widziałem z
dala siedzącego pod dachem Jego Dostojność w jasnożółtej bluzie i wzorzystych fioletowych
szarawarach. Spoczywał skrzyżowawszy nogi na białej plecionce ze złotolitym brzegiem.
Wokół niego siedziało w postawie pełnej szacunku Icilku - nastu dworzan, o których
nic warto by wspominać, gdyby nie to, że pośród nich zwróciła moją uwagę jedna osoba:
rozparty wyniośle pewien samuraj, który kilka lat temu w czasie walk na północy jadł
zmuszony głodem ludzkie mięso, po czym zyskał ponoć taką siłę, że potrafił zdjąć rogi z
żywego jelenia!
Zebrani - jako że nocny wiatr rozchwiał światło lamp - to wynurzali się w świetle, to
zapadali w ciemność, dziwnie niesamowite sprawiając wrażenie, ni to sen, ni jawa!
Poza tym mrok rozpraszała wystawiona do ogrodu przepyszna ciężka kolasa, o
wygiętym łukowato dachu, bez zaprzęgu; czarne lakierowane dyszle, odrzucone na ukos,
spoczywały na podpórce. Kolasa siała wokół blask niby pozłocista gwiazda. Patrzącym na te
błyski, choć była wiosna, dreszcz przebiegał po plecach. Boczne zasłony pojazdu, błękitne,
obrzeżone szlakiem o wyszukanych wypukłych wzorach, szczelnie zakrywały wnętrze.
Dokoła kręcili się słudzy z płonącymi pochodniami w rękach, starając się usilnie, by
dym nie szedł w stronę zgromadzonych pod dachem.
Sam Yoshihide, w zwykłym swoim stroju, usadowił się nieco dalej, na wprost miejsc
dla pana i dostojników; zmacały jakiś i nędzny, jakby go przytłaczało niebo nad głową.
Za nim siedział ktoś, kogo przywiózł z sobą, w takim samym jak on nakryciu głowy -
zapewne któryś z uczniów. Obaj znajdowali się w mroku, na uboczu, tak że z trudem mi
przyszło rozróżnić kolory ich ubiorów.
Rozdział XVII
Na przygotowaniach czas zeszedł do północy. Nocna cisza spowiła las i stawy, wiatr
tylko przelatywał niosąc z sobą swąd sosnowych pochodni. Jego Dostojność zwlekał
przyglądając się wszystkiemu, wreszcie uniósł się na siedzeniu i krzyknął ostrym głosem:
- Yoshihide!
Yoshihide coś tam odpowiedział, ale słów nie dosłyszałem, zabrzmiało mi to w uszach
jak jęk.
- Spełnię dziś twoje życzenie, spalimy kolasę - oznajmi} pan. Spojrzał na siedzących
przy nim; tamci jakby się domyślnie uśmiechnęli, a może mi się zdawało.
Yoshihide bojaźliwie podniósł głowę i spojrzał na podest, gdzie siedział nasz pan, lecz
się nie odezwał.
~ Przypatrz no się dobrze. Oto kolasa, której zazwyczaj używam. Znasz ją chyba.
Mam teraz zamiar podpalić ją i ukazać ci piekło z całym jego ogniem i żarem... - Jego
Dostojność przerwał i spojrzał rozkazująco na swych dworzan, po czym kontynuował
zbolałym nagle głosem: ~ W środku siedzi związana grzesznica. Ciało się przypiecze,
przypalą się kości, cała w proch się rozpadnie, taki koniec ją czeka! Dla namalowania
parawanu widok bezcenny! Przyjrzyjże się dokładnie, jak biała skóra skręci się w ogniu,
długie czarne włosy żar rozniesie, iskrami polecą w górę! - Jego Dostojność umilkł, coś mu
na myśl przyszło, bo ramionami tylko wzruszył w milczeniu. Potem ze śmiechem dodał: -
Widowisko jedyne po wiek wieków! Niechże się też przyjrzę. Żwawo, unieść zasłony!
Pokazać Yoshihide dziewczynę!
Na ten rozkaz jeden ze sług wysoko unosząc płonącą pochodnię ruszył ku kolasie i
wolną ręką uchylił zasłony. Rozkołysane światło trzeszczącej pochodni oświeciło ciasne
wnętrze pojazdu: siedziała tam kobieta skrępowana okrutnie łańcuchem. O, niepodobna się
mylić! Długie czarne włosy spływają śliczną falą na jedwabne różowe kimono pięknie
haftowane lśniącą nicią, migocą zatknięte ukośnie we włosy złote ozdoby, lecz bogaty strój
kryje nie prawdziwą damę, lecz inną osobę: filigranowa sylwetka, widoczna z profilu smętna
głowa 2 kneblem w ustach, bez wątpienia, córka Yoshihide! Powstrzymałem okrzyk cisnący
mi się na usta.
Co się dalej dzieje? Siedzący naprzeciwko mnie samuraj, ścisnąwszy gorączkowo
rękojeść miecza, powstał i pełen nienawiści wzrok wbił w malarza. Yoshihide, siedzący dotąd
nieruchomo w dolnych rzędach, zerwał się teraz na wpół przytomny, skoczył na równe nogi, z
wyciągniętymi rękami rzucił się ku kolasie. Niestety, zbyt daleko ode mnie, nie dojrzę wyrazu
twarzy - przemknęło mi przez głowę. Blady jak kreda malarz popychany nieznaną siłą biegł
poprzez ciemności. Dziś twarz jego stoi przede mną jak żywa!
W tym samym momencie na rozkaz Jego Dostojności; - Podłożyć ogień! - słudzy
przytknęli pochodnie; kolasa w jednej chwili stanęła w płomieniach.
Rozdział XVIII
Zapaliła się kolasa w mgnieniu oka. Fioletowe frędzle zdobiące zręby wygiętego
daszku zajęły się łatwo, buchnęły spod nich kłęby białego dymu, wyraźne nawet w mroku
nocy. Ogień objął zasłony i rękawy stroju, i złote ozdoby na piersi; sypnęły się iskry jak
deszcz, sprawiając wrażenie, że wszystko w jednej sekundzie się rozpada. Trudno wprost
opisać grozę owej sceny. Ogień liżący zawzięcie okratowane boki pojazdu płonął jaskrawo,
jak spadłe na ziemię słońce, jak błyskawica. Na ten widok, choć przedtem z trudem
powstrzymałem się od krzyku, stanąłem bez ducha, patrząc tylko z. otwartymi w osłupieniu
usty, bo i cóż innego pozostało? A ojciec, Yoshihide?
Po dziś dzień pamiętam wyraz jego twarzy. Wpierw rzucił się na oślep ku kolasie, lecz
kiedy buchnął ogień, zatrzymał się jak wrty z wyciągniętymi przed siebie rękami i wpatrzył
łapczywie w szalejące płomienie, jakby chciał je wchłonąć w siebie. Rozbłysła wyraźnie
widoczna, trawiona żarem brzydka i pomarszczona wąsata mordka. Te rozwarte szeroko
oczy, drgające konwulsyjnie policzki, grymas wykrzywionych warg zaprawiły serce
Yoshihide całą śmiertelną trwogą i czarną rozpaczą rysującą się na tym obliczu. Mąk takich
nie cierpi chyba ani zbrodniarz prowadzony na ścięcie, ani grzesznik obarczony wszystkimi
grzechami stojący przed sądem ostatecznym! Nawet ów samuraj - siłacz pobladł pełen trwogi
i łypnął okiem na Jego Dostojność.
Pan siedział, usta przygryzłszy, przez twarz mu przelatywał uśmiech szyderczy, oczu
ani razu nie oderwał, patrzył.
Otym, jak wyglądała dziewczyna w kolasie, nie!, nie starczy mi odwagi, żeby
opowiedzieć. Bladość dymem spowitej, uniesionej w górę twarzy, rozburzone, na całą
długość rozwiewane przez płomienie włosy, wspaniałość różowego jedwabiu - wszystko w
jednym momencie obrócone w ogień, co za okropny widok! Tym bardziej, że się zerwał
nocny wicher i sypnął w górę snopy pozłocistych iskier. Miota się dziewczyna z kneblem w
ustach, omal nie zerwie łańcucha krępującego jej ciało; stanęła nam przed oczyma cała męka
piekieł! Ogarnęła nas wszystkich, mnie, a i dzielnego samuraja, groza i przerażenie.
Znowu poszum - czyżby wiatru, oo rozkołysał drzewa parku? - jakby wiew przeszedł
po lesie: wyleciały chmurą czarne drzazgi i zawisły w powietrzu, na ziemię nie padając i w
górę nie lecąc, zawisły jak balon, potem posypały się do wnętrza płonącej kolasy na ramiona
dziewczyny.
Przez dym krzyk się przebił, ostry jak dźwięk dartej materii, długi i rozpaczliwy nad
miarę, po nim drugi i trzeci! Towarzyszył mu okrzyk mimowolnie wyrywający się ze
wszystkich piersi. To krzyczała małpa, którą trzymano na dworze, Yoshihide, wczepiona w
ramię dziewczyny, widoczna na tle dymnej zasłony.
Sylwetka małpy ukazała się ledwie na moment. Zaraz złoty - czamy, ognisty’pył wzbił
się w górę, pod niebo; dym zakrył dziewczyne i zwierzę. Pośrodku parku została tylko kolasa
płonąca w przeraźliwym huku płomieni - do szczętu. Miast płonącej kolasy, rzec by można,
słup ognia; trudno opisać słowami straszliwe ognisko bijące w gwiezdne niebo!
Przed ognistym słupem stoi skamieniały Yoshihide. Dziw nad dziwy; pobrużdżone
zmarszczkami oblicze malarza, który niedawno tak się biedził, żeby odtworzyć męki piekła,
jaśnieje blaskiem nieopisanym, ekstatycznym zachwytem. Cóż to, stoi wyprostowany, ręce
skrzyżował na piersi, zapomniał nawet o obecności pana! Tak jakby wcale nie dostrzegł
męczeńskiej śmierci swego dziecka, a tylko sycił serce piękną barwą płomieni i widokiem
kobiecej męki.
Rzecz dostatecznie dziwna, że ów Yoshihide z radosnym uniesieniem patrzył na
agonię jedynaczki, lecz bardziej jeszcze zadziwiało emanujące z całej jego postaci groźne
dostojeństwo - był jak lew, król zwierząt. Nawet przerażone ogniem niezliczone nocne ptaki z
krzykiem krążące dokoła omijały biret malarza. Oczy nierozumnych stworzeń dostrzegły
widać bijący odeń blask, jakby dziwną aureolę. Nawet ptaki, a cóż mówić o nas, tara
obecnych. Czeladź drżała na całym ciele i z zapartym tchem, z przewrotnym podziwem,
jakby bóstwo miała przed oczami, patrzyła na Yoshihide.
Ogień nad kolasą ogarniający szerokim pasmem niebo i zapatrzony weń całą duszą,
wyprężony jak struna Yoshihide - jakaż wielkość w tym i wyniosłość, i pociecha!
Jeden tylko człowiek - Jego Dostojność - zmieniony był i pobladły, pianę miał na
ustach, ręce zaciśnięte kurczowo na kolanach okrytych fioletowymi szarawarami; wyglądał
jak dzikie zwierzę, które męczy pragnienie.
Na wszystkie strony poszły w świat plotki - nie wiadomo, kto je rozgłosił - o kolasie,
którą spalić kazał Jego Dostojność w Topniejących Śniegach. Różnie też o tym mówiono.
Więc po pierwsze zastanawiano się, dlaczego Jego Dostojność skazał na śmierć córkę
Yoshihide. Uważano najczęściej, że powodowany zemstą, bo nie chciała mu ulec. Lecz
bardziej prawdopodobne, że zamierzał dać nauczkę Yoshihide, unaocznić mu zło dzikiej
chęci spalenia kolasy, wygórowanych malarskich ambicji, co się nie cofnęły nawet przed
morderstwem. Słyszałem to z jego własnych ust. Mówiono też wiele o Yoshihide, człowieku
o kamiennym sercu, który uczestniczył spokojnie w całopaleniu córki po to, żeby namalować
parawan! Inni odsądzali go od czci i wiary i przeklinali za to, że wyzbył się miłości
ojcowskiej i wszelkich ludzkich uczuć!
Wśród tych ostatnich był również biskup z Yokawa.
- Czyż wolno łamać przykazania, aby osiągnąć mistrzostwo w sztuce?! Niechybnie
pójdzie do piekła! - powiadał częstokroć.
Po upływie miesiąca, kiedy obraz był gotów, Yoshihide czołobitnie stawił się na
dworze, żeby pokazać Jego Dostojności parawan. Zastał tam akurat biskupa, który rzuciwszy
okiem na malowidło, zdumiał się straszliwą mocą bijącego w niebo ognia. Dotąd czuł niechęć
do malarza, ale teraz patrzył na niego przez chwilę i niewiele myśląc schylił przed nim czoło.
- Stworzyłeś arcydzieło - powiedział.
Jak gorzko uśmiechnął się na te słowa pan, pamiętam do dzisiaj.
Od tego czasu nikt Już nie mówił źle o Yoshihide, przynajmniej na naszym dworze.
Każdy, kto ujrzał parawan - choćby potępiał malarza - przeniknięty do głębi uwidocznionymi
na nim mękami piekielnymi wpadał w nastrój dziwnie podniosły i uroczysty.
Wtedy już nie było Yoshihide wśród żywych. Następnej nocy po ukończeniu
parawanu założył sobie na szyję pętlę sznura i powiesił się na belce u sufitu w swoim pokoju.
Człowiek, który uśmiercił jedyną córkę, nie potrafił pewnie żyć dłużej. Obecnie spoczywa
pochowany przy domu, gdzie mieszkał. Niewielki kamień oznacza to miejsce. Kilkadziesiąt
lat minie, wiatry i deszcze zetrą napis, mech porośnie kamień, i nie będzie wiadomo już
nawet, kto tam leży.
Nakajima Atsushi
W górach przy księżycu
Li Czeng z Lungsl wielce utalentowany erudyta, mimo młodego wieku wspiął się
wysoko u schyłku ery T’ienpao w hierarchii urzędniczej otrzymując stanowisko w
komandorii Ciangnan. Li Czeng Jednakże taką już mial naturę, iż nie zadowolił się swą w
istocie ze wszech miar pożądaną pozycją urzędnika cesarskiego. Niebawem, podawszy się do
dymisji, udał się w strony rodzinne, gdzie prowadząc życie samotne i unikając towarzystwa,
oddał się bez reszty układaniu wierszy. Miast zginać kolana przed nieokrzesanym
zwierzchnikiem, jak by się godziło podwładnemu, postanowił rozsławić swe imię zostając
poetą, sława Jego imienia oby przetrwała i sto lat po jego śmierci! Laury jednali kazały na się
czekać, tymczasem życie doskwierało coraz bardziej. Ogarnęła go niecierpliwość i niepokój.
Jego wygląd zewnętrzny stopniowo uległ zmianie: wychudł, kości zaznaczyły mu się pod
skórą i tylko oczy gorzały niesamowitym blaskiem, aż wreszcie w niczym już nie
przypominał pięknego młodzieńca o rumianych policzkach, jakim był wówczas, gdy składał
cesarski egzamin. Po kilku latach, ratując się przed nędzą, dał za wygraną: aby nakarmić żonę
i dziecko, udał się na wschód kraju, gdzie miał objąć stanowisko w administracji. Oto jakby w
połowie zwątpił Już w swój talent poety. Dawni koledzy, których niegdyś genialny Li Czeng
ledwie raczył zauważać, zajmowali teraz wysokie stanowiska, on zaś sam zmuszony był się
im podporządkować. Cóż za cios dla ambicji, łatwo sobie wyobrazić!
Osowiały, przepełniony melancholią, pełen był wstydu. I oto pewnej nocy zerwał się z
posłania, ze zmienioną twarzą pośpieszył na dół, rzucił I<łlka niezrozumiałych słów, pobiegł
w ciemność i więcej nie wrócił.
Przeszukano okoliczne góry i doliny, lecz na żaden ślad nie natrafiono. Nikt nie
wiedział, co się z nim stało.
W rok po tym wydarzeniu Jüan San, urzędnik cesarski, udał się na rozkaz władcy na
południe kraju, do Lingnan. W stosownym miejscu stanął Jüan San na nocleg. Następnego
dnia nad ranem, kiedy było jeszcze ciemno, postanowił ruszyć w dalszą drogę, choć
gospodarz zajazdu zatrzymywał go mówiąc, że w okolicy grasuje tygrysludojad i nikt stąd
inaczej jak za dnia odejść nie zdoła. Pora zbyt wczesna, lepiej poczekać do rana, radził. Jüan
San jednakże nie zważając na jego rady, zebrawszy liczną świtę, wyruszył.
Jechali lasem przy świetle blednącego księżyca, kiedy z gąszczy posuwistym ruchem
wynurzył się dziki tygrys. Przez chwilę się zdawało, że rzuci się na Jüan Sana, ale raptem
zawrócił i skr}^ się w zaroślach.
Zaraz potem spomiędzy traw dobiegł ludzki głos powtarzający szeptem po kilkakroć:
- Ach, jakże niebezpiecznie było! Niebezpiecznie!
Jüan Sanowi głos ten wydał się znajomy. Opanowując strach impulsywnie zawołał:
- Czy ten głos... nie należy do Li Czenga, mego przyjaciela?
Jüan San bowiem pobierał nauki i składał egzamin wspólnie z Li Czengiem, i dla Li
Czenga, który unikał towarzyszy, był najbliższym przyjacielem. Pewnie dlatego, że jego
łagodność pasowała do skrytego usposobienia tamtego.
Nie od razu nadeszła odpowiedź z traw. Dało się najpierw słyszeć ciche
pochlipywanie, jakby płacz. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się niski głos:
- Tak, to ja. Li Czeng z Lungsi.
Jüan San pozbywszy się strachu zsiadł z konia, zbliżył się do chaszczy. Poruszony
wspomnieniem wyraził żal z powodu tak długiego rozstania. Dlaczego to Li Czeng nie
wyjdzie na drogę, zapytał.
Li Czeng odpowiedział. Teraz nie należy już do rodzaju ludzkiego, jakże się więc
może pokazać przyjacielowi? Gdy-
by wyszedł, wzbudziłby niezawodnie strach. t}4ko i odrazę. Teraz, gdy tak
nieoczekiwanie spotkał najbliższego druha, miłe wspomnienia sprawiły, że zapomniał o
swym wstydzie i zgryzocie.
- O, choć przez krótką chwilę zechciej nie zrważać na mą «traszną postać i
porozmawiaj z dawnym swoim towarzyszem
Dopiero potem cała historia wydała się Jüan Sanowi dziwna, niezwykła, bo wtedy
przyjął tę zagadkę jako rzecz naturalną, żadne podejrzenie w głowie mu nie postało.
Wydawszy rozkazy zatrzymał świtę, sam zaś przystanął w pobliżu chaszczy i
rozpoczął rozmowę z niewidzialnym właścicielem głosu. O znajomych, o stołecznych
nowinkach, o sobie samym, co porabia - opowiadał i słuchał odpowiedzi tamtego.
Rozmawiali ze sobą, szczerze i otwarcie, jak za dawnych lat w młodości. Potem Jüan San
zapytał, cóż to się przytrafiło przyjacielowi, że go zastaje w takim położeniu. Głos spomiędzy
traw opowiedział jego dzieje.
Rok temu wyruszył Li Czeng w podróż i zatrzymał się na noc nad brzegiem rzeki.
Ocknął się ze snu, bo usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Skierował się w stronę głosu,
wyszedł na dwór; coś go wzywało bez ustanku z ciemności. Pobiegł w stronę wołania.
Biegnąc tak zapamiętale znalazł się na górskiej ścieżce w lesie. Przy tym sam nie wiedział,
jak się to stało, żc biec począł na rękach! Czuł w ciele niczmożoną moc, zwinnie
przeskakiwał skalne rozpadliny. Niebawem spostrzegł sierść na własnych dłoniach i łokciach.
Kiedy się trochę rozjaśniło, przejrzał się w wodach rzeki; zobaczył, że się przemienił w
tygrysa. Z początku nie dowierzał własnym oczom. Wszystko to zdawało mu się snem.
Nieraz przecież miewał sny takie, w których wszystko pojmował i myślał: to sen, to mi się
tylko śni! Potem zrozumiał, że to rzeczywistość, i oniemiał. Przeląkł się nie na żarty. Więc
każda rzccz, wszystko możliwe jest w rzeczywistości. Dlaczego jednak tak się stało, nic
wiedział. Tak, zupełnie nic jesteśmy zdolni tego pojąć. My, żywe istoty, przyjmujemy bez
protestu niewiadome, które na nas spada, i żyjemy, nie wiedzieć po co, oto nasze
przeznaczenie!
Wtedy Li Czeng zapragnął śmierci. Nagle tuż przed oczami przebiegł mu zając i na
ten widok wszelkie ślady człowieczeństwa w nim natychmiast zniknęły. Kiedy się ocknął
ponownie, spostrzegł, że usta ma umazane krwią zwierzęcia, a wkoło się walają resztl<i
sierści. Takie było pierwsze Jego doświadczenie Jako tygrysa. Oszczędzi sobie chyba
opowiadania, co przeszedł potem, w dalszym ciągu tygrysiego życia aż do dzisiaj. Lecz
zawsze na kilka godzin w ciągu doby odzyskuje dawną, człowieczą świadomość. Umie wtedy
posługiwać się ludzką mową, potrafi rozmyślać albo deklamować teksty chińskich mędrców.
Ogląda wówczas ślady własnych okrutnych czynów, które Jako tygr)”S popełnił, rozmyśla
nad swoim losem ~ te chwile są najstraszniejsze, gorzkie i pełne grozy. Godziny pełnej
świadomości jednakże z dnia na dzień są coraz krótsze. Głowił się do tej pory, dlaczego mu
się zdarzyło przedzierzgnąć w tygrysa, ostatnio spostrzegł nagle, że myśli inaczej: czemuż to
byłem pierwotnie człowiekiem?...
- To straszne! Niedługo natura zwierzęcia pochłonie bez reszty moją ludzką naturę.
Tak Jak piach i ziemia pochłaniają ślady starych pałacowych fundamentów. Zapomnę
zupełnie o swojej przeszłości i grasować będę jako tygrys. Jeżeli cię spotkam na ścieżce, nie
rozpoznam w tobie przyjaciela, rozszarpię na części, nawet wyrzutów sumienia nie poczuję.
Jak to Jest właściwie, czyżby i człowiek, i zwierzę byli dawniej czymś całkiem innym? Z
początku zachowują o tym pamięć, lecz z wolna zapominają, a na koniec przekonani są, że
zawsze byli tylko sobą jednym i tym samym. Zresztą wszystko jedno. Jeśli o mnie chodzi,
będę na pewno szczęśliwszy, gdy na dobre zniknę Jako człowiek. Chociaż moja ludzka
świadomość straszliwie się przed tym wzdraga. Ach, doprawdy, straszno mi i smutno, i tak
ciężko! Bo zapomnę, żc byłem człowiekiem. Nie sposób sobie tego nawet wyobrazić. Nikt
tego nie zrozumie. Musiałby się chyba wcielić we mnie. Cóż, zanim to Jednak nastąpi, mam
jedną prośbę do ciebie.
Powstrzymując oddech Jüan San i cały orszak słuchali ze zdumieniem głosu
dobiegającego spomiędzy traw.
Gios mówił dalej:
- Jedno tylko, w przeszłości chciałem zostać poetą. Nie udało mi się, a teraz los
nieszczęsny przypadł mi w udziale. Kilkaset wierszy, które kiedyś ułożyłem, wciąż pozostaje
nie znanych. Jeszcze trochę i ślad po nich zaginie. Teraz jeszcze kilkadziesiąt z nich umiem
wyrecytować z pamięci. Postanowiłem cię prosić, byś je przez przyjaźń dla mnie zanotował.
Nie, wcale nie dlatego, żebym pragnął się zwać poetą i Dlatego tylko, że po prostu nic mogę
iść spokojnie na spotkanie śmierci, dopóki nie przekażę potomnym choć części tych wierszy,
niezależnie od ich wartości, wierszy, co były sednem mego życia, co mnie zrujnowały i
opętały serce.
Spełniono jego prośbę: przyniesiono pędzel i zapisano wszystko, co podyktował. Z
gąszczy dobiegał głos jasny i dźwięczny. Spisano tak około trzydziestu wierszy, dłuższych i
krótszych. Zawierały one w sobie wszelkie odcienie szlachetnego piękna, pod każdym
względem były wybitne i porywające, świadczyły o niezwykłym talencie twórcy. Jüan San,
aczkolwiek podziwiał ich piękno, przyjął je z mieszanymi uczuciami, zdawał sobie
mianowicie sprawę, że wiersze napisał mistrz nad mistrze, lecz nie sposób uznać je za
pierwszorzędne, bo czegoś w subtelnej i nie nazwanej materii im brakowało.
Li Czeng zakończył dyktowanie dawnych wierszy, zmienił nagle ton i jakby
naśmiewając się z samego siebie, powiedział:
- Wstyd się przyznać, ale nawet teraz jeszcze, w te] podłej postaci, śni mi się czasem,
że widzę swój zbiór wierszy leżący na stole w domu wytwornego konesera w Czang - - anie
A śnię, wyobraź sobie, rozłożywszy się w jaskini! Śmiej się ze mnie, com chciał być poetą, a
jestem tygrysem!
Tu Jüan San przypomniał sobie, jak to dawniej miody Li Czeng miał w’ zwyczaju
szydzić z samego siebie i ze smutkiem słuchał dalej.
- Żeby było śmieszniej, wyrażę może wierszem to, co czuję? Na dowód, że w tygrysie
żyje jeszcze dawny Li Czeng.
Jüan San ponov/nie kazał słudze pisać. Oto zanotowany wiersz:
Zrządzenie losu, z szaleństwa zwierzęcą oblokłem skórę.
Nigdzie od moich nieszczęść nie znajdę ucieczki.
Dziś kły mam i pazury żadnego się już nic ulęknę wroga.
Niegdyś razem staliśmy w szeregu wybrańców.
Teraz jam odmieniec w głębi traw przepastnych,
Tyś w powozie dostojnika pierwszy.
Tej nocy w górskiej dolinie, twarzą w twarz z księżycem,
Ból z piersi pragnę wyśpiewać, ledwie ryk zwierza się rozlega...
Tymczasem księżyc pobladł i lśnił zimiiiym blaskiem, opadła gęsta ranna rosa, a
między drzewami przeleciał chłodny wiatr, obwieszczając nadejście poranka. Ludzie stali
nieporuszeni, zapominając o dziwności miejsca i wczuwając się całym sercem w niedolę
poety.
Ten znów przemówił:
- Powiedziałem ci, że nie wiem, czemu przemieniłem się w tygrysa. Jeśli się jednak
głębiej zastanowić, nie jest to całkiem ścisłe, bo częściowo się domyślam. Kiedy byłem
człowiekiem, z rozmysłem unikałem towarzystwa. Wytykano mi pychę i zarozumialstwo.
Nikt nie podejrzewał, że przepełnia mnie uczucie bliskie wstydu. Przypisywano mi wybitny
talent, byłem oczywiście ambitny, ale w sposób tchórzliwy i lękliwy. Choć postanowiłem
zdobyć poetycką sławę, nie szukałem sobie ani mistrza i nauczyciela, ani nie zawierałem
przyjaźni z innymi poetami, nie pracowałem też nad sobą dostatecznie. A równocześnie nie
należałem także do ogółu. Oto skutki mojej tchórzliwej ambicji i wyniosłej nieśmiałości. Nie
czyniłem wysiłków, żeby się doskonalić, z obawy, źe a nuż mi brak talentu, jednocześnie
wierzyłem w swoją iskrę bożą, więc nie umiałem zostać jednym z wielu szarych łudzi. Coraz
bardziej oddalałem się od świata, wstydem i cierpieniem karmiąc i sycąc ambicję tchórza.
Podobno w każdym człowieku mieszka dzikie zwierzę. Jakie? To zależy od indywidualności.
W moim wypadku wyniosła nieśmiałość to tygrys. Moja skaza. Wyrządzałem zło żonie i
dziecku, raniłem przyjaciół, aż wreszcie i moje ciało, jak wszystko inne, przyjęło formę
stosowną do zawartości. Widzę teraz jasno, że całkiem zmarnowałem niewielki talent, jaki
miałem. Życie jest zbyt długie, żeby je trawić bezczynnie, i zbyt krótkie, aby czegoś dokonać,
mawiałem bezmyślnie; w istocie rzeczy wynikało to z lenistwa, niechęci do wysiłku, a także
z.nędznej obawy, że mi nie starcza talentu,. A jest wielu takich, co choć mniej warci ode
mnie, pracowali ile sił i zostawali wybitnymi poetami. Zrozumiałem to w pełni dopiero teraz,
gdy jestem tygrysem. Na tę myśl wstyd mi pali serce. Życie ludzkie już nie dla mnie. Nawet
gdybym stworzył teraz arcydzieło, jakże je przekażę? Poza tym mój umysł z dnia na dzień
staje się coraz; bardziej zwierzęcy. Cóż mam robić! Utraciłem swoją przeszłość. Jestem w
rozpaczy. W takich chwilach wspinam się na skałę na szczycie góry i ryczę zwrócony w
stronę pustej doliny, aby podzielić się z kimś straszliwym swym smutkiem. Ubiegłej nocy tak
właśnie ryczałem do księżyca. Po to, by mnie ktoś pojął, zrozumiał. I co? Wszelka zwierzyna
na dźwięk mego głosu odczuwa tylko strach, przywarowuje do ziemi. Góry, drzewa, mgła i
księżyc - wszystko jest przekonane, że to tylko tygrys miota się i ryczy z gniewu. Mogę
skakać pod niebiosa, miotać się po ziemi, a nikt nie będzie wiedział, co czuję. Podobnie gdy
byłem człowiekiem, nikt się nie domyślał mojej wrażliwości. Mam sierść mokrą nic tylko od
rosy.
Rozwidniało się coraz bardziej. Skądś spomiędzy drzew dobiegły dźwięki porannego
fletu.
- Trzeba się żegnać. Nadchodzi pora przemiany, wcielenia w tygrysa - oznajmił głos. -
Lecz nim odejdziesz, mam jeszcze jedną prośbę. Myślę o żonie i dziecku. Przebywają ciągle
jeszcze w Kuolüe i dotąd nic o moim losie nie wiedzą. Powiedz im, proszę, jak wrócisz z
południa, że od dawna nie żyję. Za nic nie zdradź i nie wyjaw, żeśmy się dzisiaj spotkali.
Kłopotliwa to prośba, ale ulituj się nad ich słabością i nie daj im zginąć w nędzy, będę ci
głęboko wdzięczny.
Głos zamilkł, po czym z gąszczy dał się słyszeć głośny płacz. Jüan San też miał łzy w
oczach i zapewnił, że z radością spełni prośbę przyjaciela.
Li Czeng szybko odzyskał panowanie nad sobą i powiedział już spokojnie;
- Widzisz, gdybym b)^’! człowiekiem, od, tego właśnie powinienem zaczaić moją
prośbę. Zamiast o rodzinie pomyślałem najpierw o swych nędznych wierszach. Oto dlaczego
przyszło mi zostać tygrysem!
Na koniec dodał jeszcze, żeby Jüan San pod żadnym pozorem nie wracał tą samą
drogą, kiedy zdążać będzie z po~ wrotem. Bo wtedy, być może, on - Li Czeng - zatraci już -
świadomość, nie rozpozna w nim przyjaciela i gotów się rzucić na niego. Teraz niech Jüan
San idzie, a gdy ujdzie ze sto kroków i stanie na tamtym pagórku, niech się obejrzy za siebie.
- Wówczas raz jeszcze ci się pokażę. Nie po to, żeby się szczycić odwagą. Po to, byś
ujrzawszy moją straszną postać, porzucił wszelki zamysł powrotu w te strony i ponownego
spotkania.
Jüan San skierował spojrzenie w zarośla i serdecznymi słowy pożegnał przyjaciela. Po
czym wsiadł na konia. Z gąszcza znów doleciał niepowstrzymany szloch. Ruszył więc
oglądając się za siebie i roniąc łzy. Orszak dotarł na szczyt pagórka i wszyscy, jak prosił Li
Czeng, obejrzeli się za siebie. Popatrzyli na opuszczoną przed chwilą leśną polanę. Zobaczyli,
jak z chaszczy wyskoczył prężnie samotny tygrys i zatrzymał się pośrodku ścieżki. Uniósł
pysk w górę ku niknącemu, blademu księżycowi, ryknął kilka razy i z powrotem skrył się. w
gęstych trawach. I więcej się nie pokazał.
Yurie Utakawa kilka razy obiło się o uszy, że podobno ostatnio w dzielnicy Shinjuku
czy Shibuya, w małych kinach Tokio, wyświetla się bardzo dziwny film, w którym kreuje ona
główną rolę. Film ten miał być jakoby nakręcony v/ czasie jej pobytu w Ameryce, gdy
należała do zespołu aktorskiego wytwórni Glob i występowała w rozmaitych rolach. Ci, co
obejrzeli film, twierdzili, że na końcu pojawił się znak wytwórni Glob, a w obsadzie
aktorskiej prócz Japończyków byli także wykonawcy zagraniczni. Film po japońsku nosił
tytuł Zemsta, choć po angielsku nazywał się Szkaradne oblicze. Mówiono, że jest bardzo
długi i melancholijny, doprawdy na wysokim poziomie artystycznym.
Spośród filmów nakręconych przez Yurie w Ameryce nie był to oczywiście jedyny ani
pierwszy, jaki wyświetlano w japońskich kinach. Zanim Yurie wróciła do kraju, Japonia
kupiła od wytwórni Glob kilka filmów, w których między innymi i ona brała udział.
Wypadała dość korzystnie w zestawieniu z europejskimi czy amerykańskimi aktorkami: miała
piękną, o obfitych kształtach figurę, odznaczała się iście zagraniczną kokieterią, a przy tym
posiadała azjatycką świeżość i czystość. Od dawna zwracała na siebie uwagę fachowców’ i
wielbicieli filmu. Wybijając się wśród aktorek, była jak na Japonkę wyjątkowo energiczna,
chętnie brała udział w ryzykownych przedsięwzięciach, a jej żywotność, zwinność i rzutkość
predestynowały ją specjalnie do ról awanturniczych, przysłowiowych diabłów w spódnicy czy
kobietdetek - tywów, słowem, ról, w których trzeba przytomności umysłu i bystrości.
Zwłaszcza jeden z filmów z Yurie w roli głównej, noszący tytuł Córka samuraja i grany w
dzielnicy Asakusa, w którym bohaterka zgłębia tajemnice wojskowe bazy w pewnym kraju,
jako szpieg podróżuje po Eurazji, przedzierzgając się kolejno w gejszę, damę czy cyrkówkę,
bardzo się podobał i gra jej wzbudziła duży, choć krótkotrwały entuzjazm. Brzed rokiem
wróciła do kraju po kilkuletnim pobycie za granicą, ponieważ tokijska wytwórnia filmowa
Nitto zgłosiła chęć zaangażowania jej u siebie oferując olbrzymie, wygórowane honorarium,
rzecz bez precedensu. A stało się tak właśnie dlatego, że film zdobył uznanie publiczności.
Yurie nie przypominała sobie jednakże, żeby kiedykolwiek nakręciła film pod tytułem
Zemsta. Znajomych, którzy go oglądali, wypytywała szczegółowo o treść i scenografię;
niczego takiego nie pamiętała.
Na początku filmu reżyser ukazuje port nad ciepłym morzem w południowej Japonii -
może Nagasaki lub jakiś podobny, piękny jak obraz Hiroshige - i uliczkę wzdłuż wybrzeża,
przy której mieszka kurtyzana imieniem Ayame Daifu, uważana za największą piękność w
mieście. O zmierzchu rozlegają się, nic wiadomo skąd, dźwięki fletu i zachwycona kurtyzana
wychodzi na werandę na piętrze, skąd roztacza się wspaniały widok na zatokę. Bohaterka,
czarująca, cudowna jak prosta dziewczyna, oparta o balustradę słucha muzyki. Grajek to
nędzny i niegodny uwagi młody żebrak od dawna kochający się w Ayame. Ale i on czuje się
mężczyzną i ma w życiu jedno jedyne pragnienie: żeby kurtyzana zlitowała się nad nim i
podarowała mu choć jedną noc. Młody żebrak żywi uczucie pilnie skrywane w sercu,
wyrzeka na swe nędzoe położenie, wstydzi się mizernej kondycji, a o zmierzchu grywa na
flecie snując się po zakamaikach portu. Największą przyjemność sprawia mu ukradkowe
spoglądanie na twarz Liikochanej. W Ayame oprócz młodego żebraka kocha się wielu, ona
jednak dla żadnego z częstych gości nie żywi prawdziwego uczucia, ponieważ przysięgła
miłość białemu marynarzowi. Przybył on tu z Ameryki na statku handlowym zeszłego roku
późną wiosną. Ayame wspomina go bez przerwy i niecierpliwie wygląda jesieni, bo wtedy
właśnie marynarz przyrzekł wrócić. Każdego wieczoru, słuchając dźwięków fletu żebraka, w
zamyśleniu kieruje wzrok na otwarte morze wspomina.
Taka jest treść pierwszej części filmu. W dalszej części statek amerykańskiego
marynarza przybywa do portu. Zakochany w Ayame Amerykanin postanawia za wszelką cenę
zabrać ją z:e sobą. Nie posiada jednak ogromnej sumy na wykupienie jej z domu publicznego.
Postanawia więc wykraść dziewczynę, ukryć w ładowni statku i wywieźć po kryjomu. Dla
przeprowadzenia tego planu bierze sobie za wspólnika młodego żebraka, o którym była mowa
wyżej. Wtajemnicza go w swój plan, nawiązują przyjaźń.
Pewnej nocy kurtyzana wymyka się niepostrzeżenie tylną furtką, gdzie czeka już na
nią Amerykanin. Marynarz chowa Ayame do kufra i ładuje go na taczkę. Taczkę wraz z
zawartością powierza żebrakowi, sam zaś Jakby nigdy nic wraca na statek. Żebrak zawozi
kufer na pustą plażę do starej opuszczonej świątyni na krańcu miasta - świątynia ta bywa Jego
schronieniem podczas słotnej pory deszczowej - i ukrywa go przy ołtarzu. Po upływie kilku
dni marynarz ma ciemną nocą wśród spienionych fal przybić do brzegu koło świątynki, gdzie
żebrak odda mu kufer, który spocznie bez przeszkód w ładowni statku.
Wyglądało na to, że cała intryga da się szczęśliwie przeprowadzić, i żebrak zgodził się
na plan marynarza, prosząc, aby otrzymać mógł wynagrodzenie inne, nie tylko w pieniądzach.
Zwierzył się wówczas ze skrywanego dotąd afektu.
- Choćby mi nawet przyszło oddać dla niej życie, niczego bym nie żałował. Zamiast
cierpieć i myśleć o swojej miłości., wolałem ci pomóc, ponieważ Ayame tak bardzo cię
kocha. Chciałem się wam przysłużyć, żebyście byli razem. To wszystko, co mogłem dla niej.
zrobić. Lecz Jeżeli masz dla mnie nędznego żebraka, choć trochę litości, odstąp mi ją, proszę”
choć na ten czas, co będzie źe mną, albo choćby tylko na jedną noc! To Jedyne moje
pragnienie... - błagał marynarza, płacząc i bijąc przed nim czołem. - A zeszłej wiosny, kiedyś
odpłynął, ukryty pod werandą pocieszałem ją dzień w dzień swoją grą na flecie. Dziwi cię
pewnie ta prośba z ust mizernego żebraka, ale jeśli ją spełnisz, raz bodaj że na własnym życiu
już mi przestanie zależeć! W najgorszym razie, gdyby się wszystko wydało, wezmę całą winę
na siebie, będę was bronić do ostatka.
Żebrak tłumaczy się i prosi w taki sposób, że Amerykanin nie potrafi odmówić jego
prośbie. Kocha swoją dziewczynę, jest ona jednak bądź co bądź kurtyzaną, która się zadawała
z niejednym, tym bardziej więc teraz, gdy chodzi o wynagrodzenie ofiarności żebraka, jedna
albo i dwie noce chyba się nie liczą...
Niestety, Ayame Daifu posłyszawszy o tym i rzuciwszy na żebraka jedno krótkie
spojrzenie przez szparę w okiennicy, wzdrygnęła się ze wstrętem.. Dumna kurtyzana, o której
względy wszyscy się ubiegali szanując jej kaprysy, uznała, źe nie zniesie, żeby taki prostak
dotknąć miał choćby brzegu jej rękawa! Zmówiła się z cudzoziemcem, aby żebraka oszukać.
A teraz w każdym razie ładujmy kufer na taczkę!
Cudzoziemiec wraca więc na statek, a żebrak przywozi kufer do świątyni. Jak
najprędzej chce ujrzeć twarz swojej jedynej; usiłuje podnieść wieko kufra w ciemnawym
wnętrzu świątyni przed statuetką Buddy. Nie udaje mu się, u zamka wisi mocna kłódka.
Przypada do kufra i zwracając się do ukrytej w nim Ayame pomstuje przez noc całą na
zdradliwą wiarołomność cudzoziemca, głośno daje upust swoim żalom.
- On ciebie przecież nie oszukał naumyślnie - pociesza go ze środka kurtyzana. - Po
prostu w zamieszaniu zapomniał dać ci klucz. Lecz kiedy wróci i wypuści mnie, spełnię daną
ci obietnicę.
Mija tak ze dwa dni. Aż tu nad ranem wpada w pośpiechu cudzoziemiec. Najpierw
gorąco przeprasza żebraka, źe zapomniał dać mu klucz od kufra.
- Statek podnosi kotwicę i szykuje się do wyjścia w morze, nie ma już teraz czasu, by
spełnić twoją prośbę! Wybacz mi i daruj! - mówiąc to wręcza mu mieszek. Żebrak nie chce
oczywiście na to przystać, Jeśli Ayame odjedzie i więcej jej nie zobaczę, nie mam po co żyć!
Postanowiłem, że kiedy się spełni moje życzenie, skoczę do morza i odbiorę sobie życie,
Okrutnieście mnie oszukali. Skoro ona mnie nie chce, nie myślę jej zmuszać. Spełnijcie
przyinajmniej ostatnią moją prośbę, niech mi przez chwilę da na siebie spojrzeć. Niechże mi
pozwoli ucałować choćby zlotem haftowany rękaw swego lśniącego kimona.
Żebrak błaga i prosi, ale kurtyzana się nie zgadza.
- Niech gada, co chce, a ty kufra nie otwieraj. Rozlicz się
Z nim szybciej i zabieraj mnie na statek! - woła ze środka i ponagla cudzoziemca.
- Żal mi cię - tłumaczy żebrakowi zakłopotany cudzoziemiec - ale sam. słyszysz, nie
mogę się jej sprzeciwiać. Poza tym i dziś, niestety, zapomniałem zabrać klucza.
- Dobrze - odpowiada żebrak - skoro tak, patrz! Skaczę z tej skały do morza! Ale
wiedzcie, że choć umrę, muszę ją zobaczyć, a mój żal będzie wieczny.
- Skacz sobie, skacz, jeśli chcesz! - woła znów z kufra dziewczyna.
W filmie widać tu kufer w przekroju, kamera ukazuje jego wnętrze: podniesione brwi
i rozgniewaną twarz bohaterki.
- Jeśli umrę, ścigać ją będzie nienasycona moja zemsta, a wspomnienie o mojej
brzydocie nigdy jej nie opuści. Wtedy próżny żal, nic już nie pomoże! - woła żebrak i
natychmiast z wysokiej skały przed świątynią rzuca się do morza.
Cudzoziemiec stoi chwilę nieruchomo, potem pośpiesznie dobywa klucz z kieszeni,
otwiera kufer i wypuszcza Ayame. Oboje cieszą się, że fortel się powiódł.
Taka jest treść pierwszej i drugiej części filmu. W części trzeciej akcja rozgrywa się
na statku oraz w ojczyźnie marynarza - w Ameryce. W początkowych scenach widzimy, jak
kufer z Ayame zostaje wrzucony do ładowni pomiędzy inne bagaże. Następnie kamera
ukazuje wnętrze kufra.
Dziewczyna siedzi w ciasnym wnętrzu skulona, z głową na kolanach, i odżywia się
przygotowanymi zapasami chleba i wody. Mija kilka dni, na prawym kolanie kurtyzany
pojawia się dziwaczny wrzód, który coraz bardziej się powiększa. Na tym wielkim i miękkim
obrzmieniu tworzą się cztery mniejsze. Dziwne, że nie sprawiają żadnego bólu, choć Ayame
dotyka chorego kolana, opukuje je i uciska. Miękka powierzchnia - może wskutek ciągłego
ugniatania - w miarę upływu czasu twardnieje, cztery małe narośle uwydatniają się coraz
wyraźniej: rozeznać można jakby rysy twarzy. Dwie górne narośle robią się okrągłe jak
kuleczki, środkowa, długa i wąska, wyciąga się ku przodowi, dolna pęcznieje wzdłuż jak
ślimak. W kufrze jest ciemno, ale przez szpary zrobione specjalnie dla dopływu powietrza
wpada światło, które wydobywa z mroku siedzącą w środku dziewczynę. Nad jej
spuchniętym kolanem majaczy jasne koło, niczym księżycowa tarcza lśniąca jak kropla wody.
Pewnego dnia kurtyzana ogląda swoje spuchnięte kolano i dostrzega, że dwie okrągłe narośle
wyglądają zupełnie jak oczy, środkowa - długa i cienka, przypomina do złudzenia nos, a
dolna, rozciągnięta jak ślimak - usta. Ayame odkrywa nagle, że opuchlina ma kształt ludzkiej
twarzy.
Może tylko tak mi się wydaje - myśli, ale nic, wyraźnie widać owal twarzy
narysowany prostymi kreskami, jak na dziecinnym obrazku. A co gorsze, twarz przypomina
fizjonomię młodego żebraka. Taki lęk i groza ogarnęły kurtyzanę, gdy to podobieństwo
spostrzegła, że straciła przytomność i zemdlała.
Zemdlonej Ayame głowa opada bezwładnie na chore kolano. Tymczasem oblicze
dotąd ledwie zarysowane, staje się wyraźniejsze, uwypuklają się coraz bardziej nos, oczy i
usta, nabierają życia, aż wreszcie pojawia się twarz młodego żebraka jak żywa, choć
pomniejszona; akurat takiej wielkości, by się mogła zmieścić na kolanie (kamera pięknie to
pokazuje). Na twarzy maluje się wyraz posępnego smutku i zawziętości, jak wtedy gdy młody
żebrak rzucił się ze skały - doprawdy niczym mała rzeźba wykonana ręką mistrza, kryje w
sobie cierpienie, milczenie i upór.
Dalszy ciąg to straszna opowieść o tym, jak wrzodowe oblicze dokonuje swojej
zemsty. Statek przybywa do Ameryki. Kurtyzana i marynarz osiedlają się na przedmieściu
San Francisco. Dziewczyna ukrywa przed kochankiem tajemnicę strasznego kolana.
Amerykanin, żeby pozostać przy niej, rzuca pracę na statku i angażuje się jako urzędnik w
pewnej firmie. Wkrótce zauważa on, że Ayame się zmieniła: jest ponura i smutna. Zaczyna ją
obserwować i pewnego dnia przez przypadek odkrywa złowrogą tajemnicę. Wtedy
postanawia dziewczynę porzucić. Ayame nie chce go puścić i dusi go w czasie bójki. (W ciele
jej mieszka teraz zły demon, który daje siły i odbiera świadomość.)
Ayame stoi znieruchomiała nad trupem kochanka, spod szlafroka, porwanego na
strzępki podczas bójki, wyziera wrzodowe oblicze: obserwuje martwego cudzoziemca i po raz
pierwszy ożywa. Wykrzywia się okropnie i rozciąga wargi w strasznym, szerokim uśmiechu.
Od tego czasu mimika upiornego wrzodu staje się niezmiernie bogata. Wrzód błyska
oczami, wysuwa język, czasem nawet potrafi płakać albo ślini się przez wykrzywione wargi.
Taka to była pierwsza zemsta żebraka. Odtąd Ayame Daifu stale narażona na niecne
zachowanie wrzodu żyje w nieustannej trwodze. Po zamordowaniu kochanka natura
dziewczyny ulega gwałtownej przemianie, Ayame staje się niedoścignioną, śmiałą
uwodzicielką, kobietąszatanem, a jej piękność nabiera nieodpartego czaru. Kurtyzana
wykorzystuje całą swą kokieterię, flirtuje na prawo i lewo, zwodzi kolejnych mężczyzn,
rujnując ich i doprowadzając do śmierci. Czasami czuje skruchę i żal z powodu swych
niecnych postępków, nocą męczą ją koszmarne sny. Obiecuje sobie poprawę, w czym za
każdym razem przeszkadza jej wrzód, wyśmiewając skrupuły i zachęcając do złego. Ayame
stacza się coraz niżej. Przedzierzga się w różne osoby, gra różne role, raz kobiety ulicznej,
innym razem komediantki (odtwórczyni bohaterki filmu ma zarówno piękną figurę, jak twarz,
dobrze jej i w kimonie, i w ubraniu europejskim - kamera te wszystkie zalety umiejętnie
podkreśla).
W miarę, jak zmienia się życie Ayame, akcja filmu przenosi się z San Francisco do
Nowego Jorku. Tracą tam dla niej głowy wszyscy: arystokraci z różnych krajów, dyplomaci i
niezliczeni dżentelmeni. Wszyscy giną zamordowani przez nią. Ayame ma teraz własną willę
i limuzynę, prowadzi życie wytworne jako wielka dama, ale w chwilach samotności wyrzuty
sumienia nie dają jej spokoju. Równocześnie Im więcej cierpi, tym bardziej olśniewa swą
urodą. Na koniec poznaje młodego hrabiego, w którym zakochuje się i za którego wychodzi
za mąż. Nie będzie jednak spędzać beztroskich dni u boku małżonka, to jej się oczywiście nie
uda.
Pewnego wieczora, kiedy młoda para wydaje przyjęcie dla licznych gości, ukrywana
dotąd tajemnica wychodzi na jaw. Aż do tego czasu Ayame bandażuje wrzód na kolanie 1
ukrywa pod przylegającą ściśle pończochą. Tego wieczora jednak, gdy niepomna na nic
szaleje w tańcu, na śnieżnobiałą jedwabną pończochę spływa strumyk czerwonej krwi.
Ayame tego nie zauważa, lecz hrabia, któremu od początku zasłonięte kolano wydawało się
podejrzane, podchodzi bliżej, by obejrzeć ranę. W tym momencie wrzodowe oblicze
przegryza pończochę i pokazuje zebranym długi język. Z jego oczu i nosa cieknie krew.
Twarz wybucha przeraźliwym śmiechem. Ayame ucieka, biegnie na górę do sypialni, gdzie
przebija się nożem, pada na łóżko. Umiera popełniwszy samobójstwo, a wrzód na jej kolanie
żyje i jeszcze się śmieje.
Taka jest, z grubsza biorąc, treść filmu. Końcowe ujęcie to zbliżenie wrzodowego
oblicza.
Zazwyczaj na początku filmu podaje się nazwiska reżysera, aktorów i obsadę ról, w
tym jednak filmie nie podano nazwisk, ani reżysera, ani aktorów. W pierwszej części
przedstawiono publiczności tylko Yurie Utakawa jako Ayame (kolejno w kostiumie
kurtyzany i młodej żony hrabiego), natomiast o aktorze, który kreuje rolę młodego żebraka,
równie ważną lub nawet ważniejszą niż Ayame, nie wspomniano ani słowem, choć dla
widzów aktor był nowy i nie znany.
Tyle oto dowiedziała się Yurie od kilku wielbicieli swego talentu, którzy film ów
obejrzeli. Bez wątpienia, skoro występuje ona w tym filmie, kiedyś musiała zapewne nakręcić
poszczególne sceny, choć takiej opowieści nie znała. Nic zresztą dziwnego, film to nie teatr,
gdzie akcja zachowuje ciągłość. Nakręcono po prostu pojedyncze sceny, ze środka czy od
końca, jak popadnie. W tym okresie wielu aktorów nie znało treści całego filmu, w którym
występowali. W wytwórni Glob, gdzie zatrudniona była Yurie, reżyser wychodził z założenia,
że aktor nie powinien znać uprzednio treści scenariusza. Nie uznawał on uczenia się roli ani
prób, aktor poruszał się tylko i wyłącznie według jego wskazówek, nie znając całości,
improwizował w każdej scenie, na los szczęścia, wykonywał to, czego reżyser żądał. Reżyser
unikał w ten sposób omyłek i uzyskiwał pełną naturalność gry aktorskiej. Taka koncepcja
filmu i pracy reżysera była wówczas w A - meryce powszechna. W ciągu kilku lat pracy w
wytwórni Glob Yurie wystąpiła w różnych rolach. Nie miała wtedy pojęcia, w ilu i w jakich
filmach taśmy te będą użyte. Była tylko mrówką roboczą, maleńką śrubką w wielkiej
fascynującej maszynerii. Grała role kurtyzan i dam, kobietygang - stera i detektywa. Kryła się
po kufrach i walizkach, nakręciła liczne sceny morderstw, występowała też w roli wielkiej
uwodzicielki. Uzbierało się tego tak wiele, że trudno spamiętać. Nie miała pojęcia, które ze
scen wykorzystano w filmie. Przy takim systemie pracy rzecz to całkiem naturalna, a cóż
dopiero w wypadku filmu, gdzie montażu i zdjęć trikowych (twarz żebraka na kolanie)
dokonał biegły operator. O czymś takim Yur.ie w ogóle nie słyszała, więc i pamiętać nie
mogła.
Mimo to Yurie powinna by przypomnieć sobie poszczególne sceny czy pojedyncze
ujęcia. Tym bardziej że chodziło ofilm długi i zwracający uwagę. Czy możliwe, żeby nigdy
onim nie słyszała, nie wiedziała nawet o jego istnieniu? Kiedy mieszkała jeszcze w Ameryce,
największą jej przyjemnością było oglądanie wszystkich filmów, w których występowała,
nawet krótkich i błahych - znała wszystkie. Po powrocie do Tokio, niezadowolona z
rezultatów pracy w wytwórni japońskiej, wzdychała często do dni w San Francisco.
Korzystała z każdej okazji, by oglądać na pokazach w miejskich parkach swoje stare filmy
nakręcone w Globie. Wydało się jej dziwne, że nie słyszała o istnieniu tego filmu, nie
wiadomo kiedy zrealizowanego, a rozpowszechnianego już w Japonii. Dlaczego wreszcie
film uważany za ciekawy pod względem artystycznym, a dotąd nie znany, ukazał się ni stąd,
ni zowąd w kinach peryferyjnych? Kiedy i kto zakupił go dla Japonii, kiedy się odbyła
premiera, gdzie się błąkał, nim trafił na peryferie? Yurie próbowała pytać o to kilka osób w
swojej wytwórni, ale żadna z nich nie potrafiła na to odpowiedzieć. Postanowiła film
obejrzeć, kilkakrotnie u - siłowała trafić na seans na odległych przedmieściach; niestety,
pokazy trwały krótko, urządzano je raz na jednym, raz na drugim krańcu miasta, więc ciągle
jej się to nie udawało. Niepowodzenie powiększyło jeszcze jej zaintrygowanie i cłe -
>kawość.
W wytwórni Glob pracował niejaki Jefferson, zdolny spec od fotomontażu i zdjęć
trikowych, który miał na swym koncie wiele ciekawych osiągnięć. Yu.de przypuszczała, że
on właśnie, nie kto inny, przyłożył ręki do montażu Szkaradnego oblicza - był to człek
wesoły i wielki dowcipniś, może chciał jej spłatać figla - i wykonał tę precyzyjną nowatorską
pracę. Użył też zapewne różnych sposobów, nie tylko połączenia dwu odrębnych taśm, jak w
ujęciach twarzy żebraka. Yurie tym bardziej zapragnęła cały film obejrzeć osobiście. Miała
przy tym wątpliwości co do osoby aktora kreującego rolę żebraka. W Globie było
równocześnie z nią trzech aktorów japońskich. Nigdy jednakże nie występowała razem z
i;adnym z nich przed kamerą w porcie podobnym ponoć do Nagasaki. Kim więc jest ten aktor
grający żebraka?
Im dłużej Yurie nad tym rozmyślała, tym dziwniej się czuła - niemal jak Ayame Daifu
prześladowana przez nieznanego japońskiego aktora. Musi przecież być w wytwórni ktoś
orientujący się w tej sprawie!
Tak rozmyślając, doszła do wniosku, że najlepiej spytać pana H. zatrudnionego w
firmie od dawna i zajmującego - eksponowane stanowisko w biurze. Podlegała mu cała
korespondencja z wytwórniami zagranicznymi, prenumerata pism filmowych w języku
angielskim, do jego kompetencji należała też praca przy tłumaczeniu scenariuszy. Pan H.
orientował się dobrze w filmach sprowadzanych z zagranicy, znał daty produkcji, importu i
dane o aktorach. Od niego z pewnością można się czegoś dowiedzieć.
Pewnego dnia Yurie udała się do biura znajdującego się «obok wytwórni, w dzielnicy
Nippori, wdrapała się na pierwsze piętro i zwróciła się do pana H.
- Jeśli idzie o ten film - odpowiedział urzędnik spoglądając życzliwie na Yurie - wiem
coś niecoś...
Zamrugał oczami wydawał się bardzo zmieszany. Bacznie rozejrzał się po pokoju,
wstał nawet ze swego miejsca i poszedł zamknąć drzwi, które Yurie zostawiła otwarte. Wrócił
i podjął przerwaną rozmowę.
- Więc... pani też nie wiedziała o tym filmie? Rzeczywiście... zastanawiające...
Dziwny film. Prawdę mówiąc, ja także chciałem panią spytać o ten film, tylko jakoś nie było
okazji, a przy tym niecodzienna sprawa. Dziś możemy porozmawiać, dobrze się składa, bo
nikogo akurat nie ma, tylko niechże sobie pani tego, co powiem, nie bierze zbytnio do serca.
- O nie, tym bardziej pragnę usłyszeć, o co chodzi! - śmiejąc się odparła
zdecydowanym tonem Yurie.
- Otóż... film ten jest własnością naszej firmy i na dłuższy czas został wypożyczony
kinom peryferyjnym. O ile pamiętam, został zakupiony na miesiąc przed powrotem pani z
Ameryki. Jednak nie od wytwórni Glob, a od pewnego Francuza w Yokohamie. Ten Francuz
kupił go wraz z wielu innymi taśmami w Szanghaju. Poprzednio film wyświetlano.podobno
wielokrotnie w Chinach i innych krajach południowej Azji. Klisza była zniszczona i w złym
stanic. Mimo to masza firma v/yłożyła dużą sumę na ten cel, bo obiecała pani przejść do
naszej wytwórni. Uzyskaliśmy w ten sposób możliwość zapewnienia pani dużej popularności,
jako że od czasiu Córki samura]a niczego nie mieliśmy, w dodatku wypadła tam pani
niezwykle korzystnie, a pod względem artystycznym film jest fascynujący i specyficzny. Lecz
v/krótce po zakupieniu Szkaradnego oblicza zaczęły krążyć dziwne plotki. Otóż jeśli się ten
film ogląda nocą i samotnie, dzieją się straszne rzeczy... nawet najodważniejszy mężczyzna
nie potrafi obejrzeć go do końca. Odkryto to przypadkiem, kiedy technik filmowy, który
wówczas pracował w tym biurze, w pokoju przy końcu korytarza, sam jeden późną porą
wyświetlał taśmę, żeby usunąć ewentualne usterki. Z początku nikt mu nie wierzył, ale
znalazło się kilku ciekawych, ci kolejno eksperyment powtórzyli i potwierdzili słowa
technika. „Faktycznie, straszne! To upiorny film!” W dodatku technik przerażony tym
zdarzeniem postradał zmysły i zwolnił się z pracy. Pozostali także nie wyszli bez szwanku;
dręczyły ich koszmarne sny, zapadali bez przyczyny na nieznane choroby... Prawdę mówiąc,
nasz dyrektor był jednym z poszkodowanych. Zapadł na dziwną, nieznaną gorączkę, leczył
się przez pół roku. Wie pani, jaki dyrektor jest nerwowy i zabobonny, od tej pory nie chciał
mieć tego filmu pod bokiem. Ledwie się poczuł zdrowszy, urządził tajną naradę, na której
zaproponował wycofanie się ze współpracy z panią oraz jak najszybsze odsprzedanie filmu
innej firmie. Byli jednak tacy, co się z jego zdaniem nie zgodzili argumentując, że bądź co
bądź firma wyłożyła na jego zakupienie znaczną sumę i tylko straci, jeśli dobrowolnie odda
taśmę w ręce konkurencji. Inni znowu uważali, że film jak film, ale jeśli chodzi o współpracę
z panią, nie ma podstaw do zerwania zawartego kontraktu, zresztą wypłacono już olbrzymią
zaliczkę. Dyskusja była burzliwa, aż wreszcie uchwalono, co następuje: niesamowitość filmu
ujawnia się tylko wtedy, gdy go ogląda nocą nie więcej niż jedna osoba, co jest rzeczą raczej
wyjątkową, nic więc nie przeszkadza wyświetlaniu filmu w kinie, gdzie liczba widzów bywa
z reguły duża. Jeśli dyrektor nie chce go przechowywać, najlepiej wypożyczyć film małym
kinom na czas dłuższy, póki nie znajdzie się kupiec, który zapłaci dostatecznie dużo. Umowy
z panią również nie anulowano, przeszkoda zniknęła. Oczywiście, gdyby dziwne pogłoski
doszły do niepożądanych uszu, zmniejszyłaby się pani popularność, co mogło się odbić na
wartości filmu jako towaru; wszyscy Zatem zobowiązali się dochować tajemnicy, również
przed pracownikami wytwórni. I na tym stanęło.
Dziś nie pozostał w naszej firmie prawie nikt z ówczesnych urzędników i aktorów,
którzy znali tajemnicę tego filmu. Nic zresztą dziwnego. Na tajnej naradzie pierwotnie
podjęto decyzję wypożyczenia filmu za godziwą sumę którejś z wielkich firm, jednak wtedy
właśnie między pracownikami na eksponowanych stanowiskach stosunki się pogorszyły,
dochodziło do utarczek, ostrej rywalizacji, i zamiar nie doszedł do skutku. Nie zwlekając
wypożyczono taśmy małym kinom, kolejno w Kioto, Osaka i Nagoya. Nie dbano przy tym o
żadną reklamę ani zapowiedzi w gazetach, film, choć niewątpliwie dobry, przeszedł nie
zauważony przez fachowców, bez większego rozgłosu. Po objechaniu prowincji trafił teraz do
Tokio, na przedmieścia.
Ja sam słyszałem tylko od innych o dziwach, które działy się po nocach, osobiście
tego nie sprawdziłem. Oglądałem jednakże Szkaradne oblicze na pierwszym próbnym
pokazie przy udziale pewnej liczby zainteresowanych i dziennikarzy. Zastanowiło mnie
wtedy jedno: aktor kreujący rolę żebraka. Znałem wszystkich aktorów występujących w tym
filmie, od pani począwszy, ale jego zobaczyłem po raz pierwszy. Myślę, iż orientuję się
nieźle, wiem dokładnie, kto pracował w Globie razem z panią. O ile się nie mylę, było tam
tylko trzech aktorów japońskich, i tych dobrze pamiętam. Prawda? Lecz żebrakiem jest
całkiem kto inny. Czy przypomina sobie pani kogoś prócz tamtych trzech? O to właśnie
chciałem zapytać.
Pan H. skończył swoje długie wyjaśnienia. Zapadło milczenie.
- Nie, rzeczywiście było tylko trzech - odparła Yurie. - Ja raczej przypuszczam, że
ktoś połączył dwa filmy i że tego aktora wcale nie znam.
- Myślałem już o tym - powiedział pan H. - Tym bardziej źe słyszałem o tym
Jeffersonie z Globu. Musiałaby to jednak być naprawdę mistrzowska robota, przy niektórych
ujęciach w tym filmie wręcz nieprawdopodobna... Gdyby istotnie tak było, trzeba by przyjąć,
że Jefferson dysponuje nie znanymi nam, tajemniczymi środkami. Dużo uzbierało się w tej
sprawie nieporozumień, więc, muszę wyznać, wysłaliśmy pół roku temu list do Globu z
prośbą o wyjaśnienia. Przyszła odpowiedź, która niczego nie wyjaśniła. Wytwórnia Glob
oznajmiła, że nie realizowała filmu Szkaradne oblicze, nakręciła natomiast inny film o nieco
podobnej treści. Przypuszcza zatem, że część odnośnej taśmy została tu wykorzystana. Wobec
tego ktoś inny musiał dokonać zmian montażowych i mamy do czynienia z plagiatem.
Niemożliwe raczej, by dokonano tego przy realizacji pierwszej wersji w Globie z inicjatywy
zatrudnionych tam osób. Cała produkcja podlega kontroli i ewentualności takiej być nie
może. Równocześnie z panią Yurie w wytwórni zatrudnionych było trzech aktorów
japońskich. Przed jej przyjazdem również pracowali tam Japończycy, później zaś
zaangażowano jeszcze kilka osób, tak że ostatecznie mogła się z nimi nie zetknąć.
Jednocześnie nie da się wykluczyć całkowicie przypuszczenia, że taśma powstała w Globie.
Co do fotomontażu, oiczywiście dokonuje się tu takich czy innych zdjęć trikowych, lecz
stanowi to tajemnicę wytwórni, wobec czego nie możemy udzielić szczegółowych
wyjaśnień... Wracając do sprawy, jeśli rzeczony film jest plagiatem, firma Glob nie może
przejść nad tym, faktem do porządku. Chce zbadać tę sprawę na miejscu, prosi zatem usilnie
o odsprzedanie jej filmu za ustaloną cenę.
Taka mniej więcej była odpowiedź amerykańskiej wytwórni. Niczego nie wyjaśniała.
Wniosek, który wysnuto w Globie - jakoby to kto inny dokonał fotomontażu - wydawał się
najbardziej do przyjęcia, A dokonać tego mógł tylko wielki spec, większy pewnie niż
Jefferson. Tylko kto zadawałby sobie tylu trudu wyłącznie w celach zarobkowych? A na
dodatek te straszne wrażenia podczas nocnych seansów^ Jest w tym chyba jakaś siła wyższa!
Przepraszam, że pytam, ale czy nie przypomina pani sobie kogoś w Ameryce, kto mógłby
żywić do pani urazę? Kogoś na przykład zakochanego, a odrzuconego lub oszukanego, bo to
by pewnie coś wyjaśniło... Tak mi się wydaje. To z pewnością zemsta jakiegoś mężczyzny.
~ Ach, nie! Niech pan posłucha. Nie mam nic takiego na sumieniu, z całą pewnością!
I jaki jest właściwie ten aktor, bo mówiono mi, że to twarz strasznie brzydka?
- Tak, szkaradna! Trudno powiedzieć nawet, czy to Japończyk, czy ma rysy bardziej
południowoajatyckie. Cera bardzo ciemna, oczy wyraziste, okrągła twarz, obrzmiała...
faktycznie, jak nabrzmiały wrzód. Wiek około trzydziestu lat, na kliszy wygląda, jakby miał o
dobre dziesięć lat więcej od pani. Takiej twarzy zapomnieć nie można. Jeśli go pani zna, na
pewno sobie przypomni! Tak, takiej twarzy się nie zapomina. Doprawdy dziwne, że nikt o
nim nie słyszał! Jak on kreował tę rolę, cóż za mistrzowska gra, jakież świetne miny, co za
mimika! Któż się z nim może równać, chyba jeden Wegener ze Studenta z Pragi i Golema
Dziwi mnie, dlaczego aktor charakterystyczny te) miary co on jest zupełnie nie znany,
zarówno w Japonii, jak W Ameryce! A że go nie potrafimy umiejscowić, jakby był nie z tego
świata, żyje tylko w filmie. Cóż o tym sądzić? Zresztą świadkowie dziwnego eksperymentu
także byli przekonani, źe to nie jest twarz żywego człowieka. „To upiór, niemożliwe, żeby
taki aktor istniał, mówiono, bo inaczej czyżby się trafiały takie dziwy?”
- Ale konkretnie jakie? To właśnie chcę usłyszeć. Tego jednego, najważniejszego,
dotąd mi pan nie wyjaśnił.
- Nie chciałem pani niepokoić, ale jak już powiedziałem tyle, dodam i resztę.
Słyszałem o tym od technika montażowego, tego, co potem zwariował. Krótko mówiąc,
źródłem strachu w filmie jest właśnie twarz owego żebraka. Otóż” mówił technik, zazwyczaj
ogląda się filmy, jak na przykład’, w parku dzielnicy Asakusa, przy akompaniamencie
muzyki” z komentarzem, w wesołym, pogodnym nastroju, wśród ludzi^. ten zaś film,
zwłaszcza oglądany późną nocą w samotności w pomieszczeniu, do którego nie dochodzą
żadne głosy, wywołuje niesamowite wrażenie i budzi grozę. Nie chodzi tu osceny z założenia
straszne, ale i o sceny zbiorowe z udziałem statystów są niezwykle plastyczne: traci.się
poczucie, żęto fikcja, przeciwnie, zaczyna się myśleć, że film jest właśnie rzeczywistością, a
widz to tylko cień. Najbardziej przeraża wielkie zbliżenie wrzodowej twarzy, która się śmieje,
aż dłoń kręcąca korbkę projektora mimowolnie zamiera. Twarz ta^ kiedy się śmieje, zdaje się
straszniejsza, niż kiedy się złości. Technik powiedział jeszcze: „Cóż tam ja, ale niechby to
oglądał aktor występujący w tym filmie, dopiero miałby się z pyszna! Czułby wtedy, że on
sam, z krwi i kości, jest tam w filmie, a ten na widowni - to cień i złudzenie!” Możemy sobie
wyobrazić, co przeżył, kiedy siedział tu, w Nippori, sam jeden nocą przed ekranem! Już przy
pierwszych scenach, kiedy pojawia się żebrak, ogarnęło go poczucie nie - samowitości, aż się
spocił z niedorzecznego strachu. Taśma, jest w złym stanie, w kilku miejscach prześwietlona,
ale nic to nie szkodzi, jakby wzmaga jeszcze nastrój posępnej melancholii, śmieszne, co?
Pierwsze cztery rolki można jeszcze jakoś wytrzymać, natomiast przy piątej, w finale, kiedy
Ayame popełnia samobójstwo, każdy prawie, kto to oglądał w ciszy i bez świadków, tracił ze
strachu przytomność. Jest tam takie ujęcie, zbliżenie prawej pani nogi, od stopy po kolano, na
kolanie ta twarz pełna napięcia, mściwa, nienawistna, ściągająca wargi w charakterystycznym
grymasie... i niby to się śmieje, niby płacze. Proszę sobie wyobrazić, że ten śmiech... słychać
naprawdę! Bardzo cicho, ale niemniej całkiem wyraźnie! Jeśli się patrzy nie dość uważnie,
mówił technik, albo jeśli dochodzą inne głosy czy dźwięki z zewnątrz, łatwo ten moment
przegapić. Trzeba słuchać bardzo pilnie. Być może, na pokazach publicznych śmiech ten
rozlega się także, tylko nikt nie zwrócił na to uwagi... Tak. I co pani na to? Sądzę, że i dla
pani nie jest to zbyt przyjemne. Dodam jeszcze, że postanowiliśmy wreszcie odsprzedać
taśmę Ameryce. Przed kilkoma dniami wróciła do nas z kolejnego kina i znajduje się teraz w
biurze, tu na półce. Dyrektor surowo zabronił wyświetlać, ale jeśli zechce pani przejrzeć samą
taśmę, proszę bardzo. Czy chce pani pooglądać? Gdyby zechciała pani rzucić okiem na twarz
tego aktora, może rozwiązalibyśmy zagadkę.
Yurie z oczami błyszczącymi ciekawością skinęła głową i pan H. sięgnął na półkę.
Spomiędzy pięciu płaskich puszek z taśmami wybrał część pierwszą i piątą. Położył je na
stole, zdjął pokrywy, rozwinął srebrną, błyszczącą jak stal wstęgę i uniósłszy kliszę w stronę
okna, pokazał Yurie.
- O, proszę spojrzeć! To właśnie ten żebrak.
Potem rozwinął drugą i wskazał klatkę zbliżenia twarzy na kolanie.
- O, widzi pani? Tutaj wrzód. Tak, to jest pewnie klisza kombinowana, z tym się
zgadzam. Więc jakże, zna pani tego mężczyznę?
- Nie - odparła Yurie. - Nikogo takiego nie znam.
Wiedziała to zresztą od razu, aktor był jej zupełnie nie znany.
- Taśma wyraźnie kombinowana, więc ten mężczyzna musi się gdzieś odnaleźć, nie
jest chyba duchem!
- Jedno miejsce jednak wcale mi na montaż nie wygląda.
Proszę popatrzeć. Ayame stawia opór żebrakowi i zamierza spoliczkować twarz na
kolanie, a ta chwyta zębami środkowy palec jej prawej dłoni. Widać, jak bohaterka usiłuje się
oswobodzić i że ją to boli. Nie można chyba takiej sceny uzyskać na drodze fotoamontażu!
Pan H. wręczył taśmę Yurie, sam zaś zapalił papierosa i zaczął krążyć po pokoju.
Mówił przy tym jakby do siebie:
- No i oo się stanie, jeśli Glob dostanie w swoje ręce ten film? O, oni wszystko
potrafią obrócić na swoją korzyść. Wyprodukują zaraz mnóstwo kopii, sprzedawać zaczną na
prawo i na lewo. Ojej, na pewno się nie mylę!
9- Ballada...
Tanizaki Jun Ichiro
Krolestvuo w miniaturze
Minęły właśnie dwa łata, od kiedy Kaijima Shckichi rozpoczął pracę w szkole
podstawowej w stolicy prefektury, mieście M.; miał wtedy lat trzydzieści sześć. Był
tokijczykiem czystej wody, urodzonym w dzielnicy Asakusa, w Shodencho; po ojcu, który
zajmował się kulturą starych Chin, pewnie odziedziczył zamiłowanie do nauki - i do czego go
to doprowadziło! Zmarnował życie. Tak oto sądzi teraz zawiedziony Kaijima. Niechby już
raczej pozostał nikim, niechby się nigdy nie tknął nauki, przecież gdyby poszedł do terminu w
pierwszym lepszym sklepie i porządnie popracował, dzisiaj byłby kupcem całą gębą. A w
każdym razie mógłby zapewnić dostatek rodzinie i wieść życie ustabilizowane. Jego rodzice
nie mieli dość pieniędzy, żeby go posłać do gimnazjum, a on zapragnął zostać uczonym - był
to wielki błąd!
Kiedy ukończył szkołę i ojciec wystarał mu się o miejsce chłopca na posyłki, Kaijima
nie zgodził się na to zajęcie i wstąpił do Niższej Szkoły Nauczycielskiej w dzielnicy Ocha -
nomizu. Ukończył ją w wieku lat dwudziestu, po czym od razu podjął pracę w szkole
podstawowej w Asakusa. Jego pensja wynosiła wówczas, o ile pamięta, osiemnaście yenów.
Nie chciał jednak spędzić całego życia jako nauczyciel v/ szkole. Miał zamiar usilnie
pracować, a jednocześnie pogłębiać wiedzę i dokształcać się jako samouk. Studiując pilnie
ulubioną historię Azji, Chin, Japonii zostanie kiedyś autorytetem, profesorem historii - tak
sobie wymarzył.
Miał dwadzieścia cztery lata, kiedy zmarł mu ojciec. Niedługo potem nasz bohater się
ożenił. Dawne dążenia, entuzjastyczne plany coraz bardziej wietrzały i blakły. Owładnęła nim
przemożna rniłość do żony. Oddany dotąd wyłącznie nauce Kaijima nie zwracał uwagi na
kobiety, teraz natomiast znajdował przyjemność w drobiazgach życiowych. Podświadomie
więc począł myśleć i planować jak inni, przeciętni ludzie. Później rodzi się dziecko, pensja
nieco idzie w górę. Wszystkie te okoliczności powodują wreszcie, że Kaijima traci dawne
ambicje i zupełnie zarzuca myśl o karierze. Kiedy przychodzi na świat najstarsza córka,
Kaijima zmienia akurat miejsce pracy i przenosi się do szkoły podstawowej w dzielnicy
Shitaya. Jego pensja wynosi teraz dwadzieścia yenów.
W ciągu piętnastu lat w myśl zaleceń podejmuje kolejno pracę w dzielnicach
Nihonbashi i Akasaka. Jego pozycja zawodowa staje się coraz wyższa, a miesięczne
wynagrodzenie wzrasta, osiągając sumę czterdziestu pięciu yenów. Cóż z tego, skoro szybciej
niż dochody rosną wydatki rodzinne, doprawdy w tempie zastraszającym; Kaijima z roku na
rok staje się coraz uboższy. Po córce na świat prz}’-chodzi syn, po nim dalsze dzieci. Jest już
ich sześcioro. Mija siedemnaście lat pracy w szkole, właśnie ma się narodzić kolejne, siódme
dziecko. Więc Kaijima decyduje się na przeprowadzkę do prefektury G. On, rodowity
tokijczyk, któremu połowa życia upłynęła w Tokiio, decyduje się na wyjazd na prowincję!
Tak, nie wytrzymał po prostu presji otoczenia w wielkim mieście. Ostatnie jego miejsce pracy
w Tokio to szkoła podstawowa w dzielnicy Kojimachi, położonej na zachód od pałacu
cesarskiego, przy linii Yamanote. Dziielnica rodzinnych rezydencji, dworków dostojników i
luksusowych aparatamentów. Tutejsi uczniowie pochodzą z wyższych warstw społecznych,
słowem, same dzieci dobrze urodzone. A pośród nich synowie i córki Kaijimy, którzy chodzą
przecież do tej samej szkoły; jak nędznie wyglądają na tle innych. Kaijima cierpi patrząc na to
i w końcu nie wytrzymuje presji. On i jego żona gotowi się wyrzec wszystkiego, byle tylko
dzieciom na niczym nie zbywało! Potrzeba im sukni, podobnej do tej, jaką ma tamta pani,
albo wstążki, albo butów takich czy innych i jeszcze latem wyjazdu na letnisko. Słysząc
żądania dzieci, nauczyciela ogarnia rozgoryczenie; jako ojciec czuje się bezradny i nic
niewart. Na dodatek ma na utrzymaniu swoją starą matkęwdowę. Rzetelny i skrupulatny,
przeżywa męki i ugina się wreszcie przytłoczony ostatecznie cierpieniem. Rozumie, że
zawiódł nadzieje rodziny, czuje się winien. Na koniec porzuca Tokio wraz z jego drożyzną i
postanawia wieść spokojne życie na prowincji.
M., które Kaijima wybrał, jest rodzinnym miastem jego żony, a przy tym szczęśliwy
to zbiegiem okoliczności uzyskał poparcie i zdobył miejsce wychowawcy.
M. leżące o sto dwadzieścia kilometrów na zachód od Tokio, znane z hodowli
jedwabników, liczy około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Leży na krańcu rozległej
równiny Kan - to, tam właśnie, gdzie się ona stopniowo zwęża, napotkawszy na swej drodze
łańcuch Gór Centralnych. Całe miasteczko, jak okiem sięgnąć, otaczają gaje morwowe. W
pogodne dni, kiedy niebo błękitne, z każdego miejsca widać górę H., słynną ze swych
ciepłych źródeł, i górę A., dostojną i ogromną. Szczyty tych gór strzelają wysoko w niebo nad
rzędami krytych dachówką domów. Miasto przecina kanał połączony z rzeką, płynie w nim
woda chłodna i przezroczysta. Z dużej ulicy kursuje kolejka do ciepłych źródeł w L, panuje tu
gwar i ożywienie, jak na prowincję całkiem nieźle, jest nastrojowa atmosfera.
Kaijima wraz ze znękaną rodziną przeniósł się tam w pierwszej połowie maja,
wczesnym latem, kiedy góry przed - stav/iały widok najpiękniejszy, najbardziej urokliwy.
Rodzina, zamieszkująca dotąd w nędznym mieszkalnym baraku tokijskiej dzielnicy Kanda
przy Sarugakucho, poczuła się jak wyciągnięta z piwnicy na światło pod przezroczysty błękit
nieba i przepełniało ją teraz uczucie żywiołowej radości. Dzieci wesołe i rozbawione dzień w
dzień biegały po trawie w parlcu, gdzie zachowały się resztki starych ruin zamkowych.
Bawiły się w chowanego wśród gęstych drzew wiśniowych przy grobli u rzeki albo śpieszyły
nad staw, wokół którego zwieszały się obfite kiście glicynii akurat w pełnym rozkwicie.
Także Kaijima i jego żona, a nawet sześćdziesięcioletnia matka odzyskali nagle swobodę i
beztroskę, nie tęsknili też
wcale ani nie żałowali Tokio, gdzie wychodzili na iono natury akurat raz do roku - na
grób ojca.
Szkoła, w której rozpoczął pracę Kaijima, leżała w północnej części miasta, a za jej
boiskiem rozciągały się wspomniane wyżej gaje morwowe. Z okien klasy nauczyciel co dzień
mógł oglądać rozległe pola, a w dali zamglony fioletowy, pofałdowany szczyt górski,
sylwetkę góry A., o której już wspomnieliśmy. Czuł się na swoich lekcjach swobodny’ i
rozluźniony, W pierwszym roku pobytu został wychowawcą klasy trzeciej. Opiekował się tą
samą grupą przez kolejne dwa lata w klasie czwartej i piątej. Choć nie było tu uczniów tak
poprawnych pod każdym względem jak w szkole podstawowej F. w dzielnicy Kojimachi, nie
brakowało dzieci z bardzo bogatych domów - jako że mamy do czynienia nie z byle jaką
prowincją, mieści się tu prefektura! - oraz innych, niezbyt bystrych. Byli i niesforni, co to nie
poddawali się żadnym rygorom ł dokuczali dotkliwie rodzeństwu z Tokio. Dwaj najzdolniejsi
w klasie chłopcy, z których jeden by! synem miejscowego potentata Suzukiego, ważnej
persony w banku, a drugi synem dyrektora spółki hydraulicznoelektrycznej, walczyli ze sobą
o palmę pierwszeństwa. Przywódca całej paczki, Nishimura, najbardziej rozbrykany i
nieposłuszny, to syn miejscowego zielarza. Natomiast Arłta, syn lekarza, chłopiec nieśmiały i
rozpieszczony przez oboje rodziców, ubrany był zawsze najbardziej elegancko ł najdostatniej
ze wszystkich. Kaijima z natury lubił dzieci, a mając za sobą dwadzieścia lat doświadczenia
w pracy nauczycielskiej, nie robił pomiędzy nimi różnicy; interesował się ich odmiennymi
charakterami, ale otaczał wszystkie jednakową troską. Czasem potrafił dobrze skrzyczeć albo
i dać porządnego kuksańca, znał jednak do głębi psychikę dziecka i cieszył się dobrą opinią
wśród uczniów, rodziców i współpracowników.
Zdarzenie, o którym będzie tu mowa, miało miejsce w drugim roku pobytu Kaijimy w
mieście M. W kwietniu, z początkiem nowego roku szkolnego, przybył do piątej klasy nowy
uczeń. Nazywał się Numakura Shokichi. Był chłopcem smagłym, silnie zbudowanym, o
krągłych, pulchnych ramionach. Miał kwadratową twarz i wielką usianą krostami głowę. Był
synem robotnika, który niedawno przeniósł się z Tokio do zakładów włókienniczych w
miasteczku M. Z pospolitej twarzy i przybrudzonego ubrania chłopca odgadywało się od razu,
że nie pochodzi z zamożnego domu. Początkowo wydawało się Kaijimie, że nowy uczeń
będzie niezdolny i nieokrzesany, ale w klasie przekonał się, że tak nie jest. Numakura okazał
się nawet dość pojętny, nadspodziewanie posłuszny, raczej ponury, lecz milczący i spokojny.
Pewnego dnia Kaijima swoim zwyczajem spacerował po boisku, przyglądając się
dzieciom pochłoniętym bez reszty zabawą. Żywił bowiem przekonanie, że właśnie na boisku,
nie w klasie, ujawniają się w pełni indywidualne możliwości i naturalne zachowanie. Uważał
więc, że należy dzieci bacznie obserwować. Spostrzegł, że jego uczniowie podzielili się na
dwie grupy i bawią się w wojnę. Nic w tym jeszcze nie było dziwnego, ot, zwykła rzecz, tylko
źe podział to jakiś bardzo dziwny, wręcz zastanawiający. Cała klasa liczy pięćdziesięciu
chłopców, a tu w jednej grupie ze czterdziestu, w drugiej ledwie dziesięciu. Grupie
liczniejszej przewodzi Nishimura, syn zielarza; dwaj chłopcy, którym przypadła rola koni,
wożą go bez ustanku wzdłuż szeregów, on zaś rozkazuje swemu wojsku. Na czele mniejszej
grupy - widzi zaskoczony nauczyciel - stoi nowy uczeń, Numakura Shokichi. On także siedzi
na koniu i nie jest już milczący jak zazwyczaj, z gniewnym błyskiem w oku, podniesionym
głosem zachęca swoich żołnierzy, po czym staje na ich czele i rzuca się na przemożne siły
wroga, w sam środek! Nie ma jeszcze dziesięciu dni, jak przyszedł do nowej szkoły, kiedy
zdążył sobie zdobyć taki posłuch?
Niezmiernie zainteresowany Kaijima stał, niczego po sobie nie pokazując, uśmiechał
się niewinnie jak dziecko i niby to ciekawy dalszego przebiegu walki obserwował. I zobaczył,
jak w jednej chwili liczna gromada Nishimury zmuszona została do ucieczki przez małą
grupkę, którą prowadził Numakura. Szeregi Nishimury rozpadły się jak liście na wietrze, a
jego podkomendni uciekali teraz w wielkim popłochu. Mimo że u Numakury zebrali się
przeważnie sami silni i zręczni chłopcy, w przegranej Nishimury w samym sposobie porażki,
było wyraźnie coś nienaturalnego. W dodatku wygląda na to, że wszyscy, jak jeden mąż, boją
się tego Numakury. Bo choć całkiem dobrze dają sobie radę z przeciwnikami, to jak tylko
Numakura skieruje się w ich stronę, pierzchają nie podejmując wcale walki. A i sam wódz
Nishimura, ledwie Numakura nań popatrzy, od razu kapituluje i oddaje się do niewoli. Nie
koniec na. tym - Numakura wcale nie używa siły, samym swym przejazdem tam i z powrotem
wzdłuż szeregów przeciwnika uniemożliwia obronę. Rzuca z konia komendy i połajanki.
- No, dobrze. Zabawmy się jeszcze raz. Teraz wystarczy mi siedmiu. Siedmiu, to i tak
za dużo!
Numakura oddaje ze swojej drużyny do obozu nieprzyjaciela trzech chłopców. Znowu
bawią się w wojnę, znowu wygrywa Numakura, który raz jeszcze zmniejsza liczebność swego
wojska. Za trzecim razem zostawia sobie tylko pięciu podwładnych. Mimo to po stoczonej
bitwie zwycięstwo należy do nich.
Od tego dnia nauczyciel Kaijima począł zwracać baczną uwagę na Numakurę.
Jednakże ten jako uczeń niczym się nie wyróżnia. Daje sobie dobrze radę i w czytaniu, i w
arytmetyce. Równie pilnie odrabia wypracowania domowe, Ale przez cały czas siedzi
milczący, z pochmurną miną i tylko ruchem ramion wyraża swoje niezadowolenie. Więc
Kaijima zrozumieć nie może, co w.nim siedzi. Numakura nie jest jednak uczniem siejącym
niepokój w klasie, nie stroi żartów z nauczyciela ani nie przoduje w szkolnych figlach. Że jest
przywódcą to pewne, lecz przywódca^ w jakimś innym sensie.
Pewnego dnia nauczyciel opowiada na lekcji, wychowawczej oNinomiya Sontoku
Zazwyczaj prowadzi swoje lekcje z katedry, bardzo skupiony, przemawia głosem cichym i
łagodnym., a tylko podczas lekcji wychowawczych staje się bardziej wymagający. Co gorsza,
jest to pierwsza lekcja tego - dnia, ranek piękny, świetliste poranne słońce zagląda przez
szyby i powietrze pełne jest blasku, co wpływa również na nastrój dzieci.
- Opowiem wam dzisiaj o mistrzu Sontoku, postarajcie się być cicho i pilnie słuchać -
zaczął poważnie Kaijima. w klasie zapadła zaraz cisza, jak makiem zasiał. Nawet niesforny
Nishimura, często przeszkadzający w lekcjach swoją paplaniną z sąsiadem, dziś uważnie
patrzy w twarz nauczyciela szeroko otwartymi mądrymi oczami. Przez pewien czas w klasie
panowała kryształowa cisza, w której czysto dźwięczał żarliwy głos Kaijimy, dobiegając aż
do morwowego gaju za oknami. Pięćdziesięciu uczniów grzecznie i równo siedziało w
ławkach, najlżejszy nawet szelest nie zakłócał ciszy.
- Co więc powiedział wtedy mistrz Ninomiya, w jaki to sposób radził podnieść
chylącą się ku upadkowi potęgę rodu Hattoci? Otóż rzekł jedno tylko słowo: oszczędność!
I oto w chwili, kiedy Kaijima osiąga w swym kunszcie oratorskim większą niż
zazwyczaj swobodę i precyzję, słyszy, ze idealny spokój został naruszony: z kąta klasy
dobiega jego uszu ledwie słyszalny szept. Twarz nauczyciela się chmurzy. Cóż to znowu?
Właśnie teraz, gdy wszyscy słuchają go z taką uwagą, dziś całkiem wyjątkowo skupieni, któż
mu tam zakłóca tok lekcji zbędną rozmową?! Myśląc tak, pokasłuje - specjalnie głośno, rzuca
okiem w stronę kąta i podejmuje przerwaną opowieść. Jeszcze chwila ciszy i ponownie
rozlega - się szept: szu, szu, szu. Nauczydela denerwuje ten dźwięk jak ćmiący ból zęba, aż
drży ze złości. Za każdym razem, gdy go dobiega głos, obraca się pospiesznie. Jednocześnie
głos cichnie i nie sposób poznać, kto to mówił. Kaijimie wydaje się jednak, że to Numakura,
bo głos dobiega z prawego kąta klasy, właśnie z ławki, gdzie tamten siedzi. O, gdyby to był
kto inny, chociażby zbytnik Nishimura, nauczyciel zareagowałby natychmiast. W stosunku
jednak do Numakury czuje skrępowanie, trudno mu jakoś skarcić tego chłopca. Jakże to
powiedzieć, niby to dziecko, a jakby nie dziecko, aż żal, że trzeba mu zwrócić uwagę, a
równocześnie sama myśl o skarceniu nieposłusznego zaczyna się wydawać nietaktem. Po
pierwsze, nie zdążył go jeszcze dobrze poznać, poza tym nie zamienił z nim dotąd jednego
słowa, które mogłoby świadczyć, że się z sobą zżyli, nic prócz odpytywania w klasie.
Postanowił więc na razie nie zwracać uwagi Numakurze i udawać, źe niczego nie dostrzega,
może chłor - piec sam wreszcie przestanie gadać. Ale nic z tego: szept staje się coraz
donośniejszy, Numakura wcale się już nie krępuje, z ruchu ust widać już całkiem wyraźnie, że
mówi. Wreszcie nauczyciel nie wytrzymuje i z całej siły uderza w stół trzymaną w ręku
linijką.
- Któż to tak paple i paple przez cały czas? Numakura! ‘To ty przecież! No, jak tam,
co powiesz?
- Nie, to nie ja - odpowiada Numakura wcale nie zmieszany i rozgląda się wokół
siebie. Nagle wskazuje palcem Nodę, swego sąsiada z lewej. - To on. On przez cały czas
gada.
- O, nie! Widziałem wyraźnie, że to ty. I nie rozmawiałeś wcale z Nodą.
Rozmawialiście sobie z Yamazakim, który siedzi po prawej stronie. Dlaczego kłamiesz?
Kaijima, zwykle opanowany, rozzłościł się i zacietrzewił. Bo też Noda, na którego
Numakura usiłuje zwalić winę, zawsze się zachowuje wyjątkowo grzecznie. Noda, wskazany
przez Numakurę, wystraszony zamrugał gwałtownie powiekami, jakby prosił o litość, potem
lękliwie popatrzył na tamtego i raptem powziął jakąś decyzję. Zbladł i podniósł się z miejsca.
- Tak, proszę pana. To nie Numakura, to ja rozmawiałem - odezwał się drżącym
głosem.
Cała klasa popatrzyła nań jednocześnie z cichym szyderstwem, to Kaijimę rozzłościło
jeszcze bardziej. Nigdy dotąd Noda nic wyrywał się z niczym niepotrzebnie. Teraz, kiedy
zarozumialec i przywódca klasy zrzuca na niego własne winy, Noda bez sprzeciwu zgadza się
wystąpić zamiast niego. Stąd wniosek, że Numakura naprawdę jest złym, nieznośnym
chłopakiem. Trzeba go wypytać, przycisnąć do muru i dać porządną nauczkę, nie wolno
puścić płazem tego zachowania.
- Pytam Numakurę, nikogo innego! Cała reszta niech mi siedzi cicho. - Kaijima po raz
drugi uderza linijką w blat stołu. - Powiedz mi, Numakura, dlaczego kłamiesz? Mówię to,
ponieważ na własne oczy widziałem, żeś rozmawiał. Powinieneś przyznać się do winy i
przeprosić. Przecież nie gniewałbym się zbytnio, gdybyś przeprosił - Zamiast tego okłamujesz
mnie, a w dodatku zwalasz winę na kolegę. To najgorsze ze wszystkiego. Przemyśl bo sobie i
popraw się, bo nic dobrego z ciebie nie wyrośnie!
Numakura ani drgnął. Jego ponure, czarne oczy nie zmieniły ani na jotę wyrazu,
śmiało podniósł wzrok ku nauczycielowi, Buzia chłopca nabrała wyrazu upartej, zawziętej
arogancji, jaki cechuje najgorszych zatwardzialców gotowych na wszystko,
~ Czemu nie odpowiadasz? Nie rozumiesz, co do ciebie mówię?
Kaijima odsunął rozłożony na katedrze podręcznik i energicznym krokiem podszedł
do ławki Numakury. Był całkiem zdecydowany dać chłopcu dobrą nauczkę, a jeśli słowo nie
pomoże, poprzeć je czynem. Trzymał glicyniową rózgę za dwa końce, próbując jej giętkości.
Uczniowie wstrzymali na chwilę oddech, dłonie im spotniały, W klasie zapadła teraz cisza
inna niż przedtem, jak przed wielką burzą.
- No co, Numakura, dlaczego nie odpowiadasz? Mówię do ciebie i mówię, a ty się
upierasz.
- Kiedy trzymana przez nauczyciela rózga znalazła się tuż przy twarzy Numakury,
chłopiec raczył wreszcie odpowiedzieć, Wcale się nie upieram - powiedział niskim,
zachrypniętym głosem odważnie i impertynencko. - To Noda rozmawiał. Ja nie kłamię.
- Dobrze! Chodź tu! - odparł mieniąc się na twarzy Kaijima, schwycił chłopca
gwałtownie za ramię i usiłował zmusić go do wstania. - Chodź tu, stań pod katedrą i stój,
dopóki nie pozwolę ci odejść. Przebaczę ci, jeśli się przyznasz do winy. A jak dalej będziesz
tak samo uparty/, to nie, nawet żebyś miał sterczeć tu do wieczora.
Wtedy nagle wstaje znowu Noda, na którego Numakura rzucił Jedno
krótkie.spojrzenie z ukosa.
- Proszę pana, to naprawdę nie jego wina. Niech pan mnie postawi do kąta zamiast
niego.
Nie, Nie ma potrzeby ciebie stawiać do kąta. Z tobą porozmawiam, sobie później,
Kaijima dalej ciągnie Numakurę, kiedy wstaje inny uczeń.
- Proszę pana!
Tym razem jest to psotnik Nishimura. Z jego buzi znikła bez śladu właściwa mu
dziecinna niesforność, wygląda tak poważnie, że aż trudno uwierzyć, że ma dopiero lat
trzynaście. Wygląda jak poddany, który idzie oddać życie za swego pana pełen nieugiętej
odwagi i determinacji.
- Nie, nie będę karał tych, co nie zawinili. Winien jest Numakura, on też musi ponieść
karę. A wy wszyscy bądźcie cicho, nie wtrącać się! - Kaijima jest wściekły. Jeśli ton łobuz
Numakura zastrasza i terroryzuje całą resztę, tym gorzej dla niego!
- No szybciej, chodźże szybciej! Mówię, żebyś podszedł do katedry. Czemu się nie
ruszasz?
Wtedy wstaje inny uczeń:
- Jeśli pan ukarze Numakurę, niech mnie pan postawi z nim razem.
I któż to mówi, sam starosta klasy, prymus Nakamural
- Co takiego? - Kaijima osłupiał ze zdumienia i puścił ramię Numakury.
Pięciu czy sześciu chłopców wystąpiło jeden przez drugiego: - I mnie też! I mnie! - A
po nich zaczęli się zgłaszać następni, aż prawie cała klasa powstając z miejsc skupiła się po
prawej i lewej stronie nauczyciela. Z zachowania ich widać, że to nie zabawa, nie złośliwe
robienie na przekór, tylko wielkie poświęcenie, ratowanie Numakury.
- Dobrze. Będziecie wobec tego stali wszyscy.
Mało brakowało, a Kaijima z tej wściekłości i zaskoczenia zacząłby wrzeszczeć bez
opamiętania. Tak by się pewno zachował na jego miejscu nauczyciel młody i
niedoświadczony. On jednak, stary wyga, nie potrafił się serio złościć na dzieci. Nad
gniewem wzięło górę bezbrzeżne zdumienie: jakąż to dziwną władzę posiadał ów chłopiec,
Numakura!
- Numakura postąpił źle, muszę go więc ukarać. Dlaczego jednak wy się zachowujecie
w ten sposób? Nie powinniście tak postępować, nie macie racji - powiedział Kaijima
wyraźnie zmieszany. Chcąc nie chcąc, puścił Numakurę i zostawił go w spokoju.
Całe zajście skończyło się na słownej przyganie, jednakże od tego dnia począwszy
Kaijima zaczął traktować Numakurę jako ciekawy obiekt do obserwacji. Przeciętni uczniowie
piątej klasy szkoły podstawowej to zazwyczaj jedenasto - czy dwunastoletnie naiwne dzieci.
Jest to wiek nieposłuszeństwa, dzieci nie słuchają ani rodziców, ani poleceń nauczyciela, są
niespokojne i rozhukane. Teraz zaś wszystkie bez wyjątku wpatrzone jak w tęczę v/
Numakurę słuchają go bez zastrzeżeń. Najlepsi uczniowie, Nakamura czy Suzuki, nawet
by^ły prowodyr klasowy, Nishimura, wykonują bez szemrania każdy rozkaz nowego ucznia.
Nie wiadomo, czy się go tak boją, czy może podziwiają. A niech jeszcze tamtemu coś grozi,
każde z dzieci z własnej woli spieszy, aby go osłonić. A przecież Numakura, choć silny,
zręczny i odporny, nie jest w końcu niczym więcej niż ich rówieśnikiem. Mimo to cała klasa
traktuje słowa Numakury z większą powagą i szacunkiem niźli polecenia nauczyciela.
Kaijima w swojej długoletniej pracy w szkole widział niejedno. Miał już do czynienia
zarówno z chłopcami całkiem zdeprawowanymi, jak uparciuchami, przy których ręce
opadały, ale nigdy dotąd nie spotkał się z taką sytuacją jak obecnie. W jaki sposób ten
chłopiec zdobył i utrzymać potrafił podobną popularność? Jak zdołał podporządkować sobie
bez reszty pięćdziesięciu uczniów? W każdej szkole byłoby to zjawisko niepowszednie. Choć
w samym tym fakcie nie było jeszcze nic złego. Nie można też uczynić mu zarzutu z powodu
tego, że jego wpływ’ moralny, jego siła i autorytet zawojowały całą klasę. Kaijima obawiał
się tylko jednego: gdyby Numakura okazał się dzieckiem z gruntu złym, jakie się trafiają
czasem wśród wyrzutków, potrafiłby łatwo sprowadzić na manowce każde dziecko dobre i
posłuszne. Czy nie wykorzysta on swojej pozycji, żeby wichrzyć i podburzać innych,
wprowadzać złe praktyki i naganne zwyczaje? Gdyby przy wszystkich cechach, jakie
posiadał, zechciał użyć swego wpływu dla złych celów, byłby to twardy orzech do zgryzienia.
Dobrze się złożyło, źe Kintaro, jego własny syn, chodził do tej samej klasy i ojciec mógł go
delikatnie wypytać. Przekonał się wtedy, źe obawy jego były bezpodstawne. Kintaro wiercił
się niespokojnie, nim się zdobył na odpowiedź.
- Nie, tato. Numakura to dobry chłopak.
- Naprawdę? Jesteś tego pewny? Mówże prawdę, przecież nie będę go karcił za to, co
ty mi tu powiesz. Jak to było z tą godziną wychowawczą? Numakura zawinił, a wskazał na
Nodę, co?
Kintaro powiedział wtedy ojcu, o co chodziło.
Numakura wcale nie miał zamiaru zwalać winy na kolegę ani mu dokuczyć. Była to
tylko specjalnie zaaranżowana próba, żeby sprawdzić, czy jego poddani, to znaczy cała klasa,
są mu wierni i posłuszni. W wyniku tej próby Numakura miał okazję się przekonać, jak to
wszyscy słuchają jego rozkazu i jak skłonni są do’ poświęceń, tak że nawet nauczyciel stał się
bezsilny. Ci trzej, którzy chcieli wziąć na siebie samorzutnie jego winę - pierwszy Noda, po
nim Nishimura i wreszcie Nakamura jako trzeci - okazali się najwierniejsi i Numakura
wskazał ich jako wzór do naśladowania, Tyle oto wymiarkował Kaijima z urywkowych
odpowiedzi swego syna. Kintaro nie potrafił jednak wytłumaczyć, od kiedy co i dlaczego
Numakura posiadał nad całą klasą taką władzę. Ot, po prostu; jest odważny, wielkoduszny i
wspaniałomyślny, te przymioty uczyniły zeń z biegiem czasu przywódcę. Gdyby szło
wyłącznie o siłę fizyczną, to nie byl on pewnie najsilniejszy ze wszystkich. Nishimura
potrafiłby go może pokonać. Numakura nigdy nie dokuczał słabszym cd siebie, jak to się
zdarzało niejednokrotnie Nishimurzc. Zresztą jeśliby doszło do bitki między tymi dwoma,
większość stanęłaby po stronie nowego ucznia. Numakura w chwilach krytycznych odznaczał
się wielką siłą, choć w zapasach może by i przegrał. Emanowało zeń coś zgoła innego niż
siła: ogromne dostojeństwo i majestat, które zbijały z nóg przeciwnika. Kiedy Numakura
zaczął chodzić do szkoły, przez pewien czas zwalczali się nawzajem z Nishimurą, lecz w
końcu Nishimura uznał się za pokonanego. Mało tego, teraz gorliwie spełnia wszystkie
polecenia swego wodza. Kiedy Numakura przy zabawie zapowiadał: - A teraz będę Taiko
Hideyo - shim - te słowa miały swoją wagę, coś swojskiego, tak że nawet ci, którzy byli mu z
początku niechętni, niezauważalnie poddawali się jego wpływowi. Dotychczasowy prowodyr
idasy Nishimura i dwaj najzdolniejsi uczniowie, Nakamura iSuzuki, stali się najwierniejszymi
„rycerzami” swego pana, Numakury. Teraz zabiegają o jego względy, gotowi na każde
skinienie. Do czasu pojawienia się nowego ucznia Kintaro podziwia! Nakamurę i Suzukiego,
teraz jednak dostrzegł, że nie ma w nich nic godnego szacunku. Choć obaj uczyli się dobrze i
świadectwa mieli doskonałe, przy tamtym wypadali jak nieśmiałe dzieci przy dorosłym. Tak,
tak się rzeczy miały, dlatego też nikt nie wystąpiłby przeciw Numakurze. Cała klasa słucha go
z własnej i nieprzymuszonej woli. Czasem się może zdarzyć, że rozkaże on coś wedle swego
widzimisię, ale w większości wypadków postępuje słusznie. Wystarczy mu, że przekona się o
swojej władzy, lecz prawie nigdy jej nie nadużywa. Jeśli natomiast ktoś z jego drużyny
dokucza słabszym albo postępuje niewłaściwie, otrzymuje zazwyczaj surową nauczkę.
Dlatego też taki słabeusz, jak ten pani - czyk Arita, ma może najwięcej powodów do
wdzięczności, tak!
Wysłuchawszy opowiadania Kintaro, nauczyciel czuł się jeszcze bardziej
zaintrygowany. Jeśli to, co syn mówi, jest prawdą, Numakura wygląda na dobrego chłopca.
Jako prowodyr klasy jest także pożądany i godny pochwały. A ot, syn zwykłego robotnika!
Może v/łaśnie tacy jak on wyrastają na bohaterów.? Podporządkowanie sobie wszystkich
rówieśników przez jednego ucznia może mieć w pewnej mierze wpływ ujemny, z drugiej
strony, skoro wszyscy go podziwiają i słuchają z własnej woli, niecelowe i nieskuteczne
byłyby tu interwencje. Wobec tego najlepiej będzie Numakurę chwalić. Jeszcze dziecko, a
wysoko ceni sobie szlachetność sprawiedliwość, odznacza się niezwykłą siłą charakteru, na
dodatek zdobył tak ogromną popularność, że wszy^stkim należy go stawiać za przykład. Siłę
tę można dobrze spożytkować, aby wszyscy na tym skorzystali. Tak postanowiwszy, Kaijima
pewnego razu po skończonych lekcjach przywoła! do siebie Numakurę.
- Wezwałem cię nie po to, żeby cię karcić. Przeciwnie, jestem ci wdzięczny. Masz w
sobie siłę, której niejeden dorosły mógłby pozazdrościć. Potrafiłeś sprawić, źe cała klasa ‘cię
słucha, choć nawet nauczyciel nie umie tego dokazać. Tak, po prostu się wstydzę.
Poczciwy Kaijima myślał tak naprawdę. Przecież on sam ze s\v3mii umiejętnościami
dydaktycznymi popartymi dwudziestoletnim doświadczeniem, ze swoim wpływem moralnym
ustąpić musiał przed nieletnim chłopcem. I nie tylko on, czy b3?’ł wśród nauczycieli choć
jeden, który by, jak Numakura, potrafił oddziałać na dzieci, wziąć je w’ karby i u - trzymać w
karności? Nauczyciele szkolni, wspaniali dorośli - wszyscy mogli się schować przy tym
Numakurze! Brak nam, nauczycielom, bogactwa wewnętrznego, żeby zespolić się z dziećmi
całkowicie, szczerze, razem z nimi się bawić! Toteż wiele jeszcze możemy się od tego
chłopca nauczyć. Niechże dzieci uważają swego nauczyciela raczej za interesującego
prz3^jaciela niż surowego przełożonego.
- Chciałbym cię więc prosić, żebyś użył swego wpływu, nagradzał posłusznych i
dobrych, karał tych, którym się to należy, tak żeby cała klasa zachowywała się wzorowo,
żebyście wszyscy wyrośli kiedyś na wspaniałych ludzi. Taka jest moja prośba do ciebie. Bo
nie mógłbym pochwalać tego, żeby prowodyr klasowy miał przewodzić w głupstwach,
figlach czy bójkach. Gdybyś użył swego wpływu dla dobra klasy, niesłychanie byś mi
dopomógł! No jadę, Numakura, zgadzasz się?
Chłopiec słuchał niezwyłych słów nauczyciela, jakby nie od razu pojmując, o co
chodzi, patrzył nań dłuższą chwilę wreszcie zrozumiawszy, co tamten ma na myśli,
odpowiedział:
- Dobrze, proszę pana. Będzie, jak pan sobie życzy.
Uśmiechnął się przy tym radośnie i z triumfem.
Kaijima także był zadowolony. Znajomość psychiki dziecka przydała się w praktyce.
Ma się, jakby nie było, właściwe podejście! W wypadku dziecka takiego jak Numakura
wystarczy jeden fałszywy krok, żeby nie móc potem dojść do ładu, on jednak łatwo nim
pokierował. Pokazał na co stać długoletniego pedagoga. Wpadł w dobry nastrój.
Kiedy na drugi dzień rano przyszedł na lekcje, upewnił się ¡na nowo, że jego
postępowanie z Numakurą dało pożądany rezultat. Duma nauczyciela wzrosła w dwójnasób.
Od tego czasu zachowanie klasy, której był wychowawcą, nadzwyczajnie się poprawiło, w
sposób wprost niewiarogodny. Nikt ani drgnął, ani jednego słowa nie wyrzekł niepotrzebnie.
Nie musiał teraz strofować i robić uwag. Uczniowie siedzieli cicho, jak makiem, zasiał, nie
słychać nawet głośniejszego oddechu czy pokasływania. Aż dziwne. Zerka Kaijima na
Numakurę: chłopiec co pewien czas wydobywa z zanadrza niewielki notesik, rozejrzy się po
klasie, a kiedy zobaczy, że ktoś się poruszy, siądzie nieporządnie, kreski jakieś stawia coś
notuje.
- Aha, to tak! - pomyślał Kaijima, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
Upływały kolejne dni, a widać, że dyscyplina nadal jest surowo przestrzegana, na
twarzach uczniów maluje się napięcie i obawa, żeby w niczym nie uchybić rygorom.
- Jakże się wam udaje zachowywać tak wzorowo? Doprawdy, jesteście do tego stopnia
grzeczni, że wprawiacie mnie w szczery podziw. Trudno mi wręcz uwierzyć własnym oczom!
- zaczął raz Kaijima, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
Cała klasa wybuchnęła jak na komendę wesołym śmiechem.
- Jestem z was naprawdę dumny. Nauczyciele z całej naszej szkoły dziwią się, że piąta
klasa jest wprost bez zarzutu. Zawsze spokojna i cicha. Wszyscy stawiają ją za wzór, nawet
sam dyrektor chwali. Teraz powinniści się starać, aby było tak zawsze, żebyście zachowali
dobrą opinię. Niech to będzie nie deszczyk majowy, ale prawdziwa ulewa!
Rozradowane dzieci po raz drugi wybuchnęły głośnym śmiechem.
Tego samego roku latem u żony Kaijimy, która od czasu urodzenia siódmego dziecka
czuła się tale słabo, że większość czasu spędzała w łóżku, stwierdzono gruźlicę płuc. Przez
rok czy dwa po przeprowadzce do miasta M. wiodło im się lepiej, teraz jednakże najmłodsze
dziecko bez ustanku chorowało, żona straciła pokarm, a stara matka, u której się z wiekiem
pogorszyła chroniczna astma, zrobiła się nieznośna. Choć i bez tego choroba żony stanowiła
dostateczny powód, aby życie jawiło się tragiczne, nie do zniesienia. Pod koniec każdego
miesiąca, gdzieś na tydzień przed trzydziestym, Kaijimę zaczynała ogarniać melancholia.
Przypominał sobie, jak to w Tokio żyli biednie, ale za to w zdrowiu i szczęściu, tak, lepsze to
było życie od obecnego. Teraz mają więcej dzieci, a i ceny poszły w górę, nawet pomijając
koszt leków dla chorej, z miesiąca na miesiąc nie jest im wcale lżej niż przedtem w Tokio.
Wtedy Kaijima był zresztą młody, mógł mieć nadzieję na coraz to lepsze zarobki, teraz nie
widział przed sobą w najbliższej przyszłości żadnego promyka nadziei. Jak się tylko wyrwie z
czymś wzdychający, strapiony nauczyciel, jego matka od razu zaczyna narzekać:
- Tak, przecie przed przeprowadzką z Tokio wróżbiarz ostrzegał, że to miasto leży w
kierunku dla nas niepomyślnym. W domu chorobę wróżył. No, mówiłam wtedy, żeby gdzie
indziej jechać, ale tyś to nazwał zabobonem czy tam jakoś i śmiałeś się tylko. Widzisz, a teraz
się to wszystko sprawdza.
Żona udaje, że nie słyszy, milczy z oczami pełnymi łez.
Pewnego dnia pod koniec czerwca Kaijima miał w szkole konferencję i wrócił do
domu wieczorem. Żona od kilku dni leżała z gorączką. Ledwie przestąpił próg, posłyszał, że
jedno z dzieci siedzących przy matce pochlipuje. Znowu któreś coś przeskrobało, pomyślał
tracąc humor. Ostatnio atmosfera w domu tak działa na nerwy, że ciągle to żona, to babka łają
i karcą dzieciaki. Te zaś ze swej strony od rana do nocy przysparzają rodzicom kłopotów, im
także brak kieszonkowego daje się we znaki.
- Słyszysz, że babcia do ciebie mówi, dlaczego,nie odpowiadasz? Choć ci mama nie
dała pieniędzy, nie ukradłeś chyba cudzych, co?
Kaijima posłyszał głos żony, przerywany słabym kaszlem. Wzdrygnął się. Szybko
rozsunął drzwi do jej pokoju. Siedział tam najstarszy syn, Kintaro, nieruchomy i napięty, a po
obu jego stronach matka i babka.
- Dlaczego mama się na ciebie gniewa, Kintaro? Widzisz przecież, że mama jest
chora. Niedawno z tobą rozmawiałem. Nie martw jej niepotrzebnie. Jesteś już chyba dość
duży, żeby to zrozumieć I
Kintaro nie reagując na słowa ojca, siedział dalej nieporuszony, ze spuszczoną głową,
tylko łzy kapały mu z oczu na matę.
- Ach, nie, od przeszło dwu tygodni widzę, że nasz Kin - taro jest jakiś dziwny!
Mówże prawdę, czyś zrobił co złego? - powiedziała zdławionym głosem stara babka,
spojrzawszy na Kaijimę zwilgotniałymi oczyma.
Kaijima dopytawszy się, o co idzie, uznał, że gniew babki miał poważną przyczynę.
Kintaro, choć nie dostał w tym miesiącu ani grosza ponad to, oo było konieczne na niezbędne
szkolne wydatki, stale przynosi jakieś drobiazgi albo słodycze. Niedawno prz3miiósł kilka
kolorowych ołówków, a na pytanie matki odpowiedział, że dostał je od kolegi. Na odmianę
wczoraj wieczorem, kiedy wrócił, schował się w kącie korytarza i coś zajadał. Babka
podkradła się tam ostrożnie zobaczyła, że wnuk chowa pod kurtkę całą górę słodkich
ciasteczek zawiniętych w bambusowe liście. W ogóle w ostatnim czasie Kintaro nie naprasza
się już tak jak dawniej o kieszonkowe. No, jakby tak trochę pomyśleć, można by dłużej
wyliczać. Jego zachowanie było bardzo podejrzane, więc matka z babką postanowiły w
odpowiedniej chwili dokładnie go wybadać. A oto dzisiaj przyniósł przepiękny wachlarz,
wart co najmniej pięćdziesiąt senów. I znowu twierdzi, że dostał go od kolegi. Ale kiedy,
gdzie i od kogo, nie chce powiedzieć. Siedzi ze spuszczoną głową, nie odzywa się i żadnej
jednoznacznej odpowiedzi nie można z niego wydusić. Po długim molestowaniu Kintaro
przyznał się wreszcie, że nie dostał wachlarza, tylko kupił. Skąd jednak wziął pieniądze, nie
chce powiedzieć. Ciągle tylko uparcie powtarza, że niczyich pieniędzy nie zabrał.
- Jcżeliś nie ukradł, to skąd je masz?! No mówże prędzej, bo pożałujesz! - powiedziała
babka w zdenerwowaniu zapomniawszy o wszystkich swoich dolegliwościach, zdecydowana
wymierzyć zasłużoną karę.
Kaijima w miarę słuchania aż się spocił, mokry był na calym ciele.
- Posłuchaj, Kintaro. Dlaczego nie mówisz prawdy? Jeśli ukradłeś, przyznaj się do
winy. Wiesz, że tatuś chętnie kupiłby ci ws2ystko, czego zechcesz, jak i wam wszystkim, ale
mamy w domu chorobę, niestety, nie mogę sobie pozwolić na zaspokajanie twoich
zachcianek. Może ci z tym. ciężko, trzeba sobie jednak odmówić. Nie przypuszczam, żebyś
był złym dzieckiem, które bierze to, co do niego nie należ)^ Lecz człowiek kieruje się czasem
impulsem, pewnie i nie ze złej woli, na zasadzie bezwładu może czasem postąpić źle. W
takim razie przyznaj się, a ten jeden, jedyny raz ci wybaczę. Obiecaj, że się to więcej nie
powtórzy, i przeproś babcię. No, Kintaro! Czemu nie odpowiadasz?
- Bo tato... ja nie wziąłem niczyich pieniędzy, naprawdę... - odezwał się Kintaro i
znowu zaczął płakać.
- Ale przecież mówisz, że i kredki, i ciastka, i ten wachlarz kupiłeś. Skąd więc miałeś
pieniądze? Jak mam to rozumieć? Nie będę pobłażliwy bez końca. Jeśli się będziesz
upierać,’,źle się to skończy!
Kintaro rozpłakał się na cały głos. Zaczął coś tłumaczyć, lecz płacz przeszkadzał
zrozumieć słowa. Wreszcie zaczął bezładnie powtarzać:
- Chociaż to pieniądze, ale nieprawdziwe. Bo to sztuczne pieniądze.
Chłopiec mówił w kółko to samo, jakby się usprawiedliwiał. Wyjął teraz jeden z
fałszywych banknotów, całkiem pomięty, i otarł nim łzy. Ojciec wziął banknot i rozpostarł na
kolanie. Na małym kawałku zwykłego papieru był nadruk składający się z kilku znaków: 100
yenów. Kintaro miał jeszcze kilka innych „banknotów”. Było tam „5 yenów”, „1 yen”, a
nawet „10 000 yenów”; im większa suma, tym nadruk i rozmiary karteczek większe. Na
odwrotnej stronie w rogu widniała pieczęć: „Numakura”.
- Cóż to? Wszędzie jest pieczątka „Numakura”. Czy to Numakura produkuje te
pieniądze?
Kaijima zaczął się powoli domyślać, na czym cała historia polega. Odetchnął z ulgą,
choć nadal był trochę niespokojny.
Kintaro odpowiedział twierdząco. Kiwał głową, płacząc coraz donośniej. Cały
wieczór trwała indagacja ojca, który uspokajał dziecko i wypytywał tak długo, aż się
dowiedział całej prawdy.
Przedziwna władza Numakury doprowadziła oto do nowego niezwykłego wydarzenia.
Kaijima, który tak się szczycił swoim doświadczeniem pedagogicznym w stosunku do
prowodyra klasy, odniósł widać sukces tylko połowiczny. Złe skutki również nie dały na sic
czekać, stało się to, nie wiadomo kiedy. Chwalony i zachęcany słowami nauczyciela
Numakura był tym bardzo przejęty, a jednocześnie zaczął sobie pozwalać na coraz więcej. Po
pierwsze, sporządził sobie listę całcj klasy, obserwował co dzień każdego z uczniów i według
własnych kryteriów zapisywał im plusy i minusy. Obecność, nieobecność, spóźnienia,
wcześniejsze urywanie się do domu - wszystko notował jak prawdziwy nauczyciel, a autorytet
miał równie wielki. Uczniowie musieli się usprawiedliwiać z nieobecności na lekcji, prócz
tego działali tajni detektywi sprawdzający, czy usprawiedliwienie jest zgodne z prawdą. Ci,
co się spóźniali do szkoły, bo gdzieś marudzili po drodze, albo ci, którzy symulowali chorobę,
odkryci przez detektywów Numakury nie mogli wykręcić się sianem. Rzeczywiście,
nauczyciel ostatnio sam zauważył, że spóźnień i nieobecności w ogóle nie było. Nawet
Hashimoto, którego ojciec prowadził sklep z artykułami gospodarstwa domowego, chłopiec
przewlekle chory, choć blady i osowiały nie opuszczał codziennych lekcji. Ogólnie biorąc,
wszyscy naraz zaczęli się przykładać do nauki. Nauczyciel był zadowolony.
Z siedmiu czy ośmiu uczniów utworzony został oddział detektywów. Nieustannie
obserwowali oni leniów, śledzili ich ukradkiem i mocno trzymali w ryzach. Ponadto zostały
oczywiście ustanowione surowe kary i w wypadku niewykonania poleceń wszyscy musieli się
im poddać bez szem^ranla, nawet prezes klasy, nawet sam Numakura! W miarę jak system
kar się poszerzał i komplikował coraz bardziej, wzrastała liczba detektywów. Z kolei prócz
detektywów ustanowiono Innych funkcyjnych. Starostę klasy wyznaczonego przez
nauczyciela całkowicie zignorowano: na jego miejsce wyznaczono pewnego silnego chłopca
jako inspektora. Stworzono też stanowisko nadzorcy listy obecności i nadzorcy boiska.
Wyznaczeni zostali również pomocnicy prezydenta Numakury, sędzia i jego zastępca,
ordynansi dla wysoko postawionych i tak dalej. Wśród osobistości najwyższą pozycję
zajmuje wiceprezydent Nishimura. Ma on dwu ordynansów. Dwaj prymusi, Nakamura i
Suzuki, których z początku miano w pogardzie jako mało ruchliwych, cieszą się teraz
szacunkiem Numakury; zostali doradcami prezydenta. Później Numakura ustanowił ordery.
Na ołowianych medalach, zakupionych w sklepie z zabawkami” doradcy umieścili
odpowiednie rangi odznaczeń. Rozdano je między zasłużonych. Powstało przy tym nowe
stanowisko: funkcyjny od medali. Potem pewnego dnia wiceprezydent wysunął projekt, żeby
w’ybrać ministra finansów i rozpocząć emisję banknotów. Nowy plan niezwłocznie został
zaaprobowany przez prezydenta. Ministrem finansów został Naito, chłopiec ze sklepu z
wódką I winami Importowanymi. Przez dłuższy czas Naito zamykał się po lekcjach W’
pokoju na piętrze, gdzie wraz z dwoma sekretarzami drukowali banknoty od pięćdziesięciu
yenów do stu tysięcy. Gotov/e odsyłali prezydentowi, który przystawiał swą pieczątkę
„Numakura*”, i wtedy dopiero zyskiwały ważność. Wszyscy uczniowie, łącznie z
prezydentem, otrzymali pensje zależnie od pełnionej funkcji. Uposażenie Numakury wynosiło
pięć milionów, wiceprezydenta dwa miIio.ny, minister otrzymywał milion, a ordynansi po
dziesięć lyslęcy. Stopniowo każdy z uczniów zebrał majątek I pieniądze poszły w o - bieg.
Zaczęto kupować i sprzedawać p.rzeróżne rzeczy. Numakura, dysponujący dużymi sumami,
kupował bez żenady od swoich poddanych wszystko, czego zapragnął. Z kolei dzieci mające
drogie, wyszukane zabawki musiały się zgadzać, chcąc nie chcąc, na rekwizycje ze strony
wodza. Nakamura, syn dyrektora z zakładów hydraulicznych, sprzedał Numakurze swój
miecz masamune pochodzący z ery Taisho za dwieście tysięcy. Paniczyk Arita byt niedawno
w Tokio dostał od ojca wiatrówkę, którą prezydent kazał sobie odstąpić za pięćset tysięcy, a
tamten bez wahania usłuchał. Z początku te niewielkie targi odbywały się na boisku
szkolnym^ ale w miarę Jak się handel rozrastał, przeniesiono rynek gdzie indziej: na trawnik
w parku, na łąkę na przedmieściu albo do domu Arity. Zbierano się codziennie po
skończonych lekcjach i handlowano. Po pewnym czasie Numakura ustanowił nowe prawo,
mówiące, że każdy, kto dostaje kieszonkowe od rodziców, ma obowiązek kupić za nie towar i
przynieść ¡na rynek. Ponadto nie wolno było kupować w sklepach nic, prócz niezbędnych
przyborów szkolnych, ani używać innej waluty niż pieniądze prezydenta Numakury. Do tej
bowiem pory dzieci z bogatych domów ciągle występowały w roli sprzedawców, teraz
natomiast rzeczy kupione przez innych trafiały z powrotem na rynek i szły w obieg. W ten oto
sposób w demokratycznym społeczeństwie Numakury kapitał rozdzielony został równo i
sprawiedliwie. Dzieci z uboższych rodzin byle posiadały banknoty prezydenta Numakury, nie
odczuwały już braku gotówki. Z początku chłopcy traktowali swój handel Jak zabawę, teraz
zaś szanują i uznają sprawiedliwe prawa Numakury - tak sprawy stoją.
Tyle wynikało z urywanych wyznań Kintaro, gdy je Kaijima w myśli uporządkował.
Towarów, którymi dzieci obracają na tym swoim rynku. Jest wiele, Kintaro tego wieczora
wyliczył od ręki co najmniej dwadzieścia. Papier, różnego rodzaju zeszyty, albumy,
widokówki, filmy fotograficzne, ciastka, pieczone bataty, mleko, lemoniada, rozliczne owoce,
tygodniki dla chłopców, bajki, farby, kolorowe ołówki, zabawki, sandały, wachlarze,
portmonetki, noże, wieczne pióra... Niczego prawie tam nie brakowało, na rynku prezydenta
dzieci znajdowały niemal wszystko, czego chciały. Kintaro, jako syn nauczyciela, był przez
prezydenta wyróżniany, banknotów miał pod dostatkiem. Przypuszczalnie Numakura
wiedział, jaka Jest sytuacja u nich w domu, i wziął sobie za punkt honoru poratowanie
ubogiego kolegi. Kintaro zwykle miał przy sobie około miliona, jak minister. Zdążył Już
kupić sobie różne rzeczy, nie tylko te kredki czy ciastka, które babcia wypatrzyła. Numakura
miał tylko jedno zmartwienie: obawiał się, że naucz}^del się rozgniewa na wieść o ich rynku.
Wszyscy przyrzekli, że nigdy nie wyciągną tych banknotów w obecności nauczyciela i źe
będą pilnie strzegli tajemnicy. góry nawet ustalono ze szczegółami karę dla zdrajcy. Kintaro
pilnował się bardzo, bo Jest przecież w szczególnej sytuacji i narażony na podejrzenia. Dziś
Jednak skoro go tu nazwano złodziejem, tak się poczuł urażony, że nie mógł Już milczeć. A
głośno płakał dlatego, że się boi kary Numakury.
- Co za niedorajda! Jest też czego rozpaczać. Niech ci spróbuje dokuczyć, już Ja się z
nim rozprawię. Jesteście doprawdy nieznośni. Na nic twoje słowa, jutro muszę powiedzieć
wam wszystkim do słuchu! Nic zdradzę przecież, skąd to wiem, niekoniecznie od ciebie...
Kintaro, nie zwracając uwagi na słowa ojca, potrząsał tylko głową.
- Nie, tak ci się zdaje, nic z tego. Na pewno dziś wieczorem detektywi podsłuchują
koło domu - oznajmił i znowu się rozszlochał na cały głos.
Kaijima był tak zdumiony, że przez dłuższą chwilę siedział jak oniemiały. Nawet jeśli
wezwie do siebie Jutro Numakurę i natrze mu uszu, cóż to da! Nie wiedział, z której strony
ma się do tej sprawy zabrać. Wciąż jeszcze oszołomiony i zaskoczony nie potrafił zebrać
myśli.
Jesień ma się ku końcowi. Żona Kaijimy wyczerpana obfitym, krwotokiem leży w
łóżku i długo jeszcze nie będzie mogła się podnieść. Astma starej matki nasila się w miarę,
jak pogoda się pogarsza I robi się zimno. Powietrze w mieście zawiera za mało wilgoci, może
bliskość gór to powoduje, dla zdrowia matki i żony klimat ten jest zabójczy, nieodpo - wiedni.
Mieszkanie ma tylko trzy maleńkie pokoiki; w jednym z nich stara matka i żona leżą koło
siebie na dwu rozłożonych materacach, na zmianę pokasłując l odpluwając.
Całą domową robotę zmuszona Jest przejąć najstarsza córka, Hatsuko, uczennica
gimnazjum. Wstaje, kiedy jeszcze Jest ciemno, rozapala pod płytą, dwu chorym podaje co
trzeba do łóżek, pomaga młodszemu rodzeństwu. Wyciera na koniec czerwone, spękane ręce i
idzie do szkoły. W czasie przerwy obiadowej wraca na krótko, żeby przygotować kolację.
Po południu pierze i zajmuje się niemowlęciem. Ojciec stara się ją wyręczyć, pomaga
przynieść wody i posprzątać.
Nic jest to co prawda w życiu rodziny okres specjalnie zły, wydaje się raczej, że
wszystko, co najgorsze, jeszcze przed nimi. Kaijima zaczyna po cichu rozważać, czy i on nie
zaraził się czasem gruźlicą. W takim razie niechże już chorują wszyscy razem i wszyscy
razem umierają! Tak, zauważył ostatnio, że i Kintaro ciężko oddycha i poci się we śnie.
Kaijima, znękany kłopotami, stał się nerwowy, zaczął się złościć i krzyczeć na
uczniów. Byle co działało mu na nerwy, stale był napięty, krew uderzała mu nagle do głowy’.
A wtedy, czy to w klasie, czy też gdzie indziej, ogarniała go przemożna chęć ucieczki wprost
przed siebie,.na dwór. Niedawno przyłapał jednego z uczniów z banknotem Numakury.
- Rozmawiałem z wami, tłumaczyłem, a wy ciągle się tym zabawiacie! - krzyknął. W
tym momencie poczuł szybkie bicie serca, w głowie mu się zakręciło i omal nie upadł.
Uczniowie zaś, kiedy raz im się upiekło, tak się zachowywali, jakby specjalnie chcieli
go doprowadzić do wściekłości. Kintaro, może z powodu ojca, został jakby wyłączony z
grona kolegów, ostatnio z nikim się nic bawił, wracał po lekcjach prosto do domu. Cały czas
spędzał bezczynnie w ciasnym i dusznym pomieszczeniu.
Jest koniec listopada, niedzielne popołudnie. Żona, chuda jak szkielet, od kilku dni
gorączkuje. Przy jej boku leży niemowlę, kaprysi od południa, ale teraz rozwrzeszczało się
nagłe na całe gardło. Od czasu do czasu słychać ciche, słabym głosem powtarzane od
niechcenia słowa żony;
- Nie płacz, nie płacz, grzeczne dziecko, grzeczne... Śpij, śpij.
Po chwili głos cichnie i tylko nieznośny krzyk niemowlęcia rozlega się bez przerwy.
Kaijimie, który siedzi przy stole w przyległym pokoju, wydaje się nagle, ¿e wrzask ten
odbija się od ścian, rozdziera mu uszy, owija go szczelnie całego od piersi po biodra, od
bioder po stopy; nie rusza się ze swego miejsca, stara się wytrzymać.
- Płacze, aż się wypłacze. Trzeba przeczekać. Wszyscy ~ ojciec, matka i babka -
zapewne myśleli tak samo. Dziś rano spostrzegli, że mleko dla niemowlęcia, którego powinno
starczyć jeszcze na kilka dni, już się skończyło. Jednakże trójka dorosłych znała jeszcze inny
tragiczny fakt. Póki nie dostaną pensji - co nastąpi dopiero za trzy dni - nie będzie w domu
dosłownie ani grosza. Żadne z nich nie chciało rzec tego głośno, przyczaili się w milczeniu.
Hatsuko, jak zwykle w takich razach, próbowała karmić niemowlę wodą z cukrem lub
rzadkim kleikiem, ale dziecko, nie wiadomo czemu, nie chciało się tym zadowolić.
Gaworzyło chwilę i znowu się rozpłakało, jeszcze głośniej, jeszcze przeraźliwiej.
Kaijima słuchał tego płaczu i robił się coraz smutniejszy; zapragnął znaleźć się gdzieś,
gdzie ani dobra, ani zła nie ma. Skoro dziecko musi płakać, niechże się wypłacze za
wszystkie czasy. Więc powtarzał w myśli: - Płacz, płacz, jak umiesz najgłośniej. - Potem
poczuł, że nerwy drżą w nim jak struny, a całe ciało unosi się w powietrzu. Nie czuł nóg,
jakby żył tylko od pasa w górę. Zerwał się od stołu, zaczął chodzić niecierpliwie po pokoju,
tam i z powrotem.
- Co tam! Nie ma się czym krępować, choć I poprzednie rachunki jeszcze nie
spłacone. Syn gospodarza domu jest przecież moim uczniem. Gospodarzowi powiem:
„Zapłacę następnym razem, całą sumę.” Odpowie mi: „Proszę bardzo, może być!” Jakżeby
inaczej. Nie ma się czego wstydzić. Jestem po prostu zbyt nieśmiały... - powtarzał sobie w
kółko, krążąc po pokoju.
Pod wieczór Kaijima wychodzi; kieruje się w stronę sklepu monopolowego
prowadzonego przez pana Naito. Kiedy dochodzi tam, jeden z ekspedientów sterczących
bezczynnie przed sklepem grzecznie go pozdrawia. Kaijima na moment przystaje, żeby się
odkłonić. Za kasą na półkach zastawionych ciasno butelkami i konserwami dostrzega w głębi
kilka pojedynczych puszek z mlekiem w proszku. Jak gdyby nigdy nic nauczyciel rusza przed
siebie. Oddala się. Znowu jest w pobliżu domu. Słychać, że dziecko ciągłe płacze, zmęczony
głos płynie ponad miastem pogrążonym w zmierzchu, dobiega do okolicznych domów.
Kaijima wzdryga się i zawraca. Idzie teraz bez celu przed siebie. Od gór, tej chluby
miasta, ciągnie na ulice zimny powiew zapowiadając nadchodzącą zimę.
Na nasypie biegnącym wzdłuż rzeki siedziało w zapada - jąc5>m zmroku kilkoro
dzieci; szeptały coś zawzięcie między sobą.
- Nie. nie, Naito. Widzicie go, co za spryciarz! Już są tylko trzy. Sprzedam po sto za
jeden, inaczej nie.
- Drogo!
- Gdzież tam drogo! No nie, Numakura?
- Pewnie, chytrus z ciebie, Naito. Jak oii mówi, że nie chce sprzedać inaczej, a ty
chcesz kupić, to się nie targuj. Dawaj, ile każe!
Posłyszawszy głos Numakury, Kaijima przystanął i zawrócił w tamtą stronę.
- Ej, co wy tam robicie?
Dzieci zerwały się do ucieczki, ale nauczyciel był zbyt blisko, na ucieczkę nie
starczyło czasu. Wykrył wszystko, trudno. Niech tam powie swoje - taka myśl wyraźnie
wypisana była na twarzy Numakury.
- No co, Numakura? Może i mnie przyjmiecie? Co tara sprzedajecie na wasz}^m
rynku? Przydzielcie mi trochę banknotów, będziemy się bawić razem - mówi nauczyciel i
choć się uśmiecha, oczy ma złowrogie i zaczerwienione. Dzieci nigdy go jeszcze takim nie
widziały.
- Pobawmy się razem! Czego się boicie? Od dziś zostaję poddanym tego tu,
Numakury. Niczego się nie bójcie, traktujcie mnie jak swego!
- Numakura poruszony cofnął się o trzy kroki, lecz zaraz wysunął się do przodu, przed
nauczyciela, Naprawdę, proszę pana? - powiedział z dumą i godnością cechującą wodza,
jakby się zwracał do jednego z kolegów, - Wobec tego podzielimy się funduszami. Proszę,
oto milion.
I wręczył Kaijimie banknot milionowy.
- O, to fajnie! Pan profesor też do nas należy! - zawołał jeden z chłopców, a kilku
innych zaczęło bić brawo. Wyraźnie się cieszyli.
- Proszę pana, proszę pana! Czego panu trzeba? Sprzedamy wszystko, czego pan sobie
życzy!
Inne z dzieci naśladując ekspedienta ze sklepu koło przystanku zawołało:
- Papierosy, zapałki!... I piwo, miecz, lemoniada!
- Hm... wasz pan potrzebuje mleka w proszku, tego pewnie nie macie w swoim
sklepie?
- Mleko, proszę pana? O, jest w domu, w sklepie. Jutro dostarczymy. Jak dla pana, to
wyniesie taniej, tylko tysiąc! - odezwał się Naito, syn winiarza.
- Aha, dobrze, dobrze. Tysiąc, naprawdę niedrogo. Jutro przyjdę się z wami pobawić.
A nie zapomnijcie o mleku!
- Udało się! - powiedział sobie Kaijima. - Wykołować dzieci i kupić mleko, ależ ze
mnie spryciarz! O, jednak w stosunku do dzieci dobry ze mnie pedagog!
W drodze powrotnej z parku Kaijima zdecydowanie wkroczył do sklepu pana Naito i
poprosił o puszkę mleka.
- E, co to chciałem powiedzieć... O ile się nie mylę, tysiąc? O, tu są pieniądze! ~
wyciąga otrzymany przed chwilą w parku banknot.
Wtem jakby się ocknął ze snu, budzi się, rumieniec zalewa mu twarz. Oj, niedobrze!
Coś mi się pomyliło. W porę się spostrzegłem. Głupstwa plotę. Jeszcze mnie tu wezmą za
wariata. Trzeba się jakoś ratować - rozmyśla pospiesznie Kaijima i wybucha nagle głośnym
śmiechem.
Zwraca się do jednego z ekspedientów:
- Określiłem ten papierek jako pieniądze, ale to nic, żartowałem sobie! Weź go w
każdym razie jako zastaw. Trzydziestego przyniosę, co się należy... to się wymienimy.
Kawabata Yasunari
Pieśń liryczna
Smutny to doprawdy zwyczaj przemawiać do osoby nieżyjącej! Myślę jednak, że
jeszcze smutniejsze jest zmuszać naszych zmarłych, by pozostawali w tej samej postaci oo za
życia. Odwiecznym tematem wszelkich liryków jest wspólnota losów człowieka i rośliny. Nie
przypominam sobie, który z filozofów tak powiedział, ani nie wiem, jaki był ciąg dalszy,
pamiętam tylko to jedno zdanie. Wobec tego, ozy w odniesieniu do roślin chodzi wyłącznie o
rozkwit i zamieranie, czy może o coś więcej, nie wiem. Sądzę, że utwór liryczny w takim
razie miałby wiele do zawdzięczenia opowieściom buddyjskim, i kiedy dziś przemawiam do
ciebie - umarłego - nie kieruję słów moich do konkretnej osoby. Nie mam na myśli ciebie
takiego, jakim byłeś za życia. Wierzę raczej w snutą przez siebie bajkę, żeś się oto odrodził w
różowej śliwie, która tu stoi przede mną obsypana wczesnym kwieciem; owiele mi z tym
radośniej!
Nie musi to być wcale jakiś rzadki i cenny kwiat. Jeśli jesteś innym, nie znanym mi
kwiatem w niewiadomych górach dalekiej Francji, też dobrze; mówiłabym z tobą, tak jak
teraz. Odnoszę wrażenie, że znalazłam się naprawdę gdzieś daleko, w obcym kraju: nic nie
widzę, znowu czuję zapach unoszący się w pokoju.
- Ten zapach jest martwy - szepcę i wybucham śmiechem.
Nigdy nie używałam perfum. Czy pamiętasz?... Pewnego wieczoru, cztery lata temu,
podczas kąpieli w wannie, poczułam nagie silny zapach perfum całkiem mi nie 2inanych.
Naga wdycham silną woń, wstyd mnie przejmuje do głębi, prawie że tracę przytomność. A
było to akurat wtedy, kiedyś mnie porzucił i wyjechał w podróż poślubną, ja zaś nic o tym nie
wiedziałam. Tej pierwszej nocy skropiłeś perfumami panny młodej ślubne łoże. Tego
wieczora w ogóle o twoim ślubie nie wiedziałam, potem dopiero stwierdziłam, że stało się to
wtedy właśnie, dokładnie o tej samej porze. Czyżbyś pomyślał w momencie owym o mnie -
że to ja mogłabym być tej nocy panną młodą?
Tak, zachodnie perfumy mają mocny aromat szerokiego świata!
Odwiedziło mnie dzisiaj kilka starych przyjaciółek; grałyśmy w karty noworoczne
Lecz nie dopisywał jakoś nastrój. Może dlatego, że wszystkie miały już mężów i dzieci, więc
co innego w głowie? Czy też że pora świąteczna minęła i nasze spotkanie przy grze
noworocznej zorganizowano cokolwiek za późno?
W pokoju robi się duszno od oddechów, nudno... Ojciec pali nam chińską trociczkę,
żeby było przyjemniej. Nic to nie pomaga; wszystkie zadumane o czymś, przygaszone.
Ja wierzę, że we wspomnieniu jest piękno. Nad pokojem znajduje się cieplarnia, od
ciężkich oddechów kilku zamyślonych kobiet jeszcze kwiaty powiędną! Nie mówię tak
dlatego, żeby miały co złego na sumieniu. Po prostu przeszłość w porównaniu z czasem
teraźniejszym jest o wiele bardziej zwierzęca, krwiście surowa. Takie oto niejasne myśli
przyszły mi do głowy. Pomyślałam o matce.
Pewnego razu właśnie podczas gry noworocznej uznana zostałam za cudowne
dziecko. Miałam wtedy cztery czy pięć lat, nie umiałam czytać ani pisać. I oto moja matka
nagle, wśród gorączkowego podniecenia grających, spojrzała na mnie powiedziała:
- A ty umiesz grać, Tatsue? Bo zawsze tak grzecznie siedzisz. - Pogłaskała mnie po
głowie i dodała: - Chodź no tu i spróbuj, jedną kartę na pewno znajdziesz!
Na widok małego, bezradnego dziecka cofają się ręce dorosłych wyciągnięte ku
obrazkom. Wszyscy patrzą na mnie.
- Ta, mamo? - zapytałam, jakby nigdy.nic, wskazując kartę leżącą u kolan matld.
Obrazek był większy niż moja mała ręka.
- O! - Matka zdziwiła się najbardziej ze wszystkich. Całe towarzystwo poczęło mnie
chwalić, a matka powiedziała: - Och, to przypadek, przecież ona nie potrafi jeszcze czytać!
Mimo to całe towarzystwo obróciło głowy w moją stronę, gra przestała być
prawdziwą grą i nawet recytujący wiersze zwracał się wprost do mnie:
- No, panienko, czytam! - I po kilkakroć odczytywał wiersz wolno i wyraźnie.
Ponownie odnalazłam stosowną kartę. Wszystkie wskazane przeze mnie obrazki były
właściwe! A przecież nie rozumiałam wcale sensu wiersza. Rzecz}^- wiście stało się to
całkiem przypadkowo. Wyciągałam bezwiednie rękę do obrazków i czułam, jak płynie ciepły
prąd miłości z ręki matki głaszczącej mnie po głowie.
Zdarzenie to stało się głośne wśród naszych znajomych; zrobiłam furorę. Odtąd nieraz
popisywałam się swymi umiejętnościami przed znajomymi lub tam, gdzie mnie zapraszano
wspólnie z matką. Równocześnie zaczęłam przejawiać inne niezwykłe cechy cudownego
dziecka. Dziś, gdy znam na pamięć wiersze z kart noworocznych, gra w karty jest dla mnie
dorosłej trudniejsza niż wówczas, kiedy jako dziecko bezbłędnie sięgałam po właściwe
obrazki; tak, o wiele trudniej mi idzie. Matka, która dała mi tyle namacalnych dowodów
miłości, jest mi bliska i droga jak silny zapach obcych perfum...
A ty - mój kochanek - także opuściłeś mnie dlatego, że za wiele było między nami
dowodów miłości.
Od dnia, w którym u siebie w łazience - odległej od hotelu, gdzie spędziłeś noc
poślubną i skropiłeś łoże perfumami - poczułam zapach tych perfum, wydawało mi się, że
duch mój zatrzasnął za sobą jakieś drzwi. Odkąd nie żyjesz, nie widziałam cię ani razu, ani
nie słyszałam twego głosu. Moje skrzydła anielskie zostały zniszczone. Bo nie chciałam
polecieć za tobą w krainę śmierci. Choć nie żal by mi było wyrzec się swego losu, gdybym
miała pewność, że się znów odrodzę, choćby jako polna stokrotka. Poszłabym za tobą bez
wahania!
2Ten zapach jest martwy! - powiedziałam ze śmiechem. Pewnie dlatego, że zapach
chińskiego kadzidła kojarzył mi się głównie z pogrzebami czy z żałobnym nabożeństwem.
Przypomniały mi się dwie opowieści o zapachu czytane niedawno. Pierwsza z nich, w sutrze
Wimalakirti, mówi o krainie zapachów. Mędrcy siedząc pod przeróżnymi pachnącymi
drzewami zgłębiają prawdy świata. 2 jednego zapachu rodzi się jedna prawda, z następnego -
dalsza. literatury popularnonaukowej amator dowiaduje się, że zapach, kolor, dźwięk, choć
odbierane przez człowieka za pomocą różnych organów, wyzwalają jednak podobne impulsy.
Fizycy forsują pozornie prawdopodobną teoryjkę, jakoby natura ducha.miała być taka sama
jak elektryczności ccy pola magnetycznego.
Bywali kochankowie, co przes5”łałi sobie listy przez gołębia pocztowego. Mężczyzna
wyruszył w podróż. Jakże trafi z odległego miejsca gołąb do kobiety? Oto siłą miłości
zawartej w liście przyczepionym mu do nóżki; dzięki więzi istniejącej między kochankami.
Słyszałam też o kocie, który widział duchy. Wiele jest wypadków, kiedy to zwierzęta
wcześniej niż ludzie przeczuwają los człowieka. zdaje mi się, że opowiadałam ci kiedyś o
angielskim wyżle, który zginął raz memu ojcu podczas polowania. Po ośmiu dniach wrócił do
domu, wychudzony, skóra i kości. Bo był tak ułożony, źe nie przyjmował pożywienia od
nikogo, prócz swego pana. W jaki sposób trafił z dalekiego Ito do Tokio?
Podobnie opowieść o zapachach (jak jeden zapach odsłania dla każdego inną prawdę)
nie jest tylko czczą fantazją. W krainie zapachów woń stanowi pokarm dla serc mędrców, a w
krainie duchów Raymonda substancją jest kolor. Podporucznik Raymond Lodge byî synem
sir Oliviera Lodge W roku tysiąc dziewięćset czternastym wstąpił ochotniczo do wojska i
odkomenderowany został do służby czynnej w południowym Lancashire w randze drugiego
oficera. Zginął czternastego września tysiąc dziewięćset piętnastego roku podczas natarcia.
Wkrótce dał o sobie znać poprzez media; panią Lenard i A. V. Petersa. Zdał on dokładne
relacje ze świata duchów. Jego ojciec, doktor Olivier Lodge, zebrał je w pokaźnym tomie.
Przez usta pani Lenard przemawia dziewczynka hinduska imieniem Fiida, w Petersa wciela
się duch włoskiego staruszka, Muinstona. Media mówią prostymi zdaniami, łamaną
angielszczyzną. Raymond przebywa w trzeciej sferze Świata Duchów. Pewnego razu
odwiedził również sferę piątą, gdzie ujrzał śnieżnobiały alabastrowy pałac. Było tam wiele
gorejących płomyków w różnych kolorach, w jednym miejscu czerwone, dalej błękitne,
pośrodku pomarańczowe, a subtelności ich barw niepodobna oddać tymi utartymi wyrazami!
Pan Raymond - opowiada Fiida - obserwuje, skąd się biorą te kolory. Zauważa szereg
wielkich okien o kołorowych szybkach. Zebrani w sali zmieniają miejsca w świetle
padającym przez szyby. Jedni stoją oblani czerwienią, drudzy błękitem. Jeszcze inni wolą
kolor żółty lub pomarańczowy. Po cóż to lobią?, zdziwił się Raymond. Jeden z obecnych
wyjaśnił mu, że kolor czerwony to kolor miłości, błękitny jest kolorem pocieszenia, a
pomarańczowy kolorem v/ieâzy. Każdy wybiera sobie to, czego najbardziej pragnie.
Informator Raymonda dodał ponadto, że barwy te mają o wiele większą wagę, niż się sądzi w
świecie żywych. Chociaż i na ziemi dojdzie z czasem do odkrycia przemożnego wpływu
barw\
Widzę już, jak się śmiejesz. A my na ziemi także ozdabiamy takim światłem sypialnie
przeznaczone dla miłości. Psychiatrzy również zwracają uwagę na kolory.
Kolejna opowieść Raymonda, o zapachach, jest równie dziecinna jak jego relacja o
kolorach. Zapach zwiędłych kwiatów ulatuje w niebo i tam znowu w kwiaty się zamienia,
identyczne jak przedtem. Każda rzecz w świecie duchów materia - lizuje się ponownie - z
zapachu. Bo każde ziemskie ciaio, umarłe, zwiędłe, zgniłe, ma własną swoistą woń, która
wiernie odtwarza pierwotny kształt. Rzeczywiście, inaczej pachnie bambus, inaczej akacja.
Inny zapach wydziela stęchły len, inny sukno. Z duszą ludzką jest podobnie: nie opuszcza
swego ciała nagle, wzbija się stopniowo w górę długą smugą, niczym zapach. I odtwarza
ciało, które porzuciła. Człowiek - - duch zachowuje zatem identyczną postać jak za życia.
Raymond także ma te same oo dawniej rzęsy i odciski palców. Na dodatek zęby - dziurawe
przedtem, zmartwychwstają jako zdrowe. Ślepcy odzyskują wzrok, a kulawi zdrowe nogi. Są
tam również konie, ptaki, koty. Są murowane domy. Co dziwniejsze, wonie przybyłe z ziemi
odtwarzają cygara, a nawet whisky z wodą sodową. Osoby, które utraciły życie jako dzieci,
kontynuują rozwój w świecie duchów. Raymond spotkał tu swoje zmarłe w dzieciństwie
rodzeństwo. Tacy jak oni to duchy najpiękniejsze: wyrośli w innym świecie i nie bardzo się
orientują w sprawach ziemskich. Doprawdy, godni wspaniałego pióra poety, a szczególnie
Liii, dziewczynka z lilią w dłoni przyodziana w najbardziej świetlistą szatę.
W porównaniu z opisem Dantego albo niebem i piekłem myśliciela Swedenborga
opowieść Raymonda jest dziecinną brednią. Może dlatego wzrusza, jak dziecinna opowiastka,
w której starano się zachować cechy prawdopodobieństwa. Mnie osobiście w tej przydługiej
relacji odpowiadają bardziej partie baśniowe. Sir Lodge nie wierzy, rzecz jasna, w opowieści
mediów o zaświatach; opowiadając, jak rozmawiał ze zmarłym synem, daje po prostu wyraz
swej wierze w nieśmiertelność duszy. Dedykuje ów pamiętnik rzeszom matek i kochanek,
które podczas wielkiej europejskiej wojny utraciły swoich bliskich. Żadna z wielu relacji,
które przeczytałam, nie traktowała tego tematu tak realistycznie jak książka Lodge’a. Ja
zatem - rozdzielona z tobą przez śmierć - wybieram sobie z całej tej historii tylko jeden albo
dwa szczegóły i szukam w nich pocieszenia.
A wracając jeszcze do Dantego i Swedenborga: jakże te cudzoziemskie fantazje o
świecie duchów są przyziemnie realistyczne w porównaniu z buddyjskimi wyobrażeniami o
świecie dusz zasiedlonym przez hotoke. Tak, jakże realistyczne, ubogie i pospolite! W Azji
zresztą także. Konfucjusz załatwił się z tym krótko: skoro nie znamy świata żywych,
jakżebyśmy mogli poznać świat duchów!
Z tym większą wdzięcznością zwracam się ku liryce buddyjskich opowieści
ustalających relację pomiędzy kolejnymi wcieleniami!
Dlaczego więc Fiida, przemawiająca przez usta pani Lenard dziewczynka hinduska,
opowiada o radosnym spotkaniu Rajmonda z Jezusem, nie wspominając ni słowem o
Buddzie? Oznajmia, że w dzień Bożego Narodzenia Raymond powraca do swego ziemskiego
domu na cały dzień.
Pomyślalam w tym miejscu, jaka wielka musi być samotność duchów, których bliscy
sądzą, że dusza umiera wraz z ciałem. Przyszło mi na myśl, że odkąd nie żyjesz, ja w żadne
Zaduszki ani razu nie uczciłam twej duszy. Czy ci smutno z tego powodu?
Lubię sutrę Ullajnbana, w której mowa o czcigodnym Nichirenie W sutrze Senjikyo
jest też opowieść o tym, jak Dohi z pomocą modlitwy ożywił czaszkę swego ojca. Albo
opowieść o Buddzie - że w poprzednim życiu był białym słoniem.
Wszystko - od rytualnego łuczywa poczynając, a na zaduszkowych lampionach
kończąc - uważam za godne i piękne rozrywki.
My, Japończycy, nie zapominamy ani o ofierze dla duchów samotnych, którym nikt
świeczki nie stawia, ani o modlitwie za dusze tych, co utonęli w rzece a nawet urządzamy
Święto Igieł
Jednakże za najszlachetniejsze uczucic uważam cześć dla zmarłych, taką jaką żywił
Ikkyu mistrz zen, który pisał:
Dać na ofiarę dynie z Yamashiro i bakłażany, wszystko bez reszty w wody rzeki
Kamo.
„Cóż to za wielka uroczystość - dzień ofiary z płodów duszom zmarłych!
Zebrane w tegorocznym plonie ofiarne dynie i ofiarne bakłażany wrzucane w wody
rzeki Kamo, brzoskwinie wszelkie, churmy i gruszki. Dusze zmarłych na ofiarę i dusze
żywych w ofierze jednoczą się, kajają w żalu i wdzięczności - dziecięca szczerość, prawdziwa
podniosłość! Cześć dla zmarłych, którą żywił Ikkyu, była jednym z nakazów buddyzmu.”
W ten oto sposób komentuje Shoo wiersz Ikkyu.
W sutrze Sinchikuwan zaś jest mowa o cyklu pięciu sfer reinkarnacyjnych tej drogi,
którą muszą poznać istoty żywe bezustannie przez wiele milionów lat mrąc i odradzając się
na nowo. Wobec tego doświadczą także życia jako ojcowie i matki. Każdy mężczyzna
zostanie więc dobrotliwym ojcem, każda kobieta zatroskaną matką. Takiego właśnie
określenia tu użyto; matka zatroskana, zasmucona. Z pojęciem ojca wiąże się dobrotliwość, z
pojęciem matki zatroskanie i smutek. Oba te terminy występują tu w szerszym znaczeniu. W
każdym razie w doktrynie buddyjskiej roli matki nadaje się większą wagę niźli roli ojca.
Sądzę, że dobrze pamiętasz śmierć mojej matki. Ach, jakże zaskoczona byłam w
tamtym momencie, kiedy mnie zapytałeś:
- Myślisz o matce?
Deszcz ustał i rozpogodziło się nagle. Cały świat stał się przezroczysty, był pogodny
dzień wczesnego lata. Z trawnika w dole pod oknem uniósł się świeży, ciepły opar. Zbliżał się
wieczór. Siedziałam ci na kolanach patrząc na zachód, gdzie rysowała się ostro, jak świeżo
namalowana, wyraźna linia pobliskiego lasku. Wydaje mi się, jakby na skraju trawnika
wstawała nocna mgła i odbijała światło zachodzącego słońca, lecz nie, widzę - idzie tamtędy
moja matka.
Zamieszkałam z tobą bez zgody rodziców, wcale się nie krępowałam. Pomyślałam
więc teraz, że matka naprawdę przyszła, i chciałam się podnieść. A ona - miała chyba zamiar
coś powiedzieć - wskazała ręką na gardło i raptem znikła mi z oczu.
Znowu siadam ci całym ciężarem na kolana, a ty wtedy mnie pytasz;
- O czym myślisz, o matce?
- Och, ty też ją widziałeś? Matka była tu przed chwilą.
„Gdzie, tutaj?
„Tam, na dole.
- Nie, nic nie widziałem. A co się z nią stało?
- Umarła. Przyszła, żeby mi o tym powiedzieć.
Wróciłam natychmiast do domu ojca. Zwłok matki nie sprowadzono jeszcze do domu,
były w szpitalu. Ponieważ zerwałam kontakt z rodzicami, nic o chorobie matki nie
wiedziałam, Zmarła na raka języka. O tym pewnie chciała m: donieść wskazując na gardło. A
ukazała mi się o tej godzinie, októrej umarła.
Nawet dla niej - dla mojej zatroskanej matki - nic ustawiłam zaduszkowego ołtarzyka
Ani tym bardziej nie życzyłabym sobie, by poprzez usta sintoistycznej szamanki zdawała mi
relację z zaświatów. Wolałam wyobrazić sobie, że jedno z młodych drzewek w mieszanym
lesie jest moją m.at - ką, i prowadzić z nim rozmowy. Skoro Budda nakazuje nam wyrwać się
2 kręgu wcieleń, aby osiągnąć nirwanę to błądząca dusza skazana na następny etap kręgu
godna jest litości. Mimo to jestem głęboko przekonana, że buddyjska doktryna o kolejnych
wcieleniach odzwierciedla pełniej niż cokolwiek na świecie barwne człowiecze marzenia; jest
to najpiękniejsza liryka miłosna, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. w Indiach z dawien
dawna utrzymuje się wiara w sutrę Weda: zatem wiara tego typu jest pewnie wytworem
człowieka Wschodu. Choć i w mitach greckich spotykamy wątki oludziach przemienionych w
kwiaty, a i na Zachodzie - dość choćby wspomnieć więzienie Małgorzaty z Fausta ~ jest
podobnych opowieści wiele, jak gwiazd na niebie. Jednocześnie zarówno starożytni mędrcy,
jak i współcześni parapsycholodzy w swych badaniach nad światem ducha wynoszą ponad
wszystko duszę ludzką, ignorując zarazem świat zwierzęcy i roślinny. Przez długie wieki
człowiek nieustannie stara się podkreślać różnice dzielące go od świata przyrody; jak ślepiec
przebył w tym względzie długą drogę. Oto dlatego teraz ta smętna, samotna wędrówka mści
się na nim, czyniąc jego duszę dogłębnie samotną. Być może, człowiek zawróci kiedyś i
przebędzie tę samą drogę w odwrotnym kierunku...
Śmiejesz się pewnie z panteizmu dzikich plemion czy człowieka pierwotnego? A
przecież uczeni szukający budulca, z którego powstaje materia, w wyniku coraz
szczegółowszych badań dochodzą do wniosku, że praźródło to prąd krążący między
żywiołami. Tak więc założeaiie, że każda materia odradza się na tamtym świecie za pomocą
zapachu, jest dla Istoty tez naukowych poetyckim dodatkiem. Jeśli zaś praźródło materii I
energia są nieśmiertelne, jakże mogę przypuścić, że jedynie moja dusza - przemieszkawszy
pół życia w ciele młodej, niezbyt uczonej kobiety, nie osiągnąwszy doskonałości - zginie
bezpowrotnie? W takim wypadku dusza byłaby po prostu jednym ze składników energii
krążącej we wszelkiej materii ziemskiej. Zapewne wiara, że o ile dusza ludzka stanowi
siedlisko uczuć, to zmarła istota zachowa i w zaświatach swą ludzką psychikę, jest smutnym
złudzeniem. Że nie tylko postać, jaką człowiek miał za życia, lecz także miłość i nienawiść
weźmie z sobą w życie pozagrobowe. W zaświatach wszelkie związki międzyludzkie
pozostają nie zmienione. Rodzice są rodzicami, dzieci dziećmi, bracia I siostry rodzeństwem.
Wiem, że w Europie światowi duchów przypisuje się strukturę podobną do rzeczywistego
społeczeństwa. Smutny to obyczaj najwyższą wagę przypisywać wyłącznie życiu człowieka.
Osobiście wolę się po śmierci zamienić V/ skromny kwiat anemonu niż zostać jednym z
gromady bladych cieni. Jak pogodnie można by przeżyć życie, wiedząc, że się potem będzie
kwiatem...
Już dawno Pitagoras nauczał, że dusze złych ludzi wcielą się po śmierci w ciała
zwierząt łub ptaków i cierpieć będą męczarnie. Chrystus zaś w trzy dni po śmierci, zanim
obeschły strumienie krwi po męce na krzyżu, zmartwychwstał, a ciało jego zniknęło.
Gdy niewiasty nie wiedziały wobec tego, co począć, oto stanęło przed nimi^ dwóch
ludzi w lśniącym odzieniu. Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do
nich: «Dlaczego szukacie wśród umarłych Tego, który żyje? Nie ma Go tu, zmartwychwstał!
Przypomnijcie sobie, jak będąc jeszcze w Galilei, mówił wam, że Syn Człowieczy musi być
wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, i że trzeciego dnia zmartwychwstanie.
Lśniące odzienie, które Raymond widział w raju, jest też ubiorem Jezusa. Nie tylko
Jezus, wszystkie duchy odziane są w światło. Szaty te tworzą się same, a ściślej mówiąc,
powstały z ich uczynków, z życia, jakie wiedli na ziemi. Mowa tu więc o etyce. Podobnie jak
w buddyzmie, raj Raymonda dzieli się na sfery: jest ich siedem. W myśl reguły duchy kolejno
przez nie przechodzą. Podobnie naucza buddyzm: poszczególne fazy są tu nagrodą lub karą
za morale jednostki. Jastrząb odradza się w ciele człowieka, człowiek przybiera postać motyla
bądź zostaje zaliczony w poczet świętych. Zgodnie z zasadą przyczyny i skutku żaden czyn
nie pozostaje bez rezultatu. To samo piętno nosi najpiękniejsza liryka.
Stare inskrypcje egipskie zawierające wskazówki dla zmarłych dusz, tak zwane Teksty
piramid - liryka najwyższego lotu - są wspaniałe w swojej prostocie, a w mitach greckich,
pełnych zdrowej naturalności, tęczowa szata Iris jest jeszcze bardziej świetlista, opowieść o
kwiecie anemonu - radośniejsza. Księżyc i gwiazdy, rośliny i zwierzęta - wszystko to się
traktuje jako świętość. A sami bogowie w swoich radościach i smutkach podobni są do ludzi i
tańczą nago na zielonej trawie pod jasnym niebem.
Bogowie, jak w mimowolnej zabawie w chowanego, zamieniają się w kwiaty. Piękna
nimfa leśna Helides uciekając przed pożądaniem obcego młodzieńca zamienia się w kwiat
polnego astra. Dafne broniąc swej cnoty przed lubieżnym Apollinem przemienia się w drzewo
laurowe. Urocz)” chłopiec Adonis pragnąc pocieszyć swą kochankę Afrodytę odradza się
jako sasanka, a zmartwiony śmiercią ślicznego Hiacynta Apollo przemienia go w kwiat
hiacyntu. Cóż więc dziwnego, jeśli wyobrażę sobie, że jesteś drzewkiem śliwy stojącym v/
moim pokoju, i zacznę z tobą rozmawiać?
Dziwne, powiedziane jest: lotos w ogniu rodzić się będzie, a pożądanie miłosne
wskaże drogę ku poznaniu rzeczy.
Porzucona przez ciebie zrozumiałam, co czuje serce anemonu. Widzisz, jak się
sprawdziły owe słowa.
W pięknej wróżce imieniem Anemone zakochał się kiedyś bóg wiatru. Doszło to do
uszu jego kochanki, bogini kwiatów, która zapłonąwszy zazdrością, wyrzuciła ze swego
pałacu nieświadomą niczego Anemone. Anemone, przepłakawszy w wielkim żalu kilka nocy
z rzędu na łące, doznała olśnienia: skoro tak srogi jest świat, lepiej mi zostać pięknym
kwiatem przyjmować z prostotą błogosławieństwo deszczu i ziemi. Lepiej być pięknym
kwiatem niż nieszczęśliwą boginką. I serce Anemone od tej myśli poweselało.
Ja także, znękana żalem do ciebie za twoją niewierność i nienawiścią do Ayako, która
rai cię zabrała, myślałam często, o ileż łatwiej by było przeżyć życie jako skromny kwiatek
anemonu niż jako nieszczęśliwa kobieta!
Łzy - to za śmieszna rzecz! Tak, równie śmieszne są słowa, które kieruję do ciebie dziś
w nocy. A mówię to, o czym marzyli i śnili ludzie od setek tysięcy lat; bo przyszłam na świat
jak symbol liryki - jako ludzka łza. Gdy byliśmy razem, często płakałam przed zaśnięciem.
Teraz, kiedy zostałam sama, płaczę, nim się obudzę. Choć spałam u twego boku, nic śniłeś mi
się nigdy. Gdyśmy się rozeszli, widywałam cię we śnie co noc i płakałam przez sen. Smutne
było poranne przebudzenie.
Nawet w świecie duchów zapach i kolor są osłodą dla serca, rzccz więc tym bardziej
naturalna, że miłość do kochanka przynosi kobiecie słodycz. Kiedy byłeś przy mnie, miałam
serce prawdziwie kochającej, szczęśliwej kobiety w każdym, momencie: czy to kupując w
domu towarowym zapasowy kołnierzyk, czy też siekając kraby kuchennym nożem. Od kiedy
cię utraciłam, nawet kolor kwiatów i śpiew ptaków stały mi się obojętne. Moja dusza zerwała
więź z otoczeniem, utraciłam kontakt ze światem. Więcej niż strata kochanka, nękało mnie
kompletne stępienie wrażliwości. Czytałam liryczne sutry buddyjskie. Zainspirowana ich
treścią, rozpoznałam cię we wszystkim, co żyje, odnalazłam siebie i stopniowo nauczyłam się
od nowa obdarzać uczuciem każdą rzecz z osobna. Wiersze zaś, które otworzyły rai oczy na
prawdę, są być może smutnym efektem, aż nazbyt namacalnej ludzkiej namiętności. Tak, aż
tak bardzo cię kochałam.
Dzisiaj tak jak dawniej - na początku, kiedy nie wyznałam ci jeszcze swej miłości -
skupiam siłę woli, sercem i myślą biegnę ku tobie]akby po niewidzialnej fali; ku tobie, o
którym nie wiem nawet, gdzie przebywasz, bo nie żyjesz.
Przecież wtedy, kiedy pojawiła mi się zmarła matka, sam mnie o nią zapytałeś, zanim
zdążyłam się odezwać. Więc kiedy dwoje ludzi stopi się w Jedno, tak Jak my, nic Już nic
potrafi ich rozdzielić, a rozstanie nie napełnia niepokojem. Kiedy wróciłam do domu
rodziców na pogrzeb matki, zabrałam cię w sobie.
W domu ojca, przed trójskrzydłową toaletką, którą tam pozostałam, po raz pierwszy
od rozstania pisałam list do ciebie. Ojciec, złamany śmiercią matki, wyraził zgodę na nasze
małżeństwo. Przygotował mi strój żałobny, pewnie na znak pojednania. Teraz właśnie robię
sobie przed lustrem makijaż, pierwszy raz od chwili naszego poznania nakładam żałobę i,
jakkolwiek wymizerowana, wyglądam naprawdę pięknie. Wprost chciałbym ci pokazać swoje
odbicie w lustrze! Znalazłam wolną chwilę i piszę list.
„Piękna jest czerń, ale dla nas dwojga poproszę o kolor weselszy, jaskrawy kolor
ślubnego kimona. Pragnę wrócić jak najprędzej, lecz nie zapominaj, że samowolnie
opuściłam dom, teraz zaś mam sposobność okazania skruchy, więc zostanę tu przez
trzydzieści pięć dni, do czasu pierwszego nabożeństwa żałobnego. Poza tym masz tam Ayako,
poproś ją, by ci przez ten czas pomogła w gospodarstwie. Mój młodszy brat, któremu
uratowałam kiedyś życie, chociaż jeszcze mały, broni mnie przed natarczywością krewnych.
Doprawdy przemiły! A tę toaletkę przywiozę ze sobą, jak wrócę.”
„Przemęczasz się pewnie przy stypie i innych obowiązkach, lecz pamiętaj, dbaj o
swoje zdrowie. Przychodzi tu do mnie Ayako i pomaga w gospodarstwie. A twoją toaletkę -
tę, którą najbardziej lubiłaś, prezent od przyjaciółki ze szkoły misyjnej, Francuzki - zastałaś
pewnie nie zmienioną, z zaschniętym pudrem w szufladzie? Doprawdy, jakbym widział
oczyma duszy odbitą w lustrze twoją piękną postać w żałobnym stroju. Jak najprędzej
chciałbym cię już ubrać w ślubne kimono, bardziej kolorowe. Można by ten strój zamówić
tutaj, ale mam wrażenie, że ojca ucieszy bardziej, jeśli to on ci go sprawi. Nieładnie korzystać
z cudzej boleści, jednak przypuszczam, że twój ojciec w teraźniejszym stanie ducha zgodzi
się na nasz ślub. A co porabia twój mały braciszek, któremu uratowałaś życie, nasz
przyjaciel?”
Ani mój list nie był odpowiedzią na twój, ani odwrotnie: oba zostały napisane
niezależnie od siebie.
Póki jesteś ze raną, rozmawiałeś często, mogę być spokojny, że nic złego mnie nie
spotka. Tak właśnie odparłeś, gdy ci opowiadałam, w jaki sposób dzięki jasnowidzeniu
uratowałam brata od utonięcia.
Pewnego lata, mieszkając w wynajętym letniskowym domku nad brzegiem morza,
zajęta byłam praniem przy cembrowanej studni: prałam kostiumy kąpielowe. Wtem
posłyszałam krzyk mego brata, zobaczyłam wśród fal morskich jego wyciągniętą rękę, żagiel
łodzi, zachmurzone niebo i groźne bałwany. Przerażona rozejrzałam się dokoła - pogoda była
piękna. Mimo to wbiegłam pędem do domu krzycząc:
- Mamo, brat w niebezpieczeństwie!
Matka, zmieniwszy się na twyarzy, chwyciła mnie za rękę i pobiegłyśmy nad morze.
Trafiłyśmy akurat na moment, gdy brat wsiadał do żaglówki. Ośmioletni braciszek i dwie
moje koleżanki szkolne, a sternikiem miał być jeden z uczniów gimnazjum. Nie wiadomo, co
by się stało, bo dziewczynki również nie były zbyt świetnymi pływaczkami. Moja matka
wierzyła, że posiadam dar jasnowidzenia, dlatego pobiegła za mną bez wahania.
Kiedy po wydarzeniu z kartami noworocznymi zasłynęłam jako cudowne dziecko,
pewien dyrektor szkoły zapragnął mnie poznać; odwiedziłam go razem z matką. Było to
jeszcze przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej, potrafiłam Uczyć zaledwie do stu,
a cyfr arabskich nie znałam w ogóle. Bez trudu przychodziło mi podawanie wyników
dzielenia i mnożenia, dodawania i odejmowania, niczego nie liczyłam ani się zastanawiałam;
podawałam po prostu gotowy wynik. Podobnie radziłam sobie z łatwymi pytaniami z historii i
geografii. Jednakże moje zdolności cudownego dziecka przejawiały się tylko w obecności
matki.
- Ta mała ma też dar odnajdywania zguby. Kiedy się coś w domu zawieruszy,
wystarczy ją zapytać - powiedziała matka do dyrektora, któ.ry z przesadnym zdumieniem
klepał się po kolanach.
- Tak? - odparł pokazując matce leżącą na stole książkę. - Ale nie zgadniesz chyba,
panienko, na której stronie ją otwieram?
Bez namysłu odpowiedziałam na pytanie; zgadzało się. Dyrektor wskazał palcem wers
I popatrzył na mnie.
- No, a co tu napisane?
- Kryształowy różaniec, glicynia. Śnieg pada na kwiaty śiIw3^ Piękne dziecko je
truskawki.
- Coś podobnego i Nie do wiary! To dziecko jest jasnowidzem. A jaki jest tytuł tej
książki?
Myślałam chwilę, nim odpowiedziałam:
- Notatnik osobisty Sei Shonagon
Choć się pomyliłam trochę, mówiąc „dziecko je truskawki” i śnieg pada na kwiaty
śliwy, podczas gdy w rzeczywistości tekst brzmi: „sypie śnieg na kwiat śliwy, poziomki je
śliczne dziecię”, do dziś dokładnie pamiętam zdumienie dyrektora i dumę mamy tamtej
chwili.
W owym czasie znałam na pamięć nie tylko tabliczkę mnożenia i podobne rzeczy,
miałam zwyczaj przepowiadać pogodę na następny dzień, umiałam odgadnąć płeć i liczbę
szczeniąt, które urodzi domowa suczka, godzinę powrotu ojca do domu, imiona gości, którzy
nas odwiedzą, twarz i powierzchowność kolejnej służącej, czasem datę śmierci jakiegoś
chorego, dosłownie wszystko. Zdolność przepowiadania przyszłości opuszczała mnie, w
miarę jak dorastałam; pozbywając się dziecięcej niefrasobliwości, utraciłam także swój dar.
Porzucił mnie anioł, który zamieszkiwał w sercu dziecka. Gdy dorosłam, nawiedzał mnie
czasem tylko, nagle jak błyskawica. A od kiedy poczułam zapach perfum z waszej sypialni -
twojej i Ayaiko - połamał sobie skrzydła, chyba już otym wspominałam. Nie posiadam już tej
mocy co wtedy, gdy jako młoda dziewczyna napisałam tamten niezwykły list ośniegu.
Pozostało tylko miłe sercu wspomnienie.
„W Tokio spadł wielki śnieg. U bramy twego domu śliczny wilczur w zielonej budzie
przywalonej śniegiem ciągnie łańcuch i donośnie szczeka. Na człowieka, który uprząta śnieg.
Jeśli tak samo szczekać będzie na mnie, przybyłą z daleka, to ani do bramy mnie nie dopuści!
Przytroczone na plecach tamtego człowieka niemowlę zaczyna płakać, biedactwo.
Wychodzisz na podwórze, uspokajasz je łagodnym głosem. Myślisz: Skąd też u tego
niewydarzeńca takie miłe, bystre dziecko? Lecz przybysz nie jest wcale starcem, to nędza
sprawiła, że wygląda staro. Z początku śnieg odgarniała służąca. Nadszedł wówczas ten
biedak o wyglądzie żebraka. Kłaniał się pokornie nędzny niezdara, w dodatku z dzieckiem na
plecach.
- Zlitujcie się nade mną, nigdzie mi nie pozwolili śniegu odgarnąć, a dziecko od rana
nie piło mleka!
- Co mam zrobić? - Służąca przyszła do salonu z zapytaniem. Słuchałeś akurat z płyt
muzyki Szopena. Ściany salonu białe, na ścianach naprzeciw siebie wiszą: olejny obraz
pędzla Koga Harue i zimowy krajobraz z okolicy Kiso - litografia Hiroshige Indyjska
makatka ścienna z perkalu z rajskim ptakiem. Białe pokrowce na krzesłach, prześwieca spod
nich obicie z seledynowej skóry. Po dwu stronach stoją piece, także białe, zdobią je sylwetki
kangurów. Na stole leży album otwarty na stronicy z fotografią Isadory Duncan wykonującej
grecki taniec klasyczny. W kącie pokoju wisi półka, gdzie stoją goździki jeszcze od Bożego
Narodzenia. Dawno minął Nowy Rok, a wciąż ich nie wyrzucasz; dostałeś je pewnie od
pięknej kobiety... Firanki w oknie... ojej, nigdy nie widziałam twojego salonu, tak go sobie
tylko kresie w wyobraźni!”
Następnego dnia czytam w^ gazecie, że w Tokio ciepła słoneczna pogoda. Gdzież tam
śnieg! Ależ się uśmiałam!
Nie miałam snu żadnego ani nic, pisałam tylko to, co mi przypadkiem przyszło na
myśl.
Kiedy postanowiłam odejść z domu i zamieszkać z tobą, w czasie mojej podróży
pociągiem w Tokio spadł ogromny śnieg. Nie pamiętałam o liście, póki nie weszłam do twego
salonu. Weszłam do środka, rozejrzałam się i - rzuciłam ci się w objęcia! Choć do tego
momentu nie obejmowaliśmy się nigdy, nic między nami nie zaszło. O, kochałeś mnie,
gorąco kochałeś
- Tak, Tatsue, psią budę przeniosłem od razu na tyły domu. Jak tylko przyszedł twój
list.
- I pokój! Urządziłeś go identycznie jak w moim Uście!
- O czym ty mówisz? Ten pokój był zawsze taki. Niczego tu nie zmieniałem.
- O, naprawdę?! - Rozejrzałam się po raz drugi, na nowo zaskoczona.
- Dziwne raczej, że ty się dziwisz, Tatsue. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy
otrzymałem list. Zrozumiałem, jak wielka jest twoja miłość. Uwierzyłem, że byłaś przy mnie
sercem i duszą, dlatego znasz mój pokój. A jeśli była tu twoja dusza, wiedziałem, że i ty się
zjawisz. Dlatego odważyłem się napisać do ciebie: „Przyjedź, choćbyś miała porzucić
rodziców. Przecież śniłem ci się, zanim żeśmy się poznali, takie nasze przeznaczenie.”
Moje serce przemówiło więc do ciebie. Był to jeden więcej dowód naszej miłości.
Następnego dnia rano, tak jak w moim liście, przyszedł jakiś człowiek do uprzątania śniegu.
Kiedy wracałeś z pracowni na uniwersytecie, codziennie szłam ci na spotkanie. Z
podmiejskiego przystanku do domu prowadziły dwie drogi: jedna ruchliwą uliczką handlową,
druga wzdłuż samotnego lasku. 2awsze spotykaliśmy się w połowie drogi. I zawsze
ostatecznie z dwu ust padało to samo słowo. Nie wołana zawsze i wszędzie zjawiałam się
przy tobie, kiedy mnie potrzebowałeś. zostawałeś często na kolację te właśnie potrawy, na
które ci przyszła chętka i o których myślałeś będąc w pracy. Czy nie nazbyt wiele było
między nami dowodów miłości, że potem nie czekało nas nic innego, jak się rozstać?
Pewnego razu, odprowadzając Ayako do drzwi, poczułam, że nie powinna teraz
wychodzić.
- Zostań jeszcze chwilę.
W piętnaście minut potem miała krwotok z nosa. Gdyby się jej przydarzył na drodze,
nieźle by się namęczyła. Przeczucie to zrodziło się może dlatego, że podświadomie
wiedziałam o twoim uczuciu do niej. Dlaczego - choć tak byliśmy związani, że odgadłam
nawet nić uczucia między wami dwojgiem - dlaczego nie przeczułam waszego ślubu ani
twojej śmierci? Dlaczego twój duch nie dał mi żadnego znaku?
Kwitnące gałązki oleandru nad błękitem morza, drogo - v/skaz 2 białego drewna. Idę
ścieżką z mężczyzną ubranym w jakby lotniczy kombinezon i skórzane rękawiczki.
Mężczyzna ma gęste brwi, a kiedy się uśmiecha, jeden kącik ust przesuwa mu się w lewo.
Śniło mi się, że idziemy brzegiem morza. Idziemy razem, a moje serce przepełnia się
miłością.
Zbudziłam się, sen się urwał, ale długo go pamiętałam przypuszczając, że mi wróży
małżeństwo z jakimś lotnikiem. Zapamiętałam także parowiec ze snu płynący przy brzegu: na
jego dziobie wyraźnie wypisana była nazwa: „Daigo midori - maru”!
Po kilku latach spotkałam cię w uzdrowisku z ciepłym źródłem, zupełnie jak we śnie.
Przyjechałam tutaj pewnego poranka ze swoim wujem po raz pierwszy w życiu, nigdy
przedtem nie byłam w tej miejscowości. Kiedy mnie spotkałeś, na twarzy odmalował ci się
wyraz ulgi, spodobałam ci się od pierwszego wejrzenia. Zapytałeś o drogę do miasta.
Zmieszana i zaczerwieniona odwróciłam wzrok ku morzu: przepływał tamtędy parowiec, a na
jego dziobie z daleka odczytać mogłam nazwę: „Daigo midorimaru”!
Szłam milcząc, wstrząsana dreszczem. Poszedłeś za mną.
- Pani wraca do miasta? Proszę mi powiedzieć, gdzie jest tutaj jakiś warsztat
samochodowy albo rowerov/y. Przepraszam, że jestem natrętny, ale... widzi pani, podróżuję
na motocyklu. Spotkałem wóz, koń się przestraszył warkotu, poniósł. Żeby go ominąć,
zjechałem w bok, uderzyłem w skałę i motor... szkoda gadać!
Uszedłszy razem ledwie kilkaset metrów, poczuliśmy do siebie gorącą sympatię.
Powiedziałam nawet coś w rodzaju:
- Mam wrażenie, żeśmy się już gdzieś spotkali.
- Mnie się także zdaje, żeśmy się powinni byli spotkać wcześniej... Jednym słowem, to
samo mam na myśli.
Potem, ile razy z daleka spostrzegłam cię w miasteczku i przywoływałam w myślach,
zawsze, za każdym razem, odwracałeś się w moją stronę. Wszystkie miejsca, gdzie szłam z
tobą po raz pierwszy, wydawały mi się jakby już widziane, wszystko, cośmy robili, znajome.
A jednak pękła więź łącząca nasze serca - tak jak na fortepianowe si skrzypce grają jednaką
nutę, a wtóruje im kamerton, tak też złączone były z sobą nasze dusze - nie dałeś mi znać o
swojej śmierci. Więc na pewno u mnie lub u ciebie nastąpiło krótkie spięcie w przekaźniku.
Albo moja siła duchowa potrafiąca pokonywać czas i przestrzeń samoistnie zatrzasnęła drzwi,
by ochronić przede mną ciebie i twą pannę młodą. Przecież i u świętego Franciszka z Asyżu, I
u głęboko wierzących dziewic tryska z boku krew jak z rany zadanej włócznią; wszyscy znają
również dobrze opowieści o duchach, które modlitwą i klątwą potrafią zgładzić człowieka.
Wiadomość o twojej śmierci przejęła mnie grozą. Stanowczo lepiej być kwiatem,
pomyślałam. Parapsycholodzy twierdzą, że namiętne duchy, rycerze jednej chorągwi - duchy
w zaświatach i duchy w ciele - walczą o przerzucenie pomostu z jednej strony na drugą...
Lecz dzisiaj myślę sobie, że najpiękniej będzie - w następnym wcieleniu miast zostać
twą ukochaną czy też Aączyt się z tobą w świecie duchów - odrodzić się jako kwiaty śliwy
(oleandru?) i żeby ślub nam dał motyl, kapustnik, pyłek roznoszący. Wówczas nie
rozmawiałabym z tobą zmarłym, jak to czynię teraz, wiedziona smutnym nawykiem
człowieka.
Luty 7 rok Shwa
Kawabata Yasunari
- Mogę pożyczyć panu rękę na jedną noc - powiedziała dziewczyna.
Sięgnęła lewą ręką i odłączywszy prawą rękę od ramienia, złożyła mi ją na kolanach.
„Jeszcze tylko włożę na nią pierścionek, żeby wiadomo było, że to moja własność. -
Wyciągnęła ku mnie dłoń. - Broszę mi pomóc!
Trudno jej było zdjąć pierścionek, skoro miała teraz jedną tylko rękę, lewą.
- Czy to pierścionek zaręczynowy? - spytałem.
- Nie, to pamiątka po matce.
Pierścionek był z białego złota, wysadzany drobnymi diamentami.
- Wiem, że wygląda jak pierścionek zaręczynowy, ale noszę go, nic sobie z tego nie
robiąc - powiedziała dziewczyna. - Kiedy go zdejmuję i wkładam tu, na palec, to tak jakbym
się rozstawała z matką, smutno mi.
- Zsunąwszy pierścionek z palca dziewczyny, włożyłem go na serdeczny palec ręki
spoczywającej na moich kolanach, Na tym palcu dobrze będzie?
- Tak. - Dziewczyna skinęła głową. - Ale cóż za przyjemność miałby pan zabierając
ją, gdyby stawy palców i łokcia się nie zginały! Wyglądałaby jak sztuczna ręka. Zaraz ją
przygotuję, żeby słę ruszała.
Wzięła ode mnie rękę, delikatnie dotknęła wargami łokcia i poszczególnych stawów.
- Teraz będzie się ruszać!
Podziękowałem przyjmując rękę z powrotem.
- A dziś wieczór... Czy ona potrafi mówić? Zechce ze mną porozmawiać?
- Ręka potrafi robić tylko to, co zwykle robi ręka. Jeśli zacznie mówić... obawiam się,
co będzie potem, kiedy pan ją zwróci. Lecz niech pan próbuje. O ile będzie dobrze
traktowana, potrafi chyba zamienić kilka słów,.
- Będę się z nią obchodził bardzo troskliwie.
- Do zobaczenia, - Dziewczyna dotknęła lewą dłonią palców prawej ręki, jakby
dodawała jej otuchy, - Przez tę jedną noc należeć będziesz do tego pana, - Podniosła na mnie
oczy pełne łez, - Kiedy pan wróci do domu - dodała - może pan wymienić swoją prawą rękę
na moją, Dzięki.
Schowawszy prawą rękę dziewczyny pod peleryną, szedłem przez miasto skryte w
gęstej poranej mgle. Pomyślałem, że narażę się na podejrzenia, jeśli wsiądę do kolejki
miejskiej lub taksówki. Dopiero powstałoby zamieszanie, gdyby ręka, odłączona teraz od
ciała, przemówiła albo zapłakała! W prawej dłoni ściskałem zaokrąglone ramię,
przycisnąwszy rękę do piersi. Drugą wolną dłonią sprawdzałem od czasu do czasu swój
ukryty pod peleryną skarb. Nie dlatego, żeby się upewnić o posiadaniu ręki; lecz żeby się
cieszyć wciąż od nowa.
Dziewczyna odłączyła rękę w takim akurat miejscu, jak tego pragnąłem. Na jej końcu
pozostał więc wyraźny wzgórek - tam, gdzie się kończy ręka i zaczyna ramię, Krągłość
ramienia spotykana często u pięknych szczupłych cudzoziemek, rzadko u Japonek. Ale ramię
tę cechę posiadało. Niewinna świetlista wypukłość, przepyszna jak krąg światła, Kiedy
dziewczyna utraci niewinność, zgaśnie także urok ramienia; straci ono elastyczną prężność.
Gładka krągłość zapowiada wszelkie inne zalety. Piersi - także niewielkie, mieszczące się w
dłoni, elastycznie miękkie i napięte. Kiedy patrzę na to gładkie dziewczęce ramię, przychodzi
mi na myśl jej chód, ruch bioder, kroki lekkie jak podskoki chudego ptaszka, jak lot motyla z
jednego kwiatu na drugi - tak pewnie musi ona stąpać. Jak melodia całująca delikatnie
koniuszek]ęzyka.
Nastała właśnie pora roku pozwalająca ramieniu dziewczęcemu wyłonić się spod
odzienia, jego skóra, chroniona długo przed powietrzem i światłem, miała jeszcze jasny
odcień. Ukrywane przez całą wiosnę ramię było jak atłas i takie - podobne do pączka kwiatu -
pozostanie, dopóki go nie zniszczy upał lata. Tego ranka kupiłem sobie i postawiłem w
wazonie gałązki białej magnolii: jej wielkie białe pąki sprawiały podobne wrażenie jak
dziewczęce ramię.
Sukienka dziewczyny nie miała rękawów, pod szyją zebrana, ‘Wycięta na tyle, że
ukazywała niezbędny fragment ramienia. Im ciemniejszy kolor, tym lepiej podkreśla
błękitnawą jedwabistość skóry. Dziewczyna o takich ramionach ma zwykle wyraźnie
zarysowane łopadci; tworzą one wraz z ramieniem miękką falistą linię. Jeśli patrzeć z boku,
wzrok biegnie od ramienia po wznoszącej się w górę wygiętej, długiej szyi, u nasady
zaczesanych do góry włosów białość skóry raptem niknie, a cień kruczych włosów pada na
lśniące ramię. Dziewczyna odgadła pewnie moje myśli, bo dając rai rękę, odłączyła ją od
ciała w tym właśnie miejscu, które uważałem za najbardziej czarujące.
Ręka dziewczyny, ukryta pieczołowicie pod peleryną, była zimna, chłodniejsza niż
moja dłoń. Dłoń spóźniała mi z gorąca, a serce tańczyło w piersi; oby ta gorączka nie
udzieliła się dziewczęcej ręce. Niechże zachowa równomierną temperaturę dziewczęcego
ciała. Poza tym chłód niesionej przeze mnie ręki przekazywał mi rzewność właścicielki. Bo
była jak jej piersi - przez nikogo jeszcze nie zaznana.
Pośród deszczowej nocy gęstniała mgła, a że nie miałem nakrycia głowy, włosy rai
zwilgotniały. Przechodząc obok apteki, spoza zamkniętych drzwi posłyszałem radio.
Donoszono, że trzy samoloty pasażerskie krążą nad lotniskiem i z powodu mgły nie mogą
zejść do lądowania. W taką wilgotną noc - kontynuowało radio - rozregulowują się zegary.
Potem podawało też przestrogi dla mieszkańców. Otóż, nie należy nakręcać do końca
zegarów, bo z powodu niezwykłej wilgoci łatwo pękają sprężyny. Spojrzałem w górę, by się
przekonać,
czy nie dostrzegę świateł krążących samolotów, ale niczego nie zobaczyłem. W ogóle
nie dojrzałem nieba. Lepka wilgoć przenikała do uszu, słyszałem niemal plusk, jakby pełzły
tysiące mokrych dżdżowinic. Stanąłem przed dredami apteki, chcąc posłuchać dalszych
przestróg dla słuchaczy. Dowiedziałem się, że wilgotna, burzliwa aura ma zły wpływ na
dzikie zwierzęta, lwy, tygrysy, pantery, które rykiem dają wyraz swemu niezadowoleniu.
Nadano dźwięki z zoo; odbiły się echem jak złowrogi łoskot. Dalej radzono kobietom
ciężarnym i pesymistom udać się na wczesny spoczynek. Dodawano także, by przy tej
pogodzie nie stosować perfum bezpośrednio na skórę, bo ich woń długo potem nie da się
usunąć.
Ruszyłem sprzed apteki, kiedy nadawano głosy dzikich zwierząt, ale głos spikera
gonił za mną aż do wiadomości operfumach. Odszedłem, bo dreszczem mnie przejęły te
zwierzęta, a nie chciałem, by mój lęk udzielił się dziiewczeccj ręce. Pomyślałem sobie, że
dziewc2)m.a, choć ani ciężarna, ani pesymistka, powinna jednak, jak to zalecano w radio,
wcześniej położyć się do łóżka i wypoczywać, zwłaszcza tej nocy, skoro pozostała z jedną
tylko ręką. Z całej duszy życzyłem jej spokojnego snu.
Przycisnąłem lewą ręką pod peleryną swój ciężar i zamierzałem przejść przez jezdnię.
Rozległ się sygnał samochodu. Na moim boku coś się poruszyło, skuliłem się. To dziewczęca
ręka, przestraszona widać dźwiękiem klaksonu, zacisnęła palce.
- Nie bój się - powiedziałem. - Auto jest daleko. Tylko przy tej złej widoczności trąbi
już z daleka.
Niosłem z sobą rzecz bezcenną, dlatego przechodząc przez jezdnię popatrzyłem
uważnie na prawo i lewo. Ten klakson pewnie mnie nie dotyczył, choć, rozejrzawszy się,
stwierdziłem, źe nikogo więcej nie ma. Samochód też pozostał niewidoczny, błyskały tylko
światła reflektorów. Przymglone i rozproszone, w kolorze bladego fioletu. Dziwny i
niezwykły kolor, toteż przeszedłszy jezdnię, zatrzymałem się, aby obejrzeć nadjeżdżający
wóz. Prowadziła go młoda kobieta odziana w karminowy strój. Obróciła się w moją stronę i
niezna-
cznie skinęła głową. Przez moment pomyślałem, że to dziewczyna wraca po swoją
rękę; odwróciłem się gotów do ucieczki. Lecz to przecież niepodobieństwo: jedną ręką nie
mogłaby prowadzić. A może tamta za kierownicą spostrzegła, co chowam pod peleryną?
Dzięki intuicja kobiecej wyczula dziewczęcą rękę? Tak, lepiej bym w drodze do domu nie
spotykał żadnych kobiet.
Tylne światła wozu również były bladofioletowe. Samochód tonął w gęstej mgle,
przesunęły się przede mną fioletowe smugi i zniknęły w oddali.
- Kobieta za kierownicą - wyszeptałem - pędzi przed siebie bez celu, pędzi, byle
naprzód, coś ją gna do przodu i tak pędząc zniknie być może na zawsze... A kto siedział z
tyłu?
W tyle wozu nie ujrzałem nikogo, ogarnęło mnie więc uczucie niesamowitości - chyba
dlatego że miałem przy sobie rękę.
W samochodzie pasażerem była wilgotna mgła. I coś w tamtej kobiecie barwiło mgłę,
oświetlaną przez nią na fioletowo. Przecież to nie ciało kobiety wydziela fioletowy blask, a
więc 00 to takiego? Młoda kobieta jadąca samotnie w taką noc budziła we mnie smutek.
Czyżby również wywołany obecnością ręki? Lub może nieznajoma siała nieme pozdrowienie
tej drugiej, kobiecej ręce? W taką noc chyba krążą dobre duchy czy anioły Stróże kobiet,
czuwające nad ich bezpieczeństwem. I tamta kobieta także pędziła przed siebie nie autem,
lecz na smugach fioletu. Nie na darmo, bo w przelocie odgadła moją tajemnicę.
Potem, aż do bramy wejściowej mego domu, nie spotkałem nikogo.
Zatrzymałem się, żeby zlustrować wejście. Nad moją głową zakołowały i zniknęły
świetliki. Zbyt jasne jednak i zbyt wielkie jak na świetliki - z przejęciem cofnąłem się o kilka
kroków. Raz jeszcze przeleciały dwa czy trzy światełka i znów zniknęły, szybciej niż gdyby
je pochłonęła mgła. Jakieś błędne ognie czy zbłąkane dusze lecą o krok przede mną i czekają
w bramie na mój powrót? Od razu domyśliłem się, że to tylko ćmy. Chmara drobnych ciem
krążąca wokół lampy. Ich oświetlone skrzydła błyszczą jak samo światło. Pewnie, że są
większe od świetlików, ale jednak maleńkie, i ostatecznie łatwo się pomylić. Omijając windę,
z wielką ostrożnością wdrapałem się po wąskich schodach na drugie piętro.
Prawą rękę trzymam pod peleryną. Jakże sobie poradzę z otwarciem dr2:wi lewą ręką?
Ze wzburzenia drżą mi palce; tak pewnie drżeć musi {przestępca.
W pokoju wyczuwam jakby cudzą obecność. To przecież mój pusty pokój, tak, ale
mieszka w nim samotność. I teraz, kiedy wracam nie sam, lecz z dziewczęcą ręką, wydaje się
groźna.
Otwieram wreszcie drzwi i mówię:
- Proszę, wejdź pierwsza.
Wyjmuję rękę spod peleryny.
- Rozgość się. To jest mój pokój. Zaraz zapalę światło.
- Pan się czegoś boi? - Ręka jakby przemówiła. - Tu ktoś jest?
- GD mówisz? Zdaje ci się, że ktoś tu jest?
- Coś pachnie.
- Pachnie? To pewnie mój zapach. Czy nie stoi tu w szarej ciemności mój cień?
Przyjrzyj się dobrze. Mój cień, czekający, aź wrócę.
- To jakiś słodki aromat.
- O tak, kwiaty magnolii! - powiedziałem radośnie. Jak dobrze, że to nie woń mojej
samotności, nędznej i grząskiej! I dobrze, że wstawiłem tu magnolię, w sam raz na powitanie
subtelnego gościa.
Oczy przywykły do ciemności. Jak każdego wieczora orientuję się po ciemku, co
gdzie się znajduje.
- Niech pan pozwoli zapalić mi światło - powiedziała nieoczekiwanie ręka. - Bo
jestem tu po raz pierwszy
- Proszę bardzo. Z przyjemnością. Po raz pierwszy się zdarza, że zapala lampę kto
inny.
Podszedłem z ręką dziewczyny ku drzwiom i trzymałem ją w ten sposób, by mogła
dosięgnąć kontaktu. Pięć lamp rozbłysło jednocześnie: lampa u sufitu, lampki na stole i przy
łóżku, w kuchni i łazience. Czyżby zawsze było tu tak jasno? Światła te stanowiły dla oczu
niespodziankę.
Magnolia w szklanym wazonie, która rano była jeszcze w pąkach, szeroiko rozpostarła
płatka. I ledwie zdążyła. rozkwitnąć, obsypała blat stołu drobnym pyłem. Zdziwiłem się i
obejrzałem nie kwiaty, a pręciki, leżące na stole. Brałem pojedyncze pręciki i oglądałem je, a
dziewczęca ręka, którą położyłem na stole, też wyciągnęła palce i zbierała je na dłoń. Oddała
mi uzbierane pręciki, poszedłem wrzucić je do kosza.
- Cóż, niewygodnie było ci po drodze, musisz być zmęczona. Odpocznij sobie trochę.
- Mówiąc to położyłem rękę na łóżku i sam przysiadłem koło niej. Delikatnie ją pogłaskałem.
- Ładne, podoba mi się!
Ręka pochwaliła pewnie moją kapę na łóżko. Była błękitna w trójkolorowe kwiaty,
być może nazbyt luksusowa do pokoju kawalerasamotnika.
- Tutaj będziemy spali, prawda? Nie sprawię panu kłopotu.
- Doprawdy?
- Będę leżeć obok, spokojnie, jakby nigdy nic. - Dziewczęca dłoń ujęła i uścisnęła
moją rękę.
Spostrzegłem śliczne paznokcie, starannie wypielęgnowane, polakierowane, w kolorze
bladych chińskich goździków. Długie, wystające poza palce. Miały dziwnie piękny kształt,
zupełnie jakby nie były zwykłymi ludzkimi paznokciami, szczególnie w zestawieniu z moimi,
krótkimi, szerokimi i twardymi. Czy kobieta zawsze usiłuje wybić się ponad przeciętność,
choćby za pomocą czubka palców? Lub też szuka może potwierdzenia własnej kobiecości?
Nie przyszło mi w tym wypadku na myśl żadne z banalnych skojarzeń - takich jak
porównanie z tajemniczo lśniącym wnętrzem muszli czy błyszczącymi płatkami kwiatu, choć
kolorem i kształtem dziewczęce paznokcie przypominały właśnie muszlę i płatki. Patrząc na
nie miałem przed oczyma nie co innego, tylko dziewczęce paznokcie. Paznokietki
przezroczystsze od cienkich, drobnych płatków kwiatu lub od krągłej muszelki.
Paznokcie te zdają mi się tragiczne. Dziewczyna co rano i co wieczór szlifuje ze
straszną szczerością piękno kobiecej tragedii. Moja samotność jest grzeszna. Dla
dziewczęcych paznokci stanowi, być może, rosę tragiczaną.
‘Ułożyłem mały paluszek dziewczyny na wskazującym palcu swojej wolnej ręki
(druga pozostała w uścisku dziewczęcej dłoni) i gładząc śliski naskórek, podziwiałem długość
i wąs - kość palca. Raptem niechcący moja dłoń dotknęła skrytego pod długim paznokciem
czubka. Ręka zgięła się w łokciu, zacisnęła palce.
- Co się stało? Łaskocze?
- Ta:k, łaskocze.
Więc na koniec moje nieopatrzne słowa zabrzmiały jednoznacznie. Kobieta o tak
długim paznokciu *zawsze ma wrażliwy na dotknięcie, łaskotliwy czubek palca. Zdradziłem
się przed dziewczyną, że dobrze znam kobiety - inne.
Powiedziała mi pewna kobieta - w porównaniu z dziewczyną, która mi zawierzyła
swoją rękę”me tylko starsza, lecz i przywykła do męskiego towarzystwa - że czubek palca
ocieniony długim paznokciem jest wrażliwy. Ponieważ odruchowo dotyka się przedmiotów
paznokciem, więc koniec palca delikatnieje, mówiła. Zamyśliłem się nad swoją niespodzianą
demaskacją.
- Zawsze, kiedy przypadkiem dotknę czegoś czubkiem palca - dodała dziewczęca ręka
- choćby przy gotowaniu, nawet jedzeniu, och, od razu dreszcz mnie całą przechodzi, jakbym
dotknęła czegoś nieczystego. Naprawdę, niech mi pan wierzy.
Co miała przy tym na myśli? Czy to, że paznokieć się zabrudzi, czy też odwrotnie,
jedzenie?
Tak samo więc reaguje na dotyk - lęk przed zbruka - niem. Kobiece tragiczne
pożądanie czystości, chronione cieniem długiego paznokcia, koncentruje się na czubku palca.
Czułem przemożną chęć dotknąć czubka palca, uczucie zresztą - naturalne, ale się
powstrzymałem. Powstrzymała mnie moja wieczna samotność. Na ciele tamtej kobiety
brakowało już chyba miejsca czułego na dotyk. A u dziewczyny, która zawierzyła mi rękę,
całe ciało jest łaskotliwie wrażliwe. Dlatego łaskotanie małego paluszka nie wydało mi się
rzeczą niewłaściwą, raczej zaszczytem. Jednakże dziewczyna nie po to użyczyła rai swą rękę,
żebym się zabawiał. Dość tego!
- Okno - powiedziałem. okno było zamknięte, lecz story nie zasunięte.
- Czy coś tu zagląda? - zapytała ręka.
- Co by miało zaglądać, chyba człowiek.
- I tak mnie nie zauważy. A podglądać może tylko pan sam. Osobiście.
- Ja, sam siebie? A gdzież jestem?
- Daleko stąd - odpowiedziała śpiewnie ręka. - Bo człowiek idzie i szuka siebie w
oddali.
- I dojdzie?
- Przecież sam jest daleko - powtórzyła ręka.
Odczułem nagle niezmierzoną przestrzeń leżącą między ręką a korpusem, do którego
należała. Czy powróci kiedyś ręka do swojego ciała, czy też dotrę z nią z powrotem do
dziewczyny? Ręka jest pełna ufności. Czy i dziewczyna śpi równie spokojnie? Może niepokoi
ją brak prawej ręki albo męczą złe sny? Rozstając się przecież z ręką miała łzy w oczach.
Ręka jest teraz tu, w moim pokoju, którego dziewczyna nie zna.
Szyba okienna zamglona, mokra od deszczu. Za oknem stoi gęsta, kroplista mgła,
wypełniając sobą całą przestrzeń.
- Zasłonię szyby. - Podszedłem do okna; zasłony też były wilgotne. W ciemnej szybie
odbicie mojej twarzy. Odbicie dużo młodsze niż w rzeczywistości. Zasunąłem firankę, twarz
zniknęła.
Raptem przypomniał mi się pewien dzień w pewnym hotelu. W oknie na dziewiątym
piętrze bawią się dwie dziewczynki, cudzoziemki, w czerwonych sukienkach z powiewnymi
rękawami. Ubrane obie jednakowo, może bliźniaczki. Popychają się nawzajem, uderzają
małymi piąstkami o szybę. Matka ich siedzi odwrócona tyłem do okna i robi na drutach.
Patrzyłem na to ze strachem, mogły przecież wypaść, zlecieć z dziewiątego piętra, zabić się!
Ale ani dziewczynki, ani ich matka nie przejmowały się tym - masywna szyba zapewniała
pełne bezpieczeństwo.
Kiedy zaciągnąłem storę, ręka dziewczęca leżąca na łóżku powiedziała:
- Co za piękna zasłona.
Zasłona była taka sama jak kapa na lóżlco.
- Myślisz? Spłowiała trochę od słońca, zniszczyła się.
Siadłem na łóżku i wziąłem rękę na kolana.
- To ty, ty jesteś piękna. Nie znam nic piękniejszego!
Ułożyłem rękę dziewczyny na swojej, jedną dłonią trzymałem dłoń, drugą ściskałem
wzgórek ramienia. Kilkakrotnie powoli zgiąłem i wyprostowałem rękę w łokciu.
- A cóż to za figle? - zapytała ręka. Czułem, że się uśmiecha, Gdzież tam figle! Żadne
figle.
Naprawdę ręka była uśmiechnięta; uśmiech błysnął i przepłynął pod skórą jak światło.
Przypominał świeży uśmiech na dziewczęcej twarzy.
Pamiętam, jak dziewczyna siedziała kiedyś przy stole: wsparta łokciami o blat, złożyła
dłonie opierając na nich podbródek. Nie jest to poza specjalnie elegancka, ale i te słowa:
oprzeć, położyć, złożyć - wcale do niej nie pasowały. Bo w tej pozie był szczególny delikatny
wdzięk. Krągłe ramię, palce, broda, policzek, ucho, długa szyja tworzyły doskonałą całość,
harmonijną jak utwór muzyczny. Dziewczyna jadła i bezwiednie poruszała palcami
trzymającymi nóż i widelec. Wkładała do ust małe kęski, gryzła i połykała; to także nie było
jedzenie, lecz melodia. Melodia ust, ręki i gardła. A jej uśmiech rozświetlał rękę, przepływał
pod skórą.
Kiedy zginałem rękę, odgadłem jej uśmiech, bo przemknęło po niej dziwne drżenie,
delikatna poświata przepłynęła przez zwarte, kształtne, skryte pod jasną skórą stawy. Także
przedtem, kiedy dotknąłem czubka palca, zgięty nagle łokieć poraził ranie blaskiem. Nie dla
żartów więc zginałem i prostowałem rękę. Teraz, ułożywszy ją prosto na kolanach, patrzyłem,
jak przebiega po niej cień i nieskazitelne światło.
- Myślisz, że to żarty? A słyszałaś, że ona pozwoliła mi wymienić moją rękę na
ciebie?
- Słyszałam - odpowiada ręka.
- To poważna sprawa. Aż mi straszno.
- Naprawdę?
- A ty się zgadzasz?
- Tak, zgadzam się.
Drgnąłem na te słowa. Tak... zgadzam się... jeszcze... - bo żywo mi przypomniały
słowa innej dziewczyny, tamtej, co mi s(ię oddała. Ale ona nie była taka piękna jak
właścicielka ręki. Była trochę dziwna. - Tak - powiedziała i patrzyła na m:iiie szeroko
otwartymi oczami. Delikatnie dotknąłem palcem jej powieki - chciałem, żeby zamknęła oczy.
Wtedy odezwała się drżącym głosem:
„I zapłakał Jezus. Tedy rzekli Żydowie: - Oto, jak ją miłował!”
Myliła się mówiąc „ją”, zamiast „go” w tej przypowieści
0Łazarzu, a może wiedziała, tylko specjalnie zmieniła słowa? Zmieszały mnie jej
słowa, nagłe, tak nie pasujące do czasu i miejsca. Zdawało mi się, źe teraz spod zamkniętych
powiek popłyną łzy; ‘wstrzymałem oddech. Dziewczyna otwarła oczy, usiadła, moje ramię
opadło.
- Kłuje. - Podniosła rękę do włosów.
Na białej poduszce drobny ślad krwi. Rozgarnąłem włosy, wyszukałem ramkę,
przyłożyłem usta do miejsca, gdzie zebrała się kropla. Dziewczyna wyjęła spinkę, która ją
ukłuła. Powstrzymała drżenie.
1To nic, nie szkodzi. Często się zdarza, że byle głupstwo już krew md leci.
Starałem się zrozumieć stan ducha kobiety, która się oddaje, ale jeszcze go nie
pojmowałem. Czym jest to dla niej, czy wie, zdaje sobie sprawę? Czemu sama, z własnej woli
tego pragnie? Zrozumiawszy, że samo ciało kobiety dąży do celu, jeszcze wątpiłem. I choć się
postarzałem, wciąż się dziwię. Jeśli powiem, że każda kobieta jest pod tym względem inna,
nie skłamię, ale że wszystkie jednakowe, to też prawda. To właśnie jest najdziwniejsze.
Zdziwienie wywołuje, być może, tęsknota, młoda, młodsza niż przeżyte lata, albo rezygnacja,
starsza, o wiele starsza iniż wskazuje wiek człowieka. Albo jest to kalectwo serca...
Ale cierpienie tamtej dziewczyny nie odnosi się do wszystkich kobiet. Zresztą i dla
niej było tylko przelotną chwilą, Prysnął srebrny sznur, zalśniła złocista krew.
Kiedy ręka powiedziała: - Tak - przypomniała mi tamtą dziewczynę. Ale czyżby to ich
głosy były podobne, czy też tylko słowa takie same? Bo ręka, oddzielona od swego ciała, była
chyba wolna. Ręka, zdana na moją łaskę i niełaskę, jest niezależna: nie musi za nic być
odpowiedzialna ani świadoma, ani żywić nie będzie wyrzutów sumienia - jest wolna. Lecz
wydawało mi się, źe jeśli wymienię swoją prawą rękę ma rękę dziewczyny, choćby za jej
zgodą, zadam jej dotkliwy ból.
Wpatruję się w rękę spoczywającą na moich kolanach. W zgięciu łokcia migoce
delikatny światłocień, jakby napój. Ostrożnie zginam łokieć, a kiedy nazbierało się w nim
światła, podnoszę do ust.
- Łaskoczesz mnie, zbytniku! - powiedziała ręka i chroniąc się przed ustami oplotła mi
szyję.
- Tak mi smakowało...
~ Go pan pił?
- Aromat blasku. Skóry...
Mgła była za oknem coraz gęstsza. Nawet liście magnolii w wazonie zwilgotniały. Go
też mówią w radio? Zamierzałem włączyć mały odbiornik stojący na stole, lecz się
rozmyśliłem. Po cóż słuchać radia, skoro mam na szyi dziewczęcą rękę! Zresztą niemal
słyszałem, co tam mówią. Zapewne to: z powodu mgły wilgotnieją liście roślin, mokną
skrzydła i nóżki ptaków, które spadają z drzew, niezdolne do lotu. Pojazdy w pobliżu parków
winny zachować ostrożność, żeby ich nie rozjechać... Jeśli nadleci ciepły wiatr, możliwe, iż
mgła zmieni kolor. Kolorowa mgła jest bardzo szkodliwa. Będzie zmieniać barwę z różu na
fiolet, nie wolno wtedy wychodzić na zewnątrz, drzwi należy szczelnie pozamykać.
- Zmieni się kolor mgły? Na różowy? - szepnąłem i uchylając firankę wyjrzałem. Za
szybą kłębiła się ciężka nieprzejrzysta lepkość. Falująca ciemność, inna niż cień nocy, wieje
pewnie wiatr. Mgła była bezkresna, a poza nią czaiło się coś groźnego. Przypomniałem sobie,
że auto, które widziałem w drodze powrotnej do domu, miało fioletowe światła. Fioletowe
reflektory jak wielkie fiołkowe oczy bestii sunącej do ataku. Wystraszony opuściłem zasłonę.
- Może pójdziemy już spać, położymy się?
Wydawało się, że na całym świecie nie ma już nikogo, kto by czuwał. Zdjąłem rękę z
szyi, położyłem na stole i przebrałem się w nową piżamę. Ręka mi się przypatrywała. Byłem
zmieszany. Nigdy dotąd żadna kobieta w moim własnym pokoju nie widziała, jak się
rozbieram.
Razem z ręką położyłem się do łóżka. Delikatnie ściskałem jej palce leżące mi na
piersi. Ręka się nie ruszała. Dochodził mnie plusk jakby kropel deszczu. Plusk nikły, pewnie
to nie deszcz, lecz mgła się skrapla. Ręka spoczywająca na kocu jej palce w mojej dłoni
rozgrzały się, choć były dużo chłodniejsze niż moje ciało. Ręka tchnęła spokojem i
bezpieczeństwem.
- Spisz?
- Nie - odparła, Myślałem, że śpisz, bo się nie ruszasz.
Rozchyliłem piżamę, położyłem sobie palce ręki na lewej piersi. Z dreszczem
odczułem różnicę temperatury. W taką noc jak dzisiejsza, duszną, ale przenikliwie chłodną,
było to przyjemne.
W pokoju paliły się wszystkie światła, bo kiedy się kładłem, zapomniałem je pogasić.
- Prawda! Trzeba jeszcze zgasić światło. - Wstałem strącając rękę na łóżko. - Wybacz!
- przeprosiłem ją. - Zgasisz mi światło?
Ruszyłem w stronę kontaktu.
- Jak zazwyczaj śpisz? W ciemności czy przy zapalonym świetle?
Ręka nie odpowiada, choć musi znać przyzwyczajenia dziewczyny, o których ja nic
nie wiem. Przyszły mi teraz na myśl inne dziewczęta: jedna z nich śpi przy lampie, a druga w
ciemności. Dziewczyna, która się rozstała z prawą ręką, odpoczywa dziś chyba przy świetle,
Raptem żal mi się zrobiło gasić, wolałbym jeszcze trochę poobserwować rękę, której
właścicielka na pewno już śpi. Palce dłoni dotknęły kontaktu. W ciemności wracam do łóżka.
Rękę układam obok siebie. Czekam teraz, żeby zasnęła, więc milczę. Ręka wsunięta pod
ramię czuje się może nieswojo, bo po chwili jej palce wspinają się wyżej. Dłoń kładzie mi się
płasko na piersi, łokieć siłą faktu się zgina. Obejmuje mnie wpół. Czuję delikatne, miłe
uderzenia pulsu. Dłoń leży mi na piersi; rytmowi pulsu odpowiada bicie mojego serca. 2
początku puls jest wolniejszy niż serce, wkrótce jednak zaczynają bić jednocześnie. Nie
wiadomo, czy puls się przyspieszył, czy serce zwolniło tempo. Teraz właśnie, gdy puls serce
biją zgodnym rytmem, nadeszła pewnie odpowiednia chwila na zamianę rąk. Choć może nie,
ręka po prostu zasypia. Słyszałem zresztą raz z kobiecych ust, że spokojny sen u boku
wybranego jest szczęściem większym niż największe szaleństwo zmysłów. Nigdy jednaik
żadna z kobiet nie spała przy mnie tak ufnie jak ręka.
Czuję bicie własnego serca, bo leży na nim pulsujący przegub dłoni. Wydaje mi się
teraz, że pomiędzy jednym a drugim uderzeniem lecę w nieskończoną dal - lecę i wracam.
Słucham uderzeń: dal za każdym razem niepomiernie się rozszerza. I za każdym razem nic w
tej dali nłe ma; nicość. Nic, do czego bym wracał. Wracam tylko do kolejnego uderzenia
serca. Straszne to uczucie nie budzi jednak we mnie lęku. Mimo to sięgam do nocnej lampki.
Nim zapalę lampę, odchylam koc. Ręka śpi pogrążona w błogiej nieświadomości.
Oplata moją pierś delikatną poświatą. Niczym blade światło emanujące ze środka ciała. Niby
ranna zorza małego ciepłego słońca przed samym wschodem.
Zapaliłem lampę. Odjąłem rękę od piersi, rozprostowałem ją i złożyłem swoje dłonie
na jej przeciwległych krańcach: na palcach i wypukłym ramieniu. Przedramię zwężające się
ku łokciowi, krągły łokieć i zagłębienie łokcia, drugie zwężenie ku nadgarstkowi, grzbiet i
wnętrze dłoni. Obracając delikatnie rękę śledzę błysk światła i cienie.
Nie wiem nawet, kiedy szepnąłem do siebie: - Musi być moja. - Nie pamiętam, kiedy
w tym oszołomieniu odjąłem od ciała własną prawą rękę, przyjmując rękę dziewczyny.
Rozległ się tylko słaby okrzyk: - Och! - Ale nie uświadamiam sobie, kto to krzyknął:
ja czy ręka? Widzę po prostu, że moja ręka jest odłączona, a ja mam już rękę dziewczyny.
Ręka dziewczyny (to znaczy teraz już moja) zadrżała i zacisnęła się w pięść. Zginam
ją i podnoszę do ust.
- Czy cię boli, cierpisz?
- O nie, nie boli... - mówi urywanie ręka.
W tym momencie czuję w ramieniu dreszcz niczym błyskawicę. Tirzymam w ustach
palce dziewczęcej dłomi. Dotyk palców na języku. Nie ma śłów dla tej radości.
- Zgadzam się - powiedziała ręka. Dreszcz ustał. - Bo ona mi kazała, ale...
Spostrzegam nagle, że choć moje wargi czują dotyk palców dziewczyny, nie mam
czucia w palcach zamienionej ręki (teraz mojej własnej), nie czuję ust ani ostrości zębów.
Wystraszony macham ręką, czucia nie ma. Jest ona od ramienia począwszy ciałem
obcym, odizolowanym.
- Nie krąży krew! - wyszeptałem. - Krąży, czy nie?
Strach. Siedzę na łóżku. Obok moja porzucona ręka. Patrzę. Jest brzydka. Ale
ważniejsze teraz, czy bije puls. W dziewczęcej ręce uderza regularnie, moja jakby stygnie i
tężeje. Ręką dziewczyny u mego ramienia chwytam porzuconą na łóżku prawicę. Chwycić
zdołałem, ale czucia mi brak.
- Jest puls? Nie zimna? - pytam dziewczęcej ręki.
- Trochę... trochę chłodniejsza ode mnie. Bo ja jestem gorętsza.
„Jestem gorętsza” - po raz pierwszy chyba ręka odezwała się w pierwszej osobie, moje
ucho od razu wychwyciło tę zmianę.
- Naprawdę jest puls?
- Ojej, pan mi nie wierz}’^?
- W co mam wierzyć?
- Przecież sam pan wymienił swoją rękę na mnie.
- I krew krąży?
- A zna pan słowa: „Niewiasto! Kogo szukasz?”
- Znam. „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?”
- Ja często szepczę te słowa, kiedy budzę się ze snu w środku nocy.
Tym razem „ja” znaczyło oczywiście uroczą właścicielkę ręki. Zabrzmiały mi te
słowa z Biblii jak wieczysty głos, słowa na wieczystym w^ra mówione miejscu.
Zapytałem o dziewczynę.
- Czy aby śpi spokojnie, nie rzuca się we śnie? Bo jest noc, krąży chmara diabłów.
Choć i diabły przemokną na wilgoci, dostaną kaszlu.
- Żeby pan nie słyszał diabelskiego kaszlu! - odparła dziewczęca ręka i zakryła mi
ucho. Równocześnie trzymała w dłoni odłączoną rękę. Nie ja wprawiłem rękę w ruch;
kierowało nią serce dziewczyny. Zresztą któż to zgadnie?
Ręka dziewczyny (to znaczy teraz moja własna) podsunęła mi do ucha porzuconą
prawą rękę. Usłyszałem własny puls, poczułem jej ciepło. Rzcczywiście, miała temperaturę
nieco niższą od dziewczęcej dłoni.
- Ochrona przed diabłami - rzekła ręka. Jej mały paluszek o długim paznokciu
żartobliwie połaskotał wnętrze mego ucha.
Uchyliłem się. Lewą ręką (moją prawdziwą) pochwyciłem przegub prawej dłoni,
dziewczęcej, teraz mojej. Przy gwałtownym cuchu głowy mignął mi przed oczyma mały
sterczący paluszek. Cztery palce dziewczyny trzymały odłączoną rękę, tylko mały palec
odchylał się w bok. Ułożone były w sposób dogodny jedynie dla giętkich paluszków
dziewczęcia, niemożliwy dla twardej męskiej dłoni. Mały palec pod kątem prostym do
grzbietu dłoni, w sposób całkiem naturalny, bo pozostałe cztery tworzyły prostokącik.
Prostokątne okienko akurat na wysokości mego wzroku. Można by tu użyć słowa okulary czy
szczelina, jednakże dla mnie było to okienko. Okienko z fiołkami na parapecie. Rama okienka
ze lśniącego białego paluszka - albo paluszkowa oprawka o - kularów - przysunęła się do
mojej twarzy. Przymykam jedno oko i zaglądam w okienko.
- Przezrocza? - pyta ręka. - Co pan widzi?
- Własny stary pokój. I pięć lamp... - zacząłem, lecz zaraz podniesionym głosem
zawołałem: - Nie, nieprawda!
- Więc co?
- Już nic.
- A może jednak?
- Kolory, fioletowy blask. Zamglony. A v/ tym blasku wirują maleńkie kółeczka, złote
i czerwone.
- Jest pan zmęczony.
Ręka dziewczęca odłożyła luźne ramię na łóżko i pogładziła mnie po powiekach.
- Może małe kółeczka zlały się na końcu w jedno wielkie kolo zębate? A w tym kole
coś krąży, pojawia się i znika?
Może tak, może nie, nie pamiętam. Chyba jako chwilowe złudzenie. Jakie?
- Chciałaś mi pokazać złudzenie?
- Nie, przyszłam z nim walczyć.
- Złudzenie dawnych dni, zachwytu i smutku...
Palce dziewczyny nieruchome na powiekach.
Niespodziewanie dla siebie zadaję pytanie:
„Czy masz włosy tale długie, że rozpuszczone spadają na ramiona? iTak. A kiedy się
kąpie, myję je w ciepłej wodzie, potem zwykle długo płuczę zimną, aż każdy włos ziębnie
drży z zimna. Przyjemny jest chłodny dotyk rozpuszczonych włosów na ramieniu, na szyi, na
piersi.
Mowa tu oczywiście o piersiach właścicielki ręki. Dziewczynie nie tkniętej przez
nikogo, cieszącej się dotykiem zimnych włosów na nieskalanym ciele, nigdy by to nie
przeszło przez usta. Ręka, odłączona od ciała, nie odczuwa wstydu ani nieśmiałości.
Objąłem lewą dłonią jabłko ramienia dziewczyny (to znaczy teraz już mego) i
zdawało mi się, że trzymam w ręce jej pierś, niewielką i krągłą. Twardość ramienia nabiera
miękkości piersi. Wnętrze małej dłoni i jej palce drżą mi pieszczotliwie, jakby ssąc powieki.
Pod powiekami w głębi źrenic czuję ciepłą wilgoć.
~ Krew krąży - mówię cicho. - Krąży.
Teraz nie rozlega się żaden okrzyk przerażenia (jak w chwili, kiedy wymieniłem nasze
ręce). Żaden dreszcz nie przebiega naszych ramieniem. W jakimś momencie połączyły się
dwa krwiobiegi. Kiedy ustąpiło poczucie obcości i znikła zapora między moim ramieniem i
ręką dziewczyny, że nawet tego nie zauważyłem? Teraz dziewicza krew krąży w moim ciele,
a przez dziewczęce ramię płynie moja, nikczemnie męska. czy nie przeszkodzi to ręce
powrócić do ciała? A jeśli ciało nie zechce jej przyjąć?
- Nie, w ten sposób mnie nie zdradzi... - szepczę.
- Nic, nic, dobrze... - odpowiada ręka.
Lecz choć połączyła się krew moja i dziewczyny, nie odczułem niczego szczególnego,
a moje ciało i jej ręka, nie wiadomo kiedy, przyjęły to za fakt dokonany. Po prostu i
naturalnie. Ogarnęło mnie przemożne uczucie obezwładniającej senności. Zapadłem w sen.
Mgła wisząca nad miastem zabarwiała się aa fioletowo, unosząc mnie miękko jakby
na kolebiącej fali. Spoczywałem w niej otulony lekką zielonkawą pianą... Straciłem z oczu
mój samotny, smutny pokój. Mo’ja lewa ręka leży na prawym ramieniu dziewczęcia. Nic
widzę jej, ale czuję zapach. Skąd też wzięła ręka pręciki kwiatów, czyż nie wyrzuciłem ich do
kosza? Kwiaty jednodniowe, płatki ich jeszcze świeże; dlaczego sypią się same pręciki?
Samochód młodej kobiety, ubranej karminowo, odjechał bezszelestnie, oświetliwszy -
mnie dalekim kręgiem światła. Jakby obojgu nam życzył spokojnego snu.
Mój sen był taki właśnie, niezbyt głęboki, ale błogi i słodki jak nigdy. Zazwyczaj nie
mogę zasnąć i długo się przewracam z boku na bok. Dawno nie zaznałem tak słodkiego snu,
niczym dziecko.
Długi, kruchy paznokieć dziewczyny muska mi wnętrze dłoni; zapadam w głęboki
sen. Już mnie nie ma.
- Ach! - Zrywam się na dźwięk własnego głosu. Staczam się z łóżka. Robię kilka
kroków na chwiejnych nogach. Budzę się nagle - jakiś odrażający przedmiot trąca mnie w
bok. Moja prawa ręka. Nogi uginają się pode mną. Stoję. Rzucam szybkie spojrzenie na rękę
leżącą na łóżku. Jedna chwila. Braknie mi oddechu, krew pulsuje w ż}’-łach, drgawki
przebiegają całe ciało. W następnym momencie \\yszarpuję z ramienia rękę dziewczyny i
przyładam swoją. Jak w momencie morderczego szału. Klękam przy łóżku opierając pierś na
jego krawędzi. Świeżo przywróconą prawą ręką przyciskam tłukące się serce. Powoli się
uspokaja. Teraz wzbiera we mnie żal, gryzący i gorzki, żal z całej duszy! Podnoszę oczy,
Gdzie ręka.” dziewczyny?
- Ręka porzucona leży na krawędzi łóżka. Porzucona w fałdach zgniecionego koca,
wnętrzem dłoni ku górze. Długie palce pozostają nieruchome. Białe światło w rzadkiej
ciemności, O, o!...
Ogarnięty strachem chwytam dziewczęcą rękę. Żarliwie przyciskam do piersi, J?k
najukochańsze, biedne dziecko, z którego ucieka życie. Podnoszę do ust jej palce, A nuż od
czubka palca, spod paznokcia wypłynie kropla rozkoszy?
Dazai Osamu
Rybką być
I
Na północy wyspy Honsiu znajduje się łańcuch górski zwany Bonju. Na połaci trzystu
czy czterystu metrów kilka szczytów - toteż na zwykłe) mapie ich nie ma. Powiadają, że
dawniej było na całej tej przestrzeni morze, a Minamoto Yoshitsune płynął tędy ze swoją
drużyną uciekając na północ, do dalekiej krainy Ezo. I że ich statek zderzył się ze skałą.
Siad zderzenia pozostał do dzisiaj: pośrodku łańcucha na środkowym szczycie jest
wyrwa z czerwoną ziemią, prawie sto metrów kwadratowych. Szczyt ten nazywa się Łysoń,
bo kiedy patrzy się z wioski, z dołu, wyrwa wygląda jak koń w pełnym galopie. Ale prawdę
mówiąc, wierzchołek przypomina raczej starczy profil.
Łysoń słynie w tej okolicy z pięknych widoków. Wieś u podnóża, prawdziwie zapadła
wioska, liczy pewnie nie więcej niż trzydzieści dachów, ale za wsią płynie rzeka, a w
niewielkiej odległości z jej biegiem jest wielki, trzydziestometrowy prawie wodospad. Od
końca lata do późnej jesieni drzewa pysznią się tu barwnym listowiem, więc o tej porze roku
zjeżdżają ludzie z pobliskiego miasteczka, i góra się ożywia.
Tego roku pod koniec lata utonął w wodospadzie człowiek. Nie, nie skoczył
specjalnie, stało się to przypadkiem. Był to student, o jasnej cerze, przybył ze stolicy zbierać
rośliny. Rosną tu rzadkie gatunki paproci i zbieracze roślin często te strony odwiedzają.
Wodospad otaczają trzy wysokie zbocza, a od zachodu otwiera się tylko wąskie dojście: rzeka
płynąca dołem toczy z grzechotem kamyki. Zbocza są wiecznie wilgotne od kropel. Porastają
je, rozsiane tu i ówdzie, kępy paproci, wprawiane w nieustanny szelest hukiem wodospadu.
Student wdrapał się na urwisko. Pora była popołudniowa, wczesnojesien.nc słońce złociło
jeszcze szczyty. Dotarł do połowy drogi, kiedy wielki jak głowa kamień, służący mu za
oparcie dla stóp, nagle się oderwał i młodzieniec, jak zepchmęty, zleciał w dół. Zatrzymały go
na chwilę starczące gałęzie zeschłego drzewa, ale zaraz się załamały. Z wielkim pluskiem
poleciał w głębię.
Kilka osób, które się znalazły akurat w pobliżu, było świadkami wypadku.
Najdokładniej jednak widziała upadek dziewczynka lat piętnastu siedząca na brzegu
wodospadu przy kramiku z napojami. Student poszedł aż na dno kotła wodospadu, lecz zaraz
wynurzył się znowu do pół ciała, z zamkniętymi oczyma i ustami na wpół otwartymi.
Błękitną koszulę miał miejscami rozdartą, torbę na rośliny jeszcze przewieszoną przez ramię.
Wir ściągnął go na dno po raz drugi, już na dobre.
II
Od wiosny do jesieni, o ile pogoda dopisze, nawet z bardzo daleka widać uchodzące z
Łysonia w niebo smużki dymu. O tej porze roku drewno jest najzdrowsze, w sam raz dobra
pora na wypalanie węgla drzewnego, toteż węglarze pracowali pełną parą. Wypałami
znajdowało się na górze kilkanaście. Przy wodospadzie stała też jedna, oddalona od innych.
Mieszkańcem jej był przybysz, człowiek z obcych stron. A dziewczynka z kramu - nazywała
się Suwa - była jego córką. Tych dwoje przez okrągły rok mieszkało w węglarskiej chacie.
Gdy Suwa skończyła lat trzynaście, jej ojciec z okrąglaków i słomianych mat
zbudował na brzegu wodospadu mały kramik. Umieścił w nim lemoniadę Ramune, słone
kruche ciasteczka, lizaki i trochę innych słodkości. Kiedy zbliżało się lato i turyści poczynali
odwiedzać góry, co rano wkładał to wszystko do drewnianej skrzynki i niósł do kra - miku.
Suwa, klapiąc bosymi stopami, podążała za nim. Ojciec wracał od razu z powrotem do chaty,
a ona zostawała, żeby zająć się sprzedażą. I jak jej tylko mignął w górach choćby cień
człowieka, zaraz zaczynała głośno nawoływać, zapraszając do odpoczynku. Tak jak przykazał
ojciec. Grzmot wodospadu jednakże zagłuszał jej miły głosik i wołanie mało kogo zawróciło.
Nawet pięćdziesięciu senów dziennie nie zebrała. O zmierzchu przychodził po nią z węglami
czarny i usmolony ojciec.
- Coś sprzedała?
- Nic. Tak to, tak... - mruczał, jakby go to wcale nie obeszło, spoglądał w górę na
wodospad.
Wkładali teraz swój towar do skrzynki 1 wracali do chaty.
Powtarzało się to co dnia jeszcze inne, możesz je sobie wyobrazicie, aż do późnej
jesieni.
Śmiało można zostawić Suwę samą w kramiku przy wodospadzie. W górach
urodzona, nie ma obawy, że się potknie gdzie o skałę czy do głębiny wpadnie. Kiedy jest
gorąco, rozbiera się i pływa. Płynie całkiem blisko, pod sam wodospad. Jeśli zobaczy z wody
jakiego klienta, ‘energicznie odgarnia z twarzy mokre, zbrązowiałe od słońca włosy i znów
nawołuje. W dnie deszczowe śpi sobie w kącie kramiku, przykryta matą. Chronią ją przed
deszczem gęste gałęzie dębu, który rośnie opodal.
Krótko mówiąc, aż dotąd obserswowala Suwa potężny wodospad, oczekując, że
kiedyś wreszcie zniknie, bo przecież tyle wody leci, musi więc jej zabraknąć. Patrzyła
podejrzliwie na grzmiącą ścianę wody, no i dumała, dlaczego zawsze jest taka sama. Teraz
pochłonęły ją inne myśli. Spostrzegła, że to nieprawda, wodospad nigdy nie jest taki sam. I
jego szerokość, i wzory, w jakie układają się tryskające krople, wciąż są inne, aż się w głowie
kręci. I doszła do wniosku, że wodospad to nie woda, tylko chmura. Poznać można już
chociażby po tym, że jak z góry spada, zaraz się kłębi i dymi. Ponadto czy możliwe, żeby
woda była taka biała?!
Tego dnia siedzi Suwa bez ruchu, wpatrzona w wodospad. Jest pochmurno i jesienny
wiatr por/rządnie smaga ją po policzkach, aż poczerwieniały. Przypomniała sobie, jak to
kiedyś ojciec wziął ją na kolana i doglądając wypalania drewna, opowiedział pewną historię.
Było sobie dwu braci drwali, starszy, Santaro, i młodszy, Hachiró. Pewnego razu
poszedł Hachiro nad rzekę, nałowi pstrągów. Wraca z nimi do chaty, brata jeszcze nie ma.
Cóż, upiekł Hachiro na początek jedną rybkę i zjadł. Tak mu zasmakowała, że upiekł trzecią i
czwartą, aż zjadł wszystkie. Poczuł Hachiro ogromne pragnienie, strasznie mu się pić chce.
Wypił całą studnię, biegnie za wieś, do rzeki. Pije pije, aż tu łuską się pokrył! Nadbiega
Santaro i widzi, że jego brat młodszy w węża wielkiego się zmienił i w rzece pływa.
- Hachiro! - woła starszy brat.
A z rzeki wąż wielki, łzami się zalewając, odpowiada;
- Santaro!
Nawołują się nawzajem, z grobli: - Hachiro!, z wody
- Santaro!...
A nic zrobić nie mogą, nie odmienią tego, co się stało.
Suwa słuchała opowiadania, litość wielka ją ogarnęła i zapłakała, przyciskając do ust
zasmolone, ojcowskie palce.
Teraz budzi się z rozmyślań. Trzepocze niespokojnie powiekami. A wodospad szepce:
- Hachiro!... Santaro!...
Rozgarniając rdzawe pędy bluszczu nadchodzi ojciec.
- Ileś sprzedała?
Suwa nie odpowiada, mocno pociera świecący, mokry od kropel czubek nosa. Ojciec
w milczeniu porządkuje kramik. Wracają przez bambusowe zarośla do węglarskiej chaty,
niecałe pół kilometra górską ścieżką. Z dębów i jodeł sypią się na idących liście i igły niczym
deszcz.
- Kram już zamykamy. - Ojciec przełożył skrzynkę z jednej ręki do drugiej,
zadźwięczały lemoniady Ramune. - Jesień, to i po górach już chodzić nie będą.
Kiedy się ściemnia, nie słychać nic, prócz wiatru na szczytach.
- Ojcze! - woła z tyłu Suwa, - A na co ty żyjesz?!
Ojciec wzrusza szerokimi ramionami. Kilka razy spogląda na surową twarz córki.
- Czy ja wiem... - mruczy.
Suwa pogryza liść trzciny.
- To już lepiej sczeznąć - mówi.
Ojciec chce ją spoliczkować. Podnosi rękę, ale zaraz ją opuszcza. Dobrze widzi, że
Suwa rozdrażniona jak osa, cóż, niedługo będzie pewno kobietą, tym razem jej daruje.
- Tak, tak to jest.
Bezsensowna odpowiedź ojca zdaje się Suwie tak głupia” strasznie głupia, że
wypluwa liście trzciny i wrzeszczy:
- Ducny!
III
Minęły Zaduszki, kram zamknięty i zbliża się pora roku, której Suwa nie znosi. Co
kilka dni Ojciec z ładunkiem na plecach schodzi teraz do wsi: sprzedaje węgiel drzewny.
Można by kogo nająć, tylko że - wtedy trzeba by dać z piętnaście, może nawet dwadzieścia
senów, a to znaczny wydatek. Schodzi więc do wsi u podnóża góry. Dziewczynka - zostaje
sama. Jeśli jest pogoda, a niebo błękitnieje, chodzi Suwa na grzyby. Jeden worek węgla, co go
ojciec wypala, kosztuje pięć, najwyżej sześć senów. Nie ma mowy, żeby starczyło na życie,
więc każe jej zbierać grzyby i te także niesie do wsi. Za mokre i śliskie małe grzybki nameko
dają na dole dobrą cenę. A rosną one zwartymi koloniami wśród paproci, na spróchniałych
pniach drzew. Za każdym razem spogląda Suwa na wodospad, jedynego swego przyjaciela,
zielonego mchu nazbiera, na wierzch koszyka pełnego grzybków rzuci i niesie koszyk do
chaty.
Gdy ojciec sprzeda dobrze węgiel drzewny czy grzyby, wraca zawsze z oddechem
przepojonym sake, a czasem kupi córce papierowy portfelik z lusterkiem albo co innego. Dziś
od samego rana hula jesienny - wicher, aż się chwieje w chacie słomiana zasłona. Ojciec o
świcie poszedł do wsi. Suwa na dzień cały zamknęła się w chacie. Rozczesała włosy, choć
nieczęsto to robi, przewiązała papierową wzorzystą przepaską, prezentem od ojca. WreszcIe
rozpaliła wielki ogień i czeka.
Kilka razy przez szum drzew przebiły się głosy zwierząt. Ciemno się zrobiło, Suwa
sama siadła do kolacji. Polała ciemny ryż zupą i zjadła. Ciemność zapadła zupełna, wiatr
ustał, zimno się zrobiło. W taki dziwnie cichy wieczór niechybnie dziwy jakieś dzieją się w
górach. Tengu z długim nosem rąbie drwa, aż trzeszczy, za drzwiami chatki skrzypi, jakby
kto soczewicę płukał i grzechotał ziarnkami, a z daleka wyraźnie słychać śmiech Górskiego
Luda. Znużyło Suwę czekanie, zasypia przy palenisku okryta słomianą derką. Zasypia, a tu to
chwila odsuwa ktoś słomianą matę u wejścia i zagląda. Przyszedł Góisfci Lud i łypie do
środka, myśli Suwa, ale udaje, że śpi. W świetle dogasającego ognia widzi, jak wpada coś
białego, miga w izbie raz i drugi.
- Pierwszy śnieg! - cieszy się przez sen.
Czuje Suwa ciężar ciała. Boli. Czuje Suwa cuchnący oddech.
- Durny! - woła krótko.
Nie wiadomo, po co wybiega na zewnątrz. Zamieć. Wicher uderza ją w twarz.
Bezmyślnie klapie na ziemię. W jednej chwili włosy i ubranie ma cale białe. Podnosi się
Suwa iDyszy Idzie naprzód, jakby się nigdy nie miała zatrzymać. Wicher zmiętosił jej
ubranie. Idzie Suwa przed siebie. Słychać coraz bliżej szum wodospadu. Dziewczynka
przyspiesza kroku. Kilka razy ociera ręką mokry nos. Wodospad słyszy teraz prawie pod
stopami. Wychyla się Suwa z rozszalałego na wietrze zimowego zagajnika.
I Ojcze! - woła niskim głosem. skacze.
IV
Suwa ocknęła się. Dnieje. Dobiega ją przytłumiony szum wodospadu. Przez cały czas
huczał gdzieś nad głową. Kołysze się do rytmu. Czuje chłód przejmujący ją aż do kości.
- Jestem na dnie wody - pojmuje.
Od razu czuje się lepiej, bezpiecznie i lekko. Rozprostowuje nogi, bezszelestnie sunie
przed siebie. Stuka nieostrożnie noskiem w przybrzeżną skalę.
Wielki wąż! Jest teraz wielkim wężem, myśli. Jak to dobrze, nie musi już wracać do
chaty, myśli. I porusza wąsami. Wąsami - bo naprawdę to jest tylko małym karaskiem!
Otwiera szeroko pyszczek, rusza wąsikami, bo jest małym karasiem, tylko tyle. Pływa karaś
tam i z powrotem nad kotłem wodospadu. Trzepoce płetwami, na powierzchnię wypływa,
zamacha ogonem, na dno nurkuje. To za rakami pogo.ni, to się chowa w przybrzeżne sitowie,
to łapie pyszczkiem mech na kamieniu. Bawi się. Wreszcie staje karaś nieruchomo. I tylko
czasem macha prędziutko płetwami. Nad czymś się zamyślił. Rozmyśla chwilę, dłuższą
chwilę. W końcu rusza energicznie i kieruje się prosto ku wodospadowi, toteż wir w mgnieniu
oka porywa go niczym listek.
Wydarzyło się to w dzielnicy Bentencho Ushigome pewne| nocy, dokładnie: w
zeszłym roku dwudziestego marca o drugiej nad ranem. Głodny byłem jak pies, na dodatek w
kiepskim humorze i zdążałem przed siebie, szukając jakiejś jadłodajni. Podnosząc kołnierz
płaszcza popatrzyłem w górę: zza ogrodzenia samotnej willi wyjrzały ku mnie białe kwiaty
śliwy. W tejże samej chwili, w tej samej dosłownie sekundzie, wyłonił się z ciemności
mężczyzna. Wychynął chwiejnie zza elektrycznego słupa, zagrodził mi drogę, nachylił się ku
mnie i krzyknął:
- Słuchaj no, ty tam! Powiedz, czy mam krew na twarzy?
Podskoczyłem ze strachu. W mętnym świetle latami spostrzegłem, że mężczyzna miał
na prawym policzku świeżą ranę zadaną wyjątkowo silnym ciosem, a pod nosem i koło ust
jeszcze dwa zadraśnięcia. Z rozciętych miejsc monotonnie ciekła mu krew na kołnierz, więc
się bez ustanku ocierał. Był jak ja w płaszczu i pilśniowym kapeluszu.
- O, tak! Poważne rany. Czy ktoś pana pobił? - spytałem cofając się o kilka kroków.
Bo z jego zachowania wyczułem, że nie ochłonął jeszcze ze wzburzenia po niedawnej
pijackiej burdzie. A tu raptem mężczyzna chwyta mnie za kołnierz, ciągnie, omal mi go nie
urwie, i nie puszcza.
- No, puszczaj pan!
- Nie puszczę! Ja chcę wnieść oskarżenie! Bo pobili mnie strażacy, czterech czy
pięciu! Ja skarżę, a ty będziesz moim świadkiem.
-Niemożliwe, ja niczego nie widziałem! I czy to przypadkiem nie pan zaczepił tych
strażaków?
- Skądże, pijany byłem i nic nie pamiętam. Do czego to podobne, żeby strażacy czy
tam jacyś inni człowieka bili! Będziesz moim świadkiem.
- Nie, nie będę. Mogę najwyżej zaświadczyć, żeś pan został mocno poturbowany. O,
tam jest posterunek.
Z dala błyszczały światła posterunku na Ekicho.
- Tak prawdę mówiąc - odparł nieznajomy - mieszkam tu blisko, nie chcę się tam
pokazywać. Bo mógłbym mieć kłopoty w pracy. Cóż, chcąc nie chcąc, trzeba zrezygnować.
Na koniec jakkolwiek pijany i zaczepny przemówił całkiem rozsądnie. Ale kiedy się
zabierałem do odejścia, ponownie chwycił mnie za klapy.
- Odchodzisz - spytał - tak szybko? A co ja powiem szefowi, jak wrócę do sklepu? Po
tych ranach pozna przecie, że się biłem.
- Racja. Pokaż pan raz jeszcze te rany. Jakaś rada chyba się znajdzie.
- No, jak? Mocne stłuczenie?
Z bliska pokazywał mi swoje skaleczenia, a ja siląc się na spokój, jak Ickarz
dokonywałem oględzin.
- O tak,.niewąskie! - Lewą rękę wsunąłem w kieszeń płaszcza, prawą trzymałem
pijaka pod brodę, obracając nią. w prawo i w lewo, na dół i do góry. - Naturalnie... Głowę
trochę wyżej. Co za łotry! Ta rana na policzku pewnie zadana końcem kija, a może czymś
innym?
- Sam nie wiem, pijany byłem.
- Koło warg rozcięte. Zęby się nie chwieją?
- Nie. - Pomacał językiem. - W porządku.
- To dobrze. Jak pan wrócisz, powiesz szefowi, żeś pijany jechał tramwajem, stał na
stopniu bez trzymania, wiatr cię owiewał... Aż tu raptem tramwaj skręca, pan lecisz i
koziokujesz! Spadłeś, powiesz, prosto na kamienie wykopane z trotuaru. I rozciąłeś sobie
policzek.
- Aha! Dobra, tak powiem!
- Wprawdzie wygląda to trochę gorzej, ale może ci się uda, kto wic. - Puściłem brodę
pijaka i dodałem jeszcze: -
Pamiętaj pan i koniecznie powtarzaj, żeś był pijany i że spadłeś brodą na dół.
- Tak, tak. Dzięki ci. Mądrala z ciebie.
Gość nadął się, zadyszał i chwiejąc się na nogach splunął przed siebie.
- No to wszystkiego dobrego! - Chciałem wreszcie odejść.
Mężczyzna dogonił mnie.
- Co, idziesz już? Jakby.nigdy nic?
Sądziłem, że zamierza mi towarzyszyć, ale nie, wyciągnął tylko rękę. Jak to bywa
zwyczajem pijanych, wymienić chciał uścisk dłoni. Podałem mu więc rękę. Myliłem się, bo
ten usiłuje mi wcisnąć jakieś pieniądze! Cofam się, jedna z monet spada, stuka o bruk. Teraz
natręt jedną ręką przytrzymuje mnie, drugą szuka po ziemi, w ciemności. Znalazł, ogląda w
świetle latarni.
- O, przepraszam, to miedziaki!
Spiesznie chowa drobne do kieszeni, wyciąga coś innego. ‘Kiedy uśmiecham się z
przymusem i wypatruję chwili, by odtrącić jego rękę i uciec, wsuwa mi coś szybko do
kieszeni płaszcza. Wyjmuję, patrzę: banknot pięcioyenowy.
- Chcesz mi pan dać ten banknot? Nie, nie... - Kładę pieniądze na miękkim rondzie
jego kapelusza. Usiłuję się wyrwać, ale gość trzyma mocno. Chwyta mnie za klapy, zaczyna
tarmosić.
- Przestań, przestań! Co robisz?!
- Bo nie bierzesz, bezczelny! Ej, bo ja się na ciebie poskarżę, żeś mnie pobił!
Widzę, że jest slimy, i już mnie dusić zaczyna.
- Czekaj! - Teraz jestem zmuszony pijaka uspokajać. - Czekaj, biorę!
- To masz. Bo ja się nie dam obrażać, Wezmę jutro rano.
- Znowu?! Nie mówże tak!
- Brutal! Puść, już biorę.
Mężczyzna podnosi banknot, który tymczasem upadł, wpycha mi do kieszeni, a
wygląda groźnie, że bez kija nie przystąp.
- Wobec tego - mówię - zróbmy tak: kupię jutro ciastek czy czego innego i przyjdę ci
odwiedzić. Zobaczę się z szefem, powiem, że przyniosłem ci ciasteczka, przy okazji mogę
opowiedzieć co trzeba o tramwaju...
- Dobra myśl! - I napastnik na powrót przybiera pozę nieszkodliwego pijaka.
- Podaj mi swój adres.
Mężczyzna patrzy chwilę podejrzliwie, wreszcie bełkotliwym głosem mówi;
- Jestem Murayama Junkichi. Adres: Tsurumakicho numer 37, u pana Ishikawy
Zaginam palcami banknot, to na dwoje składam, to na czworo, i staram się
zapamiętać: u pana Ishikawy, Muraya - ma Junkichi. Numer 37, u pana Ishikawy,
Murayama...
- Dobra, dobra. Nie zapomnij o ciastkach. Powiesz, że dla kierownika.
- Nie zapomnę. U pana Ishikawy.
Zadowolony Murayama oddala się wreszcie chwiejnym krokiem. Co do mnie,
odechciało mi się teraz szukać jadłodajni, banknot, który wziąłem, palił mnie i gnębił.
Wczesnym rankiem odwiedził mnie Tawa Yasuo, mój kolega ze studiów. Pracował
teraz na giełdzie z ramienia firmy Yamakanai. Akurat wpadła mu gotówka i chciał m>nie
zaprosić na obiad. Niecierpliwie mnie popędzał, tak że się tylko w pośpiechu umyłem i
wyszliśmy.
- Jestem przy forsie, stawiam ci - powiedział.
Poszliśmy do cukierni „Beniya” w dzielnicy Kagurazaka i napchaliśmy się do syta.
Tawa odwiedzał mnie zwykle kilka razy na miesiąc i zawsze opowiadał o
kombinacjach na giełdzie. O mnie zaś, który się imałem przygodnych zajęć, na przykład
drukarskiej korekty, mawiał tak:
- Któż to widział, żeby prowadzić takie nieustabilizowane życic. Nie chodzi tu.nawet
o zawód, ale cóż za skromne wymagania! Startuj w przyszłość. Więcej humoru, z humorem!
Pewnego razu przyniósł skądś krótkie damskie kimono z czerwoną jedwabną
podszewką. Obrócił je podszewką na wierzch i powiesił na kołku, gdzie zazwyczaj sterczał
kapelusz; o tale, choć trochę będzie tu weselej!
- Weselej? Jakże mogę, tak ni stąd, ni zowąd, być wesoły?
- Bo ty się wyłączasz ze świata, alienujesz. Ja tu wprowadzę innego ducha. Tylko
weselej, z życiem!
Nie, nie bardzo mu się udawało mnie rozruszać.
Z cukierni wróciliśmy do mego pokoju i gadaliśmy do wieczora. W rezultacie nie
spełniłem swojej obietnicy i nie odwiedziłem Murayamy J unkichiego. A kiedy Tawa czytał
wieczorną gazetę, ja pisałem list - ekspres do Murayamy.
WP Murayama Junkichi
Dziś rano niespokojny o twe zdrowie, chciałem cię odwiedzić, niestety, nie
mogłem. Przyszedł mój przyjaciel i musiałem zostać w domu, wobec czego poprzestaję
na liście. Bo przecie ostatnio tak gwałtownie skaczą ceny akcji, więc właśnie naradzamy
się nad tym obaj z przyjacielem. Daruj, jeśli sprawiłem ci zawód, A co do wczorajszego
wypadku, to zawinił konduktor, bez dwu zdań! Ty byłeś całkiem pijany, a on zupełnie
nie uważał. Choć powinien był zwrócić ci uwagę, nim tramwaj wziął zakręt. Tymczasem
uie: stałeś na stopniu, bez żadnego oparcia, wiatr cię owiewał... Kiedy tramwaj nagle
skręcił, spadłeś głową na dół, w dodatku nieszczęśliwie, prosto na płyty chodnikowe, bo
akurat prowadzono roboty drogowe. Więc zraniłeś sobie tak boleśnie wargi i policzek.
Wtedy pośpiesznie podskoczyłem, żeby przyjść ci z pomocą, zapytałem o adres.
Cóż to za numer z tego motorniczego I Mogłeś się zabić, a on nawet nie
przyhamował. Absolutnie potępiam ten niehumanitarny czyn. Najbardziej boję się dla
ciebie ropnego zapalenia. Uważaj więc na siebie. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
Wypada cię odwiedzić choćby dziś, ale jak powiadam, jestem zajęty różnymi sprawami,
dyskutuję tu z moim przyjacielem nad problemami giełdowymi itd., tak że muszę
zrezygnować. Jak tyłko znajdę trochę czasu, niezawodnie cię odwiedzę. Nie gniewaj się.
Wracaj szybko do zdrowia, czego gorąco ci życzę!
21 marca wieczorem.
Nie podpisałem się jednak ani nie podałem adresu. Bo szczerze mówiąc, wszystkie
pieniądze otrzymane tej nocy rozeszły się: na papierosy, na koperty, na kolacje, na naprawę
moich drewniaków. Więc gdy myślałem o banknocie pięcio - yenowym, o ciastkach, które
obiecałem, czułem się gorzej niż złodziej. Jako mały chłopiec zwędziłem kiedyś pieniążek
sprzed posągu Buddy, żeby kupić haczyk na ryby, a przecież nie przejmowałem się tak jak
teraz.
Minęło kilka miesięcy. Dwudziestego szóstego każdego miesiąca otrzymywałem
pensję, miałem więc trochę gotówki. Wybierałem zatem jak najnowszy banknot
pięcioyenowy i wkładałem go do stojaka na pióra na środku stołu; tak, że w każdej chwili
mogłem Murayamie zwrócić dług! Uspokajałem się od razu, nie czułem wtedy potrzeby
odwiedzać tego faceta ani oddawać pożyczki. Tylko że nie zdołałem długo utrzymać tych
pieniędzy. Bo każdego dziesiątego musiałem zapłacić dostawcy ryżu i innych podstawowych
produktów. W ten sposób przez szesnaście dni, aż do popołudnia dwudziestego szóstego
żyłem w nieustannym lęku, tramwajem nawet jeździłem na gapę. I wreszcie sięgałem po
banknot zatknięty - w stojaku na pióra - banknot, który zwrócić miałem Murayamie!
Rok upłynął, a ja ciągle odkładałem i wyjmowałem banknot ze stojaka. Póki banknot
leżał spokoju, wyrzuty sumienia milkły. Ale kiedy go wydałem, trząsłem się ze strachu, żeby
się nie spotkać z Murayamą. A nuż mnie chwyci znienacka i zacznie dusić?
Czemuż zatem, jeśli się do tego stopnia zamartwiałem, nie oddałem Murayamie pięciu
yenów? Cóż, kto pędzi życie, takie jak ja, wie, że Istnieją długi, które się zwraca, i inne,
których się nie oddaje. Wynosić mogą tyle samo, lecz innej są natury, innej. Tak było właśnie
z pieniędzmi Murayamy: należały do tej drugiej kategorii. Lecz z drugiej strony nie oddane
uparcie mi ciążyły. Tym bardziej że ten cały Murayama fco taki brutal, ot co, trzeba mieć się
na baczsności. A nuż wychynie z ciemności, zagrodzi mi drogę... „Słuchaj tfio, ty - tam!
Powiedz, czy mam krew na twarzy?..-” Widzę JUŻ płot na Bentencho, zza płotu powiewa
gałęzią biała śliwa. Łapie mnie Murayama i nie puszcza!
W każdej chwili muszę mieć pieniądze przygotowane, w każdej chwili! Tylko że ja
teraz nie mam już tych pięciu yenów. O, stoi Murayama Junkichi pod drzewem, chwieje się
na nogach, bez wątpienia. I wy^-ciąga zakrwawioną rękę. Albo dusi mnie za gardło. Tak,
kiedyś w miejskim szalecie na skrzyżowani u lidabashi czułem nawet na szyi jego ręce!
Zdawało mi się także, że widziałem w gazecie wzmiankę drobnym drukiem o tym wypadku...
Dom Murayamy Junkichiego. Tsurumakicho 37. U pana Ishi kawy. Trafiłem od razu.
Oto sklep Ishikawy. Mówił mi Murayama, że jest kierownikiem, więc pewnie tutaj.
Przekraczając próg uświadomiłem sobie, że to lombard; dobrze się złożyło. Więc niby
przyszedłem dać w zastaw jesionkę i usprawiedliwię się pokrótce, jak w zeszłorocznym liście.
Potem pozostanie oddać tylko te pięć yenów. On zaś ujrzawszy, jak się dzielnie pozbywam
okrycia, głupio się zachwyci -.może mi da i dziesięć yenów? A miałem na sobie zeszłoroczne
palto.
- Dzień dobry! - Mówiąc to rozpinam guziki. - Chciałbym dać to w zastaw.
W sklepie nie było jednak Murayamy, tylko jakiś starszy tęgi mężczyzna. Trzymał
akurat w ręce staromodny aparat i fotografował stojące na stoliku kamelie. Z pogardą wziął
moje palto, obejrzał podszewkę, zmierzył długość, na koniec sprawdził zakład z tyłu,
przetarte brzegi mankietów i zasępił się, jakby go te oględziny zasmuciły.
- Pan po raz pierwszy?
- Tak.
~ Ile pan by chciał?
- Dziesięć yemów.
- Dziesięć? Nie, tyle nie mogę dać.
- Ależ ja na pewno wykupię je z powrotem.
~ Bo to i dół, i mankiety przetarte. Zwyczajna konfekcja.
Na plecach wyblakły. Tak, bawełniany melton niszczy się szybko.
Mężczyzna w obu uszach nosił watę, dlatego pewnie zacząłem go traktować
lekceważąco.
- Płaszcz jest mój, dopóki go nie oddam. Niech się pan tak nie wyraża o moim
płaszczu!
- No dobrze, ale aż dziesięć?
- Jestem przy tym przyjacielem kierownika Murayamy. Dziesięć!
„O, jego dawno tu nie ma!
- Nie ma? A gdzie jest?
- Gdzie? Skądże mam wiedzieć? Pewnie, jak to on, znowu coś wyprawia niedobrego.
I dowiedziałem się z kolei, że Murayama nie wrócił do domu od czasu pamiętnej
nocy, kiedyśmy się spotkali, i że zniknął zabierając z sobą całodzienny utarg. W rezultacie
dołożyłem jeszcze do płaszcza zegarek i wziąłem dziesięć yenów. Teraz już, jakby nie było,
nie boję się Murayamy ani trochę! Bo czy nie okazał się o wiele gorszy ode mnie? A mnie się
właśnie trafiło jak ślepej kurze ziarno!
Poszedłem do cukierni „Beniya” w dzielnicy Kagurazaka i zatelefonowałem do Tawa
Yasuo. Nie zastałem go jednak. Gdyby był, powiedziałbym, jak to on do mnie zwykł mawiać:
„Wleciało mi co nieco przed kilkoma dniami, ja ci dziś funduję. W każdym razie z humorem,
z życiem!”
Na początek wszedłem do kawiarni na pięterku. Zamówiłem kawę i słodką soczewicę.
Siadłem sobie wygodnie i grzejąc nogi o stojący w kącie gazowy piecyk, daleki od myśli
oMurayamie, przyglądałem się wchodzącym I panienkom z obsługi. Jakież się ostatnio
zrobiły eleganckie!
Następnie udałem się do restauracji w pobliżu Edogawa - bashi. Nie zauważyłem
nawet, kiedy zapłonęły latarnie, a mocno upudrowane kelnerki zdążyły się upić. Krążyły
teraz, każda po swojemu, paląc zwędzone gościom papierosy i napełniając kieliszki. Jedna z
nich, z żółtymi zębami, siedziała brzdąkając na lutni.
Wyszedłem stamtąd dobrze pod gazem, zmieniłem loical na inny, podobny.
Przecisnąłem się przez obcy tłum na wolne miejsce i piłem dalej, rozglądając się po
otoczeniu. Wisiały tu rozklejone na ścianach i oszklonych drzwiach cztery śmieszne plakaty z
reklamą piwa. Trzy z nich przedstawiały piękną dziewczynę naturalnej wielkości z opadającą
na uszy falą włosów. Wszystkie trzy piękności patrzyły wprost na mnie i uśmiechały się bez
przerwy. Na dodatek każda z nich podawała mi pienistą szklankę piwa. Na czwartym plakacie
był Pierrot; stał w dziwnej pozie, krzywiąc się w uśmiechu. Nie myślcie jednak, że śmiał się
ze mnie pijącego tani trunek, o nie! Toteż polubiłem go. Co za wesołek z niego! Roześmiałem
się na całe gardło. Niewąsko miałem w czubie, kiedy się przeniosłem w inne miejsce i
chwiejnie wtoczyłem do środka.
- Im więcej piję, tym jestem trzeźwiejszy! ~ mruczałem. Potykając się zająłem miejsce
i zamówiłem kolejkę. W barze było pełno i jak zawsze w podobnych okolicznościach
najbardziej pijani perorowali nagłośniej. Przy tym niewiarygodne, jak się sobie wydawali
sympatyczni. Jestże coś śmieszniejszego?
Wówczas byłem już tak pijany, że pomyliłem talerz gorącej, zamówionej dopiero co
zupy z popielniczką.
- Jestem najbardziej pijany w całym Tokio! - zawołałem wychodząc. - Ale im bardziej
pijany, tym trzeźwiejszy!...
Na pustej ulicy wszystkie drzwi już szczelnie pozamykano, a stukot moich
drewniaków na niepewnych stopach ¡niósł się tak, jakby kto walił w bęben. Dął zimny wiatr.
Źle zrobiłem, za szybko pozbyłem się płaszcza. W tejże chwili rozległ się obok gruby głos:
- Hej, ty tam!
Serce przestało mi bić. To głos sprzed roku! To Murayama Junkichi! Po chwili
domyśliłem się, że to patrol policyjny. Odwracam się. I oto tam, gdzie powinien by stać
policjant, cóż widzę: mur wysoki, znad którego wyzierają białe kwiaty śliwy, dzielnica
Bentencho Ushigome! A przede mną wyrósł siup elektryczny i ani drgnie!
- Ol... - Podrywam się do biegu.
- Hej, ty tam!
Stanąłem.
- Powiedz, czy mam krew na twarzy? ~ mówię i otwartą dłonią ocieram policzek.
Jestem kierownikiem lombardu.
- Dokąd pan idzie? - Słyszę pytanie. A równocześnie znika ml sprzed oczu mur i białe
kwiaty śliwy, i słup elektryczny... Stoi tam tylko sierżant. To on mnie wołał.
- Gdzie pan idzie?
~ Czy się pan z kimś pobił?
Raz jeszcze twarz ocieram, lecz krwi nie ma, nie ma nici
- Pijany jestem, nie pamiętam.
- Wracaj pan szybciej do dornu!
Pojmuję wreszcie jasno, że nie jestem Murayamą Junkichim. Rozumiem już, że i płot,
i biała śliwa, i ten słup elektryczny, wszystko było grą wyobraźni, przez cały rok podsycanym
w sobie złudzeniem. Zwycięskim krokiem, na słabych nogach, łapiąc równowagę i pokonując
mdłości, ruszam w stronę domu, I krzyczę:
- Im więcej piję, tym jestem trzeźwiejszy! Co mnie będziesz straszyć, Murajama! Nie
boję się ciebie! Wyłaź, pokaż mi się!
Fukazauja Shichiro
Apeniny w świetle księżyca
Powinienem być tam o pierwszej, a teraz dopiero dziesiąta,. Mieszkańcy mojego
bloku wyszli wszyscy do pracy i dom jak wymarły, dzwio.ni ciszą. Już od pół roku
wiedziałem, że będę musiał tam pójść, ale teraz, gdy pomyślę, że to już, za chwilę, nie mogę
sobie miejsca znaleźć. Najlepiej by było wyjść z domu. To niedaleko parku Hibiya. Z mego
mieszkania przy dworcu Shibuya jedzie się tam metrem piętnaście minut. Choć umówiony
byłem z adwokatem Akiyamą na miejscu, zmienię chyba plan i pojadę wpierw do jego biura.
w Shinagawa, a potem razem pojedziemy dalej.
Przez szybę wpada poranne słońce, lecz jego blade zimowe promienie są jak języczki
mgły, jak szarość przybrudzonej bielizny. Wyjąłem z szafki buty i zauważyłem raptem, że na
samym czubku jednego z nich kołysze się długi włos. Złożyłem wargi i dmuchnąłem, włos
spłynął na podłogę. Powieki mi ociężały, jakby pod brzemieniem nie jednego, a kilku
ciężkich pukli. Tamte włosy... Tuliłem się do jej włosów” pocieszałem ją, obejmowałem.
- Kobiece, nieprzebrane, nieprzeliczone, jedwabiste... - myślałem patrząc niegdyś na
nie, falujące i połyskliwe. Przyglądałem się długo, myśląc, jak są piękne, pełne światła.
Tamtego dnia Shizue płakała. Miała piękne gęste włosy.. Pobraliśmy się, aby wspólnie
zrywać kolejne kartki ze smutnego kalendarza naszych dni. Tam, gdzie zamieszkaliśmy
wkrótce po ślubie, trafiliśmy na ludzi nieuc2ynnych i złośliwych.
Na nieszczęście - myśleliśmy - mieszkamy v/śród ludzi niegodziwych, ale przecież
gdzieś na świecie istnieć muszą ci dobrzy, nawet niekoniecznie dobrzy, przynajmniej tacy, co
nas pozostawią w spokoju.
Sytuacja taka powtarzała się wielokrotnie i wielokrotnie zmienialiśmy lokum.
Przy linii Yamanote - myślałem - pokoi do wynajęcia na takich samych warunkach
jest całe mnóstwo. Tym bardziej w Tokio, gdzie nikogo się nie zna i nawet sąsiadowi nic
trzeba mówić dzień dobry, wydawało się to dziecinnie łatwe. Ale aż dziwne, gdziekolwiek
zamieszkaliśmy, było źle.
A wszystko dlatego, że w nasze życie wtargnął diabeł. Pojawiał się jak duch, v/tedy
gdy szedłem do pracy, zawsze w czasie mojej nieobecności.
Shizue miała z natury niezwykle łagodne usposobienie. Nawet w kontaktach ze raną
nigdy nie potrafiła dać wyraźnie twierdzącej czy przeczącej odpowiedzi. Czasem niemal mnie
to irytowało.
Godzina odwiedzin diabła była ściśle określona. Dobrze komu mówić, że w
dzisiejszych czasach nic takiego się nic zdarza. Nawet ja niczego nie podejrzewałem. Nie do
pomyślenia w najgorszych snach!
Na początku mieszkaliśmy w domu oddalonym o piętnaście minut drogi na północ od
dworca Higashinakano przy linii Chuo. Spędzaliśmy tam miodowe miesiące i czas powinien
nam płynąć przyjemnie, ale Shizue czuła się jakoś źle. Przyczynę tego zrozumiałem dopiero
później.
Choć nie wybrałem żony sam, a wyswatano mnie, znałem ją całe pół roku i
pochlebiałem sobie, że przeniknąłem ją do głębi. Minęło chyba z półtora miesiąca, kiedy
pewnego wieczora, wróciwszy z pracy do domu, zastałem Shizue w kuchni.
~ Dobry wieczór! - zawołałem raźnie i głośno, ale ona nawet się nie odwróciła.
Zbliżyłem się i położyłem jej rękę na ramieniu. Shizue wolno się odwróciła i przytuliła do
mnie. Włosy jej falowały. Spostrzegłem, że płacze. Piękne były te włosy ~ jeszcze tera?:
czuję ich delikatny dotyk na powiekach.
Kobieta jest jak dziecko! Pozostawiona samej sobie płacze! - tyle tylko przebiegło mi
przez myśl. Bo któż mógłby przypuścić, że to diabeł zawinił.
Minęło kilka dni i zaczęliśmy mówić o przeprowadzce. Shizue zrobiła to pierwsza. Że
podobno ludzie patrzą na nas jakoś złośliwie. Po zastanowieniu ja również to spostrzegłem.
Wracałem kiedyś z biura. Sąsiad z domu obok, przechyliwszy się przez płot, nachalnie zajrzał
mi w twarz. A patrzył tak. jakbym był przestępcą albo i czymś gorszym.
Ponieważ takie incydenty się powtarzały, jak tylko Shizue wspomniała o zmianie
mieszkania, z ochotą przystałem na jej propozjcję. Czas dłużył nam się niewypowiedzianie,
bo nim wyszukaliśmy odpowiednie miejsce, upłynął cały micsiąc. Znaleźliśmy domek, do
którego z dworca Kichijoji jedzie się dwadzieścia minut autobusem, niedaleko są pola
uprawne, a powietrze doskonałe. W sąsiedztwie stało tylko parę oddzielonych ścieżkami
domów, a nasz znajdował si^ jeszcze bardziej na uboczu.
Lecz i tutaj nie było nam dane zaznać spokojnych dni I tutaj, jak mówiła żona, ludzie
jej dokuczali. Podjudzane przez dorosłych dzieci wrzucały do wnętrza domu kamienie, a
kiedy Shizue chodziła po zakupy, biegły za nią wymachując kijami. Poszła więc na
posterunek. Na posterunku, do którego miała dobry kawał drogi, rozmawiała całe dwie
godziny z policjantem, prosząc go o pomoc. Policjant przyrzekł zająć się tą sprawą, ale
skończyło się na obietnicy. Shizue twierdziła, że złośliwości otoczenia nie ustawały.
Przyczyną wszystkiego był diabeł. A ja, nie wiedząc o tym, znowu postanowiłem się
przenieść.
Zamieszkaliśmy z kolei w dzielnicy Wakabayashi, która miała połączenia autobusowe
z dworcem Shibuya. Nie minęło nawet trzy miesiące, kiedy ponownie zaczęliśmy myśleć
oucieczce stamtąd. Następnie była Jiyugaoka, Oimachi, Kamata - w ciągu trzech lat dziewięć
razy zmienialiśmy miejsce pobytu. Wreszcie, gdy już sobie myślałem, że nigdzie miejsca dla
nas nie ma, dostaliśmy dzięki pośrednikowi mieszkanie na Minamisuna pod numerem
dziewiątym, w południowej dzielnicy Koto leżącej na terenie depresji, blisko morza.
Minamisuna numer dziewięć! Teren deprcsji: Tutaj udało mi się z pomocą sąsiadów
poskromić na jakiś czas diabła.
Jest to dzielnica fabryczna. Bloki mieszkalne otaczają fabryki. Grupa około
dwudziestu baraków, gdzie osiadły same rodzimy robotnicze, wygląda z daleka jak jeden
długi budynek, choć w rzeczywistości jeden od drugiego znajduje się w pewnym oddaleniu.
- Ludzie tutaj - zapewniał pośrednik, nie z wyrachowania, z prawdziwą sympatią - są
bardzo serdeczni. Ci z te - renu depresji ani trochę nie przypominają czcigodnych matron przy
linii Yamanote. Sam się pan przekona, jeśli tu zamieszka. To jedna wielka rodzina.
Baraki stanowiły własność znajdujących się obok nakładów metalurgicznych i w myśl
surowego regulaminu mieszkania przeznaczone były wyłącznie dla pracowników. Jednakże
dzięki cudom dokonywanym przez pośrednika - wiadomo, mysz zawsze potrzebną dziurę
znajdzie - osiągnęliśmy cci. Pośrednik zajął się też rzekomo wyszukaniem czegoś dla
poprzednich lokatorów, zachęcając, by ustąpili nam miejsca.
Krótko przed przeprowadzką przyjechałem tutaj i „dolne miasto” od razu przypadło
mi do serca. Po pierwsze, z miejsca zaprzyjaźniłem się z mieszkańcami sąsiedniego domu,
rodzimą Sugimurów. Zaraz pierwszego dnia zostałem u nich na kolacji. Aż trudno uwierzyć,
żc taka przyjaźń jest możliwa po jednym spotkaniu.
Rodzina ta liczyła siedem osób, w tym dwoje dzieci. Czworo dorosłych - wszyscy
oprócz matki - pracowało w pobliskiej fabryce. Matka, osoba gadatliwa i poczciwa, musiała
opowiedzieć mi wszystko od razu, choć widziała mnie po raz pierwszy: zaczęła od historii
ewakuacji w czasie wojny, przeszła do tematów rodzinnych i nawet pokazała mi listę
codziennych wydatków. Zapewniała, że ceny towarów są taiskie, mieszka się przyjemnie, i
zachęcała do pośpiechu. Zmuszony byłem przyjąć zaproszenie na kolację.
Sam kraniec Tokio, tereny depresji. Dzielnica Namhokucho numer dziewięć. Może
wreszcie ja i Shizue zaczniemy nowe życie wśród ludzi prostych, z jakimi żeśmy się nigdy
dotąd nie zetknęli. A o istnieniu diabła, który nas prześladował, dowiedziałem się właśnie
dzięki państwu Sugimura.
Sprowadziliśmy się zaraz następnego wieczora i zaprosiliśmy sąsiadów. Od tego czasu
zapanowała między nami przyjażń większa niż w rodzinie: wspólnie korzystaliśmy z obu
mieszkań, a i różne drobiazgi, jak naczynia, talerze, mydelniczki czy sandały, wędrowały z
domu do domu. Shizue była pogodna, częściej się śmiała, czasami dyskutowały z panią
Sugimusa o polityce. A ja wychodząc z biura żartowałem:
- Czas wracać do Utopii!
Minęło tak prawie dwa tygodnie; zapamiętałem, źe przyjechaliśmy tu trzeciego
października, bo szesnastego nadciągnął tajfun.
Mniej więcej od września zwykle zaczyna się burzliwy okres, a ten rok obfitował
wyjątkowo w tajfuny: cztery bardzo silne i więcej niż dziesięć mniejszych. Tajfun
szesnastego października był raczej niegroźny; cały dzień dął silny wiatr, pod wieczór się
uciszyło. W ciągu następnych kilku dni panowała piękna pogoda - tak więc ta noc przypadła
pewnie na dwudziestego pierwszego.
Po kolacji pani Sugimura i jej dziewiętnastoletni syn przyszli do nas na pogawędkę;
mówiliśmy o filmach i podobnych rzeczach. Naraz chłopiec powiedział coś zaskakującego.
Zabrzmiało to zabobonnie i drażniąco, szczególnie dla nas, bo przeszliśmy przez tyle pokoi,
że temat mieszkamia stanowił już tabu.
Domy państwa Sugimura i nasz były idontyczne: kuchnia i przedpokój tej samej
wielkości oraz dwa pokoje, jeden na sześć mat, drugi na cztery i pół. U nich mieszkała liczna
rodzina i sprzątało się rzadko, a nasze mieszkanie, jak to u nowożeńców, wyglądało o wiele
ładniej. Tam używano żarówek sześćdziesięcio - i czterdziestowatowych, u nas wszędzie
płonęły setki. Toteż za każdym razem przekraczając próg mówili
- Jakże w tym domu jasno!
Nie przywiązywałem do tego wagi. Uważałem, że u sąsiadów, gdzie mieszka tyle
osób, jest bardzo wesoło. Shizue i ja używaliśmy pokoju o sześciu matach jako sypialni, w
drugim, mniejszym, stała tylko szafa na ubrania.
Tego wieczoru postanowiliśmy przyozdobić ścianę w małym pokoju obrazkiem kota,
w czym pomagał nam syn sąsiadów. Chwilę potem patrząc na olejnego kota czarnobiałe łatki
rzekł:
- Mamo, spójrz, jak ten kot przypomina Tamę.
Matka przyjrzała się kotu. - Rzeczywiście ~ przyznała. - Oczy ma podobne, chociaż
tamten nie był taki ładny.
- Mieliście kota, który nazywał się Tama? - spytałem, a chłopiec odpowiedział:
„Miał takiego dziadek, co tu mieszkał, tylko że przed jego śmiercią kot gdzieś zniknął.
Bezmyślnie powtórzyłem:
- Przed jego śmiercią... Ten, co tu mieszkał przed nami, nie żyje?
Chłopcu zalśniły oczy.
- W tym właśnie pokoju umarł. A jeszcze przedtem zmarła tu młoda dziewczyna.
Kiedy to usłyszałem, poczułem się trochę nieswojo, nie chciałem ponadto, by
dowiedziała się o tej historii żona. Shizue wyszła akurat do drugiego pokoju i nalewała
herbaty sąsiadce, która pewnie posłyszawszy, o czym mowa, odwróciła się i oświadczyła:
~ Nie ma o czym mówić. Zmarł, bo chorował, zwykła rzecz.
Spojrzałem na Shizue - była całkiem spokojna.
Zbytnio jestem przewrażliwiony - pomyślałem.
Rozmowa się urwała. Nie podtrzymałem tematu, więc matka i syn zrozumieli, że nie
chcę o tym mówić. Ale to, co już powiedziano, było przyzywaniem diabła. Tej nocy pojawił
się znowu - przerażający.
Poszliśmy spać około jedenastej. Zwykle zostawiamy małą dwuwatową lampkę, tej
zaś nocy położyliśmy się w ciemności. Długo nie mogłem usnąć. Dwu poprzednich lokatorów
zmarło. Nie żyją! W małym pokoju! Jeśli Shizue się dowie, jakie to będzie dla niej przykre.
Choć niczego po sobie nie pokazała. Może nic nie słyszała?
Nie wytrzymałem.
- Shizue, czyś słyszała o małym pokoju?
Odpowiedzi nie było. Spała. Coś podobnego! Więc jednak nic nie wie. Uspokojony
zdrzemnąłem się. Minęło kilka czy kilkanaście chwil. Wpatrzyłem się w ciemność. Czułem
wyraźnie, że coś mnie musnęło po twarzy. To na pewno nie sen. Coś żywego, wąskiego,
cienkiego jak włos. Nie wiadomo co. Choć nasze posłania znajdowały się jedno obok
drugiego, nie mogły to być przecież włosy Shizue. Dzieliło nas dobre pól metra. To nie mogły
być jej włosy! Patrzyłem z natężeniem. Siadło mi na czole. Mucha. Obok druga. Ogoniłem się
ręką, odleciały, po chwili były z powrotem. Oganiałem się i oganiałem, dlaczego ciągłe
wracały? Pojawiła się i trzecia. Nie opuszczały mnie. Zbudził się we mnie gniew. Muchy
złośliwie krążyły mi po twarzy.
Ja wam pokażę! Zabiję! ~ pomyślałem. - Ciągle tutaj, jakby nie było innego miejsca!
Jakie dokuczliwe i natrętne!
Usiadłem i włączyłem po omacku lampę. W pełnym świetle rozejrzałem się za
natrętami.
Ach, któż to pobrudził ściany?! Całe w czarne cętki, jakby zachlapane tuszem! Kiedy
szliśmy spać, były przecie białe. Znieruchomiałem. Patrzę na sufit. Tam też czarno. Cały sufit
jak w ziarnkach maku. Otworzyłem usta do krzyku. Zobaczyłem muchy, tyle, tyle much.
Krzyknąłem przeraźlwie.
- Shizue! - Budzę żonę. Poruszyła się.
Podniosła się, lecz siedziała, zupełnie nie reagując.
Dotychczas much tu prawie nie było. Teraz mamy koniec października. Jak to
możliwe? Taka niespodziana napaść. Taka chmara! Przecież musi być jakiś powód.
Wtedy właśnie zabłysło obok światło. Wszyscy, zdaje się, wstawali. Wybiegłem z
domu, rozsunąłem szklane drzwi, zajrzałem do przedpokoju - tutaj tak samo czarno!
- Pomóżcie mi! - zawołałem. - Straszne muchy!
Wyszła v/tedy do mnie pani Sugimura i śmiejąc się powiedziała:
„No tak, przyleciały. Właśnie zakładamy siatki.
Mieszkańcy tego domu nie byli wcale zaskoczeni, więc po - myślałem, że pewnie
muszą znać przyczynę tego nalotu.
- Skąd się wzięły muchy? - spytałem.
Tym razem na korytarz wyjrzał chłopiec.
- Przylatują po każdym tajfunie. Zabijanie.nic nie daje. - Za dużo ich. Wieszamy
moskitiery.
Nie rozumiałem, co ma do rzeczy tajfun, ale chłopiec zaraz mi wyjaśnił. Na
przeciwległy brzeg zatoki wywożą śmieci,z całego Tokio. Za każdym razem stosuje się środki
owadobójcze, lecz rozsypuje się je po wierzchu tej góry nieczystości, - a że przez cały okrągły
dzień podjeżdżają samochody i ciężarówki pełne śmieci, dezynfekcja taka nie skutkuje, larwy
owadów żyją nadal. W czasie tajfunu wiatr zmiata kurz i pył - Z usypiska. Jeśli potem dobra
pogoda się utrzyma, śmieci i muchy, jak chmura, lecą razem z wiatrem. Nie ma
innego.sposobu, jak tylko spędzać dni i noce pod rozpostartą mo - skitierą. Nadejdzie zimny
wiatr i muchy poginą. Albo kierunek wiatru się zmieni i owady odlecą gdzie indziej.
Pozostaje zatem siedzieć i czekać.
- Nasi chłopcy - powiedział pan Sugimura - śpiewają: -”Powierz wichrom swą łódź,
powierz muchy, powierz wichrom Nambokucho!” Wy to przeżywacie pierwszy raz, więc
pewnie się pan przestraszył? Proszę, oto środek na uspokojenie. - Zaśmiał się i podał mi
packę na muchy wymachując nią w powietrzu.
W takiej sytuacji packa nie na wiele się przyda. Ileż w ty.m człowieku spokoju i
opanowania!
- Całą noc pomacham packą, a jutro może wezmę sobie wolne? Zupełnie jak ta
szarańcza u Pearl Buck w Ziemi błogosławionej - powiedziałem uspokojony na tyle, że
mogłem żartować. Wróciłem do siebie.
- Wieszamy moskitierę - zachęcałem ponurą Shizue. Moskitierę na szczęście
mieliśmy, co prawda niewielką, nadawała się tylko do małego pokoiku, ale ponieważ nie
mógłbym tam spać, zdecydowałem umocować ją w dużym pokoju.
Nie miałem gwoździ ani młotka i znów pożyczyłem je od sąsiada.
- Gdzie mam wbić gwoździe? - Zastanawiałem się na głos.
Wtedy właśnie to nastąpiło. Ktoś uderzył mnie nagle w głowę. I to z taką siłą, że się
zachwiałem. Krzyknąłem z bólu i odwróciłem się szybko. W pokoju nie było nikogo, stała tu
tylko Shizue, dwa metry ode mmie, odwrócona plecami. W ręku trzymała packę na muchy.
Coś mnie tknęło. Czy nie dostałem packą? Ale dlaczego miałaby mnie uderzyć. Cios zresztą
nie mógł być wymierzony ręką kobiecą, odznaczał się nawet jak na mężczyznę siłą i
brutalnością niebywałą - i ja bym lepiej nie potrafił. I był pełen nierozumnej złości.
Obejrzałem się wkoło, przeszedł mnie dreszcz. Z gorąca rozbolała mnie głowa.
Ostrożnie, trwożliwie jak zając, wyszedłem na dwór. Rozejrzałem się. Sprawdziłem,
czy nie ma kogo obcego. Niczego podejrzanego jednak nie dostrzegłem. Otworzywszy więc
na oścież drzwi do kuchni i korytarza, dokładnie zamknąłem drwi wejściowe.
- Czy to ty mnie uderzyłaś? - Chciałem spytać Shizue. Ale nie miało to sensu; nie
mogła tego zrobić, bo i skąd owa niezwykła siła.
Potem wślizgnąłem się pod moskitierę i znowu położyłem. Niechby już się skończyła
ta straszna noc, niechby zaświtało, wtedy wszystko wyda się inne. W każdym razie
postanowiłem czuwać do świtu. I za nic nie opowiem Shizue o wypadkach tego wieczora.
Oma, taka delikatna i nerwowa, posłyszawszy, że napadła mnie nie znana, niewidzialna siła,
gotowa jeszcze zemdleć. Pozostaje tylko czekać dnia. Nie było mowy o spaniu. Poczułem się
nagle bardzo samotny. Wyciągnąłem rękę w stronę uśpionej Shizue. Tak, nieruchomy, czekać
będę rama.
Moja dłoń nabierała życia. Przy zapalonym świetle widziałem, jak na zewnątrz
moskitiery kłębią się muchy. Pośrodku tej wstrętnej chmary my dwoje obejmowaliśmy się jak
para rozbitków na odludnej wyspie. Niespodzianie ogarnęło mnie pożądanie. W tę smutną
noc nadeszło gwałtownie i było tak silne, takiego od dnia ślubu ani razu nie zaznałem.
Drżałem, jakbym się znalazł pośród lodów w sercu zimy. Drżenie przenikało mnie całego.
Ciało pragnęło już tylko zaspokojenia. Ale w tejże chwili jakaś dziwna siła podrzuciła mnie w
górę.
Niesamowita noc jeszcze trwa! - podszepnął instynkt.
Shizue odepchnęła mnie. Ta brutalność niemal mnie rozgniewała. Spojrzałem na żonę:
nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w sufit. Oczy, jak w hipnozie, wlepiła w jeden punkt.
Wziąłem ją za rękę.
- Co ci jest? - zapytałem.
Shizue z taką miną, jakby nie dostrzegała mojej obecności, podniosła się, usiadła
sztywno na piętach i powiedziała:
- Proszę, zostaw mnie w spokoju.
Po czym nisko się ukłoniła.
Zaskoczyła mnie uroczysta atmosfera powagi; zawstydziłem się z całej duszy.
Dziwaczne słowa w ustach mojej żony brzmiały jak nagana. Albo oznaczały odmowę wobec
moich grzesznych chęci. Pożądanie opuściło mnie bez śladu. Prawo serii tej pechowej nocy
jeszcze obowiązuje. Wstałem, nie czekając, nim ustąpi obfitująca w wypadki ciemność.
Rankiem, po śniadaniu, wyszedłem ogarnięty przemożnym pragnieniem znalezienia
się poza domem. Do biura przyjechałem o całą godzinę za wcześnie. Zasiadłszy za biurkiem
bez przerwy rozważałem wydarzenia minionej nocy. Skończyłem pracę, ale do domu mi się
nie spieszyło. Im dłużej rozmyślałem, t3”m bardziej drażnił mnie i gniewał chłód Shizue. Jak
to możliwe, żeby w takiej chwili okazać tyle szorstkości? Jeśli mnie nie chciała, czemu po
prostu nie odmówiła? Czy i dalej będzie mnie w ten sposób traktować? A może żona zaczęła,
jak mniszka, uważać pożądanie za błędną ścieżkę? Wszystko możliwe. Gorzka świadomość,
iż nie potrafię jej wybaczyć, opanowała mnie do tego stopnia, że postanowiłem zabawić się z
pierwszą lepszą, w którejś z dzielnic rozrywkowych i na noc do domu nie wracać. Kiedy
jednak wyszedłem na ulicę, nogi same poniosły mnie w stronę domu; z wolna wracałem do
Nambokucho.
Mijam dom sąsiadów. Rozsuwam oszklone drzwi wejściowe i dziwi mnie trochę
widok siedzącego w przedpokoju pana Sugimura. Pozdrawiam go, ale on przypatruje mi się w
milczeniu, twarz ma skupioną. Zerkam do środka, chcąc sprawdzić, co robi Shizue. Sugimura
widząc to mówi:
- Pańska żona zachorowała. Jest w szpitalu.
- Shizue? Tak nagle? Co się stało?! - Wbiegam śpiesznie do środka i siadam obok
niego.
A choć taki jestem zdenerwowany, on nad podziw spokojnie i wolno odpowiada:
- Moja żona jest przy niej.
Chcę dowiedzieć się dokładnie, co się stało. W popłochu pytam:
- Shizue żyje, prawda? Czy wpadła pod samochód?
- Nie, jej życiu nic nie grozi. To nie wypadek samochodowy, o nie.
Posłyszawszy to, trochę się uspokoiłem. Zapytałem o szpital, ale Sugimura rzekł:
0Bo wic pan, kiedy koło dziesiątej zawiadomili nas, że pańska żona chora,
natychmiast przyszedłem. Tylko nie wiem, gdzie pana biuro, nie znam nawet numeru
telefonu, żeby dać znać. Doprawdy, byłem w kłopocie. Pan musiał wiedzieć chorobie żony?
Tak powiedział, a tymczasem ja o niczym nie wiem i chciałem się dowiedzieć jak
najszybciej.
- Nie, nigdy się nie skarżyła. Na co jest chora?
- Chodźmy do szpitala. Porozmawiamy po drodze - odparł. Po czym wstał i od razu
wyszedł.
Mówi, że powinienem wiedzieć o chorobie Shizue. Czyżby była w ciąży? Nic o tym
nie wspomniała, zresztą Sugimura byłby mi powiedział. Zamiast tego idzie przed siebie,
przyspiesza i już prawie biegnie, a cały czas w milczeniu. Muszę się bardzo spieszyć, by za
nim nadążyć. Pytam, gdzie ten szpital, a on na to:
- W każdym razie moja żona kazała pana przyprowadzić.
Mówi tylko tyle, a w którym szpitalu jest Shizue - nie.
Niepokoję się na nowo. Sugimura nie chce ze mną rozmawiać. Może ona nie żyje?
Lecz przed chwilą twierdził przecie, że nic jej nie grozi, nie, niemożliwe. A on śpieszy się
coraz bardziej. Idąc za nim zamyślony, pozostaję o kilka metrów w tyle. I choć pytam, dokąd
idziemy, nie dostaję odpowiedzi. Przeszliśmy most i zeszli stromą drogą na przystanek
autobusowy.
- Aha. - Domyśliłem się. - Pojedziemy autobusem.
Nie, Sugimusra przeszedł na drugą stronę ulicy i zmierzał na posterunek. Nic nie
rozumiejąc, wszedłem za nim. Policjant, młody człowiek, rozmawiał właśnie przez telefon,
więc Sugimura skinął mu głową i stał czekając na koniec rozmowy. Ja także stałem w
oczekiwaniu. Policjant rozmawiał, kiwał głową potakując: - Aha, aha... Taki ciężki stan?
Proszę poczekać. - Tu zwrócił’się w stronę mego towarzysza. - Czy mąż przyszedł?
- Tak, przyszedł. - Sugimura wskazał na mnie.
Policjant spojrzał z wyrzutem.
- Jak tak można? Osobę niespełna rozumu trzymać w domu... W szpitalu umieścili
pańską żonę na oddziale dla ciężko chorych.
Słowa te dotarły do moich uszu i oszołomiły ranie niczym światło, które rozbłyśnie
nagle w ciemnościach. Od razu stanęły mi przed oczyma nasze bezustanne przeprowadzki.
Przypomniałem sobie wypadki minionej nocy. Przypadłem do Sugiraury.
- Shizue jest nienormalna?! - zawołałem, chcąc się upewnić.
Zdumienie zaokrągliło mu oczy.
- Pan nic nie wiedział?
Osunąłem się na krzesło, które stało obok, i pogrążyłem w myślach. Zrozumiałem
wreszcie, kto uderzył mnie w nocy packą na muchy.
Wyszedłem z domu i znalazłem się w kancelarii prawnika już przed jedenastą.
Adwokata Akiyamy jeszcze nie było. Czekałem w poczekalni, a aplikant - student, który tam
mieszkał i spełniał drobne posługi - podając mi herbatę oznajmił:
- Sądziłem, że byliście panowie umówieni w sądzie, ale już telefonowałem. Mecenas
zaraz będzie.
Po czym usiadł przy mnie.
Na godzinę pierwszą miałem się stawić z adwokatem Aklyamą w gmachu, gdzie się
odbywały sądy polubowne, by spotkać się z Shizue i złożyć pieczęć i podpis na akcie
rozwodowym. Akiyama wkrótce się zjawił.
- Jeszcze trochę wcześnie, ale możemy jechać. W samochodzie spokojnie
porozmawiamy.
Znaleźliśmy wolną taksówkę, wsiedliśmy. Poczułem, że w mecenasie ostatnia moja
nadzieja. Odezwałem się:
- Shizue koniecznie chce mnie widzieć, tymczasem ja, o ile to możliwe, wolę uniknąć
spotkania. Czy nie mógłby pan wszystkiego przeprowadzić sam?
- Niechże pan jej nie odmawia. Przecież teraz jest zupełnie zdrowa. Do rozwodu także
nie ma żadnych zastrzeżeń, chce tylko podziękować za opiekę w czasie choroby. Ona idzie
panu na rękę, choć jej rodzina zamierza wydębić jak największe odszkodowanie. Sprawy
układają się pomyślnie. Pańska żona zgadza się na wszystko, czego pan sobie życzył. Niechże
pan się z nią zobaczy!
Akiyama przekonywał mnie i powtarzał w kółko to samo. Spotkanie z Shizue byłoby
dla mnie jednak przykre nie tylko dlatego, że czułem się wobec niej winny, nad wszystkim
brał górę strach. Być może, nawet wyleczona, w głębi serca chowa do m>nie urazę, a na mój
widok stan jej się pogorszy.
- Czy to spotkanie nie spowoduje nawrotu choroby?
- Nad tym nie ma potrzeby dyskutować - roześmiał się Akiyama. - Kiedy sprawy
zaszły tak daleko,.nie pozwolimy ich komplikować powoływaniem się na chorobę. - Sięgnął
po leżącą obok teczkę i podniósł ją w górę. - O, dostaliśmy zaświadczenie ze szpitala o
całkowitym wyleczeniu. Bo w przeciwnym razie te papiery nadają się tylko do kosza. - I żeby
mi dodać otuchy, poklepał mnie po ramieniu. - Mamy jeszcze czas. Chodźmy gdzieś na
herbatę - zaproponował.
- Wysiedliśmy w dzielnicy Shimbashi. Bez pośpiechu zjedliśmy obiad. O pierwszej,
ponaglany przez mecenasa, znalazłem się w taksówce. Gmach sądu był niedaleko.
Trzymałem się Akiyamy, który wszedł na drugie piętro i zatrzymał się przed drzwiami na
wprost schodów, Wejdę pierwszy. Proszę tu zaczekać - powiedział. Wskazał palcem na drzwi
i zniżając głos dodał; - To właśnie ten pokój.
Odwrócił się i wszedł do środka.
Zostałem na korytarzu. Wiedziałem - w t}’-m pokoju jest Shizue. Wobec tego
ostrożnie uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Wewnątrz, w ogromnej sali, stały rzędem
fotele. Uchyliłem drzwi jeszcze odrobinę - w głębi siedziały dwie kobiety. Przypuszczałem,
że jedna z nich to Shizue, ale patrząc z oddali na kobiety odwrócone plecami, nie mogłem się
zorientować. Delikatnie zamknąłem drzwi i starając się stąpać po cichu, podszedłem do
następnych. Przypuszczam, że wyglądałem śmiesznie chcąc ujrzeć Shizue i skradając się w
tym celu jak złodziej. Ale przecież nikt mnie nie widział, zatem uchyliłem drzwi i zajrzałem.
Wydało mi się, że w środku nie ma nikogo. Więc znowu bez szelestu, sunąc na palcach,
zbliżyłem się do trzecich drzwi. Stąd zobaczyłem dokładnie obie kobiety siedzące w fotelach
- dwłe nieznajome. Zerknąłem w bok w stronę wejścia i spostrzegłem mego adwokata. Obok
niego zobaczyłem zajętą rozmową Shizue oraz jej siostrę i ojca. Naprzeciw tej czwórki
rozsiadł się sędzia. Krzesło Shizue znajdowało się mniej więcej na wprost drzwi, przy których
na początku czekałem. Wiedząc, że teraz nie mogą mnie zauważyć, obserwowałem ich już
bez popłochu.
Shizue miała na sobie kimono, które pamiętałem z czasu małżeństwa. Nie widziałem
żony półtora roku, lecz widok jej wcale mnie nie poruszył. Odczuwałem raczej ciekawość. Tę
tak szczupłą niegdyś Shizue znajdowałem otyłą, o wiele za tłustą. Prócz tego jej strój,
zachowanie, sposób bycia odznaczały się jakąś surową dostojnością. Cicha, nieśmiała Shizue
zmieniona nie do poznania! Choć zapewniano mnie, że ją wyleczono, sprawiała wrażenie
raczej nienaturalne, a może takie właśnie było jej prawdziwe oblicze. Przemiana Shizue miała
w sobie coś niesamowitego! A w jej sposobie mówienia, przypominającym przemówienie,
pobrzmiewały echa dawnych rozmów o polityce, jakie toczyła niegdyś z panią Sugimura.
Przez szparę w uchylonych drzwiach chłonę ten widok, jakbym śledził dalekie
konstelacje gwiezdne, jakbym patrzył na wyniosłe łańcuchy Apenin w świetle księżyca. W
tamtej obcej kobiecie nie ma nic z dawnej miłości i nic nie budzi wspomnień. Patrzę więc bez
wzruszenia, jak na fotografię zmarłej. Raptem drzwi się otwierają. Spłoszony odskakuję pod
ścianę. W szeroko otwartych drzwiach stoi jeden z wybitnych prawników, sędzia Oyama.
Znam go dobrze, ponieważ kilkakrotnie rozmawiałem z nim o mojej sprawie. Oyama, który
wychodząc z pokoju niespodzianie na mnie się natknął, okazał lekkie zdziwienie.
Pospiesznie zamknąłem drzwi i przytrzymując klamkę, aby ich nikt od wewnątrz nie
otworzył, zapytałem:
- Czy wszystko w porządku? Mogę już podpisać akt rozwodu?
Na mój gest i pytanie Oyama beztrosko odpowiedział:
- Tak, za chwilę decyzja zapadnie.
Ja jednak myślałem bez ustanku o tym, żeby załatwić formalności, a jednocześnie za
wszelką cenę uniknąć spotkania. Korzystam z okazji, by się upewnić:
- Czy koniecznie muszę ją widzieć?
Sędzia przyglądał mi się przez chwilę, zmierzył spojrzeniem od stóp do głów i, jakby
powstrzymując uśmiech, odparł:
- Mam nadzieję, że nie. Wie pan, ona nie jest normalna. Raczej jeszcze bardziej... - I
wskazującym palcem zrobił kółko na czole. - Już chociażby jej sposób mówienia jest dziwny.
Tak czy owak, mecenas Akiyama dołożył wszelkich starań.
Odetchnąłem z ulgą. Kłaniałem się tylko i powtarzałem:
- Bardzo pana proszę, bardzo pana proszę!
Oyama odszedł, a ja znowu uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Shizue, dumnie
wyprostowana, wciąż jeszcze rozmawiała z mecenasem. Stałem tam, patrząc bez przerwy,
jakbym z lunetą w ręku śledził skrawek nieba.
Fukazatua Shichiro
Ballada o Narayamie
Góra przy górze i jak okiem sięgnąć nic tylko góry dokois. W górach prowincji
Shinshu na skraju wsi - tamtej wsi - stał dom Orin. Przed domem równy jak deska pień
wielkiego zrąbanego wiązu służył do odpoczynku dzieciom i przechodniom. Dlatego też
ludzie ze wsi nazwali dom Orin Pniakiem.
Od chwili, gdy Orin przekroczyła jego progi jako panna młoda, minęło już całe
pięćdziesiąt lat. Tutaj o rodzinnej wsi Orin mówi się „tamta wieś”. Obie wioski nie mają
żadnych nazw, stąd też mieszkańcy obu osiedli zwykli mówić „tamta wieś”. „Tamtą wieś”
oddzielała od Orin jedna tylko góra.
Orin ma teraz lat sześćdziesiąt dziewięć, mąż nie żyje od lat dwudziestu, a zeszłego
roku żona jedynego syna, Tatsu - hei’a, poszła w góry na kasztany i spadła w przepaść.
Bardziej niż opieka nad czworgiem wnuków gnębi Orin sprawa znalezienia drugiej żony dla
syna wdowca, Ani w tej bowiem, ani w „tamtej wsi” nie ma żadnej odpowiedniej wdowy.
Tego dnia posłyszała Orin to, na co niecierpliwie czekała.
Po pierwsze, pieśń owego święta - nucił ją ktoś idący w góry.
Po trzykroć minie Święto góry Narayamy, kasztan drzewem wyrośnie, kwiaty wyda.
Była to pieśń Zaduszkowa, której Orin lada dzień się spodziewała. W tym roku
ociągano się jakoś ze śpiewaniem, co ją już zaczęło niepokoić. Słowa pieśni mówiły, że gdy
trzy lata miną, wszystkim trzy lata przybędą, a że we wsi wedle zwyczaju każdy, kto kończył
siedemdziesiątkę, szedł na Narayamę, była ona także jakby przypomnieniem, iż ten czas
nadchodzi.
Orin nastawiła ucha za ulatującym głosem. Popatrzyła ukradkiem w stronę Tatsuhei’a:
on także nasłuchiwał wyciągając szyję niknącej melodii. Widziała, jak łypnął oczami, a choć i
on miał jej towarzyszyć w wędrówce na Narayamę, po ich błysku poznała przecie, że trapił
się tym, i wzruszenie zalało jej serce.
- Dobrego mam syna!
Druga z kolei rzecz, na którą Orin czekała - z „tamtej wsi” przyszedł posłaniec z
wieścią, że jest żona dla Tatsuhei’a. Była w tym samym wieku co om,
czterdziestopięcioletnia, i ledwie przed trzema dniami męża pochowała. Byle wiek
się.zgadzał, niczego więcej nie trzeba. Posłaniec przyszedł, aby donieść o nowej wdowie, a
odchodził ustaliwszy nawet dzień „przenosin. Tatsuhei był akurat w górach, a Orin, nie to,
żeby sama powzięła decyzję, słuchała po prostu słów przybyłego, i tak, samo przez się,
klamka zapadła. A jak tylko Tatsuhei wróci, wystarczy go już tylko o tym powiadomić.
Tak też było w każdym domu, nie robiono ceregieli z ożenkiem. Sami zainteresowani
umawiali się pomiędzy - sobą, żadnego wesela się nie wyprawiało. Cała rzecz polegała na
zmianie mieszkania. Rola swatów ograniczała się do wstępnej rozmowy, w której wiek
narzeczonych przesądzał całą sprawę. Narzeczony czy narzeczona szli w gości, zatrzymywali
się na - nocleg, potem niepostrzeżenie zostawali na stałe. Obchodziło się Nowy Rok,
obchodziło Zaduszki, ale tyle tylko źe nie pracowano, nie było gdzie iść, żeby się zabawić.
Lepsze jadło przyrządzano wyłącznie w dniu Święta Narayamy, choć i to bez wielkiego
szumu.
Orin popatrzyła za odchodzącym posłańcem, który przy - iszedł jakoby z polecenia
krewnych. Wyczuwała jednak, że musiał być z rodziny tamtej kobiety. W trzy dni po
pogrzebie przybiegł i zaklepał całą sprawę, widocznie przyszłość wdowy leżała mu na sercu.
Samej Orin także bardzo zależało na czasie, bo w przyszłym roku kończy lat siedemdziesiąt;
jest to wiek wędrówki na Narayamę. Nie wiedziała, co arobi, jeśli do tego czasu nie znajdzie
żony dla Tatsuhei’a. A tu jak na zawołanie talca dobra wiadomość. Niezadługo z „tamtej wsi”
przyjdzie z ojcem czy z kim innym nowa żona. I Orin odetchnęła, jakby zrzuciła z pleców
wielki ciężar. Nie myślała o nowej żonie jako o synowej, wiedziała tylko, że przybędzie w
domu jeszcze jedna kobieta. Pomyślała, że najgorsze poza nią.
Dzieci było troje; najstarsze - szesnastoletni Kesakichi, najmłodsze, wnuczka, miało
dopiero trzy latka. Dotychczas Tatsuhei nie znalazł drugiej żony, potem zrezygnował z
szukania i chodził osowiały. Widziała też dobrze Orin i cała wieś.
Teraz syn znów odżyje - pomyślała i sama się ożywiła.
Wieczorem wrócił z gór Tatsuhei i usiadł na pieńku przed domem. Wtedy Orin ze
środka zawołała donośnym głosem:
- Słyszysz, z „tamtej wsi” żona ci przyjdzie! Przedwczoraj wdową została. Zaraz
przyjdzie, jak się tylko żałoba zakończ}’-! - uroczyście wykrzykiwała Orin największą
nowinę.
Tatsuhei się obrócił.
- Powiadasz? Z,.tamtej wsi”? A ile ma łat?
Orin natychmiast podbiegła do niego.
- Ma czterdzieści pięć jak ty. Na imię jej Tama.
- E, tam! Na stare lata do baby nie ciągnie, cha, cha.. cha! - zaśmiał się Tatsuhei.
Tatsuhei jakby się zawstydził, ale chyba był zadowolony. Orin instynktem staruszki
wyczuwała, źe jeszcze coś innego zaprząta myśli syna, teraz jednak dała się ponieść radości.
Na Narayamie Bóg mieszka. Któż by o tyra wątpił, wszyscy, co tam poszli, mogli go
oglądać. A ponieważ Bóg przebywa tam naprawdę, było też specjalne święto, obchodzone
huczniej niż pozostałe. Dla Święta Narayamy zapomniano nieomal o wszystkich innych
uroczystościach. Przypadające tuż po nim Tańce Zaduszkowe zlały się z nim w jedno,
przemieszały się pieśni obu tych obrzędów.
Według kalendarza księżycowego obchodzono Zaduszki od trzynastego do
szesnastego lipca, a Święto Narayamy obchodzono nocą dwunastego. Ucztowano całą noc.
Piło się samogon, spożywało do syta wszelkie płody wczesnej jesieni: górskie Icasztany i
dzikie winogrona, leśne żołędzie i cisowe orzeszki, a ponadto najcenniejszy ze wszystkiego -
biały ryż. Biały ryż, czyli, jak tu mówiono, Czcigodny Biały Ryż.
Ryż sadzony w tym surowym klimacie nikłe dawał zbiory, a że nie było prawie
kawałka równego pola, hodowano raczej kukurydzę, górskie kasztany, proso i to stanowiło
główne pożywienie. Biały ryż jadło się jedynie przy ciężkiej chorobie albo w dniu Święta
Narayamy.
Tak oto śpiewano w jednej z pieśni Tańców Zaduszkowych:
Ojczulek nasz zachorował, źle się czuje, leży trzy dni i od razu ryżu zgotował.
Była to przestroga przed zbytnią rozrzutnością, Wyśmiewano głupiego ojczulka, co to
ledwie zachorował, zaraz się zabiera do jedzenia ryżu. Pieśń tę przerabiano na sto sposobów,
żeby komuś przygadać - ojcu, bratu czy synowi, co się lenił. Wtedy śpiewano:
Braciszek mój zachorował, źle się czuje, leży trzy dni i od razu ryżu zgotował.
Śpiewano tak dla zabawy, ale i jako ostrzeżenie - niechże taki, co się do pracy nie
kwapi, nie ośmieli się żądać ryżu! I przy innych okazjach: kiedy dzieci nie słuchały rodzicóv/
albo odważyły się im sprzeciwiać.
Pieśń Święta Narayamy była tylko jedna - o kwiatach kasztana. Lecz ludzie wymyślili
i śpiewali wiele innych żar tobliwych śpiewek.
Dom Orin, na skraju wsi stojący, był po drodze wszystkim idącym w góry. Do Święta
Narayamy pozostał już tylko miesiąc. W ślad za pierwszą zanuconą pieśnią Orin posłyszała
następne.
Szczęsny los Otori solnej, kiedy w góry szła, bo akurat biały padał śnieg tamtego dnia.
Dla mieszkańców wsi „iść w góry” miało dwa znaczenia. I choć słowa te wymawiano
identycznie, z takim samym akcentem, każdy od razu wiedział, o co chodzi. Jedno „iść w
góry” znaczy pracować, iść po drwa czy wypalać węgiel drzewny. Drugie znaczy pójść na
Narayamę. Powszechnie uważano, że szczęśliwy ten, kto trafi na dzień śnieżny.
W sklepiku z solą nie ma teraz nikogo imieniem Otori. Otori żyła kilka pokoleń
wstecz, a tego dnia, kiedy poszła w góry, padał ś:nieg, szczęśliwa! Uwieczniono ją w pieśni.
Śnieg nie należał tu do rzeczy niezwykłych. Sypał w zimie i pobielał szczyty gór. Z Otori
było inaczej - śnieg zaczął padać akurat wtedy, kiedy stanęła ona na szczycie Narayamy. Co
innego wędrować przy śnieżycy, prawdziwy pech. W wypadku Otori jednak wszystko odbyło
się jak trzeba. W sam raz.
Pieśń mówiła więcej: oznaczała wskazówkę, żeby nie iść latem i jeśli tylko można
wybrać zimę. Toteż wszyscy, którzy zamierzali iść na Narayamę, wyczekiwali dni wróżących
śniegi. Bo jeśli leżały zaspy, nie można się przedostać. Droga na daleką górę wiodła przez
siedem jarów i trzy stawy. Niedobrze jednak, jeżeli wyruszyło się przed śniegiem i przed
śniegiem doszło. Pieśń pomagała wybrać czas wędrówki - krótkie dni, nim zaczęło padać.
Od dłuższego czasu Orin szykowała się duchowo na wędrówkę. Trzeba też sake
przygotować, a mata, co jej posłuży do siedzenia na górze, od trzech lat czekała gotowa.
Jedną z rzeczy, które doprowadziła wreszcie do porządku, był również pomyślny ożenek
Tatsuhei’a. Pozostała już tylko ostatnia. Kiedy była pewna, że nikt jej nie widzi, brała
krzemień, otwierała szeroko usta i uderzała w zęby, usiłując je wybić, na górze, na dole, aż
dźwięczało. Ból był dotkliwy, skronie pulsowały. Jeśli jednak będzie cierpliwa, musi to
odnieść pożądany skutek. Orin cieszyła się na zapas, bolesne uderzenia zaczynały jej
sprawiać przyjemność.
Bo choć Orin się starzała, jej zęby pozostały mocne. W młodości stanowiły jej dumę,
były tak mocne, że potrafiła gryźć suszoną kukurydzę jak gdyby nigdy nic. Teraz, w miarę jak
lat przybywało, a ani jeden ząb nie wypadał, poczęła się tego wstydzić. Jej syn, Tatsuhei,
gubił już zęby, a tu równe rzędy w ustach staruszki trwały jakby na świadectwo, że nie zlękną
się żadnego jedzenia i sprostają każdej strawie. Czy mogła być rzecz wstydliwsza w tej
wiecznie głodnej wiosce?
Nieraz ludzie jej mówili:
- Nie masz ty pewnie kłopotu z jedzeniem. Z takimi zę - bami! Pewnie zjesz i szyszki
sosnowe, i „pierdzący bób\ wszystkiemu dasz radę.
I nie mieli żadnych wątpliwości. Jawnie ją wyszydzali „Pierdzącym bobem” zwano tu
gatunek bobu twardego jak kamień, od którego dostawało się wiatrów i wzdęcia. Jak sobie
kto pozwolił, mawiano: - Bobu się nażarł - a znaczyło to niedobrego, twardego „pierdzącego
bobu”. Normalnie mów’iJo się „bób twardy” lub „bób wczesnowiosenny”.
Orin wiedziała dobrze, że ją wyśmiewają, specjalnie używając obraźliwego
określenia, choć nigdy nie dała do tego powodu. Przykrości takie spotykały ją nieraz. Nie
protestowała, była przecie w wieku, kiedy idzie się na Narayamę, a uparte zęby pozostały
młode.
Nawet Kesakichi z niej szydził.
- Babka ma trzydzieści trzy zęby! - wołał.
Nawet rodzony wnuk!
Orin policzyła palcem zęby, było dwadzieścia osiem.
- Głupi! Mam tylko dwadzieścia osiem - prostowała.
- E, pewnie nie potrafisz dalej liczyć, więcej będzie! - odpowiadał złośliwiec. I dawał
do zrozumienia, że jest trzydzieści i trzy.
W zeszłym roku Kesakichi śpiewał na Tańcach Zaduszkowych taką piosenkę:
Usiadła moja babka w kąciku komory, diabelskie wyszczerzyła trzydzieści trzy zęby.
Wszyscy pokładali się ze śmiechu. Kesakichi zmienił bowiem najżartobliwszą
śpiewkę wsi. Siadła nasza matka w kąciku komory ma wstydliwym miejscu trzydzieści trzy
włoski równo ułożyć - mówiła piosenka, obelga dla matek. Kesakichi zmienił włoski na zęby,
zaśpiewał i zebrał huczne oklaski. Rozpowiadał przy ‘tym wszystkim, że babka ma
trzydzieści trzy zęby.
Kiedy Orin wyszła za mąż i przeniosła się do tego domu, uznano ją za najpiękniejszą
dziewczynę we wsi. Kiedy została wdową, nie dawała powodów do plotek jak inne. Wtedy
ani przypuszczała, że zęby uczynią ją pośmiewiskiem. Nim pójdzie na.Narayamę, musi się
ich pozbyć, myślała. Chciała wyglądać na staruszkę jak przystało, gdy na plecach Tatsuhei’a
powędruje w góry. I dlatego właśnie bierze po kryjomu krzemień i wybija sobie zęby.
W domu obok mieszkał Moneciarz. Na wsi, rzecz jasna, pieniądze nie są
potrzebne”nie ma się do czynienia z bilonem. Po prostu ktoś z tej rodziny przywiózł sobie z
podróży do prefektury Echigo jedną monetę. Z tego powodu nazwany został Moneciarzem.
Staruszek - ojciec Moneciarza - nazywał się Mata i właśnie dobiegał siedemdziesiątki. Długie
lata był sąsiadem Orin i partnerem do rozmów. O ile Orin z dawna obmyśliła sobie dzień,
kiedy odejdzie na Narayamę, to Mata, znany we wsi skąpiec, żałował nawet tego, oo
musiałby wziąć ze sobą, i żadnych przygotowań nie poczynił. Plotkowali ludzie, że wybiera
się przed wiosną, a kiedy i lato minęło, szeptano, że pójdzie tej zimy, ale może I zima
niepostrzeżenie się skończy...
Jedna Oón odgadła, że starzec wcale nie zamierza odejść.
Nieszczęsny głupiec! - myślała o.nim zawsze. Jeśli o nią chodzi, ustaliła już termin: na
Nowy Rok, kiedy tylko skończy lat siedemdziesiąt.
Na tyłach chaty Monedarzy stał dom Pod Spaloną Sosną. Była tam wysoka jak
ogromna skala sucha sosna, od czasu kiedy uderzył w nią piorun, zwana „.spaloną sosną”. W
sąsiednim zaś domu mieszkali Deszczowi. Na południowy wschód od wioski - w kierunku
WężaiSmoka - wyrasta góra SmokoWężowa. Kiedy tylko Deszczowi wyruszali w góry, zaraz
lało. Jeden z nich zabił kiedyś na tej górze węża odwu głowach i od tego czasu, jak ruszyli się
z domu na południowywschód, padał deszcz. Więc też ludzie przezwali ich Deszczowymi.
Obok nich Znajdował się uwieczniony w piosence dom Pod Cisowym Drzewem.
Pod cisowym drzewem mieszka Gin niecnota, piastowała synów, wnuki, kołysała
szczurki.
Kiedy Orin przybyła do wsi, starucha imieniem Gin jeszcze żyła. Głupia kobieta,
niecnota, mówi pieśń. A szczurki - to prawnuki Gin. We wsi wygłodzonej do gnanie to
potomstwo liczne jak szczury to wczesne dojrzewanie i płodność przez całe trzy pokolenia
stały się przedmiotem powszechnego szyderstwa. Obsypywano obelgami Gin, bo urodziła
dzieci, wychowała wnuki i jeszcze prawnuki oglądała - uważano, że rodzi samych
swawolników. Niecnota zmaczyło zaś kobietę do niczego, rozpustnicę.
Nadszedł lipiec, a z nim niespokojne dni. Uroczystość trwa wprawdzie jeden dzień,
lecz że się odbywa raz do roku, wszyscy wpadli już w świąteczny nastrój. Jutro, nareszcie
jutro! Tatsuhei ciągle miał coś do zrobienia. Wszyscy bujali w obłokach, Kesakichi wyniósł
się dokądś i w niczym nie pomógł, więc zwijał się sam, jak w ukropie. Przechodził akurat
koło Deszczowych, kiedy usłyszał, jak stary ojciec śpiewa piosenkę o diabelskich zębach.
Orin spod Pniaka w kąciku komory diabelskie wyszczerzyła trzydzieści trzy
zęby.
Niech cic diabli! - pomyślał Tatsuhei. Słyszał tę piosenkę po raz pierwszy. Kesaikichi
śpiewał ją zeszłego roku, ale uszła jakoś ich uwagi, ani ojciec, ani Orin jej nie znali. Teraz
krążyła po wsi pod tytułem Orin spod Pniaka. Tatsuhei bez namysłu wkroczył do domu.
Zastał gospodarza w kuchni, zdecydowanie usiadł na klepisku.
- To jak? Chodźcie do nas, przekonacie się sami, ile nasza babka ma zębów! -
Milczący zazwyczaj Tatsuhei przemówił ostro i miał przy tym straszny wyraz twarzy.
Deszczowy wpadł w panikę.
- Gdzieżby, ja przecie nic... Ja śpiewam tylko to, co twój Kesakichi. Jakże możesz tak
mówić, doprawdy...
Teraz dowiedział się Tatsuhei, kto wymyślił słowa piosenki. Rzeczywiście, słyszał,
jak Kesakichi dokuczał Orin wołając: - Babka ma trzydzieści trzy zęby! - Wiedział już
dlaczego. Dotąd Kesakichi nie ośmielił się śpiewać tego przy ojcu lub babce.
Tatsuhei bez odpowiedzi wypadł na dwór. Złapał leżące przy drodze polano i ruszył
na poszukiwanie syna. Gdzież się wałęsa?
Kesakichi z kilkoma innymi chłopcami stał nad stawem śpiewając piosenki.
Jeden raz do roku święto na Górze, opaski włóżmy na głowy, najedzmy się ryżu.
Tatsuhei nie mógł go zobaczyć, rozpoznał jednak głos syna.
Krzyknął wywijając polanem:
- Kesakichi! To babcia ma diabelskie zęby? Babcia, co cię na ludzi wychowała?!
Wstrętny szczeniaku!
Podskoczył i rzucił polano. Kesakichi zręcznie uskoczył, a polano trafiło w kamień.
Tatsuhei’a aż ramię zabolało od tego rzutu. Syn zaś odbiegł dalej i bezczelnie się przyglądał.
- Głupi! Jeść nie dostaniesz! - rozzłościł się ojciec.
We wsi często się mówiło: „jeść nie dam” albo „nie śmiej jeść”. Czasem nie dawano
jeść za karę, częściej używano tych słów jako przekleństwa.
Nadeszła pora kolacji. Cała rodzina zebrała się przy stole, wrócił Kesakichi i zajął
swoje miejsce. Zerknął pospiesznie na ojca. Tatsuhei miał twarz zgaszoną, z poprzedniego
gniewu śladu nie zostało. Absolutnie nie zdradzał chęci do mówienia o diabelskich zębach
przy Orin. Nie chciał, żeby się opiosence dowiedziała. Pragnął tylko, aby się Kesakichi z
niczym nie wyrwał.
Kesakichi myślał co innego. Tak się rzuca z powodu głupiej piosenki, nie wiadomo
czego. Tak go złości? Dobrze. Niech mi tylko dokuczą, a pośpiewam sobie częściej. - Poczuł
się pewny siebie. Za jednym zamachem urósł w siłę. Kesakichi wiedział, że ojciec chce się
żenić, ale stanowczo był temu przeciwny.
Zabrali się do posiłku. Zupa jarzynowa, u każdego pływa jedna kukurydziana kluska.
Takie to też jedzenie - więcej pili, niż jedli. Orin siedziała zajęta swoimi myślami. Miała
przeczucie, że żona dla Tatsuhei’a przyjdzie wcześniej; trochę to za szybko, ale może na
święto? Dziś nie przyszła, chyba jutro? W każdym razie wszystkich trzeba o tym
powiadomić.
- Z „tamtej wsi” przyjdzie pewno do was jutro nowa matka - radośnie oznajmiła
wnukom.
- Dopiero miesiąc minął, ale im rychłej, tym lepiej - zgodził się Tatsuhei.
- Czekajcie no! - podniósł raptem rękę Kesakichi.
I nie bacząc na ojca zwrócił się do babki.
- Nie musi wcale przychodzić z „tamtej wsi”! - krzyknął z gniewem. Z kolei zwrócił
się do Tatsuhei’a: - Ja biorę sobie żonę, nie trzeba żadnej wdowy! - I do Orin: - Jak ci ciężko
gotować, moja żona cię wyręczy, a teraz się nie wtrącaj!
Orin się zdumiała. Dwie pałeczki, które trzymała w ręku, poleciały z rozmachem w
twarz Kesakiichiego.
- Głupi! Nie śmiej jeść! - wrzasnęła.
Przyszedł jej w sukurs drugi, trzynastoletni wnuczek.
- Kesakichi się żeni z Matsu, co mieszka koło stawu - obwieścił wszystkim głośno,
chcąc brata ośmieszyć. Wiedział oprzyjaźni dwojga młodych.
Kesakichi spojrzał srogo i uderzył małego w twarz.
- Zamknij się, głuptaku! - krzyknął.
Równie jak Orin zdumiony był Tatsuhei. Zaniemówił, nie mogąc znaleźć słów. W
głowie mu nie postało, żeby syn miał się żenić. We wsi zawierano małżeństwa późno, nigdy
prawie przed ukończeniem lat dwudziestu. Na dodatek zuchwały protest Kesakichiego
całkiem zbił go z tropu.
Śpiewano:
Nie za późno wcale, gdy stuknie trzydziestka, jedno więcej przyjdzie w
dwójnasób ubędzie.
Piosenka pouczała, żeby się z małżeństwem nie śpieszyć. Ubędzie w dwójnasób -
znaczyło, że jak jedna gęba przybędzie, jedzenia ubywa. Dlatego też ani Orin, ani Tatsuhei
nie myśleli o żonie dla młodzieńca.
Przez wieś płynie rzeczka Płytka tworząca w jednym miejscu rozlewisko, stoi tam
Dom Koło Stawu. Orin także dobrze znała tę Matsu z Domu Koło Stawu. I choć ją z początku
poniosło „godna ubolewania przywara starości - teraz oklapła. Uświadomiła sobie, że
dziewczyna w sam raz do wzięcia, no i Kesakichi jest przecie dorosły. Tylko że znienacka tak
do niej przemówił, więc złość ją wzięła. Zaraz potem jęła to sobie wyrzucać. Lecz Kesakichi
zabrał się już Oid stołu i poszedł sobie.
Nazajutrz święto. Dzieciaki się napchały do syta białego ryżu i gdzieś sobie pobiegły.
Pośrodku wsi jest plac, tu będą świętowali. Co z tego, że nocą dopiero, dzieci sic gromadzą
już od rana. Tutaj będą Tańce Zaduszkowe. Jakie to zresztą tańce, krążenie w kole, a w obu
rękach łyżki drewniane, płaskie, którymi wybija się rytm. Ot i cala parada.
Także i Tatsuhei’a poniosło gdzieś.na wieś. Orin została sama. Było południe. Na
pniaku przed domem z twarzą zwróconą ku v/,si siedziała jakaś kobieta. Przy niej na ziemi
leżał wypchany worek ściągnięty sznurkiem. A ona jakby na kogoś czekała. Od dłuższego
czasu spoglądała w jej stronę Orin, czy to przypadkiem nie synowa przyszła z „tamtej wsi”?
Ale nie, weszłaby chyba do domu. I nie zgadła, że to właśnie ona. Przecie dzień świąteczny,
kobieta jakaś odpoczywa sobie na pniaku, przyszła pewnie tu do kogo w odwiedzimy. Oirin
korcił jednak wypchany worek - czy tak się w gości idzie? W końcu nie wytrzymała, wyszła
za próg.
- Hej, kobieto! A co ty, na święto przyszłaś?
- Czy to tu dom Tatsuhei’owy? - odrzekła poufale kobieta.
- Toś ty może Tama z „tamtej wsi”?
- A ja. U nas tak samo święto, tyle że wszyscy namawiali iść, święto tu obchodzić. To
i jestem.
Orin już ją ciągnęła za rękaw.
- Tak to, tak? No wchodźże, wchodźże prędzej.
Zakrżątnęła się żwawo wniebowzięta, rozstawiła stolik, wyniosła świąteczne dania.
- No, posil się. Skoczę teraz po Tatsuhei’a.
Na to Tama:
- Bo to wszyscy namawiali, żeby lepiej przyjść na poczęstunek, niźli w domu... tom
jeszcze przed śniadaniem wyszła.
- Jedzże, jedz. Nie krępuj się! - rzekła Orin.
Ale czy tamta musi mówić, że kazali jej jeść tutaj, że przed śniadaniem wyszła, bo i
tak wiadomo, że dostanie zaraz, jak się pokaże?
Tama zaś żując jęła opowiadać.
- Wszyscy namawiali: Idź czym prędzej, czym prędzej, bo z babci dobra kobieta.
Zajadała ze smakiem, a Orin przyglądała jej się uradowana.
- A wtedy to brat mój starszy tu był. Mówi, że babcia poczciwa, to i sama chciałam
prędzej.
Orin podsunęła się bliżej. Nie były to czcze słowa, zrozumiała. Synowa szczera jak
złoto.
- Mogłaś i prędzej, wczoraj cię wypatrywałam.
I znów się podsunęła. Raptem tknięta myślą, że z bliska widać będzie jej młode zęby,
zakryła usta dłonią i schyliła głowę.
- Po coś siedziała na pniaku? Było przyjść do domu.
Tama roześmiała się szeroko.
- Bo sama przyszłam, to jakoś niesporo. Brat z samego wieczora spił się samogonem i
tylko w kółko powtarzał: Babka jest poczciwa, idźże jak najszybciej, spiesz się! I tak w koło.
Chwalonej w ten sposób Orin lekko się zrobiło, dziw, że się w powietrze nie uniosła.
O, lepsza ta synowa od tamtej, lepsza! - pomyślała. I odezwała się:
- Mogłam była wyjść po ciebie, gdybym wiedziała.
- Pewno, przyniosłabym cię, babko, z powrotem na plecach.
Prawda - zdumiała się Orin - ta toby mnie przez góry do domu przyniosła. Z „tamtej
wsi”. - Żal jej było, że nie pomyślała, aby wyjść na spotkaniie. O, jeszcze nie trzeba jej nosić,
jeszcze nic nie znaczy dla niej jedna góra! Tak była wdzięczna synowej za jej dobre chęci, że
mało na kolana nic padła. Przy tym musi ją zawiadomić jak najspieszniej o swojej decyzji, że
zaraz po Nowym Roku idzie na Narayamę. Posłańcowi z „tamtej wsi”, temu bratu, również z
miejsca to obwieściła. Zerka na synową. Tama wykręciła rękę do tyłu stuka się w plecy. -
Jedz powoli - chce powiedzieć Orin, ale czy wypada? Może wyjdzie na skąpiradło? Milczy,
pójdzie lepiej szukać Tatsuhei’a, niech Tama je spokojnie, bez świadków. Rozcierając plecy
Tamy mówi:
- Ja zaraz po Nowym Roku idę w góry.
Ręce Orin nieruchomieją. Tama chwilę milczy.
- A, brat mi wspominał. Nie ma pośpiechu, kazał powiedzieć.
- O nie! Im szybciej, tym większa zasługa przed BogiemI
Orin ma jeszcze coś do powiedzenia. Bierze talerz ze środka stołu i stawia przed
siedzącą. Na talerzu sterta duszonych pstrągów. O nich właśnie będzie mowa.
- Wszystkie te pstrągi ja sama złapałam.
Suszone pstrągi, króle górskich rzek, są na wsi w wielkiej cenie.
- Ty potrafisz, babko, łowić ryby? - pyta niedowierzająco Tama.
- Właśnie, właśnie. Tatsuhei i Kesakichi całkiem do niczego. Nikt w całej wsi nie
łapie więcej ode mnie! - Orin chciała, nim odejdzie w góry, przekazać Tamie swą wiedzę,
tajeminicę łowienia pstrągów. - Z błyszczącymi oczyma ciągnęła: - Ja znam miejsce, gdzie
orne mieszkają. Nie mów nikomu. Powiem ci potem. Idziesz nocą, wsadzasz tylko rękę do
dziury i masz! Tylko się nie wygadaj. Nic to wielkiego, możesz brać wszystkie. Jedz do
czysta! - Podsuwa talerz
Z rybami pod sam nos synowej. - Jedz do woli! - dodaje. - Idę szukać Tatsuhei’a.
Orin podnosi się i wychodzi tylną furtką. Otwiera drzwi komórki. Jest tak uradowana
pochwałami, że zbiera wreszcie całą moc i odwagę. Zamyka oczy i z całej siły wali zębami w
kant kamiennej stępy. Czuje drętwy ból, jakby sobie wargi rozbiła, a na języku słodki, mdły
posmak I ciepło. Zdaje jej się, że ma usta pełne zębów. Tamując ręką cieknącą krew, idzie
n.ad rzekę płukać usta. Dwa zęby wybite, wyleciały.
Co, tylko dwa? - myśli rozczarowana.
Ale zaraz widzi, jak się jej powiodło: brak dwu górnych zębów z samego przodu, aż w
ustach pusto się zrobiło. tej porze Kesakichi zmożony ryżowym samogonem śpiewa na placu
o trzydziestu trzech zębach. A babka, choć zęby wypadły, pewnie się zraniła; słodkawa krew
pieni się w ustach, leci, wycieka.
- Nic leć, nic leć! - rozkazuje Orin nabierając w dłonie wody. Obmywa sic i płucze
usta. Chociaż krwi jeszcze się jej nie udało zatamować, znowu ogarnia ją radość: brak dwu
przednich! Udało się, pewno dlatego, że często tłukła zęby krzemieniem, nie na darmo!
Sprawa zakończona. Kiedy tak pochylona nad rzeką nabierała wody w usta i wypluwała,
krwotok powoli ustawał. Czuła tylko lekkie szczypanie, nic więcej. Zapragnęła teraz pokazać
Tamie lukę w zębach i zawróciła do izby. Tama ciągle jadła. Orin zasiadła przed nią.
0Jedz do woli! Zaraz zawołam Tatsuhei’a. dodała jeszcze:
- Moje zęby do niczego, bo to wiek, kiedy trza iść w góry... - Przygryzła przy tym
dolną wargę, wystawiając na pokaz szczerbę: przyjrzyj no się!
Więc już wszystko załatwione do końca i Orin lekko, że prawie pod sufit nie uleci.
Wyszła z domu, Idzie na plac szukać Tatsuhei’a, a naprawdę to pokazać ludziom
swoją szczerbę. Kroczy pełna dumy.
Na placu Kesakichi wziąwszy na się rolę wodzireja śpiewa piosenkę o diabelskich
zębach. A tu z otwartymi ustami nadchodzi Orin. Z ust znowu płynie jej strużka krwi. Orin
nie słyszy śpiewu, bo poszukiwanie wnuka jest tu tylko pretekstem w samą porę - musi
przecie pokazać wszystkim swoje zęby! Tą jedną myślą przejęta, nie zwraca uwagi na pieśni.
Zebrani na placu, dzieci i dorośli, patrzą na usta Orin. I w popłochu wielkim rzucają
się do ucieczki. Bo Orin rozglądając się po wszystkich zagryza dolną wargę, wysuwa
przednie zęby, brodę do góry wystawia, a że i krew jej cieknie, toteż wygląda jak strach!
Widzi, że wszyscy przed nią uciekają, lecz nie wie, o co chodzi.
- Che, che, che! - próbuje się zaśmiać.
Jej wysiłki pozbycia się zębów, odniosły skutek wręcz przeciwny.
Święto się zakończyło, a o Orin wciąż gadają. Na początek zaczęto ją za plecami
nazywać jędzą spod Pniaka. W oczach małych dzieci uchodziła za najprawdziwszą diablicę.
- Jakby się przypięła, to nie puści.
- Zagryzie na śmierć.
- Już ja ciebie do Orin zaprowadzę! - straszono płaczących maków. Był to świetny
sposób, płacz ustawał natychmiast. Niech tylko dzieciarnia o zmroku natknie się na staruszkę,
z wielkim krzykiem ucieka. Orin znała już teraz piosenkę o zębach, wiedziała też, że jędzą ją
przezwali.
Skończyło się Święto Narayamy i zaraz potem wiatr jął gnać suche liście. Dni nastały
zimne, jak zimowe. Tatsuhei dalej chodził ospały, choć miał żonę u swego boku.
Nie minął miesiąc od przenosin Tamy, a tu przybyła następna kobieta. Siadła oto
Matsu znad stawu na pieńku przed domem, a w porze obiadu weszła i do stołu zasiadła ze
wszystkimi. Jakże ona ze smakiem zajadała, jakby żywcem się znalazła w raju, a w jedzeniu
odnalazła błogą radość. O, miała apetyt! Siedziała milcząco obok Kesakichiego i wcinała. Do
kolacji także zasiedli we dwoje. Tym razem Matsu poszturchuje pałeczką policzek chłopaka,
przekomarzają się. Ani Tatsuhei i Tama, ani babka nie mają nic przeciwko temu. Orin myśli
jednak w duchu, że wnuk nie jest jeszcze dość dorosły, i czuije się zawstydzona. Wieczorem
Matsu kładzie się na posłaniu Kesakichiego.
Wypatrzyła Orin już w południe, że z brzuchem tej Matsu coś nie w porządku. Jakiś
piąty miesiąc, to by było chyba koło Nowego Roku? A może jeszcze i w tym roku? Gnębiła
się tą myślą sama jedna. Jeśli Matsu urodzi dziecko, Orin ujrzy szczurka.
Następnego ranka zaraz po śniadaniu Matsu znów się sadowi na pniaku. Wchodzi do
domu tylko na obiad, kończy jedzenie i na pniak wraca. Pod wieczór Tama ją wola.
- Rozpal no ogień pod kuchnią - rozkazuje.
Matsu nie potrafi. W jednej chwili cała izba napełnia się dymem. Także dziecko,
oczadzone, zaczyna płakać. Orin i synowa wylatują na dwór, za nimi wychodzi, pocierając
oczy, sama sprawczyni zamieszania.
- W tyłku tylko mocna, a w nieceniu ognia za pół ją trza policzyć - szydzi Tama.
Orin, opanowując rozżalenie, wraca do izby, zalewa wodą palenisko. Roznieca ogień
na nowo, w mgnieniu oka, jak trzeba, pali się równym płomieniem. Przedtem wyciąga z pieca
drewno, które dziewczyna nałożyła.
- Po coś wsadzała wiązowe patyki? Nie wolno tego kłaść w ogień. Nie darmo mówią,
że z takiej podpałki trzy lata się na oczy choruje. Ja tam stara - dodaje ciszej - wszystko mi
jedno, ale wy, młodzi, cóż poczniecie z chorymi oczami? - mówi Orin prawie szeptem.
- Słuchaj - wtrąca Tama - jak nie umiesz rozpalać, baw przynajmniej dziecko. - I
sadowi na plecach Matsu małą, która jeszcze, odymiona, popłakuje.
Matsu bierze wprawdzie dziecko, lecz gwałtownie wzrusza ramionami i zaczyna
śpiewać:
- Rokkon, rokkon, hej!
Orin i Tama patrzą z niechęcią, bo tę pieśń śpiewa się tylko w specjalnych
okolicznościach, kiedy się kogoś prowadzi na Narayamę, ostatecznie przy piastowaniu dzieci
- tylko że takie bawienie nazywają we wsi „głuchą kołyską” albo „diabelską kolebką”.
Rokkon, rokkon, hej!
Rokkon, rokkon, hej!
Łatwo być niańką, ale nielekko, ramię ciąży, plecy płaczą,
Rokkon, rokkon, hej!
- Śpiewa Matsu.
Przy każdym „hej” i „rokkon” z rozmachem podrzuca ramiona, żeby zdusić płacz
dziecka, chce go zagłuszyć, bo śpiewa na całe gardło. Takie jej kołysanie, że mała nie może
buzi otworzyć - to nie żadne piastowanie, lecz złośliwe szamotanie, rzucanie z prawa do lewa.
Taką „głuchą kołyskę” stosuje się w drodze na Narayamę: jeśli niesiony iść nie chce i
lamentuje, gdy brak mu wszelkiej przyzwoitości, wtedy towarzyszący urządza mu „kołyskę” i
śpiewa tę pieśń. Matsu nie zna słów, więc powtarza tylko wykrzyknik: - Rokkon, rokkon - A
naprawdę należy dwukrotnie powtórzyć refren: „Oczyść zmysły wszelkie! Oczyść zmysły!”.
Wszystko po to, by oczyścić duszę i ciało, wyzbyć się grzesznych intencji. Dwie są pieśni,
które można śpiewać na jedną nutę - chociaż z początku ich melodie się różniły - pieśń
Tańców Zaduszkowych i „głucha kołyska”.
Matsu śpiewa, a dziecko na jej plecach wrzeszczy jak przypiekane, coraz
przeraźliwiej. Dziewczyna kołysze słę jeszcze gwałtowniej i ciągnie:
Rokkon, rokkon, hej!
Rokkon, rokkon, hej!
Płacz do woli, fujaro, coś dobrego dostanies?:.
Uszy z zimna skostniały, nie słyszę zgoła.
Roickon, rokkon, hej!
„Płacz do woli” oznacza, ile chcesz, choćby bez końca, a to, że niezdarzone dziecko
dostanie „coś dobrego”, znaczy w tej,głuchej kołysance” szczypanie. Nic mnie nie obchodzi,
jak długo będziesz płaikać, uszy mam skostniałe i tak iiie usłyszę - taka to była piosenka.
Orin nigdy jak ż)xie długie - a wciąż miała do czynienia z dziećmi - nie śpiewała
jeszcze „głuchej kołysanki”. Zrozumiała teraz, że Matsu, która ledwie wczoraj do tego domu
przyszła, jest bez wątpienia kobietą bez serca. I Tama, i Orin były zgorszone. Dziecko darło
się wniebogłosy. Tama nie wytrzymała, podbiegła i chwyciła je w objęcia. Dziki płacz nie
ustawał. Tknięta przeczuciem odsłoniła przed Orin tyłeczek małej. Widniały tam cztery
siniaki jak niebieskie blizny. Obie popatrzyły na siebie oniemiałe.
Od kiedy zjawiła się Matsu, Kesakichi wygrzeczniał i przestał Orin dogryzać. Jego
odzywki miały inny ton.
Przy posiłkach często pytał:
- Kiedy, babko, idziesz w góry?
- Zaraz po Nowym Roku.
Odpowiadając sto razy na to samo pytanie Orin gorzko się uśmiecha.
- Lepiej szybciej - mamrocze prędko Kesakichi - lepiej szybciej.
Za każdym razem Tama go przedrzeźnia.
- Lepiej później, lepiej później. - I pokłada, się ze śmiechu. Mówi tak samo jak
Kesakichi, naśladuje jego prędką mowę tak uciesznie, że O.rin śmieje się z nią razem.
W domu przybyły dwie kobiety, ruchliwa Orin mniej miała roboty i czegoś jej
brakowało, czuła się niepotrzebna. Matsu też czasem na coś się przydała. Bywa, źe Orin nie
wie, czym wolny czas zabić. Ma jednak cel przed sobą: pójść na Narayamę. Dokładnie sobie
dzień ten wyobraża.
Przezwali mnie jędzą, niech tam! O, tego dnia wielka będzie różnica między mną a
takim Matą Moneciarzem ~ duma. - Ja to się zachowam jak przy świecie.
A tyle przygotowanego ma na ten czas ryżu białego, grzybów i pstrągów suszonych,
że cała rodzina naje się do syta. Nagotowała też rozcieńczonego samogonu, a nikt się nie
domyśla, że prócz tego ma jeszcze schowane blisko dwadzieścia litrów.
Dopiero następnego dnia, jak mnie tu nie będzie, znajdą wtedy powiedzą: o, jak to
babka o nas pamiętała. Zadziwią się, A ja będę na Górze siedzieć na nowiutkiej macie, w
spokoju ducha. - Orin myślała o tym bezustannie.
Przez cały dzień dął silny wiatr, nadeszła druga wietrzna noc. Nagle o świtaniu rozległ
się ten dziwny okrzyk:
- Ofiara dla Narayamy! Ofiara dla Narayamy!
Zawrzała cała wieś okrzykami i bieganiną. Posłyszała Orin te wołanie, wyskoczyła
żwawo z pościeli, wybiegła chybko na dwór. Kij miała w ręce, choć stara. Z boku pokazała
się Tama, dziecko przymocowała na plecach, machała grubą palicą.
- Gdzie? - woła babka.
Tama się nie odzywa, me ma czasu na rozmowy, z pobladłą twarzą leci dalej. Cała
rodzina jest już na miejscu. Złodziejem okazuje się ojciec Deszczowych. Złapali go, jak się
wślizgnął Pod Spaloną Sosnę i próbował ukraść wór grochu. Urządzili mu tam zaraz
„workówkę”.
Najgorszy zbrodniarz we wsi to ten, co żywność kradnie. poddany jest karze
najcięższej, ofierze dla Naarayamy. Z domu winnego zabiera się i rozdziela całą żywność.
Każdy, kto brał udział w rozprawie, otrzyma swój przydział, inni nie. Zwyczaj każe, żeby
biec jak najprędzej, a niech się bandyta sprzeciwi i oddać nie zechce, tłuc go i siłą brać.
Trzeba iść - dla pośpiechu i wygody w bijatyce - boso. Takiego, co by się obuł, czeka
„workówika”; bić przyszedł, a bywa, że jego samego pobili. Wszyscy jak jeden mąż dobrze
mają za - konotowane, jaka to ciężka zbrodnia - kradzież pożywienia.
Ojciec Deszczowych słaby, z tego wszystkiego ledwie nogi ciągnie. Złapano go Pod
Sosną, przyniesiono na plac. Cała jego rodzina zasiąść musi obok. Płacze przeraźliwie, co ma
innego robić. Teraz się rozpoczyna „oczyszczanie domu”. Gromada silnych chłopów wpada
więc do środka, wyrzuca na zewnątrz wszystko, co znajdą do jedzenia. Patrzą ludzie na
znaleziska, a oczy im krągleją ze zdumienia. Spod podłogi przybywa wciąż nowych patatów,
aż się zebrała kupa, dobre pół kwintala. Deszczowi na swoim kawałku tyle nie zebrali! Żeby
zebrać pataty, trzeba je i sadzić. Jak bulwy na sadzenie do brzucha pójdą, to na przcdnówku
nie zostaje wiele. Na wiosnę w każdym domu już ich brakuje. Cała wieś wie najlepiej, jakie u
kogo wykopki, a u Deszczowych ani dziesiątej części tego nie zdołaliby zebrać. Podkradali,
złodzieje, z cudzych zagonów. Wsi całej! Deszczowych po raz drugi przyłapano na kradzieży.
Uratowali się kiedyś - jeszcze za dziadka - wyjaśnieniem, że całą zimę jedli korzenie w
górach kopane i tak się przeżywili, choć ich podejrzewano, że niezawodnie jedzenie jakieś
gdzieś tam pochowane mieć musieli.
- We krwi mają złodziejstwo. Wytracić co do jednego, bo przy takich spokojnie nie
uśniesz.
Naradza się po cichu gromada.
Nastaje nowy dzień, w którym nikt ręki do roboty nie przykłada, wieś huczy
wzburzona, spokoju nie zazna. I u Orin, jak wszędzie, wszyscy coś nieswoi. Siedzi Tatsuhei z
podpartą brodą, nogi przed siebie wysunął i rozmyśla.
- Przeżyjemy my tę zimę, czy nie?
Nie tylko o Deszczowego chodzi, i do Tatsuhei’a bieda niedługo zawita. Wczorajsze
zdarzenie stawia mu to wyraźnie przed oczy. Deszczowych jest dwanaścioro, lecz ich też
niemało, osiem osób. Dużo gąb łakomych, więc i troski te same co u tamtych.
Orin siedzi koło syna. Ją też trapi myśl o zimie. Co roku zimą ciężko, tylko że tym
razem ludzi więcej, a i dzieci podrosły. Ciężej będzie niż zwykle. A najgorsza już Matsu.
- Nie przyszła tu ona dla Kesakichiego. Tyle je, że ją z domu musieli wypędzić.
Orin czuje, że zgadła. Matsu, chociaż kobieta, pochłania ogromne ilości jadła. Głowa
jej nie boli o to, skąd tę żywność zdobyć. Choćby jak wtedy z gotowanym grochem.
Je Matsu bez końca i powtarza:
- Im więcej zjeść, tym lepiej obrodzi, tym więcej przybędzie.
Zatroskały się Tama i Orin, dolać by wolały więcej wody, rozgotować.
- Ej, Matsu, im więcej zjesz, tym więcej przybędzie? To jak nie zjesz wcale, nie
będzie ni ziarnka - przymówił dziewczynie Tatsuliei.
Matsu nie rozumie.
- Co, naprawdę? - pyta poważnie.
Na to Tatsuhei:
- Daj no jej po pysku, Kesakichi!
Wtedy dopiero Matsu przerywa jedzenie.
Orin i Tatsuhei myślą więc o zimie. Nad tym samym rozmyśla Tama.
- Tutaj u nas pcha się do brzuchów bez pamięci, trzeba by porcjować i wydzielać.
Kesakichi z osobliwą miną oznajmia:
- Dziś tom się spracował!
Rzeczywiście, z rana nie brakło mu ruchu, dobiegł na miejsce najpierwszy z całej
rodziny, a że był też w grupie „oczyszczania domu”, dostał większy niż inni przydział
patatów. W izbie rozsiadła się również Matsu, wystawiła przed siebie wielki brzuch niczym
żaba. Dzisiaj i ona była przejęta.
Przypomniała sobie Tama robotę, przytaszczyła z komórki kamienną stępę i zaczęła
tłuc groch. Groch łoskocze, sypie się żółta mączka wkoło stępy.
Spojrzał Kesakichi i zaśpiewał:
Jak masz groch jeść, to moczony, ojciec ślepy niedowidzi, nic zobaczy, hej!
„Moczony” to znaczy, że dobrze trzeba go namoczyć. Robi się i prażony, ale gryziony
na surowo trzeszczy i ślepy ojciec zaraz zgadnie, co to. Natomiast moczony, miękki - mówi
piosenka - można jeść samemu, po kryjomu. „Slepy ojciec” niekoniecznie ma być ślepy, po
prostu stary, a starzy źle widzą. W tajemnicy przed starymi młodzi, co są bardziej głodni,
najedzą się do syta. O tym właśnie mówi piosenka.
W trakcie śpiewania wchodzi syn Moneciarza.
- Straszne łajdactwo! - mówi od progu.
Chodzi oczywiście o Deszczowego. Jakież to on straszne łajdactwo popełnił! Ciągle
jeszcze Moneciarz nadziwić się nie może.
- Patrzcie na pataty, jakie małe.
Wyraźnie są podebrane z pola, zanim dorosły.
- Dziwne mi było, żem mało wykopał, a tu podkradano! Więcej nii ukradli, niż z
podziału dali.
Takiego samego zdania jest Tatsuhei. Nie było domu we wsi, gdzie by nie uważali, że
więcej im podebrano, niż dostali 2 podziału.
- Trzeba odpłacic - ciągnie sąsiad - tym galganom. Pewna rzecz, że dzisiejszej nocy
kraść przyjdą. Zrobić coś jak najprędzej, bo nam spać spokojnie nie dadzą! Wybić do
- Łatwo powiedzieć - odparł Tatsuhei. - Jest ich dwanaścioro.
Do rozmowy wtrąca się Kesakichi. Rzuca żartem:
- Głupstwo. Wykopać wielki dół i wszystkich zagrzebać!
Tama przestaje mleć.
- Nie da się - żartuje. - Gdzież znaleźć miejsce na taką gromadę?
- Bez żartów! Nikt dziś nie pracuje, wszędzie radzą - odpowiada syn Moneciarza
rozdrażniony i rusza do wyjścia.
W tym akurat momencie rozlega się krakanie.
- Widzicie, kruki kraczą - mówi Orin - bo o takich rzeczach radzicie.
Tamten odwraca się, rzuca przez ramię:
IDziś w nocy się na pogrzeb zanosi. odchodzi.
Na pobliskich wzgórzach jest wiejski cmentarz. Gdy umiera kto młody, to przy
pochowku, nawet w tej głodnej wsi, znajdzie się na grobie ofiarna miseczka tyżu. Porcję tę
kruki wydziobują w jednej chwili. Pogrzeb - radość dla wron i kruków, wiadomo. A mają te
ptaki taki dziwny instynkt, że z góry wiedzą, kiedy będzie pogrzeb, na zapas się cieszą kraczą.
Wierzą ludzie, że te krakania zapowiadają czyjąś śmierć.
Poszedł syn Moneciarza, a rodzina pozostała, siedzi milcząc. Cała wieś podrażniona -
wynika z tego, że od dzisiejszej nocy poczynając Deszczowi ginąć będą po jednym bez
wieści. Na tę myśl każdy zamyka się w sobie. Nawet zgrzyt poruszanej przez Tamę
kamiennej stępy brzmi teraz dziwnie niesamowicie.
Leżący Tatsuhei podno.si się raptem.
- To co, babko, pójdziesz w góry po Nowym Roku? - pyta.
Orin słysząc pytanie wzdycha z ulgą. Od razu też odpowiada:
- Moja babka z „tamtej wsi” w góry poszła. I teściowa z tego domu poszła. To i mnie
trzeba iść.
Tama zatrzymuje stępę.
- Nie ma gwałtu. Jak się szczurek urodzi, zaniosę na urwisko, cisnę do przepaści. Nie
będziesz, jak w tej piosence, nie bój się.
Kesakichi też nie chce być gorszy:
- Głupia! Sam wrzucę. Co mi tam!
„Co mi tam” znaczy nic trudnego. do Matsu:
- Słyszysz, com powiedział? Sam wrzucę.
- Słyszę, słyszę. A pamiętaj, coś obiecał - odpowiada zagadnięta.
Wszyscy jak na komendę wpatrują się w wielki brzuch Matsu. Łomoce kamienna
stępa Tamy, odgłos się niesie jak grzmot daleki. Znowu zapada milczenie. Więc Kesakichi
głośno śpiewa;
Wyjrzyj, ojcze, jak tu gęsto zeschłe stoją drzewa, z nosidłcm na plecach chrustu
trza nazbierać.
Kesakichi potrafił teraz zręcznie przerabiać słowa pieśni. Orin uważała, że co zechce,
to sobie wymyśli i doprawdy wyśmienicie. Ale tym razem przecie to stara pieśń, z dawna
śpiewana, zginie przekręcona - frasuje się babka.
- Kesakichi! To nic daje! Ma być: góry płoną, gęsto stoją zeschłe drzewa - poprawia.
- Naprawdę? A stary Moneciarz śpiewał tak.
- Głupiś. Dawno już temu był wielki pożar, wszyscy w góry uciekli. O tym właśnie
jest ta pieśń. No, czy nie tak, Tatsuhei?
Orin spogląda w stronę syna, który leży na wznak, przykrył sobie czoło ściereczką,
zasłonił oczy. Patrzy Orin z ukosa i żal jej się robi raptem Tatsuhei’a. Bo i zimę trudno będzie
mu przetrzymać, i iść na Narayamę ciężkie przeżycie.
- Pójdziesz w góry? - tak spytał. Do dziś cały czas tym się gnębił biedak, rozmyślając.
Podsuwa się Orin, delikatnie ściąga ściereczkę. Widzi, że oczy Tatsuhei’a podejrzanie
błyszczą, więc też zaraz się usuwa i oddala.
Oczy mu się świecą, czy czasem nie płacze? Ot, jaki miękki, prawdziwe
nieszczęście... - myśli. - Co tam, póki żyję, niechże się przypatrzę. - Zerka z boku na twarz
leżącego.
Ustał stukot stępy. Tama wybiegła, myje się nad rzeką przed domem. A już raz sobie
przerwała robotę i nad rzeką była.
Coś takiego! I ona łzy leje? Czyste zmartwienie, sami słabeusze... Niechby zechcieli
być choć trochę twardsi, i Tatsuhei, i Tama.
Kesakichi znów zaczyna śpiewać:
Góry płoną, gęsto stoją zeschłe drzewa, z nosidłem na plecach chrustu trza
nazbierać.
Tym razem słowa są takie jak trzeba. Pięknie i melodyjnie. „Stoją zeschłe drzewa”
brzmi jak pieśń pielgrzymia, wzruszająco, aż łzy wyciska - zupełnie jak recytacja
naniwabushi
- Hej, hej! pięknie śpiewasz! - woła Orin - kiedy Kesakichi ciągnie jeszcze
„...nazbierać!”
Mijają trzy dni. Trzeciej nocy o późnej godzinie rozlega się przed domem Orin i ginie
w oddali, w strome pobliskich wzgórz, tupot wielu stóp. Już na drugi dzień wiadomo
wszystkim, że rodzina Deszczowych zniknęła ze wsi.
- Więcej o nich ani słowa! - idzie po całej wiosce przy - Icazanie. I utywają się na ten
temat wszelkie rozmowy.
Nadszedł grudzień i zima zrobiła się mroźna aź strach. Według kalendarza
księżycowego najmroźniejszy czas w roku.
Rozbiegły się dzieci wołając:
- Śnieżne bamby przyleciały!
Słysząc to Orin oznajmia mocnym głosem:
- Kiedy ja w góry pójdę, śnieg będzie padać! To na pewno.
A śnieżne bamby to małe białe owady, które się pokazują, zanim śnieg spadnie.
Nie ma już wątpliwości, że Matsu zbliża się do rozwiązania. Rzuca się wprost w -
oczy, jakie niezgrabne ma ruchy I jak sapie. Cztery dni przed Nowym Rokiem wczesnym
rankiem Orin wywołuje Tatsuheii’a, ledwie się przebudził, na dwór. Szepce mu do ucha:
- Dziś wieczór zwołam wszystkich, co byli na Górze, idź po nich!
Tak, Orin postanowiła następnego dnia udać się na Narayamę. Więc zaprasza tych, co
chodzili na Górę, by ich poczęstować, jak wypada, samogonem.
- Za szybko! Starczy po Nowym Roku!
Tatsuhei traci głowę na wieść, że to już jutro.
- Głupiś - odparła Orin. - Co tam, że trochę wcześniej. Lepiej już. Jak Iść, to zanim się
szczurek urodzi.
Tatsuhei nie chce na to przystać, więc nie odpowiada.
- Szybciej - rozkazuje Orin - wszystkich zwołaj, bo się porozchodzą z domów w góry.
- O, Orin potrafi takim tonem zmusić go do posłuchu. Twardy jej głos leci za odchodzącym
synem: - Jak nie zechcesz, to nie. Sama pójdę.
Tego dnia zebrali się wszyscy zaproszenl. W ostatni wieczór wedle zwyczaju należało
im się po łyku alkoholu, wszakże obecni są ci tylko, którzy byli już na Górze. W czasie tego
rytualnego picia daje się wskazania co do wędrówki. Każdej osobie wygłosić wolno jedno
pouczenie. Zaproszono więc siedmiu mężczyzn i jedną kobietę. Była ona na Narayamie w
zeszłym roku, choć to rzadkość wielka, by kobieta towarzyszyła przy takiej posłudze.
Zazwyczaj idą mężczyźni, a i rodziny, gdzie ich brak, proszą przeważnie o pomoc innych.
Pierwszy wśród zebranych zabiera głos ten, kto znalazł się pierwszy na Narayamie. Jemu
przypada prawo starszeństwa, on jest przewodnikiem i opiekunem całej reszty.
Dziś jako pierwsza głos zabiera kobieta. Zwą ją Niecierpliwą Teru. Jest to spokojna
osoba po pięćdziesiątce, ale kilka pokoleń wstecz był w jej rodzinie wielki złośnik i stąd
właśnie wzięło się przezwisko. Straciło już sens pierwotny I brzmi po prostu jak adres.
Oidn i Tatsuhei, choć we własnym domu, zajmują honorowe miejsca. Naprzeciwko
zasiadają przybyli. Przed matką, i synem stoi wiec gąsior. Prawie dwadzieścia litrów
samogonu, który przygotowała Orin specjalnie na tę okazję. Niecierpliwa Teru prostuje się i
składa ukłon dwojgu siedzącym. Goście pochylają głowy.
- Trudna wędrówka na Górę, lecz trud to szlachetny ~ mówi Teru.
Orin i Tats’uhei’owi odzywać się nie wolno.
Z kolei bierze Teru gąsior i przytyka do ust, pociąga z - niego porządny łyk, ile zdoła.
Podaje gąsior dalej, wszyscy kolejno piją. Na koniec gąsior wraca przed Teru. Teraz Teru
recytuje w stronę Orin I Tatsuhei’a, jakby z księgi czyMuszą być wypełnione wszystkie
przykazania. Pierwsze” w czasie wędrówki rozmawiać nie wolno. - Kończy mówić i sięga po
gąsior. Pociąga łyk i podaje następnemu.
I Orin, i Tatsuhei, wszyscy zresztą, wiedzieli, że zebrani dawać będą różne
wskazówki, słyszeli o tym z rozmów, był to przyjęty zwyczaj. Teraz jednak, kiedy
rzeczywiście - micli ich przed sobą, słuchali pilnie, bardzo przejęci. Każdy pije więc swoją
kolejkę i gąsior staje przed następnym gościem, który recytuje:
- Muszą być wypełnione wszystkie przykazania. Drugie” uważaj. Żeby nikt cię nie
widział, jak z domu wychodzić będziesz.
Sięga po samogon, łyka i gąsior idzie w ruch. Staje przed trzecim z kolei, który wciąż
tak samo recytując, przemawia:
- M.uszą być wypełnione wszystkie przykazania. Trzecie” kiedy z Gćcy powracasz,
nie oglądaj się za siebie. - Skończył mówić, wyciąga rękę, pije, znów podaje dalej.
Pouczenia skończone, czwarty z kolei ma objaśnić drogę.
- Droga na Narayamę jest taJca: trzeba obejść dołem górę za wsią, dojść do następnej,
obejść brzegiem pod ostro - krzewami. Wspiąć się na trzecią górę, staw tam będzie. Okrążyć
staw trzy razy i od kamiennych stopni wejść na czwartą górę. Z jej szczytu na wpro^st za
doliną widać Świętą Górę Narayamę. Obejść przepaście z prawa i kierować się ku górze po
lewej ręce. Przejście nad przepaścią dwa i pół ni ‘I Będzie tam jeszcze droga z siedmioma
zakolami, co ją nazywają Siedem Jarów. A jak się ona kończy, zaczyna się ścieżka
Narayamy. Ścieżki prawdziwej nie ma, iść trzeba wciąż pod górę i pod górę, pomiędzy
dębami. Na Górze czeka Bóg.
Objaśnienia skończone, gąsior idzie w ruch i na tym koniec. Teraz nikomu już nie
wolno się odzywać. Cztery osoby, które mogły głos zabrać, zrobiły swoje. Piją teraz w ciszy,
przekazując z rąk do rąk naczynie. Ten, kto ma dosyć, podnosi się po dichu i milcząc
wychodzi. Ostatnia wraca do domu Niecierpliwa Teru.
Podnosi się i ręką daje znak Tatsuhei owi, woła go na zewnątrz.
- Posłuchaj - szepce - jak nie chcesz iść na samą Górę, wolno ci zawrócić z Siedmiu
Jarów. - I choć w pobliżu nikogo nie ma, Teru trwożliwie rozgląda się w ciemności.
Dziwną rzecz powiada! - myśli Tatsuhei. Jakże to, Orin się z takim zapałem szykuje.
Nic go nie obchodzą głupie rady.
- Bo to - dodaje szybko Teru - przykazano powiedzieć na osobności. Ja tylko mówię,
nic więcej.
Teru odchodzi.
Kiedy dom opustoszał, Orin i Tatsuhei układają się do snu. Jednak Orin nie zamierza
zasnąć: następnego wieczoru odchodzi przecie na Górę. Noc blednie, koło drugiej nad ranem
dobiega do jej uszu płacz jakiś. Słychać go coraz bliżej, już pod samym domem. I zaraz,
jakby zagłuszyć miała ten lament, rozlega się pieśń - „diabelska kołysanka”.
Rokkon, rokkon, hej!
Rokkon, rokkon, hej i Niby lekko, lecz nielekko w góry razem iść.
Ramiona ciążą, wielkie jest brzemię.
Oczyść zmysły wsze! Oczyść zmysły!
Wystawiła Orin głowę z pościeli, nasłuchuje.
Głupiec! - ulżyła sobie w myśli.
Po chwili słyszeć się dały kroki i zgrzytliwe drapanie paznokci o odrzwia.
- Cóż to takiego?
Orin wstała, wyszła do sieni, posłuchała, skąd ten odgłos dochodzi, i otworzyła.
W jasnym świetle księżyca widzi, że to Mata; twarz zakrył rękami, leży skulony i
trzęsie się cały. Z ciemności nadbiega plaskając bosymi stopami mężczyzna. Jego syn.
Trzyma w rękach szorstki sznur, stanął, patrzy.
- Tatsuhei! - woła Orin.
Tatsuhei zjawia się natychmiast, on także nie mógł zasnąć. Wychodzi Tatsuhei prosto
na syna Moneciarza. Zobaczył sznur.
- Co się stało? - pyta.
- Sznur mi przegryzł i uciekł! - mówi tamten złowrogo mierząc Matę oczyma.
- Durny!
Zadziwił się Tatsuhei takiej determinacji młodego sąsiada.
Całkiem głupi! - myśli Otin, spoglądając z niesmakiem na Matę.
Bo jest w jedinej starej pieśni:
Z całej mocy kołysany w diabelskiej kołysce, sznur się zerwie, a z nim razem
zerwie się więź krwi.
Tu jednak mowa o sznurze, oo sam od szarpania puści, tamten zaś powiada, że
przegryziony - stokroć to gorzej niż w pieśni. Otin karci Matę i tłumaczy mu:
- Nie wypada, sąsiedzie, tak postępować, żeby syn musiał użyć sznura. Uszanować
trzeba i Boga na Górze, i syna swego. Nie chcesz chyba zrywać więzi krwi dopóki żyjesz...
Tłumaczyła mu Orin serdecznie to, co sama uważała za właściwe.
- Dziś jeszcze go przenocuj - rozstrzygnął Tatsuhei.
Wziął Matę na barana i odniósł do domu.
Następnej nocy Orin udaje się na Narayamę, popędzając opornego Tatsuhei’a.
Z wieczora opłukała biały ryż dla wszystkich na następny dzień, raz jeszcze
opowiedziała Tamie dokładnie o pstrągach i grzybach. Wreszcie, kiedy się przekonała, że
wszyscy posnęli, wstała i ostrożnie rozsunęła drzwi. Ulokowała się na drewnianym nosidle na
plecach Tatsuhei’a.
Wiatru tej nocy nie było, tylko zimno przenikliwe. Chmury kryły niebo, księżyc się
nie pokazał i Tatsuhei ruszył w drogę po ciemku, jak ślepiec.
Kiedy oboje wyszli, Tama wysunęła się z posłania. Wybiegła na pole i z dłonią
wspartą o pieniek odprowadziła ich wzrokiem w ciemnościach.
Tatsuhei przeszedł brzegiem wzgórza za wsią, dotarł do ostrokrzewów. Gałęzie nad
głową zaświstały jak piszczałki, zupełnie jakby do wnętrza jakiego domu wszedł i szedł
środkiem, dokoła panował zdradliwy mrok. Znał Tatsuhei to miejsce, był tu kiedyś. Stąd
jednak zaczynała się droga, którą chodzić było zabronione - wstępowali na nią tylko oi,
którzy wybierali się na Narayamę. Zazwyczaj przed ostrokrzewami skręcał w lewo czy w
prawo. Teraz jednak ruszył prosto przed siebie. Okrążył drugą i trzecią górę, dotarł do stawu.
Ciemność poczęła rzednąć, a kiedy okrążył staw, przejaśniło się prawie całkiem.. U trzech
kamiennych stopni wyrosło przed nim wysokie zbocze. Wspiął się na czwartą górę. Była
wysoka, a im bliżej szczytu, tym większa stromizna. Tatsuhei dobrnął do szczytu i
wytrzeszczył oczy.
Przed nim w całej okazałości stała Narayama. Dzieliła go od niej jeszcze jedna
przepaść, głęboka jak piekielna czeluść. Żeby się dostać na Górę, musiał zejść niżej, na
ścieżkę na jej grzbiecie. Po prawej ręce miał teraz urwisko, po lewej pionową ścianę skalną.
Nad przepaścią wznosiły się cztery wysokie szczypty, a rozpadlina jej głęboka była jak
czeluść piekielna. Dlatego też Tatsuhei stąpał ostrożnie, zważając pilnie na to, co ma pod
stopami Droga nad przepaścią liczy dwa i pół ri, powiedziano. Nie myślał on o tym; nogi
same niosły go na Narayamę. Od chwili, gdy ujrzał Górę, był już w mocy Boga, co tam
mieszkał, i na rozkaz boży zdążał przed siebie. Doszedł tak do Siedmiu Jarów i kiedy
podniósł głowę, zobaczył Narayamę tuż przed sobą.
Minął Siedem Jarów. Dalej drogi żadnej nie było, więc piąć się począł pod górę, wciąż
pod górę. Rosły tu same dęby.
Są więc na miejscu, myśli Tatsuhei. Teraz za żadną cenę nie wolno mu się już
odzywać, postanawia. Oriin od samego domu milczy. I w drodze ani razu nie reaguje na
próby rozmowy. Pnie się Tatsuhei, a dęby ciągną się bez końca. Dociera wreszcie na szczyt.
Mijając wielką skałę zauważa, że w jej cieniu siedzi jakiś człowiek. Wzdryga się i
machinalnie przystaje. Skurczone, oparte o skałę zwłoki. Ręce zaciśnięte jak w modlitwie.
Stoi Tatsuhei jak wryty. Zza jego pleców Orin daje znaki; Naprzód! Rusza więc dalej.
Przy następnym, głazie widać białe kości: rozróżnić można dwie nogi, lecz czaszka potoczyła
się dalej i spoczywa odwrotnie niż powinna. Żebra, jak u pierwszego trupa, wsparte są na
głazie, dwie ręce trochę dalej wyciągnięte na boki, tak jakby ktoś dla zabawy poukładał kości,
wszystkie osobno. Orin wyciąga rękę: Dalej, naprzód! - pokazuje.
Przy każdym kamieniu i głazie bieleją kości. Kawałek dalej pod drzewem leży świeży
trup. Wygląda, jakby żył jeszcze. Idący wzdryga się po raz drugi, znów się zatrzymuje. Trup
poruszył się na jego oczach. Tatsuhei przypatruje się twarzy zmarłego - z całą pewnością jest
martwy.
A jednak się poruszył - myśli.
Nogi ma jak kłody. A trup rusza się znowu. Na jego piersi siedzi kruk. Tylko że
ubranie ciemne, więc Tatsuhei nie zauważył zrazu. Tupie mocno nogami w ziemię, ale ptak
nie odlatuje. Rusza Tatsuhei dalej. Kruk wzbija się w powietrze. Bezszelestnie rozkłada
skrzydła i zatacza kręgi, nienawistnie spokojny. Spojrzał jeszcze Tatsuhei na trupa i widzi
drugiego ptaka.
Dwa były - myśli.
W tej samej chwili spostrzega, że spod spodu wychyla się następny łebek. Rozrzucił
zmarły nogi i leży, a w klatce piersiowej kruki się zagnieździły i jedzą sobie!
W środku siedzi może więcej - myśli Tatsuhei.
Ogarnia go nienawiść i groza. Jest już prawie na szczycie, lecz idzie ciągle pod górę.
Wron i kruków ciągle przybywa. Za każdym, ruchem człowieka odskakują i spacerują dokoła
- wydaje się, że cała góra fakije. A stukot łap na zeschłym listowiu rozbrzmiewa jak ludzkie
kroki.
Dużo tu kruków - dziwi się Tatsuhei tej mnogości.
Jakoś nie uważa ich za ptaki. Są niesamowite: oczy jak u czarnych kotów, powolne i
ociężałe.
Kości też coraz więcej. Tatsuhei natrafia na pustą przestrzeń, same jałowe kamienie.
Tutaj aż biało od kości, jakby śnieg napadał, więc Tatsuheiowi, który idzie patrząc pod nogi i
stara się je wymijać, w oczach się mieni. Potyka się i omal nie pada.
Będzie wśród tych kości najmniej paru ludzi, co ich znałem - duma.
Nagle rzuca mu się w oczy porzucony drewniany kubek. Osłupiał Tatsuhei z
wrażenia.
- Nie do wiary!
Zdumiewa się coraz bardziej. Jakże, wybrał się ktoś tutaj i nawet kubek zabrał. Ten,
kto był tu przed nim, planował na zapas.
Żal go zdjął, że to jemu do głowy nie przyszło. Na skale siedzi kruk i łypie okrągłym
jak paciorek okiem. Schylił się Tatsuhei, podniósł kamień i cisnął. Ptak uciekł, a i inne dokoła
wzbiły się do lotu.
- Jeśli uciekają, znaczy, że żywego nie rozdziobią - westchnął z ulgą.
Piął się coraz wyżej, aż doszli na zbocze, gdzie kości już nie było. Kiedy się tam
znaleźli, Orin zamachała nogami. Znacząco klepie ramię Tatsuhei’a. Żąda, żeby spuścił ją z
pleców na ziemię. Tatsuhei zdejmuje nosidło. Orin ściąga matę owiniętą wokół bioder,
rozkłada ją pod skałą. Odwiązuje od pasa zawiniątko, chce je przymocować u nosidła.
Tatsuhei wytrzeszcza oczy, ze srogą miną bierze zawiniątko i kładzie na macie. Orin wybiera
ze środka jedną kulkę ulepioną z białego ryżu, a resztę lokuje jak przedtem. Tym razem
Tatsuhei wydziera jej siłą nosidło, jedzenie wraca na matę. Orin staje sztywno na macie. Ręcc
krzyżuje na piersi, łokcie sterczą jej na boki. Bez ruchu spogląda w dół. Z zaciśniętymi ustami
wygląda jak posąg. Kimono jej zamiast pasem obi ściągnięte jest sznurem. Tatsuhei bacznie
w twarz jej spogląda. I spostrzega naraz, że jest to już inna twarz, nie taka jak w domu.
Widnieje na niej piętno śmierci.
Orin wyciąga rękę, ściska dłoń syna. I obraca go w kierunku, skąd przyszli.
Tatsuhei’owi zlanemu perlistym, tłustym potem robi się gorąco, czupryna mu paruje. Orin
mocno ściska rękę syna. Mocno popycha go w plecy i Tatsuhei poczyna schodzić. Schodzi,
jak przykazanie każe, nic oglądając się za siebie.
Ledwie się na dziesięć kroków oddalił, unosi w niebo puste nosidło, łzy lecą mu jak
groch wielkie. Schodzi na dół chwiejnie jak pijany. Potyka się o kości i pada. Trafia ręką w
twarz trupa, w zszarzałe kości z resztkami ciała. Kiedy usiłuje powstać, odkrywa owinięty
wokół cienkiej szyi sznur. Zwiesza głowę.
- Tyle odwagi nie mam - szepce.
Schodzi coraz niżej i jest już w połowie góry, kiedy zabieliło mu się przed oczami.
Stanął, rozwarł szeroko oczy, spojrzał. Biały pył leci między gałęzie dębów. Śnieg pada.
- Ach! - zakrzyknął Tatsuhei.
Wpatruje się w białe płatki. Śnieg wiruje coraz gęstszy. Orin zawsze powtarzała, że
gdy w góry pójdzie, śnieg spadnie - i rzeczywiście tak było! Ostro zawrócił Tatsuhei pod
górę. Nie pamiętał teraz o żadnych przykazaniach i przysięgach. Chciał obwieścić Orin, że
śnieg pada. Nie obwieścić nawet, a powiedzieć jej tylko, że śnieg pada! Naprawdę,
pxawdziwy śnieg! Tę jedną rzecz musiał jej przekazać, nic więcej. Piął się zakazaną drogą
żwawo jak małpa.
Nim doszedł do skały, gdzie zostawił matkę, dookoła się zrobiło całkiem biało.
Wychylił się zza głazu, żeby zobaczyć, co ona tam robi. Złamał wszystkie zakazy wędrówki
na Górę, nie tylko się obejrzał, ale nawet zawrócił aż tutaj. Teraz jeszcze złamać chce nakaz
milczenia. To tak jakby zbrodnię miał popełnić. Tylko że Orin zawsze mówiła: - Śnieg będzie
padać - i śnieg spadł. To właśnie musiał powiedzieć.
Tatsuhei ostrożnie wychylił się zza głazu. Przed nim siedziała Orin. Słomiana mata
osłaniała jej głowę i plecy, ale włosy, piersi, kolana przysypane były śniegiem. Jak biały lis
patrzyła w jeden punkt i szeptała modlitwę.
- Matko, śnieg pada! - wrzasnął Tatsuhei.
Orin w milczeniu pomachała ręką. - Odejdź, odejdź! - nakazywała tym ruchem.
- Zimno ci pewnie.
Orin parę razy przecząco pokręciła głową.
Zauważył teraz Tatsuhei, że nie ma już kruków, ni jednego.
Spadł śnieg, to odleciały pewnie do wsi albo w gniazda się zaszyły - pomyślał.
Dobrze, że śnieg pada! Cieplej jest pewnie otulonej śniegiem niźli na zimnym,
górskim wietrze, tak zaśnie.
- Miałaś szczęście, matko, śnieg pada. - I powtórzył fragment pieśni: - „...padał śnieg
tamtego dnia”.
Orin przytaknęła mu skinieniem głowy. Ponagliła go machnięciem ręki do powrotu.
- Śnieg, doprawdy, śnieg pada! - zawołał jeszcze Tatsuhei i puścił się ze zbocza jak
ścigamy zając. Zbiegał czym prędzej z góry by kto nie podpatrzył złamania przyrzeczeń.
Był akurat nad Siedmioma Jarami, kiedy tam, gdzie nikogo nie spodziewał: się zastać,
spostrzegł syna Moneciarza: opuszczał on właśnie z ramion nosidło. Siedział na nim Mata,
obwiązany sznurem jak zbrodniarz. Przystanął Tatsuhei z mimowolnym okrzykiem na ustach.
Zrozumiał, że tamten w dole chce zepchnąć Matę do Sicdaniu Jarów. Sterczą nad przepaścią
cztery szczyty, a jej czeluść piekielna nie wiedzieć jak głęboka - tam to zamierza wrzucić
Matę.
Zepchnie go na dół - przeczuwa. Przypomina sobie, co mu powiedziała w zeszły
wieczór Teru: - Jak nie chcesz, wolno ci zawrócić z Siedmiu Jarów.
Po raz pierwszy dociera do niego znaczenie tych słów.
Wczoraj w nocy Mata uciekł, to dziś oplątany jest sznurem niczym kokon. Toczy się
też jak worek kartofli, nie jak żywa istota. Syn popycha tłumok, zrzuci go na dół. Mata
wystawia jednak spomiędzy więzów wolne palce, z całej siły wczepia je w kołnierz tamtego.
A kiedy syn usiłuje się uwolnić, drugą ręką chwyta go za ramię. Ale już nogi Maty
niebezpiecznie zawisają nad przepaścią. Na patrzącym z góry Tatsuheiu walka ta sprawia
wrażenie jakiejś milczącej zabawy. Syn kopie Matę w brzuch. Ten pada na wznak, głową ku
otchłani, dwa razy koziołkuje jak piłka, przewłaca się na bok i wreszcie stacza na dół ze
stromego stoku.
Tatsuhei patrzy w przepaść: z głębiny wznosi się jak cyklon wielka, kłębiasta, ciemna
chmura kruków i ulatuje ku górze.
- Kruki!
Skurczył się Tatsuhei, nieswojo mu na duszy. Wysoko nad głową, z krakaniem
wielkim krążą kruki.
Pewnie - pomyślał sobie - są w tym jarze gniazda, a że śnieg pada, tam się pochowały.
I Mata zleciał prosto na te gniazda.
Rozwrzeszczane ptaki powracały kolejno w głąb przepaści.
- Żer dla kruków! - zatrząsł się Tatsuhei.
Ale tamten i tak już chyba nie żyje po upadku.
Patrzy teraz Tatsuhei na syna Moneciarza; on też obserwuje ptaki, widać, że mu
straszno. Pakuje puste nosidło na plecy i ucieka, jakby mu.skrzydła wyrosły.
Spoglądając za uciekającym, który zgarbił się i jak wilk leci, Tatsuhei myśli: - Tak
postąpił, jasne teraz, czemu nawet picia nie postawił...
Śnieg pada wielkimi płatami. Zanim Tatsuhei dobrnął do wsi, dzień się skończył,
mrok zapadł.
Do domu wrócę, a tam dziecko popłakuje pewnie
Odin - duma.
Martwił się, co odpowie, jeśli go zapyta:
- Kiedy babka wróci?
Stanął pod bramą, nie wchodzi, nasłuchuje tylko, co tam w środku.
A właśnie średni syn śpiewa siostrze piosenkę:
Czy zostawić babkę za wsią na górze,
Bo to stamtąd i krab znajdzie powrotną drogę.
Pod nieobecność ojca dzieci rozmawiały o babce. Wiedzą już! Powtarzają wciąż tę
samą pieśń o krabie:
I podpelznie, a nie wpuszczą kraba do środka.
Nie jest on ci pono ptakiem, nie śpiewa nocą.
Mówi ta pieśń o tym, jak w dawnych czasach porzucano starych na górze za wioską.
Jednego razu pewna staruszka przyczołgała się z powrotem.
- Pełznie, pełznie jak krab! - zakrzyknęła rodzina, drzwi na cztery spusty zamknęła i
nie otwierała. A małe dziecko w izbie uwierzyło wtedy, że krab przyszedł. Całą noc płakała
staruszka za drzwiami. I powiedziało małe dziecko:
- Krab płacze.
- Nie - odparli dorośli. - Krab nie płacze, krab się nocą nie odzywa. To ptak nocny
kwili.
I w ten sposób małe dziecko oszukali, bo łatwowierne było.
Stoi Tatsuhei pod drzwiami, słucha pieśni.
Śpiewają, a więc wiedzą, że Orin nie wróci. Myśl ta przyniosła mu ulgę.
Ściągnął drewniane nosidło, otrzepał się ze śniegu. Otwierał drzwi, kiedy z komory
wyszła Matsu: obwiązała wielki brzuch pasiastym obi, pasem, co to jeszcze wczoraj był
własnością Orin.
W izbie siedział Kesakichi, nogi skrzyżował, na plecy zarzucił watowane kimono,
które Orin z wieczora starannie złożyła. Stał przy nim samogon. Kesakichi sączył widać
resztki, bo podpity, z przymglonymi oczami, powtarzał wniebowzięty:
- Ma szczęście... śnieg pada... szczęśliwa babka... ma szczęście. Naprawdę, śnieg
pada.
Tatsuhei poszukał wzrokiem Tamy - nie było jej. Głęboko odetchnął. Jeśli Orin żyje
jeszcze pod tą skałą, niechybnie powtarza w myśli, śniegiem okryta, pieśń o grubym kimonie.
Choćby i najzimniej było, gdy w góry pójdę, to kimono moje cieple w domu
zostawię...
Endo Shusaku
Zdarzyło się to w czerwcu dwa lata temu, w mgliste niedzielne popołudnie. Cicho
siąpił nieustanny drobny deszcz. Zapadał zmierzch. Choć była niedziela, miałem do
ukończenia pilną pracę. Od rana zasiadłem przy biurku. Od czasu do czasu podnosiłem wzrok
na okno wychodzące do ogrodu; po szybie spływały wolno krople deszczu. Koło szóstej
skończyłem wreszcie pisać. Zajrzałem do notatnika i spostrzegłem, że na godzinę ósmą
umówiony jestem w dzielnicy Yotsuya, w restauracji noszącej nazwę Altana Białego
Magnezu. W ten wieczór miało się tam odbyć małe spotkanie^ którego organizatorem był mój
wuj. Nic specjalnie ważnego. Zbierała się raz na miesiąc grupa urzędników, lekarzy itp.,
którzy, podobnie jak mój wuj, nie mieli co robić z czasem. Po wspólnej kolacji bądź to
oglądali jakąś osobliwość, bądź też wyświetlali sobie w tajemnicy kiepskie i podniecające
filmy; tafcie sobie kółko maniaków. Nie należałem do ich grona, ale wuj specjalnie prosił
mnie o wzięcie udziału w zebraniu. Tego wieczora tematem miały być tale zwane „straszne
opowieści”. Zaproszono prelegentów - naocznych świadków, którzy widzieli duchy lub mieli
inne niesamowite doświadczenia. Przypadkiem tak się złożyło, że ubiegłego roku w grudniu
przebywałem z kolegą, również pisarzem, w miejscowości Atami i spotkało nas tam coś
dziwnego, najedliśmy się strachu. Choć ani ja, ani on w duchy nie wierzymy, w jednym i tym
samym miejscu mieliśmy podobne dziwne zdarzenie. Mogło się to wydać niezwykłe. Ale i
tak w istnienie duchów nie wierzę. Wydaje mi się raczej, że obaj ulegliśmy jakiemuś
złudzeniu, które da się racjonalnie wytłumaczyć. Wu] zadzwonił do mnie i poprosił, żebym o
tym opowiedział na wieczornym zgromadzeniu. Pisałem już o tym w tygodniku, więc
powtarzanie wszystkiego po raz setny wydało mi się naprawdę nużące.
O wpół do dziewiątej wziąłem taksówkę i pojechałem do Yotsuya. Bezgłośny deszcz
padał bez przerwy. Długi czas tkwiliśmy w korku z powodu robót przy linii metra. Pamiętam,
że straciliśmy dużo czasu stojąc tak w miejscu odległym nie więcej niż pięć minut od
restauracji. Tę Altanę Białego Magnezu, restaurację z kuchnią japońską, założył niejaki Soan
Takahashi, specjalista od ceremonii herbacianej. Restauracja, choć niezbyt uczęszczana, miała
też piękny ogród.
Kiedy dziewczyna z obsługi wprowadziła minie do środka, zebranie już się zaczęło.
Zazwyczaj tego rodzaju spotkania odbywają się koło północy, lecz wśród członków
znajdowali się może i ludzie zajęci. Zaproszeni prelegenci nie zwlekając przystąpili o
oznaczonej godzinie do rzeczy. W pomieszczeniu panowały ciemności, tylko na stole stała
lampa z jadowicie czerwonym abażurem, oczy i nosy opowiadających w tym świetle
nabierały wyrazu niesamowitości - dekoracja pewnie pomysłu mego wuja. Jakież mi się to
wydało błahe i niemądre!
- Jesteś! - szepnął na mój widok wuj siedzący w pobliżu wejścia, na miejscach dla
organizatorów. - Później cię przedstawię.
Prawie wszyscy członkowie zgromadzenia zaliczali się do mężczyzn w starszym
wieku. Siedzieli wokół wielkiego stołu na matach, wiercili się, palili papierosy i uważnie
słuchali opowiadań gości.
Czasu im nie brakuje! - pomyślałem zapalając papierosa. Żeby też ludzie na
stanowiskach bawili się w takie głupstwa!
Pod czerwonym abażurem siedział właśnie kierownik pewnej firmy i z przejęciem
opowiadał o tym, co go spotkało. Pięć lat temu był w miejscowości Yamagata i zatrzymał się
w hoteliku przy dworcu. Dostał pokój średniej wielkości, który od sąsiedniego pomieszczenia
dzieliły rozsuwane drzwi. Kiedy się w nocy obudził, spostrzegł przy świetle księżyca, że pod
oknem siedzi jakaś staruszka, pilnie się weń wpatrując. Przygląda się; staruszka wstaje,
odchodzi w głąb pokoju znika mu z oczu.
- Myślałem, że to sen. - Niski mężczyzna na samo wspomnienie drży ze strachu i
zniża głos. - Znów drzemię. Jeszcze raz się budzę: babcia znów siedzi przy oknie...
Kierownik opowiada z wielkim przejęciem, lecz na mnie nie robi to żadnego
wrażenia, nie mówiąc o uczuciu strachu. Większość słuchaczy nudzi się pewnie jak ja.
Wiercą się leniwie obserwując mówcę. Bo też często się słyszy takie opowieści o pokoju w
wiejskim hoteliku, gdzie się ukazuje duch staruszki, która tu się właśnie powiesiła - jednym
słowem nic ciekawego. Zdusiłem niedopałek w popielniczce i z braku lepszego zajęcia
począłem obserwować zebranych. Jeden z obecnych natarczywie mi się przyglądał:
młodzieniec, o twarzy niebrzydkiej, choć chorobliwie bladej, zajmujący miejsce przy
ogrodowym oknie. Siedział złożywszy przykładnie dłonie na kolanach.
Odwróciłem wzrok i zapytałem wuja szeptem:
- Kto to, tamten przy oknie?
- Pewnie przyprowadził go ktoś z członków. Pierwszy raz go widzę - odparł wuj
zdziwiony, potrząsając głową.
Prelegent skończy! swoje opowiadanie, a miejsce przy stole zajął z kolei zażywny
lekarz z Instytutu Chorób Zakaźnych w dzielnicy Meguro. Lekarz nazwiskiem Abe na
wstępie rzekł coś w tym rodzaju:
- Jestem lekarzem, nie psychoanalitykiem, teorią snów się nie zajmuję... - Po czym
przystąpił do relacji wypadku, który mu sic zdarzył cztery lata temu.
Według jednego z poglądów we współczesnej psychologii sen jest zapowiedzią
przyszłych zdarzeń. Abe, przeczytawszy książkę na ten temat, co dzień rano, kiedy się
obudził, zapisywał dla rozrywki, co mu się śniło. Pewnej nocy przyśniło mu się, że jako
lekarz siedzi przy łożu umierającej na gruźlicę, choć dziewczyna ta nie jest jego pacjentką.
Szpital ze snu był szpitalem, w którym pracuje, ale sali chorej nie znał.
Abe siedział przy dziewczynie i w chwili śmierci trzymał ją za rękę. W pokoju prócz
niego nie było nikogo. W tym momencie się obudził.
- Rano jak zwykle zapisałem, wiele się nłe zastanawiając, sen i datę.
W trzy miesiące potem miał nocny dyżur. W środku nocy obudziła go pielęgniarka
mówiąc, że jedna z pacjentek, przebywająca tu od dłuższego czasu dziewczyna chora na
gruźlicę, poczuła się raptem źle i dziwnie oddycha. Stan się gwałtownie pogorszył, nie było
czasu na wezwanie lekarza, który miał ją pod swoją opieką. Kiedy Abe wszedł do sali, chora
leżała z zamkniętymi oczami, a z łóżka zwisała przeraźliwie biała ręka. Lekarz wziął od
pielęgniarki zastrzyk z kamforą, choć na pierwszy rzut oka poznał, że chorej nie da się
uratować. - Wezwać rodzinę! Szybko! - rzucił w stronę pielęgniarki. Kiedy wybiegła do
telefonu, wziął rękę dziewczyny, pulsu już nie znalazł. Siedział z chorą sam na sam.
- Wtedy przypomniałem sobie nagle swój sen i aż mnie ciarki przeszły.
Abe puścił rękę dziewczyny. Szukanie pulsu stało się już zbędne. Chora nie żyła. W
tym momencie zwisająca dotąd bezwładnie ręka dziewczyny się poruszyła. Nie był to jednak
bezwolny ruch martwego ciała. Dłoń sunęła jak żywa, szukając ręki lekarza. Abe wyskoczył
gwałtownie na korytarz. Zderzył się z powracającą pielęgniarką. Kiedy oboje weszli znów do
sali, zmarła leżała bez ruchu, z rękoma złożonymi na piersi.
- Chociaż jestem lekarzem, a więc racjonalistą, doprawdy tamta noc przekracza moje
zrozumienie... - Abe podniósł głowę i w czerwonym świetle lampy siedział przez chwilę bez
ruchu, patrząc na blat stołu.
Opowiadanie to było może trochę ciekawsze niż poprzednie, lecz też nie wydało mi
się zbytnio wstrząsające, pewnie dlatego że i lekarz nie potrafił dobrze opowiadać. Zresztą
zawsze budzi się we mnie sceptycyzm i niewiara. Zapaliłem następnego papierosa i
rozejrzałem się po sali. Znowu zobaczyłem utkwione we mnie oczy młodego człowieka spod
okna. Patrzył jak sroka w kość. Nie było bo miłe, odwróciłem się bokiem. Wuj szepnął mi
do.ucha:
- Po następnym opowiadaniu twoja kolej. Ja cię przedstawię.
Najkrócej jak mogłem, opowiedziałem swoje przeżycie w Atami i ukłoniwszy się
obecnym wyszedłem z salki. Skoro spełniłem to, o co wuj prosił, nie miałem zamiaru dłużej
tracić czasu w towarzystwie, które się zabawiało takimi głupstwami. Czekała mnie zresztą
praca, którą miałem na następny dzień ukończyć.
- Już wracasz? - Wuj z niezadowoloną miną wyszedł za mną na korytarz.
- Tak, muszę. - Ja też nie byłem specjalnie w humorze. Dziewczyna z obsługi
przyniosła mi płaszcz, wsadziłem ręce do kieszeni.
Kiedy wyszedłem z restauracji, ciągle jeszcze padał drobny deszczyk. Nieustanna
cicha mżawka. Po głównej ulicy w Yotsuyamitsuke przejeżdżały pojedyncze auta chlapiąc
błotem. Doprawdy, straciłem wiele cennego czasu, biorąc udział w bezsensownym zebraniu.
Tetiaz szybko do domu i do biurka!
Przejeżdżające taksówki wszystkie zajęte. Jak zawsze kiedy pada, dobrze się trzeba
namęczyć, nim się złapie wolną.
Z podniesionym kołnierzem moknąc na deszczu już kilka razy bez skutku podnosiłem
rękę. Obok mnie zatrzymała się wreszcie jedna, marki Datsuin. Za zapoconą szybą widać
było jednak, że w środku ktoś siedzi. Więc i ta taksówka zajęta. Rezygnując z niej,
skierowałem się w stronę stacji kolejki miejskiej. Ruszyłem przez jezdnię. Drzwiczki Datsuna
uchyliły się; pasażer wystawił głowę. Przecież to ten blady młody człowiek, który mi się
natarczywie przyglądał w Altanie Białego Magnezu.
- Dokąd pan jedzie? - Młodzieniec miał głos wysoki jak kobieta.
Odpowiedziałem, że mieszkam w Seijo, przy linii Odakyu.
- Jadę do Kitami, jeśli pan sobie życzy, możemy jechać razem.
Puściłem teraz w niepamięć urazę z powodu niedawnego nieprzystojnego zachowania
młodego człowieka i gorąco mu podziękowałem.
Taksówka przejechała przez dwie kolejne dzielnice miasta. Już gdy wsiadałem do
auta, buchnęła mi w nozdrza niemiła woń. Coś jakby zapach rdzewiejącej miedzi - krew też
pachnie podobnie. Przyszło mi do głowy, że to pewnie benzyna i deszcz na rozgrzanym
silniku.
Nie wiedziałem, o czym z młodym człowiekiem rozmawiać, więc odezwałem się na
chybił trafił, z lekką ironią;
- Ależ dziwaczne było dzisiejsze zebranie!
- Nic podobnego, bardzo interesujące... - Widocznie miał zamiar pochwalić mój
występ. Poczułem zniechęcenie.
- Ach nie, mnie wydało się to niemądre.
Krople deszczu uderzyły mocniej i od prawego okienka doszedł stuk, jakby grzechot
drobnych kamyków. Kierowca prowadził wóz w milczeniu. Jechaliśmy przez dzielnicę Jin -
gugaien. Ile razy młody człowiek się poruszył, zapach surowizny znów mi się dawał we
znaki. Lecz że twarz miał niebrzydką, a zachowanie poprawne, ani przez chwilę nie
przypuszczałem, by ten odór bił od niego.
- Pan był tam po raz pierwszy?
~ Tak. - Młodzieniec poprawił się na siedzeniu. - Mój znajomy należy do tego koła.
- Ja w każdym razie się nudziłem. Wiem już, jak wygląda „wieczór strasznych
opowieści”! - Sam siebie starałem się usprawiedliwić. - Ten, kto opowiada, boi się na własny
rachunek, a słuchacze nie traktują jego opowieści jaiko prawdy.
- Może.
Znowu silniej dał się odczuć dziwny odór.
- Na przykład zdarzenie w hotelu, nudne. Stale się słyszy opodobnych.
- Ale opowiadanie lekarza zainteresowało mnie - odparł młodzieniec przyciszonym
głosem, bezosobowym i bezbarwnym.
Oczym też tak rozmyślał wpatrując się w jakiś punkt przed sobą?
Zabrakło mi tematu do rozmowy. Sięgnąłem po papierosa. Ledwie zapaliłem,
młodzieniec zwrócił się gwałtownie w mO’ją stronę i zawołał:
- Ach! Przepraszam bardzo, ale ogień... Bo ja nie wytrzymuję zapachu papierosów.
Przez dobrą chwilę siedzieliśmy milcząc, w minorowym nastroju. Zauważyłem raptem
coś osobliwego. Choć może nic w tym dziwnego nie było... Otóż zwróciłem uwagę, że palce
obu dłoni, które młodzian trzymał przykładnie złożone na kolanach, były dziwnie długie.
Długie i cienkie, zupełnie jak pajęcze nogi. Zdziwiło mnie też ich gęste owłosienie. W
zgięciach palców rosły kępki czarnych, długich włosków. No, może nie jest to specjalna
rzadkość, ostatecznie u znerwicowanych mieszkańców miast zdarzają się takie dłonie.
Dłuższy czas panowało milczenie. Szofer kręcił kierownicą, wymijając liczne wozy.
Pomyślałem leniwie, że niebezpiecznie jechać po deszczu z taką szybkością. W dodatku ten
młodzieniec jakiś dziwny. Sam mnie zaprosił do środka, a teraz ani się odezwie. Nawet
zapalić nie da. Głos też ma śmiesznie jednostajny, a wreszcie ten nieznośny zapach krwi... na
cóż on tak patrzy? Bladą twarz skierował przed siebie, ręce złożył na kolana. Zainteresowało
mnie, co o.n obserwuje. Otóż, wpatrywał się w lusterko samochodu! Od dwudziestu minut
gapił się w lusterko.
Jeszcze raz niezdecydowanie podjąłem rozmowę.
- Nie miałbym więcej chęci uczestniczyć w podobnym spotkaniu.
- Tutaj. Tutaj to było.
- Proszę? - Nie dosłyszałem, co powiedział; Zwróciłem się w jego stronę.
- Tutaj - powtórzył młodzieniec tym samym bezbarwnym, ściszonym głosem. - Dwa
miesiące temu. Wieczór był taki sam jak’dzisiaj, padał deszcz.
Taksówka zjechała z głównej arterii w boczną uliczkę prowadzącą do Sen,jo.
Zaczynała się tu okolica podmiejska Mu - sashino, gdzie pozostały jeszcze laski, pola i
zagrody rolnicze. Na podmiejskiej uliczce nie widać prawie przechodniów.
- Wracałem właśnie z dzielnicy Shibuya, a kiedy doje
chaliśmy do tego miejsca, na środku drogi stała kobieta dając nam znaki. Kierowca
zahamował.
Młody człowiek dodał, że kobieta zapukała w s2ybę i grzecznie poproisiła, żeby ją
podwieźć, o iłe jadą w stronę Senjo. Długo podoibno czekała, ale ani jedna taiksów’ka nie
okazała się wolna. Kobieta mogła mieć koło trzydziestki, ubrajna w lśniący kostium i
pelerynę, w ręku czarna torebka. Sądząc
Z wyglądu, może kelnerka w jakim barze.
- Zabrał ją pan?
- Zaibrałcm.
- Dobrze pan zrobił! A czy była ładna?
- Owszem, ładma. - Młodzieniec mówił dalej bez wyrazu, moinotoinnie, bez przerwy
patrząc w lusterko. - Z jednej strony...
- Z jednej stroiny?
Wsiadłszy do wozoi kobieta złożyła parasol, oparła go odrzwiczki, zdjęła pelerynę.
Nie chciała pewnie, żeby przygodny współpasażer zamoczył soibie ubranie. Tamtego dnia
jechali taksów^ką macki Renault. Światło wewnątrz wozu z oszczędności było przyćmione.
Wszczęli rozmowę o tym, jak trudno złapać taksówkę w deszczoiwy dzień.
0Jechaliśmy więc uliczką w kierunku Senjo, mniej więcej tej samej porze co dziś.
Niedługo będzie zakręt, tam właśnie wpadliśmy w poślizg.
Auto wpadło nagle w po.ślizg na mokrej jezdni, jękliwie zapiszczały hamulce i
samochód omal,nie zjechał na pełne wody pole ryżowe, zatrzymując się na samym skraju.
Kobieta wystraszyła się, chwyciła młodego człowieka za kolano bezwiednie obróciła w jego
stronę. Całą połowę jej twarzy pokrywały nabrzmiałe czerwonawoczarne wrzody. Ciemne
gruzełki kryły gęsto powiekę i policzek.
- Wzdrygnąłem się. W aucie było ciemno, zresztą kiedy wsiadła, widziałem tylko
czysty profil, a tu nagle zobaczyłem te czerwone wrzody.
Młodzieniec kontynuował opowiieść monotonnym głosem. Aha, pomyślałem sobie,
oto jeszcze jedna ze strasznych opowieści! Pewinie nazbyt ostro pozwoliłem sobie
skrytykować zebranie w Altanie Białego Magnezu i mój towarzysz zde - cyclował się
zaaplikować mi dozę swoich przeżyć, które dotąd zachował dla siebie. Roześmiałem się
cicho.
- Cóż to było, jakieś zapalenie?
- O, nie!
- Może choroba skóry?
- Nie, to pająik.
- Pająk?
Twarz młodego człowieka po raz pierwszy zmieniła swój wyraz. Lekko się
uśmiechnął.
- nie słyszał pan nigdy o pająkutuneliku?
- Nie słyszałem.
- Jest to pająk szarego koloru, o długich cienkich nogach. Występuje w południowych
Chinach i na Tajwanie, czasem, bardzo rzadko, można go napotkać w górskich wsiach na
Kiusiu.
- Cóż tu ma pająk do rzeczy?
- Otóż czasem - podjął moinotoiinie młodzieniec ze wzrokiem utkwionym w lusterko -
pająk ten składa jajeczka pod skórą człowieka. Nocą, kiedy się śpi, spada pająk z sufitu jak
kropla czarnej wody. Szuka sobie dogodnego miejsca na twarzy albo na rękach, znalazłszy,
ssie krew. Potem w rankę znosi jajeczka. Swędzi to mniej niż ugryzienie pchły. Zabieg prawie
nieodczuwalny, delikatny, jak powiedzmy ugryzienie wszy, śpiący prawie nigdy się nie budzi.
Z jajeczek lęgną się poczwarki, które bytują i rosną pod skórą, czerpiąc pożywienie z krwi. Ta
kobieta też z początku przypuszczała, że to choroba skóry, i leczyła się bez skutku. Wreszcie
u dermatologa w klinice uniwersteckiej odkryto, źe to pająk.
Przeiknąłem ślinę i milczałem, czułem wprost fizjologiczny wstręt. Obrzydzenie
ogacnia na samą myśl, że pod skórą roją Siię czarne poczr^^arki, piją krew, rosną.
- Naprawdę istnieje taki pająk?
- Tak. - Młodzieniec znowu się lekko uśmiechnął. - Ona mi to pokazała.
W bladym świetle taksówki kohieta, jakby chcąc usprawiedliwić swą brzydotę,
nacisnęła palcem jeden z wrzodów i na skrwawionym paznokciu pokazała małego żywego
pajączka o kilku nóżkach.
- Widziałem na własne oczy, wyraźnie widziałem na paznokciu małego rucłiliwego
pajączika.
Taksówka sunęła ciem.nymi ulicami. Wyglądałem przez szybę, starając się
pozbyć.nieprzyjemnego wrażenia, jakie mnie ogarnęło. Niezinośny odói* wiercił w nosie.
Odwróciłem się akurat w momencie, kiedy młody człowiek przysunął się do mnie tak blisko,
że niemal musmąi mnie w szyję.
- Bardzo pana przepraszam! Samochód się zakołysał.
Nieprawda, wcale nie kołysało. Po co mu było to niezręczne kłam;stwo, nie miałem
pojęcia. Przy tym zblizeniu znów poczułem niemiłą woń i jakiś dziwny wstręt, aż ciarki mnie
przeszły.
Młodzieniec popatrzył na mnie po’nuro.
- Wysiadam tuta:j.
- Tutaj? Miał pan przecie jechać do Kitami?
- Przypomaiiałem sobie właśnie pilną sprawę, mam tu w pobliżu krewnych.
Nic zdążyłem dodać,nic więcej, auto stanęło, młody człowiek wysiadł, grzecznie mi
się ukło.nił i zniknął wkrótce w deszczowej mgiełce.
Głęboko odetchnąłem. Dłonią otarłem pot z twarzy. Dlaczego on skłamał, że
samochód się zakołysał - rozmyślałem sennie.
- Szanowny panie - odezwał się zza kierownicy szofer. - Prawda, co za nieprzyjemny
facet? Ja się patrzyłem w lusterko, bo ten tu chciał szanownego pana...
-...?
- Tak coś jakby zamierzał ugryźć w szyję. Jakby chciał się przyssać!
- Niech pan rozświeci.
Potarłem ręką szyję zwalczając mdłości. Teraz, kiedy w wozie było jasno, starałem się
odzyskać utraconą równowagę. Przy lepszym oświetleniu zobaczyłem, jak z miejsca, gdzie
przed chwilą siedział nieznajomy, ucieka, przerażony światłem, pająk. Szary, z długimi
nogami.
Nosaka Akiynki
Bluszcz cmentarny na Przełęczy Kościotrupa
Od strony zalewu widać postrzępiony, różnorodnie ukształtowany przez osiadanie
gruntu pas przybrzeżny: wybrzeże porasta las iglasty, w najmniej oczekiwanych miejscach
morze wdziera się w głąb lądu długimi rozpadlinami, których przedłużenie stanowią pólka
pochyłymi tarasami pnące się ku górze. Od południa kraina ta przedstawia się inaczej:
smagana słonym wichrem otwartego morza nie wywoła ckliwych sentymentów podróżnego.
Przyroda szydzi tu jakby z mrówczego trudu człowieka; na czubku przylądka, omywanego
niewielkim wprawdzie, lecz silnym prądem morskim, sterczy otoczony żlebami ostry grzbiet
górski, stromy, choć o wysokości ledwie czterystu metrów, a w miejscu, gdzie stromizna
styka się z lądem, wznoszą się kopce nagrobne. Miejscowi zwą ten przylądek Palcami
Czarownic - rzeczywiście, kształtem przypomina zakrzywione kościste palce, w których
rozwidleniu leży zatoczka - wznoszące się tarasami na zboczu pólika na obrzeżach wyglądają
jak strupy po zas.chiiiętych ranach.
Patrząc n,a zalew od strony lądu dostrzec można wyspy: Ta - kashimę, Kuroshimę,
Okishimę, Fukushimę i wiele, wiele innych maleńkich wysepek. Fala tu, jak to w zatoce,
spokojna, zacisznie, widać łódki rybackie i odpoczywające po trudach otwartego morza statki
wiiozące z mórz potudmiowych ładunek drewna lauanu. Ot, ś^wietna przystań, stworzona
przez samą naturę. Dlatego pewnie władczyni co choć kobieta za chłopa starczyła, obrała t»
miejsce jako punkt, z którego ruszały morskie wyprawy wojenne, tu się też schroniły ongi
niedobitki chińskich wojsk’®, rozgromioine przez lud z Hakaty; pośród tarasowatych poletek
wysp i lądu do dziś zachowały się kurhany. Szczyt najbardziej stromy - ten, skąd owe groby
spoglądają na zatokę ~ nosii nazwę Kościotrupa, w dole, tuż pod nim, znajduje się niewielkie
jeziorko zwane Stawem Man - cla. Jeziorko małe, ledwie o obwodzie kilometra, podzielone
na trzy części służy jaico zblocmk ir}’gacyjny zaopatrujący w wodę pobliskie miasteczko. Na
jego brzegu, w miejscu najbardziej dogodnym, rozpięto dach płócienny w białoczerwone
pasy. Brzegiem morza bieg/nie szosa łącząca dawniej tutejsze miasteczko - słynne z ceramiki
wyrabianej przez Koreańczyków - z główną siedzibą stroimictwa pana Matsuur}^ Dziś przy
święcie szosa pusta, nie ma na niej, jak zazwyczaj, ciężarówek dowożących drewmo do
pobliskiej fabryki sklejki, a. nieliczne auta osobowe zatrz}’^mują się u wylotu drogi wiodącej
do Stawu Manda. Pasażerowie wysiadają, idą leśną dróżką, potem pną się górską ścieżką w
kieirunku namiotu.
- To o której się zacznie?
- Mówili, że o pierwszej po południu. Wypijem se po jednym, poczekamy.
„No, ruszy nowy wodociąg. Pan burmistrz musi się cieszyć!
- Ano pewnie, trudno już było!
Pod namiotem ustawio.no prosty stół i kilka krzeseł, ale i tak dla tej gromady nie
starczy, grupa zapro.szomych gości - podstarzałych mężczyzn uroczyście wystrojonych w
krawaty - bez krępacji sięga po baterię butelek sake na stole, pozierając czasami ku
wyniosłemu szczytowi Kościotrupa, gdzie z dziesięć metrów po.niżej stawu, w dole, widnieje
dziura.
- Pan burmistrz poszedł teraz tam, na tę górę.
- Nie ma ci o« siły, daleka droga jak na niego.
- Nim się go doczekamy, popijfem się do cna!
Poseł okręgowy ledwo się już trzyma na nogach, a teraz poszedł na brzeg stawu, żeby
się wysiusiać.
- Uważajcie, panie! - Któryś z chłopów z obawą go podpiera.
Staw Manda jest mętny, gęsto porosły trzciną, dopiero jak się dobrze przyjrzeć, widać
niewielki bystry prąd. Dawniej były te wody o wiele obfitsze, lecz dwanaście lat tefeiu, kiedy
się zawaliła na Kościotrupie sztolnia pana Kazury, wody pod - ziem:ne zmieniły kierunek;
źródło sączy się dziś ledwie kilkoma nędznymi strużkami - nie wystarcza to na potrzeby
nowo pobudowanej fabr>‘:ki i ruchliwego miasteczka. Dzisiaj odbywa się tu uroiczystość,
ukończono bowiem pomyślnie prace przy doprowa)dzeniu i skierowaniu do wodociągu
nowych wód podziemnych. Wkrótce trysną o.ne z wywierco>nego w skale, otworu, popłyną
kamiennym chod’ni:kiem Kościotrupa, potem podziemnym kanałem, aby dotrzeć na ko.niec
do w^ylotu sztolni. Koło sztolni stoi już reprezentacja pracowmików inżynieryjnych i opasły
burmistrz, który dotarł tu przy wydatnej pomocy sekretarza.
U źródła zasilającego Staw Manda - może się tu nasuuąć \vyobraźenie przeczystego, z
pluskiem płynącego nurtu, a tu widok zgoła inny! Choć zrujinowane wejście starej kopalni
podkowiasto, solidnie obmurowamo cegłą, z obu jego stron, po prawej i lewej, na stromym
zboczu straszy kolonia stu kilkudziesięciu baraków: nieliczne pod strzechą, reszta kryta
dachami z cienkich deszczułek, najwyraźniej ze skrzynek po jabłkach, bądź cynkową blachą
obciążoną gdzieniegdzie kamieniem dla ochrony przed wiatrem; podsmołowane, żeby deszcz
nie przeciekał - baraki bardziej podobne do psich bud niż ludzkich siedzib. Strzechy są
kształtniejsze, ale w połowie przegniłe, karmią się nimi rosnące tam zielska i trawy - wysokie
niby telewizyjne anteny; ściany rozpadają się odsłaniając bambusowe żebra. Warstwy gazet
zat}”kające dziury siedzą mocno; znać od razu, żc domy te nie są ruiną, że mieszkańcy
odeszli stąd całkiem niedawno. Zostawili po sobie inne jeszcze ślady, starczy się dobrze
rozejrzeć: tu i ówdzie walają się puste puszki, wiadra i kalo:sze, talerze, kaptur słomiany
upstrzony gęsto czerwonym grzybkiem. W tej domo - podobnej osadzie najdz,iwniejsze
wrażenie sprawia jednak usytuowanie baraków. Pomijam już to, że oczywiście są na różnej
wysokości, na dodatek zaś każdy z nich sklecony na inną modłę, a ponieważ teren spadzisty,
podparto je od spodu klinami o wysokości kilku centymetrów, żeby uzyskać jako tako równą
podłogę; albo znów któryś barak wspiera się całym ciężarem na dachu drugiego, obydwa - jak
ludzie ramię przy ramieniu - utrzymują w^spólnie równowagę; gdzie drzwi, gdzie przejście,
wszystko poplątane, pokrzywione - doprarwdy, jak owe górskie Palce Czairownicy. Dirzew
na zboczu niewiele, a przeoie tu, w głębi gór, mogłyby się rozlegać glosy leśnych ptaków
albo szmer strumyka - nic z tego; jest naturalnie źródło, które toczy wody dość obficie od
wejścia do sztolni, płynąc bezdźwięcznie, cichym poślizgiem, a na brzegu stoi kapliczka w
niewielkim kwaidratowym ogrodzeniu. Po prawej stronie, na jednym z kamiennych słupków
wyryto napis:
„Podaje się do publicznej wiadomości i zaświadcza, iż inicjator i założyciel niniejszej
kopalni pod nazv/ą Sztolnia Kazury uzyskał w roku trzecim ery Taisho prawo własności oraz
zezwolenie Urzędu Miejskiego Nagasaki na eksploatację złóż węglowych, które to
zezwolenie pozostaje w mocy do dnia dzisiejiszegc.”
Na odwrotnej stronie wyryto nazwisko i imię właściciela: „Kazura Sakuzo”.
- Pewnieśicie się zmęczyli, panie burmistrzu! - Do burmistrza podszedł mężczyzna z
błyszczącą oznaką poselską w klapie. - O, i ja niera.2 omal nie wpadłem tu w przepaść!
- A co, bywałeś pan tu dawniej?
- Dość dawno, wtedy jak jeszcze węgiel kopali.
- I przez pewien czas dobrze im się nawet wiodło.
Obaj mężczyźni raz jeszcze rozejrzeli się wokoło.
- O, tyle tej wody, dobrze by było urządzić pole kempingowe!
- Pomyślimy o tym. - Burmistrz przysiadł na kamieniu; przygotowywał się do
ostatniej czynności, strumień zmieni do - tychczaso^^^ bieg i skierowany zostanie do
podziemnego kanału przepływowego.
- Tak, same kłopoty tu były z tymi Kazurami...!
- A teraz gdzie się podziali?
- Kto ich wie, góry stoją otworem dla włóczęgów. Powędrowali pewnie z powrotem,
skąd przyszli.
- Jakże tu mogli mieszkać, tak nędznie, w takich koszmarnych warunkach.
- Co im tam szkodziło, takim półwariatom!
- Może przejidziemy się trochę? Tam za barakiem, na tyłach, jest cmentarzyk.
Cóż, dzieje Kazury Sakuzo, choć to przeszłość, nie są w czasie zbyt odległe. Kazura,
były górnik z kopalni rudy w miejscowości lyo, zarejestrował otwarcie kopalni - jak to
^vypisano na kamiemnym słupku - po roku 1914, otrzymał zezwolenie na eksploatację i sam
nadał na2wę Kopalnia Kazury. Na całym terenie rozciągały się pokłady węgla bitumicznego,
miejscami widoczne nawet na powierzchni. Ściągnęły więc tu ze swymi kobietami różne
męty, co porzuciły pracę przy rudzie w Sasebo czy Chikuho, z jednym tylko młotkiem lub
tłumoczkiem z narzędziami, a zamieszkiwały w barakach, w grupach po pięciu - sześ^ciu, w
największych trafiało się od pięćdziesiędiu do sześćdziesięciu o«ób. Kazura wyrąbj’wał po
trochu węgiel i sprzedawiał miejscowej firmie. Był to węgiel bitumiczny, niskogatunkowy,
warstwa cienka, W8xunki pracy nieopisanie ciężkie, większe firmy się złożem nie zaimtereso
- wały, ale w zamian za to wygoda - woda na miejscu. Aż natrafiono na pokład grubości
ponad półmetrowej. Wtedy Kazura kreował się na zarządcę baraków i pędzić mógł już życie
bardziej beztroskie niż dotąd; los mu doprawdy sprzyjał, rozrosły się podziemne chodniki j,ak
pajęcze nici. A choć okoliczne wody podziemne przeważnie powysychały, tam, gdzie
usadowiła się sztolnia, biło źródło. Wraz z małżonką pO’Stawili sobie najpierw nędzny
barak. Sakuzo kopał węgiel, żo>na pchała tac2ki, dobywali podówczas przeciętnie po trzy
tony, na czym zarabiali jednego yona i dwadzieścia senów. Ryżu nie jadali - kupowali dwa
kilo jagieł za jedenaście senów, a za jednego marynowaną rzepę. Ciułali każdy grosz i mieli
zamiar we właściwym czasie powrócić do lyo. Kiedy jedinak w c2waTtym roku pobytu
natrafili na węgiel wysokogatunkowy, ogarnięci żądzą posiadania uzyskali przepisowe
zezwolenie na eksploatację, zebrali górnlkówwłóczęgów i choć góira była niewielka,
stosować poczęli dynamit, pobudowali łączone baraki mieszkalne, nadając im jaki taki
wygląd.
Lecz cóż to były za domy! Podłogi sklecone z bambusowych prętów powiązanych
sznurem, na których ułoźosno maty; niech kto energiczniej stąpoął, kołysały się jak łódka.
Dzieisięć pomieszczeń pod jednym dachem miało górą wielką przclotowość, jeśli podczas
chłodu w którymś z nich palono w glinianej donicy, w jednej chwili dym wypełniał cały
barak; ażeby tego uniknąć, zamowwano od ściany do ściany metalowe pręty i sklecono
własnej roboty sufit, wyklejany gazetami; deszcz przeniknął od razu chropawe prymitywne
dachy, papier nasiąkł wilgocią i sufity się wybrzuszyły. Na dcugi dzień przesądni górnicy - O,
zawaliło się! - nic wyszli do pracy. Okna stanowiły odpowiednio prz}xlęte drewniane klapy
otwierane do gór>„. Górnicy i ich żomy, i ci z kupą dzieciaków, co było zresztą regułą, kładli
się na noc na klepiskach, podścielając sobie szorstkie słomiane derki, a o samotnych
mniejsza, nie ma się co rozwodzić.
Lecz po upływie kilku lat - w połowie ery Taisho - wieczorami zbierały się żony
górników we wspólnej kuchni, gotowały z nabożeństwem zakupiony w sklepiku ryż,
mężowie zaś odpędzali zmęczenie samogonem. Sakuzo, któr>‘ pracował kiedyś przy rudzie,
dbał również o bezpieczeństwo pracy. Dni płynęły spokojnie, podobne do siebie. W owym
czasie wszyscy pracowali w jednym pokładzie, ale wyrobiska szukał sobie każdy na własną
rękę, żony natomiast dostarczały węgiel na powierzchnię; za ładunek półtonowy liczono
dwadzieścia sześć senów, ale jak w starej piosence: „nie chciałby żaden malarz malować
górnika z Karatsu, niegdysiejszego kryminalisty, jak ciągnie wózki z węglem!” - bo choć
kilkunastostopniową pochyłość w tunelu wyłożono drewnianymi okrąglakami, pchało się
ponad trzystukilowy ciężar całym ciałem, ramieniem, głową. W chodnikach bardzo niiiskich,
gdzie nie mieścił się wózek, trzeba się było posuwać zgiętym we dwoje, z no.sidłami na
piecach, z ładunkiem szcsnastokilogramowym vv” koszach, podpierało się przy tym krótkimi
laskami - długości piętnastu centymetrów - zwanymi werblówkami. Mężczyźni nago, tylko w
przepaskach biodrowych, kobiety także owinięte wokół bioder wąskim pasem płótna, który
po kilku ruchach ukazywał całą goliznę. Kiedy mężowie zmoźeni wódką nie wychodzili do
pracy, kobiety same chwytały za kilofy i rąbały węgiel.
U schyłku ery Taisho przy kopalni były trzy duże baraki zbiorowe, gdzie mieszkali
samotni, oraz osiem mniejszych, przeznaczonych dla małżeństw, w sumie przebywało tu
zawsze dwustu kilkunastu włóczykijów, co się zjawiali na krótko i znikali nie wiedzieć kiedy.
Pośród małych miejscowych firm kopalnię Kazury uważano za przedsiębiorstwo na wielką
skalę. On s.am pod ziemię już nie zjeżdżał, zajął się teraz administracją baraków. Miał dwoje
dzieci: osiemnastoletniego Se - tsuo i szesnastoletnią Takao. W wielkich kopalniach w
Chikuho, Sasebo i Miike wydobycie węgla od dawna zmechanizowano, wzrosła liczba
górników etatowych, lecz Kazura wolał, zdaje się, uniknąć rygorów organizacyjnych;
napływali doń robotnicy sezonowi, kopaczewłóczędzy jak za dawnych czasów, przeważnie
samotni mężczyźni; kiedy dostali pieniądze do ręki, szli do Karatsu i Matsuury na
dziewczyny albo w baraku przy cieple piecyka rżnęli w karty czy kości: jak się popili,
wybuchały bitki, szły w ruch noże, ale Kazura umiejętnie łagodził spięcia, do
poważniej.szych wykroczeń nie dochodziło. Węgiel dobywano niskogatunkowy, rąbiąc tylko
lepszy, koksujący, gorszy zostawiając, tak że zawałów zdarzyło się niewiele. Woda za to
płynęła w obfitości, dokuczały częste przecieki, natomiast gazu, niebezpieczniejszego od
wody, ani śladu, wypadki śmiertelne należały w kopalni do rzadkości.
W początkach ery Showa w miastach nastąpi! regres; przybyli robotnicy i
rzemieślnicy nie przyzwyczajeni do pracy pod ziemią. Nie można ich było od razu zatrudnić
jako rębaczy, na początek pracowali razem z ładowaczami, znosząc węgieł do nadszybia,
wprawiali się do pracy w tunelu. Czołgali się oni w górę po pochylni szybu z kanistrami z
blachy cynkowej na plecach (kanister mieścił szesnaście kilo v/ęgla); wyglądali jak dziwne
ptaki, pozycję ciała mieli bardzo niewygodną, zrywały się im ścięgna w nogach, pył węglowy
napełniał płuca i padali w tunelu żywcem przysypani dźwiganą kopaliną. Kiedy ich
podnoiszono, nie żyli - śmierć przez uduszenie na skutek krwotoku była na porządku
dziennym. Węgiel zbryzgany krwią młodych robotników zgarniano do pudeł, zwłoki
pozostawiano na miejscu do wieczora. Po skończonej pracy - Wychodzimy! - wołał jeden z
górników w kierunku nadsz3”bia; wtedy czekający na powierzchni zasłaniali czarnym
płóitnem wiszący w drewnianej ramie nad wej-
ściem do sztolni wizejjunek bóstwa - opiekuna górskiej kopalni. Górnicy, we trzech,
brali na ramiona zwłoki i wynosili na górę choidnikiem szybu. Zwłoki zmariych były
zadziwiająco lekkie, może na skutek różnych chorób - lecz górnicy wierzyli święcie, że to
dlatego, ponieważ duch opuścił ciało. A pochówek był tu w górach jak święto; Sakuzo stawiał
wszystkim sake, żeby odpędzić nieszczęście!, i górnicy - którzy na co dzień, choć mieszkali
pod jednym dachem, o przeszłości milczeli unikając zwierzeń, a pewnego dinia znów -
w^ymkną się cichcem, nie wiadomo dokąd - w oibliczu zmarłych towarzyszy folgowali sobie,
w zgodzie celebrując obrządek pogrzebowy.
A obrządek był następujący: kobiety obmywały zwłoki z pyłu węglowego w cebrach z
gO’rącą wodą, mężczyźni wołali w głąb szybu: - Hej, hej tam! - przywołując w ten sposób
dusze nieboszczyków z powrotem do ciała, bo pozostały, być może, tam, w chodniku. Gdyby
tej czynności zaniedbali, dusza zmarłego, niezdolna wzbić się w niebiosa, ściągnęłaby
nieszczęście na żywych. Drewniana beczka służyła jako trumna, upychano w niej ciało
zginając odpowiednio dawno skostniałe ręce i nogi - zwano to „ułożeniem członków”. Potem
obwiązywano ciało grubym powrozem - zwanym „rajskim sznurem” - aby meboszczyk nie
straszył po śmierci. Trumnę stawiano w mieszkaniu szefa i raczono się sake przez.całą noc.
Prócz nagłych zgonów młodych robotników nienawykłych do pracy w kopalni zdarzały się
przypadki śmierci wśród dzieci z powodu choroby. W takim wypadku matka odbywała stypę
sama, o’jciec, oczywiście, pił i upijał słę na umór. Zresztą dzieci i tak był zawsze nadmiar;
zamiast postarać się o po - roniienie, matki pracowały w chodniku do dnia porodu i rodziły
pod ziemią, co uważano nawet za dobr}’- znak, ponieważ liczba wychodzących na
powierzchnię przekraczała liczbę ludzi, którzy zeszli do szybu, lecz specjalnie z tego powodu
nie świętowano. Często się zdarzało, że niemowlę porzucaino bez opieki w kącie baraku,
przyspieszając jego śmierć. Choć po porodzie w kopalni białe mleko tryskające z piersi
matki wsiąkało w pokłady i na pewien czas skrywał je gęsty pył
węglowy, wydobyta na powierzchnię kopalina nic zav/-sze była czarna.
Zwłoki grzebano na tyłach kramu pośród rzadkiego gaju, na grobie stawiano prostą
drewniainą tabliczkę - deszczułkę długą i wąską - i zmarły popadał zaraz w zapomnienie, a na
tabliczce pleniły się natychmiast liście pasoż}’tniczej rośliny bez korzema podobnej do
bluszczu, którą górnicy nazywali bluszczem cmentacnym. Kiedy na tabliczce nagrobnej
wyrastały delikatne pędy, mówili: - Widać poszła dusza do raju! - i spoglądali na siebie
porozumiewawczo, ci ludzie nic z sobą wspólnego nie mający. Latem bluszcz, wbrew swej
ponurej na2Wiie, zakwitał’ delikatnym białym kwieciem. Takao, córka Kazury (czyli pana
Bluszcza), bardzo lubiła złowieszcze kwiaty - może z powodu swego nazwiska? Trudno
powiedzieć, czy wiedziała, że roślina ta rośnie tylko i wyłącznie na grobach; w każdym razie,
kiedy przychodziła z ojcem w góry, prosiła:
- Piękne te kwiaty! Tak bym chciała zasadzić jc sobie w ogrodziie koło domu!
- To niemożliwe! - odpowiadał ojciec i zawsze karcił surowo córkę, gdy zrywała kilka
kwiatów.
Kolonia, która przycupnęła przy kopalni Kazur.’, miewała okresy swoich wzlotów i
upadków - z czasem każda rzecz na świecie ulega zmianie - jednakże wszystko, co się tu
wydarzyło przez czterdzieści lat, było doprawdy niesamowite i dziwne, a to dlatego właśnie,
że Takao czuła dziwny pociąg do cmentannego bluszczu czy też do zmarłych, w każdym razie
jedno z dwojga na pewno.
Kazura Sakuzo ustabilizował się i postawił dom w miasteczku, lecz pracy swej nie
zaniechał i równo ze śv/item ruszał w góry. Setsuo i Takao chodzili do szkoły, a żona Sakuzo,
Tazu, mimo że ręce miała zniszczone i spękane od górniczych taczek, od kiedy mąż został
zarządcą kopalni, choć niewielkiej, jeździła przez cały rok do Hakaty, często nie wracając
nawet na noc. Traciła czas oddając się modnej podówczas rozrywce - zajęła się płaskorzeźbą
w stylu regionalnym Matsuura (ściślej mówiąc, jest to rodzaj płaskorzeźby upra - wlanej w
Kamakurze); dodajmy, że Tazu była córką wędrownego kuglarza, który jeździł z latarnią
magiczną. Różne głośne wypadki krew w żyłach mrożące przedstawione były na obrazkach.
Kuglarz uderzając w bębenek przywoływał publiczność, wybijał r}”tm cienkimi
bambusowymi pałeczkami i opowiadał, a za obejrzenie obrazka zbierał po senie - ot, coś V/
rodzaju papierowego teatrzyku, choć bardziej okazałego. Wędrował po okolicznych
jarmarkach dźwigając cały ł<ram z sobą, odwiedzał też często przy święcie kopalnię, gdzie
pracował wtedy Sakuzo.
Wędrowny artysta cały rok w rozjazdach na brak opalenizny nie narzekał, no i Tazu -
córka o ślicznej twarzyczce - zastąpiła wkrótce matkę i pomagać jęła ojcu w pracy. Lubiła
męskie towarzystwo, w różnych miejscowościach, tu i ówdzie, zabawiała się z chłopakami, a
jednym z nich był Sakuzo. Zakochał siię bez pamięci i błagał kuglarza, żeby mu oddał Tazu
za żonę. Ten jednak nie chciał się zgodzić, by go ulubiona córka, na dodatek przynosząca
zyski w interesie, opuściła. Sakuzo udało siię przekonać Tazu; wbrew woli ojca zabrali swoją
część i uciekli we dwoje. Tazu, choć zwykła wędrowna kuglarka, wielkie miała wymagania i
wcale nie pasow:ala do męża, górnika wędrującego bez ustanku po różnych kopalniach.
Kilkakrotnie chciała się z nim rozejść, miewała kochanków, lecz za każdym razem Sakuzo
padał przed nią na kolana błagając, by została; zmieniał miejsca pracy, aż dotarli wreszcie na
Przełęcz Kościotrupa, gdzie po wszystkich perypetiach los się do nich uśmiechnął.
- Ileż ja się namęczyłam, ani wypowiedzieć! Z dwojgiem dzieci na karku... chyba
pamiętacie?... Takao kładłam do koszyka ptzy wejściu na kopalnię, synowi kazałam
pilnować. A choć dziecko płakało, mój mi za nic nie pozwalał wyjść na gófc, czysta rozpacz!
- żaliła się Tazu pociągając sake pod nieobecność męża. - Więc tak, teraz muszę sobie odbić.
Najęła Tazu dwie służące, miała kogo pędzać do roboty, a sama mogła wreszcie robić,
co jej się podobało.
Setsuo, który się narodził, gdy rodzicom wiodło się najgorzej, słabowity i cichy, nie
miał danych, by zastąpić ojca w kopalni, uczęszczał do technikum handlowego, zawsze skryty
i zamknięty w Bohie; Takao przeciwnie: była jak chłopak, jeśli tylko czas pozwalał, prosiła
ojca, żeby zabierał ją w góry, czasami zjeżdżała nawet pod ziemię, dotykała dłonią w
wilgotnym tunelu białej pleśni, co jak dziwne kwiaty obrastała filary chodnika. - Jaka piękna!
- Choć na widok tych wielkich narośli wzdrygały się z nagłym lękiem przywykłe do kopalni
gnicaki, a i mężczyźni ich nie lubili, Takao wcale się nie trwożyła. Sakuzo zamierzał
wyszukać jej męża, w którego ręce złoży los i honor rodziny, więc i nie proszony zabierał
córkę z sobą w towarzystwie twardych chłopów, niech się wdroży!
Brat i siostra pomagali rodzicom w pracy przy rębaczach lub jako ubezpieczenie na
przodku, riie rozstawali się nawet w nocy, spali spleceni z sobą na ziemi, bo też i materace -
wszystko z powodu nędzy! - nie były takie jalc trzeba; teraz też wciąż dzielili pokój; Takao,
energiczna za dnia, przed snem stawała się niespokojna, nie zasnęła, póki nie objęła brata
ramieniem; aż matka przybierała nieraz cyniczny wyraz twarzy i mówiła bez krępacji:
- Toż nie jesteście małżeństwem, jak nie przestaniesz, nikt cię za żomę nie zechce!
Setsuo również bardzo był do sióstry przywiązany. Nieśmiały, kolegów żadnych nie
miał, w dodatku do szkoły podstawowej uczęszczali oboje z terenu kopalni; kiedy zimą
napadało śniegu na pół metra, przedzierali się nawzajem sobie pomagając; jak kto zaczepił w
szkole Takao, Setsuo rzucał się w pogoń za śmiałkiem, wymachując sprężynowym nożem, a
nauczyciel mawiał: - Oho, nieodrodny syn górnika wykolejeńca! - Setsuo nie rozumiał, co to
znaczy, spytał ojca, ten mu wyjaśnił: tak się mówi o złym, niedobrym górniku. Dopytywał się
ojciec, o co chodzi, a syn zawzięcie milczał.
Potem Setsuo nie chodził nigdy na górę do kopalni, aż się zdecydował wyruszyć na
usilne prośby Takao, żeby przynieść w tajemnicy kilka pędów cmentarnego bluszczu, który
siostra chciała zasadzić w ogrodzie.
- Bom nigdy nie widziała piękniejszych kwiatów, muszę je mieć, żeby nie wiem co!
Ciągle mi przed oczami stoją!
Aż tak zachwyciły Takao kwiaty bluszczu - Ją, której nie interesowała żadina ze
zwykłych. dziewczęcych zabaw - że w tajemnicy zwierzyła się bratu.
- Gdziie też ten bluszcz rośnie?
- Pełno go za długim barakiem,na cmentarzu.
- To czego sobie nie przyniesiesz?
- A to się tata gniewają.
- No, czego by też? - Setsuo nie rozumiał. Odec zawsze siostrę rozpieszczał, więc jest
w tym może jakiś przesąd, jeśli chodzi o bezpieczeństwo kopalni; choć wypadków mało, ale
kto przewidzi, co się może wydarzyć pod ziemią - ludzi otoczy nagle piekło - nie wolno było
brać z sobą na dół żywych kwiatów, opaski na głowę i drewnianych sandałów; starczy, że
kruk zakracze albo dym z komina rozdzieli się na dwoje, a wielu górników do pracy nie
wychodzi. Setsuo słyszał o tym nieraz, toteż zawahał się nieco, niepewdiie zerknął na Takao,
lecz przyrzekł - przyniesie jej bluszczu, na pewno.
Dowiedziawszy się, że bluszcz rośnie na grobach, Setsuo jeszcze się wahał, ale gdy
zobaczył kwiaty, i jemu się spodobały: świeże pędy gęsto pokryte białym kwieciem; wcale
nie pasuje do nich nazwa cmentarnego bluszczu. A jest akurat południe, na powierzchni ani
człowieka. Tabliczki nagrobne - lecz jakie! - w połowie przegniłe, zapisane na nich nazwiska
zatarły wiatry i deszcze, że nawet odczytać trudno. Kiedy Setsuo próbuje zerwać łodygę,
spostrzega, że splątane pędy z każdego kolanka wypuściły wąsy czepne i z całej siły
przywarły do deszczułki, w dodatku blusacz rośnie od tablicziki do tabliczki, sięgając
sąsiedniego grobu; niełatwo będzie go zerwać.
Setsuo przynosi z kąta baraku siekierkę do ciosania filarów, przecina odpowiednio
pędy, uzyskuje jedną sadzonkę wielkości dłoni, podobnie postępuje przy następnych
tabliczkach, aż ma bluszcz z trzech grobów; teraz zbiera roślinki, zawija w chustę, schodzi z
gór do miasteczka. Jeśli rodzice bluszcz znajdą, z pewnością wyrzucą, więc Setsuo sadzi go
na tyłach domu koło dołu kloacznego przy krzewiącej się gęsto aralii, wbija w ziemię tyczki i
oplątuje bluszcz; roślina nie ma korzeni, ale jak się ją dobrze podleje...
- Tobie też bluszcz się spodobał, biraciszku - mówi uradowana Takao.
- Tak, cicha roślinka, podobna do ciebie.
Ojciec jest akurat w sile wieku, prawdę powiedziawszy, mężcn^zna pewny siebie, lecz
oglądany oczami syna - nieruchawy, siedzący bezczynnie w kącie pokoju, i teraz - kiedy
Setsuo przyrównał siostrę do bluszczu - ogarnęło go chwilowe roztargnienie, bezwład.
- Cieszę się, że tak myślisz jak ja! - Takao zawstydzona tuli się do brata.
Niestety, roślina od razu prawie więdnie; widać nie posłużyło jej cięcie siekierką czy
może wiodło jej się dobrze wyłącznie na grobach, co wprawiło Takao - jako że już się czuła
w posiadaniu upragnionego bluszczu - w ponury nastrój: straciła całkiem apetyt; aż się matka,
nic wiedząc, o co chodzi, rozzłościła:
- Cóż to za kaprysy? A, zresztą rób, jak uważasz!
Setsuo miejsca sobie nie mógł znaleźć.
Zły humor matki mial swoją przyczynę i w tyra, że jej mąż, Sakuzo, znalazł sobie
właśnie kochankę w Hakacie; twierdził, że wyjeżdża w interesach, i często nocował poza
domem.
- Chłopcze, chyba tylko jaki niedowiarek by się na to porvrał!
Setsuo poszedł w góry po raz drugi, poradził się pewnego poczciwego staruszka ze
sortowni, jak przesadzić bluszcz, tamten potrząsnął głową.
- Te kwiaty żywią się krwią i ciałem, w dolinie nie będą rosły. Świadczy o tym fakt,
że po każdym nowym pogrzebie pędy pną się zawsze ku nowej tabliczce. Daj sobie lepiej
spokój, ja tam się wcale nie roztkliwiam ani nad umarlaka - rai, ani nad bogami, ale kwiaty,
co na ludzkim mięsie rosną, zły sen sprowadzają albo i jaką klątwę ściągną!
Staruszek przekonywał go, lecz Setsuo nie wierzył; ponownie odwiedził cmentarz,
przypatrzył się liściom, no i rzeczywiście: najbujniejsze i naijświeższe były rośliny pnące się
po najnowszych grobach. Przy mogiłach starych, gdzie brakowało w pobliżu świeżycli
kopców, wszystkie pędy - tak samo jak te zasadzone pod aralią - były suche i nędzne,
podobne do zeschniętych robaków. Groby usypane jak się należy w ciągu dziesięciu lat:
Córka Shizuko; Syn Katsuo; Tu spoczywa Yo - koo Isao; Yazaki Tome - połowę zmarłych
stanowiły dzieci; Setsuo dokładnie wszystko sobie obejrzał, stwierdził, iż faktycznie roślina
czerpie soki żywotne z ciał zmarłych; siostra zrezygnuje niechybnie ze swojej zachcianki, gdy
się o tym dowie; a patrząc wkoło zauważył równocześnie - delikatne białe kwiaty podobne są
do papierowych dekoracji, których w mieście używa się w czasie pogrzebu. Zimny dreszcz
przebiegi ma wzdłuż krzyża.
- No, to potrzebne są trupy? - spytała bez ogródek Takao wysłuchawszy brata, który w
oględnych słowach opowiedział jej o bhiszczu, i zrozumiawszy jego wyjaśnienia, na chwilę
posmutniała, by zaraz weselszym głosem dodać:
- Czy mama nie zdaje ci się ostatnio jakaś dziwna?
- O czym ty mówisz?
- Wujcio Yoshida stale tu przesiaduje.
- To co z tego?
Takao zachichotała:
- Stara przecież, a takie rzeczy wyczynia!
Yoshida, dostawca drewna snycerskiego, często zjawiał się ozmierzchu, bez
skrępowania przyjmował zaproszenie na kieliszek, nieraz przesiadywał bardzo długo; teraz
zaś Takao wspomniała o nim znienacka, więc Setsuo reaguje gwałtownie.
- Co ty pleciesz, w głowie ci się pomieszało?! - Karci siostrę; ale trzeba przyznać, że
matka wygląda młodo, jakby nie miała swoich lat czterdziestu i siedmiu. - Tylem się
nacierpiała, tciaz należy mi się wypoczynek! - Wyjeżdża także często na spektakle
przejezdnych trup teatralnych; tylko że i nieobecność ojoi w domu przeciąga się coraz
bardziej, więc matka nic ma z wyjazdów pełnej satysfakcji.
Jest środek jesieni, w.nocy Takao budzi brata:
- Obudź się, braciszku! - Siedzi w piżamie przy posianiu. - Jeszcze raz, jeden raz
przynieś mi bluszczu! - prosi żarliwie.
- Wiesz, że nie można, już ci tłumaczyłem!
- Wiem, wiem. Ale tylko ten jeden raz! - Schyla głowę pokornie jak dziecko.
Na razie, pokomany ciężlcą seanością, brat wyraża zgodę; niestety, kiedy następnego
dinia usiłuje jeszcze protestować, sioistra błaga go ze łzami w oczach, tak więc nie ma innej
rady, jak znów ruizyć w góry do kopalni, gdzie na cmeintarzyku pomiędzy grobami więdną
już jesienne trawy i tylko bluszcz cmentarny - on jeden - pyszni się zielenią. Setsuo zrywa
trzy rośliny i wraca.
Takao odmówiła, kiedy brat ofiarował pomoc przy sadzeniu, przycisnęła gałązki do
piersi, jakby z nich chciała zrobić zielnik - suszone liście! - ale nic więcej. W nocy jednak
Setsuo spostrzegł, że sióstry - nie ma, dziwne przeczucie zadrgało mu w piersi, dziwny lęk
kazał w.stać i prowadził do ogrodu - wyszedł. W księżycowym świetle jasno jak w południe,
zewsząd dobiega przenikliwe dzwonienie jesiennych owadów, klony stoją w liśoia:ch
czerwonych jak we krwi. Setsuo idzie chwiejnie ku gęstwinie aralii, gdzie przycupnęła Takao
i kopie dziurę w ziemi.
Tak się zapamiętała w robocie, źe brat lękając się przeszkodzić stoi i obserwuje:
Takao wyciąga spod krzaka zawiniątko w gazetowym papierze, rozwija je - a jest to coś
białego, okrągłego - przygląda się chwilę, potem oburącz podnosi. Niemowlę - nowo
narodzone, bo ma nie odciętą jeszcze pępowinę. Takao bierze je w silne ręce, podnosi, pręży
nogi wkłada ostrożnie do wykopanej jamy - dziecko, które wygląda, jakby miało zaraz wydać
pierwszy poporodowy krzyk. Dziewczyna jest w nocnej koszuli, więc wychynęły na wierzch
gołe uda i kolana: jakby rodziła dziecko wprost do jamy lub inaczej: jakby dobj^wała płód z
jej łona akuszerka. - Pomóż! - woła z głębi ziemi. Setsuo nie może się odezwać. Takao
przygląda się długo dokonanej pracy, przykłada palce do nosa, wącha i wyciera w koszulę.
Potem za pomocą kija zasypuje dziurę ziemią.
Takao ubija nogami ziemię, wtyka sztorcem kij, kilkaikroć okręca wokół niego łodygi
cmentarnego bluszczu, wzdycha z ulgą. Raz jeszcze gładzi miłośnie koronkowe listki. W
księżycowym świetle 2 rozchylonej koszuli wymyka się jedna pierś, błyszczy odkryte udo.
Setsuo patrzy na biel ciała i widoczną
Z profilu twarz sioistry z większym napięciem niż na scenę widziajną przed chwilą.
Takao kieruje raptem w2irok na brata” wiedziała może od początku, że tam stoi, albo i nie -
uśmiecha się szeroko.
- Teraz jest jak trzeba. Bluszcz na pewno zakwitnie. - Zbliża się do Setsuo. - Nigdym
nie widziała kwiatów piękniejszych od tych. I mówiąc to przytula się mu do piersi.
- Skądże wzięłaś... tamto?
- Dostałam z gór. Od żony górnika z baraku, co to dziecko urodziła, a wychować nie
może. Dowiedziałam się, do niej poszłam, no, wczoraj mi dała.
Takao kupiła niemowlę za swoje kieszonkowe, płacąc matce dziecka trzy yeny.
Takao usłyszała, że w miarę jak zbliżał się poród, kobieta ta, bliska czterdziestki,
poczęła narzekać: - Prawdziwe skaranie, w tym wieku znowu rodzić, okropność! - I zaraz po
urodzeniu dziecko spoczęłoby niechybnie na cmentarzyku jako nawóz dla bluszczu. Mąż lubił
hazard, na wsi dodatkowego źródła zarobku brakowało, dzieci zaś mieli więcej niż potrzeba.
Skoro nie mają zamiaru chować, zaproponowała Takao, może by oddali na wychowanie, zna
dom, gdzie pragną dziecka. I dodała jeszcze jak dorosła: - Dam ci też trochę grosza, żebyś
miała po porodzie. Tylko pamiętaj, nikomu nic nie mów, proszą, żeby to zostało w tajemnicy.
Kobiecie to jest na rękę: bo usunąć płód to też kosztuje, a tu jeszcze chcą dopłacić!
Ledwie urodziła, daje znać Takao.
- Bogaty ten dom? - pyta.
- O tak, bądź spokojna!
- Doprawdy? To ci szczęściarz! No, chowaj się zdrowo... - Dziecko nie chciane, ale
teraz, jalc je przyszło oddać, kobieta wylewa parę łez, dołącza gorące prośby, ściska w garści
trzy yeny, a na ostatek karmi niemowlę piersią.
Takao przewiązuje pępowinę słomą, nagie dziecko - tak jak na świat przyszło - okręca
w szmatę i niesie do domu, a poiem zwraca się do brata z wiadomą prośbą.
- A ty - zabiłaś?
- Samo zmaiło - odpowiada spokojnie Takao, trochę jej jednak nieswojo, coraz
mocniej tuli się do brata. Setsuo czuje się tak, jak gdyby sam uczestniczył w zbrodni,
obejmuje siostrę. Czuje przy sobie pierś, którą przedtem oglądał, niespodzianie gorącą.
Takao, jakby miała zemdleć, zamyka oczy, ciało jej bezwładnieje.
Gdyby Setsuo rozluźnił uścisk, siostra osunęłaby się na ziemię, Więc stoi
nieporuszony, obejmuje ją ramieniem ciasno przez plecy i pada w gęstwinę aralii, obok
kopanej niedawno dziury. Wpatruje się w obnażone na nowo uda, a pod koszulą Takao jest
naga, oświetlona jasno księżycem. Chłopiec patrzy: nieruchoma Takao, ustrojona w
srebrzyste migotliwe krople jak źródło w kopahii Kazury albo jak kwiaty cmen - tarincgc
bluszczu, rozchyla delikatnie uda wabiąc ku sobie. Setsuo zanurza twarz w źródle.
- J.a chcę więcej, jeszcze więcej bkiszczu, nie ma piękniejszych kwiatów - mówi
Takao przyjmując w siebie chłopca, jakby bredziła w gorączce.
- Dobrze, dobrze, przyniosę ci, ile zechcesz! - Setsuo czuje w sobie rosnące macki
cmentarnego bluszczu, który żre jego cíalo i pije jego krew, i w jednym momencie zakwita
obfitym kwieciem - wyobrażenie to przechodzi w rozkosz, której nie ma równej. Wąsy
czepne roślimy wydają przy odrywaniu miękki odgłos - paf! paf! - wnikają w powierzchnię
całego ciała, piją krew; w cienki nerw roślinnej łodyżki wpływa pulsująca i czerwona; ani się
obejrzeć, kiedy ciało wyschnie, mięso odpadnie od kości, pod sfałdowaną sparoiałą skórą
zostanie brzydka postura, a roślina zacznie szukać sobie nowej pożywki, porzuci nas.
~ Nie mów, nigdy nie mów, że już nie chcesz, że porzucasz! - Takao czepia się
kurczowo, rękoma i nogami oplata ciało chłopca niczym bluszcz
Brat i siostra obłapiają się każdej nocy, wyczekują niecierpliwie zmroku, a i w
południe kochają się w rozległym ogrodzie. Mija Nowy Rok, przychodzi wiosna; przyłapujc
ich na gorącym uczynku Sakuzo.
Sakuzo stracił głowę dla gejszy z Hakaty, lecz nadzoru kopalni nie zaniedbał, no i
pewnego razu podczas obchodu powtórzono mu plotkę o zdradzie Tazu. Wrzasną! wtedy:
- Co za brednie! - I rozzłościł się, a nadzorca flegmatycznie zauważył:
- Jakże, czy to ją kto widział z młodym Yoshida na własne oczy? Jak się zdasz na
mnie, ciepnę go na dno szybu i spokój.
Ale Sakuzo dalej udaje niewiarę. iCo tam pleciesz! - zaprzecza, choć kiedy porayśli
trochę, zaraz mu się przypomina, jak to Tazu, kiedy ją spotkał na Shikcku na początku
znajomości, łasa była na mężczyzn; podejrzenie przemienia się w pewność, teraz już miłość
do żony przygasła, błyska myśl, że można się jsj pozbyć wziąć gejszę, gniew jednak - plama
na honorze! - tłumi inne uczucia. Przede wszystkim musi przyłapać Tazu na gorącym
uczynku; Sakuzo oświadcza, że jedzie do Hakaty, chowa się w komórce i czeka nocy. Słyszy
wreszcie szybkie, podejrzane oddechy i wyskakuje; cóż to, syn i córka. Br.it i siostra!
- Co wy tu robicib? - Sakuzo kopie materac. Tamci są nago, oszołomieni, od razu
widać, co się dzieje; Sakuzo rozdaje kopniaki. Zwahiona hałasem zjawia się Tazu I nie
patrząc nawet uderza w krzyk:
- Przestań! Czego ich tłuczesz?!
O, tymi słowami dolewa tylko oliwy do ognia! Sakuzo odwraca się wściekły i młóci
pięścią żonę.
- Wszystko przez twoje zdrady!
- Coś ty!
- Lafirynda! - Bije dalej.
- Zwariowałeś czy co?!
- Ja zwariowałem? Wszyscy tu sobie dogadzają, jak bydlęta!” Wpija się groźnym
wzrokiem w ciągle jeszcze gołe dwie postacie.
- Widzi Tazu, źe gniew Sakuzo musi mieć ważką przyczynę, A co oni takiego zrobili?
- pyta.
- Chyba widzisz! Brat z siostrą się tłamsi!
- Głupstwa! Oni się tylko lubią.
- To czego są goło?
- E, brednie!
- Jakie brednie!
Safcuzo z roziskrzonym okiem, z taką mimą jak kamienne posągi srogich bożków u
wrót świątyni podchodzi do Takao, brutalnie łapie dziewczynę za kostki i mało ich nie
łamiąc, rozchyla nogi leżącej.
- Popatrz no się, po zapachu poznać! O, sama widzisz, że się zabawiali, jaka tam
pomyłka! - Niczym szaleniec wpatrzył się obleśnie w przyrodzenie Takao, zamilkł.
- Słyszane rzeczy, żeby brat z siostrą? - Tazu z kolei ze zdumieniem przypatruje się
tamtym dwojgu.
- Któż wie, czy to rodzeństwo! - Saikuzo kuca przy Takao, która leży jak trup, tak jak
upadła, z rozrzuconymi szeroko nogami. - A bo to wiadomo, kto ją spłodził albo i tego
Setsuo.
- Co ty wygadujesz?
- Wiem, co mówię! Kładłaś się z każdym, nawet teraz sprowadzasz kochanka. Z
jednej matki się rodzili, ale licho wie, kto ojciec.
- Co wygadujesz! - Tazu mieni się na twarzy. - A ty sam co robisz! Ledwieś zarobił
trochę, juź lecisz się bawić. Nigdy cię w domu nie ma! Czy nie przez ciebie to wszystko?
- Słuchaj, ty -! Sprowadź, no sprowadź swego zalotnika, zobaczymy, co mi powie!
Ten łachudra!
Lżyli się oboje najgorszymi słowy, jakie im ślina na język przyniosła, wreszcie
Salcuzo wypadł z domu, a Tazu nalała sobie sake.
- Co za wariacki dom! To ja się stąd wynioisę. Jeden 2 drugim, kupa wariatów! -
burczała gniewnie, aż nagle zaśmiała się głośno. - No, ale może star}- prawdę powiedział!
Kto inny mógł być ojcem, nie ten łajdak, jedno pewne: ja was urodziłam, jakem matka! w
Fukuyamie mieście, gdzie są trzy świątynie, głośno byJo kiedyś o fajnej dziewczynie, lat
jej osiemnaście, a świeża herbatka dobra jest i z liścia, miało dziewczę, miało zalotników
licznych.
Może chłopców nie lubiła, może brak jej przyrodzenia, głową tylko wciąż kręciła:
nie chcę cię, nie chcę cię, nie chcę nikogo!
Głową wciąż kręciła, dziecko zmajstrowała, trzy miesiące, cztery rękawem
chowała.
Na ostatek pas szeroki, od kimona pas z Iwaty, nie dał rady ukryć ciąży!
I tu się zaczyna ta stawna historia: siostra z bratem się kochali w mieście
Fukuyamie, aż w zaświatach wspólne znaleźli mieszkanie, wspólne samobójstwo szumu
narobiło, w gnój się wszystko obróciło, w łajno - jak ten krowi placek, co wyrósł wysoko!
Tazu śpiewała, wybijając rytm na baryłce po sake. Tę piosenkę ćwiczyła kiedyś za
dziewczęcych czasów w objazdowym teatrzyku, śpiewała ją nie zwracając specjalnej uwagi
na treść, a teraz jej się to przytrafiło, we własnym domu! Takie przeznaczenie!
Tazu uciekła z domu z Yoshidą; grupo;wy bez trudu odszukał zbiegłego,
przynależnego do kopalni górnika, więc zaraz ich złapano. Tazu zwolniono, a Yoshidę
odesłano z powrotem w gór}% sprowadzoino w dół do kopalmi i ślad po nim zaginął. Sakuzo
jednakże nie wziął do domu gejszy, bo podsycał w sobie przekonanie, że Takao nie jest jego
córką - nie są zatem spokrewnieni. Dziewczyna, ledwie siedemnastoletnia, dziewicą inie była.
Udała mu się jej świeża cera i dorodna postać. - Dłużej grzechu nie zniosę! - postanowił i*ka
- zał rodzeństwu spać odtąd osobno. Materac Takao położył obok swego; kiedy pewnej nocy
wśliznął się pod jej kołdrę, nie sprzeciwiła się.
- Kupię ci wszystko, co zechcesz! O, jaka też ładna dziewczyna z ciebie wyrosła! No
mów, czego byś chciała? - przymilał się Sakuzo. W tyra samym czasie Setsuo dostał
krwotoku płucnego. Dotąd Sakuzo traktował go dobrze, choć ustępliwy, nieśmiały syn nie
cieszył się jego aprobatą, teraz jednak, gdy zaczął sypiać z córką, a gruźlica Setsuo poczyniia
postępy, zamknął go w komórce. - Nie plącz się po domu! - Bo z jednej strony trochę się
obawiał utraty dziewczyny, z drugiej łękał się zarazków. Służąca nie potrafiła utrzymać
porządku, zamknięte na głucho pokoje zajeżdżały stęjhlizną, obszerny dom niszczał coraz
bardziej.
- Wysłuchaj mojej prośby, prośby twego brata! - mówi pewnego razu wychudły i
osłabiomy chorobą Setsuo do Takao. Siostra trzy razy dziennie przynosi mu posiłki, dla
ulubianego niegdyś brata jest chłodna, jakby zatraciła cała zdolność współczucia. - Długo już
nie pożyję, dobrze wiem, to moja ostatnia prośba, posłuchaj! - woła błagalnie Setsuo z kąta
zastawionego krzesłem, - Takao, ty tak lubilaś bluszcz, teraz też lubisz? (Takao nic
odpowiada.) A on kwitnie, bo pije krew ludzką i żywi się mięsem, wiesz przecie. Zakop mnie
do ziemi albo nie, daj mi klucz, sam wykopię dól, a ty posadzisz potem cmentarny bluszcz!
Na pewno zakwitnie, obsypie się drobnymi, miłymi, białymi kwiatkami - mówi żarliwie
Setsuo.
Takao słucha w milczeniu, potem kiwa głową, wraca z kluczem i wręcza go bratu.
Setsuo, chudy jak pogrzebacz, otwiera drzwi kluczem, wychodzi, zatacza się, może w
pełcnym świetle słońca zakręciło mu się w głowie. Bierze patyk i podpiera się niczym laską.
- Gdzie najlepiej? Będzie kwitło, gdzie zechcesz. - Chodzi między drzewami. - Czy tu
będzie dobrze? Widać z okna, z twojego pokoju. - Przynosi łopatę, kopie, za każdym
zamachem słychać chrapliwy oddech.
Takao przykuca obok, patrzy; nareszcie, prawie o zmierzchu, dół jest gotów, ma
szerokość i głębokość dostateczną, żeby się w nim zmieścił człowiek.
- Teraz się tu położę, a ty zasypiesz mnie ziemią. Bluszcz się pożywi moim ciałem i
pięknie zakwitnie. - Setsuo ściąga nieświeżą piżamę i powoli układa się w dole. Spogląda w
górę na przycupniętą nad nim siostrę: spod spódnicy widać przyrodzenie dziewczyny - jak
pierwszej nocy w świetle księżyca ozdobione wilgotną srebrzystą kroplą; Setsuo wpatruje się
szeroko otwartymi oczami, z ust bluzga mu fala krwi, oddech ustaje.
Takao zgarnia i zsypuje ziemię, która w jednej chwili zakrywa ciało brata, w
spiętrzony czubek kopczyka wbija kij, odchodzi, jakby nic nie zaszło. Sakuzo znikinięciem
syna specjalnie się nie przejął. - Tak, cóż, umrzeć w ogrodzie, prawdziwa wygoda! - Każdej
nocy sypia z Talcao; przez dłuższy czas pożycie ojca i córki płynie spokojnie, żadnych plotek
nie wzbudzając.
Aż tu na kontynencie wybuchła wojna, górskie kopalnie nabrały rozmachu,
zastosowano automatyzację: wrębiarki i łańcuchy tulejkowe. Dobywano teraz ze wszystkich
pokładów, wobec czego mnożą się wypadki obsunięcia stropu, ale nic to. - „Jestcśmy
bo’jow.mikami na froncie przemysłu”, „Pomyśl o wojennym trudzie żołnierzy”, „Kwitnące
rud:nie wspaniałej Japonii”, „Twórz pracowitą ręką zwarte zaplecze frontu”, „Pełny i sohdny
urobek węgla służbą Ojczyźnie”! Rozwieszone gęsto i wszędzie plakaty podziałały,
nadsztygara przemianowano na batalionowego, sztygarów na plutomowych, wysiłek
wyrobniczej pracy podwojono; choć na początku ery Showa przestano zatrudniać kobiety,
obecnie - jako że mężczyźni poszli na wojnę - zjeżdżać po^częły pod ziemię siedemnasto - i
osiemnastoletnie dziewczęta w jednym ręczniku okręcoinym wokół bioder. W roku
siedemnastym jęli napływać samotni górnicy z nakazami pracy, zjawiali się z jedną
walizecziką, kompletnie nieświadomi trudów tutejszej kopalni, i oto zima w barakach: na
samo muśnięcie pchły czy wszy na policzku trzęśli się ze stcachu. W chodniku z górniczą
lampą w ręce, jedyną osfcoiją, kamienieli z przerażenia biorąc świetliste odbicie na ścianie za
duszę pokutującą, a białą pleśń na filarach za upiora. Lecz gdyby się nawet obeszło bez
zbytcczjiych emocji, to i tak pracowano w kopalni Kazury bez przerwy na trzy zmiany, dniem
i nocą, przy czym o bezpieczeństwie nie pamiętano; pękały ludziom miednice pod zwalonym
stropem, wkręcały się ręce w kołowrot}^ Codziennie jedna, dwie osoby ulegały ciężkim
okaleczeniom. Tych, którzy ze strachu przed tunelem próbowali ratować się ucieczką,
okrzyknięto zdrajcami narodu. Zwykle łapano takiego i prowadzono do pokoju kadrowego,
wiązano go „na pająka”, to znaczy z rękami i nogami złączonymi na plecach, i wieszano na
sznurze pod sufitem - na skutek utrudnionego oddychania do rana następowała zwykle
śmierć.
Przy końcu roku siedemnastego Sakuzo dostał wylewu krwi do mózgu on,
sztandarowy szef, z rekrutacją do pracy kłopotów nie miał, urobek sprzedawał w całości,
sporów ani zamieszek nie znał, bo porządku pilnowała żandarmeria. Kapitał napływał. W
wieku lat sześćdziesięciu dwu zdał wszystko w ręce nadzorcy, w kopalni zresztą zjawiał się
już rzadko. Po jego śmierci Takao zadeklarowała chęć przejęcia ojcowskiej kopalni, zmieniła
ubiór, wkładając robocze spodnie i górniczy kask ochronny, i przeniosła się do baraku z
sześcioletnią córką Satsuki, dzieckiem Sakuzo.
W osiemnastym roku ery Showa nadesłano z Pusan robotników koreańskich i
przeznaczono ich do pracy na stanowiskach najbardziej niebezpiecznych, przy czym, aby
zapobiec dezercji, nie mieli oni prawa wychodzenia poza kopalnię. Trzymano ich nago w
rozwalonej szopie, dostali tylko po jednej słomianej derce; marli jak muchy z chorób i w
wypadkach. Nadzorca, nie chcąc zaprzątać sobie nimi głowy, polecił wrzucać trupy w
głębokie, nieużywane tunele, lecz Takao za każdym razem urządzała pochówek grzebiąc
zwłoki na cmentarzysku, w miejscach gdzie najbujniej się rozrastał bluszcz cmentarny. Tegoż
roku w lecie pogorszyła się sytuacja na froncie, w braku rąk do pracy zesłano do kopalni
jeńców wojennych, Australijczyków, oraz studentów. Dozorcami jeńców uczyniono
Koreańczyków i posłano na przodki zagrażające żydu pracuja^cych i dozorców; ptzy braku
doświadczenia minożyły się wybuchy pyłu węglowego i dynamitu. W wy padku pożaru pod
ziemią niezwłocznie tarasowano i odcinano płonący chodnik, nie bacząc na to, czy zostali tam
żywi, nikt się też nie przejmował, jeśli zza baiykady wystawało drgające ramię. Zjeżdżano
pod ziemię na trzy zmiany, dniem i nocą, bez względu na kondycję, za każdym powrotem na
powierzchnię dźwigali jeńcy martwych współtowarzyszy przygniecionych zawalonym
stropem, zawsze strasznie pokiereszowanych. Górnicy japońscy nie mieli już teraz czasu na
odprawianie dawnych zabobonnych obrzędów, wszystkie zwłoki przekazywano Takao.
Studenci dostali zajęcie na powierzchni, w sortov/ni, przy ciosaniu stempli i jako
wozacy: ci mieli przynajnmiej zagwarantować wyżywienie i spokój w miejscu pracy, a rek
później zostali odwołani. Jeden z nich - nazywał się Yoshio Usuki - wkradł się w szeregi
górników, żeby się wykręcić od poboru, co zresztą nie należało do rzadkości wśród
robotników japońskich. Maruderów takich jak Usuki było więcej: kryminaliści, dezerterzy z
wojska, dawiń członkowie zabronionej partii komunistycznej. Tutaj o dolcumcnty nikt nie
pytał, byle wykonali normę wydobycia. Kopalnia uchodziła za wzorową. Wkrótce na północy
Kiusiu i w Sasebo nastąpiły bombardowania. Kopalnia Kazury w odległych górach przeżyła
nalot ledwie kilka razy, ale brakować zaczęło żywności, wicc w roku dziewiętnastym na
łagodnym zboczu góry założono poletka. Uprawiano głównie bataty, których i tak nie
starczało. Koreańczyków i innych jeńców karmiono kluskami z rozgotowanego prosa, nawet
wśród Japończyków szerzyły się choroby z niedożywienia. Na jesieni nadzorca dostał cynk,
że Koreańczycy coś tam pod ziemią zawzięcie pichcą i pałaszują. Kontrola wykazała, że były
to owoce cmentarnego bluszczu - kulki wielkości paznokcia zawierające skrobiowate pestki -
jeńcy tłukli je, rozcierali na mączkę, gotowali w puszkach po nafcie i tym się żywili.
Japończycy, znający naturę cmentarnego biuszczu, nie mogli zeń skorzystać, wpadli
natomiast na pomysł, żeby zmniejszyć Koreańczykom racje żywnosciowe. Owoce bluszczu
musiały być pożywne, bo tamci w oczach odzyskiwali siły i kondycję.
Tuż przed klęską jeńcy, dowiedziawszy się o niej nie wiadomo skąd, podnieśli bunt:
napadli na magazyny żywnościowe i zabarykadowali się w biurach zarządu; Japończycy,
mając do czynienia z zamorskimi odmieńcami, nie zdobyli się na to, by im pałką przemówić
do rozumu, bo i zgnębieni byli do cna wieścią o bombie rzuconej na Nagasaki i przystąpieniu
Rosji do wojny. Piętnastego sierpnia przyłączyli się do buntu Koreańczycy. Teraz na odmianę
uwięziono zarząd złóżony z Japończyków, wywieszono niezwłocznie flagę koreańską, a
baraki zburzono. Szesnastego sierpnia nadleciał samolot amerykański: na spadochroinach
zrzucił jeńcom broń, ubrania i buty. Australijczycy, choć wynędzniali, zmienili się w
mgnieniu oka w grackich chwatów, latali z pistoletami w garści, a Japończycy - bez śladu
ludzkich uczuć - zabrali się do Koreańczyków.
Byli oni, jak wiadomo, bezpośrednimi nadzorcami australijskich jeńców, należała im
się więc odpłata. Zabierano ich Icolejno do chodnika, echo wystrzału z pistoletu niosło się jak
wybuch dynamitu; tymczasem okazało się, że robiono inaczej; wrzucano do szybu razem po
pięciusześciu ludzi (zebrano wszystkich u wejścia sztolni), potem z niesłychaną brutalnością
ciskano z góry płonącą z jednej stromy laseczkę dynamitu - dziw doprawdy, że pozostało
Australijczynkom jeszcze tak wiele energii! Ze strony japońskiej (z wyjątkiem nielicznych, co
próbując uciec górskim zboczem zostali przychwyceni i rozstrzelani) ofiar w ludziach nie
było. Powietrze pachniało krwią prochem. Dwa dni trwało mordowanie bez pamięci, a
trzeciego dinia zwycięzcy, wziąwszy za przewodnilca nadzorcę kopalni, ruszyli czterema
ciężarówlcami do miasta Hakaty; na początku jeńcy poprzebierali się w wojskowe mundury,
lecz w sierpniowym upale zaraz je zrzucili i zinowu byli nadzy, krv/ią obryzgani, jak
czerwone diabły; wymachując pistoletami i strzelając na chybił trafił jeszcze z platformy,
śpiewali wrzaskliwie na całe gardło. Piosenki te rozbrzmiewały długo w uszach górników jak
w koszmarze. Teraz odetchnęli wreszcie z ulgą.
- Co zamierzasz? Bo tu już ani mieszkainia, ani kopalni - zapytał Takao stary
nadzorca.
- A co bym robiła? Będę doglądać terenu, zresztą węgiel zawsze potrzebny.
Górnicy z nakazami pracy, kopalniani włóczędzy, pozostali przy życiu na wpół szaleni
Koreańczycy zeszli z gór jak lawina, zostali tylko starcy, którzy się nie mieli gdzie obrócić.
Pomagali oni Takao uprzątać leżące wokół pokotem trupy tak zmasakrowane, żc nie wiadomo
było, czego się chwycić; ładowano je na stare taczki - które pamiętały pewnie czasy
Tazu - i wieziono na cmentarz. Na zwłokach w otwartych ranach zalęgły się larwy i
poczwarki owadzie; podrygiwanie taczek sprawiało, że z ciał wychynęły kiszki jak
rozsupłane sznury, w rozbitych czerepach roiły się górskie mrówki wielkie jak fasola; w
gałęziach świergotały ptaki, a oczekujący na mogiłach bluszcz cmentarny był akurat w
pełnym rozkwicie; pod wieczór czuło się w powietrzu jesień - chłodny wiatr szeleścił liśćmi.
Kiedy Takao szła przez bujme listowie znosząc trupy, larwy obsiadły jej ubranie, cała była
umazana krwią i zlana potem, nic dała jednak po sobie poznać zmęczenia. Satsuki także
wcale się nie bała.
Po tygodniu ciała uległy rozkładowi i zaczęły wsiąkać w ziemię, pozostały po nich
tylko ciemne placki, nic więcej; na odmianę w głębi szybu - tam gdzie leżały zwłoki
rozstrzelanych, w których zagnieździły się larwy - nadszedł czas przemiany: z kopalni
wyfrunęły jak wicher miliardy owadów zwabione trupim odorem grobów unosiły sic z
wielkim brzęczaniem nad ludzkimi szczątkami. Starcy i Takao z córką zjadali skąpe zapasy
żywności, nikt ich nie odwiedzał.
W październiku zjawił się dezerter Yoshio Usuki, przyniósł wieści z Nagasaki, Sasebo
i Hakaty.
- Nie godzi się przecie zostawić na łasce losu takiej kopalni! Bo teraz opał będzie
bardzo potrzebny.
Usuki odwiedził rodzinne strony; cała jego rodzina zginęła podczas nalotu, lecz nie
znać było po nim rozpaczy.
- Postanowiłem tu pracować, przyjmijcie mnie! - Sprawiał takie wrażenie, jakby od
razu zamierzał zjechać do kopalni.
Słowa Usukiego się sprawdziły: po Nowym Roku rząd w planie gospodarczym
położył główny nacisk na wydobycie węgla i w pierwszej kolejności zaopatrzył w sprzęt i
żywność załogi i personel kopalń; szybko wracała prosperity, powracali z daleka
przesiedleńcy i zdemobilizowani, nadciągali ludzie, których miejsca pracy zniszczyły
wojenne pożary a choć większość doświadczomych górników dostała przeniesienie do innych
dużych kopalń, zewsząd, z całego kraju, ściągali włóczędzy, urobek natychmiast się podwoił.
W zamieszaniu i zgiełku - węgla niskogatimkowego było dużo - jedni kopali
na własną rękę, drudzy wybierali go z hałd usypanych rękami kobiet, zarabiając w ten
sposób do killiuset yenów dziennie; cenę węgla ustalano za tonę, nic oglądając go przedtem
na oczy, i należność zaraz wypłacano. Jak za dotknięciem różdżki miejsce wczorajszej
tragedii przeobraziło się w krainę złota. Stary nadzorca i Usuki usiłowali zaprowadzić trochę
ładu, ale ściągnęło tyle narodu, że zabrakło miejsca w barakach, sklecoino więc budy z desek
i tam umieszczono nowo przybyłych. Wyżyrudenie wyglądało następująco; w wielkim kotle
gotowano gęsty ryż, który wykładano na matę, potem w takim samym kotle warzono zupę z
soczewicy; górnicy zbierali się wokół niby stado diabłów, jedli jak popadło, resztę nakładali
do obiadowych pudełek i zaraz biegli z nimi prosto do kopalni, a jeszcze kiedy dostali
wypłatę, chwalili sobie spokojną pracę w kopalni Kazury! Choć czasami śmiertelnie przeraził
bardziej strachliwych fosfojryzujący, pokiereszowany czerep obrośnięty białą pleśnią, W
dwudziestym trzecim roku ery Showa ożywienie w kopalni osiągnęło szczyt, po dwudziestym
szóstym zaczęło z wolna przygasać, a kiedy zakończyła się wojna w Korei, nastąpił wyraźny
regres. Zamiast poborów otrzymywało się teraz ze sklepiku wynagrodzenie w naturze: ryż,
pastę fasolową, soję, sól i olej, ryby, mydło i ręczniki - wszystko zostało tu objęte, inaczej niż
w innych stronach, bo wszędzie wrócił już wolny handel - swego rodzaju reglamentacją. Ten,
kto porzucił teraz samowolnie pracę, musiał się pożegnać nic tylko z kilkudziesięcioma
tysiącami zaległej pensji, lecz także z emeryturą; obarczeni żonami i dziećmi górnicy głowili
się nad swym losem. W takim to trudnym momencie poraz pierwszy w dziejach kopalni
Kazury ntastąpiła poważna katastrofa.
Najpierw dał się odczuć wstrząs, potem zakołysała się ziemia jak przy trzęsieniu
tektonicznym; kiedy ci, co spali, wyskoczyli z pościeli i wypadli na dwór, zobaczyli u wylotu
szbolni chwiejny obłok białej pary; zapadła dziwna cisza - kompresory i transportery nic
działały. Potem zauważyli, żc źródło koło sztolni - ta woda życia, gdzie urządzomo miejsce
do kąpieli mieszczące na raz kilkanaście osób, to źródło niewyczerpane - wyschło!
Zapobiegliwa załoga chwyciła zaraz kaski ochronne oraz lampy i miała właśnie zejść do
szybu, gdy nagle dał się słyszeć łoskot, jednocześnie wyprysły w powietrze krople i wielką
falą chlusnęła woda na cały teren na wysokość stu dwudziestu metrów nad poziomem morza -
istna fala sztormowa; siła uderzenia wkrótce osłabła, lecz od sztolni popłynęła woda na
wysokość kilkunastu centymetrów, zalewając w jednej chwili najbliższą okolicę, zmieniła się
w mętny potok i spływała w kotlinę.
- Co się dzieje?
- Bieda! Nieszczęście!
- Jak myślisz, skąd ta woda?
- Przekleństwo, przekleństwo!
- Chyba się tam dno stawu zapadło...
Doprawdy, tak właśnie można było sądzić patrząc na spustoszenia; z pośpieszną
bezmyślnością założono w czasie upojny tarasowate poletka, wprowadzono więc orkę (były
też pola ryżowe napełnione wodą); kiedy spod ziemi dobiegi głuchy łoskot, poletka opróżniły
się w mgnieniu oka - ludzie sądzili początkowo, że zerwało miedze, które pozostały jedinak
na swoich miejscach, jak wanny, z których wypadło dno.
Nic się wobec tego uratować nie da, zanim woda nie opadnie; wybuch dynamitu
musiał naruszyć podziemne źródło - górnicy uznali to za jedyne możliwe wytłumaczenie
katastrofy. Potok wyżłobił drogę w zboczu gó,ry i ustalił swoje koryto, woda w nim zimna, aż
ręce cierpły; źródło trysnęło widać gdzieś z bardzo głęboka. Potok wpadał do Hatchoga - wy,
wszystkie poletka nawadniane przez rzekę zalał zabó’jczy lodowaty nurt, wywołując ogólny
nieurodzaj ryżu.
Po trzech dniach woda Icoło sztolni wyniosła trupa - jednego z ludzi, którzy pracowali
w pobliżu w chwili katastrofy. Woda utrzymywała się na przestrzeni pięćdziesięciu metrów,
od wejścia do sztolni aż do szybów, potem powoli zaczęła opadać, spływała do chodników na
prawo i lewo, dzieląc się na dwie odnogi; najgłębsze miejsce znajdowało się w odległości stu
pięćdziesięciu metrów od wejścia; skąd biło źródło, nie wiadomo, lecz widać, jak woda
płynęła, i można było stąd wysnuć wniosek, iż rozprzestrzeniała się w różnych kierunkach,
wszystkie chodniki pewnie zalane. Pompy, niechby nawet pracujące całą mocą, nie zdadzą się
na nic. Trzeba zatem czekać, aż woda wyniesie ciała. Rodzimy porażome nagłością katastrofy
zapomniały o normalnej w takich razach rozpaczy; wpatrywały się bezmyślnie w
przezroczysty nurt.
Takao nie zwlekając zajęła się pilnie chowaniem zwłok, które wypływały i które - nie
tyle pod wpływem wody, ile raczej pod działaniem wysokiej temperatury, bo nadciągnął
nagły wyż - miały wysadzone na wierzch gałki oczne, z odbytów wychynęły im kiszki, z ust
trysnęły płuca. - Straszne - szeptali starzy górnicy - powietrze ich rozparło! - Wszyscy bez
wyjątku wzięli się tym razem do pomocy, transportowali trupy na cmentarz.
- Co będziesz robiła? - zapytał Usuki Takao.
Tak czy inaczej nie ma dla niej życia poza kopalnią, więc powiedziała;
- Zostanę, będę doglądać grobów. - I tak musi oddać teraz cały swój majątek, który jej
przekazał swego czasu Sakuzo, na odszkodowania dla rodzin górników. Wobec tego Takao
wie, że została z pustmi rękami; a z dwustu dziesięciu osób załogi połowa odeszła.
- Cóż robić, i kopalnia, jak człowiek, musi umierać, chociaż taka wielka!... - Rodziny
zaginionych z tępą rezygnacją już się pogodziły z faktem, źe nie ujrzą nawet zwłok swoich
bliskich.
Pozostali starcy i kaleki, z któjych i tak na szerokim świecie nie będzie pożytku, oraz
żony ofiar katastrofy stuknięte trochę i nigdzie indziej nie mające oparcia, poniektóre pary
małżeńskie całkiem już wyzbyte z sił, a tutaj mające chociaż łyżkę strawy i dach nad głową, i
jeszcze przesiedleńcy zza morza, ofiary bomby z Nagasaki, nawet Koreańczycy, bo to: -
Tuście mnie przygarnęli, to już i zostawcie! - Usuki pozostał również; żeby kopać na starą
modłę, starczy kilof lampa - jak wtedy gdy przywędrowali w góry Sakuzo z żoną. Wyżywić
się można. Staruszka, której syna zabrała woda która została sama z małą wnuczką, na własną
rękę zająw - szy miejsce w baraku, dreptała w poszukiwaniu węgla. Bo wdowa, matka
dziecka, wziąwsiiy odszkodowanie 2 rąk Takao udała się proiSto do Teatru Prowincjonalnego
w miasteczku; przygadała sobie wędrowinego artystę, pobyła z nim dziesięć dni, popiła,
pośpiewała, stawiała całej groimadzie, wydała wszystko do cna i gdzieś znikła.
Początkowo kobiet zostało więcej niż mężczyzn,.a że kobieta sama w kopaiLni nie da
sobie rady, zaczęły się wdowy u - bicgać o samotnych; bez pytania rozlokowały się w
barakach, na jednego chłopa przypadało po dwie i trzy, spaH, jak popadło. Wszystłco, co
nosiło spodnie, było w cenie: starcy, a i wariaci, bo nienormalnych znalazło się dwu. Jeden,
były szeregowiec - nic wiadomo dokładnie, z jakiego to frontu wrócił - przez cały rok
powtarzał cięgiem urywki z regulaminu wojskowego, na przykład: „Przywództwo armii
naszego kraju z dawien dawna należy do cesarza” i temu podobne albo wykrzykiwał raptem
wielkim głosem:
- Szercgowicc Kaneyama odmaszeruje teraz do latryny!
Drugi z kolei poszkodowany na umyśle każdego wieczora przebiegał jak na
skrzydłach miedze tarasowatych poletek z tornistrem na plecach i pałeczką werblową w ręce,
wspinał się na szczyt wzgórza skrywającego w swym łonie kopalnię Kazury, siadał tam i
cierpliwie rozglądał się po okolicy aż do zmroku. Staruszek ten, który we dnie stąpał
niepewnie i chwiejnie, kiedy ogarnęło go szaleństwo, wbiegał na strome zbocza zwinnie jak
zwierzę. Wyjąwszy te poczynania, obaj chorzy, wprawni rębacze, zachowywali się spokojnie,
toteż dla kobiet stanowili cenny nabytek. Była także wariatka pomylona na tle selsualnym:
ciągle pętała się półnaga, kładła byle gdzie rozkrzyżowana na ziemi, kręciła biodrami, a że
nrkt nie podchodził, zasypiała; korzystały z tego górskie mrówki biegając zaciekle po
sekretnym miejscu. Więc pewien staruszek troskliwie zwrócił jej uwagę:
- Co z tobą? Oj, popatrz, bo ci tam mrówki do środka włażą.
Odwinęła kobieta spódnicę, wystawiła, co miała - faktycznie coś się rusza - sprawdza:
wewnątrz kłębek poczwarek. Starzec słyszał podobno, jak sie roją. w roku trzydziestym
zniszczeniu uległa droga łącząca kopalnie z szosą na brzegu morza; w czasach rozkwitu
sztolni kursowały po niej wagonetki i ciężarówki, teraz zaś w kilku miejscach zdołał się
przecisnąć, czepiając się korzeni zielsk i trawy, ledwie pojedynczy człowiek. Nie dało się już
transportować węgla na dół i przeznaczono go tylko na własny użytek. Zbierano plony z
górskich poletek, łowiomo w sidła borsuki i zające, powiększono liczbę kurników, a nade
wszystko przydały się owoce cmcntarncgo bluszczu. Rozrósł się bujnie na cmcntarzu na
przestrzeni trzystu metrów, kiedy Latem zakwitł, wyglądał - jak góra śniegu, a jesienią dzięki
jego owocom wykarmić się mogła chyba setka osób: zbierano je, rozkładano pod dachem, i
suszono, potem tłuczono w kamiemnej stępie i przygotowywano posilną mączkę, którą
rozcieńczywszy gorącą wodą można było karmić nawet niemowlęta.
Takao obwołała się naczelniczką tego osiedla. Usuki jej pomagał. Miała wtedy lat
czterdzieści pięć, wyglądaia jednak znacznie młodziej i wszyscy wiedzieli, że żyje z Usukim.
Usuki ze swej strony poprosił o rękę Satsuki, ale matka ostro odmówiła. Satsuki skończyła lat
dziewiętnaście, podobna była do Takao - piękność o skórze białej jak kwiat cmentarnego
bluszczu, o niebywałym wprost uroku zaskakującym w tak młodym wieku. Dla niej właśnie,
dla jej urody Usuki tu pozostał.
- Dużom ci winna i trudno mi odmawiać, ale nic, Satsuki za mąż nie pójdzie.
- Co znaczy, nie pójdzie? No, to zięć przystanie do waszej rodziny, tak?
- Nie, to też nie...
- Uważasz, że.nie jestem dla niej odpowiedni?
- Głupstwa, ani mi to w głowie nie postało!
Odpowiedzi niejasne i pozbawione sensu, lecz Takao zdecydowanie odmawiała.
Usuki przestał więc nalegać, choć wcale nie zrezygnował ze swoich zamiarów.
Mijają dni i miesiące, ustalił się w osiedlu pewien porządek: jedni orzą pola, inni
pracują w kurnikach, staruszki gotują i piorą, starcy kopią węgiel, każdy oddzielnie, tyle, żeby
starczyło na codzienne potrzeby; rodzą sic też dzieci.
Na początku kobiety, chciwe węgla, uganiały się za wprawnymi górnikami, lecz
wkrótce stało się to iiiepotrzebne, teraz kopulacja stanowiła jedyną przyjemność. Przedtem
żony szanowały swoicłi mężów i chroniły, jak mogły, przed wdowami, obecnie liczba kobiet
przypadających na mężczyznę stała się dowolna: wszystko jedno, kto do Icogo należał. W
biały dzień kładli się przy drodze albo pieścili w Icurzym łajnie kucników; nie wiadomo,
czyje to dziecko się poczęło; gdy w odpowiednim czasie następował poród, ojciec zawsze
pozostawał nieznany. Na świat przychodziły niemowlęta kalekie, pokryte strupami,
nieustamiie toczące z ust ślinę lub o iiłow’ie o połowę mniejszej od normalnej czy też z szyją
wykręconą na bok albo z zajęczą wargą. Ani jedno nie było normalne, zresztą zaraz umierały.
Jedmakże fakt, że się rodziły, posiadał swoją wagę, ponieważ rozrośnięty bluszcz cmentarny,
kiedy zabrakło nawozu, krótko mówiąc trupów”, słabiej kwitł, a jego liście traciły połysk - bo
i cóż znaczy jeden starzec rocznie? Roślina marniała i niechybnie uschnie! Kiedy zabraknie
owoców, wszystkich czeka śmierć głodowa! Kobiety rodziły po to, by zabijać, wszystkie
dziewczęta mające już menstruację miały obowiązek zajść w ciążę.
Kobiety ciężarne otaczano szczególną pieczą, niczym najdroższy skarb, przebywały w
przeznaczonym pomieszczeniu, od pracy je zwalniano. Jeśli nastał rok ubogi w dzieci, blady
strach padał na staruszki - jedna z nich przeznaczona zostanie na cmentarz. Przerażone
czepiały się mężczyzn w nadziei, ze uda im się spłodzić dziecko; zawiedzione próbowały
samobójstwa w przepaści. A synowie sędziwych matek widząc, iak szaleją, wciągali swe
rodzicielki do jam nieczynnych wyrobisk i brali delikatnie i pieszczodiwie; obserwując
czasem rozkosz na starym obliczu, czuli przez chwilę obawę i lęk: a nuż pocznie! Zresztą
dziecko i tak przeznaczcoe n.a śmierć, tym się pocieszali. Ojcowie zaś nie krępując się
spółkowali z córkami - jakże narażać wychudzoną córkę, jej dziewicze ciało, na brutalność
obcych samców! Żona kładła się obok, mężowie obsługiwali jednocześnie matkę dziewczyny,
to znaczy żonę, bardzo dobrze, jeśli i ona zajdzie! Żony ze wszystkich sił pomagały mężom,
starsza siostra,bajrowała młodszego braciszka, starzy brat gwałcił siostrę.
Mieli wszyscy dach nad głową i jedzenie, gorzej z ubraniem: szmaty na szmatach.
Półnadzy mężczyźni i rozczochrane kobiety gzili się dniem i nocą, żądza, z natury ściśle
związana z zaspokojeniem głodu, nigdy nie słabła.
Pośród tej gromady żyła Takao i jej córka Satsuki. W ogólnym rozgardiaszu jeden
Usuki pozostał na boku. Do Takao należało uczestniczenie przy rozwiązaniu, ponadto
odebranie niemowlęcia, ukręcenie mu główki i ułożenie ciałka w cebrzykuurnie; wszyscy
obserwowali zgo,n, a choć noworodki rodziły się zazwyczaj zniekształcone i kalekie, niektóre
długo jeszcze darły się donośnie. Kiedy wreszcie umierały, na twarzach wstrzymującej
oddech gromady pojawiał się wyraz ulgi, ruszano za niosącą trupka Takao na cmentarzyk i
grzebano zwłoki na grządkach cmentarnego bluszczu. Takao nie wychodziła poza osadę
nigdy - tylko w czasie pogrzebów. Usuki zaś doglądał zbioru owoców bkiszczu, rozdzielał
wydobyty węgiel, czasami zaglądał do domu Takao w poszukiwaniu Satsuki. Dziewczyna
siedziała tam zawsze nieruchooio jak laika, z twarzą bez WJTEZU, na spojrzenia Usukiego w
ogóle nie reagując. On jednak nie tracił ducha; Takao zmieni przecie kiedyś swoją decyzję -
sądził. Po bo tu właś.nie pozostał. W tych jatkach.
Minęło siedem lat i oto pewnego dnia po stromym zboczu, na którym dawno - nie
było już ani śladu jakiejkolwiek drogi, wspięli się dwaj mężczyźni: pracownicy urzędu
miejskiego z pobliskiego miasteczka; szukali źródła błękitnej rzeczki wpadającej do
Hatchogawy, żeby skierować ją do stawu irygacyjnego, i przyszli na rozpoznanie. W
zrujnowanym osiedlu spostrzegli naj.niespodziewaniej dym z komina - ktoś tam jest! Nie
trzeba było nawet szukać; przydreptała do nich istota oniecodziennym wyglądzie.
- O, anim się spodziewał, że w kopalni Kazury są ludzie! - zdziwił się urzędnik.
Młody urzędnik spiesznie piął się pod górę: - Atia, staruszka, żebraczka widać.
- Co wy tu robicie? idźcież do miasteczlca! - zwrócił się do niej tonera, jakim się
zwylcło traktować żebraków.
- A wyście młodzi, panie!
- Tak, jaszczem młody.
- No, to dajcie mi dziecko, nasienie! - Staruszka chwiejnie podchodzi, dziwacznie się
wdzięcząc, cała w białe i czerwone cętki (czy cierpi na chorobę skóry?), siwa głowa w
połowie łysa, wygląda okropnie.
- Dobrze, dobrze, babciu. Znajdę ci dobrego męża. Dlatego musisz się przenieść do
miasteczka, pójść do szpitala, dostaniesz tam łóżko i dobre jedzenie, musisz się leczyć -
tłumaczy cierpliwie, opanowując wstręt. - Może papierosa sobie weźmiesz? - Wyciąga ku
staruszce papieroisa, raptem dostrzega, że cztery inne staruszki, podobne do pierwszej,
wpatrują się weń z uwagą. Cofnął się, omal z górki nie stoczył i zbiegł na dół.
- Osiedle wariatów - powiadomił szefa - naprawdę, nic innego!
Akurat tego roku mało było ciężarnych i wylęknione staruszki ukrywały się we dnie
poza osiedlem, w trawach.
Potem powtórzyły się kilkakrotnie wizyty z miasteczka. Również Usuki spotkał się z
urzędnikiem, lecz nie mógł mu oczywiście wyznać, że podporządkowali tu swe życie
bluszczowi, a i zasilanie roślin niemowlętami nie mogło trwać wiecznie. Usuki przeżył w tym
dziwacznym otoczeniu dziesięć lat; aczkolwiek dotąd niczemu się nie dziwił, to teraz - gdy
porozmawiał z owym mężczyzną w krawacie - zrozumiał, że kiedyś trzeba stąd odejść,
powinien więc skorzystać z okazji, by raz jeszcze prosić o rękę Satsuki, po czym z
obydwiema kobietami przenieść się do miastecżka. Zbudziła się w nim tęsknota za
rodzinnymi stronami. Następnego dnia zdecydował się wreszcie i o zmierzchu poszedł do
domu Takao; ze środka dobiegły go słowa przerywane ciężkim oddechem, zajrzał przeto
przez szparę w okiennicy. Wzdirgnął się, dojrzawszy splecione z sobą dwa białe ciała.
Natężając wzrok ujrzał Takao i Satsuki. Oczy przywykły mu do ciemności: Satiuki leiala na
boku, Takao pochylona nad nią, wargi jej błądziły po ciele dziewczyny.
- Bądź moim pokarmem, dziecko żywi matkę,zywi... To jego powinność!... - szeptała
niskim głosem, a Satsuki poddając s;ię pocałunkom słodko pojękiwała, to rzucała się i
wyginała w iiik, to siadała.
- Mężczyźni są do niczego! A matka zna cię dobrze, Satsuki! No, jak, dobrze ci jest,
prawda?... No, jakże, serce ci się rozpływa i ciało, czujesz? Roztopi się ciało i serce, i
będziesz moim pokarmem! No!
Potem Takao rzuciła się na Satsuki, przykryła ją swym ciałem, dziwnie podrygując.
Usuki oniemiał i odstąpił od okiennicy, bo chociaż słyszał okobietach spółkujących ze
sobą, zobaczył to po raz pierwszy, matkę i córkę, no, a „bądź moim pokarmem!” - cóż to
znaczy? Może tamta pochłania młodość dziewczęcia? Skóra Satsuki stała się ostatnio całkiem
przezroczysta i dziewczyna wyglądała stale jak manekin. Czy całą energię życiową zabiera jej
matka, jak bluszcz cmentarny, co, żeby zakwitnąć, potrzebuje krwi i ciała?
Satsulid w ten sposób umrze! - pomyślał Usuki, jednocześnie wspomniał białe ciało, i
już nic mógł sobie miejsca znaleźć wyczekując, kiedy matka dziewczyny oddali się z domu.
Takao zaś wychodziła tylko wtedy, gdy niosła nowe pożywienie dla cmentarinego bluszczu.
Jałowo mijały dni, aż pod koniec roku zmarła jedna ze staruszek. Mężczyźni zanieśli ią na
cmentarz, zjawiła się Takao. Usuki utorował sobie dro - cę, wyszedł z tłumu i skierował się
do jej domu.
- Satsufei, chodź! Razem stąd uciekniemy. Bo jak tu zostaniesz, umrzesz! -
nawoływał. Ale że dziewczyna się nie pokazała, wszedł do środka. Zastał ją na posłaniu;
pokruszyła się lekko i otworzyła oczy. Teraz najważniejsze, żeby Satsuki wyprowadzić i
uciec. Zarzucił ją sobie na plecy. Nu drodze do miasteczka kręcili się jeszcze ludzie. Usuki w
pośpiechu schował się do jamy wyrobiska na zboczu góry gdzie każdej chwili mógł zostać
odkryty, więc chwycił kilof i posłużył się nim jak łomem, by zagrodzić wejście kamieniami.
2Lamach:nął się raz i drugi, kiedy strop zatrzeszczał i oboje znaleźli się w ciemności.
Usuki w pierv/szej chwili się przestraszył, ale stwierdziwszy, że ani jemu, ani Satsuki
nic się nie stało, wyzbył się strachu i poczuł radość, bo wreszcie znaleźli się sami, tylko we
dwoje. Objął Satsuki, która cały czas stała bezwolme jak kukła.
- Niczego się.nie bój, jestem przy tobie! Choraś, ale to nic, prędko wyzdrowiejesz. Jak
się ściemni, pójdziemy na dół, do miasteczka.
Usuki mówił bez przerwy, ona wciąż milczała. Trzymając ją w objęciach, czuł, jak
chłodne ciało Satsuki nabiera nieco ciepła.
- Nie masz się czego bać, zdaj się na mnie - dodał, lecz zaczął nasłuchiwać. Przez
szczelinę, którą płynęło powietrze, dotarł z zewnątrz gwar i odgłosy bieganiny.
Takao, spostrzegłszy zniknięcie Satsuki, wpadła w popłoch, wybiegła pędem z domu i
zlustrowała najpicirw pokój Usukiego - no, nie uciekł chyba z gór w dolinę!
- Nie widzieliście mojej córki? ~ nagabywała przechodzących, miała ochotę
potrząsnąć nimi, by odpowiedzieli. - Gdzie się podział ten przeklęty Usuki?
Jeden z zagadniętych mężczyzn głuchym głoisem odparł:
- Córkę trzeba zapłodnić.
A kiedy Takao odepchnęła go i chciała odejść, zatrzyma! jąTy czego uciekasz? Już
tam twoją córkę chłopy pieszczą!
- Takao zmierzyła go lodowatym wzrokiem. - Dobra, debra! Ty też się przydasz!
Takao po zniknięciu Satsuki utraciła całą swą energię i w’ jednym momencie
zamieniła się w starą babę, toteż mężczyzna nie rozpoznał w.niej naczelniczki i z miejsca
powalił na ziemię.
- Dobra, dobra! Zrobię ci dziecko moim nasieniem!
Brutalnie ją zgwałcił. A ciężko wiszące gradowe chmury zeszły niżej, poprószyły
śniegiem; wtedy - czy to z powodu tego śniegu, czy też dlatego, że rok był niepomyślny i
mało ciężarnych ~ mężczyźni jak na komendę rzucili się gromadnie.: na kobiety. Byli i tacy,
co upatrzywszy sobie tę samą bili się okładając na.wzajem kijami, powodowani
bczrozumnym szaleństwem napastowali dziewczynki nie mające jeszcze nawet lat dziesięciu,
młodzieńcy wskakiwali na babcie trzy ćwierci do śmierci, staruszki zaś, którym nie udało się
zdobyć partnera, wywijając kilofami gramoliły się z tyłu na leżące pary. Oto i mężczyźni w
ciasnym uścisku, i tacy, co się staczają z górki w dół, do sztolni, do potoczku, i nagie kobiety
bicgnącc po śniegu, jest i taki, co tłucze po głowach drągiem, kciomysła i bierze ofiary
padające bez zmysłów - splątane ze sobą stado mężczyzn i kobiet tłamsi się i dusi nawzajem,
trupy rzucając na ziemię. Chłopca przypiętego do staruchy napastuje starzec, inny chłopiec
biega wśród tłumu, mężczyzn kopie w krocza, kobietom wtyka kij między nogi - ten nic
zważa nawet, czy ma przed sobą żywych, czy umarłych. jeden z wariatów przynosi bryłę
węgla i wędrując po placu miażdży głowy nieboszczykom. Ogarnęło ich szaleństwo - o ileż
groźniejsze i większe od tego w czasie pogromu jeńców!
Kotlowainina ustaje w jednym momencie, wszystko zamiera, ludzie leżą pokotem na
ziemi, nic i nikt nawet nie drgnie; pośrodku trup Takao z twarzą odra.żającą, pomarszczoną i
Liwaianą, w jej kroczu tkwi głęboko - kto to zrobił? - długa, wąska deszczułka nagrobna.
Następnego ranka Usuki utorował sobie kilofem wyjście z jamy. Śnieg zasypał górę
pokrywając ślady.nocnej orgii, lecz dokoła wyrosły niewielkie śnie.żne kopczyki, po
rozgarnięciu śniegu widać zwłoki.
- Twoja mama, Satsuki, nie żyje - mówi Usuki oglądając kolejno twarze zmarłych.
Satsuki potakuje. - Co zrobimy? Chyba nie chciałaby ona pójść na cmentarz na żer tłuszczy...
- dodaje niespokojnie. Wyciąga z baraku taczkę, wrzuca na nią ciało Takao i wiezie do wylotu
sztolni. Obficie płynąca woda jest chyba ciepła, bo paruje. Usuki idzie pod prąd wspinając się
ku wejściu. - Niech cię góra przyjmie, śpij w spokoju! - Spycha taczkę w czarną czeluść
kopalni; pokryte śniegiem zwłoki suną na taczce przez ciemności, wyglądają teraz tak jak
szarobiała pleśń na stemplach chod-
nika albo, rzec można, przypominają kwitnący bluszcz uczepiony tabliczki cmentarnej
i niesiony wiatrem; taczka niknie w wodzie i ciemności. Lekki plusk dobiega uszu, lecz fala
nie wynosi zwłok z powrotem na powierzchnię. Wobec tego Usuki zwozi i zrzuca tu
następne, a Satsuki stoi i przygląda się, w pewnym momencie pomaga mężczyźnie pchać
taczkę i na jego: dziękuję! - po raz pierwszy się uśmiecha promiennie. Dopiero o zmierzchu
kończą uprzątanie zwłok.
- No, wezmę cię chyba na plecy, bo stąd do miasta żadnej drogi nie znajdziesz. -
Usuki bierze Satsuki na barana i przywiązuje si:nurkieni, potem schodzi krok za krokiem po
świeżym śniegu stromym zboczem w dół.
Zapada nagły mrok. Schodzą coraz niżej, a śnieg zagradza im drogę. I nikt ich więcej
nie ujrzał.
~ Panie burmistrzu, wszystko gotowe! - mówi sekretarz do powracającego z
przechadzki po cmentarzyku, gdzie tabliczki nagrobne sterczą teraz wśród całkiem
zmarniałych badyli bluszczu.
- Idę, idę - odpowiada.uśmiechnięty burmistrz. Pochylając korpulentny tułów
przekręca małą dźwignię: urządzenie to skieruje wodę do nowego kanału podziemenego;
teraz woda zmieniła bieg, w mgnieniu oka wzbiera i napływa w nowe koryto wypełniając je
po brzegii, po czym potok wydłuża się niby ślimak i zmierza w dół, pod ziemię.
- Wiwat! Niech żyje! - ryczą zgromadzeni.
- Teraz dalszy pomyślny rozwój naszego miasta zapewniony... - bąkają. - Tak, a
kopalnia Kazury na nic się już nie przyda, raz ogień, raz woda...
Pozierają znowu na podikowiastą obmurówkę sztolni. A niedaleko od nich, na dnie
chodnika kopalni, zbliżają się ku sobie i oddalają unoszome przez wodę wyschnięte,
woskowe zwłoki - w warstwie kilkudziesięciu ciał - uczepiony na nich swym zwyczajem
bluszcz cmentarny chwieje się jak wodna roślina, szuka sobie miejsca, żeby znów zakwitnąć,
chyboce na wsze strony niby żywe stworzenie. Zwłoki spoczywające dotąd na dnie - teraz
kiedy poziom wody nagle się podnosi - zaczynają podpływać wyżej, miękko suną zmieniając
położenie, uderzają o siebie, odbijają, by ponownie zebrać się razem. Powoli wypływają na
powierzchnię, a na samym wierzchu, na przedzie, unosi się trup Takao.
Yuki Shoji
Samotny kruk
Chiopiec potrafił świetnie naśladować głos kruka. Toteż inne dzieci nie używały
wcale jego imienia - nazywały go Krukiem. Mały Kruik rzadko się odzywał czy odpowiadał.
Do szkoły też nie chodził i z nikim się nie zadawał, towarzyszami jego zabaw były węże,
jaszczurki, mrówki i dżdżownice lub owady. Dzieci często zaczepiały go wołając:
- Ejże, Kruku! Połknij no jaszczurkę!
Gdyby Kruk chodził do szkoły, byłby już w czwartej klasie. W przypływie dobrego
humoru, uproszony przez dzieci, wyciągał z kieszeni swej znoszonej kurtki maleńką
jaszczurkę, wpuszczał ją sobie prosto do gardła i gładko w jednej chwili połykał.
- A to dopiero! Naprawdę połknął, naprawdę!
Dzieci wylękniotne i zaciekawiane otaczały go ścisłym kręgiem. Kruk luhił jaszczurki
i węże, lubił dżd’źiownice, mrówki i wszelkie owady. W jednej z jego kieszeni spało zawsze
wygodnie kilka jaszczurek, w innej spoczywał zwinięty w pierścień szarozielony albo
prążkowany wąż. Na prośby dzieci Kruk pokazywał biegającą po dłonii jaszczurkę lub owijał
sobie szyję długim wężem. Zdarzało się to jednak w rzadkich chwUach dobrego humoru, bo
najczęściej wołany nie odzywał się wcale. Odwracał obojętnie twarz o ziemistej cerze i
szybko się oddalał, jakby uciekając.
- Cóż ty tam tak długo robisz? - pyta matka.
Chłopiec siedzi skulony pod śoianą z dykty, obejmując rękami kolana sterczące z
krótkich zabrudzonych spodenek.
- Co robisz? - Matka pyta po raz drugi, jednocześnie przebierając się, bo idzie właśnie
do pracy. Pracuje w jadłodajni naprzeciwiko dworca. Wychodzi wieczorem, wraca po
północy. Niekiedy przychodzą pijana tak, że odprowadzać ją m’Usi ktoś z gości, albo nie ma
jej aż do następnego przedpołudnia. Matka jest mała, chuda i koścrsta.
Chłopiec nie odpowiada, mruczy pod nosem niezrozumiale.
- Ty pewinie znowu do szkoły nie chodzisz, bo dzisiaj przyszli z urzędu
dzielnicowego i skrzyczeli mnie. A jak niie pójdziesz do szkoły, będziesz durniem do końca
życia. Co mi tam!
Matka kończy się ubierać, przysiada przed lustrem i poprawia makijaż. W kącikach
oczu rysują się jej wyraźnie kurze łapki, skóię ma zniszczoiną i szorstką od pudru.
Mały pokoik w domu czynszowym ma ze cztery metry kwadratowe. Stoi tu
sfatygowajna toaletka i szafa, nic więcej, na ścianie wiszą ubramia. Przy pokoju niewielka
kuchenka, gdzie zawsze stoi wiadro z namoczonym praniem. Wspólna ubikacja mieści się na
końcu korj^tarza.
Chłopiec podnosi się niemrawo. Teraz dopiero widać, jaki jest wysoki, wyższy od
matki; wygląda na więcej niż na swoje dziesięć lat.
- Dokąd idziesz? - zagaduje matka, smarując czerwoiną poimadką cienkie wargi.
Lustro odbija stojącą naprzeciw szafę, a na niej grubo pokrytą kurzem tabliczkę z
pośmiertnym buddyjskim imieniem zmarłego ojca.
Syn nie odpowiada.
- Dokąd?
Odpowiedź brzmi mrukliwie, słów niepodobna zrozumieć.
- Wracaj, nim będzie ciemno, i zjedz porządnie kolację. Oidgrzej tylko zupę, jest
gotowa.
- Tak - mówi wreszcie Kruk i szybko wychodzi.
Na dworze jeszcze jasno. Kruk pakuje obie ręce głęboko w kieszenie i zmierza w
stroinę parku, któr}’ przylega do szkoły. Niegdyś był to prywatny, ogród; bogaty właściciel
ofiarował go miastu w czasie wojny. Niemal półtora hektara, w
środkowej części podłużny staw, wokół którego usypano szereg wzniesień, wzdłuż
spacerowych ścieżek ciągną się zwarte szpalery drzew, a przy wejściu mieścił się plac zabaw:
zjeżdżalnie, huśtawki i piaskoiwnica.
Kruk się wybrał do parku, lecz nie na plac zabaw. Zmierzał okrężną drogą przez
mostek na stawie. Miinął kamieney mostek i wspiął się na wzgórze, gdzie gęsto rosły wysokie
stare drzewa. Szedł sobie powoli, spoglądał czasem w niebo i naślaidując głos kruka
pokraikiwał.
- Kra, kra! - Krakanie przenika przez buj:ne korony drzew, przelatuje nad stawem i
dobiega aż do piaskowinicy. Chłopiec kracze tylko wtedy, gdy jest sam. ‘Widrapał się
stromym zboczem na samą górę, na mały placyk. Po lewej stronie stoi sintaiistyczna
kapliczika, mała i dreiwniana, wznie - sio^na w czasie wojny ku czci poiległyoli żołnierzy.
Ma prze - krzywioiny daszek, całkiem o niej zapomniano, nawet przypadkowy przechodzień
nie zatrzyma się przed nią, żeby zmówić krótką modlitwę. Przytwierdzona na niej tabliczka -
„Niech tcwa wiecznie szczęście żołnierskie” - całkiem już spłowiała i stała się nieczytelna.
Chłopiec okrążył kapliczkę i za nią schodzić począł zboczem w kierunku bujnego mieszanego
lasu. Szedł w stronę stawu, w połowie góry s.tanął i przykucnął. Tu oibok siebie znajdowały
się dwa doły przykryte deskami, głębołde i ciem.ne. Kruk w jednym z nich trzymał \yęże, w
drugim jaszczurki. Mrucząc coś do siebie wyciągnął długiego, metrowego węża, potem kilka
jaszczurek, które wpuścił do kieszeni. Nas^tępinie wstał i wspiął się z poiwrotem. Niebo
czerwieniało barwą zachodu. Zerwał się chłodiny wiatr.
- Kra, kra! - Szedł kracząc. Wokół cisza, którą przerywa tylko krzyk dzierzby.
Chłopiec kracze. Wije się wąż ściskany przez niego w ręce. Idzie chłopiec przed siebie i
uśmiecha się czasem, sam nie wiedząc czemu. Idzie już dość długo, kiedy spostrzega
nadchodzącą z przeciwka dziewczynkę.
Słońce zaszło, a dziewczynka jeszcze nie wróciła do domu. Matka ukończyła
przygotowania do kolacji i teraz dopiero zauważa nieobecność córki. Minęła szósta.
- Gdzie Keiko? - pyta starszego syna, który w swoim pokoju składa plastikowy model
Cadillaca.
- Nie wiem - odpowiada i pochłonięty swoją pracą nawet się nie odwraca. Brat Keiłko
jest w pierwszej klasie i prawic wcale nie bawi się z siostrą.
- Przecież poszła do parku z Hideko i innymi dziewczynkami, skocz no do Hideko i
zobacz, bo pewnie tam siedzi, a to nie wypada.
- Niedługo wróci - mówi z ociąganiem chłopiec, nie przerywając swego zajęcia.
Hideko to córeczka biuralisty z sąsiedztwa, ma sześć lat, jest starsza od Keiko o dwa
lata.
- Ponieważ minie nie słuchasz, nie kupię ci już więcej modelu samochodu!
- Nie przeszkadzaj.
- Szybciej! Jak Keiko wróci, będzie kolacja. Sprzątaj ten samochód.
- E, tam!
Chłopczyik odkłada niechętnie zabawkę i idzie po siostrę. Niebawem wraca.
- Nie ma jej.
- A Hideko?
- O, dawmo przyszła! Je kolację.
- To nasza Keiko nie wróciła razem z nią?
- Hideko mówi, że nie. Keiko poszła sama, a Hideko wracała do domu razem z tą
Megumi z poczty.
Gdzież wiięc się podziewa? - Matka marszczy brwi. Mała Megumi też ma cztery lata,
jak Keiko, często bawią się razem, W tej chwili wrócił z pracy ojciec - pracuje jako urzędnik
w dzielnicy Kasumigaseki. Wysłuchał relacji żony, lecz nie przejął się zbytnio.
-Idź sama i poszukaj jej. Nieśmiała to oiia nie jest, siedzi gdzieś pewnie u ludzi.
- Ale już jest pół do siódmej. - Matka zerka na zegarek męża, odwiązuje fartuch i
wychodzi.
Jeszcze się nic nie działo, prawdziwe zamieszanie powstało dopiero później. Keiko,
powiedziała Hideko, poszła z nią razem do parku, gdzie bj^a już Megumi i inne dziewczynki.
Przez pewien czas bawiły się tam wszystkie w piaskownicy. Potem się przeniosły na
zjeżdżaLnię i huśtawki. Hideko nie wie nawet, kiedy Keiko odeszła. A później przybiegły
jeszcze inine dzieci i bawiły się w grupkach, dopóki nie nadeszła jechia z matek, żeby zabrać
S’Woją pociechę do domu. Kolejno wszystkie koleżanki odeszły. I wreszcie, jeśli nie liczyć
obcych, nieznajomych dzieci, pozostały tylko Hideko i Megumi. Megumi powiedziała, że
chce wracać, więc Hideko wzięła ją za rączkę i odprowadziła do domu. Matka Keiko wyp);-
tywała jeszcze Megumi, ale usłyszała tylko potwierdzenie słów sześcioletniej Hideko. Na
koniec Megumi dodała; - Keiko poszła w stronę stawu. - Matka odwiedziła Jeszcze trzy inne
domy, gdzie miała nadzieję zastać córkę, ale nadaremnie - nigdzie jej nie było.
- Zawsze chodzi się bawić do parku, nic powinna chyba zabłądzić?
Zmartwieni rodzice patrzyli po sobie i zastanawiali się, dokądże Keiko mogła pójść.
Posta:nowili teraz szukać dziewczynki każde z osobna.
- Ja idę do parku. - Ojciec nawet się Jeszcze nie przebrał. Wyszedł Jak stał, tak jak
wrócił z pracy.
Park zalegała głęboka cisza. Plac zabaw, oświetlony błękitnawym światłem latarni,
był całkiem pusty. Ojciec podszedł aż do piaskown/icy, zajrzał nawet do pustego szaletu.
- Keiko! - zawoiłał w stronę stawu.
Staw stał ciemny, nikt nic odpowiedział. Ojciec postanowił obejść cały park. Szedł
nawołując. Za każdym razem milkły głosy owadów w zaroślach, jakby i ome czekały na
odpowiedź. Keiko ma cztery lata. Jest rezolutna i śmiała, i garnie saę do ludzi. Woli ojca niż
matkę, często, jeszcze niewprawnie, śpiewa. Co niedziela chodzi z ojcem do parku; kiedy
stają nad stawem, wpatruje się bez końca w stadicó czerwonych karpi. Nie wpadła przecież
do wody! Ojciec uważnie lustruje powierzchnię stawu. Nie, córki w parku nie ma. Ojciec
wraca do domu, gdzie zastaje żonę, która miała szul^ć dzieclca po sąsiadach. Spojrzeli t)dko
na swe zasępione twarze i nie mieli potrzeby pytać o rezultat poszuki - v/ań. Docho’dziła
ósma. Rodzice byli coraz bardziej niespokojni. Dokądkolwiek Keiko poszła, nawet gdyby
zbłądziła, powinna się już odnaleźć. Umiała przecież podać swoje nazwisko i adres; każdy z
przypadkowych przechodniów byłby ją odprowadził.
Zgłosili zaginięcie dziecka na pobliskim posterunku.
- Cztery lata? Nie można więc przypuszczać, że uciekła z domu - powiedział policjant
z nawyku zawodowego, choć minę miał poważną. Spytał o okoliczności zaginięcia i
natychmiast powiadomił komisariat. Sprav/ę przekazano poHcji śledczej’. Podinspektor, szef
grupy dyżurnej, raz jeszcze dla pewności wypytał rodziców o szczegóły, następnie
zawiadomił wszystkie posterunki w swoim rejonie i komisariaty sąsiednich dzielnic.
Zawiadomił też wydział do spraw nieletnich komendy główinej. Równocześ:nie dowódca
patrolu powiadomiony przez komisariat zabrał się sprawnie do rzeczy: do jednego radiowozu
posadził ojca,.do drugiego matkę dziewczynki i krążył po swoim rejonie, nadając meldunki
przez mikrofon. I wreszcie inna grupa spenetrowała z latarkami cały obszar parku. Szukano
tak bez rezultatu do jedenastej wieczór, po czym poszukiwania przerwano.
III
Chłopiec miał ciemną cerę. - Zupełnie jak Murzyn - słyszał zewsząd, ledwie odrósł od
ziemi.. Jego ojciec, wędrowny golibroda, posiadał jako narzędzie pracy jedną jedyną
niezastąpioną brzytwę, którą woził zfe sobą, odwiedzając prowincjonalne zakłady fryzjerskie.
Wprawdzie mógłby się zahaczyć zawierając umowę na stałe, bo w powojennvch czasach
brakuje fachowców, nie musiałby wcale wędrować, on jednak nie potrafił długo wytrzymać w
jednym miejscu; po prostu taka slcaza cłiarakteru, to jaisne. Wziął sobie iomę dopiero po
wojnie, pracował wtedy w zakładzie fryzjerskim w mieście A.shikaga. Nie znaczy to, że brał
ślub z błogosławieństwem; po prostu pewnej nocy udekł do miasta Sendai, zabierając ze
so’bą dziewczynę z sąsiedzitwa, która z nim zaszła w ciążę. Ale łciedy dziewczyna po trzech
miesiącach poroniła, nasz fryzjer bez słowa wyjaśnienia porzucił i nowe miejsce pracy, i
dziewczynę. Miał jeszcze potem kogoś w Nagoya i w Shizuoka, aż wreszcie znalazł sobie
nową żonę w Tokio. Koibieta ta pochodziła z miejscowości Kofu. Oto przeszła matka Kruka.
Pracowała w kaibarecie w dzielnicy Koi - wa. W tymże kabarecie s’ię poznali. Fryzjer po raz
czwart}^ wybrał żomę i tym razem trzymał się jiuż domu i rodzimy, ale na odmianę
odechciało mu się jakoś pracy. Wylegiwał się tylko całymi dniami, stał się mrukliwy, złościł
się o lasda drobiazg i wrzeszczał, dochodziło nawet do tłuczenia szyb i niszczenia
drewnianych przepierzeń. A wszystko to bez żadnej konkretnej przyczyny. Nigdy jedinak nie
uderzył żony, aż ona sama się temu dziwiła. - Mąż z natury jest bardzo łagodny - chwaliła go
przed sąsiadkami. Kiedy chłopiec u - kończył pięć lat, ccjciec się powiesił na sośnie na pustej
pobliskiej parceli. Nikt nie wiedział, dlaczego.
Chłopiec, nim dorósł do wieku szkoLnego, nie róimił się od innych dzieci; może był
tro.chę nerwowy, ale w zgodzie bawił się z rówieśnikami. Pamięć miał dobrą, w wieku lat
pięciu zaczął się uczyć pisać. Dopiero na krótko przed pójściem do szkoły stał się milczący i
unikać począł zabaw poza domem. Nic nie pomagały usilne namo’wy ani zachęty matki. Na
pytanie, dlaczego nie idzie do szkoły, nie odpowiadał, jakby roztargniony, z ustami
półotwartymi, nie wiadomo nawet, słyszał, czy nie słyszał.
- Dziwne dziedco, doprawdy!
Matka nie zwróciła jednak specjalnej uwagi na zmianę, jaka w nim zaszła.
Wyczerpana i zmęczona była pracą, zresztą sama także wychowana w nędzy do szkoły
prawie nie chodziła. W tym czasie chłopiec zaczął mruczeć sam do siebie niezrozumiałe
słowa albo bez przyczyny się uśmiechał. z czego się śmiejesz? - pytała z początku matka, ale
że nigdy nie odpowiadał, przyzwyczaiła się wkrótce.
Chłopiec nie robił sam niczego, oo trzeba. Nie mył się w ogóle, póki go matka nie
skrzyczała. Najczęściej przesiadywał teraz przez cały dzień w domu, z nikim też nie roz -
mawiiał, nawet z matką.
Był jednak zręcziny; choć nikt go tego nie uczył, umiejętnie rozszczepiał nożem
bambus na cienkie listewki i majstrował 2 nich maleńkie klatki na owady. Klateczki stały
przez kilka dni, po czym bez słowa rozdawał je dzieciom, które się akurat znalazły w pobliżu;
w klatkach były czasem krągłe brązowe świerszcze lub modliszki, innym razem cykady z
urwanymi skrzydłami albo zgniecione i nieżywe ważki.
Kiedyś siię zdarzyło, że matka wyszła do pracy i przez całe trzy dni nie wracała.
- Przepraszam cię, chłopcze. Wyszłam z pracy i brzuch mnie raptem rozbolał... -
rzekła potem z wyrazem zmęczenia na twarzy. I pytała niepewnie, jak sobie radził z
jedzeniem.
- Dałem sobie radę - odparł chłopiec obojętnie. Nie widać było, żeby się martwił
nieobecnością matki, aini się nie cieszył, że wróciła.
- Czy cię ktoś nakarmił?
Milczenie. Chłopiec pokręcił tylko przecząco głową.
- Przecież nie miałeś pieniędzy? Więc co robiłeś?
Na żadne z pytań nie było odpowiedzi.
- Ale nie kradłeś chyba?!
- Dałem sobie radę - odpowiedział. Nie starał się opisać ‘matce smaku żab i
jaszczurek.
Mniej więcej przed rokiem zwabiła chłopca nieznajoma kobieta; nie wiadomo nawet,
co za jedna i skąd się tu przyplątała. Miała koło czterdziestki, a wołano na nią Wariatka - -
Blegantka, śpiewała cienkim głosem stare szlagiery i włóczyła się po mieście z rozczochraną
głową, resztkami trwałej ondulacji, wyblakłymi kłakami gęsto ozdobionymi szpilkami,
grzebykami i kwiatami polnymi, z twarzą białą od pudru. Klapiące drewniaki z czerwonymi
rzemykami, rozwiane poły brudnego kimo.na i kokieteryjne spojrzenie rzucane w stronę
każdego przechodnia. Nieraz zatrzymywana była przez poh!cję i odsyłana do domu wariatów.
Lecz nie minęło wiele czasu i znów jest z powrotem, zoowiu chodzi po mieście
odprowadzana pogardliwym wzrokiem mieszkańców. Tak, ale nie kradnie ani nie podkłada
ognia. Chociaż pogardzana, cieszy się popularnością Jako komediantka i osobliwość. Są i
tacy, co specjalinie obdarzają ją kosmetykami, żeby śmiać się potem z okropnego makijażu,
ze szminki i pudru. Raz ją spotkać można w dzieilinicy Asakusa koło świątyni Otori, iniiym
razem włóczy się po Kinshicho. Opowiadano, że zwariowała, bo rzucił ją kochanek czy też
mąż ją odumarł, różnie. Niskiego wzrostu, ale ostatecznie niebrzydka, zaszła w ciążę nie
wiadomo z kim, odesłana znowu została do szpitala, gdzie przy okazji przeprowadz/oino
sztuczne poronienie.
Chłopiec spotkał ją na ścieżce w lasku na krańcach parku.
~ O, ty tutaj? - odezwała się WariatkaElegantka.
Chłopiec przystanął. Kobieta wipatruje się weń zachęcająco.
- Tak cię chciałam zobaczyć! - Bierze go za rękę. - Długo szukałam, naprawdę. Bo tak
cię chciałam spotkać!
Niespodzianie policzek kobiety dotyka twarzy chłopca - jest ciepły i miękki, ma inny
zapach niż u madci, zapach płoi. Chłopiec nie protestuje.
- Goni mnie jakiś dziwak. Strach pomyśleć, co będzie, jeśli złapie. Prędzej,
uciekajmy!
Kobieta ciągnie chłopca do lasu.
- Nareszcieśmy się zeszli!
Teraz wariatka przewraca go w zarośla i z całej siły obejmuje.
Chłopiec odwraca twarz.
- Ciężko mi! - mówi.
- Mnie też!
Kobieta nie zwalnia uścisku. Bije od niej kwaśny odór potu.
- Ciężko, puszczaj! - Chłopiec odpycha piersi kobiety, bujną elastyczną sprężystość.
Kobieta się śmiqe. Wstaje i zaczyna rozwiązywać pasek kimona.
- Zawszcś taki sam! - Ściąga brudne cienkie kimomo, pod nim nie ma nic. Pulchne,
gołe ciało. - Tirzeba się śpieszyć, zanim on nas nie ssnajdzie! - mówi. Rozpina pasek i
zdejmuje spodnie chłopcu, który się nie sprzeciwia. Schyla się i jej v/argi chwytają jego
członek.
Chłopiec odczuwa gwałtowny wstrząs, ale znacznie później. Tak że nie wiąże skutku i
przyczyny. Łapie raptem leżący obok pasek od kimona i owija nim szyję kobiety.
- A, a, a!...
Kobieta dusi się i dyszy, ale wkrótce przestaje się ruszać. Chłopiec bezszelestnie się
podnosi. Twarz ma nieprzystępną i zimną. Patrzy w dół na kobietę. Pociąga nosem.
Kruk wrócił do domu, jakby nic nie zaszło, i ani pomyślał o WariatceElegantce.
Matka i syn prowadzą czasem, rzadiko, nieskładną rozmowę.
- Mówią, że świetnie naśladujesz kruka. Zakracz ml choć raz, niech posłysżę! - mówi
matka.
Chłopiec railcz}^
- Czemu nie chcesz? - pyta matka.
- Bo to nieprawda!
- Słyszałam przecie od tylu osób.
- Kłamstwo - odpowiaida chłopiec niskim głosem. Zajęty jest sporządzaniem klatki na
owady.
- Wciąż tylko robisz klatki, czy to ma być twoje zajęcie w przj^szłości?
Chłopiiec nie odpowiada.
- Od kiedy żeś tak zgłupiał?
- Czy człowiek był kiedyś wężem? - odzywa się wreszcie syn.
- Jakże? - pyta matka. - Człowiek to zawsze człowiek i tyle.
- Nieprawda, człowiek był wężem. Właśnie on tak mówi.
- Kto?
- Nie wiem kto, ale mówi. Człowiek’był wężem,’ dlatego jak umiera, znowu’ się’^w
węża zmienia,’ tak mówi. Słyszysz przecież.sama!’
- Co słyszę?
- No,- głos.
-Jaki głos?
- Pewnie to jest głos taty. On umarł. I stał się wężem.
- Cóż ty pleciesz za głupstwa!
- Ja się boję. Tata wciąż się złości. Ciągle go przepraszam, ale nie chce mi przebaczyć.
- Strach doprawdy słuchać, przestań! Wciąż dręczysz węże i dlatego pewnie snujesz
takie historie. Jak się w garść nie weźmiesz, to już sama nie wiem, co mam z tobą zrobić!
Straszne rzeczy mówisz, brr!
Matka gasi w popielniczce niedopałek, naciąga kołdrę na głowę. Ale na dworze Już
jasno. Późno się położyła, a niedługo trzeba będzie wstawać, Z zewnątrz dolatują słowa
wypowiadane do mikrofonu:
- Tu komenda policji taka to a taka. Pirosimy wszystkich ouwagę. Poszukuje się
Keiko, córki pana Tokuda Shosahu, zaginionej wczoraj wieczór. Ktokolwiek wiedziałby o
łosie zaginionej, pros2X3ny jest o skontaktowanie się...
Radiowóz oddalił się powtarzając w kółko swój apel.- Matka wystawiła głowę spod
kołdry i popatrzyła na syna. Chłopca znudziła pewnie praca nad klatką, bo bezmyślnie zagapił
się w sufit.
- Dokąd też ta Keiko poszła? - szepnęła matka i znowu zniknęła pod kołdrą.
IV
Następnego dnia podjęto znowu poszukiwania. Prowadzący śledztwo utwierdzali się
coraz bardziej w przekonaniu, że najprawdopodobniej chodzi o porwanie. Położono zatem
większy nacisk na zbieranie informacji. Na podstawie znanej godziny powrotu do domu
dziewczynek, które się bawiły z małą Keiko, ustalono porę zniknięcia dziecka mniej więcej
na godzinę wpół do piątej po południu. I pilnie wyszukiwano wiszystkie osoby, które o tej
porze znajdowały się w okolicy parku. O pierwszej w południe pojawił się meldunek, źe ktoś
jakoby widział podejrzanego osobnika przy bramie szkoły podstawowej. Teren szkoły
przylegał do parku.
- Tak, widziałem tego mężczyznę wczoraj przed bramą gdzieś tak koło czwartej.
Wysoki i chudy, obie ręce trzymał w kieszeniach płaszcza. Rzeczywiście, wyglądał
podejrzanie, cera ziemista, wiek trzydzieści siedem czy trzydzieści osiem lat. Dłuższy czas
chodził przed bramą taim i z powrotem, zaczepiał ucziniów wychodzących ze szkoły, dzieci
na pewno go sobie przypomną. Tak jakby na kogoś czekał, tylko że na ojca to mi - nie
wyglądał. Widziałem, jak co najmniej godzinę się plątaŁ Znikł, zamim się ściemniło, nie
wiem kiedy - zeznał woźny szkolny. Miał małe, wpadnięte oczka lśniące podnieceniem, był
stary i nieco przygłuchy, ale żwawy i wymowny.
Znaleziono więcej osób, które ten fakt potwierdziły. Jeden chłopiec i dwie
dziewczynki rozmawiały z nieznajomym.
- Zapytał mnie o adres i nazwisko, i o zawód tatusia - twierdził chłopiec.
- A mnie o rodzeństwo i o kieszonkowe, i jeszcze o inne rzeczy - mówiła
dziewczynka.
Natrafiono w końcu na dziewczynkę, z którą nieznajomy poszedł do samego domu,
tam przedstawił się matce i zostawił wizytówkę. Inspektor policji śledczej, który na wszelki
wypadek skorzystał z wizytówki i odszukał miejsce pracy nieznajomego, zdenerwował się
tylko - niepotrzebnie czas tracił! Nieznajomy okazał się menadżerem dziecięcego zespołu
teatralnego i poszukiwał nowych talentów. Nie miał też nic wspólnego ze zniknięciem małej
Keiko.
Gnupę śledczych ogarnęła niecierpliwość i niepokój. Mieli już wcześniej na swym
koncie nieudane dochodzenia w wypadkach porwania i to w takich, które poruszyły opinię
publiczną i wywołały ostrą krytykę. Teraz śledztwo powinno się odbywać niesłychanie
sprawnie przy jednoczesnym zachowaniu wszelkiej ostrożności. Nie wolno dopuścić do
śmierci porwanego dziecka. Mowa o porwaniu, ale jakie są na to dowody? Porywacza nikt
nawet nie widział, nikt też nie żąda okupu.
- Przeczeszmy park jeszcze raz możliwie najdokładniej - zaproponował podinspektor,
który krytycznego dnia pełmił dyżur.
Bo jeśli dziewczynka nie została porwana ani nie zabłą - dzila, to jest tylko jedna
możliwość - gwałt dokona,ny przez zboczeńca. Grupa śledczych ponownie wkroczyła do
parku, gdzie zapadał już zmierzch. Na placu zabaw były jeszcze dzieci.
- Wracajcie prędzej do domu, bo mama się martwi! - krzyknął jeden z policjantów.
Dzieci jedsiak bawiły się dalej.
- Wracać mi zaraz! - zakrzyczal po raz drugi wysokim, nerwowym głosem.
Teraz dopiero dzieci się przelękły, podniosły głowy i stanęły z rękami
wysmarowanymi ziemią.
Nawet najlżejszy wietrzyk nie burzył powierzchni stawu. Głośno kumkały żaby. Na
brzegu śledczy podzielili się na dwie grupy; jedna poszła w lewo, druga w prawo. Na
ścieżkach nie było widać spacerowiczów, inaczej niż w lecie, gdy do późnej nocy krążyły
liczne pary. Tak, dawno już minęła pora randek i spacerów.
- Bo dzisiejsze dzieci to są takie, że nie wiadomo, co im strzeli do głowy - powiedział
jeden z policjantów do swego towarzysza, schodząc ze ścieżki i zapuszczając się w las. -
Może zapragnęła nagle wsiąść na przykład do kolejki miejskiej i uciec z domu.
Brawie zaraz potem dało się słyszeć wołanie;
: - Hej, znalazłem!
Wołanie rozległo się po przeciwnej stronie od miejsca, gdzie znajdowali się akurat
dwaj funkcjonariusze. Pędem wdrapali się z powroitem na ścieżkę i pobiegli w tamtym
kierunku. Na skraju parku pleniły się gęsto pożółkłe zarośla. Właśmie w pobliżu tego miejsca
zamordowana została WariatkaElegantka. Dziewczynka leżała na wznak, zaduszona. Jej
brzuch rozpłatany był na krzyż ostrym nożem, a usta, jakby.nie wiedziały o bestialskim
mordzie, uśmiechały się lokko.
Śledczy nadbiegli i zatrzymali się; długą chwile stali osłupiali, żaden się nie odezwał.
Jeden z.nich odwrócił się, na leżącej obok czerwonej sukience mignął mu szary cień.sunącej
jaszczurki.....
Chłopiec siedział na boisku szkolnym. Jedna klasa odbywała tu właśnie lekcję
gimnastyki, druga grała w siatkówkę. Cisza. Chłopiec przysiadł na brzegu klombu w
odległym kącie i z roztargnieniem spoglądał na grających w piłkę. Czasami rozlegały się
piski, słychać było oklaski. Chłopiec mruży oczy od blasku i patrzy w niebo. Po przejrzystym
błękicie suną chmury jak baranki.
- O, o, o!... - jęczy chłopiec, opuszczając oczy.
- Nie popatrzyłeś dokładnie! - mówi głos.
Kruk słyszy głos ten sam co zawsze. Podobny jakby do głosu zmarłego ojca., ale
kiedy zjawiała się postać, to albo z głową węża, albo pyskiem krowy. Dzisiaj jefdnak był
tylko sam głos, nic się nic pokazało, taki dzień złego humoru.
- Popatrzyłem! Dobrze się przyjrzałem - odpowiada Kruk.
- Dlaczego mi nie wierzysz? Naprawdę, ja nigdy nie kłamię!
- Jakbyś dobrze patrzył, tobyś przecie zobaczył.
IMylisz się, w brzuchu były tylko same poskręcane flaki. ani jednego węża!
Rozciąłem, jak się należy, i widziałem.
- Pewnie się zląkłeś. I dlategoś dobrze nie uważał, ze strachu.
- Wcale się nie bałem. Nie jestem tchórzem. Nawet jak dziewczynka zapłakała, też nic
a nic.
- I tak jesteś tchórzem. Bo zawsze uciekasz.
- To dlatego, że nie lubię, jak mnie przezywają. O, nawet w tej chwili: ci, co grają w
piłkę, i tamci, co się gimna - st}”kuiją, wszyscy mówią o mnie, wyśmiewają się. Nie jestem
głupi, a oni krzyczą: głupi! Gonią mnie zawsze i wołają, że jestem dziecko węża, a ja nie
jestem podobny do węża. To właśnie omi są wężami.
- Tak. Wszyscy jesteśmy wężami. W brzuchu siedzą duże węże i małe węże, całe
kłębowisko. Ale twój wąż jest zły. Dlatego nikt cię nie lubi.
- Zły? Czemu zły?
- Bo twój ojciec mieszkał wśród złych węży.
- Czy mama to też wąż?
- Oczywiście.
- A ojciec?
- Jest w Afryce.
- W Afryce zmienił się w węża?
- Pewnie, pewnie.
Skoro ojciec jest w Afryce i tam się zmienił w węża, głos ten nie może być chyba jego
głosem. Nie, to nic ojciec. Na początku wszyscy mieli powstać węży, kłębili się w brzuchu
kobiety. I dopiero z chwilą narodzin, po kolei przybierali postać ludzką. A kiedy człowiek
umiera, staje się na powrót wężem; wędruje do Afryki albo i do Indii, włazi do brzucha kobiet
podobnych do matki. Jak się uzbiera już dużo, kłąb cały, wtedy rodzą się po jedmym znowu
ludzie.
Rozbrzmiewa dzwonek.na przerwę, koniec kolejnej lekcji. Chłopiec dzwonka nie
słyszał. Z prawej kieszeni kurtki wyłowił jaszczurkę, nie większą niż mały palec, i położył
sobie na dłoni. Jaszczurka dopiero oo się urodziła, skórkę miała suchą i jasną, stała,na
czterech krótkich łapkach i wodziła dokoła okiem, jakby przestraszona. Nie wiadomo kiedy
chłopca ze wszystkich stroin otoczyły ciasno dzieci. Jeden z uczniów zerknął na jaszczurkę.
- Ładna! - powiedział.
Dziewczynki jednak wzruszając ramionanii orzekły; - Brr! obrzydliwa! - I śpiesznie
się oddaliły.
- Ej, ty tam, Kruku! Gdzieś ją złapał?
- Czy ty może jesz i takie jaszczurcze niemowlęta?!
- Pokaż nam większą! - wołali chłopcy.
Kruk nie patrzył na nich. Był napięty, jakby się z czymś zmagał, i śledził sunącą mu
po ręce jaszczurkę. Nie śpiesząc się powstał, przesadził płotek dzielący szkołę od parku
poszedł sobie.
VI
W śledztwie sprawa przestała teraz figurować jako porwanie zakwalifikowana została
jako mord dokonany przez zboczeńca. Powołano.nowy skład grupy śledczej,
zintensyfikowano poszukiwania świadków, zaczęto sprawdzać wszystkich znanych policji
nienormalnych osobników w całym rejonie. Następnego dnia po znalezieniu małcij Keiko w
południe jeden z funkcjonariuszy zwródł uwagę na istotną informację w kolejnym zeznaniu.
Jedna z matek, żona urzędnika, która pamiętoego popołudnia udała się po córkę do parku,
twierdziła, że słyszała głos kruka. Krakanie. Niby nic i można by taki drobiazg pominąć, ale
wzięła tu górę zawO’dowa intuicja. Otóż śledczy p,rzypom:niał sobie, że kiedy przed rokiem
w tymże parku zamordowano WariatkęEleganfckę, też któryś ze świadków wspomniał, że
słyszał krakanie. Wówczas jednakże śledztwo się toczyło w innej atmosferze, pozby - io się
kłopotliwej figury, nie dociekano także, być może, zbyt gorliwie i w końcu sprawę umorzono,
nie wyjaśnioną. Teraz jednak śledczemu, gdy usłyszał tę samą co przed rokiem informację, od
razu przyszedł do głowy chłopiec - Kruk. Śledczy był już sta.ry, bliski emerytury i choć nie
zrobił dotąd specjalnej kariery, znał swój rejon lepiej i dokładniej niż kto inny.
- Jest pani pewna, żc słyszała krakanie?
- O, tak! - niespokojnie przytakuje na ponowne pytanie żona urzędnika.
- A czy zna pani chłopca, mniej więcej dziesięciolatka, którego wołają Kruk?
- Tak, znam. Niesamowite dziecko, co nosi po kieszeniach węże i jaszczurki, prawda?
Właśnie. Czy może widziała go pani tam w parku, kiedy słyszała krakanie?
- Nie wiem... - Zeznająca pochyliła głowę, w oczach jej odbiło się przerażenie.
Śledczy zakończył przesłuchanie i natychmiast pośpieszył do mieszkania Kruka. W
szeregu rozpadających się domów wzdłuż zaułka, w którym unosił się odór szamba, stał
drewniany parterowy dom czynszowy. Od wejścia prowadził korytarz z rozeschią skrzypiącą
podłogą. W pokoju była matka chłopca. Siedziała rozwalona i ani się.ruszyła, patrzyła tylko
sennymi oczami.
- Dokąd poszedi?
- A pan kto?
- Jestem z policji.
- Jak to, czy mój syn zrobił coś złego?
- Nie, mam do niego tylko parę pytań.
- Nie wiom, z czym pan przyszedł, ale na nic się to nie zda, nawet gdyby tu był. Bo on
prawie nigdy z nikim nie rozmawia.
- Dlaczegóż to?
- Taki już jest, małomówny.
- Ale jak się o co spytam, to mi chyba odpowie.
- O nie, trudno i darmo. Bo ojciec taż był dziwny. Ma to po nim. Ostatnio to nawet ze
mną nie rozmawia ani się nie bawi z innymi dziećmi.
- Z nikim się nie bawi? Co robi całymi dniami?
- Mruczy sam do siebie, a jak mu się zechce, to majstruje klatki na owady.
Matka, naprowadzana umiejętnie pytaniami śledczego, opowiedziała ze skargą w
glosie, jak Kruk spędza dnie. O tym, że unika ludzi, jakby się bał, że lubi czas spędzać
samotnie, uśmiecha się bez powodu, gada sam ze sobą. Zawsze zimny jest i obojętny, nie
przejawia żadnej impulsywności. Na dodatek głosy jakieś słyszy i zjawy widzi... Czy Kruk
jest aby.normalny? Bo i ojciec się powiesił z niewiadomej przyczyny, kiedy chłopiec miał lat
pięć.
- Dokąd więc poszedł, gdzie teraz może być? - pyta zinów śledczy.
- Czy ja wiem? Nigdy mi nie mówi, dokąd idzie. Ale wieczorem, jak zgłodnieje, to
wróci.
- A może poszedł do parku.
- Może i tak. Rówieśników swoich nie lubi, więc tylko się włóczy sam jeden.
- A przedwczoraj był w.parku?
- Nim się zebrałam, do pracy, gdzieś tam wyszedł, ale gdzie...
Matka mówi to wszystko tonem obojętnym ani też nie przejawia zbytniego
zainteresowania.
Śledczy wyszedł od niej i pobiegł do parku. Najpierw na miejsce zbrodni. Kruka nie
ma. Pyta więc przechodzących wyrostków:
- Nie spotkaliście Kruka?
- Tak, koło kaplicy - odpowiada jeden.
- Kiedy?
~ Teraz, przed chwilą.
- Co tam robił?
- Machał na nas wężem, uciekliśmy. Aleśmy się śpieszyli! - Wyrostek łapie oddech po
szybkim biegu.
Kapliczka jest niedaleko. Na ścieżynce pod gęstym zielonym baldachimem liści
panuje mrok, nawet w samo południe. A przy wspinaczce na strome kamieniste zbocze
również dorosły się zasapie. Chłopiec siedzi za kapliczką. Zachodzi go śledczy od tylu.
Słyszy głośne sapanie. Chłopiec trzyma w prawej ręce jakby powróz, szarozielony, ponad
metrowej długości, ściska za jeden koniec i tłucze nim w płaski kamień. Ów zielony powróz,
straszliwie zmaltretowany, skręca się z bólu i podryguje lśniącym ciałem. Po niedługiej chwili
wąż kona i zwisa bezwładnie jak zielonkawa sprężysta lina. Chłopiec jednak nie przestaje,
tłucze dalej.
- U, u, u!... - jęczy chłopiec.
- Kruku! - wola śledczy, ale tamten nie słyszy. - Kruku! - woła głośniej.
Chłopiec nieruchomieje. Wolno się odwraca, ciemna twarz lśni mu od potu.
Błyszczące oczy patrzą wprost na policjanta, a usta wykrzywiają się w nienormalym
uśmiechu.
Przypisy
^mujina - borsuk. Wg japońskich wierzeń ludowych niektóre zwierzęca, jak np.
borsuk, lis, jenot, potrafią przybierać różne postacie, aby straszyć i zwodzić ludzi.
^Bitwa w zatoce Dannoura (prefektura Yamoguchj) w r. 1185 kończy długi okres
wojen domowych i walki o hegemonię dwu rodów; Heike (ród Taira) oraz Genji (Minamoto).
Ród Taira ponosi w tej bitwie ostateczną klęskę. Cesarz Antoku (1178-1185), osadzony na
tronie przez swego dziadka Tairano Kiyomori, miał w chwili kieski lat siedem. Obecny na
okręcie podczas bitAvy morskiej ginie wraz z babką Niinoamą śmiercią samobójczą, skacząc
w morze.
® A in i cl a - jeden z buddów panteonu mahajanist)’czncgo, powołujący do raju
dusze zmarłych.
^Lutnia, w oryg. biwa - drewniany czterostrunowy instrument muzyczny.
Akompaniament biwy towarzyszy śpiewnej recytacji, której treścią, podobnie jak w eposie
rycerskim, były ważne wydarzenia, walki itp. Istnieli zawodowi recytatorzy i muzycy w
jednej osobie, a ich kunszt ceniono wysoko.
^Opowieść o rodzie Heike {Heikemołiogatarl) - obszerny poemat opiewający kieskę
rodu Taira w bitwie w zatoce Dannoura.
®Sutra H ann y a shin gyO - w sanskrycie obejmuje 600 tomów stanowi rozważania
na temat najgłębszego sensu buddyzmu i potęgi ro - zumu dążącego do absolutu. Spisana
także w sanskrycie w formie skróconej, którą przełożono na język chiński. Ten to przekład
znany był w Japonii i liczył 262 znaki pisma chińskiego.
‘Budda - jap. fugenbosatsu, sanskr. bodhisattwa.
® Jenot, jap. tanuki, porównaj przypis 1.
® trzeci rok Tenna - rok 1683. i®mapa sporządzona przez sztabowców - począwszy
od r. 1888 w myśl nowych rozporządzeń mapy, sporządzane dotąd przez władze cywilne,
znalazły się w gestii władz wojskowych. trasa Tokaido - szlak Edo (dawna nazwa Tokio) -
Kioto. klasztor na górze Koya - góra w okręgu Yoshino, gdzie znajdują się klasztory
buddyjskiej sekty Shingon.
Shizugatake - miejsce znane z historycznych walk między dwoma rodami. Toyotomi
Hideyoshi pokonał pod Shizugatake Shibatę Katsu w r. 1591. g o s p o d y przydrożne - na
szlakach pieszych wytyczonych na rozkaz cesarski znajdowały się gospody w odległości
jednego dnia drogi pieszo.
A m o - przełęcz górska, wysokość 1290 m, prefektura Gifu.
S ii a n - c u n g (po Japońsku G e n s o) - cesarz chiński, szósty panujący z dynastii
T’ang, panował w latach 712-756. Ulubionym miejscem jego wypoczynku były gorące źródła
na górze Li.
W oryginale nieco zmieniony urywek z Sutry Lotosu {Saddaharma - pundarikasuira,
po jap. Myóh Jreng ekyó lub Hókekyó), modlitwa egzorcy - styczna, ustęp dwudziesty szósty.
„Kto po wysłuchaniu moich zaklęć napastować będzie sługę bożego, tego głowa na
siedem części się rozleci, stanie się on jak gałęzie drzewa arjaka [lac. Ocimum gratisshnum],
weźmie na siebie grzech ciężki jak ojcobójstwo i jak matkobójstwo, niczym ten, kto tłocząc
olej sezamowy nie oczyszcza go i robaków z niego nie wybiera, byle go więcej było. I jak ten,
kto ludzi oszukuje na wadze. I grzech tak ciężki, jak ten, który popełnił Dcw’adatta
napastując Buddę.
Kto napastować będzie mnie, sługę bożego, wszystkie te grzechy weź - iTiie na swoje
sumienie i będzie za nie odpowiadać.”
BóstwoCoLeczyWszelkieChoroby - w panteonie buddyjskim bóguzdrowiciel
Yakushisama. b i w a - drzewo owocowe, Eriobotrya)aponica Lindl.
W Jecie Japończycy z niższych warstw chodzą często ubrani tylko V/ kalesony.
^^Daiitokumyoo - jedno z wcieleń Buddy, bóstwo opiekuńcze ziem zachodnich,
wymienione w sutrze sanskryckiej Chanawyna sutra.
C’in Szyhuangti (259-210 p.n.e.) - pierwszy panujący z chińskiej dynastii C’in,
rozbudov/ał Wielki Mur, czyniąc zeń ważny obiekt obronny. d r u g i z kolei cesarz
(chińskiej) dynastii S u e j - Jangti (589-618), doszedł do władzy dopuściwszy się
ojcobójstwa. Za panowania tej dynastii zbudowany został wielki kanał cesarski łączący Rzeltę
Żółtą z Jangcyciangiem.
D r u g a Aleja - Nijo, jedna z ulic ówczesnego Kioto. duchowny buddyjski, po jap.
so7ji, odpowiednik biskupa.-
2S bogini Kisshoten (jap.) - w panteonie buddyjskim bóstwo kobiece o niezwykłej
urodzie.
2’?Kudara Kawanari - malarz japoński z początku okresu
Heian (794-1192).
28Kose Kanaoka - malarz japoński z okresu Heian.
2» o b r a 2 Pięciu Stref (po jap. gosbusho)i) obrazujący wędrówkę dusz, w myśl pojęć
buddyjskich obejmującą pięć stref; raj, czyli niebo, człowiek na świecie, zwierzę (jako jedno
z wcieleń duszy), piekło, kraina zgłodniałych dusz (odpowiednik czyśćca).
30Ryugaiji (zwana też Ołcadera) - świątynia sełity Shingon, w o - kręgu Takeichi,
prefektura Nara. tengu - w Chinach i Japonii legendarne olbrzymy o długich nosach,
zamieszkujące niedostępne góry i mające nad ludźmi moc nadprzyrodzoną.
31Monju, (C h i g o - M o n j u), sanskr. Manjusri - Budda w postaci chłopca,
uosobienie mądrości najwyższej.
32Emm a, sanskr. Yama - władca piełda.
3iGóra Najeżona Mieczami, jap. Tsurugino yama - góra znajdująca się w ósmej strefie
piekła, buddyjskie.
3= p i ę ć kimon - w wyprawie damy okresu Heian znajdowało się wiele cennych
jedwabnych kimon noszonych jedno na drugie. Tu; pięć kimon tworzy jeden strój.
^”parametr rytualny - przedmiot rytualny kultu sliinto, po jap. mitegura (lub ntisa),
kijek drewniany z umocowanymi na nim wstęgami papierowymi albo skrawkami materii.
Używany przy modłach i egzor - cyzmach. jap, shichifukujin lub ittkutono ogami.
33 m a 1 p i e owoce - owoce, które małpy ukrywają w załomach skal łub - dziuplach
drzewnych, fermentują, dając smak zbliżony do ałlco - holu.
39 Lungsi - miejscowość w Chinach, gdzie toczy się akcja opowiadania.
0 e r a T’i e n - p a o - łata 742-755. iCz’angan - stolica Chin w czasach dynastii Tang
(618-907), dzisiejszy Sian.
Hiroshige Utagawa (nazw. Ando, 1797-1858) - japoński malarz specjalizujący się w
drzeworytach.
‘ispaul Wegener (1874-1948) - niemiecki aktor teatralny i filmowy, odtwórca
głównych ról w filmach niemych, m.in. Student z Pragi S. Ryego (1913) i Golem (1914).
- Ił Ninomiya Sontoku (Kinjiro, 1787-1856) - agronom, zajmował sic ekcnomiłcą
rolnictwa, uważany za symbol wytężonej pracy i nauki mimo wszelakich przeszkód i braku
środków. Do II wojny światowej podobizny jego znajdowały się we wszystkich szkołach
japońskich.
^^Taiko Hideyoshi (Toyotomi Hideyoshi, 1536-1598) - wybitny wódz, zjcdnoczyciel
Japonii. miecz masami) ne - od imienia znanego snycerza japońskiego, Okazaki Masamune,
miecze wysokiej jakości określa się terminem mnsa - rmme. era Taisho - lata 1911-1926.
karty noworoczne - japońska gra noworoczna, składa się z dwu kompletów kart, z których
czcść zawiera wiersze, część odpowiadające ich treści obrazki. Jedna o.soba odczj^uje tekst, a
pozostałe wyszukują odpowiadający mu obrazek. Wygrywa ten, kto zbierze najwięcej
obrazków. jap. Yiihnakyó, sanskr. Arya usimalaklrłi - nirdcśa ndma T?iaha~ yŁna -
sUtra.
=5® Olivier Joseph Lodge (1851-1940) - fizyk angielski.
Emanuel Swedenborg (1688-1772) - myśliciel szwedzki.
®^hotoke - dusza zmarłego, który osiągną! stan szczęśliwości zostając tzw. buddą.
Według wierzeń buddyjskich człowiek przechodzi poprzez kolejne reinkarnacje, a
każde jego następne wcielenie jest karą bądź nagrodą za postępki za życia.
UllabŁna (sanskr.), jap. Urabon’ekyó.
Nichiren (1222-1283) - mnich buddyjski, założyciel sekty hokke.
Zaduszki, jap. Ohon lub TJrabon - święto zmarłych odpowiadające naszym
Zaduszkom przypada 15 VII i związane są z nim różne zwyczaje. Wspomniano tu o zapalaniu
przed domem małego łuczywka, tradycyjnie sporządzanego z łodyżki lnu. Wskazuje ono
drogę duszy nawiedzającej swój ziemski dom. Drugi zwyczaj co puszczanie na rzekę
oświetlonych lampionów mających ułatwiać duszom powrót w zaświatj. W okolicach, gdzie
nic ma rzeki, sporządza się z dyni, bakłażanów lub ogórków małe zwierzątka i ustawia je
przed bramą domu, w nadziei, że zaniosą one duszę do rzeld, skąd bezpiecznie odejdzie.
modlitwy za dusze tych, co utonęli - modły odprawiane przez szamana nad brzegiem rzeki lub
morza.
Święto Igieł - 8 XII, dzień wolny od szycia. IgJy z!:;manc w ciągu roku niesie się do
chramu sintoistycznego, gdzie szaman odprawia uroczyste nabożeństwo dziękczynne.
Ikkyu (1394-1481) - mistrz sekty zen.
F u s e S h o o, daty urodzenia i śmierci nieznane - badacz i kc - mentator Ikkyu. jap.
Daijo honshoshinchikankyö - sutra chińska z VII w.
®-pięć sfer reinkarnacyjnych - por. przypis 29. zaduszkowy ołtarzyk - mały przenośny
ołtarzyk ustawiany w domu podczas Zaduszek, umieszcza się na nim owoce, ciastka, napoje
itp. jako ofiarę dla zmarłego.
Najwyższą nagrodą jesc wyzwolenie się z przymusu reinkarnacji i osiągnięcie
wiecznej szczęśliwości w nirwanie, sanskr. Węda sutra.
Ewangelia św. Łukasza, 24, 4-7, Biblia Tysiąclecia, cytat z sutry buddyjskiej.
„®Sei Shonagon (ok. 960-okj. 1020) - pisarka japońska, autorka dzieła Makurano
soshi (Notatnik osobisty).
„„Hiroshige Ando (1797-1858) - malarz i drzeworytnik ja - pońslci.
^®Isadora Duncan (1878-1927) - tancerka amerykańska.
„‘17 rok ery Showa - rok 1932.
Minamoto Yoshitsune - brat przyrodni Minamoto Yori - tomo, pierwszego sioguna,
twórcy systemu tzw. rządów obozowych, odznaczył się wielkim męstwem w walkach o
władzę między dwoma rodami Taira i Minamoto (1180-1185), zakończonymi bitwą w zatoce
Dannoura i zwycięstwem rodu Minamoto. W cztery lata po zwycięstwie Yoritomo pozbył się
go zmuszając do samobójstwa wraz z rodziną, tengu - por. przypis 31. recytacja naniwabushi
- pieśń, ballada ludowa o charakterze epickim. r i - jednostka długości, 3,92 kra.
■i’® Zrywać więź krwi ~ zerwać z danym członkiem rodu, wykluczyć go na zawsze
z rodziny. Zwyczaj ten panuje do dziś. obecnie nawet stosuje się wykreślenie z ksiąg
metrykalnych. mowa o cesarzowej Flimiko, legendarnej władczyni Japonii.
Za panowania w Chinach mongolsiciej dynastii Jüan (jap. Gen.) dwukrotnie najechano
Japonię; w r. 1274 i w r. 1281.
„®era Taisho - por. przypis 47. e r a Showa - od r. 1926 do końca panowania
obecnego cesarza. rok 1942.
82 rok 1943. rok 1944. rok 1948. rok 1951. rok 1955.
Noty o autorach
(1850-1904)
Koizumi Yakumo, prawdziwe nazwisko Lafcadio Heacn. Urodził się w Grecji z ojca
Irlandczyka i matki arabskiej Gre - czynki, wycłiował w Irlandii, kształcił w Anglii i Francji,
choć żadnej wyższej uczelni nie ukończył. W r. 1869 wyjechał do Stanów Zjednoczonych,
g’dzie zaczął pracować jako dziennikarz. Już wtedy interesował się żywo krajami Wschodu.
W r. 1890 przyjeżdża do Japonii. W tym samym roku podejmuje pracę w gimmazjum jako
nauczyciel języka angielskiego w mieście Matsue. Ożenił się z Japonką, Kolzumi Setsuko. W
r. 1895 przyjął obywatelstwo japońskie i przybrał nazwisko I Imię Koizumi Yakumo. W
latach 1896-1903 wykładał na Uniwersytecie Cesarskim w Tokio. Zmarł w Tokio.
Lafcadio Hearn, pisarz angielski, przez Japończyków uw^a - żany jest za ich pisarza
narodowego. Tworzył wykorzystując motywy japońskie, aczkolwiek pisał po angielsku.
Sięgał do tradycji japońskiej, frapowały go tematy niesamowite i zja - w’iska
nadprzyrodzone. Ważniejisze jego utwory to Some Chinese Ghosts (Chińskie opowieści o
upiorach, 1887), Two Years in the French West Indies (Dwa lata we Francuskich Indiach
Zachodnich, 1890), Glimpses of Unfamiliar Japan (Rzut oka na nie znaną Japonię, 1894),
Gleanings in Buddha’s Fields (Pokłosie na polach Buddy), A Japanese Miscellany
(Rozmaitości japońskie, 1901), Kottó (Antyki, 1902), K.aidan (Opowieści niezwykłe, 1904)
oraz z dziedziny krytyki literackiej: Interpretation of Literature (Interpretacja literatury) i
Appreciation of Poetry (Krytyka poezji).
1873-1939
Izumi Kyoka, prawdziwe nazwisko - Izumi Kyćto. Urodził się w miejscowości
Kanazawa nad Morzem Japońskim. W r. 1890 przybywa do Tokio zamierzając stać się
pisarzem. W r. 1891 zostaje uczniem najpopularniejszego podówczas pisarza Ozaki Kóyo. W
r. 1895 zadebiutował dwoma nowelami: Yakó junsa (Policjant z nocnego patrolu) oraz Ge -
kashitsu (Sala zabiegowa), o podobnej problematyce - kolizji między uczuciem a
obowiązlcami zawodowymi. Obie zdobyły sobie wielkie uznanie. Talent pisarza zabłysnął
jednak w pełni dopiero w następnych utworach uznanych za najbardziej dojrzałe dzieła
japońskiej literatury romantycznej.
Najgłośniejsze utwory to; Świątobliwy bonza z góry Koya, {Koya hijiri, 1900),
Shirasagi (Biała czapla), Nihonbashi (Most Nihonbashi). Na twórczość Izumi Kyoka wielki
wpływ w}Tvarła tradycyjna literatura japońska z okresu Edo oraz teksty teatru No. Dlatego
też język jego utworów jest bardzo specyficzny. Izumi Kyoka znalazł kontynuatorów w
późniejszych pokoleniach pisarskich.
Nakajima Atsushi
(1909-1942)
Nakajima Atsushi urodził się w Tokio, jego ojciec był sino - logiem. Kiedy skończył
dwa lata, ojciec rozwiódł się i ożenił ponownie. W wieku lat siedemnastu Nakajima odszedł z
domu i rozpoczął samodzielne życie. Ukończył wydział literatury japońskiej na
Uniwersytecie Cesarskim w Tokio w c. 1934. Podjął pracę jako nauczyciel gimnazjalny i
kontynuował ją do r. 1941. Pracując zajmuje się jednocześnie literaturą. Twórczość jego
obejmuje zaledwie kilkanaście nowel, powstałych na ogół w czasie wojny, z których
większość opublikowano po śmierci autora. Po wojnie Nakajima zyskał sławę jako autor
noweli Riryo (jest bo imię generała chińskiego - bohatera utworu - po japońsku), Hikari to
kaze to yume (Światło, wiatr i marzenie) oraz Meijinden (Biografia pewnego mistrza)
poświęconej angielskiemu pisarzowi Robertowi Louisowi Stev&nsonowi. W r. 1942
publikuje W górach przy księżycu {Sangetsuki). W swojej twórczości wykorzystuje często
motywy zaczerpnięte ze starej literatury chińskiej, jak w noweli W górach przy księżycu.
Akutagaira Ryunosuke
(1892-1927)
Akutagawa Ryunosuke to jeden z najwybitniejszych nowelistów w nowoczesnej
literaturze japońskiej. Ukończ}’^! Uniwersytet Cesarski w Tokio, wydział anglistyki. W
czasie studiów w r. 1914 założył kółko Literackie i wydawał pismo pn. „Shinshich5” (Nowy
nurt myśli), w którym opublikował pierwszą swą nowelę Ronen (Starość). Zyskał sławę
nowelą Rashbmon w r. 1915. Najbardziej znane utwory to Rashd - mon, Hana (Nos),
‘Piekieł’wizerunek niezwykły {]igokuhen), Haguruma (Zębate koło), Aru ahóno isshó (Życie
pewnego idioty) i in. We wcześniejsz}’^ch utworach Akutagawy przeważa tematyka
historyczna obejmująca czasy od starożytności po okres Meiji. Jego twórczość moana
podzielić z grubsza na utwory dotyczące okresu Heian, okresu chrześcijaństwa, tzn.
średniowiecza, kiedy następuje przyjęcie chrześcijaństwa w Japonii, okresu Edo oraz
początku ery Meiji. Tematy czerpane z historii stanowiły dlań pretekst do poruszania
żywotnych problemów współczesności. W późniejszym okresie twórczości Akutagawy
przeważa tematyka współczesna.
Zmarł śmiercią samobójczą.
Tanizaki Jun’ichiro
(1886-1965)
Tanizaki Jun’ichiro - jeden z najwybitniejszych pisarzy japońskich, powieściopisarz,
nowelista, dramaturg. Studiował na Cesarskim Uniwersytecie Tokijskim na wydziale
literatury japońskiej, rzucił studia i zajął słę pracą pisarską. Zadebiutował w r. 1910 na łamach
pisma „Shinshicho II” opowiadaniem Shisei (Tatuaż). Potem ogłosił dalsze utwory, m.in.
Kirin (Żyrafa, 1910), Akuma (Szatan, 1912), Shonen (Chłopiec), Itanshano kanashimi
(Smutek heretyka, 1917).
Utwory jego od samego początku przyjmowano entuzjastycznie i wysoko ceniono.
Mniej więcej do r. 1923, kiedy to po wielkim trzęsieniu ziemi w Tokio pisarz przeniósł się do
okręgu Kansai, twórczość jego pozostaje w nurcie estetyzmu, satanizmu oraz dandyzmu
europejskiego, nosi cechy epigońskiej prozy XIX w. Po przeprowadzce do Kansai Tanizaki
zaczyna poszukiwania nowego stylu; pisze powieści z życia współczesnego, a w rezultacie
poszukiwania nowych wątków skłania się też tu klasyce japońskiej, szuka teraz natchnienia i
czerpie obficie z bogatego skarbca sztuki, kultury i źródeł pisanych japońskiego
średniowiecza. Wydaje najpierw kilka powieści z życia współczesnego; Chi]in~no at (Miłość
idioty, 1925), Manji (Buddyjski znak ognia, 1928), Tade ku mushi (Owady, które się żywią
pokrzywami, 1928- -1929), po nich zaś - oceniane w jego twórczości najwyżej - ■utwory
mające swą genezę w klasyce bliskiej każdemu Japończykowi, budzącej błyskawiczne
skojarzenia i pożądany oddźwięk - dzieła wyrafinowane i precyzyjne w konstrukcji, stylu i
języku: m.in. Yoshinokuzu (Maranta na terenie Yoshi - no) i Mómoku monogatań (Opowieści
niewidomego, 1931), Ashikari (Cięcie trzciny, 1932), Shunkinsho (Opowieść o Shunkin,
1933, te dwa opowiadania opublikowano po polsku pt. Dwie opowieści o miłości okrutne),
PIW, 1971). Język tych utworów, precyzyjny, przepiękny, nostalgiczny klimat starych
opowieści japońskich sprawiają, że Tanizaki zdobywa liczne rzesze wielbicieli swego talentu.
Dokonuje też ogromnej pracy przekładając na język współczesny klasyczne dzieło
starojapońskie z XXI w. Genji monogatari (Opowieść o księciu Genji Murasaki Słiikibu,
1939-1941, w 26 tomach). W czasie wojny zaczyna pisanie powieści zatytułowanej
Sasameyuki (Drobny śnieg, 1943-1948), objętej zakazem publikacji, w całości wydanej
drukiem dopiero po wojnie (tłumaczona także na angielski pt. Makioka sisters); została ona
uznana za jedną z najwybitniejszych powieści powojennych. W latach 1949-1950 wydaje
nową powieść Sho - shb Shigemotono haha (Matka generała Shigemoto). Pod koniec życia
publikuje Kagi (Klucz), utwór ten doczekał się adaptacji filmowej (1956), oraz Dziennik
szalonego starca {Futen rdjinno nikki, 1961-1962, PIW, 1972).
Kaujabaia Yasiinari
(1899-1972)
Kawabata Yasunari urodził się w Osace. Ukończył Uniwersytet Cesarski w Tokio,
wydział literatury japońskiej. Już w czasie studiów zaczyna pisać. W r. 1926 zwraca na siebie
uwagę nowelą Tancerka z {Izuno odońko, „Kontynenty” I, 1969). Wraz z kolegami po piórze
(m.in. Yokomitsu Riichi) tworzy nurt zwany w literaturze japońskiej neosensua - lizmem.
Działalnością swą przeciwstawia się literaturze proletariackiej. Główne jego utwory to Kraina
biiegu (Yitkigu - ni, 1935, PIW, 1964), Glos góry (Jamano oto, 1949, PIW, 1983), Sembazuru
(Tysiąc żurawi, 1950), Mizumi (Jezioro, 1954), kpiące piękności {Neyniireru bi]o, 1961,
„Literatura na świecie” 10, 1976), Rąka {Kataude, 1964). W r. 1968 odznaczony został
nagrodą Nobla. Krótko potem popełnił samobójstwo.
Kawabata jako pisarz neosensualistyczny cały czas interesował się próbami
awangardowymi, jednakże u podłoża jego twórczości tkwiło wyrosłe z filozofii wschodniej
przekonanie opustce i niestałości wszelkich rzeczy. Interesował go problem śmierci i
przemijania. Każdy jego utwór tchnął pesymizmem. Sam o sobie powiedział: „W mojej
twórczości nigdy nie było gwałtownych zmian. Po wojnie pogrążam się coraz głębiej w
zadawnionej japońskiej melancholii. Nie ufam po - v/ojennym stosunkom i obyczajom, nie
wierzę też chyba rzeczywistości tego świata. Oddalam się coraz bardziej od realizmu, który
stanowi podstawę tradycyjnej powieści. Tak było - chyba od początku.”
Dazai Osamu
(1909-1948)
Dazai Osamu - prawdziwe nazwisko Tsushima Siiüji - nowelista, urodził się we wsi
Kaneki, prefektura Aomori, w rodzinie bogatego właściciela ziemskiego. Jego ojciec był z
rozkazu cesarskiego posłem do Wyższej Izby parlamentu. Dazai Osamu już w gimnazjum
zaczyna pisać. Studia przerwał. Brał udział w ruchu proletariackim. Działania na rzecz lewacy
pod presją policji zarzucił, co pozostawiło w jego psychice niezatarty ślad. Przystojny i
bogaty cieszy się przychylnością kobiet, czuje się jednak nieszczęśliwy. Usiłuje wraz
kochanką popełnić samobójstwo, dziewczj^na umiera. Dwukrotnie jeszcze próbuje popełnić
samobójstwo, nie są mu obce narkotyki.
Wszystkie te doświadczenia znajdują odbicie w Jego twórczości. W r. 1936 wydaje
pierwszy zbiór nowel Bamien (Późne lata). Najważniejsze z utworów przedwojennych to:
Hashire Meros (Biegnij, Melosie, 1940), Otogizdsbi (Bajki 1945).
Dazai Osamu staje się szczególnie popularny i modny w okresie powojennym.
Wydaje wówczas nowele: Villonno tsu - ma (Mój mąż Villon, 1947), Shayô (Zachodzące
słońce, 1947), Ningenshikkaku (Utracone człowieczeństwo, 1948). W r. 1948 wraz 2
kochanką popełnia samobójstwo. Ostatni utw^ór Good bye, który ukazywał się w prasie,
pozostał niedokończony.
Ibuse Masuji
(1898-)
Ibuse Masuji - znany powieściopisarz i nowelista. Studiowai na wydziale literatury
Uniwersytetu Waseda, studia przerwał. Już w tym czasie zaczyna pisać szkice i nowele, aie
rozgłos przynosi mu dopiero wydana w r. 1929 nowela Sanshouo (Salamandra). Następnie
publikuje inne utwory nowelistyczne: Yaneno ue no Sawan (Sawan na dachUj, 1929),
Kuchisukeno im tanima (Dolina, gdzie mieszka Ku - chisuke, 1929), Tangeshitei (Dworek
pana Tange, 1931), Kawa (Rzeka, 1931). W r. 1937 otrzymuje nagrodę im. Na - okiego
przeznaczoną dla literatury rozrywkowej za powieść]ohn Manjirohyoryuki (Przygody
rybakarozbitka Johna Manjiro). W r. 1949 przyznano mu nagrodę literacką dziennika
„Yomiuri” za powieść Honjitsu kyushin (Dziś słę nie przyjmuje). W r. 1966 odznaczony
został nagrodą literacką wydawcy Noma za powieść Kuroi arne (Czarny deszcz) mówiącej o
wybuchu bomby atomowej w Hiroshimie. Ibuse Masuji jest także członkiem Japońskiej
Akademii Literacko - - Artystycznej. W r. 1966 otrzymuje Order dla Zasłużonych dla Kultury
Japońskiej.
Ibuse operuje bardzo specyficznym stylem pisarskim, pełnym humoru, a przepojonym
liryzmem: jest to swoisty „śmiech przez łzy”. Głównym tematem jego utworów jest życie
szarego człowieka, aczkolwiek sięga on czasem do historii, jak w powieści John
Man’]irohyoryuki. Preferuje formę dziennika, tworzy również opierając słę o autentyczne
zapiski historyczne.
Fukazawa Shichiro to meteor na niebie literatury japońskiej, postać ciekawa i barwna.
Nie znany nikomu gitarzysta w r. 1956 bierze udział w konkursie literackim ogłoszonym
przez czasopismo „Chu5koron” i zdobywa Nagrodę dla Debiutantów za nowelę Ballada o
Narayamie (Narayama bu - shikó). Nowela okazała się wielkim wydarzeniem literackim,
stała się bestsellerem, tłumaczona była na wiele języków obcych. Temat utworu zaczerpnięty
został ze starej legendy japońskiej (podobna legenda znana jest na Węgrzech, gdzie
realizowano film według utworu japońskiego). Fukazawa jest autorem licznych nowel, m.in.
Mitsuno etiudo (Trzy etiudy) obejmujące trzy utwory, z których jeden to Apeniny w świetle
księżyca ^^siikino Apeninsan). Ma także w swoim dorobku pov/ieść historyczną Fuefukigawa
(Rzeka Fuefuki), której akcja toczy się w średniowiecznej Japonii i mówi o losach szarych
ludzi zamieszanych w burzę dziejową. Po pewnym czasie Fukazawa porzucił nowelistykę na
rzecz eseistyki, następnie zajął się uprawą roli pod Tokio i prowadzeniem cukierni.
Endo Shusaku
(1923-)
Endo Shusaku został katolikiem w r. 1937. Studiował ro - manistykę na uniwersytecie
Kei’u. W czasie studiów zac2ął pisać eseje na tematj^ związane z religią katolicką. W r. 1950
wyjechał na studia do Francji, gdzie przebywał dwa i pół roku. Od roku 1955 zaczął
zajmować się beletrystyką. W tym samym roku opublikował nowelę Shiroi hito (Biały
człowiek), która otrzymała nagrodę im. Akutagawy. Pisze powieści, nowele, eseje i felietony.
Najważniejsze jego utwory to: Morze trucizna {Umi to dokuyaku 1957, PAX, 1974),
Milczenie {Chimmoku, 1966, PAX, 1971), Szaleniec {Obakasan 1959, PAX, 1976). W r. 1966
odznaczony został nagrodą im. Ta - nizakiego za powieść Milczenie. W r. 1976 otrzymał
nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka.
Głównym tematem reprezentatywnych dla Endo utworów jest rozpatrywanie w
kategoriach religijnych różnic w sposobie myślenia mieszkańców Europy i Japończyków, a
co za tym idzie, poszukiwanie odpowiedzi, do jakiego stopnia katolicyzm może być
zrozumiany przez Japończyków.
Nosaka Akiyuki urodził się w Kamakurze i wychowywał jako dziecko adoptowane. W
czasie wojny na skutek nalotu stracił przybraną rodzinę i spędził pewien czas w Domu Sierot.
Później odnajduje wprawdzie swego naturalnego ojca, ale życie dzieckawłóczęgi zapisze się
na trwałe w jego pamięci i znajdzie wyraz w twórczości. Nosaka Akiyuki podejmuje studia
romanistyczne na Uniwersytecie Waseda, które potem zarzuca. Zaczyna pisać teksty piosenek
do audycji radiowych. W r. 1963 publikuje pierwszy utwór beletrystyczny Erogotoshitachi
(Mistrzowie pornografii). W r. 1966 otrzymuje nagrodę Naokiego za nowelę Hotaruno baka
(Grób świetlików). Zajmuje się głównie tematyką współczesną, śledzi skutki powojennego
chaosu w życiu swoich bohaterów. Wiele miejsca poświęca problemom seksu.
Yüki Shöji urodził się w Tokio. Chorował na gruźlicę i większość czasu spędzał
poddając się leczeniu. Ukończył Szkołę Handlową i przez krótki czas pracował w
prokuraturze. W f. 1959 otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie na utw^ór detektywistyczny,
zorganizowanym przez pismo „Ehery Queen’s Mystery Magazin”, za nowelę Kanchüsue’ei
(Pływanie podczas zimna).
W r. 1964 otrzymał nagrodę Stowarzyszenia Japońskich Twórców Literatury
Detektywistycznej za powieść Yoru no owaru toki (Kiedy noc się kończy), a w r. 1970
nagrodę im. Naokiego za zbiór opowiadań Guńki hatameku moto ni (U podnóża powiewającej
flagi), których akcja toczy się w armii japońskiej w czasie wojny. Jest dziś jednym z
popularniejszych autorów zarówno utworów detektywistycznych, science fiction, jak
powieści i nowel.
Spis treści
Koizumi Yakumo Przygoda kupca {Mujind) 5
Opowieść przy wtórze lutni {Mirninashi Hoichi) 7 Zdrowy rozsądek ijoshikt) 17
Podstęp
{Hakarigotó) 21 Na dnie czarki {Chawanno nakd) 25
Izumi Kyoka
Świątobliwy bonza z góry Koya {Kdya hi]iri) 29 Nocny połów (Yozuri) 83
Akutagawa Ryünosuke Piekieł wizerunek niezwykły (Jigokuhen) 87
Nakajima Atsushi W górach przy księżycu (Sangetsüki) 119
Tanizaki Jun’ichiro Szkaradne oblicze {Jim?nenso) 129 Królestwo w miniaturze
{Chtisana okukó) 147
Kawabata Yasunari Pieśń liryczna Uojbka) 173 Ręka iKataude) 193
Dazai Osamu Rybką być {Gyofukukt) 213
Ibuse Masuji Kwiaty śliwy i mroku (Yofuke to ume~no hand) 221
Fukazawa Shichiró Apeniny w świetle księżyca (Tstikino Apeninsari) 233 Ballada o
Narayamie {Narayama hushiko) 249
Endo Shüsaku Pająk
{Kumo) 287 Nosaka Akiyuki
Bluszcz cmentarny na Przełęczy Kościotrupa {Honogamitoge hotoke kabura) 299
Yüki Shoji Samotny kruk {Kodokune karasu) 339
Przypisi’^ 358
Noty o autorach 363