Download - Abraham Verghese - Powrót do Missing
Dla George'a i Mariam Verghese
Scribere iussit amor
A ponieważ kocham to życie, wiem, że tak samo kochać będę i śmierć.
Dziecko krzyczy, gdy matka je od prawej odejmie piersi,
ale w tej samej chwili ukojenie znajduje przy lewej.
Rabindranath Tagore, Gitanjali
(przeł. Jan Kasprowicz)
Prolog
Przybycie
Spędziwszy osiem miesięcy w ciemnościach łona naszej matki, mój brat Shiva i
ja przyszliśmy na świat późnym popołudniem dwudziestego września roku pańskiego
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. W Addis Abebie, stolicy Etiopii, na
wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza, po raz pierwszy
zaczerpnęliśmy do płuc rozrzedzone powietrze.
Cud naszych narodzin miał miejsce w sali operacyjnej numer trzy szpitala
Missing, w miejscu, gdzie nasza matka, siostra Mary Joseph Praise, spędzała
większość swoich godzin pracy i znajdowała najwyższe spełnienie.
Gdy pewnego wrześniowego ranka nasza matka, mniszka z zakonu
karmelitanek bosych z Madrasu, niespodziewanie zaczęła rodzić, w Etiopii właśnie
ustał wielki deszcz, kończąc dużą porę deszczową. Jego miarowe bębnienie o
wykonane z blachy falistej dachy budynków Missing zamilkło tak nagle, jak gdyby
ktoś przerwał gadule w pół zdania. W ciągu jednej nocy pośród tej dojmującej ciszy
rozkwitły kwiaty meskel, zamieniając wzgórza Addis Abeby w czyste złoto. Na łąkach
wokół Missing turzyca wygrała walkę z błotem i rozpostarła się niczym lśniący dywan
aż do brukowanego podjazdu szpitala, zwiastując poważniejsze sprawy niż gra w
krykieta, krokieta albo w badmintona.
Missing było położone na pokrytym bujną zielenią wzniesieniu i stanowiło
nieregularne skupisko bielonych parterowych i jednopiętrowych budynków
wyglądających, jak gdyby zostały dosłownie wypchnięte z ziemi podczas tego samego
geologicznego paroksyzmu, który dał początek górskiemu pasmu Entoto.
Przypominające koryta rabaty, pojone wodą spływającą z rynien, otaczały niczym fosy
przysadziste domy. Władzę nad ścianami sprawowały róże siostry przełożonej
Matrony Hirst, oprawiając każde okno w szkarłatną ramkę i sięgając aż po dach.
Ilasta gleba była tak żyzna, że Matrona - mądra i praktyczna szefowa szpitala Missing
- ostrzegała nas, byśmy nie biegali po niej boso, chyba że chcemy, aby wyrosły nam
dodatkowe palce u nóg.
Od głównego budynku szpitala, niczym szprychy w kole roweru, rozchodziło się
pięć dróg wyznaczonych szpalerami sięgających do ramion krzaków. Prowadziły one
do pięciu krytych strzechą parterowych pawilonów częściowo schowanych za zagajni-
kami, żywopłotami, dzikimi eukaliptusami i sosnami. Matrona Hirst pragnęła nade
wszystko, by Missing przypominało arboretum lub zakątek Ogrodów Kensington (w
których odbywała spacery jako młoda zakonnica, zanim przyjechała do Afryki),
ewentualnie raj tuż przed wygnaniem zeń ludzi.
Missing był tak naprawdę szpitalem misji, ale etiopskie usta wymawiały słowo
mission z sykiem, który zbliżał je brzmieniowo do missing. Urzędnik w Ministerstwie
Zdrowia - świeżo upieczony absolwent liceum - wypisał licencję dla THE MISSING
HOSPITAL, co w jego mniemaniu było fonetycznie poprawną wersją nazwy szpitala.
Błędną pisownię utrwalił dziennikarz „Ethiopian Herald". Kiedy Matrona Hirst udała
się do urzędu, by omyłkę skorygować, pracownik ministerstwa wyciągnął oryginalny
dokument.
- Niech pani sama spojrzy, siostro. Jest Missing, quod erat demonstrandum -
powiedział, jakby za jednym zamachem dowiódł słuszności twierdzenia Pitagorasa,
wykazał centralną pozycję Słońca w Układzie Słonecznym, udowodnił, że Ziemia jest
okrągła, a na koniec precyzyjnie określił na niej położenie Missing. I zostało Missing.
Z ust siostry Mary Joseph Praise w trakcie bólów nagłego porodu nie wydobył
się żaden krzyk ani nawet jęk. Lecz tuż za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do
pomieszczenia sąsiadującego z salą operacyjną numer trzy ogromny autoklaw (dar
kościoła luterańskiego w Zurychu) ryczał, krzyczał i łkał za moją matkę, podczas gdy
gorąca para sterylizowała narzędzia chirurgiczne i ręczniki, które za chwilę miały
zostać użyte. W końcu to właśnie tutaj, w kącie pomieszczenia z autoklawem, tuż obok
tego nierdzewnego molocha, moja matka znalazła schronienie, w którym wytrwała w
Missing siedem lat, zanim my - Shiva i ja - wtargnęliśmy brutalnie w jej świat. Pod
ścianą stało jej biurko połączone z krzesłem, uratowane z likwidowanej szkoły
misyjnej i noszące piętno żłobionej w blacie frustracji niejednego ucznia. Biały
rozpinany sweter mojej matki, który, jak mi powiedziano, często narzucała na
ramiona pomiędzy jedną operacją a drugą, spoczywał przewieszony przez oparcie
krzesła.
Do otynkowanej ściany nad biurkiem matka przyczepiła ilustrację z kalendarza
przedstawiającą znaną rzeźbę Berniniego Ekstaza św. Teresy. Postać Teresy leży
bezwładna, jakby święta zemdlała, ma lekko rozchylone usta, oczy mętne, powieki
półprzymknięte. Z obydwu stron przygląda się jej wścibski chór okupujący klęczniki.
Chłopiec anioł z delikatnym uśmieszkiem i ciałem znacznie bardziej umięśnionym,
niżby pasowało do młodej twarzyczki, spogląda na świętą zmysłową siostrę. Koniuszki
palców jego lewej dłoni unoszą brzeg tkaniny zakrywającej pierś Teresy. W prawej
ręce, delikatnie jak skrzypek dzierżący smyczek, anioł trzyma strzałę.
Dlaczego akurat ten obrazek? Dlaczego św. Teresa, matko?
Mając cztery lata, zakradałem się do pozbawionego okien pomieszczenia z
autoklawem, żeby przyglądać się tej ilustracji. Zbyt mało było we mnie odwagi, abym
mógł bez lęku przejść przez ciężkie drzwi, ale poczucie, że ona tam jest, i moja
obsesja, by poznać tę zakonnicę, moją matkę, dodawały mi sił. Siadałem obok
autoklawu, który syczał i buczał jak budzący się ze snu smok, i miałem wrażenie, że to
moje walące serce pobudza bestię do życia. Gdy zajmowałem miejsce za biurkiem
matki, powoli opanowywał mnie spokój i czułem jej duchową bliskość.
Później dowiedziałem się, że nikt nie odważył się usunąć stamtąd jej swetra,
który nadal wisiał na oparciu krzesła. Był niczym uświęcony przedmiot, niczym
relikwia. Lecz dla czterolatka wszystko jest zarazem i sacrum, i profanum.
Zarzucałem więc pachnącą mydłem Cuticura część garderoby na ramiona. Dotykałem
wyschniętego kałamarza, odtwarzając drogę, jaką musiały pokonywać jej palce.
Patrzyłem w górę i mój wzrok padał na ilustrację z kalendarza - tak samo, jak musiało
się to odbywać w jej przypadku - i ten obrazek wywierał na mnie wielkie wrażenie.
Wiele lat później dowiedziałem się, że nawracające wizje anielskie św. Teresy
nazywają się transwerberacją, co według słownika oznacza duszę „rozpaloną" miłością
do Boga, a także serce „przebite" boską miłością; metafora jej wiary okazała się
jednocześnie metaforą medycyny. W wieku czterech lat naprawdę nie potrzebowałem
słów w rodzaju „transwerberacja", by otaczać wizerunek św. Teresy czcią. Ponieważ
nie dysponowałem żadną fotografią mojej prawdziwej matki, wyobraźnia podpowia-
dała mi, że moją rodzicielką jest w istocie kobieta z obrazka zagrożona przez
wymachującego włócznią chłopczyka anioła i zapewne wkrótce przez niego
zniewolona.
- Kiedy przyjdziesz, mamo? - pytałem, a mój dziecinny głosik odbijał się echem
od kafelków. Kiedy przyjdziesz?
A potem sam sobie odpowiadałem szeptem:
- Na Boga!
To było wszystko, czym musiałem się obejść: słowami, które doktor Ghosh
wykrzyknął, gdy po raz pierwszy zawędrowałem do tego miejsca, a on przybiegł,
szukając mnie, i wlepił wzrok w obrazek na ścianie. Potem wziął mnie w swoje silne
ramiona i powiedział głosem, który zabrzmiał w doskonałym unisono z autoklawem:
- Na Boga, ona DOCHODZI!
Od dnia mych narodzin upłynęły te cztery lata i jeszcze czterdzieści sześć
następnych i oto, cudownym zrządzeniem losu, mam okazję powrócić do tego
pomieszczenia. Odkrywam, że dziś krzesło jest dla mnie za małe, a sweter leży na
moich ramionach niczym koronkowy księżowski humeral. Ale najważniejsze, że
krzesło, sweter i ilustracja przedstawiająca transwerberację nadal są na swoim
miejscu. Ja, Marion Stone, zmieniłem się, lecz wszystko inne - prawie wcale. Powrót
do tego zachowanego w nienaruszonym stanie pokoju przypomina oglądanie albumu
ze zdjęciami: cofanie się w czasie i pamięci. Reprodukcja rzeźby Berniniego (dziś
oprawiona w ramkę i umieszczona za szkłem w celu zachowania tego, co kiedyś moja
matka po prostu przypięła pinezkami do ściany), która nie chce wyblaknąć, skłania do
wspomnień. Zmusza mnie do tego, bym uporządkował wydarzenia z mojego życia,
bym powiedział, że wszystko zaczęło się właśnie tutaj i dlatego stało się to i tamto, a
ponieważ koniec łączy się z początkiem, jestem tutaj.
Przychodzimy na świat nieproszeni, a jeśli dopisze nam szczęście, znajdujemy
cel w życiu pchający nas przez głód, niedolę i śmierć za młodu, która - obyśmy tylko
nie zapomnieli - spotyka wielu. Dorosłem i znalazłem swój cel, a było nim: zostać
lekarzem. Nie chciałem uratować świata, chodziło raczej o uleczenie samego siebie.
Niewielu lekarzy potrafi się do tego przyznać, a już z całą pewnością niewielu młodych
medyków, ale podejmując się wykonywania tego zawodu, podświadomie wierzymy
zapewne, że pielęgnowanie drugiego człowieka uleczy nasze własne rany. To jest
możliwe. Ale z drugiej strony, może też te rany pogłębić.
Postanowiłem specjalizować się w chirurgii przez wzgląd na Matronę, tę jej
nieustającą obecność w moim dzieciństwie i okresie dojrzewania.
- Jaka jest najtrudniejsza rzecz, którą mógłbyś zrobić? - zapytała mnie, kiedy
udałem się do niej po poradę w najmroczniejszym dniu pierwszej połowy mojego
życia.
Skrzywiłem się. Z jakąż łatwością Matrona badała teren między ambicją a
względami praktycznymi.
- Dlaczego muszę robić to, co najtrudniejsze?
- Ponieważ jesteś, Marionie, instrumentem Boga. Nie pozwól, by instrument
gnuśniał w futerale, mój synu. Graj! Poznaj tajniki tego instrumentu, zbadaj go.
Czemuż to miałby cię zadowolić Wlazł kotek na płotek, skoro mógłbyś zagrać Glorię?
To niesprawiedliwe ze strony Matrony, że wymieniła jako przykład akurat ten
wzniosły chorał, który zawsze sprawiał, że czułem się, jakbym stał wespół ze
wszystkimi żyjącymi istotami i głupio oniemiały patrzył w niebo. Doskonale
rozumiała mój nieukształtowany charakter.
- Ależ Matrono, nawet nie marzę, by grać Bacha, Glorię... - powiedziałem po
cichu. Nigdy w życiu nie grałem na żadnym instrumencie, ani dętym, ani strunowym.
Nawet nie umiałem czytać nut.
- Nie, Marionie - odparła, pieszcząc mnie łagodnym spojrzeniem i gładząc mój
policzek sękatą dłonią. - Nie chodzi mi o Glorię Bacha, ale o twoją własną Glorię! O tę
Glorię, która żyje w tobie. Największym grzechem jest nieznalezienie jej w sobie,
zignorowanie możliwości, które dał ci Bóg.
Jeśli chodzi o temperament, bardziej nadawałem się do jakiejś dyscypliny
poznawczej, introspektywnej specjalizacji w rodzaju medycyny wewnętrznej lub być
może psychiatrii. Pociłem się na sam widok sali operacyjnej. Na samą myśl o wzięciu
do ręki skalpela skręcał mi się żołądek. (Nadal tak jest). Chirurgia była dla mnie
najtrudniejszą rzeczą, jaką potrafiłem sobie wyobrazić.
Zostałem zatem chirurgiem.
Trzydzieści lat później nie jestem lekarzem znanym z szybkości, odwagi ani
kunsztu technicznego. Możecie powiedzieć, że jestem powolny, rozwlekły, że styl i
technikę operacji dostosowuję do potrzeb pacjenta i sytuacji na stole, a uznam to za
największy komplement. Otuchy dodaje mi świadomość, że kiedy tylko któryś z moich
kolegów lekarzy musi pójść pod nóż, przychodzi do mnie. Oni wszyscy doskonale
wiedzą, że Marion Stone zatroszczy się o nich zarówno przed operacją, podczas niej,
jak i później. I wiedzą, że nie przepadam za chirurgicznymi aforyzmami w rodzaju:
„Masz wątpliwości - tnij!" albo: „Na co czekać, skoro można operować!", które
niezawodnie obnażają najniższe instynkty przedstawicieli naszej profesji. Mój ojciec,
dla którego umiejętności jako chirurga mam najwyższy szacunek, mawia: „Najbar-
dziej udana operacja to taka, której postanawiasz nie przeprowadzać". Wiedza, kiedy
nie operować, świadomość, kiedy wpadłem po uszy i potrzebuję pomocy chirurga
pokroju mojego ojca - takiego rodzaju talent, taki geniusz objawia się bez zapowiedzi.
Raz, mając pacjenta z zagrożeniem życia, błagałem ojca, by to on go zoperował.
Stał w milczeniu przy łóżku, a jego palce pozostawały w kontakcie z przegubem
chorego jeszcze długo po tym, jak już wyczuł rytm pracy jego serca, jak gdyby
potrzebował dotyku, niesłyszalnego szumu krwi w arterii, tych nikłych sygnałów,
które pomogły mu podjąć decyzję. Na jego twarzy ujrzałem absolutne skupienie.
Wyobraziłem sobie trybiki obracające mu się w głowie, wyobraziłem sobie lśnienie łez
zbierających się w kącikach jego oczu. Z najwyższą ostrożnością ważył argumenty. W
końcu potrząsnął głową i odwrócił się od pacjenta. Poszedłem za nim.
- Doktorze Stone - powiedziałem, zwracając się do niego oficjalnie, choć
pragnąłem krzyknąć: „Ojcze!". - Operacja jest dla niego jedyną szansą.
W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że szansa jest wręcz nieskończenie
mała, a najlżejsze znieczulenie także może go uśmiercić. Ojciec położył mi dłoń na
ramieniu. Przemówił łagodnie, jak gdyby zwracając się do młodszego kolegi, a nie do
własnego syna.
- Marionie, nie zapominaj o jedenastym przykazaniu - rzekł. - Nie będziesz
operował w dniu śmierci pacjenta.
Wspominam jego słowa przy pełni księżyca w Addis Abebie, gdy lśnią ostrza
noży, a kule i kamienie latają jak muchy, i kiedy czuję się, jakbym stał nie w sali
operacyjnej numer trzy, ale w rzeźni, mając skórę upstrzoną plamami krwi obcych
ludzi. Pamiętam. Ale nie zawsze przed operacją znasz odpowiedzi na wszystkie
pytania. Operujesz teraz. Później retrospektoskop, to jakże poręczne narzędzie
prześmiewców i speców, organizatorów farsy, którą w skrócie nazywamy
konferencjami M&M1 - uzna twoją decyzję za słuszną bądź nie. Życie jest takie samo:
żyjesz nim do przodu, ale rozumiesz je wstecz. Dopiero gdy się zatrzymasz i spojrzysz
za siebie, zobaczysz człowieka, którego przejechałeś.
Dziś, w pięćdziesiątym roku życia, otaczam wielką czcią widok otwartej jamy
brzusznej lub klatki piersiowej. Wstyd mi za ludzką zdolność ranienia i kaleczenia się
nawzajem, za talent do profanowania ciał pobratymców. Mimo to potrafię dostrzec w
1 Morbidity and mortality - zachorowalność i umieralność (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza).
tym wszystkim kabalistyczną harmonię serca wyglądającego zza płuca, wątroby i
śledziony, które pod osłoną przepony mają jedna na drugą baczenie - brak mi słów
wobec czegoś takiego. Przesuwam palcami po jelicie, szukając perforacji po ostrzu
noża albo kuli z karabinu, badam jeden lśniący zwój za drugim, siedem metrów
upchanych na tak niewielkiej przestrzeni. Gdyby połączyć ze sobą jelita, które podczas
afrykańskiej nocy przeszły między moimi palcami, sięgnęłyby zapewne Przylądka
Dobrej Nadziei, a wciąż jeszcze nie ujrzałem głowy tego węża. Widzę zwyczajne cuda
ukryte pod skórą, klatką z żeber i masą mięśniową - widoki nie do obejrzenia przez
ich posiadacza. Czy istnieje większy zaszczyt?
W takich chwilach nie zapominam, by podziękować mojemu bratu bliźniakowi
Shivie - doktorowi Shivie Praise'owi Stone'owi. Pamiętam, by odnaleźć jego twarz,
jego odbicie na szklanej ściance działowej, która oddziela dwie sale operacyjne, i
przesłać mu krótkie skinienie głową, bo bez niego nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem:
chirurgiem.
Zdaniem Shivy w życiu w gruncie rzeczy chodzi o łatanie dziur. Shiva nie
posługiwał się metaforami, a łatanie dziur jest dosłownie tym, o co mu chodziło. A
jednak - łatanie dziur może być trafną metaforą naszego zawodu. Istnieje wszakże
jeszcze inna dziura, pęknięcie, które dzieli rodzinę. Czasem pojawia się w momencie
narodzin, a innym razem pokazuje się znacznie później. Każdy z nas naprawia to, co
zostało zepsute. To zadanie życia. Nie damy rady naprawić wszystkiego i wiele
zostanie dla przyszłych pokoleń.
Ja - który urodziłem się w Afryce, żyłem na wygnaniu w Ameryce, a potem
powróciłem do kolebki - jestem żyjącym dowodem na to, że geografia to
przeznaczenie. Los rzucił mnie z powrotem dokładnie tam, gdzie przyszedłem na
świat, na tę samą salę operacyjną, w której wyszedłem z łona matki. Moje chronione
rękawiczkami dłonie dzielą tę samą przestrzeń nad stołem operacyjnym w sali numer
trzy, którą kiedyś zajmowały dłonie mojej matki i mojego ojca.
Bywają noce, gdy świerszcze grają cyk, cyk, cyk, ich tysięczny chór tłumi
chrząkanie i stękanie hien mieszkających na zboczach wzgórz. Raptem przyroda
milknie. Brzmi to tak, jakby apel dobiegł końca i nadszedł czas, by w ciemnościach
odnaleźć swoich przyjaciół i złożyć głowę do snu. W tej ciszy, graniczącej z ciszą
absolutną, słyszę przenikliwe brzęczenie gwiazd i jestem przeszczęśliwy, wdzięczny za
to moje nieznaczące miejsce w galaktyce. W takich chwilach czuję również
wdzięczność dla Shivy.
Bliźniacy - całe dzieciństwo przespaliśmy w jednym łóżku, dotykając się
głowami, z torsami i nogami ułożonymi pod dziwacznym kątem. Wyrośliśmy już z
potrzeby takiej intymności, choć ja nadal za nią tęsknię, za bliskością jego czaszki.
Gdy budzę się i wiem, że otrzymałem w darze kolejny wschód słońca, pierwszą moją
myślą budzę brata i mówię do niego: „Zawdzięczam ci widok poranka".
Tym, co Shivie zawdzięczam najbardziej, jest możliwość opowiedzenia tej
historii - historii, której moja matka, siostra Mary Joseph Praise, nie wyjawiła;
historii, od której mój nieustraszony ojciec Thomas Stone uciekł; którą ja musiałem
złożyć kawałek po kawałku. Jedynie snując tę opowieść, zamknę szczelinę, która
oddziela mnie od brata. Owszem, mam nieograniczoną wiarę w sztukę chirurgii, ale
wiem, że żaden chirurg nie jest w stanie zaleczyć rany, która dzieli dwóch braci. Tam,
gdzie jedwab i stal zawodzą, musi przynieść skutek opowiedzenie historii. Zacznijmy
więc od początku...
Część pierwsza
...bo tajemnica opieki nad pacjentem kryje się
w opiece nad pacjentem.
Francis W. Peabody, 21 października 1925 roku
Rozdział 1
Nowe spojrzenie na stan durowy
Siostra Mary Joseph Praise przybyła do szpitala Missing z Indii siedem lat
przed naszymi narodzinami. Ona i siostra Anjali były pierwszymi nowicjuszkami
zakonu karmelitanek bosych z Madrasu, które ukończyły żmudny kurs pielęgniarski
w Głównym Szpitalu Rządowym w tymże mieście. W dniu rozdania dyplomów
otrzymały odznaki pielęgniarskie i tego samego wieczoru złożyły ostateczne śluby
ubóstwa, celibatu i posłuszeństwa. Teraz nie musiały już reagować, gdy mówiono do
nich „stażystko" (w szpitalu) lub „nowicjuszko" (w klasztorze), ponieważ w obydwu
miejscach przysługiwał im tytuł sióstr. Ich przeorysza, Shessy Geevarughese,
świątobliwa kobieta w podeszłym wieku czule nazywana Szlachetną Ammą,
pospieszyła z błogosławieństwem dla dwóch młodych, świeżo upieczonych zakonnic-
pielęgniarek i obwieściła im zaskakujący przydział: Afryka.
Tego dnia, gdy miały wypłynąć w podróż, wszystkie nowicjuszki z klasztoru
udały się do portu kolumną riksz, by życzyć swoim dwóm siostrom szczęśliwej drogi.
Oczami wyobraźni widzę zastęp nowicjuszek ustawionych na nabrzeżu, trajkoczących
i drżących z emocji i podniecenia; ich białe habity łopoczą na wietrze, a pomiędzy
obutymi w sandały stopami przechadzają się mewy.
Często zastanawiałem się, o czym myślała matka, kiedy razem z siostrą Anjali -
obydwie miały wówczas po dziewiętnaście lat - zrobiła ostatni krok na indyjskiej ziemi
i postawiła stopę na pokładzie „Calangute". Z pewnością słyszała tłumione łkania i
głośne życzenia. „Z Bogiem" odprowadzające statek aż do wyjścia z portu. Czy się
bała? Czy miała wątpliwości? Wstępując do zakonu, pożegnała się na zawsze ze swą
mieszkającą w mieście Koczin rodziną biologiczną i przeniosła do Madrasu,
oddalonego od rodzinnego miasta dzień i noc drogi pociągiem. Rodziców, dla których
Madras mógł równie dobrze leżeć na drugim końcu świata, miała już nigdy nie
zobaczyć. Teraz, po trzech latach życia w Madrasie, żegnała się ze swoją rodziną w
wierze, udając się tym razem za ocean. Ponownie wyruszyła w podróż bez powrotu.
Na kilka lat przed tym, zanim usiadłem do spisania mojej opowieści,
pojechałem do Madrasu w poszukiwaniu historii mojej matki. W archiwum
karmelitanek bosych nie znalazłem na jej temat żadnych informacji, ale natrafiłem za
to na dzienniki Szlachetnej Ammy, w których przeorysza notowała wydarzenia
każdego upływającego dnia. Kiedy „Calangute" odcumował od kei, Szlachetna Amma
wzniosła dłoń ku górze niczym kierujący ruchem policjant i, „moim głosem
kaznodziei, który, jak mówią, mylnie świadczy o moim wieku", wyrecytowała słowa:
„Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej"2, ponieważ Księgę Rodzaju lubiła najbardziej.
Szlachetna Amma dedykowała tej misji głęboką myśl. Prawda, że Indie mają
niezgłębione potrzeby, lecz to się nigdy nie zmieni i nie jest żadną wymówką. Dwie
młode mniszki, najmądrzejsze i najładniejsze, miały zostać pionierkami: Hinduskami
zanoszącymi ciemnej Afryce miłość Chrystusa - oto największa ambicja przeoryszy.
Szlachetna Amma wyjawia w tych zapiskach swój tok myślenia: gdy angielscy
misjonarze przybyli do Indii, odkryli, że nie istnieje lepszy sposób na głoszenie
chrześcijańskiej miłości, jak tylko poprzez kompresy i kataplazmy, maści i opatrunki,
oczyszczanie ran i niesienie pociechy. Jakaż posługa przewyższa posługę uzdrawia-
nia? Jej dwie młode zakonnice przepłyną ocean i w ten sposób zapoczątkują
afrykańską misję karmelitanek bosych z Madrasu.
Gdy dobra przeorysza patrzyła, jak dwie stojące przy relingu, machające
energicznie rękami postacie oddalają się coraz bardziej, aż w końcu przypominają
dwie białe kropki, poczuła ukłucie trwogi. A jeśli siostry przez ślepe posłuszeństwo
wobec jej wielkiego planu zostały skazane na straszny los? „Angielscy misjonarze
mieli za sobą potężne imperium... a moje dziewczęta?". Napisała w swoim dzienniku,
że przenikliwe przekrzykiwanie się mew i wszechobecne ptasie odchody zepsuły
uroczyste pożegnanie z zakonnicami, które sobie wyobraziła. Rozproszył ją
przemożny zapach psującej się ryby i zbutwiałego drewna, jak również półnadzy
dokerzy, którym z brązowych od betelu ust ciekła odrażająca ślina na sam widok
dziewiczej trzódki Szlachetnej Ammy.
„Ojcze, powierzamy Twej opiece nasze siostry", powiedziała Szlachetna Amma,
przekazując odpowiedzialność za mniszki na barki Pana. Przestała machać i jej dłonie
znalazły azyl w rękawach habitu. „Usilnie błagamy Cię o łaskę i o Twoją opiekę nad
misją karmelitanek bosych...".
2 Rdz 12,1. Wszystkie cytaty z Biblii według: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu (wyd. 5), Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003.
Był rok 1947. Brytyjczycy wreszcie wyjeżdżali z Indii; Quit India Movement3
sprawił, że to, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Szlachetna Amma powoli
wypuściła powietrze z płuc. To był nowy świat, który domagał się wielkich czynów -
przynajmniej tak sądziła.
Unoszące się na wodzie czarno-czerwone pudło, ponoć nazywające się
statkiem, pokonywało pełną parą Ocean Indyjski, płynąc ku portowi przeznaczenia,
którym był Aden. W ładowni „Calangute" spoczywały niezliczone skrzynie pełne
bawełny, ryżu, jedwabiu, szafek firmy Godrej, szaf na dokumenty firmy Tata, a także
trzydzieści jeden motocykli Royal Enfield Bullet, których silniki owinięto ceratą.
Zasadniczo statek nie miał przewozić pasażerów, lecz grecki kapitan postanowił
przyjąć na pokład „płacących za podróż gości". Wielu podróżnych było gotowych
okrętować się na statkach towarowych, żeby zaoszczędzić na bilecie, a kapitan,
skąpiec żałujący na załogę, chętnie im to umożliwiał. Tym razem zabrał na pokład
dwie zakonnice z Madrasu, trzech Żydów z Koczinu, rodzinę ze stanu Gudżarat,
trzech podejrzanie wyglądających Malajczyków oraz kilku Europejczyków, w tym
dwóch francuskich marynarzy wracających na swój macierzysty statek w Adenie.
„Calangute" miał ogromny pokład, dający większe złudzenie stałego lądu, niżby
można się spodziewać na morzu. Na jednym końcu, niczym komar na plecach słonia,
przysiadła trzypoziomowa nadbudówka, w której pomieściła się załoga i pasażerowie i
której najwyższe piętro zajmował mostek.
Moja matka, siostra Mary Joseph Praise, pochodziła z miasta Koczin w stanie
Kerala. Keralczycy, chrześcijanie, datują początki swojej wiary na rok pański 52, kiedy
to św. Tomasz przybył do Indii z Damaszku. „Niewierny" Tomasz pobudował pierwsze
kościoły w Kerali na długo przedtem, nim św. Piotr dotarł do Rzymu. Moja matka
była bogobojną, sumiennie praktykującą kobietą; w szkole średniej poddała się
wpływowi charyzmatycznej karmelitanki pracującej z biedotą. Jej rodzinne miasto
leży na pięciu wyspach osadzonych niczym klejnoty na pierścieniu otwartym ku
Morzu Arabskiemu. Przez setki lat handlarze przyprawami - wśród nich niejaki Vasco
da Gama w 1498 roku - przypływali do Koczinu po kardamon i goździki.
Portugalczycy położyli swą kolonialną łapę na Goa i siłą nawrócili hinduistów na
chrześcijaństwo. Katoliccy księża i zakonnice w końcu dotarli z misją do Kerali, jak
3 Indyjski ruch niepodległościowy zapoczątkowany odezwą Mahatmy Gandhiego z sierpnia 1942 roku wzywającą Brytyjczyków do opuszczenia Indii.
gdyby nie pamiętali, że tysiąc lat przed nimi Tomasz Apostoł podarował temu stanowi
nieskażoną wizję Jezusa. Ku rozczarowaniu swoich rodziców moja matka została
karmelitanką bosą, porzucając starożytną tradycję chrześcijan św. Tomasza, by
przyjąć do serca prawdy głoszone przez tę - zdaniem jej rodziców - papieską,
nowobogacką sektę. Mniej by ich zawiodła, gdyby przeszła na islam albo hinduizm.
Dobrze, że rodzice nie wiedzieli, że została również pielęgniarką, ponieważ w ich
przekonaniu oznaczałoby to, że do tego plami sobie ręce niczym niedotykalni.
Moja matka dorastała nad brzegiem oceanu w otoczeniu wiekowych chińskich
sieci rybackich uwiązanych na długich bambusowych żerdziach i rozpiętych nad wodą
niczym gigantyczna pajęczyna. Morze było spichlerzem jej ludu, zapewniało cenne
pożywienie: ryby i krewetki. Teraz, stojąc na pokładzie „Calangute", z wybrzeżem
Koczinu poza zasięgiem wzroku, matka nie rozpoznawała tego spichlerza. Zastana-
wiała się, czy w gruncie rzeczy ocean zawsze był taki: dymiący, złowrogi, niespokojny.
Morze poniewierało „Calangute", rzucało łajbą, spychało ją z kursu, zmuszało do
jękliwych wysiłków, pragnąc po prostu połknąć ją w całości.
Moja matka i siostra Anjali znalazły w swojej kabinie schronienie zarówno
przed morzem, jak i mężczyznami. Wzniosłe modły siostry Anjali przerażały moją
matkę. Rytualne czytania z Ewangelii według św. Łukasza były pomysłem siostry
Anjali, która twierdziła, że słowa te przydają duszy skrzydeł, a ciału narzucają
dyscyplinę. Dwie mniszki podporządkowały każdą literę, każde słowo, linijkę i zdanie
dilatatio, elevatio i excessus - kontemplacji, uniesieniu i zachwytowi. Dawna
praktyka klasztorna Ryszarda od Świętego Wiktora przydała się podczas ciągnącej się
bez końca przeprawy przez ocean. Drugiej nocy, po dziesięciu godzinach intensyw-
nych medytacyjnych czytań, siostra Mary Joseph Praise z zaskoczeniem stwierdziła,
że litery rozmywają jej się przed oczami; granica między Bogiem a jaźnią przestała
istnieć. Sprawiło to czytanie - radosne poddanie ciała temu, co uświęcone, wieczne i
nieskończone.
Podczas nieszporów szóstej nocy (mniszki postanowiły bez względu na
wszystko przestrzegać klasztornej rutyny) wykonały hymn, dwa psalmy, antyfony, a
potem jeszcze hymn pochwalny i właśnie śpiewały Magnificat, gdy raptem
ogłuszający dźwięk sprowadził je na ziemię. Chwyciły kamizelki ratunkowe i wybiegły
na zewnątrz. Ich oczom ukazał się pokład, który odkształcił się w jednym miejscu i
wypiętrzył niczym piramida, sprawiając wrażenie, jakby „Calangute" zbudowano nie z
drewna, lecz z kartonu. Kapitan nawet nie wypuścił z ust nieodłącznej fajki, a
lekceważący uśmieszek na jego twarzy sugerował, że pasażerowie przesadzają z
histerycznymi reakcjami.
Dziewiątej nocy czterech z szesnastu pasażerów i jeden członek załogi zlegli
zmożeni gorączką, która drugiego dnia niemocy objawiła się cieleśnie w postaci
różowych plamek rozmieszczonych jak chińska łamigłówka na piersi i brzuchu.
Siostra Anjali cierpiała katusze, jej skóra płonęła z gorąca. Drugiego dnia majaczyła
już w gorączce.
Jednym z pasażerów „Calangute" był młody chirurg, bystrooki Anglik, który
postanowił pożegnać się z indyjską służbą medyczną i wyruszyć na poszukiwanie
lepszych perspektyw. Był wysoki i silny i choć jego surowa męska uroda sprawiała, że
wyglądał na głodnego, unikał wizyt w mesie. Siostra Mary Joseph Praise wpadła na
niego - i to dosłownie - drugiego dnia podróży, gdy straciła równowagę na mokrych
metalowych schodkach prowadzących z kajut na górę. Idący za nią Anglik złapał ją
tak, jak zdołał, to znaczy za okolice kości ogonowej i za lewą stronę klatki piersiowej.
Pomógł jej odzyskać równowagę, jak gdyby była małym dzieckiem. Bąkając słowa
podziękowania, zrobiła się czerwona jak cegła; chwilą tej niespodziewanej intymności
on wydawał się bardziej podenerwowany niż ona. Poczuła, że w miejscu, w którym
ścisnęła ją jego dłoń, będzie miała siniaka, była to jednak niedogodność, przeciw
której nic nie miała. Później przez wiele dni nie spotykała już Anglika.
Teraz, rozpaczliwie potrzebując pomocy lekarza, siostra Mary Joseph Praise
zebrała się w sobie i zapukała do drzwi jego kajuty. Niewyraźny głos polecił jej wejść.
Powitała ją acetonowa żołądkowa woń.
- To ja - zawołała. - To ja, siostra Mary Joseph Praise.
Doktor leżał na koi. Spoczywał na boku z półprzymkniętymi powiekami. Jego
skóra miała tę samą barwę co spodenki khaki.
- Doktorze - spytała z wahaniem - czy pan też ma gorączkę?
Kiedy spróbował na nią spojrzeć, jego gałki oczne wykonały ruch jak szklane
kulki toczące się po przechylanym talerzu. Wychylił się z koi i nad wiadrem złapał go
odruch wymiotny; nie trafił, co zresztą nie miało większego znaczenia, bo wiadro było
pełne po brzegi. Siostra Mary Joseph Praise podeszła do niego energicznym krokiem i
położyła mu dłoń na czole. Było zimne i lepkie, wcale nie wydawało się rozpalone
gorączką. Doktor miał zapadnięte policzki, a jego ciało wyglądało, jak gdyby skurczyło
się, by móc się wpasować w ciasnotę kabiny. Żadnemu z pasażerów ocean nie
oszczędził choroby morskiej, ale dolegliwości Anglika były najwyraźniej dużo
poważniejsze.
- Doktorze, pragnę zgłosić gorączkę, która położyła już pięcioro pacjentów.
Towarzyszą jej wysypka, dreszcze, poty, spowolnione tętno i utrata apetytu. Stan
wszystkich cierpiących jest stabilny, z wyjątkiem siostry Anjali. Doktorze, naprawdę
obawiam się o Anjali...
Poczuła się lepiej, gdy zrzuciła ciężar z piersi, nawet jeśli jedyną odpowiedzią
Anglika był zduszony jęk. Jej wzrok padł na katgutową podwiązkę zasupłaną na
relingu łóżka, blisko jego dłoni - składała się z jednego węzła na drugim, dosłownie z
dziesiątków węzłów. Było ich tak wiele, że nić sterczała do góry jak sękaty maszt. W
ten sposób śledził upływ godzin. Albo liczył ataki wymiotów.
Opróżniła wiadro, wypłukała je i postawiła mu z powrotem koło głowy. Wytarła
podłogę ręcznikiem, po czym przepłukała go i rozwiesiła do wyschnięcia. Przyniosła
wodę. Potem wyszła, dumając, od ilu już dni nie miał niczego w ustach.
Wieczorem jego stan się pogorszył. Siostra Mary Joseph Praise przyniosła
koce, ręczniki i bulion. Klęcząc, usiłowała go nakarmić, ale sam zapach jedzenia
wywoływał u niego nudności. Wywrócił oczami. Jego wyschnięty język przypominał
język papugi. Rozpoznała w pomieszczeniu owocowy zapach wiszącej w powietrzu
śmierci głodowej. Kiedy uszczypnęła go pod łokciem, skóra nie wróciła na miejsce,
tylko została rozciągnięta jak poła namiotu, jak wybrzuszony pokład „Calangute".
Wiadro było do połowy wypełnione przezroczystym płynem. Lekarz bełkotał o
zielonych polach, nieświadom obecności zakonnicy. Czy choroba morska może
skończyć się śmiercią? - zastanawiała się. A może on cierpi na forme fruste4 tej samej
gorączki, która trawi siostrę Anjali? Tak mało jeszcze wiedziała, jeśli chodzi o
medycynę. Pośrodku oceanu, otoczona chorymi, czuła ciężar własnej ignorancji.
Wiedziała wszakże, jak należy pielęgnować chorych. I wiedziała też, jak należy
się modlić. Tak zatem, modląc się, zsunęła mu z ramion koszulę, sztywną od żółci i
śliny, a potem ściągnęła spodenki. Z pewnym skrępowaniem myła chorego w łóżku.
Czuła się zażenowana, ponieważ nigdy wcześniej nie opiekowała się białym
człowiekiem, a to tego jeszcze lekarzem. Przy najlżejszym dotknięciu pojawiała się u
niego gęsia skórka. Nie zaatakowała go wysypka, którą stwierdziła na ciele czwórki
zmożonych gorączką pasażerów i u jednego chłopca okrętowego. Żylaste muskuły 4 Poronna postać choroby - choroba o przebiegu bardzo lekkim, o obrazie niepełnym, niekiedy niezauważona przez otoczenie.
ramion napinały mu się i rozluźniały pod skórą. Dopiero teraz zauważyła, że lewa
strona jego klatki piersiowej jest mniejsza niż prawa; we wgłębieniu powyżej lewego
obojczyka można by zmieścić pół szklanki wody, a w tym po prawej stronie nie więcej
niż łyżeczkę. Poniżej lewego sutka zaczynało się głębokie wklęśnięcie, które sięgało aż
po pachę. Skóra nad tym kraterem była błyszcząca i pomarszczona. Dotknęła go tam i
nabrała z przejęciem powietrza, gdy palec zapadł się, nie napotkawszy oporu ze strony
kości. Wyglądało to tak, jak gdyby mężczyzna był pozbawiony dwóch lub nawet trzech
sąsiadujących ze sobą żeber. Wewnątrz tego zagłębienia czuła jego bijące serce,
oddzielone od świata zewnętrznego ledwie cienką warstwą skóry. Kiedy cofnęła palec,
wyraźnie widziała poruszającą się w środku i napierającą na skórę komorę.
Mocno przerzedzone włosy na jego klatce piersiowej i brzuchu wyglądały, jak
gdyby stanowiły marną kopię bujnego owłosienia łonowego. Siostra Mary Joseph
Praise beznamiętnie umyła jego nieobrzezany członek, po czym odsunęła go na bok,
by zająć się pomarszczonym, bezradnie zwieszającym się poniżej workiem. Umyła mu
stopy, płacząc, bo myśli jej nieuchronnie podążyły ku Panu Jezusowi i Jego ostatniej
nocy u boku uczniów.
W kufrze znalazła książki o chirurgii. Doktor nakreślił na marginesie nazwiska
i daty. Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiła sobie, że były to nazwiska pacjentów,
zarówno Hindusów, jak i Brytyjczyków, na pamiątkę chorób, które po raz pierwszy
ujrzał na własne oczy, a o których czytał w podręcznikach Peabody'ego i Krishnana.
Krzyżyk obok nazwiska, jak się domyśliła, oznaczał pacjenta, który zmarł na skutek
choroby. Znalazła aż jedenaście zeszytów wypełnionych oszczędnym odręcznym
pismem charakteryzującym się długimi pociągnięciami; tekst tańczył po kartce tuż
ponad linijkami i nie stosował się do marginesów, bo jedynym dla niego
ograniczeniem był brzeg stronicy. Mimo że doktor sprawiał wrażenie małomównego,
jego pismo zdradzało elokwencję.
Wreszcie wygrzebała z kufra czystą koszulę i spodenki. O czym to świadczy, że
mężczyzna ma mniej ubrań niż książek? Manewrując jego uległym ciałem raz w jedną,
raz w drugą stronę, udało jej się zmienić pod nim prześcieradło, a następnie go ubrać.
Wiedziała, że nazywa się Thomas Stone, ponieważ takie nazwisko widniało
nakreślone na pierwszej stronie podręcznika chirurgii, który leżał u wezgłowia. W
książce nie znalazła wiele na temat gorączki z wysypką, a w ogóle nic o chorobie
morskiej.
Owej nocy siostra Mary Joseph Praise wielokrotnie pokonywała chylący się na
prawo i na lewo korytarz, uwijając się pomiędzy jednym pacjentem a drugim. Miejsce,
w którym pokład wybrzuszył się, przypominało spowitą całunem postać, więc za
każdym razem odwracała od niego wzrok. Raz ujrzała przed sobą czarną górę -
wznoszącą się, wysoką na kilka pięter falę - i pomyślała, że za chwilę „Calangute"
wpadnie w jej odmęty. Tony wody przelały się przez dziób, a hałas, jaki przy tym
powstał, napędził jej więcej strachu niż sam widok zbliżającej się fali.
W środku targanego sztormem oceanu, półprzytomna z braku snu, stanąwszy
twarzą w twarz z kryzysową sytuacją, poczuła, że jej świat uległ uproszczeniu i
podzielił się na tych, których zmogła gorączka, na tych, którzy cierpieli z powodu
choroby morskiej, oraz pozostałych. Możliwe, że podział ten był bez znaczenia, skoro
lada moment i tak mieli zatonąć.
Ocknęła się z transu przy boku Anjali. Ułamek sekundy później znów była
przytomna, ale tym razem czuwała przy Angliku, zasnąwszy, klęcząc przy jego łóżku;
położyła głowę na jego piersi, a jego ręka obejmowała jej ramiona. Zanim zdążyła zdać
sobie z tego sprawę, znowu odpłynęła, by obudzić się o brzasku na brzegu koi u boku
Thomasa Stone'a. Pognała ile sił w nogach do Anjali po to, by przekonać się, że jej
stan jeszcze się pogorszył. Nie oddychała normalnie, a raczej szybko, ale płytko
wzdychała. Na jej skórze pojawiły się duże, zlewające się fioletowe pasy.
Zatroskane twarze załogi, która nie zmrużyła oka, jak również to, że jeden z jej
członków ukląkł przed nią, mówiąc: „Siostro, odpuść mi grzechy!", upewniły ją w
przekonaniu, że statek nadal jest w niebezpieczeństwie. Załoga ignorowała jej apel o
pomoc.
Zrozpaczona, sfrustrowana siostra Mary Joseph Praise wyciągnęła z mesy
hamak, bowiem w tym dziwnym stanie pomiędzy przebudzeniem a snem miała wizję.
Rozpięła go w kajucie między bulajem a drążkiem koi.
Doktor Stone stanowił ciężar ponad jej siły i tylko dzięki wstawiennictwu św.
Katarzyny zdołała zwlec go z łóżka na podłogę, a potem, centymetr po centymetrze,
wciągnąć na hamak, który, pozostając w zgodzie z grawitacją, a nie z przechyłami
statku, cały czas utrzymywał pozycję poziomą. Uklękła i modliła się z całego serca do
Jezusa, kończąc Magnificat, którego nie dane jej było odśpiewać w całości owej nocy,
gdy pokład się wybrzuszył.
Jako pierwsza zaróżowiła się szyja Stone'a, potem jego policzki. Siostra Mary
Joseph Praise podała mu kilka łyżeczek wody. Godzinę później utrzymał w żołądku
nawet bulion. Otworzył oczy, oswajając się ze światłem i śledząc każdy jej ruch. Gdy
nabrała kolejną łyżkę, jego silne palce złapały ją za nadgarstek i skierowały jedzenie
do ust. Przypomniała sobie wers, który przed chwilą zaśpiewała: „Głodnych syci
dobrami, a bogaczy odprawia z niczym"5.
Bóg wysłuchał jej modlitw.
Blady, z trudem trzymający się na nogach doktor Thomas Stone udał się w
towarzystwie siostry Mary Joseph Praise do jej kajuty, gdzie leżała siostra Anjali.
Widząc majaczącą z szeroko otwartymi oczami mniszkę, głośno nabrał powietrza.
Miała ściągnięte, strwożone oblicze i nos ostry jak pióro, nozdrza rozszerzały się przy
każdym oddechu. Nie spała, a jednak zdawała się kompletnie nieświadoma
odwiedzin.
Przyklęknął obok niej, lecz szklisty wzrok Anjali przeszedł przez niego, jakby go
tam nie było. Siostra Mary Joseph Praise przyglądała się, jak fachowym ruchem
lekarz rozchyla powieki Anjali, chcąc zbadać spojówkę, i jak macha jej przed oczami
latarką, sprawdzając reakcję źrenic. Jego ruchy były gładkie i płynne. Przygiął głowę
Anjali ku piersi, badając, czy nie wystąpiła sztywność karku, pomacał węzły chłonne,
poruszył jej kończynami, a następnie sprawdził odruch kolanowy, opukując więzadło
rzepki zagiętym palcem - w zastępstwie młotka neurologicznego. Po skrępowaniu,
które siostra Mary Joseph Praise wyczuła w nim jako pasażerze, a potem pacjencie,
nie było śladu.
Następnie doktor Stone zdjął siostrze Anjali ubranie i beznamiętnie obejrzał
plecy, uda i pośladki pacjentki. Długie, smukłe palce, które w tej chwili prześlizgiwały
się po brzuchu Anjali, badając jej wątrobę i śledzionę, wydawały się stworzone do tego
celu - siostra Mary Joseph Praise nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogły robić
cokolwiek innego. Nie mając na podorędziu stetoskopu, doktor przyłożył ucho do
serca siostry Anjali, a później do jej brzucha. Następnie przewrócił ją na bok i
przyłożył ucho do żeber, wsłuchując się w pracę płuc. Zrobił w myślach bilans i
mruknął:
- Po prawej stronie słabszy oddech... ślinianki przyuszne powiększone... ma
guzki. Dlaczego? Tętno słabe i przyspieszone...
5 Ewangelia według św. Łukasza 1,53.
- Puls zwolnił, kiedy wystąpiła gorączka - wyjaśniła siostra Mary Joseph Praise.
- Tak, siostra wspominała - uciął. - Ile? - Nie podniósł głowy.
- Czterdzieści pięć do pięćdziesięciu, doktorze.
Czuła, że zdążył zapomnieć o własnej chorobie, a nawet że w ogóle znajduje się
na statku. Stał się jednością z ciałem siostry Anjali, znalazł się na swoim terytorium i
przeczesywał je, szukając w chorej ukrytego wroga. Siostra Mary Joseph Praise
obdarzyła go tak wielkim zaufaniem, że zupełnie zapomniała o strachu o życie Anjali.
Gdy klęczała u jego boku, przepełniała ją euforia, jak gdyby w tej oto chwili osiągnęła
dojrzałość jako pielęgniarka, ponieważ po raz pierwszy spotkała takiego lekarza jak
on. Ugryzła się w język, bo przemożnie pragnęła wyznać mu to wszystko - i jeszcze
więcej.
- Coma vigil - oznajmił, a siostra Mary Joseph Praise założyła, że ją poucza. -
Widzi siostra, jak jej oczy błądzą? Jak gdyby czekała na coś. Niechybny znak. I proszę
spojrzeć, jak skubie prześcieradło, to się nazywa karfologia, a te ledwo widoczne
skurcze mięśni to nic innego jak subsultus tendinum. To jest stan durowy. Można go
zaobserwować jako późne stadium wielu rodzajów zatrucia krwi, nie tylko tyfusu...
Ale uprzedzam - spojrzał na nią z delikatnym uśmieszkiem, który przeczył temu, co
powiedział potem - jestem chirurgiem, a nie lekarzem ogólnym. Cóż ja mogę wiedzieć
o medycynie? Wiem tylko tyle, że chirurg nie ma tu nic do roboty.
Jego obecność podniosła siostrę Mary Joseph Praise na duchu, a nawet
uspokoiła wzburzone morze. Za ich plecami ukazało się ukryte do tej pory słońce.
Pijacka radość załogi świadczyła o tym, jak niebezpieczne były ostatnie godziny.
Choć siostra Mary Joseph Praise nie chciała dać wiary jego słowom,
rzeczywiście niewiele mógł zrobić dla siostry Anjali - zresztą nawet gdyby chciał, nie
miał czym tego zrobić. Jedyną zawartością apteczki w kambuzie był bowiem
zasuszony karaluch, bo całą resztę jeden z członków załogi zastawił w jakimś porcie.
Zaś apteczka w kajucie kapitana, która służyła mu za fotel, musiała chyba pochodzić
jeszcze ze średniowiecza. Nożyczki, nóż i kleszcze były jedynymi nadającymi się do
użytku przedmiotami ukrytymi w tej ozdobnej skrzyni. Cóż mógł chirurg pokroju
Stone'a zrobić z gorącymi okładami i pojemniczkami zawierającymi piołun,
macierzankę i szałwię? Stone roześmiał się, zobaczywszy etykietkę z napisem oleum
philosophorum (wtedy po raz pierwszy siostra Mary Joseph Praise usłyszała ten
dźwięk, radosny, mimo iż kryła się w nim niepokojąca nuta).
- Proszę posłuchać - powiedział i zaczął czytać: - „Zawiera kawałki porcelany i
cegły na przewlekłe zaparcia"!
Chwycił skrzynię i wyrzucił ją za burtę, wyjąwszy z niej uprzednio tępe
narzędzia i bursztynową buteleczkę laudanum opiatum paracelsi. Łyżka tego starego
specyfiku podana siostrze Anjali wydawała się łagodzić jej straszliwy głód powietrza
lub też „odłączyła płuca od mózgu", jak wyjaśnił Thomas Stone.
Do kabiny wkroczył kapitan, zaspany, apoplektyczny, który mówiąc, pluł śliną i
brandy.
- Jak pan śmie dysponować wyposażeniem statku? - zagrzmiał.
Stone zerwał się na nogi, a siostrze Mary Joseph Praise przyszło na myśl, że
wygląda jak uczniak szykujący się do bójki. Stone wbił w kapitana spojrzenie, które
sprawiło, że marynarz przełknął ślinę i zrobił krok do tyłu.
- Wyrzucenie tej skrzyni za burtę wyjdzie ludzkości na dobre. Gorzej dla ryb.
Jeszcze jedno słowo, a złożę na pana doniesienie, że wziął pan na pokład pasażerów,
nie zapewniwszy im podstawowych leków.
- Stoi!
- Będziesz pan ją miał na sumieniu - powiedział Stone, wskazując na Anjali.
Twarz kapitana straciła srogi wyraz, brwi, powieki, nos i wargi opadły.
Thomas Stone przejął dowodzenie, rozbiwszy obóz przy koi Anjali. Wychodził,
by przemierzać pokład i badać wszystkich płynących na statku, bez względu na to, czy
godzili się na konsultację, czy nie. Podzielił załogę i pasażerów na tych z gorączką i
zdrowych. Robił przy tym obszerne notatki; naszkicował plan kajut „Calangute",
stawiając X wszędzie tam, gdzie zanotował przypadek gorączki. Uparł się, by odkazić
dymem wszystkie kabiny. Sposób, w jaki Stone rozkazywał zdrowej części załogi i
pasażerów, doprowadzał obrażonego kapitana do szewskiej pasji, ale nawet jeśli
doktor to zauważył, zupełnie się nie przejął. Przez następne dwadzieścia cztery
godziny właściwie nie spał, regularnie zaglądając do siostry Anjali, a w międzyczasie
badając pozostałych - i czuwając. Prócz siostry Anjali w ciężkim stanie było jeszcze
starsze małżeństwo. Siostra Mary Joseph Praise nie odstępowała Stone'a na krok.
Dwa tygodnie po tym, jak wyruszył z Koczinu, statek z trudem dotarł do portu
w Adenie. Kapitan Grek rozkazał marynarzowi, z pochodzenia Madagaskarczykowi,
wciągnąć portugalską banderę, pod jaką łajba została zarejestrowana, lecz z powodu
panującej na pokładzie gorączki „Calangute" miał zostać poddany kwarantannie
niezależnie od tego, czy na maszcie powiewa flaga portugalska, czy jakakolwiek inna.
Kotwicę rzucono daleko od portu, skąd załoga i pasażerowie niczym trędowaci
wygnańcy mogli jedynie spoglądać na miasto. Stone zapowiedział szkockiemu
kapitanowi portu, który osobiście pofatygował się na statek, że jeśli nie dostarczy
torby z narzędziami lekarskimi, butelek z mleczanem Ringera do podania dożylnie,
jak również sulfamidów, to on, Thomas Stone, obarczy go odpowiedzialnością za
śmierć wszystkich przebywających na pokładzie obywateli Wspólnoty Brytyjskiej.
Siostra Mary Joseph Praise jednocześnie podziwiała jego szczerość i otwartość w
wyrażaniu poglądów, jak i czuła, że przemawia w jej imieniu. Miała wrażenie, jakby
Stone zastąpił siostrę Anjali w roli jej jedynego przyjaciela i sprzymierzeńca podczas
tej niefortunnej podróży.
Kiedy przywieziono zaopatrzenie, Stone pierwsze kroki skierował do kajuty
siostry Anjali. Dokonawszy pobieżnego odkażenia skóry, jednym cięciem skalpela
odsłonił żyłę odpiszczelową biegnącą przez jej kostkę. Wbił igłę w zapadnięte
naczynie, które powinno mieć średnicę cienkiego ołówka. Zabezpieczył igłę, wiążąc
węzeł za węzłem tak sprawnie, że trudno było dostrzec ruchy jego palców. Pomimo
kroplówki z mleczanu Ringera i sulfamidów Anjali nie oddała nawet kropli moczu ani
też nie okazała innego, choćby najmniejszego znaku życia. Później, tego samego dnia
wieczorem, umarła w ostatecznym śmiertelnym paroksyzmie. Pozostała dwójka -
starsza kobieta i jej mąż - również nie przeżyli; zmarli w odstępie kilku godzin. Dla
siostry Mary Joseph Praise te okrutne śmierci były zaskoczeniem. Zaślepiła ją euforia,
którą poczuła, gdy Thomas Stone wstał z koi i zbadał siostrę Anjali. Nie mogła
opanować dreszczy.
O zmierzchu siostra Mary Joseph Praise i Thomas Stone, bez pomocy
przesądnej załogi, która nie chciała nawet spojrzeć w stronę trupów, pozbyli się
zawiniętych w całun ciał, wypychając je za burtę.
Siostra Mary Joseph Praise była niepocieszona, gdy wraz z odgłosem
wpadającego do wody ciała przyjaciółki runął mur odwagi, jaki wokół siebie wzniosła.
Obok niej stał niepewny Stone. Jego twarz pociemniała ze złości i wstydu, ponieważ
nie potrafił ocalić siostry Anjali.
- Jakże jej zazdroszczę - powiedziała w końcu siostra Mary Joseph Praise przez
łzy. Zmęczenie i brak snu pchnęły ją do szczerości. - Odeszła do Pana. Z pewnością
jest teraz w lepszym świecie niż ten nasz.
Stone zdusił w sobie śmiech. Dla niego tego rodzaju sentymentalizm
zwiastował zbliżające się nieuchronnie szaleństwo. Ujął siostrę Mary Joseph Praise
pod ramię i zaprowadził do swojej kajuty, ułożył ją na koi i kazał odpoczywać -
zalecenie lekarza. Sam zaś usiadł na hamaku i obserwował, jak spływa na nią jedyne
błogosławieństwo życia: sen. Potem pobiegł zbadać pozostałych pasażerów i członków
załogi. Doktor Thomas Stone, chirurg, nie potrzebował snu.
Dwa dni później, gdy okazało się, że nie ma nowych przypadków gorączki,
„Calangute" wreszcie zawinął do portu, a pasażerom i załodze pozwolono zejść na ląd.
Zanim opuścili pokład, Thomas Stone postanowił zobaczyć się z siostrą Mary Joseph
Praise. Znalazł ją w kabinie, którą od początku podróży dzieliła z siostrą Anjali. Miała
zaczerwienione oczy. Jej policzki i różaniec, który ściskała w dłoni, były mokre.
Thomas Stone zauważył coś, co przedtem umknęło jego uwadze - że zakonnica jest
kobietą wyjątkowej urody, a jej wielkie smutne oczy wyrażają więcej, niż mają prawo
wyrażać oczy należące do osoby duchownej. Poczuł gorąco na twarzy i nie mógł
wykrztusić słowa. Przeniósł wzrok na stojący na podłodze bagaż. Kiedy w końcu się
odezwał, powiedział tylko:
- Dur plamisty.
Wcześniej zdążył zajrzeć do swoich książek i dobrze to sobie przemyśleć.
Widząc jej konsternację, rzucił:
- Niewątpliwie dur.
Oczekiwał, że to słowo, ta diagnoza sprawi, iż mniszka poczuje się lepiej, lecz
zamiast tego do jej oczu napłynęły kolejne łzy.
- Najprawdopodobniej tyfus. Oczywiście badanie surowicy potwierdziłoby... -
bąknął.
Przestąpił z nogi na nogę. Skrzyżował ręce, a potem je rozłożył.
- Nie wiem, dokąd siostra się udaje, ale jeśli chodzi o mnie, to jadę do Addis
Abeby... w Etiopii - dodał, jak gdyby bardziej do siebie niż do niej. - Jadę do szpitala...
w którym przydałaby się pomoc siostry... gdyby siostra zechciała mi towarzyszyć.
Spojrzał na nią i zaczerwienił się ponownie, bo prawda wyglądała tak, że
zupełnie nic nie wiedział na temat szpitala, do którego się udawał, ani czy w ogóle
przydałaby się w nim pomoc siostry, a poza tym czuł, że te wilgotne, ciemne oczy
potrafią czytać w jego myślach.
Lecz to nie słowa doktora, a jej własne refleksje sprawiły, że siostra Mary
Joseph Praise milczała. Przypomniała sobie, jak modliła się za niego i za Anjali, i że
Bóg odpowiedział na jedną tylko z modlitw. Stone, powstały z martwych niczym
Łazarz, rzucił się natychmiast do działania, usiłując opanować chorobę. Przetrząsnął
kabiny załogi, zgromił kapitana, groził i siłą egzekwował posłuszeństwo. Robił zatem
złe rzeczy - w mniemaniu siostry Mary Joseph Praise - którym przyświecała dobra
idea. Jego zaciętość była dla niej objawieniem. W uczelnianym szpitalu w Madrasie,
gdzie przyswajała sobie tajniki zawodu pielęgniarki, chirurdzy ochotnicy (w owym
czasie przeważnie Anglicy) przechadzali się po korytarzach pogodni i oddzieleni od
pacjentów, a za nimi, jak kaczęta za matką, dreptali asystenci w towarzystwie
młodszych i starszych etatowych chirurgów szpitala (bez wyjątku Hindusi). Czasem
miała wrażenie, że do tego stopnia skupiali się na samej chorobie, że pacjent wraz ze
swym cierpieniem stanowił w ich pracy kwestię najzupełniej marginalną. Thomas
Stone był inny.
Czuła, że jego zaproszenie, by towarzyszyć mu w drodze do Etiopii, było
spontaniczne. Słowa popłynęły z ust, zanim zdążył się opamiętać. Co teraz począć?
Szlachetna Amma opowiadała o belgijskiej zakonnicy, która wyszła z zakonu i osiadła
w Jemenie, w Adenie, ale z powodu słabego zdrowia jej pobyt tam był zagrożony. Plan
Szlachetnej Ammy zakładał, że siostra Anjali i siostra Mary Joseph Praise zaczną
właśnie w tym miejscu, na górze kontynentu afrykańskiego, i nauczą się od belgijskiej
mniszki wszystkiego, co powinny wiedzieć na temat pracy w tym niegościnnym
klimacie. Później, wymieniwszy korespondencję ze Szlachetną Ammą, siostry miały
wyruszyć na południe, lecz nie do Konga (rządzonego przez Francuzów i Belgów), nie
do Kenii, Tanganiki, Ugandy ani Nigerii (władzę nad tymi duszyczkami sprawowali
anglikanie, którzy nie przepadali za konkurencją), ale być może do Ghany lub
Kamerunu. Siostra Mary Joseph Praise zastanawiała sie, co Szlachetna Amma
powiedziałaby na Etiopię.
Wizja Szlachetnej Ammy zdawała się teraz siostrze Mary Joseph Praise
mrzonką, zastępczą ewangelizacją, tak źle zorientowaną, że wstydziła się w ogóle o
niej wspominać w obecności Thomasa Stone'a. Zamiast tego odezwała się bezradnym,
łamiącym się głosem:
- Mam przykazane zostać w Adenie, doktorze. Ale dziękuję. Dziękuję za
wszystko, co pan zrobił dla siostry Anjali. - Zaprotestował, że przecież właśnie nic dla
niej nie zrobił. - Zrobił pan więcej, niż mógł zrobić człowiek - rzekła, ujęła jego rękę w
dłonie i przytrzymała ją. Spojrzała mu w oczy. - Niech Bóg pana błogosławi i
prowadzi.
Stone czuł w dłoni różaniec opleciony wokół jej palców, a także miękkość jej
skóry i wilgoć łez. Przywołał wspomnienie jej rąk myjących jego ciało, ubierających
go, a nawet podtrzymujących mu głowę, gdy wstrząsały nim wymioty. Przechowywał
w myślach obraz jej twarzy zwróconej ku niebu, kiedy śpiewała i modliła się o jego
wyzdrowienie. Poczuł ciepło spływające po karku i już wiedział, że kolor twarzy
zdradził go po raz trzeci. W jej oczach przyczaił się ból, a z ust wydobył się okrzyk i
dopiero wtedy Stone zdał sobie sprawę, że ściska jej dłoń, wgniatając w nią różaniec.
Natychmiast puścił jej rękę. Otworzył usta, ale się nie odezwał. Odwrócił się
gwałtownie i wyszedł.
Siostra Mary Joseph Praise nie była w stanie się ruszyć. Widziała, że jej dłoń
jest czerwona, i czuła, jak pulsuje. Ból był niczym podarek, błogosławieństwo tak
namacalne, tak fizyczne, że rozprzestrzeniło się po jej ramieniu i sięgnęło klatki
piersiowej. Nie mogła znieść poczucia, że wraz z odejściem doktora Stone'a coś jakby
wyrwało się z korzeniami z jej piersi. Chciała się go uczepić, zawołać, by jej nie
opuszczał. Sądziła, że służąc Panu, żyje pełnią życia, a tymczasem - teraz widziała to
wyraźnie - w jej życiu istniała pustka, której do tej pory sobie nie uświadamiała.
W chwili gdy siostra Mary Joseph Praise zeszła z pokładu „Calangute" i
postawiła stopę na jemeńskiej ziemi, natychmiast tego pożałowała. Jakim absurdem
wydało jej się naraz to, że przez te wszystkie dni, gdy poddawano ich kwarantannie,
usychała z tęsknoty za stałym lądem. Aden, Aden, Aden - przed podróżą nie wiedziała
nic o tym mieście, a i teraz nie było ono dla niej niczym więcej niż egzotyczną nazwą.
Ze słów marynarzy z „Calangute" wywnioskowała, że nie sposób podróżować po
świecie, nie zawijając do portu w Adenie. Jego strategiczne położenie w przeszłości
dobrze przysłużyło się Brytyjczykom. Istniejąca dziś w mieście strefa wolnocłowa
sprawiała, że warto było tu zawinąć, by wybrać się na zakupy albo zaciągnąć do służby
na nowym statku. Aden był ponoć wrotami do Afryki, a przez Afrykę wiodła droga do
Europy. Siostrze Mary Joseph Praise Aden skojarzył się raczej z wrotami piekieł.
Miasto sprawiało wrażenie zarazem martwego i będącego w nieustannym
ruchu, niczym falujący kobierzec czerwi na gnijącej padlinie. Z prażonej skwarem
głównej ulicy siostra Mary Joseph Praise umknęła w wąskie, zacienione zaułki.
Budynki wyglądały jak wyciosane z wulkanicznej skały. Przez płynącą jak rzeka ciżbę
pieszych tu i ówdzie przedzierały się wózki nieprawdopodobnie wyładowane
bananami, cegłami, melonami; jeden przewoził nawet ładunek w postaci dwóch
trędowatych. Przygarbiona starsza kobieta z zasłoniętą twarzą przeszła obok, niosąc
na głowie piecyk na węgiel drzewny, w którym tlił się żar. Nikt nie zwracał uwagi na
ten niezwykły widok, wszyscy patrzyli na brązowoskórą zakonnicę kroczącą w tłumie.
Z odsłoniętą twarzą czuła się naga.
Po godzinie, podczas której miała wrażenie, że jej skóra napęczniała jak ciasto
w piekarniku, i gdy pytani o drogę przechodnie wskazywali jej za każdym razem inny
kierunek, siostra Mary Joseph Praise stanęła przed maleńkimi drzwiami, które
zamykały wąski zaułek między dwoma domami. Na kamiennej ścianie widniał zarys
niedawno zdjętej tabliczki. Zmówiła w duchu modlitwę, wzięła głęboki oddech i
zapukała. W odpowiedzi usłyszała zachrypnięty męski głos mówiący coś, co wzięła za
zaproszenie do środka.
Wewnątrz ujrzała półnagiego Araba siedzącego na podłodze obok lśniącej,
kołyszącej się wagi. Dokoła niego piętrzyły się aż pod sufit wielkie bele liści
powiązanych w pęczki.
Zapach cieplarni buchnął jej w twarz, tak że zaczęła się dusić. To było dla niej
coś nowego, ów intensywny aromat czatu6 - coś jak świeżo skoszona trawa, ale z nieco
ostrzejszą nutą.
Broda Araba była czerwona od henny; w pierwszej chwili pomyślała, że to
krew. Miał oczy podkreślone kreską jak kobieta i siostrze Mary Joseph Praise
przypominał Saladyna, który odebrał Krzyżowcom Ziemię Świętą. Spojrzał najpierw
na jej młodą twarz okoloną białym czepkiem, a potem przeniósł wzrok na torbę
podróżną, którą ściskała w ręku. Przechylił się do tyłu i zaśmiał grubiańsko, pokazując
pozłacane zęby. Zamilkł, gdy zobaczył, że jeszcze chwila, a mniszka straci równowagę.
Posadził ją, podał wodę i herbatę. Później, posługując się mieszanką gestów i
kulawego angielskiego, poinformował ją, że belgijska zakonnica, która tu mieszkała,
zmarła niespodziewanie. Usłyszawszy to, siostra Mary Joseph Praise zaczęła się
trząść, opadły ją złe przeczucia, wydało jej się, że słyszy szelest stóp śmierci kroczącej
po liściach zaścielających podłogę cieplarni. W swojej Biblii przechowywała fotografię
siostry Beatrice i teraz oczami wyobraźni ujrzała, jak oblicze zakonnicy zmienia się w
6 Czuwaliczka jadalna Catha edulis, roślina, której liście zawierają alkaloid o działaniu pobudzającym.
pośmiertną maskę, a potem staje się twarzą Anjali. Zmusiła się, by spojrzeć Arabowi
w oczy i wypytać o szczegóły. Na co? Któżby w Adenie pytał „na co"? Jednego dnia
czujesz się dobrze, masz spłacone wszystkie długi, twoje żony są szczęśliwe, niech
Allahowi będą dzięki, a następnego dnia dopada cię gorączka i jeśli twoja skóra
otworzy się na żar, z którym walczyła przez te wszystkie lata, umierasz. Na co?
Nieważne na co. Na złą skórę! Na zarazę! Na pecha, jeśli wolisz. Na szczęście, jeśli ci
to bardziej odpowiada.
Dom należał do niego. Kiedy mówił, w jego ustach ukazywały się zielone łodygi
czatu. Bóg starej mniszki nie umiał jej ocalić, stwierdził, wznosząc oczy ku sufitowi i
pokazując palcem, jak gdyby Stwórca nadal tam się czaił. Wzrok siostry Mary Joseph
Praise, zanim się opamiętała, mimowolnie powędrował za spojrzeniem Araba.
Tymczasem jego mętne oczy skupiły się na jej twarzy, przesunęły po jej ustach i
spoczęły na piersiach.
Wiem tak wiele o podróży mojej matki, ponieważ opowiedziała o niej innym, ci
zaś przekazali tę historię mnie. Opowieść niespodziewanie urywa się w Adenie, w
cieplarni u Araba.
Oczywiste jest, że weszła na pokład statku pełna wiary w to, iż skoro Bóg
pochwala jej misję, zaopiekuje się swoją posłanniczką i zatroszczy o nią. Ale w Adenie
coś się wydarzyło. Nikt do końca nie wie, co się stało siostrze Mary Joseph Praise, ale
to właśnie tam zrozumiała, że jej Bóg jest istotą mściwą i surową nawet dla tych,
którzy pokładają w nim wiarę. W purpurowej, zniekształconej masce pośmiertnej
siostry Anjali ukazał się sam Diabeł - Bóg na to zezwolił. Uznała Aden za złe miasto, w
którym Bóg wykorzystał Szatana, by ten pokazał jej, jak kruchą i niekompletną
konstrukcją jest świat, jak delikatna jest równowaga między dobrem a złem i jak
naiwna ona była w swej wierze. Ojciec siostry Mary Joseph Praise zwykł mówić: „Jeśli
chcesz rozśmieszyć Boga, wyjaw mu swoje plany". Zrobiło jej się żal Szlachetnej
Ammy, której marzenie o misji niosącej afrykańskiemu kontynentowi oświecenie
okazało się mrzonką kosztującą życie siostry Anjali.
Przez długie lata wiedziałem jedynie, że po pewnym czasie - który równie
dobrze mógł być kilkoma miesiącami, jak i całym rokiem - moja matka,
dziewiętnastoletnia zakonnica, jakimś sposobem wydostała się z Jemenu, pokonała
Zatokę Adeńską, a następnie podróżowała lądem, docierając być może do otoczonego
murami starożytnego miasta Harer w Etiopii albo do Dżibuti, skąd pociągiem
wjechała do Etiopii przez Dire Dauę i potem prosto do Addis Abeby.
Historia staje się pełniejsza od momentu, gdy matka dotarła do szpitala
Missing. Trzykrotnie zapukała do drzwi biura siostry przełożonej.
- Proszę - powiedziała Matrona, tym jednym słowem zmieniając przyszłość
szpitala w sposób, jakiego nikt nie mógł przewidzieć.
Miało to miejsce na początku małej pory deszczowej, gdy Addis Abeba
kapitulowała przed otępiającą wilgocią; gdy godzina za godziną, dzień za dniem
słyszało się szmer wody i widziało potoki deszczu, można było doznać omamów
wzrokowych i słuchowych. Matrona zastanawiała się, czy dałoby się tym wytłumaczyć
wizję pięknej, brązowoskórej zakonnicy ledwo trzymającej się na nogach, która stała
w otwartych drzwiach biura.
Utkwione w siostrze przełożonej nieruchome spojrzenie głębokich brązowych
oczu podziałało na nią jak dotknięcie policzka ciepłą dłonią. „Nieznajoma miała
rozszerzone źrenice, jak gdyby - pomyślała później Matrona - przerażenie
towarzyszące jej podczas podróży nadal trwało". Dolną wargę miała tak spuchniętą, że
gdyby ją dotknąć, pękłaby jak bańka. Zapięty pod szyją czepek zamykał oblicze w
zgrabnym owalu, lecz żadna tkanina nie była w stanie ukryć żarliwego zapału
wyzierającego z jej twarzy ani też bólu i zagubienia. Szarobrązowy habit musiał być
kiedyś biały. Powiódłszy wzrokiem w dół sylwetki zakonnicy, Matrona zobaczyła w
miejscu, w którym nogi łączą się z tułowiem, świeżą plamę krwi.
Zjawa była niemiłosiernie wychudzona, chwiała się na nogach, ale jednocześnie
sprawiała wrażenie nieugiętej. Cud, że potrafiła wydobyć z siebie głos. Odezwała się
zmęczonym, pełnym smutku tonem:
- Pragnę poznać tajemnicę i słuchać głosu Boga, który przemawia do wspólnoty
i poprzez nią. Proszę o modlitwę, bym mogła spędzić resztę moich dni w Jego
eucharystycznej obecności i przygotować mą duszę na dzień, gdy oblubienica i Pan
Młody staną się jednością.
Matrona rozpoznała litanię postulantki wstępującej do zakonu, słowa, które
sama wypowiedziała przed laty. Odpowiedziała automatycznie, jak niegdyś jej matka
przełożona:
- Wejdź ku radości Pańskiej.
Dopiero gdy nieznajoma osunęła się po framudze drzwi, Matrona ocknęła się i
podbiegła, by wesprzeć ją ramieniem. Głód? Wyczerpanie? Krwawienie menstrua-
cyjne? Cóż to mogło być? Siostra Mary Joseph Praise w ramionach Matrony ważyła
tyle co nic. Mniszki zaniosły obcą zakonnicę do łóżka. Pod jej habitem odkryły
delikatną klatkę piersiową, niczym wyplecioną z wikliny, i zapadnięty brzuch.
Dziewczyna! Nie kobieta. Tak, dziewczyna, która bardzo niedawno pożegnała się z
dzieciństwem. Dziewczyna z włosami, które nie były obcięte na krótko jak u
większości zakonnic, lecz wiły się długie i gęste. Dziewczyna z (jakże mogły tego nie
zauważyć?) nad wiek rozwiniętymi piersiami.
Matrona, w której odezwał się instynkt macierzyński, postanowiła czuwać przy
dziewczynie. Była przy niej, gdy młoda mniszka obudziła się w środku nocy
przerażona, w malignie, i przywarła do Matrony, gdy tylko przekonała się, że jest w
bezpiecznym miejscu.
- Dziecko, dziecko, cóż to się tobie stało? Już dobrze. Już jesteś bezpieczna -
uspokajała ją Matrona łagodnymi słowami, lecz dopiero po tygodniu młoda zakonnica
mogła zasnąć sama, a musiało minąć kolejne siedem dni, zanim jej twarz na powrót
nabrała kolorów.
Gdy przeszła mała pora deszczowa i słońce zwróciło swe oblicze ku miastu,
chcąc jakby ucałować je i wynagrodzić deszczowy czas, mówiąc, że przecież nadal jest
jego ulubionym miastem, dla którego zarezerwowało najpiękniejsze bezchmurne dni,
Matrona wyprowadziła siostrę Mary Joseph Praise na dwór. Pragnęła przedstawić ją
mieszkańcom Missing. Weszły na salę operacyjną numer trzy i zaskoczona siostra
przełożona zobaczyła, jak na widok siostry Mary Joseph Praise poważny i surowy
wyraz twarzy nowego chirurga Thomasa Stone'a przeobraża się w coś na
podobieństwo szczęścia. Zarumienił się, ściskając jej dłoń tak, że aż łzy napłynęły
młodej mniszce do oczu.
Moja matka musiała wówczas wiedzieć, że zostanie w Addis Abebie już na
zawsze, że pozostanie w szpitalu Missing u boku tego chirurga. Pracować dla niego,
dla jego pacjentów, stać się jego asystentką - oto jej ambicja pozbawiona pychy,
ambicja, której, jeśli Bóg pozwoli, zdoła sprostać. Nawet nie brała pod uwagę
przeprawy z powrotem przez Aden do Indii.
Przez siedem lat, jakie moja matka przeżyła i przepracowała w szpitalu
Missing, bardzo rzadko wspominała o swojej podróży morskiej i nigdy nie zająknęła
się o czasie spędzonym w Adenie.
- Zawsze kiedy poruszałam temat Adenu - powiedziała mi Matrona - twoja
matka oglądała się za siebie, jak gdyby Aden lub to, co w nim zostawiła, czaiło się za
jej plecami. Przerażenie na jej twarzy sprawiało, że przechodziła mi chęć, by drążyć
temat. Ale powiem ci, że się bałam. Powiedziała jedynie: „Byłam tam z woli Boga,
Matrono. Jego powody są dla nas nieodgadnione". Zwróć uwagę, że odpowiedź nie
była pozbawiona szacunku. Ona wierzyła, że jej zadaniem było uczynić ze swego życia
coś pięknego dla Boga. To On przywiódł ją do Missing.
Ta ogromna luka w życiorysie, zwłaszcza osoby tak młodej, zwraca uwagę.
Biograf lub syn musi drążyć dalej. Być może wiedziała, że efektem ubocznym moich
poszukiwań będzie to, że nauczę się medycyny - lub że znajdę Thomasa Stone'a.
Siostra Mary Joseph Praise rozpoczęła zadanie reszty swojego życia w chwili,
gdy weszła na salę operacyjną numer trzy. Wyszorowała dłonie, wciągnęła rękawiczki,
włożyła fartuch i zajęła miejsce po drugiej stronie stołu operacyjnego, naprzeciwko
doktora Stone'a, jako jego pierwsza asystentka: trzymała mały hak chirurgiczny, gdy
potrzebował odsłonić organ, ucinała nić, kiedy wskazywał na jej koniec, uprzedzała
jego prośbę o irygację lub ssanie. Kilka tygodni później, kiedy pielęgniarka
instrumentariuszka nie mogła wziąć udziału w operacji, moja matka pełniła zarówno
jej obowiązki, jak i swoje, pierwszej asystentki. Któż, jeśli nie pierwsza asystentka,
miał wiedzieć lepiej, kiedy Stone będzie potrzebował skalpela do oddzielenia tkanek
albo kiedy przyda mu się kawałek gazy. Wyglądało to tak, jakby miała podzielny
umysł: jedna połowa umożliwiała jej wykonywanie obowiązków instrumentariuszki -
branie narzędzi z tacki i podawanie mu do ręki, podczas gdy druga służyła jako trzecia
ręka Stone'a - podważała wątrobę, odsuwała sieć, ów tłuszczowy fartuch chroniący
jelita, albo koniuszkiem palca delikatnie uciskała obrzękniętą tkankę, tak by Stone
widział, gdzie wbić igłę.
Matrona przychodziła, żeby przyglądać się ich pracy.
- Balet w najczystszej postaci, mój drogi Marionie. Boska para. I to w zupełnej
ciszy - zachwycała się. - Żadnego proszenia o narzędzia, żadnego: „Wytrzyj", „Cięcie",
„Ssanie". Ona i Stone... Nigdy nie widziałam nikogo równie szybkiego. Przypuszczam,
że zwalnialiśmy im tempo, ponieważ nie potrafiliśmy dostatecznie prędko zabierać
pacjentów ze stołu i kłaść na nim kolejnych.
Przez siedem lat Stone i siostra Mary Joseph Praise działali według niezmien-
nego planu. Kiedy on operował do późna w nocy, czasem do rana, ona stała po drugiej
stronie stołu, pewniejsza niż jego cień, wierna, kompetentna, nieskarżąca się, zawsze
obecna. Tak było do dnia, w którym ja i mój brat zameldowaliśmy się w jej łonie, a
potem daliśmy wyraz niepohamowanemu pragnieniu wymiany substancji odżyw-
czych z łożyska na mleko z jej piersi.
Rozdział 2
Brakujący palec
Thomas Stone miał w Missing reputację człowieka na pozór skrytego, lecz w
rzeczywistości uczuciowego, a nawet tajemniczego, choć doktor Ghosh, specjalista w
dziedzinie medycy wewnętrznej i szpitalna złota rączka, kwestionował tę ostatnią
etykietkę, mówiąc: „Kiedy człowiek stanowi zagadkę dla siebie samego, trudno
nazywać go tajemniczym". Współpracownicy Stone'a nauczyli się, by nie wyciągać z
jego zachowania zbyt daleko idących wniosków - to, co innym mogło się wydawać
opryskliwością, naprawdę oznaczało głęboko zakorzenioną nieśmiałość. Stone,
zagubiony i odrobinę niezdarny poza salą operacyjną numer trzy, gdy tylko do niej
wkraczał, skupiał się na zadaniu, a jego ruchy zyskiwały płynność, jak gdyby jedynie w
tym miejscu jego ciało i dusza umiały ze sobą współpracować, a tok myśli współgrał z
polem działania.
Jako chirurg Stone znany był z szybkości, odwagi, śmiałości, zuchwałości,
pomysłowości, oszczędności ruchów, a także opanowania w stresującej sytuacji.
Cechy te doskonalił na ufnej i potulnej społeczności, krótko w Indiach, a potem na
dłuższą metę w Etiopii. Ale w dniu, kiedy siostra Mary Joseph Praise, jego asystentka
z siedmioletnim stażem, zaczęła rodzić, wszystko to przestało się liczyć.
W dniu naszych narodzin Thomas Stone stał pochylony nad ciałem młodego
chłopca, któremu miał otworzyć brzuch. W oczekiwaniu na skalpel wyciągnął dłoń
wewnętrzną stroną do góry, z lekko rozstawionymi palcami, w tym ponadczasowym
geście, który na zawsze stał się miarą jego życia jako chirurga. Po raz pierwszy jednak
od siedmiu lat stal skalpela nie dotknęła jego dłoni w tej samej sekundzie, w której ją
wyciągnął; stało się coś gorszego: sposób, inny niż zwykle, w jaki narzędzie znalazło
się w dłoni Stone'a, powiedział mu, że po przeciwnej stronie stołu nie stoi siostra
Mary Joseph Praise.
- Niemożliwe - bąknął, kiedy skruszony głos wyjaśnił, że siostra Mary Joseph
Praise jest niedysponowana. Przez ostatnie siedem lat ani razu nie zdarzyło się, żeby
nie znalazł jej u swego boku. Jej nieobecność była równie irytująca i wytrącająca z
równowagi jak kropelka potu, która wybrała sobie akurat sam środek operacji, by
wpaść mu do oka.
Stone, nie podniósłszy nawet wzroku, wykonał pierwsze nacięcie. Skóra.
Tłuszcz. Powięź. Rozszczepić mięsień. Potem, oddzieliwszy tkanki na tępo, odsłonił
połyskującą otrzewną, którą naciął. Przez powstały otwór wsunął palce do jamy
brzusznej i zlokalizował wyrostek robaczkowy. Przy każdym kroku musiał odczekać
ułamek sekundy albo odrzucić podane narzędzie i wybrać inne. Niepokoił się o siostrę
Mary Joseph Praise, nawet jeśli nie był świadom swej troski lub nie chciał się do niej
przyznać.
Przywołał praktykantkę, młodą, nerwową Erytrejkę. Poprosił ją, by znalazła
siostrę Mary Joseph Praise i przypomniała jej, że lekarzy i pielęgniarek nie stać na
luksus chorowania.
- Zapytaj ją... - przerażone usta praktykantki poruszały się bezgłośnie, bo
dziewczyna próbowała nauczyć się na pamięć jego słów - grzecznie ją zapytaj, czy... -
mógł teraz spojrzeć na praktykantkę, ponieważ palcami widział więcej niż oczami -
pamięta, kiedy wróciłem na salę operacyjną następnego dnia po amputacji własnego
palca?
Miało to miejsce pięć lat wcześniej i okazało się kamieniem milowym w życiu
Stone'a. Igłą w imadle ukłuł się w opuszkę prawego palca wskazującego, gdy akurat
pracował nad brzuchem wypełnionym ropą. Błyskawicznie zdjął rękawiczkę i w
miejsce, które spenetrowała zabłąkana igła, podał sobie strzykawką do zastrzyków
podskórnych trypaflawinę, dokładnie jeden mililitr roztworu rozcieńczonego w
stosunku 1:500. Następnie wstrzyknął ją w tkankę otaczającą ranę. Pomarańczowy
barwnik zmienił palec w przerośnięty lizak. Pomimo akcji zapobiegawczej, w
niespełna kilka godzin później pełzająca czerwona fala rozlała się na pochewkę
ścięgna dłoni. Chociaż Stone wziął dawkę kotrimoksazolu, a potem, ulegając
naciskom Ghosha, przyjął w pośladek zastrzyk cennej penicyliny, na jego nadgarstku
pojawiły się szkarłatne pręgi (cecha charakterystyczna infekcji paciorkowcowej), a
węzły chłonne zlokalizowane przy nadkłykciu przyśrodkowym kości ramiennej, tuż za
łokciem, urosły do rozmiarów piłeczki golfowej. Dostał takich dreszczy, że szczękał
zębami i wprawiał w drganie całe łóżko. (W ten sposób narodził się aforyzm w jego
słynnym podręczniku, jeden ze „stonizmów", jak je nazywali czytelnicy: „Jeśli
szczękają ci zęby, jest ci po prostu zimno, ale jeśli razem z tobą trzęsie się łóżko, to
dopiero są dreszcze"). Podjął szybką decyzję: amputować palec, zanim infekcja się
rozszerzy - i zrobić to samemu.
Podczas gdy praktykantka czekała na dalsze polecenia, Stone wyjął przez
nacięcie przypominający tłustego robaka wyrostek pacjenta i rozciągnął go jak
wędkarz, który układa na pomoście swoją zdobycz. Z wprawą, jak snajper strzelający
do pojawiających się na strzelnicy kaczek, zamknął kleszczami hemostatycznymi kilka
naczyń krwionośnych prowadzących do wyrostka, przeciął je i poruszając palcami jak
magik, podwiązał katgutem, na koniec zdjął dyndające na naczyńkach kleszcze.
Wyciągnął prawą rękę do praktykantki, prosząc w ten sposób o jej
sprawdzenie. Pięć lat po amputacji dłoń wyglądała podejrzanie normalnie, chociaż
przyjrzawszy się jej bliżej, można było zauważyć brak palca wskazującego. Kluczem do
estetycznego sukcesu tej amputacji było to, że głowa mięśnia śródręcznego - kłykieć
brakującego palca - również została usunięta po to, by w przerwie między palcem
środkowym a kciukiem nie było widać braku. Wyglądało to tak, jak gdyby palce dłoni
po prostu przesunęły się w szeregu. Robione na zamówienie czteropalczaste
rękawiczki dopełniały złudzenia normalności. Niekompletność dłoni nie oznaczała, jej
niepełnosprawności, wręcz przeciwnie - dzięki mniejszej liczbie palców mogła
wślizgnąć się w szczelinę i zbadać tkankę, do której zwykła dłoń nie miała dostępu;
środkowy palec przejął całą zręczność po palcu wskazującym. To, w połączeniu z
faktem, że palec środkowy jest dłuższy niż wskazujący, pozwalało Stone'owi wyczuć
wyrostek ukryty za kątnicą (początek jelita grubego) lepiej niż innym chirurgom.
Mógł zamocować węzeł chirurgiczny w najgłębszej wnęce łożyska wątroby, posługując
się przy tym jedynie palcami, podczas gdy inni chirurdzy potrzebowali do tego celu
imadła do igieł. W późniejszych latach, w Bostonie, dał swoim stażystom złotą radę:
„Semper per rectum, per anum salutem, lepiej włóżcie palec, bo będzie źle", i
podkreślił ją, pokazując były środkowy palec, który awansował do statusu palca
wskazującego.
Ci, którzy uczyli się u boku Stone'a, nigdy nie zaniedbywali badania swoich
pacjentów per rectum, nie tylko dlatego, że Stone wbił im do głowy, iż większość
przypadków raka jelita grubego obserwuje się w odbycie i esicy, często w zasięgu
palca badającego, ale również dlatego, że wiedzieli, iż zostaną za to przeoczenie
wyrzuceni. Wiele lat później w Ameryce krążyła opowieść o jednym z praktykantów
Stone'a o nazwisku Blessing - który, zbadawszy na oddziale pomocy doraźnej pijaka i
zająwszy się tym, co u pacjenta wymagało interwencji medycznej, wrócił do swojego
gabinetu. Kiedy już miał zasnąć, przypomniał sobie, że nie zbadał pacjenta per
rectum. Poczucie winy i strach, że szef jakimś sposobem dowie się o jego przewinie,
sprawiły, że wstał i ruszył w noc na poszukiwanie owego mężczyzny. Znalazł go w
barze.
Mężczyzna, przekonany ofertą darmowego piwa, zgodził się zdjąć spodnie i dać
się przebadać za pomocą palca - mówiono, że został w ten sposób „pobłogosławiony"7.
Dopiero wtedy młody lekarz z czystym sumieniem położył się spać.
Tego dnia, gdy siostra Mary Joseph Praise zaczęła rodzić i przyszliśmy na świat
my, praktykantką w sali operacyjnej numer trzy była ładna - nie, piękna - młoda
dziewczyna z Erytrei. Niestety, z powodu jej pozbawionego humoru przejęcia własną
rolą i oddania, z jakim poświęcała się pracy, ludzie często zapominali o jej wyglądzie i
wieku.
Praktykantką pobiegła znaleźć moją matkę, nie tracąc czasu na kwestionowa-
nie stosowności przesłania, które miała zanieść siostrze Mary Joseph Praise.
Lekarzowi, rzecz jasna, nawet przez myśl nie przeszło, że słowa, które kazał powtórzyć
zakonnicy, mogłyby ją urazić. Jak to często bywa w przypadku utalentowanych, choć
nieśmiałych osób, Stone'owi zwykle wybaczano coś, co Ghosh nazwał społecznym
upośledzeniem. Luki w towarzyskiej edukacji nie były przecież perforacją jelita i nie
zagrażały życiu, dlatego dla Stone'a nie stanowiły problemu, a jedynie drażniły jego
otoczenie.
Gdy przychodziliśmy na świat, praktykantka nie miała jeszcze osiemnastu lat,
ale wyróżniała się skłonnością do mylenia dbałości o schludność karty pacjenta
(która, gdy ładnie wykaligrafowana, cieszyła oko Matrony) z faktyczną troską o
chorego. Bycie najstarszą z pięciu praktykantek szkoły pielęgniarskiej Missing
stanowiło dla niej powód do dumy. Zwykle udawało jej się wygodnie zapomnieć o
tym, że jej starszeństwo wynikało z powtarzania roku, czy też, jak to ujął doktor
Ghosh, posiadania „długoterminowego planu".
Praktykantka, osierocona w dzieciństwie przez czarną ospę, która również na
niej odcisnęła swoje piętno w postaci księżycowego krajobrazu na policzkach, od
najmłodszych lat próbowała pokonać własną nieśmiałość, wykazując się przesadną
wręcz pracowitością, cechą charakteru, którą wzmocniły w niej włoskie zakonnice.
Siostry Nigrizii (czyli Afryki), pośród których wychowała się w sierocińcu w Asmarze.
7 Nazwisko stażysty, Blessing, znaczy między innymi „błogosławieństwo"
Młoda praktykantka obnosiła się ze swą pilnością, jak gdyby nie była to po prostu
jedna z jej zalet, lecz dar od Boga, taki jak pieprzyk albo dodatkowy palec u nogi. Była
obiecującą młodą dziewczyną, która, skacząc z klasy do klasy, dosłownie przefrunęła
na skrzydłach lata nauki w przykłasztornej szkole w Asmarze, potrafiła posługiwać się
płynnym akademickim włoskim (w odróżnieniu od wielu Etiopczyków, którzy mówią
barowo-kinową wersją tego języka pozbawioną przedimków i zaimków), a nawet
recytować z pamięci tabliczkę mnożenia 19 x 19.
Można powiedzieć, że obecność praktykantki w Missing stanowiła przypadek
historyczny. Jej rodzinne miasto, Asmara, była stolicą Erytrei, kraju, który od 1885
roku pozostawał włoską kolonią. W roku 1935 Włochy Mussoliniego zaatakowały
Etiopię z terytorium Erytrei, a państwa świata nie pofatygowały się, by zaprotestować.
Kiedy Mussolini związał się z Hitlerem na dobre i na złe, los włoskiego dyktatora
został przypieczętowany. W 1941 roku siły Gedeona pod wodzą generała Wingate'a
pokonały Włochów i wyzwoliły Etiopię. Alianci podarowali etiopskiemu cesarzowi
Hajle Syllasje nietypowy prezent: proklamowali byłą włoską kolonię Erytreę
protektoratem nowo wyzwolonej Etiopii. Cesarz bardzo intensywnie lobbował za tym,
żeby jego pozbawiony dostępu do morza kraj mógł wejść w posiadanie portu
Massaua, nie mówiąc już o cudownym mieście Asmara. Brytyjczycy chcieli
prawdopodobnie ukarać Erytrejczyków za ich mającą długą tradycję kolaborację z
Włochami; tysiące erytrejskich askarysów8 stanowiło część włoskiej armii; walczyli
oni ze swymi czarnymi sąsiadami, umierając za białych panów.
Dla Erytrejczyków oddanie ich kraju Etiopczykom było niewyobrażalnym
ciosem, porównywalnym na przykład z hipotetycznym powierzeniem Brytyjczykom
panowania w wyzwolonej Francji tylko dlatego, że mieszkańcy obydwu państw są biali
i jedzą kapustę. Kiedy kilka lat później cesarz zaanektował terytorium Erytrei, jej
mieszkańcy z miejsca rozpoczęli wojnę partyzancką.
Ustanowienie Erytrei częścią Etiopii miało wszakże również dobre strony:
praktykantka zdobyła stypendium w jedynej szkole pielęgniarskiej w kraju - w Addis
Abebie, w szpitalu Missing, i była pierwszą młodą Erytrejką, której przypadł ów
zaszczyt. Jej dotychczasowa edukacyjna ścieżka robiła spore wrażenie i nie miała
sobie równych, stawiano ją za wzór wszystkim młodym ludziom. Było to oczywiście
wyzwanie rzucone losowi lubiącemu podstawiać nogę tym, którym dobrze się wiedzie.
8 Askarys - afrykański tubylec włączony do sił kolonialnych kraju okupującego daną kolonię. Szacuje się, że w przypadku armii włoskiej tubylcy stanowili nawet siedemdziesiąt procent wojsk kolonialnych.
A jednak to nie los pokrzyżował jej plany, gdy przyszła na staż do szpitala, i nie
chodziło też o nieporadność w posługiwaniu się amharskim i angielskim, ponieważ
szybko pokonała tę przeszkodę i nauczyła się płynnie władać oboma językami.
Odkryła za to, że uczenie się na pamięć („napamięciowanie", jak mawiała Matrona)
na niewiele jej się zdawało, gdy stawała u wezgłowia chorego i usiłowała odróżnić to,
co banalne, od tego, co zagrażało jego życiu. Potrafiła, owszem, recytować niczym
mantrę nazwy nerwów czaszkowych, próbując uspokoić własne skołatane nerwy.
Potrafiła wypisać na zawołanie skład mistura carminativa (jeden gram dwuwęglanu
sodowego, po dwa mililitry destylatu amoniaku i nalewki kardamonowej, sześć
dziesiątych mililitra nalewki imbirowej, jeden mililitr destylatu chloroformu, dopełnić
do trzydziestu mililitrów wodą z miętą pieprzową) na niestrawność. Lecz tym, czego
nie umiała - i co ją bardzo irytowało, gdy widziała, z jaką łatwością radziły sobie inne
praktykantki - było odnalezienie w sobie jedynej rzeczy, której według słów Matrony
jej brakowało: Silnego Zmysłu Pielęgniarskiego. W podręczniku znalazła o tym
zaledwie kilka słów, w dodatku tak niezrozumiałych, że gdy już nauczyła się ich na
pamięć, uznała egoistycznie, iż zawarto je specjalnie po to, by ją zniechęcić:
Silny Zmysł Pielęgniarski jest ważniejszy niż wiedza, choć wiedza go
wzmacnia. Silny Zmysł Pielęgniarski jest zdolnością, której nie sposób
zdefiniować, a jednak okazuje się on nie do przecenienia, gdy występuje u
uczennicy, zaś jego brak staje się z miejsca zauważalny. Parafrazując Oslera,
pielęgniarka, która ma podręcznikową wiedzę, lecz jest pozbawiona Silnego
Zmysłu Pielęgniarskiego, jest niczym marynarz na statku zdolnym do żeglugi, ale
bez mapy, sekstansu i kompasu na podorędziu. (Oczywiście, pielęgniarka, która
nie opanowała podręcznikowej wiedzy, niech lepiej w ogóle nie wychodzi w
morze!).
Praktykantka wypłynęła z portu - tego była pewna. Gotowa była za wszelką
cenę dowieść, że dysponuje mapą i kompasem, i dlatego każde powierzone zadanie
traktowała jak sprawdzian własnych umiejętności, okazję do pochwalenia się Silnym
Zmysłem Pielęgniarskim (lub sposobność ukrycia braku tegoż).
Biegła, jakby gonił ją dżin, osłoniętym przejściem pomiędzy blokiem
operacyjnym a pozostałą częścią szpitala. Pacjenci oraz rodziny tych, którzy tego dnia
czekali na operację, siedzieli w kucki lub po turecku po obydwu stronach trasy, którą
przemierzała. Bosonogi mężczyzna, jego żona i dwójka małych dzieci spożywali
posiłek, palcami wyjadając curry z soczewicy z misy wyłożonej indżerą9. Niemowlę,
okutane szammą10 matki, ssało jej pierś. Kiedy praktykantka nadbiegła, zaalarmo-
wani członkowie rodziny odwrócili głowy w jej stronę, więc przez chwilę poczuła się
kimś ważnym. Po drugiej stronie podwórza zobaczyła odziane w białe szammy i
jasnoczerwone oraz jasnopomarańczowe chustki kobiety, które rozsiadły się na
ławeczce przed ambulatorium i z tej odległości wyglądały jak kury na grzędzie.
Znalazłszy się w kwaterach pielęgniarek, wbiegła po schodach i skierowała się
do pokoju mojej matki. Zapukała, lecz nikt nie odpowiedział. Zauważyła, że drzwi nie
są zamknięte. W zaciemnionym pomieszczeniu dostrzegła siostrę Mary Joseph Praise
leżącą pod kocem, obróconą twarzą do ściany.
- Siostro? - odezwała się cicho, a kiedy moja matka jęknęła, praktykantka
wzięła to za znak, że zakonnica się budzi. - Doktor Stone przysłał mnie, żebym
powiedziała siostrze... - Z ulgą stwierdziła, że zapamiętała każde słowo wiadomości.
Zaczekała na odpowiedź, ale ponieważ moja matka nie wyraziła chęci przekazania
lekarzowi czegokolwiek, praktykantka uznała, że siostra jest na nią zła. - Przyszłam,
bo doktor Stone mi kazał. Przepraszam, jeśli przeszkodziłam. Mam nadzieję, że
siostra czuje się już lepiej. Czy czegoś siostrze trzeba?
Odczekała posłusznie kilka chwil, a potem wyszła z pokoju. Ponieważ nie miała
nic do przekazania doktorowi Stone'owi, a wkrótce miały się zacząć zajęcia z
pielęgniarstwa pediatrycznego, nie wróciła już do sali operacyjnej numer trzy.
Doktor Stone udał się do kwater pielęgniarek wczesnym popołudniem.
Zakończył usuwanie wyrostka robaczkowego, potem wykonał dwa zespolenia
żołądkowo-czcze z powodu wrzodów trawiennych, trzy zabiegi na przepuklinę,
operował jeden wodniak, dokonał niepełnego wycięcia jednej tarczycy, a także
przeszczepu skóry - wszystko to okrutnie powoli, jak na jego własne standardy.
Prawdziwa męka. Ze zmarszczonymi brwiami wszedł po schodach. Pojął, że jego
zręczność jako chirurga w dużym stopniu - większym, niż to sobie kiedyś wyobrażał -
zależy od umiejętności siostry Mary Joseph Praise... Dlaczego musi myśleć o takich
rzeczach? Gdzież ona się podziewa? W tym cały sęk. I kiedy wróci?
9 Indżera - etiopskie pieczywo, płaski placek wypiekany z mąki ze zboża tef. 10 Szamma - element stroju etiopskiego, chusta, narzutka, najczęściej biała.
Gdy zapukał do drzwi, odpowiedziała mu cisza. Pokój siostry Mary Joseph
Praise znajdował się na drugim piętrze na końcu korytarza. Żona specjalisty od
przyrządzania leków przybiegła zaprotestować przeciwko obecności mężczyzny w
kwaterach pielęgniarek. Chociaż Matrona i siostra Mary Joseph Praise były jedynymi
zakonnicami w całym Missing, żona specjalisty zachowywała się tak, jakby minęła się
z przeznaczeniem, sama wyglądała bowiem jak mniszka z nasuniętą na czoło chustą i
krucyfiksem o rozmiarach rewolweru. Uważała siebie za strażniczkę domu
pielęgniarek, obrończynię dziewic Missing. Pajęczym instynktem wyczuwała kroki
mężczyzn naruszających granicę jej terytorium. Tym razem, widząc, z kim ma do
czynienia, wycofała się.
Stone nigdy wcześniej nie był w pokoju siostry Mary Joseph Praise. Gdy pisała
na maszynie lub pracowała nad ilustracjami do jego rękopisów, przychodziła do jego
kwatery albo do gabinetu sąsiadującego z przychodnią.
Nacisnął klamkę, mówiąc:
- Siostro? Siostro!
Powitał go znajomy niepokojący zapach, którego początkowo nie potrafił
zidentyfikować. Po omacku poszukał włącznika światła i zaklął, gdy na niego nie trafił.
Ruszył przed siebie, potykając się, w stronę okna, uderzając się po drodze o komodę.
Otworzył do wewnątrz skrzydło okna, a potem pchnął drewniane okiennice. Światło
dnia zalało wąskie pomieszczenie.
Na komodzie stał ciężki słój, który przyciągał promienie słońca. Bursztynowy
płyn sięgał aż po samą masywną zakrętkę, dodatkowo uszczelnioną woskiem.
Początkowo Stone uznał, że w słoju może się znajdować relikwia, jakaś ikona. Poczuł
na ramieniu gęsią skórkę - najwyraźniej reakcja ciała wyprzedziła zrozumienie. Otóż
w słoju, zawieszony w płynie niczym w próżni, balansując na paznokciu na szklanym
dnie jak balerina na czubkach palców, pływał jego palec. Skóra powyżej paznokcia
miała fakturę starego pergaminu, zaś podbrzusze tego niezwykłego tancerza
wykazywało purpurowe zabarwienie infekcji. Poczuł tęsknotę, pustkę, swędzenie w
prawej dłoni, któremu mogło zaradzić jedynie umieszczenie brakującego palca na
właściwym miejscu.
- Nie wiedziałem... - zaczął, odwracając się w stronę jej łóżka, lecz to, co
zobaczył, sprawiło, że zapomniał, co chciał powiedzieć.
Siostra Mary Joseph Praise zwijała się z bólu na wąskiej pryczy. Jej usta były
sine. Zmatowiałe oczy skupiła na jakimś punkcie za plecami Stone'a. Była śmiertelnie
blada. Zbadał jej tętno - słabo wyczuwalne, bardzo szybkie. Niespodziewanie zalało go
wspomnienie podróży „Calangute" sprzed siedmiu lat - przypomniał sobie rozpaloną
siostrę Anjali w stanie śpiączki. Lodowata kula, która ścisnęła mu żołądek,
powędrowała ku piersi. Opanowało go uczucie, jakiego rzadko doświadczał jako
chirurg: strach.
Nogi ugięły się pod nim.
Padł na kolana tuż przy jej łóżku.
- Mary? - powiedział. Jedyne, co mógł zrobić, to powtarzać jej imię. W jego
ustach imię siostry Mary Joseph Praise zabrzmiało najpierw jak przesłuchanie, potem
czułość, a na koniec jak wyznanie miłości zawarte w jednym słowie. Mary? Mary,
Mary!... Nie odpowiedziała, nie mogła.
Wyciągnął ku jej twarzy drżące jak u starca dłonie. Złożył na jej czole
pocałunek. Ośmieliwszy się zrobić tę niezwykłą, nie do powstrzymania rzecz,
uświadomił sobie z dumą, że ją kocha. I że on, Thomas Stone, nie tylko jest zdolny do
miłości, ale że czuje ją od siedmiu lat. Początkowo nie dostrzegał jej, ponieważ
przyszła do niego, gdy spotkali się na śliskich stopniach statku i gdy się nim
opiekowała, myła go, próbowała przywrócić do życia. Miłość pojawiła się, gdy siostra
Mary Joseph Praise wzięła go w ramiona i sapiąc niczym zapaśnik, ułożyła w hamaku,
a potem nakarmiła, tak że odzyskał świadomość. To się stało, kiedy obydwoje siedzieli
przy ciele siostry Anjali. Miłość osiągnęła swoje apogeum, gdy siostra Mary Joseph
Praise przybyła do Etiopii, by pracować u jego boku; potem uczucie już nigdy nie
osłabło. Miłość tak silna, bez przypływów i odpływów, wzlotów i upadków,
pozbawiona dynamiki do tego stopnia, że przez te siedem lat była dla niego niemal
niewidzialna - stała się częścią składową świata poza nim, elementem, który niemalże
brał za pewnik.
Czy Mary go kochała? Tak. Był tego pewien. Kochała go, lecz biorąc z niego
przykład - zawsze brała z niego przykład - nie wspomniała o tym nawet jednym
słowem. A cóż on robił przez te wszystkie lata? Po prostu uważał, że ona zawsze
będzie. Mary, Mary, Mary. Nawet brzmienie jej imienia było dla niego objawieniem,
ponieważ nigdy nie mówił do niej inaczej jak „siostro". Szlochał, bojąc się, że ją straci,
co zresztą uznał za kolejny przejaw egoizmu, za własną potrzebę, by ją znowu ujrzeć w
pełnym zdrowiu. Czy będzie miał czas, by jej to wszystko zrekompensować? Jakże
głupi potrafi być człowiek.
Siostra Mary Joseph Praise prawie nie czuła jego dotyku. Kiedy przyłożył
policzek do jej policzka, poczuł żar. Podniósł koc, pod którym leżała. Zwrócił uwagę
na pokaźny obrzęk brzucha.
W jego umyśle każdy obrzęk kobiecego brzucha równał się ciąży, chyba że ktoś
wskazałby inną przyczynę. Odrzucił tę myśl - przecież była zakonnicą - i zamiast tego
postawił błyskawiczną diagnozę, że chodzi o obstrukcję... albo płyn w otrzewnej... albo
krwotoczne zapalenie trzustki... w każdym razie jakiś katastrofalny problem z
brzuchem...
Ostrożnie manewrując w niewielkim pomieszczeniu, wyniósł ją na korytarz, a
potem, starając się nie uderzać jej stopami o barierkę - jego szlochy zdążyły w tym
czasie zmienić się w stękanie z wysiłku - przeszedł z nią z kwater pielęgniarek na salą
operacyjną. Miał wrażenie, że waży więcej, niż powinna.
Gdy po zaliczeniu wszelkich egzaminów pisemnych w edynburskim
Królewskim Kolegium Chirurgów przyszedł czas na egzamin ustny, przewodniczący
komisji zadał mu pytanie: „Jakiego rodzaju środek pierwszej pomocy podaje się
pacjentowi przez ucho?". Odpowiedź Stone'a: „Słowa pociechy!" zapewniła mu
pozytywną ocenę. Teraz, zamiast szeptać do ucha siostry Mary Joseph Praise łagodne
słowa pocieszenia, wmawiając jej, że wszystko będzie dobrze - co byłoby niewątpliwie
działaniem głęboko ludzkim i terapeutycznym - Stone krzyczał na cały głos,
domagając się od świata pomocy.
Jego wezwanie, podchwycone przez strażniczkę dziewic, postawiło na nogi
dosłownie wszystkich w Missing, łącznie z Gebrew, stróżem, który przybiegł aż spod
głównej bramy, a także Koochooloo i dwoma innymi bezimiennymi psami.
Widok szlochającego jak dziecko, bezradnego Stone'a zaszokował Matronę tak
samo jak rozpaczliwy stan siostry Mary Joseph Praise.
„Panie, on to znowu zrobił", taka była pierwsza myśl siostry przełożonej.
Pilnie strzeżonym sekretem było to, że od dnia przyjazdu do Missing Stone
dwu- lub trzykrotnie ruszył w szalone pijackie tango. U mężczyzny, który prawie nie
pił, który kochał swoją pracę, uważał sen za przeszkodę w wykonywaniu obowiązków,
któremu należało przypominać, by poszedł się przespać, te chwile słabości były
prawdziwą zagadką. Przychodziły nagle jak grypa i przerażały jak opętanie. Za
pierwszym razem, gdy poranny pacjent leżał już przygotowany na stole operacyjnym,
chirurg zniknął bez śladu. Poszli go szukać i znaleźli bełkoczącego, rozmamłanego
białego człowieka chodzącego tam i z powrotem po swojej kwaterze. Gdy wpadał w
taki stan, nie spał i nie jadł, a tylko od czasu do czasu wymykał się w ciemność nocy,
żeby uzupełnić zapasy rumu. Ostatnim razem stworzenie, którym się stał, wspięło się
na drzewo rosnące nieopodal jego okna i siedziało tam przez wiele godzin, mamrocząc
do siebie. Upadek z takiej wysokości zakończyłby się roztrzaskaniem czaszki.
Matrona, ujrzawszy jego nabiegłe krwią wpatrujące się w nią oczy mangusty, uciekła,
zostawiając przy nim wartowników - siostrę Mary Joseph Praise i doktora Ghosha -
którzy mieli namówić go do zejścia z drzewa, nakarmić i nakazać porzucenie picia.
Równie nieoczekiwanie, jak się zaczynał, zwykle po dwóch dniach, ale nie
dłużej niż po trzech, ciąg alkoholowy ustawał, a po bardzo długim śnie Stone wracał
do pracy, jak gdyby nic się nie stało. Nigdy się nie zająknął, że zdezorganizował pracę
szpitala; zupełnie wyrzucał to z pamięci. Nikt mu tego nie wypominał, ponieważ tego
drugiego Stone'a, tego, który prawie nie pił, oskarżenia i dopytywania zraniłyby i
obraziły. Ten drugi Stone pracował za trzech chirurgów, więc ciągi alkoholowe
stanowiły doprawdy niewielką cenę, jaką przychodziło szpitalowi płacić za jego usługi.
Matrona podeszła bliżej. Oczy Stone'a wcale nie były nabiegłe krwią i nie czuć
było od niego alkoholu. Pomieszało mu się w głowie, gdy zobaczył, w jakim stanie jest
siostra Mary Joseph Praise - i słusznie. Gdy Matrona przeniosła spojrzenie z chirurga
na zakonnicę, mimo wszystko poczuła ukłucie satysfakcji: wreszcie ten mężczyzna
obnażył duszę i okazał swojej asystentce ludzkie uczucia.
Matrona zignorowała bełkot Stone'a o skręcie jelita, niedrożności, zapaleniu
trzustki i zapaleniu otrzewnej.
- Idziemy na salę - rozkazała, a kiedy już się tam znaleźli, poleciła: - Proszę ją
położyć na stole.
Stone ułożył siostrę Mary Joseph Praise na stole i wtedy Matrona ujrzała
widok, który zapamiętała sprzed siedmiu lat: ubiór zakonnicy zaplamiony na
czerwono w okolicy łona. W myślach siostra przełożona szybko cofnęła się do dnia, w
którym siostra Mary Joseph Praise przybyła z Adenu, i przypomniała sobie, jak
wówczas ślady krwi na habicie młodej mniszki wywołały u niej podobny niepokój.
Matrona nigdy wprost nie zapytała tej dziewiętnastoletniej dziewczyny, co było
przyczyną krwawienia. Nieregularność owej plamy skłaniała patrzącego do
doszukiwania się sensu w jej kształcie. Wyobraźnia Matrony podpowiadała jej cały
zestaw scenariuszy tłumaczących tę zagadkę. Z biegiem lat pamięć zmieniła charakter
zdarzenia z tajemniczego w mistyczne.
Dlatego teraz, kiedy Stone położył zakonnicę, siostra przełożona zerknęła na jej
dłonie i piersi, jakby spodziewała się ujrzeć tam krwawe stygmaty, jak gdyby ta
pierwsza zagadka splotła się w osobliwy sposób z drugą. Lecz nie, krew pojawiła się
jedynie w okolicy łona. Dużo krwi. I ciemne skrzepy. I jasnoczerwone strumienie,
które spływały po udach mniszki. Patrząc na krople kapiące na podłogę, Matrona nie
miała wątpliwości: tym razem chodziło o świeckie krwawienie.
Usiadła pomiędzy nogami siostry Mary Joseph Praise, rozmyślnie ignorując
wydęty brzuch, wznoszący się przed nią niczym góra. Wargi sromowe były
obrzęknięte i sine, a kiedy Matrona wsunęła do środka osłonięty rękawiczką palec,
stwierdziła, że szyjka macicy jest maksymalnie rozwarta.
Krwi było o wiele za dużo. Nie nadążała z wycieraniem pacjentki. Odchyliła
tylną ściankę pochwy, żeby mieć lepszy widok. Gdy z płuc zakonnicy wydobył się
żałosny jęk, siostra przełożona prawie wypuściła wziernik z rąk. Serce biło jej jak
oszalałe, a dłonie trzęsły się jak w febrze. Pochyliła się do przodu, a potem przechyliła
głowę, żeby ponownie zajrzeć do środka. A tam, niczym kamień na dnie wypełnionej
błotem jamy, kamień na sercu, widniała główka dziecka.
- Boże, ona... - bąknęła Matrona, gdy w końcu odzyskała mowę. Wzięła głęboki
oddech i czym prędzej wyrzuciła rosnące jej w ustach i grożące zakrztuszeniem
świętokradcze słowa: - Na Boga, ona jest w ciąży!
Każda osoba, która przebywała wówczas w sali operacyjnej numer trzy i z którą
później rozmawiałem, zapamiętała tę chwilę, gdy czas stanął w miejscu, kiedy wielki
zegar wiszący na ścianie zamarł i zapadła długa, niczym niezmącona cisza.
- Niemożliwe! - powiedział wreszcie Stone, drugi raz tego dnia, i chociaż nie
była to prawda, przynajmniej wszyscy mogli znów zacząć oddychać.
Matrona była pewna, że się nie pomyliła.
Będzie musiała odebrać to dziecko. Doktor K. Hemlatha - Hema, jak na nią
mówiono - była akurat nieobecna.
Matrona przyjęła już setki dzieci. Przypomniała sobie o tym w tej chwili i
spróbowała nie poddać się panice.
Ale jakim sposobem dać odpór nie tylko poczuciu winy, ale i mętlikowi w
głowie? Jedna z jej podopiecznych, oblubienica Chrystusa - w ciąży! Nie do
pomyślenia. Jej umysł nie potrafił przyjąć tego do wiadomości, chociaż dowód -
główka dziecka - był tu, dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Podobne myśli gnębiły pielęgniarkę instrumentariuszkę, bosonogą
sanitariuszkę i siostrę anestezjolożkę Asqual. Potykały się jedna o drugą, a nawet
przewróciły stojak do kroplówek, uwijając się wokół stołu i przygotowując pacjentkę.
Jedynie praktykantka, zawstydzona, że rano nie udało jej się rozpoznać kryzysu, kiedy
przyszła przekazać wiadomość siostrze Mary Joseph Praise, nawet przez chwilę nie
przestała zastanawiać się, jakim sposobem zakonnica zaszła w ciążę.
Matrona miała wrażenie, że serce za moment wyskoczy jej z piersi.
„Panie Boże, czy widziałeś kiedy gorsze okoliczności porodu? Ciąża, która w
tym wypadku jest grzechem śmiertelnym. Przyszła matka, która jest dla mnie jak
córka. Intensywne krwawienie, trupia bladość...". A wszystko to akurat wtedy, gdy
Hema, jedyny ginekolog Missing, nie tylko najlepsza specjalistka w całym kraju, ale w
ogóle najlepsza, jaką Matrona kiedykolwiek widziała, jest nieobecna.
Bachelli z Piazzy nadałby się być może na położnika, ale niestety nie po drugiej
po południu, zresztą jego erytrejska kochanka z podejrzliwością traktowała „wizyty
domowe" doktora. Jean Tran, pół Francuz, pół Wietnamczyk, lekarz z Casa Popolare,
był po trochu dobry we wszystkim i często się uśmiechał. Lecz nawet założywszy, że
jeden z nich byłby akurat osiągalny, musiałoby minąć sporo czasu, zanim dotarłby na
miejsce.
Nie, Matrona musi poradzić sobie sama. Należy na chwilę zapomnieć o
implikacjach tego porodu. Oddychać. Skoncentrować się. Odebrać normalny poród.
Lecz tego popołudnia i wieczoru normalność nie miała wstępu do Missing.
Stone stał obok z otwartymi ustami i patrzył na siostrę przełożoną, oczekując
od niej instrukcji, podczas gdy Matrona usiadła przodem do sromu siostry Mary
Joseph Praise, czekając, aż dziecko się ukaże. Stone na zmianę krzyżował ręce i
opuszczał je, stając karnie na baczność. Obserwował coraz intensywniejszą bladość
siostry Mary Joseph Praise, a kiedy siostra Asqual krzyknęła spanikowanym głosem
„skurczowe osiemdziesiąt, wyraźne", zachwiał się, jakby miał za chwilę zemdleć.
Mimo skurczów macicy, które Matrona czuła przez skórę brzucha i widziała w
wykrzywionej twarzy pacjentki, i mimo faktu, że szyjka macicy była szeroko rozwarta,
nic się działo. Główka dziecka widoczna w kanale rodnym, otoczona szyjką macicy
niczym uszczelką, zawsze kojarzyła się siostrze przełożonej z biskupią tonsurą, ale ten
biskup się nie poruszał. Do tego wszystkiego tyle krwi! Na stole operacyjnym już
utworzyła się ciemna, nieregularna kałuża, a z pochwy cały czas płynął strumień
szkarłatnego płynu. Krew jest dla porodówki i sali operacyjnej tym, co kał dla ubojni,
lecz mimo to Matrona miała wrażenie, że jest jej zdecydowanie zbyt dużo.
- Doktorze Stone - powiedziała drżącymi ustami.
Oniemiałemu Stone'owi przebiegło przez myśl pytanie, dlaczego ta kobieta go
wzywa.
- Doktorze Stone - powtórzyła. Dla Matrony Silny Zmysł Pielęgniarski
oznaczał, iż pielęgniarka zna swoje ograniczenia. Na Boga, tej kobiecie potrzebne jest
cesarskie cięcie. Jednak nie powiedziała tego głośno, ponieważ w przypadku Stone'a
mogło to odnieść odwrotny skutek. Zamiast tego, obniżywszy głos i pochyliwszy
głowę, siostra przełożona wsparła się na udach i dźwignęła ze stołka, robiąc miejsce
między nogami siostry Mary Joseph Praise. - Doktorze Stone, pana pacjentka -
oznajmiła mężczyźnie, o którym wszyscy sądzili, że jest moim ojcem. Przekazała w ten
sposób w jego ręce nie tylko los kobiety, którą obdarzył miłością, lecz również dwa
życia - moje i mojego brata - które przyszło mu znienawidzić.
Rozdział 3
Wrota Łez
Gdy siostra Mary Joseph Praise poczuła pierwsze skurcze porodowe, doktor
Kalpana Hemlatha - kobieta, którą będę nazywał moją matką - znajdowała się w
odległości siedmiuset pięćdziesięciu kilometrów w poziomie i trzech tysięcy metrów w
pionie od Missing. Wyglądając przez okno samolotu z prawej burty, Hema miała
wspaniały widok na Bab al-Mandab - Wrota Łez, nazwane tak dla upamiętnienia
niewyobrażalnej liczby statków, które zatonęły w tej wąskiej cieśninie oddzielającej
Jemen i pozostałą część Arabii od Afryki. Na tej szerokości geograficznej Afryka była
zaledwie Rogiem: Etiopią, Dżibuti, Somalią. Hema wiodła wzrokiem wzdłuż Wrót
Łez, które ze szczeliny niewiele szerszej od włosa przechodziły w Morze Czerwone
ciągnące się na północ aż po horyzont.
Jako dziewczynka Hema musiała na lekcji geografii w szkole w Madrasie
nanosić na mapę Wysp Brytyjskich złoża węgla i ośrodki produkcji wełny. W
programie nauczania Afryka figurowała jako plac zabaw dla Portugalii, Wielkiej
Brytanii i Francji, kraina, w której Livingstone znalazł widowiskowe wodospady i
nazwał je na cześć królowej Wiktorii; potem Stanley znalazł Livingstone'a. Później,
kiedy z moim bratem Shiva odbędziemy podróż w towarzystwie Hemy, nauczymy się
od niej praktycznej geografii, takiej, jaką ona sama poznała. Pokaże nam palcem
Morze Czerwone i powie:
- Wyobraźcie sobie, że ta wstęga wody jest jak rozcięcie spódnicy, które
oddziela Arabię Saudyjską od Sudanu, a dalej Jordanię od Egiptu. Myślę, że Bóg
chciał odłamać Półwysep Arabski od Afryki. Bo czemu nie? Co ludzie z tej strony mają
wspólnego z ludźmi z tamtej strony?
Na samym końcu rozcięcia spódnicy wąski skrawek lądu, Synaj, udaremnia
boski zamiar i łączy Egipt z Izraelem. Stworzony ludzkimi rękami Kanał Sueski
wieńczy dzieło i pozwala Morzu Czerwonemu połączyć się z Morzem Śródziemnym,
oszczędzając statkom czasochłonnej podróży wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Hema
często nam powtarzała, że tam w górze, ponad Wrotami Łez, uświadomiła sobie coś,
co zmieniło jej życie.
- W samolocie usłyszałam wezwanie. Kiedy teraz o tym myślę, wiem, że to wy
mnie wołaliście.
Trzęsąca się, tnąca powietrze blaszana puszka zawsze wydawała mi się
najmniej stosownym miejscem na objawienie Hemy.
Hema siedziała na drewnianej ławeczce, która ciągnęła się po obydwu stronach
żebrowanego kadłuba samolotu DC-3. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo szpital
Missing potrzebuje jej usług dokładnie w tej samej chwili - szpital, w którym
przepracowała ostatnie osiem lat. Warkot dwóch silników samolotu był tak głośny i
monotonny, że już po pół godzinie lotu Hema miała wrażenie, że dźwięk stał się
nieodłączną częścią jej ciała. Czuła, że połączenie twardej ławeczki i gwałtownych
turbulencji poskutkuje siniakami na siedzeniu. Za każdym razem, gdy zamykała oczy,
zdawało jej się, że odbija się od ścian bydlęcego wagonu.
Współtowarzyszami lotu z Adenu do Addis Abeby byli Gudżaratowie,
Keralczycy, Francuzi, Ormianie, Grecy, Jemeńczycy i kilku innych pasażerów, których
język i sposób ubierania się nie zdradzały wyraźnie pochodzenia. Hema miała na
sobie białe bawełniane sari i bluzkę bez rękawów w kolorze złamanej bieli. W jej
lewym nozdrzu tkwił nit z brylancikiem. Włosy przedzieliła pośrodku i spięła z tyłu
klamrą, pozwalając kosmykom opadać swobodnie na kark.
Siedziała bokiem, wyglądając przez okno. Ujrzała przesuwającą się szarą
strzałę, cień samolotu na tle oceanu. Wyobraziła sobie, że tuż pod powierzchnią wody
płynie gigantyczna ryba, dostosowując swoją prędkość do prędkości maszyny. Morze
sprawiało wrażenie chłodnego i przyjemnego, było więc przeciwieństwem wnętrza
DC-3, w którym po starcie zrobiło się co prawda nieco mniej parno, ale nadal
wyraźnie było czuć intensywny zapach ludzkiego ładunku. Arabowie wydzielali suchą,
zatęchłą woń podziemnego spichlerza; Azjaci pachnieli imbirem i czosnkiem; woń
białych kojarzyła się natomiast z aromatem przesiąkniętego mlekiem śliniaka.
Przez na wpół rozsuniętą kotarę oddzielającą kokpit od kabiny Hema widziała
zarys postaci pilota. Za każdym razem, gdy ten odwracał się, żeby zerknąć na swoich
pasażerów, okulary w kolorze butelkowej zieleni jakby połykały jego twarz,
zostawiając tylko wystający nos. Gdy pasażerowie wchodzili na pokład, okulary miał
nasunięte na czoło i widać było jego czerwone jak u gryzonia oczy. Wyczuwalny w
oddechu zapach jagód jałowca zdradzał upodobanie do ginu. Hema poczuła do niego
niechęć, zanim jeszcze otworzył usta, by czym prędzej zagonić stado pasażerów do
wnętrza samolotu, poganiając ich krótkimi Allez!, jakby byli podludźmi. Zacisnęła
zęby i milczała, bo przecież to ten człowiek miał ich wynieść w powietrze.
Jego twarz i uszy jak u dzbana przypominały rysunek dziecka wykonany
kredką na papierze pakowym. Liczba szczegółów przewyższała jednak umiejętności
dziecka: delikatna siatka żyłek na policzkach, ufarbowane na czarno bokobrody, biały
krąg starczej obwódki wokół źrenic, szare brwi, które miały mu nadawać pozory
młodzieńczości. Hema zastanawiała się, jak to możliwe, że ten mężczyzna potrafi
patrzeć w lustro i nie dostrzegać absurdalności własnego wyglądu.
Przyjrzała się swojemu odbiciu w okienku. Miała okrągłą twarz o szeroko
rozstawionych oczach i zadartym nosie. Nad nim na środku czoła widniało czerwone
bindi. Woda morza na dole w kolorze kobaltowego błękitu podkreślała marsjański
odcień jej policzków i akcentowała zieleń nietypowych jak na Hinduskę oczu.
- Twój wzrok trafia do wszystkich mężczyzn i sprawia, że nawet najzwyklejsze
spojrzenie wydaje się intymne, cielesne - powiedział jej kiedyś doktor Ghosh. - Jak
gdybyś posiadła mnie samymi oczami!
Ghosh lubił się drażnić i wszystko, co mówił, zapominał równie szybko, jak
wymyślał, ale te jego słowa na długo zapadły jej w pamięć. Pomyślała o włochatych
kończynach Ghosha i przeszedł ją dreszcz. Nie znosiła owłosionego ciała, a
przynajmniej tak jej się wydawało. Wiedziała, że to niefortunne uprzedzenie jak na
Hinduskę, ale Ghosh naprawdę wyglądał, jakby włożył na siebie futro z goryla; włosy
porastające jego klatkę piersiową sterczały spod kamizelki i wydostawały się na
zewnątrz spod kołnierza koszuli.
„Posiadła cię? Chciałbyś, ty zbereźniku" - powiedziała teraz do siebie, jakby
Ghosh siedział tuż obok.
Musiała mu to przyznać: jeżeli zdarzyło jej się patrzeć na mężczyznę o ułamek
sekundy za długo, zwracała na siebie więcej uwagi, niżby sobie życzyła. Nosiła okulary
w wielkich drucianych oprawkach, ponieważ sądziła, że w ten sposób jej oczy wydają
się osadzone bliżej siebie. Lubiła mocno wygięty łuk Erosa swoich ust, ale nie
podobały jej się policzki, które uważała za zbyt pucołowate. Cóż poradzić? Była dużą
kobietą. Nie grubą, ale dużą... No dobrze, może miała odrobinę tłuszczu, a w dodatku
przytyła kilogram lub dwa albo trzy w Indiach, ale przecież nie da się inaczej na
niesamowitej kuchni matki. „Jestem wysoka, więc tego po mnie nie widać",
pomyślała. Sari też robiło swoje.
Chrząknęła, przypomniawszy sobie, jakie doktor Ghosh wymyślił dla niej
przezwisko: „powiększona". Wiele lat później, kiedy roztańczone i rozśpiewane
indyjskie filmy stały się w Afryce prawdziwym hitem, salowi ze szpitala w Addis
Abebie nazwali ją Mother India, nie po to, by z niej drwić, lecz oddając hołd
wyciskaczowi łez pod takim tytułem i z główną rolą Nargis. Mother India wyświetlano
w Empire Theater przez bite trzy miesiące, po czym film przeniósł się do Cinema
Adowa. Etiopski dystrybutor nie zaprzątnął sobie głowy przygotowaniem napisów.
Salowi śpiewali więc Duniya mein hum aaye hain - przybyliśmy na ten świat -
chociaż nie rozumieli ani słowa w języku hindustani.
„Jeśli ja jestem »powiększona«, to co powiedzieć o tobie? - stwierdziła,
prowadząc dalej wyimaginowaną rozmowę i w myślach taksując starego przyjaciela
wzrokiem. Nie był przystojniakiem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. - Może
»obcy«? To znaczy, wiesz, to ma być komplement. Mówię »obcy«, Ghosh, bo jesteś
tak bardzo nieświadomy samego siebie, swojego wyglądu. Niektórzy mogą go uznać
za kuszący. To, co obce, staje się piękne. Mówię ci o tym wszystkim, bo ciebie tu nie
ma. Przebywanie w obecności osoby, której pewność siebie jest znacznie większa, niż
oczekiwalibyśmy po niej na pierwszy rzut oka, jest pociągające".
W tajemniczy sposób podczas urlopowych wyjazdów Hemy do Indii imię
Ghosha wciąż wypływało przy okazji rozmów z matką. Mimo braku zainteresowania
Hemy małżeństwem, jej matkę przerażała wizja córki związanej z niebraminem, kimś
właśnie takim jak Ghosh. Ponieważ jednak Hema zbliżała się do trzydziestki, matka
powoli zaczynała dochodzić do wniosku, że w takiej sytuacji lepszy jakikolwiek mąż
niż żaden.
- Mówisz, że nie jest przystojny? A ma odpowiedni kolor skóry?
- Mamo, jest jasny... jaśniejszy ode mnie, i ma brązowe oczy. Bengalczyk, Pars,
Bóg wie, co jeszcze siedzi w tych oczach.
- No to kim on jest?
- Sam o sobie mówi, że jest madraskim mieszańcem z wysokiej kasty - odparła,
chichocząc. Zmarszczone brwi matki sięgnęły prawie skrzydełek nosa, więc Hema
szybko zmieniła temat.
Nie sposób było opisać Ghosha komuś, kto nigdy go nie spotkał. Mogła
powiedzieć, że nosił gładko przyczesane włosy z przedziałkiem pośrodku, które
każdego ranka przez jakieś dziesięć minut wyglądały schludnie i zachowywały nadany
fryzurze wygląd, po czym kosmyki wymykały się spod kontroli niczym banda
rozbrykanych dzieciaków. Mogła powiedzieć, że o dowolnej porze dnia, nawet tuż po
goleniu, jego szczękę pokrywała czarna szczecina. Mogła powiedzieć, że nie miał szyi,
która skapitulowała pod naporem głowy w kształcie owocu chlebowca. Mogła
powiedzieć, że wyglądał na niewysokiego, a to przez brzuszek, który, choć w sumie
niewielki, wydawał się większy, gdy Ghosh odchylał się do tyłu i idąc, kołysał się na
obie strony, co odwracało uwagę od linii pionowej jego postaci. I jeszcze głos,
zdumiewająco donośny, jak gdyby ktoś ustawił mu pokrętło głośności na maksimum.
Jakże Hema mogła dać matce do zrozumienia, że cały ten obraz, po dodaniu do siebie
wszystkich szczegółów, wcale nie wydawał jej się brzydki, lecz osobliwie piękny?
Pomimo widocznej wysypki na wierzchu dłoni - tak naprawdę było to
oparzenie - jego palce wydawały się zmysłowe. Przyczyną wysypki był wiekowy aparat
rentgenowski firmy Kelley-Koett. Na samą myśl o „Koocie", jak przezwano
urządzenie, w Hemie burzyła się krew. W roku 1909 cesarz Menelik, usłyszawszy, że
krzesło elektryczne wydatnie pomoże mu pozbyć się wrogów państwa, sprowadził ów
wynalazek do Etiopii. Kiedy zorientował się, że do działania maszyna potrzebuje
prądu, zrezygnował z jej morderczej funkcji i zaczął używać jej jako tronu. Podobny
los spotkał aparat Kelley-Koett: urządzenie przybyło do Etiopii w latach trzydziestych
dwudziestego wieku przywiezione przez amerykańskich misyjnych zapaleńców, którzy
wkrótce zrozumieli, że chociaż elektryczność, owszem, jest dostępna w Addis Abebie,
to niestety tylko sporadycznie, a napięcie w gniazdku nie potrafi sprostać
wymaganiom kapryśnej bestii. Gdy misja zlikwidowała swoją placówkę, cenny, wciąż
nierozpakowany aparat po prostu zostawiono. Ponieważ w Missing brakowało
aparatu rentgenowskiego, Ghosh złożył urządzenie i dostosował je do transformatora.
Nikt poza Ghoshem nie ośmielał się tknąć Koota. Z gigantycznego prostownika
biegł zwój przewodów do lampy rentgenowskiej osadzonej na szynie i mogącej
przesuwać się w każdym kierunku. Ghosh manipulował przełącznikami napięcia i
tarczami, aż w końcu między dwoma mosiężnymi przewodnikami przeskakiwała
iskra. Na jednym ze sparaliżowanych pacjentów ta wybuchowa iluminacja zrobiła
takie wrażenie, że zeskoczył z noszy i uciekł - Ghosh nazwał to „metodą leczenia
Sturm und Drang". To on był strażnikiem Koota, jego mechanikiem i opiekunem, tak
skutecznym, że trzy dekady po upadku firmy, która aparat wyprodukowała, nadal
nadawał się do użytku. Dzięki niemu Ghosh mógł obejrzeć tańczące w piersi serce
albo precyzyjnie wskazać, gdzie znajduje się otwór w płucu chorego. Przesunąwszy
ekran niżej, wydawał werdykt, czy guz nacieka jelita, czy przylega do śledziony. We
wczesnym okresie pracy z aparatem nie przejmował się zbytnio rękawiczkami z
ołowianym wkładem ani też ołowianym fartuchem, skoro już o tym mowa. Skóra na
jego ciekawskich dłoniach zapłaciła za to widoczną cenę.
Hema spróbowała wyobrazić sobie Ghosha opowiadającego o niej swojej
rodzinie: „Ma dwadzieścia dziewięć lat. Tak, chodziliśmy razem do Szkoły Medycznej
w Madrasie, chociaż jest o kilka lat ode mnie młodsza. Nie wiem, dlaczego nigdy nie
wyszła za mąż. Poznałem ją, dopiero gdy zostaliśmy stażystami na oddziale zakaźnym.
Jest położną. Braminka. Tak, z Madrasu. Emigrantka. Od ośmiu lat mieszka i pracuje
w Etiopii". Oto etykietki, które charakteryzowały Hemę, jednocześnie niewiele
wyjaśniając i właściwie nic o niej nie mówiąc. „Przeszłość zaciera się za
podróżującym", pomyślała.
W samolocie Hema zamknęła oczy i wyobraziła sobie siebie jako uczennicę z
dwoma kucykami, w długiej białej spódnicy i białej bluzce pod purpurowym półsari.
Wszystkie dziewczęta chodzące do Mrs. Hood Secondary School w Mylapore musiały
nosić takie półsari, które tworzył prostokątny kawałek materiału zawinięty jeden raz
wokół spódnicy i upięty na ramieniu. Nie znosiła tego stroju, ponieważ nie czuła się w
nim ani dzieckiem, ani dorosłą, tylko taką półkobietą. Wszystkie nauczycielki nosiły
pełne sari, natomiast czcigodna dyrektorka, Mrs. Hood, preferowała spódnice. Kiedy
Hema protestowała, ojciec pouczał ją: „Czyżbyś nie wiedziała, ile masz szczęścia, że
możesz chodzić do szkoły, w której dyrektorką jest Brytyjka? Czy wiesz, że setki
dziewcząt próbowały dostać się do tej szkoły, oferując dziesięciokrotnie więcej, niż
wynosi czesne, ale Miz-Iz-Ood nie zgodziła się ich przyjąć? Na jej szkołę należy
zasłużyć. Wolałabyś chodzić do zwykłej madraskiej szkoły publicznej?".
I tak Hema każdego dnia wkładała znienawidzony mundurek i szła do szkoły,
mając wrażenie, że jest półnaga, i czując się, jakby zaprzedawała w ten sposób część
swojej duszy.
Velu, syn sąsiada, który kiedyś był jej najlepszym przyjacielem, ale w wieku
dziesięciu lat raptem stał się nieznośnym chłopakiem, lubił siadać na murku
oddzielającym posesje i naigrawać się z niej:
Panieneczki Miz-Iz-Ood, parlez-vous?
Panieneczki Miz-Iz-Ood, parlez-vous?
Panieneczki Miz-Iz-Ood,
To jeszcze nie kobiety,
To dopiero byłby cud.
Inky Pinky, parlez-vous!
Ignorowała go. Velu, którego ciemna skóra kontrastowała z jej jasną karnacją,
powiedział kiedyś:
- Jesteś taka dumna, że jesteś jasna. Słuchaj no, małpy wbiją zęby w twoje
słodkie ciało, bo pomyślą, że jesteś owocem chlebowca!
Miała dopiero jedenaście lat i pomniejszał ją jeszcze imponujący rower marki
Raleigh, na którym jechała do szkoły, ale zatrzymała się, żeby poprzerzucać się
złośliwościami z Velu. Niosła książki upchnięte do sanji z frędzlami. Pasek od torby
biegł dokładnie między piersiami. Z jej postawy i sposobu, w jaki miarowo naciskała
na pedały roweru, dało się wyczytać nieustępliwość.
Rower, kiedyś porażająco wysoki i niebezpieczny, wkrótce skurczył się pod nią.
Po obydwu stronach paska sanji zakwitły piersi, a pomiędzy nogami wyrosły włosy.
(Jeżeli to o to chodziło Velu, gdy śpiewał, że jeszcze nie jest kobietą, to miała wreszcie
dowód, że się mylił). Była pilną uczennicą, kapitanem drużyny netballowej, osobą
odpowiedzialną za pilnowanie porządku w szkole, a także wykazywała talent do
bharatanatjam, w lot zapamiętując i powtarzając najbardziej skomplikowane układy
tego klasycznego tańca hinduskiego, nawet jeśli zobaczyła je tylko raz.
Nie czuła się ani zobligowana, by iść z tłumem, ani też niespecjalnie
potrzebowała się z tłumu alienować. Kiedy przyjaciółka wyznała jej, że zawsze
wygląda na zagniewaną, była zaskoczona i nawet trochę podekscytowana, że pozory
mogą aż tak mylić. W szkole medycznej (teraz już chodziła w pełnym sari i jeździła
autobusem) jej cechy wzmocniły się - nie gniew, lecz niezależność i poczucie
marnowania talentu. Niektórzy uznawali ją za arogancką. Innych przyciągała jak
prorok akolitów, dopóki się nie przekonali, że wcale nie szuka wyznawców. Mężczyźni
wymagali od swoich przyjaciółek elastyczności, a ona nie potrafiła się zdobyć na
udawanie nieśmiałości i dziewczęcości, aby im sprawiać przyjemność. Pary, które
ściskały się w bibliotece za półkami z wielkimi atlasami anatomicznymi i szeptały
sobie do uszu słowa miłości, śmieszyły ją.
Nie miałam czasu na takie głupoty. Lecz miała go pod dostatkiem na
szmirowate powieścidła, których akcja rozgrywała się w zamkach i wiejskich domkach
i których bohaterki nosiły imiona w rodzaju Bernadette. Fantazjowała o szykownych
mężczyznach z Chillingforest, Lockingwood i Knottypine. Na tym polegał jej problem
w tamtych czasach: marzyła o miłości wspanialszej niż ta, na którą natykała się w
bibliotecznych alejkach. Przepełniała ją także niesprecyzowana ambicja, która nie
miała nic wspólnego z miłością. Czego konkretnie pragnęła? To była ambicja, przez
którą nie szukała tego, co wszyscy, i nie ścigała się z innymi.
Gdy będąc uczennicą w Szkole Medycznej w Madrasie, Hema zorientowała się,
że podziwia swojego profesora terapeutyki (jedynego Hindusa w szkole, w której
nawet u progu niepodległości Indii większość grona profesorskiego stanowili
Brytyjczycy), kiedy odkryła, że porusza ją jego człowieczeństwo, jego opanowanie
przedmiotu (Przyznaj się, Hema: zabujałaś się!), kiedy przyłapała się na snuciu
marzeń o tym, że zostanie jego zastępczynią, i gdy okazało się, że spodobał mu się ten
pomysł, z rozmysłem podążyła inną drogą. Nikomu nie miała ochoty dawać takiej
władzy nad sobą. Porzuciła więc jego specjalizację, medycynę wewnętrzną, i wybrała
położnictwo i ginekologię. O ile dziedzina profesora nie znała ograniczeń i wymagała
szerokiej wiedzy, która obejmowała zarówno schorzenia serca, jak i chorobę Heine-
Medina, a także tysiące innych dolegliwości, ona wybrała skończoną dziedzinę z
mechaniczną częścią składową, czyli operacjami, choć i tych był ograniczony
repertuar: cesarskie cięcie, histerektomia, wypadnięcie narządów.
Odkryła w sobie talent do manualnego położnictwa, stając się ekspertem w
orzekaniu ułożenia dziecka w miednicy. Lubiła to, czego inni położnicy się obawiali.
Potrafiła z zamkniętymi oczami odróżnić kleszcze lewe od prawych, a następnie użyć
ich choćby po omacku. Oczami wyobraźni wizualizowała sobie geometrię splotu
miednicznego pacjentki, dopasowywała ją do krzywizny główki dziecka, wsuwała
narzędzie do środka, umieszczała w odpowiedniej pozycji i pewnym ruchem
wyciągała dziecko.
Pojechała za ocean pod wpływem kaprysu, ale rozstanie z Madrasem złamało
jej serce. Nadal bywały wieczory, gdy płakała, wyobrażając sobie rodziców, którzy
wynoszą krzesła przed dom i czekają na morską bryzę nieodmiennie pojawiającą się o
zmierzchu nawet w najgorętsze, najbardziej bezwietrzne dni. Wyjechała, ponieważ
ginekologia - przynajmniej w Madrasie - pozostawała domeną mężczyzn, a także, choć
Indie były na progu uzyskania niepodległości, domeną Brytyjczyków. Hema nie miała
najmniejszych szans na uzyskanie przydziału do państwowej kliniki. Cieszyła się,
chociaż jednocześnie wydawało jej się to dziwne, że zarówno ona sama, jak i Ghosh,
Stone i siostra Mary Joseph Praise w pewnym momencie swojego życia uczyli się lub
pracowali w Głównym Szpitalu Rządowym w Madrasie. Tysiąc pięćset łóżek i dwa
razy tyle pacjentów pod nimi i między nimi - takie to było miasto. To tam siostra
Mary Joseph Praise pracowała i była dobrze zapowiadającą się nowicjuszką i
stażystką; niewykluczone, że mijały się na korytarzu. Niesamowite, że nawet Thomas
Stone przez krótki czas pracował w Głównym Szpitalu Rządowym; raczej nie mogli się
spotkać z Hemą, ponieważ oddział położniczy stanowił zamkniętą część szpitala, a
doktor Stone nie miał tam żadnego interesu.
Zostawiła za sobą Madras i jego system kastowy i wyjechała daleko, tam gdzie
słowo „bramin" nic nie znaczyło. Pracując w Etiopii, starała się odwiedzać rodzinne
strony raz na trzy, cztery lata. Teraz właśnie wracała z drugiej takiej wizyty. Siedziała
w ogłuszającym ryku samolotu, patrzyła przez okienko i łapała się na tym, że
rozpamiętuje wybory, na jakie zdecydowała się w życiu. W ciągu ostatnich paru lat
prawie udało jej się zdefiniować tę pozbawioną nazwy ambicję, która pchała ją do
przodu: za wszelką cenę uniknąć życia potulnej owieczki.
Kiedy pierwszy raz przyjechała do Missing, to miejsce wydało jej się znajome,
przypominało Główny Szpital Rządowy w Indiach, tyle że na znacznie mniejszą skalę:
ludzie czekający w kolejce, rodziny koczujące pod drzewami i wyczekujące z
nieskończoną cierpliwością ludzi, którym nie pozostało nic innego, jak tylko czekać.
Już od pierwszego dnia wpadła w wir zajęć. Nie wzbraniała się przed tym, a nawet w
głębi duszy lubiła kryzysowe sytuacje, chwile, w których serce podchodziło jej do
gardła, kiedy liczyła się każda sekunda, gdy życie matki wisiało na włosku lub też
dziecko uwięzione w łonie, pozbawione tlenu, wymagało heroicznej akcji ratunkowej.
W takich chwilach Hema nie miewała egzystencjalnych wątpliwości. Życie nabierało
ostrości i sensu akurat wtedy, gdy nie zastanawiała się nad jego znaczeniem. Matka,
żona, córka - raptem nie liczyło się, kim jest pacjentka, po prostu istotą ludzką w
niebezpieczeństwie. Taka sytuacja redukowała Hemę do poziomu narzędzia
niezbędnego do wykonania zabiegu.
Ostatnio czuła wszakże potężny rozdźwięk między swoją afrykańską praktyką a
awangardą naukowej medycyny uosabianą przez Anglię i Amerykę. C. Walton Lillehei
z Minneapolis w tym roku zainicjował nową epokę w kardiochirurgii, znajdując
sposób na pompowanie krwi przy niepracującym sercu. Opracowano szczepionkę na
chorobę Heine-Medina, która jednak nie zdążyła jeszcze dotrzeć do Afryki. Na
Harvardzie w Massachusetts doktor Joseph Murray dokonał pierwszej udanej
transplantacji nerki między rodzeństwem. Na zdjęciu w magazynie „Time" wyglądał
na zupełnie zwyczajnego i bezpretensjonalnego. Fotografia zdumiała Hemę i
uświadomiła jej, że odkrycia i tego typu sukcesy znajdują się w zasięgu każdego
lekarza - również w jej zasięgu.
Zawsze lubiła historię o Pasteurze odkrywającym drobnoustroje albo opowieści
o Listerze eksperymentującym z odkażaniem. Każdy hinduski uczeń marzył, by być
kimś takim jak sir C.V. Raman, którego nieskomplikowane doświadczenia ze
światłem doprowadziły w końcu do Nagrody Nobla. Co z tego, skoro mieszkała w
państwie, które niewielu ludzi potrafiło zlokalizować na mapie („Róg Afryki, w górnej
jej części, na wschodnim wybrzeżu - ta część, która wygląda jak głowa nosorożca i
wskazuje Indie", wyjaśniała), a jeszcze mniej wiedziało o cesarzu Hajle Syllasje; nawet
jeśli pamiętali, że w 1935 roku wybrano go człowiekiem roku według magazynu
„Time", to zapomnieli nazwę kraju, którego praw bronił na zgromadzeniu Ligi
Narodów.
Gdyby ją zapytać, Hema odpowiedziałaby:
- Tak, robię to, co zamierzałam robić; jestem zadowolona.
Lecz cóż innego miała rzec? Kiedy czytała „Surgery, Gynecology & Obstetrics"
(każdy numer miesięcznika przypływał do niej statkiem wiele tygodni po ukazaniu
się, pomięty i poplamiony, w brązowej kopercie), opisywane tam innowacje brzmiały
dla niej jak wytwór wyobraźni pisarza. Były fascynujące, ale sprowadzały ją na ziemię,
ponieważ wszystko, o czym czytała w magazynie, było już przeszłością. Przekonywała
samą siebie, że jej praca, jej afrykańska misja, w jakiś sposób łączy się z postępem, o
którym pisano w czasopiśmie. Ale w głębi serca wiedziała, że jest inaczej.
*
Nowy dźwięk. Drapanie i stukanie drewna o metal. Ogon samolotu zajmowały
dwie ogromne drewniane skrzynie i kilka stosów mniejszych sześciennych skrzynek
na herbatę okolonych blaszaną taśmą z napisem LONGLEITH ESTATES, S. INDIA.
Siatka rozpięta na przypominających szkielet rozporkach nie pozwalała co prawda pi-
ramidzie zwalić się na pasażerów, ale skrzynie mogły się w miarę swobodnie
przesuwać, gdy maszyna się przechylała. Hema i pozostałe siedzące na ławeczkach
osoby trzymały nogi na starych wypchanych workach jutowych. Na podłodze i
srebrnym kadłubie samolotu widniały wypłowiałe, naniesione szablonem
oznakowania wojskowe. W tym samym miejscu siedzieli kiedyś żołnierze z amery-
kańskich oddziałów w północnej Afryce i zastanawiali się nad własnym losem.
Niewykluczone, że sam Patton leciał tym samolotem. Albo może maszyna była
pozostałością po francuskich koloniach w Somalii i Dżibuti. Wydawało się, że
przewożenie pasażerów było późniejszym dodatkiem do przedsięwzięć tej nowej linii
lotniczej, która dysponowała używanymi samolotami i wiekowymi pilotami. Hema
widziała, jak pilot kłóci się z kimś zażarcie przez radio, gestykuluje, potem słucha
drugiej strony i znowu wybucha. Pasażerowie siedzący bliżej kokpitu marszczyli brwi.
Hema kolejny raz wyciągnęła szyję, żeby przekonać się, czy uda jej się zobaczyć
skrzynię z jej grundigiem, ale nic z tego. Za każdym razem, gdy pomyślała o swoim
ekstrawaganckim zakupie, czuła wyrzuty sumienia. Lecz dzięki niemu - radiogramo-
fonowi, w który postanowiła zainwestować - noc, którą spędziła w Adenie, stała się
bardziej znośna. Aden był miastem wybudowanym na drzemiącym wulkanie, piekłem
na ziemi, ale przynajmniej stanowił strefę bezcłową. Ach tak, kiedyś mieszkał tam
Rimbaud - i nigdy więcej nie napisał już ani jednego wiersza.
Wymyśliła sobie, gdzie postawi grundiga w swoim pokoju. Absolutnie musi się
dla niego znaleźć miejsce pod oprawionym, czarno-białym zdjęciem Gandhiego
przędącego bawełnę. Będzie musiała znaleźć dla Mahatmy cichszą lokalizację.
Wyobraziła sobie Ghosha sączącego swoją brandy, Matronę, Thomasa Stone'a i
siostrę Mary Joseph Praise pijących sherry lub kawę. Nagle Ghosh zrywa się na nogi,
słysząc powalające pierwsze akordy Take the A' Train płynące z grundiga. Po nich
następuje nieoczekiwana zuchwała melodia, jakiej zupełnie byś się nie spodziewał.
Ale te akordy na otwarcie... jakże zapadły jej w pamięć. I jak bardzo im się opierała!
Nie cierpiała snobizmu Hindusów, którzy zachwycali się tylko tym, co obce. Słyszała
akordy we śnie i łapała się na tym, że nuci je pod nosem podczas mycia. Towarzyszyły
jej również teraz, w samolocie. Kilka dziwnych dysonansowych nut złożonych w jedną
całość, poszukujących rozwiązania. Jakimś sposobem udało im się uchwycić ducha
Ameryki i nauki, i wszystkiego tego, co w Ameryce odważne, krzykliwe i śmiałe (a
przynajmniej takie, jakie sobie w Ameryce wyobrażała). Dźwięki wypływające z
czaszki czarnego człowieka, którego nazwisko brzmiało Billy Strayhorn. Stray...
horn11!
Ghosh zapoznał ją z jazzem i Take the 'A' Train.
- Poczekaj... Patrz! Widzisz? - powiedział, gdy pierwszy raz usłyszała melodię i
kiedy już wybrzmiały początkowe akordy. - Musisz się uśmiechnąć. Nie ma siły!
Miał rację, bo melodia była chwytliwa i optymistyczna - Hema zaś miała
szczęście, że to właśnie przez tę kompozycję poznała zachodnią muzykę. Zaczęła
myśleć o niej jak o swojej piosence, swoim odkryciu, i irytowało ją, że usłyszała ją
dzięki Ghoshowi. Roześmiała się, gdy dopadła ją osobliwa myśl, że im bardziej chce
nie lubić Ghosha, tym większą czuje do niego sympatię.
W tej samej chwili, gdy przyszło jej to do głowy, gdy wybiegła naprzód ku
swojemu powrotowi do Addis Abeby... raptem zaczęła wzywać imię Siwy, ponieważ
samolot, wysłużony DC-3, godny zaufania wielbłąd przestworzy, zatrząsł się, jak
gdyby otrzymał śmiertelny cios.
Wyjrzała przez okno. Śmigło po jej stronie zatrzymało się, a z masywnej osłony
silnika zaczęły się wydobywać kłęby dymu.
Maszyna przechyliła się na prawe skrzydło. Hema nagle uświadomiła sobie, że
przywiera policzkiem do szyby. Pasażerowie wokół niej krzyczeli. Po podłodze kabiny
potoczył się termos, rozlewając po drodze herbatę. Hema sięgnęła dłonią do uchwytu,
ale w tej samej chwili samolot wyrównał lot i przez moment wydawało się, że
dosłownie zawisł w powietrzu, aby w następnej sekundzie gwałtownie zacząć tracić
wysokość. Nie, samolot nie traci po prostu wysokości, poprawił ją wzburzony żołądek
- on spada. Grawitacja wyciągnęła macki i obłapiła lśniące, srebrne cygaro ze
skrzydłami. Grawitacja zwiastowała wodowanie, a mówiąc precyzyjniej - ponieważ
maszyna miała przecież koła, a nie pływaki - roztrzaskanie się o powierzchnię wody.
11 Gra słów. Półwysep Somalijski, obejmujący również Etiopię, nazywany jest Rogiem Afryki (po angielsku Horn of Africa), zaś nazwisko kompozytora można by przetłumaczyć jako „zabłąkany róg". Stray może oznaczać też bezpański, zagubiony, oderwany, poniewierający się.
Pilot krzyczał coś, ale w jego głosie nie było paniki, tylko wściekłość. Hema nie miała
czasu pomyśleć, jak dziwnie to brzmiało.
Wiele lat później, gdy spoglądała wstecz na tę chwilę swojej przemiany, gdy
patrzyła na nią na zimno, bez emocji („Wyciągnijcie z historii wszystko, co się da!
Kiedy dokładnie i jak dokładnie to się zaczęło? Początek to podstawa! Sednem
diagnozy jest anamnesis.", mawiał jej profesor), rozumiała, że transformacja zabrała
tak naprawdę wiele miesięcy. Jednakże dopiero spadając z nieba nad Bab al-Mandab,
uświadomiła sobie, że zmiana się dopełniła.
Mały hinduski chłopiec spadł jej na piersi. Był synem jedynej keralskiej pary na
pokładzie - nauczycieli z Etiopii, bez wątpienia, poznała to na pierwszy rzut oka.
Dzieciak o iksowatych nogach, pięcio-, może sześcioletni, w za dużych szortach,
ściskał w dłoni samolocik i od początku lotu nie wypuszczał go z rąk, jak gdyby
zabawka nie była z drewna, lecz ze złota. Stopa chłopca utkwiła między dwoma
jutowymi workami, a kiedy maszyna wyrównała lot, malec upadł prosto na Hemę.
Przytrzymała go. Jego zaskoczony wzrok płynnie przeszedł w spojrzenie pełne
strachu i bólu. Hema zauważyła skrzywienie goleni - kość, jak zielona gałązka, była
zbyt młoda, by całkiem się złamać. Zwróciła na to uwagę, chociaż jej ciało
rejestrowało fakt, że samolot gwałtownie opada, szybko tracąc wysokość.
Młody Ormianin, Bogu niech będą dzięki za jego zaradność, doczołgał się do
chłopca i uwolnił jego nogę. To niesamowite, ale Ormianin się uśmiechał. Próbował
jej coś powiedzieć, zapewne w jakiś sposób ją pocieszyć. Była zszokowana, widząc
osobę bardziej opanowaną od siebie w kabinie pełnej krzyczących pasażerów - krzyki
oczywiście tylko pogarszały sytuację.
Podniosła chłopca i posadziła sobie na kolanach. Jej myśli były jednocześnie - o
ile to możliwe - klarowne i bezładne. Noga się wyprostowuje, ale niewątpliwie kość
jest pęknięta. Samolot leci w dół. Zatrzymała zaszokowanych rodziców dziecka
wyciągniętą dłonią jak policjant, a chwilę później tą samą dłonią zasłoniła usta
łkającej matce. Poczuła znajomy spokój opanowujący ją w kryzysowej sytuacji, ale
równocześnie zdała sobie sprawę z jego fałszywości, ponieważ tym razem to jej życie
wisiało na włosku.
- Niech zostanie ze mną - powiedziała, zdejmując dłoń z ust kobiety. - Proszę
mi zaufać, jestem lekarzem.
- Tak, wiemy - odparł ojciec chłopca.
Usiedli obok niej na ławce. Chłopiec nie płakał, jedynie pojękiwał. Jego twarz
zrobiła się blada - był w szoku - przytulił się do niej, przyciskając policzek do jej piersi.
„Proszę mi zaufać, jestem lekarzem". Pomyślała, jaką byłoby ironią, gdyby te
słowa okazały się jej ostatnimi.
Białe grzywy fal za oknem zbliżały się z coraz większą prędkością i nie
wyglądały już jak delikatna koronka na błękitnym materiale. Hemlatha zawsze
zakładała, że będzie miała do dyspozycji wiele lat na to, by zgłębić sens życia. Teraz
uświadomiła sobie, że pozostało jej zaledwie kilka sekund. Właśnie wtedy doznała
objawienia.
Pochylając się nad rannym dzieckiem, zdała sobie sprawę, że tragedia śmierci
polega na pozostawieniu za sobą tak wielu niedokończonych spraw. Zawstydziła się,
że to proste spostrzeżenie umykało jej tyle lat. „Uczyń ze swojego życia coś pięknego".
Czy to nie w myśl tego nakazu żyła siostra Mary Joseph Praise? Tymczasem ona,
Hema - która przyjęła na ten świat niezliczoną rzeszę małych ludzi, która odrzuciła
wizję małżeństwa, jakiego oczekiwali po niej rodzice, która uważała, że na świecie jest
zbyt dużo dzieci i nie ma sensu powiększać tej liczby - po raz pierwszy zrozumiała, że
urodzenie dziecka jest sposobem na oszukanie śmierci. Dziecko jest niczym stopa
wetknięta między drzwi a framugę niepozwalająca ich zamknąć, jak przebłysk nadziei,
że po śmierci będzie dokąd wrócić, choćby człowiek odrodził się w ciele psa, myszy
albo pchły, która żyje na ciele człowieka. Jeśli - w co wierzą Matrona i siostra Mary
Joseph Praise - istnieje wskrzeszenie, wówczas dziecko może być pewne, że jego
rodzice przebudzą się ze śmiertelnego snu. Oczywiście pod warunkiem, że to dziecko
nie zginie w katastrofie samolotu.
„Uczynić z życia coś pięknego" - ten łkający chłopczyk z błyszczącymi oczami i
długimi rzęsami, zbyt dużą głową i niesfornymi kosmykami włosów pachnących jak
sierść szczeniaka... on był najpiękniejszą rzeczą, jaką można zrobić w życiu.
Pozostali pasażerowie byli równie przerażeni jak ona. Jedynie Ormianin kręcił
głową i uśmiechał się, jakby chciał powiedzieć: „To nie tak, jak myślisz".
„Co za kretyn", pomyślała Hema.
Drugi Ormianin, starszy, być może ojciec tego młodszego, siedział
niewzruszony, wpatrując się przed siebie. Kiedy wchodzili na pokład, starszy
mężczyzna wyglądał na wyjątkowo posępnego człowieka i teraz jego nastrój nie
zmienił się ani na lepsze, ani na gorsze. Hema zauważyła ze zdziwieniem, że w takiej
chwili potrafi zwracać uwagę na mało istotne szczegóły - przecież zamiast rozkładać
czyjś wyraz twarzy na czynniki pierwsze, powinna przygotować się na nieuchronne
uderzenie.
Gdy morze pędziło na spotkanie samolotu, Hema myślała o Ghoshu. Z
zaskoczeniem poczuła, jak zalewa ją fala ciepłych uczuć do tego mężczyzny, jak gdyby
to on miał za moment zginąć w katastrofie, jak gdyby to jego przygoda z medycyną i
jego beztroskie dni miały się skończyć, a wraz z nim na zawsze miała przepaść szansa
na osiągnięcie celu, którego pragnął ponad wszystko: poślubienia Hemy.
Rozdział 4
Zasada pięciu F
Doktorze Stone, pana pacjentka - powtórzyła Matrona, zwalniając stołek
ustawiony między nogami siostry Mary Joseph Praise. Ujrzawszy jego minę,
pomyślała, że lekarz zaraz czymś w nią rzuci.
Thomasowi Stone'owi zdarzało się ciskać instrumentami, ale nigdy w
obecności Matrony. Przypadki, by siostra Mary Joseph Praise wręczyła mu niewłaś-
ciwe narzędzie, były niezwykle rzadkie, ale od czasu do czasu bywało, że kleszcze nie
zwolniły zacisku albo nożyczki Metzenbauma nie były wystarczająco ostre. Stone miał
swoją tarczę strzelniczą, którą był punkt na ścianie sali operacyjnej numer trzy, tuż
nad włącznikiem światła i niebezpiecznie blisko oszklonej gabloty na instrumenty.
Nikt nie brał tych jego wybuchów osobiście - nikt poza siostrą Mary Joseph
Praise, która wyglądała na strapioną, chociaż przed umieszczeniem narzędzi w
autoklawie wszystkie je gruntownie sprawdzała. Matrona twierdziła, że ciskanie
narzędziami ma swoje dobre strony.
- Podaj mu od czasu do czasu kleszcze bez ząbków - powiedziała kiedyś siostrze
Mary Joseph Praise. - W przeciwnym razie będzie się w nim zbierało, aż zacznie z
niego wypływać uszami i będziemy tu miały niezły problem.
Tynk nad włącznikiem światła był upstrzony śladami w kształcie gwiazdek, jak
gdyby w tym miejscu eksplodowała petarda. Zagłębienie w ścianie pojawiało się w
ułamku sekundy po tym, jak słowo ZUPEŁNIE, i zaraz przed tym, jak słowo
BEZUŻYTECZNE!, opuszczały jego usta. Bardzo rzadko Stone kierował swój gniew na
siostrę Asqual, anestezjolożkę, jeśli pacjent był zbyt lekko uśpiony lub kiedy otrzymał
zbyt mało kurary. Gdy badał wówczas ręką jamę brzuszną pacjenta, mięśnie zaciskały
się nagle jak imadło wokół jego nadgarstka. Nieraz zdarzało się, że pacjent, któremu
podano eter, budził się przerażony, słysząc grzmiący głos chirurga:
- Jak mi go zaraz nie zwiotczysz, będę potrzebował kilofa!
Lecz teraz, patrząc na poszarzałe usta siostry Mary Joseph Praise, słuchając jej
płytkiego oddechu, widząc jej błędny wzrok, obserwując nieustające krwawienie i w
końcu uświadamiając sobie, że Matrona właśnie przekazała mu inicjatywę, Stone
oniemiał. Doświadczył poczucia bezradności, które z pewnością często staje się
udziałem rodzin pacjentów, i ani trochę mu się to nie podobało. Usta zaczęły mu się
trząść i naraz zawstydził się, że wszystkie uczucia są widoczne na jego wilgotnej
twarzy. Ale silnie odczuwał strach i zdumiewający paraliż myśli, który powiększał jego
wstyd.
Kiedy wreszcie się odezwał, przemówił łamiącym się głosem:
- Gdzie jest Hemlatha? Dlaczego jeszcze nie wróciła? Potrzebujemy jej - co było
aktem niezwykłej u niego pokory.
Podniósł rękę i dziecięcym gestem przetarł oczy. Matrona przyglądała mu się z
niedowierzaniem: wycofał się, zamiast zasiąść na miejscu, które dla niego zwolniła.
Stone podszedł do ściany, na której widoczne były ślady jego gniewu. Uderzył czołem
w tynkowaną powierzchnię, nacierając na nią jak kozica. Nogi się pod nim ugięły.
Uczepił się szklanej gabloty. Matrona poczuła się zobligowana do mruknięcia pod
nosem: „Zupełnie bezużyteczne" na wypadek, gdyby jego agresja miała jakieś
znaczenie, żeby broń Boże nie zawiodła przez brak towarzyszącej jej mantry.
Prawda wyglądała tak, że Stone mógł przeprowadzić cesarskie cięcie, ale
dziwnym trafem - jak na chirurga pracującego w tropikach - była to jedna z niewielu
operacji, jakich do tej pory nie wykonywał. „Zobaczyć, wykonać, nauczyć" - brzmiał
tytuł jednego z rozdziałów w jego podręczniku Skuteczny chirurg: krótki kurs
operowania w tropikach. Tym wszakże, o czym jego czytelnicy nie wiedzieli, a o czym
ja dowiedziałem się dopiero wiele lat później, było to, że Stone miał awersję do
wszystkiego, co wiązało się z ginekologią (nie wspominając o położnictwie). Niechęć
miała swoje źródło w ostatnim roku jego medycznych studiów, kiedy to zrobił coś
niesłychanego: kupił sobie zwłoki, by móc doskonalić się w anatomii, którą do tej pory
poznawał, pracując na pierwszym roku na uczelnianym trupie. Męski okaz z przytułku
dla ubogich, którym zajmowali się studenci pierwszego roku, był już naprawdę
sfatygowanym i wyschniętym egzemplarzem, miał upiorne mięśnie i ścięgna, jak
gdyby od zawsze służył w salach operacyjnych edynburskiej szkoły medycznej. Stone
musiał dzielić się ciałem z pięciorgiem innych studentów. Zwłoki, które zakupił na
ostatnim roku, były z punktu widzenia studenta medycyny nie lada kąskiem: dobrze
odżywioną kobietą w średnim wieku, typem pracownicy fabryki linoleum w Fife.
Dysekcja dłoni w wykonaniu Stone'a okazała się zabiegiem tak eleganckim (odsłonił
jedynie pochewkę ścięgna środkowego palca, w przypadku palca serdecznego poszedł
zaś o krok dalej i przeciął pochewkę, by ukazać ścięgna flexor sublimis
przypominające z biegnącym między nimi profundus most wiszący), że profesor
anatomii postanowił zachować tę dłoń, by móc ją później prezentować studentom
pierwszego roku. Thomas Stone mozolił się nad zwłokami przez wiele tygodni,
spędzając z trupem kobiety więcej czasu niż z jakimkolwiek innym osobnikiem płci
żeńskiej, żywym lub martwym, z wyjątkiem własnej matki. Zajmował się nią ze
swobodą i lekkością, osiągnął płynność wynikającą z dogłębnej znajomości jej ciała. Z
jednej strony rozciął jej policzek aż do ucha, odciągając płat skóry i mocując go do
głowy, żeby odsłonić śliniankę przyuszną i nerwy twarzowe, których odgałęzienia
układały się we wzór gęsiej stopy, stąd zresztą ich nazwa: pes anserinus. Po drugiej
stronie twarzy usunął tkankę podskórną i tłuszczową, chcąc pokazać niezliczone
mięśnie mimiczne, których wspólny wysiłek odpowiadał za wyrażanie smutku i
szczęścia kobiety, jak również wszystkich uczuć pomiędzy tymi dwoma. Stone nie
myślał o niej jak o osobie. Była dla niego po prostu zabalsamowanym ucieleśnieniem
wiedzy. Każdego wieczora wkładał mięśnie na miejsce i zasłaniał je płatami skóry
wiszącymi na wąskich paskach, a potem nakrywał ciało nasączonymi w formalinie
szmatami. Czasami, zwłaszcza kiedy otulał ją gumową płachtą i wsuwał pod nią jej
luźne końce, przywodziło mu to na myśl matczyny rytuał przygotowywania go do snu.
Wtedy, gdy wracał do swojego pokoju, jego poczucie samotności stawało się jeszcze
bardziej dojmujące.
Tego dnia, gdy usunął kobiecie jelita, żeby odsłonić aortę i nerki, ujrzał jej
macicę. Nie wyglądała jak ułożona w misie miednicy pomarszczona torebka, którą się
spodziewał zobaczyć, lecz wystawała poza obręb miednicy. Kilka dni później zabrał się
do samej miednicy, przeszedłszy do kolejnego rozdziału w podręczniku dysekcji
Cunninghama. Nie mógł się nadziwić genialności podręcznika, który, prowadząc
studenta krok po kroku, odsłaniał tajniki ludzkiego ciała warstwa po warstwie.
Cunningham zalecał pionowe cięcie przez przednią część macicy, w którego
następstwie chirurg miał delikatnie otworzyć organ. Stone postąpił według
wskazówek i kiedy rozchylił macicę, ze środka wypadł płód. Miał główkę niewiele
większą od winogrona, mocno zaciśnięte powieki i podkurczone kończyny - jak jakiś
owad. Dyndał na pępowinie niczym ohydny talizman zawieszony u pasa łowcy głów.
Stone widział całkowicie zniszczoną szyjkę macicy kobiety, czarną, strawioną infekcją
lub gangreną. Formalina zakonserwowała tragedię.
Ledwo zdążył dobiec do zlewu, gdy obiad podszedł mu do gardła. Czuł się
zdradzony, jak gdyby ktoś go szpiegował. Przez cały ten czas wyobrażał sobie, że jest z
nią sam na sam. Nie był w stanie pracować dalej. Nie potrafił nawet na nią spojrzeć,
nie mówiąc o owinięciu jej z powrotem szmatami. Następnego dnia poprosił
zdziwionego pracownika instytutu, żeby pozbył się za niego zwłok, chociaż nie do-
kończył dysekcji miednicy i nawet nie tknął kończyn dolnych. Thomas Stone miał
dość.
W szpitalu Missing, dzięki Hemie, Stone nigdy nie musiał zapuszczać się na
rubieże kobiecych narządów rozrodczych - zrzekł się prawa do nich na rzecz Hemy (a
nie miał w zwyczaju z czegokolwiek rezygnować).
Poza salą operacyjną Stone i Hemlatha zachowywali się wobec siebie
uprzejmie, po koleżeńsku, może nawet odnosili się do siebie przyjaźnie. Cóż, w
Missing rezydowała zaledwie trójka lekarzy - Stone, Hema i Ghosh - i nie byłoby
dobrze, gdyby nie potrafili się ze sobą porozumieć. Lecz w sali operacyjnej numer trzy
Hema i Stone uwielbiali się nawzajem prowokować. Hema operowała precyzyjnie i
uważnie (i jak uważała Matrona, była żywym dowodem, że więcej kobiet powinno
zostawać chirurgami). Czasem Matronie wydawało się, że łapie Hemlathę na tym, jak
przyjmując pacjenta w przychodni, najpierw go słucha, a dopiero potem myśli, nie
robi zaś tych dwóch rzeczy naraz. Hema była typem chirurga, który założy cztery szwy
tam, gdzie inni obejdą się trzema. Zawsze zostawała przy pacjencie w sali operacyjnej,
dopóki ten nie obudził się z narkozy. Jej pole operacyjne zawsze było zadbane i
uporządkowane jak podczas zajęć ze studentami: precyzyjnie identyfikowała
struktury narażone na atak choroby i zabezpieczała je, starannie opanowywała
krwawienie. Matronie pole operacyjne Hemy wydawało się nieruchome, a zarazem
żywe, jak na obrazie Tycjana albo da Vinciego.
- Chirurg nie wie, gdzie jest - chętnie mawiała Hema - jeśli nie wie, gdzie już
był.
Dla Stone'a zaś liczył się minimalny kontakt z tkanką, on nie dbał o estetykę
pracy chirurga.
- Hema, jeśli chcesz, żeby cięcia ładnie wyglądały, krój zwłoki - powiedział jej
kiedyś.
- Stone, jeśli chcesz krwi, zatrudnij się jako rzeźnik - odparła.
Doświadczenie i praktyka Stone'a w zakresie sztuki chirurgicznej były tak
wielkie, że jego dziewięć palców potrafiło znaleźć drogę w krwawej otchłani
pozbawionej widocznych dla postronnego obserwatora drogowskazów; jego ruchy
były oszczędne i precyzyjne, a rezultaty wyjątkowe.
W tych rzadkich chwilach, gdy na stole operacyjnym kładziono kobietę ze
świeżym błotem na stopach i ciągnącą się aż po miednicę raną zadaną przez byka albo
kiedy wnoszono panienkę z baru ze zlokalizowaną w okolicach macicy raną
postrzałową lub kłutą, Hemlatha i Stone brali się do niej wspólnie, dobierając się do
jej brzucha w duecie, narzekając jedno na drugie, stukając się głowami i czasami
uderzając się po rękach uchwytem kleszczy. Matrona twierdziła, że notowała, który z
jej chirurgów przy ostatniej wspólnej operacji stał po prawej stronie, i pilnowała, by
się zamieniali. Podczas gdy Hemlatha pieczołowicie robiła nacięcie na macicy lub
cerowała pęcherz, Stone, któremu słoń nadepnął na ucho, nie przejmował się niczym
i, okrutnie fałszując, gwizdał God Save the Queen, co doprowadzało Hemę do
wściekłości. Jeżeli to Stone pierwszy przystępował do pracy, Hemlatha rozwodziła się
o słynnych chirurgach z przeszłości: Cooperze, Halstedzie, Cushingu12, i perorowała,
jaka to szkoda, że chirurdzy pracujący w tropikach nie wykazują dowodów istnienia
tej wspaniałej medycznej spuścizny.
Stone nie wierzył w całą tę chwalebną otoczkę operacji.
- Operacja to operacja - mawiał i dla zasady nie gloryfikował neurochirurgów i
nie patrzył z góry na pediatrów. „Dobry chirurg potrzebuje odwagi, do której
absolutnie niezbędne jest posiadanie pary jaj", stwierdził nawet w rękopisie swojego
podręcznika, doskonale zdając sobie sprawę, że angielski wydawca usunie ten
fragment, i równocześnie czerpiąc niewysłowioną przyjemność z przeniesienia tej
myśli na papier. W słowach przelewanych na karty podręcznika Stone odnalazł
elokwencję, siłę i waleczność - cechy, których brakowało mu, gdy posługiwał się
mową.
12 Astley Paston Cooper (1768-1841) - angielski chirurg naczyniowy, patolog i laryngolog. William
Halsted (1852-1922) - „ojciec amerykańskiej chirurgii", zasłużony na polu znieczulenia, mastektomii i
budowy instrumentów chirurgicznych. Harvey Cushing (1869-1939) - amerykański prekursor
neurochirurgii.
- Odwaga? Coś tam napisał o odwadze? - zapytała Hema. - Czy ryzykujesz
własnym życiem?
Technicznie rzecz biorąc, cesarskie cięcie leżało w zasięgu możliwości Stone'a.
Lecz tamtego pamiętnego dnia sama myśl, że mógłby podnieść skalpel na siostrę
Mary Joseph Praise - swoją asystentkę, najbardziej zaufaną powierniczkę,
maszynistkę, muzę, kobietę, którą, jak w końcu zrozumiał, kochał - sparaliżowała go.
Zakonnica była w fatalnym stanie, miała bladą twarz i lepką skórę, a jej tętno było tak
słabe, że Stone obawiał się, iż cokolwiek by zrobił, wyśle ją na tamten świat. Gdyby to
była obca kobieta, wówczas zapewne nie zawahałby się przed operacją. „Lekarz, który
leczy samego siebie, ma głupca za pacjenta", brzmiało powiedzenie, które dobrze znał.
Lecz co z lekarzem, który ma przeprowadzić nieznaną mu operację na ukochanej
osobie? Czy na taką sytuację też istniało jakieś porzekadło?
Kiedy jego podręcznik został opublikowany, Stone coraz częściej łapał się na
tym, że cytuje samego siebie, jak gdyby wydrukowane słowa miały większą zasadność
niż myśli, które (będąc niewypowiedzianymi) do druku nie trafiły. Napisał: „Lekarz,
który leczy samego siebie, ma głupca za pacjenta, ale istnieją okoliczności, w których
nie ma innego wyjścia...". Opowiedział następnie historię amputacji własnego palca,
jak podał sobie w prawy łokieć znieczulenie miejscowe, a potem, przy „pomocy"
siostry Mary Joseph Praise, wykonał nacięcie lewą ręką, podczas gdy dłonie siostry
Mary Joseph Praise zastąpiły mu rękę prawą. Gdy obserwował ją podczas przecinania
kości, dotarło do niego, że gdyby tylko zechciała, mogłaby robić o wiele więcej niż
tylko mu asystować. To dzięki tej anegdocie - a także umieszczonemu na frontyspisie
zdjęciu, na którym trzyma ułożone w piramidę palce, wszystkie dziewięć, na
wysokości brody - książka sprzedawała się tak świetnie. Na księgarskich półkach
leżało tak wiele podręczników chirurgii, że powodzenie Skutecznego chirurga (albo
Krótkiego kursu - pod takim tytułem książka ukazała się w kilku krajach) nie
przestawało go zadziwiać. Choć podręcznik traktował o chirurgii w krajach tropikal-
nych, większość egzemplarzy sprzedała się poza tropikami. Być może chodziło o jej
nietypowość, jej uszczypliwy ton i często niezamierzony dosadny humor. Stone pisał
wyłącznie o własnych doświadczeniach lub przytaczał ostrożną interpretację
doświadczeń innych lekarzy. Czytelnicy wyobrażali go sobie jako rewolucjonistę, lecz
takiego, który operuje biednych, a nie propaguje reformę rolną. Studenci pisali do
niego pełne uwielbienia listy, a kiedy sumienne odpowiedzi (ręką siostry Mary Joseph
Praise) nie epatowały egzaltowanym, intymnym tonem, podobnym do tonu ich listów,
dąsali się.
Ilustracje w podręczniku (wszystkie wykonane i opisane przez siostrę Mary
Joseph Praise) miały w sobie szlachetną prostotę i sprawiały wrażenie
naszkicowanych na serwetce; autor nie przejmował się dbaniem o perspektywę i
odpowiednie proporcje, chodziło mu po prostu o wyraźne przedstawienie pewnych
zagadnień. Książkę przetłumaczono na portugalski, hiszpański i francuski.
„Śmiałe operacje w afrykańskim buszu" - oto jakim hasłem wydrukowanym na
tylnej okładce polecał książkę wydawca. Czytelnik, osoba zwykle niewiedząca zbyt
wiele o Czarnym Lądzie, dopowiadała sobie resztę i oczami wyobraźni widziała
Stone'a w namiocie, w którym jedynym źródłem światła jest trzymana przez
Hotentota lampa naftowa, a na zewnątrz przechadzają się stada słoni, podczas gdy
dobry doktor cytuje Cycerona i beztrosko wykrawa kawałek swojego ciała z taką samą
łatwością, z jaką usuwałby pacjentowi kamienie. Tym, czego ani czytelnik, ani Stone
nie chcieli zaakceptować, był fakt, że amputacja części własnego ciała była czynem
zarówno zarozumiałym, jak i heroicznym.
- Doktorze Stone, pana pacjentka! - zawołała Matrona po raz trzeci.
Stone zajął zwolnione przez nią miejsce między nogami siostry Mary Joseph
Praise, chociaż, zobaczywszy jego reakcję, Matrona jakby zmieniła zdanie i niechętnie
zgodziła się, by usiadł na stołku. Nie była to korzystna pozycja, nie był do niej
przyzwyczajony, a przynajmniej nieczęsto miał z nią do czynienia w przypadku
kobiety. Jeśli chodzi o mężczyzn, czasem siadał w tym miejscu, żeby opróżnić ropień
odbytniczy albo podwiązać i wyciąć hemoroidy, lub zoperować przetokę okołood-
bytniczą. Był chirurgiem, który bardzo rzadko siedział podczas operacji.
Kiedy Stone niezdarnie rozchylił wargi sromowe siostry Mary Joseph Praise, ze
środka wypłynęła krew. Poprawił lampę, a potem pochylił się, żeby zajrzeć do kanału
rodnego.
Próbował przypomnieć sobie ze studiów „regułę cytrusów". Jak to szło?
Limonka, cytryna, pomarańcza i grejpfrut odpowiadają czterem, sześciu, ośmiu i
dziesięciu centymetrom rozwarcia szyjki macicy. A może dwóm, czterem, sześciu i
ośmiu? Czy nie było w tej regule jeszcze winogrona i śliwki?
Zbladł na widok szyjki macicy siostry Mary Joseph Praise: wyszła poza fazę
grejpfruta i wkroczyła w fazę melona. W środku, jakby na dnie krwawej studni,
znajdowała się główka dziecka, a wokół niej spłaszczone tkanki. W mokrych czarnych
włosach porastających czaszkę dziecka odbijało się światło lamp.
W tym momencie Stone poczuł, że jego dotąd uśpiona część obudziła się do
życia.
Jeżeli istniała łączność między nim a biednym, uwięzionym w ciele siostry
Mary Joseph Praise dzieckiem, było to coś, czego Stone nie dostrzegł. Widok czaszki
dziecka wstrząsnął nim. Złość napędzała strach - złość, która miała swoją własną
przewrotną przyczynę: Cóż to za bezczelność, że ten mały najeźdźca, naraża na
niebezpieczeństwo życie Mary! Jak gdyby odnalazł zwłoki ryjącego w ciele Mary kreta
i jedynym sposobem na przyniesienie ulgi zakonnicy było pozbycie się intruza. Widok
błyszczącego skalpu nie wywołał w Thomasie Stonie czułości, lecz jedynie wzbudził w
nim odrazę. I podsunął pomysł.
„Znajdź wroga i pokonaj go", brzmiało jedno z jego powiedzeń. Oto znalazł
przeciwnika.
- Flatus (gazy), fluids (płyny), feces (stolec), foreign bodies (obce ciała) i fetus
(płód) czują się lepiej poza organizmem niż w nim - powiedział na głos, jakby
sformułował tę złotą myśl przed chwilą. W swojej książce nazwał ją „Five-F rule" -
zasadą pięciu F. Podjął straszną decyzję: lepiej wywiercić dziurę w czaszce tego kreta -
przestał myśleć o nim jak o dziecku - niż eksperymentować na siostrze Mary Joseph
Praise, robiąc jej cesarskie cięcie, operację, z którą nie był obeznany i która, jak sądził,
zabiłaby osłabioną zakonnicę. Wróg Stone'a był mniej płodem, a bardziej obcym
ciałem, rakiem toczącym organizm Mary. Stworzenie bez wątpienia nie żyło.
Zamierzał wbić się w tę czaszkę, opróżnić jej zawartość, skruszyć, tak jak kruszy się
kamienie w pęcherzu, a potem wyciągnąć sflaczałą, zakleszczoną w miednicy głowę.
Jeśli zajdzie taka potrzeba, przetnie mu nożycami obojczyk, a żebra potraktuje
skalpelem; złapie, potnie, pokroi i zgniecie każdą część płodu, która blokuje poród,
ponieważ jedynie wyciągając „to" na zewnątrz, ulży cierpieniu Mary i zatrzyma
krwawienie. Tak, tak - lepiej na zewnątrz niż w środku.
To była racjonalna decyzja mieszcząca się w granicach jego irracjonalnej logiki.
„Zrobić coś złego, by zrobić coś dobrego", jak powiedziałaby siostra Mary Joseph
Praise.
Ku zaskoczeniu i przerażeniu Matrony mężczyzna, który usiadł między nogami
siostry Mary Joseph Praise, w niczym nie przypominał ich żarliwego, nieśmiałego i
wyjątkowo kompetentnego Thomasa Stone'a. To nie był ten sam Thomas Stone,
członek Królewskiego Kolegium Chirurgów, autor Skutecznego chirurga. Jego
miejsce zajął zdesperowany, rozwścieczony facet, dla którego litery FRCS13 oznaczały
raczej (doktor Ghosh twierdził, że w istocie tak było) farting round the country-side -
opieprzanie się po wiosce.
Ożywiony Stone, pochłonięty poczuciem misji, oparł Praktyczne położnictwo
Munro Kerra o wydatny brzuch siostry Mary Joseph Praise i otworzył podręcznik jak
książkę kucharską.
- Do diabła, Hemlatha, aleś sobie wybrała cholerną porę na wyjazd - powiedział
na głos, czując powracającą śmiałość.
Dwa bluźnierstwa, zauważyła Matrona.
- Proszę się liczyć ze słowami - mruknęła pod nosem.
Zbadała sobie puls, ponieważ mimo zaufania, jakie pokładała w Panu,
denerwowała się migotaniem przedsionków, które jak nieproszony gość pojawiło się u
niej rok wcześniej. Teraz jej serce pędziło jak oszalałe i czuła, że za chwilę zemdleje.
Dziwne instrumenty, o które prosił Stone, a które Matrona wynajdywała w
starej gablotce z zapasowymi narzędziami, odmawiały w jego dłoniach posłuszeństwa.
- Gdzie, do diabła, podziewa się Ghosh? - krzyknął.
Ghosh często przychodził Hemie z pomocą przy aborcjach i podwiązywaniu
jajowodów, a poza tym - jako spec od wszystkiego - miał więcej doświadczenia z
kobiecymi narządami rodnymi niż Stone. Matrona raz jeszcze wysłała posłańca do
bungalowu Ghosha, bardziej po to, by udobruchać Stone'a, niż wierząc, że chłopak
przyprowadzi lekarza ze sobą. Zrobiłaby lepiej, gdyby wysłała służącą, żeby popytała o
banya doktora w barze Blue Nile lub w jego okolicy. Ale nawet Ghosh na rauszu
powiedziałby Stone'owi, że to, co zamierza zrobić, wcale nie jest działaniem
praktycznego chirurga, lecz idiotycznym pomysłem, i że jego decyzja jest błędna, a
logika nielogiczna. Matrona czuła, że ciąża i poród są poniekąd jej winą, że przesądził
brak uwagi z jej strony. Widząc wypływające z ciała siostry Mary Joseph Praise potoki
13 Skrót ten oznacza Fellowship of the Royal College of Surgeons, czyli członkostwo w Królewskim
Kolegium Chirurgów.
krwi, ona również założyła, że dziecko od dawna już nie żyje. Gdyby choć przez chwilę
pomyślała, że jest żywe (nie miała pojęcia, że urodzą się bliźniaki), powstrzymałaby
Stone'a.
Stone przekrzywiał głowę to w jedną, to w drugą stronę, usiłując dopasować
wizerunki instrumentów w książce Kerra - nożyce Smellego, kranioklast Brauna, hak
Jardine'a - do narzędzi, które ważył w dłoni. Instrumenty, którymi dysponował, były
dalekimi kuzynami tych przedstawionych w podręczniku, ale wszystko wskazywało na
to, że zaprojektowano je do tego samego ohydnego celu.
Kleszczami Jacobsa złapał owalną główkę mojego brata.
- Widzę cię tam, ty kreaturo! Niech cię szlag trafi za torturowanie Mary -
wymamrotał do siebie.
Potem, używając nożyc, przeciął skórę między kleszczami i dał intruzowi
posmakować bólu.
Kolejnym krokiem było założenie miażdżu na główkę. Ten osobliwy
średniowieczny instrument składał się z trzech oddzielnych części. Środkową stanowił
szpikulec, który miał za zadanie wbić się głęboko w mózg, robiąc przy tym sporych
rozmiarów otwór w czaszce. Towarzyszyły mu dwie przypominające kleszcze
konstrukcje, które służyły do objęcia czaszki. Kiedy wszystkie trzy elementy
znajdowały się na swoim miejscu, zaskakiwały odpowiednie zapadki i chirurg
otrzymywał rączkę z wygodnymi zagłębieniami na palce. W ten sposób można było
jednocześnie utrzymywać czaszkę w stałej pozycji, tak by się nie wyślizgnęła, i
zgniatać ją. Czas pozbyć się intruza.
Na sali operacyjnej panował chłód, ale pot spływający po czole Stone'a kapał
mu do oczu i wsiąkał w maseczkę.
Stone pracował nad wprowadzeniem szpikulca w główkę dziecka.
(Dziecko, mój brat Shiva przez osiem miesięcy bezpiecznie schowany w
matczynym łonie i wciąż odczuwający ból po nacięciu nożycami, wydało z siebie
krzyk. Szpikulec ześlizgnął się z jego czaszki, a ja wciągnąłem go do kryjówki).
Stone stwierdził, że będzie mu łatwiej, jeśli wpierw użyje pozostałych części
aparatu składających się na miażdż, a dopiero potem, przyciągnąwszy główkę bliżej,
tak by znalazła się w jego zasięgu, wprowadzi szpikulec do czaszki. Jego ruchy były
niezgrabne i ograniczone ciasnotą miejsca. Matronę przeszedł dreszcz, gdy
uświadomiła sobie, że Stone mógł poranić siostrę Mary Joseph Praise, a także
uszkodzić dziecko, któremu nałożył narzędzie na główkę i przyciągnął bliżej wyjścia -
przynajmniej tak mu się wydawało.
Matrona prawie zemdlała.
Obowiązkiem pielęgniarki jest asystować lekarzowi i uprzedzać jego żądania -
czy nie tego uczyła swoje stażystki? Okazało się, że wszystko poszło nie tak, zupełnie
nie tak; teraz nie wiedziała, jak go powstrzymać. Żałowała, że w ogóle odszukała te
stare narzędzia, które wynalazł mający ludzkie odruchy położnik z myślą o najbardziej
potrzebujących matkach, a nie o zdesperowanych lekarzach. Głupiec z narzędziem w
ręku nadal pozostaje tylko głupcem. Instrumenty, które Stone obracał w dłoni,
kierowały jego ruchami i myślały za niego. Matrona wiedziała, że nie może z tego
wyjść nic dobrego.
Rozdział 5
Ostatnie chwile
W ostatniej chwili, gdy doktor Hemlatha pomyślała, że mogłaby schować głowę
między kolana, szykując się na uderzenie samolotu o powierzchnię wody, zobaczyła,
że ocean nagle ustępuje wyschniętemu buszowi.
Zanim umysł przetrawił tę nową informację, maszyna podeszła do lądowania,
pędząc nad połyskującym asfaltem. Samolot z piskiem wypuścił podwozie, poruszył
ogonem i parę chwil później, wytraciwszy prędkość, potoczył się po pasie lotniska
niczym pies spuszczony ze smyczy.
Ulga pasażerów szybko przeszła w zdumienie i zawstydzenie, ponieważ nawet
najmniej wierzący zdążyli podczas spadania wznieść modły z prośbą o boską
interwencję.
Samolot zatrzymał się, ale pilot nie przerwał kłótni z wieżą. Zapalił papierosa,
chociaż tuż po wylądowaniu z wielkim halo włączył lampkę pod napisem ZAKAZ
PALENIA.
Chłopiec jęknął, więc Hema kołysała go z wprawą, o jaką by siebie nie
podejrzewała.
- Założę ci na nóżkę taki mały, maleńki bandaż, dobrze? Wtedy już nie będzie
bolało.
Młody Ormianin wytrzasnął skądś kawałek trzciny i pomógł Hemie
skonstruować prymitywną szynę.
Kiedy huk silników umilkł, Hema poczuła, że cisza, która raptem zapadła w
samolocie, rozsadza jej bębenki. Pilot rozejrzał się dokoła z uśmieszkiem satysfakcji
na twarzy, jak gdyby chciał się przekonać, czy pasażerowie wytrzymali atrakcje lotu.
Po namyśle powiedział:
- Robimy postój, żeby zabrać pewien bagaaaż i parę Bardzo Ważnych Osób.
Jesteśmy w Dżibuti! - Uśmiechnął się i pokazał wszystkim swoje fatalne uzębienie. -
Nie pozwalają mi lądować, chyba że w sytuacji awaryjnej. No to zrobiłem awarię
silnika. - Wzruszył ramionami, jak gdyby skromność nie pozwalała mu przyjąć od
pasażerów wyrazów najwyższego uznania.
Hemlatha przestraszyła się własnego głosu, który niespodziewanie przeciął
świdrującą ciszę.
- Bagaż? Ty cholerny najemniku. Wydaje ci się, że czym jesteśmy? Kozami?
Wyłączasz silnik i spadasz z nieba ot tak, żeby zatrzymać się w Dżibuti? Bez
ostrzeżenia? Tak po prostu?
Być może powinna być mu wdzięczna, cieszyć się, że żyje, ale w hierarchii jej
emocji złość zawsze zajmowała najwyższą pozycję.
- Cholerny? - zareagował pilot, czerwieniąc się. - Cholerny? - powtórzył,
gramoląc się z kokpitu. Gdy uwolnił się z pasów, spod jego szortów w stylu safari
błysnęły białe kolana.
Stanął przed nią, dysząc z wysiłku. Sprawiał wrażenie bardziej urażonego
„cholernym" niż „najemnikiem". Jego pogarda w stosunku do tej Hinduski, która go
obraziła, przewyższała złość. Podniósł na nią rękę.
- Zaraz cię wysadzę, bezczelna babo, jak coś ci się nie podoba.
Później upierał się, że podniósł rękę jedynie symbolicznie i wcale nie miał
zamiaru jej uderzyć, niech Bóg broni, by on, dżentelmen i Francuz, miał uderzyć
kobietę.
Lecz było już za późno, ponieważ Hemlatha poczuła, jak jej kończyny poruszają
się bez udziału woli, napędzane wściekłością i oburzeniem. Miała wrażenie, że
przygląda się ruchom obcej Hemlathy, której wcześniej nie było. Ta nowa Hemlatha z
niedawno odnowioną licencją na życie, która wreszcie odnalazła tego życia cel,
podniosła się z miejsca. Wzrostem dorównywała pilotowi. Uniosła okulary i przesu-
nęła je na czoło. Stanęła z mężczyzną oko w oko.
Pilot nie wiedział, co ze sobą zrobić. Spostrzegł, że jest piękną kobietą, a
ponieważ miał wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach podrywacza, przyszło
mu do głowy, czy przypadkiem właśnie nie zaprzepaścił szansy wypicia z nią tego
wieczoru kilku drinków w hotelu Ghion. Dopiero teraz zauważył, że ludzie skupili się
wokół pojękującego chłopca. I dopiero teraz zdał sobie sprawę z wściekłości jego ojca i
z zaciśniętych pięści pozostałych pasażerów, spośród których kilkoro ustawiło się
obok Hemy, niewątpliwie gotowych do jej obrony.
„Co za typ", pomyślała Hema, studiując sylwetkę pilota. Całą powierzchnię jego
nieosłoniętej skóry pokrywały pajączki naczyniowe. Żółtaczka nadała oczom
specyficzny odcień. Bez wątpienia miał powiększoną klatkę piersiową, pozbawione
owłosienia pachy, a jego jądra wyschły i z pewnością wyglądały jak orzechy włoskie, a
wszystko dlatego, że jego wątroba nie usuwa już estrogenów, które normalnie
produkuje organizm mężczyzny. Do tego stęchły zapach jagód jałowca w jego
oddechu. „Ach tak - pomyślała Hema, stawiając diagnozę - marskość wątroby. Oto
przesiąknięty ginem relikt ery kolonialnej niepotrafiący stawić czoła postkolonialnej
Afryce. Jeśli w Indiach ktokolwiek się was boi, to raczej z przyzwyczajenia.
Etiopskiego samolotu ta zasada nie dotyczy".
Poczuła, jak zalewa ją fala wściekłości skierowanej nie tylko ku temu
człowiekowi, ale w ogóle ku wszystkim mężczyznom, ku każdemu facetowi w
Głównym Szpitalu Rządowym w Indiach, który pomiatał nią, uważał, że może ją mieć
na każde zawołanie, karał za samo bycie kobietą, zmieniał jej grafik według własnego
widzimisię, przenosił ją to tu, to tam, nie bąknąwszy nawet „proszę" ani nie
zapytawszy o zdanie.
Jej bliskość, jej wdarcie się w jego nienaruszalną strefę hawana zbiło pilota z
tropu. Mimo to nie opuścił podniesionej ręki. Ale teraz, jak gdyby dopiero to
zauważył, poruszył dłonią, nie żeby uderzyć Hemę - przynajmniej tak twierdził - ale
żeby przekonać się, czy to naprawdę jego ręka, i sprawdzić, czy nadal posłusznie
wykonuje polecenia.
Podniesiona ręka była wszakże wystarczająco silną obelgą. Później, kiedy
Hema przypominała sobie całe to zajście, czerwieniła się na wspomnienie własnej
reakcji.
Jej palce wystrzeliły bowiem z prędkością błyskawicy ku szortom pilota i
zatrzymały się na jego jądrach, chwytając je jak kleszczami. Ostatnim bastionem
obrony pozostała pilotowi bielizna. Zaskoczyła ją łatwość, z jaką wykonała ten ruch, a
także lekkość, z jaką ułożyła kciuk i palec wskazujący tak, by nie zablokować
powrózka nasiennego łączącego mosznę z resztą ciała. Po latach uznała, że to, co
zrobiła, było uwarunkowane środowiskiem, w jakim przyszło jej żyć: skłonnością
grasujących w Afryce Wschodniej shifta - rabusiów - i innych przestępców do
obcinania ofiarom jąder. Cóż, jeśli wejdziesz między wrony...
Oczy płonęły jej jak męczennicy za sprawę. Pot zmienił kropkę na czole w
wykrzyknik. Miała na sobie bawełniane sari, a ponieważ panował niemiłosierny upał,
wcześniej, kiedy posadzono ich w kabinie samolotu, podciągnęła materiał aż nad
kolana - do diabła ze skromnością - a teraz, gdy nagle wstała, sari nie wróciło na swoje
miejsce, lecz pozostało podwinięte, ukazując jej uda. Poczuła na ustach smak potu,
gdy ściskała i kręciła, starając się wzbudzić we Francuzie tyle strachu i bólu, ile on
zadał jej.
- Posłuchaj, złotko - powiedziała (stwierdzając niejako przy okazji, że
faktycznie nastąpiła u niego atrofia jąder, i próbując wymacać tunica albuginea i
tunica coś tam jeszcze, i nasieniowód oczywiście, i to pobrużdżone coś z tyłu, jak to
się zwało... najądrze!). Zobaczyła, jak pilot opuszcza bezradnie ramiona, a z jego
twarzy odpływa cała krew, jak gdyby Hema odkręciła tam na dole jakiś kurek. Na
czoło wystąpiła mu wilgoć niebędąca potem.
- Przynajmniej twoja kiła nie jest w zaawansowanym stadium, bo czujesz ból w
jądrach, co?
Jego podniesiona ręka opadła płynnie w dół, po czym z wahaniem i niemal w
troskliwym geście spoczęła na przedramieniu Hemy, błagając ją w ten sposób, by nie
zwiększała siły uścisku. W samolocie zapadła grobowa cisza.
- Słuchasz mnie teraz? - odezwała się Hemlatha (przeszło jej przez myśl, że
wolałaby nie poznawać w ten sposób anatomii mężczyzny). - Czy teraz porozmawiamy
jak równi sobie?... Moje życie jest w twoich rękach, a twoje klejnoty rodowe
spoczywają w mojej dłoni. Uważasz, że możesz pogrywać sobie z ludźmi i ich
strachem? Przez twoje popisy ten chłopiec ma złamaną nogę.
Odwróciła głowę w stronę pozostałych pasażerów i nie spuszczając oka z twarzy
Francuza, zapytała:
- Czy ktoś ma ostry nóż? Albo żyletkę?
Szelest, jaki usłyszała, mógł mieć coś wspólnego z reakcją mięśni dźwigaczy
jąder wszystkich obecnych na pokładzie mężczyzn, które odruchowo skurczyły się i
pospiesznie wciągnęły wiszące między nogami fabryki nasienia do bezpiecznej
kryjówki.
- Nie mieliśmy pozwolenia... musiałem... - wyrzęził pilot.
- Wyjmij portfel i natychmiast zapłać temu dziecku - rozkazała Hema, która nie
wierzyła w skrypty dłużne, a jedynie w siłę gotówki.
Kiedy pilot szperał w portfelu, młody Ormianin wyrwał mu go z rąk i podał
ojcu rannego chłopca.
Jeden z Jemeńczyków, odzyskawszy w końcu głos, wyrzucił z siebie potok
przekleństw, machając pilotowi palcem przed nosem.
Hema powiedziała:
- A teraz zwrócisz temu chłopcu i jego rodzicom koszt biletów. Potem
wystartujesz, i to szybko... Jeśli tego nie zrobisz, nie tylko zostaniesz eunuchem, ale
osobiście napiszę petycję do cesarza, żeby załatwił, byś nie dostał pracy nawet jako
poganiacz wielbłądów, już nie mówiąc o przewożeniu czatu.
Naraz otworzyły się drzwi załadunkowe i dały się słyszeć podniesione głosy
kulisów tłoczących się wokół samolotu.
Francuz, którego gałki oczne niemal całkowicie schowały się w oczodołach,
skinął głową bez słowa. Zanim Francuzi znaleźli punkt oparcia w Pondicherry,
skolonizowali Dżibuti i częściowo Somalię, a nawet zaciekle walczyli z Anglikami w
Indiach. Lecz tego parnego popołudnia pewna brązowa dusza, która nigdy już nie
będzie tą samą duszą i za którą stali Keralczycy, Ormianie, Grecy i Jemeńczycy, poka-
zała Francuzom, że jest wolnym człowiekiem.
- I jak tu pozostać przy zdrowych zmysłach w taki upał? - powiedziała
Hemlatha, nie zwracając się do nikogo szczególnego. Puściła pilota i powstrzymując
się od śmiechu, wyszła z samolotu, żeby umyć ręce.
Rozdział 6
Moja Abisynia
Hema utkwiła wzrok w przesuwającej się w dole ziemi. Wypatrywała miejsca,
w którym stroma skarpa oddziela brązowy busz i pustynię od porośniętego bujną
roślinnością górzystego płaskowyżu Etiopii. „Tak - pomyślała - Teraz to jest mój dom.
To moja Abisynia". Abisynia brzmiała w jej uszach znacznie bardziej romantycznie niż
Etiopia.
Kraj był w gruncie rzeczy jednym wielkim górskim masywem, który wyrósł
pośród trzech pustyń leżących na terenie Somalilandu, Danakilu i Sudanu. Hema
czuła się trochę jak David Livingstone lub Evelyn Waugh14 badający tę starożytną
cywilizację, bastion chrześcijaństwa, który aż do włoskiej inwazji w 1935 roku
pozostawał jedynym nieskolonizowanym narodem Afryki. Waugh, w depeszach dla
londyńskiego „Timesa", a także w swojej książce, nie mówił o Jego Wysokości cesarzu
Hajle Syllasje I inaczej jak tylko „Wysoce Nieobyczajny"15, widząc tchórzostwo władcy
czmychającego z kraju przed zbliżającymi się wojskami Mussoliniego. Hema
wywnioskowała z zapisków Waugha, że pisarz nie mógł zaakceptować królewskiej
godności wynikającej z pozycji afrykańskiego przywódcy. Nie potrafił przyjąć do wia-
domości, że rodowód cesarza Hajle Syllasje, sięgający aż do czasów królowej Saby i
króla Salomona, sprawiał, iż przy nim dynastia Windsorów czy Romanowów
wyglądała jak zbieranina. Hema nie poświęciła zbyt wiele uwagi Waughowi i jego
książce.
Pasażerowie, którzy weszli na pokład samolotu w Dżibuti, byli w większości
Somalijczykami i obywatelami Dżibuti („Jaka, tak naprawdę, jest między nimi różnica
- pomyślała - poza tym, że jacyś zachodni kartografowie pewnego dnia narysowali na
mapie linię oddzielającą ich kraje?"). Żuli czat, palili papierosy marki 555 i mimo
smutnego, mętnego spojrzenia wydawali się zadowoleni z życia. Najważniejszy
ładunek na pokładzie, przewożony w upchniętych jedna na drugiej ogromnych belach, 14 Evelyn Waugh (1903-1966) - pisarz angielski. Jego książka wydana w 1938 roku, w której
opowiada o Etiopii, to Scoop.
15 Gra słów: angielskie Highly salacious brzmi podobnie do Hajle Syllasje.
których portem docelowym była Addis Abeba, stanowił czat. Hemie wydało się to co
najmniej dziwne, ponieważ czat zwykle podróżował dokładnie w przeciwnym
kierunku: uprawiano go w Etiopii, w okolicy Hareru, by eksportować koleją do
Dżibuti, skąd wylatywał do Adenu. To właśnie lukratywny handel czatem stał za
utworzeniem etiopskich linii lotniczych - Ethiopian Airlines. Podsłuchała, że ten
wsteczny eksport i niespodziewany przystanek w Dżibuti były spowodowane jakimś
problemem z linią kolejową i transportem kołowym, na który nałożyło się nagłe
zapotrzebowanie na dużą ilość czatu w związku z czyimś ślubem. Czat należało wy-
korzystać dzień, najdalej dwa po zebraniu, w przeciwnym razie tracił bowiem swoje
właściwości. Hema wyobraziła sobie somalijskich, jemeńskich i sudańskich kupców w
tych ich maleńkich sukach - straganach zakotwiczonych na każdej głównej i bocznej
ulicy - a także właścicieli wielkich sklepów w Merkato w Addis Abebie, zerkających na
swoje tissoty, czuwających nad pracą ekspedientów i wypatrujących dostawy czatu.
Oczami wyobraźni zobaczyła gości weselnych z ustami zbyt spieczonymi, by pluć, lecz
plujących mimo to i przeklinających przy tym, mówiących jeden drugiemu, że panna
młoda jest brzydsza, niż im się wydawało, i że ten wielki pieprzyk na jej szyi musi
oznaczać, iż odziedziczyła po swoim ojcu skąpstwo.
Hema wyobraziła sobie, jak opowiada matce o przygodzie z pilotem.
Roześmiała się, na co jeden z siedzących obok niej Somalijczyków, nowy pasażer,
posłał jej uśmiech.
Podczas trzech tygodni pobytu Hemy w Madrasie w mieście panował wilgotny
upał, ale w porównaniu z Adenem to był istny raj. Trzypokojowy dom rodziców
stojący w madraskiej dzielnicy Mylapore, bardzo blisko świątyni, w dzieciństwie
wydawał się Hemie wyjątkowo przestronny, ale przy okazji tej wizyty poczuła się w
nim wręcz klaustrofobicznie. Chociaż regularnie posyłała rodzicom przekazy pienięż-
ne, z przerażeniem stwierdziła, że od czasu jej poprzednich odwiedzin nic się w domu
nie zmieniło. Farba pokrywająca ściany łuszczyła się, tworząc abstrakcyjne wzory na
tynku, a kuchnia, czarna od dymu, przypominała ciemnię fotograficzną. Wąska
uliczka, na której dawniej widywało się samochody jedynie od święta, teraz była
hałaśliwą arterią, a biel parkanu otaczającego posesję zniknęła i jej miejsce zajął kolor
ziemi, z której wyrastał dom. Jedyną rzeczą, która dzięki upływowi czasu zyskała,
okazał się ogród; bujne bugenwille skutecznie chroniły budynek przed wzrokiem
przechodniów. Dwa drzewa mango rozrosły się i uginały pod ciężarem owoców. Jedno
z nich było odmiany Alphonso, a drugie mieszańcem o owocach, których miąższ przy
pierwszym kęsie wydawał się gumowaty, lecz po chwili rozpływał się w ustach jak
lody.
Jedyną dekoracją salonu był, jak zawsze, zawieszony na gwoździu kalendarz
firmy Glaxo reklamujący mleko w proszku. Przekarmione niebieskookie białe dziecko
nigdy nie dorosło. Napis informował: „Glaxo pomaga rosnąć ślicznym dzieciom". To
wystarczyło, by każda karmiąca piersią matka poczuła nagłe wyrzuty sumienia, że w
istocie głodzi swoją pociechę. Jako dziecko Hema nigdy nie zwracała specjalnej uwagi
na niemowlaka z kalendarza. Teraz zdjęcie przyciągnęło jej wzrok i stało się przyczyną
irytacji. Jakże pozornie niewinną obecnością był w jej życiu ów bachor. Był to intruz
niosący fałszywe przesłanie. Hema zdjęła więc kalendarz, ale przekonała się, że blady
prostokąt na ścianie przyciąga więcej uwagi niż niefortunny dzieciak. Była pewna, że
jak tylko wyjedzie, jego miejsce zajmie kolejne niemowlę z Glaxo.
Podczas krótkich wakacji w domu Hema zdążyła odmalować pokoje i
zamontować wentylatory na sufitach. Sathyamurthy, ojciec Velu, jej dawnego wroga z
dzieciństwa, z zaciekawieniem przyglądał się zza płotu, jak robotnicy wnoszą do domu
sedes w zachodnim stylu, który miał zostać zamontowany na miejscu tradycyjnej
hinduskiej toalety. Zachichotał i pokręcił głową.
- To nie dla mnie, ty stary głupolu - powiedziała Hema po angielsku. - Matka
narzeka na biodra.
Na co Sathyamurthy odpowiedział jedynymi słowami po angielsku, jakie zdołał
opanować:
- Cholerne Chiny, pocałuj mnie, Eisenhower!
Uśmiechnął się i pomachał do niej, a ona pomachała do niego.
Somalijczyk siedzący naprzeciwko Hemy miał na sobie błyszczącą, błękitną
poliestrową koszulę, a na przegubie złoty zegarek. Jego palce u nóg, wystające z
sandałów, lśniły jak wypolerowany heban. Wyglądał znajomo. Nagle ukłonił się,
wyszczerzył zęby i pokazując palce, jak gdyby brał udział w licytacji, powiedział:
- Troje dzieci, dwa strzały, jedna noc!
Przypomniała sobie. Nazywał się Adid.
- Jak tam, nadal pracujesz na dwie zmiany?
Jego zęby z kości słoniowej rozświetliły skąpane w półmroku wnętrze
samolotu. Powiedział coś do swoich towarzyszy. Uśmiechnęli się i pokiwali głowami.
„Ależ oni mają mocne zęby", pomyślała Hemlatha. Podziwiała kolor jego skóry,
lśniącej tak czystą czernią, że niemal wydawała się purpurowa. Dyrektorka jej szkoły,
Mrs. Hood, była biała jak porcelana, a dziewczęta wierzyły, że jeśli jej dotkną, ich
palce zmienią kolor na biały; w przypadku Adida palce stałyby się czarne jak smoła.
Połączenie iście królewskich manier Adida, niespiesznej gry emocji na jego twarzy, a
także mistrzostwa w uzupełnianiu każdej wyrażonej myśli odpowiednią kombinacją
ruchu warg i brwi podsunęły Hemie dziwaczną myśl, że miałaby ochotę possać jego
palec wskazujący.
Po raz ostatni widziała Adida, gdy siedział na oddziale nagłych przypadków
szpitala Missing, ubrany w powłóczystą szatę i zupełnie niewzruszony, chociaż jego
ciężarna żona zwijała się z bólu. Kiedy Hemlatha odwinęła warstwy bawełny, ujrzała
młodą, bladą, anemiczną dziewczynę. Jej ciśnienie krwi było astronomiczne. Cierpiała
na rzucawkę porodową. Podczas gdy Hemlatha, zabrawszy kobietę na salę operacyjną
numer trzy, za pomocą cesarskiego cięcia pomagała przyjść na świat pierworodnemu,
Adid zniknął i za jakiś czas wrócił, prowadząc tym razem swoją starszą żonę, również
w zaawansowanej ciąży; kobieta zaczęła rodzić w gharry - konnej dorożce - już na
progu ambulatorium. Hemlatha wybiegła do niej w samą porę, by przeciąć pępowinę.
Naparła na brzuch kobiety, lecz zamiast łożyska ze środka wypadło drugie dziecko.
Uśmiech Adida, gdy ujrzał drugiego niemowlaka, w sumie już trzeciego, sięgał od
ucha do ucha. Hema zasugerowała, że powinien nosić szarfę z napisem JEDNA NOC,
DWA STRZAŁY, TROJE DZIECI. Adid roześmiał się jak człowiek, który nigdy nie
poznał znaczenia słowa „zmartwienie".
- Tak, tak - powiedział teraz, podnosząc głos, by przebić się przez jednostajny
huk silników. Mówił z urywanym, francuskim akcentem mieszkańca Dżibuti. - Miarą
bogactwa mężczyzny jest liczba dzieci, jakie spłodził. Bo w końcu cóż innego po sobie
zostawimy, czyż nie, pani doktor?
Hema, która kilka minut wcześniej w istocie zastanawiała się nad podobną
kwestią, uznała, że podług takiej miary jest prawdziwym nędzarzem.
- Amen - odparła. - Musisz więc być milionerem.
Na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek. Poruszając brwiami i
strzelając oczami, pokazał na siedzącą obok niego kobietę, zawoalowaną i obleczoną w
czerwono-pomarańczową bawełnianą szatę. Spod materiału wystawała bardzo blada,
pomalowana henną stopa. Hema doszła do wniosku, że kobieta jest Jemenką. Albo
muzułmanką z Pakistanu lub Indii.
- Ona jest...? - zaczęła Hemlatha, mając nadzieję, że pytanie o narodowość nie
okaże się niegrzeczne.
Adid energicznie skinął głową.
- Jeszcze co najmniej trzy miesiące. A kolejna czeka w domu!
- Powiem ci coś - rzekła Hema, spoglądając znacząco na krocze Adida. -
Poproszę doktora Ghosha, żeby dał ci specjalną zniżkę na wazektomię. Dwa w cenie
jednego. Wyjdzie taniej, niż gdyby podwiązać jajowody wszystkim twoim begam -
damom.
Para z Gudżaratu siedząca dokładnie na wprost Hemy spojrzała na Adida z
pogardą, gdy ten, klepnąwszy się w udo, wybuchnął donośnym śmiechem.
- Może przywieziesz żony do przychodni przedporodowej? - zapytała Hema. -
Tak mądry człowiek jak ty nie powinien czekać, aż coś im się stanie. Przecież nie
chcesz, żeby cierpiały.
- To nie jest mój wybór. Wie pani, jakie są te kobiety. Nie ruszą się, chyba że
padną nieprzytomne - stwierdził po prostu.
„Święta racja", pomyślała. Przed wieloma laty pewna Arabka w Merkato rodziła
przez wiele dni, a kiedy jej mąż, bogaty kupiec, przyprowadził doktora Bachellego, by
ją obejrzał, ciężarna kobieta nie pozwoliła się zbadać lekarzowi mężczyźnie, lecz tak
usadowiła się za drzwiami prowadzącymi do sypialni, że każda próba ich otwarcia
skutkowałaby jej zgnieceniem. Arabka zmarła w samotności, za drzwiami sypialni,
wzbudzając powszechny podziw swojej społeczności.
Ponieważ Hema była głodna, a także po to, by jeszcze bardziej zirytować parę z
Gudżaratu, wzięła trochę czatu od Adida i zaczęła go żuć. Wcześniej nigdy nie przyszło
jej na myśl, by robić coś takiego, ale wydarzenia ostatnich kilku godzin wiele zmieniły.
Początkowo czat smakował goryczką, ale potem mięsista masa zrobiła się
prawie słodka i nie wywoływała już tak nieprzyjemnego wrażenia.
- Cud nad cudami - powiedziała głośno, gdy policzki napęczniały jej jak u
wiewiórki ziemnej, a szczęka wpadła w leniwy, przeżuwający rytm typowy dla tysięcy
konsumentów czatu, jakich zdarzyło jej się spotkać. Jak prostytutka wykorzystała
torebkę jako podpórkę pod łokieć i umieściła jedną stopę na ławeczce, podciągając
kolano aż pod brodę. Nachyliła się ku zaskakująco rozmownemu Adidowi.
- .. .no i spędziliśmy większość pory deszczowej poza Addis Abebą, w Aweyde,
to jest blisko Hareru.
- Dobrze znam Aweyde - powiedziała Hema, co nie było prawdą. Była tam
samochodem wiele, wiele lat temu, na wycieczce, bo chciała zobaczyć otoczone
murami miasto Harer. Jedyną rzeczą, jaką zapamiętała z Aweyde, było to, że całe
miasto wyglądało jak jedno wielkie targowisko czatu. Domy były tragicznie
zaniedbane, nikt się nie przejmował, by je choćby pobielić. - Dobrze znam Aweyde -
powtórzyła, a czat sprawił, że faktycznie tak było. - Ci, co tam mieszkają, są tak
bogaci, że wszyscy mogliby jeździć mercedesami, ale żaden nie wyda złamanego
grosza, żeby pomalować drzwi wejściowe. Mam rację?
- Doktorko, skąd pani wie takie rzeczy? - zapytał zdumiony Adid.
Hema uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: „Mój drogi, niewiele się
przede mną ukryje". A potem pomyślała o jajach Francuza, zmarszczkach, szwie,
który oddziela jedno jądro od drugiego, o błonie kurczliwej i komórkach Sertolego. Jej
umysł wszedł na najwyższe obroty; stała się hiperświadoma.
Nie czuła już duchoty panującej w kabinie i cieszyła się, że wraca do domu.
Chciała powiedzieć Adidowi: „Kiedy studiowałam medycynę, musieliśmy przepro-
wadzić na pacjencie pewien test, by przekonać się o jego reakcji na ból trzewny. To
inny rodzaj bólu niż ten, który odczuwasz, kiedy uderzysz się na przykład w kolano.
Ból trzewny bierze się ze środka, pochodzi z organów wewnętrznych. Niełatwo go
opisać, jeszcze trudniej zlokalizować. W każdym razie my, studenci, musieliśmy
ścisnąć jądra pacjenta, żeby sprawdzić jego odczucia w związku z bólem trzewnym,
ponieważ niektóre choroby, jak na przykład kiła, powodują, że traci się doznania tego
rodzaju bólu. Pewnego dnia, gdy staliśmy przy łóżku pacjenta chorego na syfilis, pro-
fesor wybrał akurat mnie, żebym zademonstrowała właściwości bólu trzewnego.
Mężczyźni w naszej grupie zaczęli rechotać. W tamtych czasach byłam odważna i nie
wahałam się ani chwili. Odsłoniłam pacjentowi jaja - przepraszam: jądra. Miał
zaawansowaną kiłę. Kiedy je ścisnęłam, facet się tylko uśmiechnął. Nic. Zero bólu.
Żadnej reakcji. Ścisnęłam mocniej. Nadal nic. Ale jeden z moich kolegów zemdlał!".
Adid wyszczerzył zęby, jak gdyby Hema rzeczywiście opowiedziała mu tę
historię.
*
Samolot obniżał lot, przebijając się przez rozsiane nad Addis Abebą chmury.
Gęsty las eukaliptusowy początkowo całkowicie zasłaniał miasto. Cesarz Menelik
przed wieloma laty sprowadził eukaliptusy z Madagaskaru, wcale nie ze względu na
ich olejek, ale z myślą o drewnie na opał, którego brak sprawiał, że niemal
wyprowadził się ze stolicy. Eukaliptus przyjął się w etiopskiej glebie wprost
doskonale. Rósł w imponującym tempie: dwanaście metrów w ciągu pięciu lat,
dwadzieścia metrów w ciągu dwunastu. Menelik sadził więc eukaliptusy całymi
hektarami. Drzewo był w zasadzie niezniszczalne - zawsze bowiem odrastało, gdy się
je ścięło - i okazało się doskonałe do budowy domów.
Zza drzew wyłonił się nieporośnięty teren usiany okrągłymi, krytymi strzechą
chatami zwanymi tukul i zbudowanymi z gałęzi ciernistych krzewów zagrodami dla
bydła. Potem, na skraju miasta, pojawiły się zbite w jedną wielką masę domy
przykryte dachami z blachy falistej. Mignął kościół z niewielką wieżą, a zza niego
wyłoniło się miasto. Hema dostrzegła wstęgę Churchill Road zaczynającej bieg od
stacji kolejowej i wspinającej się stromo ku Piazzy. Kursowały nią w tę i z powrotem,
mozoląc się w górę zbocza, nieliczne samochody i busy. Widok nowoczesnego
centrum miasta sprawił, że myśli Hemy powędrowały ku cesarzowi Hajle Syllasje. Za
jego panowania Etiopia przeszła więcej zmian niż przez ostatnie trzy stulecia. Tam, w
dole, na poziomie ulicy, jego portret - haczykowaty nos, cienka linia ust, wysoko
zarysowane brwi - można było znaleźć w każdym domu. Ojciec Hemy był gorącym
zwolennikiem cesarza, ponieważ tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdy
Mussolini czaił się na Abisynię, cesarz Hajle Syllasje przestrzegł świat przed wysoką
ceną, jaką przyjdzie zapłacić za stanie z boku i milczące przyzwolenie na najechanie
przez Włochów suwerennego państwa, jakim jest Etiopia; owa bierność, powiedział,
rozbudzi ambicje terytorialne nie tylko Włochów, lecz także Niemców. „Bóg i historia
zapamiętają waszą decyzję", brzmiały jego słynne słowa w Lidze Narodów. Stało się,
jak przepowiedział. Cesarza przedstawiano jako gościa, który postawił się łobuzowi (i
przegrał).
- Widzi pani szpital Missing, madam? - zagadnął Adid, patrząc jej przez ramię.
- Brakuje mi Missing - odparła.
Całe wzgórze w pobliżu lotniska płonęło intensywną pomarańczową barwą
kwitnących kwiatów meskel, oznajmiających w ten sposób, że pora deszczowa
dobiegła końca. Inne wzniesienie upstrzone było siecią przybudówek i baraków
krytych blachą falistą, odcinających się od otoczenia rdzawym brązem
skorodowanego materiału. Każda chałupa dzieliła boczną ścianę z sąsiednią, przez co
cały ich ciąg wyglądał jak długi, nieregularny wagon kolejowy wspinający się na szczyt
pagórka i wysyłający we wszystkie możliwe kierunki setki odgałęzień.
Francuz śmignął nisko nad pasem startowym, zmuszając w ten sposób
pracownika urzędu celnego do wskoczenia czym prędzej na rower i przegnania z płyty
lotniska zabłąkanych krów. Potem zatoczył koło nad lotniskiem i posadził maszynę.
W jednej chwili żółtozielone auta z etiopskimi policjantami zatrzymały się z
piskiem opon obok samolotu. Towarzyszyli im pracownicy Ethiopian Airlines.
Otwarto klapę ładowni samolotu. Poruszające się w szalonym tempie ręce zabrały się
do wyładowywania czatu. Bele wrzucano do volkswagenow transporterów i do
trójkołowców, a kiedy zabrakło w nich miejsca, zaczęto je upychać do policyjnych
samochodów. Wkrótce kolumna pojazdów odjechała na sygnale. Dopiero wtedy
pozwolono wysiąść pasażerom.
Silnik biało-niebieskiego fiata 600 zawył, gdy autko sprężyło się, by ruszyć w
drogę z Hemlathą i jej grundigiem - osobiście nadzorowała umieszczenie wielkiej
skrzyni na bagażniku na dachu.
Addis Abeba przywitała ją cudownym słonecznym popołudniem, które
sprawiło, że zapomniała o dwudniowym spóźnieniu. Światło na tej wysokości było
zupełnie inne niż w Madrasie, oblewało wszystko swoim blaskiem, nie odbijało się od
każdej napotkanej powierzchni. W lekkim wiaterku nie było czuć nadciągającego
deszczu, chociaż akurat to mogło się zmienić w każdej chwili. Hema wciągnęła nosem
leśny, uzdrawiający zapach eukaliptusa, aromat, który nigdy nie sprawdzał się w
perfumach, ale pobudzał do życia, gdy unosił się w powietrzu. Poczuła też kadzidło,
które niemal wszyscy mieszkańcy umieszczali na swoich piecach na węgiel drzewny.
Przepełniała ją radość życia i radość z powrotu do Addis Abeby, nie do końca jednak
wiedziała, co ma zrobić z nieoczekiwanie zalewającą ją falą nostalgii, niespełnionym
pragnieniem, którego nie potrafiła zidentyfikować.
Wraz z końcem pory deszczowej na ulicach wyrosły prowizoryczne stragany.
Sprzedawano z nich zieloną papryczkę chili, cytryny i pieczoną kukurydzę. Mężczyzna
z beczącą owcą przewieszoną jak szal wokół szyi usiłował wypatrzyć drogę przed sobą.
Kobieta sprzedawała pęki liści eukaliptusa, których używało się jako opału do
przygotowywania indżery. Nieco dalej Hema zobaczyła małą dziewczynkę wylewającą
ciasto na dużą, płaską blachę wspartą na trzech cegłach, między którymi płonął ogień.
Kiedy indżera będzie gotowa, zdejmie się ją z blachy jak płachtę obrusa, potem złoży
raz, drugi, i jeszcze raz, a na koniec odłoży do koszyka.
Stara kobieta w czarnym żałobnym odzieniu zatrzymała się, by pomóc jakiejś
matce umieścić niemowlę na plecach w sakwie utworzonej z szammy, białej
bawełnianej szaty, którą zarówno mężczyźni, jak i kobiety narzucali sobie na ramiona.
Mężczyzna z uschniętymi, podkurczonymi nogami przedzierał się przez
chodnik, opierając się na sztywnych rękach. W obydwu dłoniach trzymał drewniane
klocki z uchwytami: najpierw wspierał się na klockach, a potem przerzucał do przodu
resztę ciała. Poruszał się zaskakująco szybko i wyglądał przy tym jak maszerująca
drogą litera M. Hema chłonęła te widoki, które po krótkiej nieobecności wydały jej się
osobliwą nowością.
Obok niej przeszło stado mułów objuczonych drewnem na opał. Mimo razów,
które regularnie wymierzał im biegnący u ich boku bosonogi właściciel, zwierzęta
miały zadziwiająco potulny i anielski wyraz pysków. Taksówkarz oparł się na
klaksonie. W tym tłumie samochód, mimo wyjącego na wysokich obrotach silnika,
mógł jedynie pełznąć niczym kolejna bestia niosąca zbyt ciężkie brzemię.
Muły i poirytowanego taksówkarza wyprzedziła ciężarówka wioząca owce;
biedne stworzenia były tak stłoczone, że brakowało im miejsca, by choćby mrugnąć.
Zwierzęta miały szczęście, ponieważ te akurat owce wieziono na rzeź. Przed Meskel,
świętem odnalezienia Prawdziwego Krzyża Chrystusa, do stolicy sprowadzano
ogromne stada owiec. Zwierzęta, wyczerpane długotrwałym marszem, ledwo trzy-
mające się na nogach, trafiały prosto na stoły świętujących. Po Meskel nie słyszało się
już ani nie widywało owiec w Addis Abebie. Jedynie handlarze skórami przemierzali
uliczki i wydzierali się na cały głos: „Ye beg koda alle!, owczą skórkę, kto ma!". Zwykle
któryś z mieszkańców zatrzymywał handlarza, po czym ten, potargowawszy się jak na-
leży, dodawał kolejną skórkę do kolekcji, którą dźwigał na ramionach, i ponownie
wznosił płaczliwy okrzyk.
Hemlatha nagle zaczęła zauważać wszędzie dzieci, jak gdyby przez te wszystkie
lata były dla niej niewidzialne. Dwóch chłopców toczyło przed sobą krzywe metalowe
obręcze, patykiem poganiając je i sterując nimi; biegali w tę i we w tę, wydając z siebie
dźwięki mające imitować odgłos silnika samochodu. Maluch, z którego nosa spływały
prosto do ust grube gile, z zazdrością przyglądał się starszym chłopcom. Ogolono mu
głowę, zostawiwszy jedynie z przodu kępkę włosów, która wyglądała jak wysepka na
jeziorze. Kiedy Hema po raz pierwszy przyjechała do Etiopii, dowiedziała się, że
dzieciom strzyżono głowy w tak nietypowy sposób po to, by Bóg, jeśli postanowi
zabrać je do siebie (bo przecież zabrał ich już tak wiele), miał za co złapać i mógł
unieść je do nieba.
Z tyłu stała matka, ukryta w cieniu zasłony z koralików będącej wejściem do
buna-bet, kawiarni, która przypominała raczej bar, ponieważ podawano w niej
również trunki znacznie mocniejsze niż kawa. Nocą z wnętrza baru wyleje się blask
żółtych, czerwonych i zielonych jarzeniówek, a kobieta, przeszedłszy całkowitą
metamorfozę, będzie oferowała klientom napoje i swoje towarzystwo. Ustawiony na
cynkowym blacie baru ekspres do kawy - spuścizna po włoskiej okupacji - stanowił o
klasie lokalu. Obojętny wzrok kobiety padł na taksówkę, potem na Hemę i nagle rysy
jej twarzy stężały, jak gdyby w jej osobie ujrzała konkurentkę. Przeniosła spojrzenie
na dziwny pakunek spoczywający na dachu samochodu, a następnie lekceważąco
odwróciła głowę, jakby chciała powiedzieć: „Nic mnie to nie obchodzi". „Może jest
Amharką - pomyślała Hema - ma orzechową skórę i wysokie kości policzkowe. Jest
taka ładna. Pewnie to znajoma Ghosha". We włosy miała wetknięty grzebień, jakby
zrobiła sobie przerwę w doprowadzaniu fryzury do porządku. Jej nogi błyszczały od
grubej warstwy kremu Nivea. Hema nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że kobieta
od czasu do czasu połyka nieco kremu, wierząc, że w ten sposób rozjaśni sobie
karnację. „Z tego, co wiem, to skuteczna metoda", powiedziała do siebie, chociaż na
samą myśl przeszedł ją dreszcz.
Pomiędzy nowszymi domami wzniesionymi z pustaków stały budy - ich
niepomalowane ściany ukazywały patyki i słomę zlepione błotem. Wystarczyło tylko
wbić w ziemię palik, nałożyć na niego odwróconą do góry dnem pustą puszkę i
powiedzieć: „To jest buna-bet i chociaż nie mamy ekspresu do kawy i podajemy
domowej roboty tedż16, i również warzone w domu piwo tella zamiast butelkowanego
St. George'a, nasze usługi są tak samo dobre jak gdzie indziej".
Najstarszy zawód świata nie wzbudzał powszechnej sensacji; nawet Hema
niespecjalnie się przejmowała prostytutkami. Zdążyła się nauczyć, że wyrażanie
16 Tedż - etiopski miód pitny.
oburzenia jest daremne - to tak, jakby czuć się dotkniętym obecnością tlenu w
powietrzu. Niemniej jednak konsekwencje społecznego przyzwolenia na ten proceder
były dla niej widoczne gołym okiem: ropnie jajowodów i jajników, bezpłodność
będąca następstwem rzeżączki, rodzenie martwych płodów i dzieci z wrodzoną kiłą.
Na głównej ulicy Hema zobaczyła brygadę szczerzących zęby, ciemnoskórych,
grubokościstych Gurage, nad którymi sprawował pieczę roześmiany włoski nadzorca.
Gurage byli ludem zamieszkującym południową część kraju, cieszyli się zasłużoną
reputacją ludzi pracowitych i chętnie parających się zajęciami odrzucanymi przez
miejscowych. Gebrew, gdy potrzebował kilku par rąk do pomocy w Missing,
wychodził po prostu przed bramę i krzyczał: „Gurage!". Ostatnio zaczęto traktować to
jako termin obraźliwy, więc bezpieczniej było krzyknąć: „Kulis!".
Cała ekipa robotników była bosa, z wyjątkiem Włocha i jednego z mężczyzn,
który wcisnął stopy w niedopasowane plastikowe buty, wykroiwszy w nich dziury -
wystawały przez nie jego wielkie paluchy. Widok czarnych robotników i białego
nadzorcy powinien Hemę rozzłościć. Zastanawiała się, czemu tak się nie stało - być
może dlatego, że Włosi, którzy po wyzwoleniu zostali w Etiopii, byli tak bardzo
niefrasobliwi, gotowi żartować z siebie samych, że doprawdy trudno było żywić do
nich urazę. Życie było dla nich takie, jakie było, ni mniej, ni więcej, tylko przerwą
między posiłkami. A może odkryli, że w takich okolicznościach żaden inny sposób
bycia zwyczajnie się nie sprawdza? Hema przekonała się, że jak tylko nadzorca
odwraca głowę, robotnicy przestają pracować. Tempo iście ślimacze, ale mimo
wszystko szkoły, biura, wielki budynek poczty i bank narodowy powoli rosły, by
dorównać splendorem katedrze Świętej Trójcy, Parlamentowi i Pałacowi Jubileuszo-
wemu. Cesarska wizja afrykańskiej stolicy w europejskim stylu nabierała kształtu.
Być może sprawiły to myśli o cesarzu, a może to, że taksówka zatrzymała się na
skrzyżowaniu, przy którym kiedyś, na miejscu obecnego ciągu sklepów, stały
szubienice, dość że Hema nagle odpłynęła myślami ku scenie, która od lat nie dawała
jej spokoju.
To tutaj, dokładnie w tym miejscu, w 1946 roku, w pierwszych miesiącach
pobytu jej i Ghosha w Etiopii, natknęli się na tłum blokujący drogę. Stanąwszy na
stopniu volkswagena Ghosha, Hema ujrzała prymitywną konstrukcję, z której
zwieszały się trzy stryczki. Podjechała przerobiona trenta quattro z wojskowymi
oznaczeniami. Trzem siedzącym na platformie skutym etiopskim więźniom kazano
wstać. Mężczyźni byli ubrani zupełnie zwyczajnie: w koszule i spodnie, mieli na
nogach buty, jak gdyby zabrano ich z domu, od obiadu.
Etiopski oficer w mundurze Gwardii Cesarskiej odczytał coś z kartki, którą
potem cisnął na ziemię. Hema patrzyła zafascynowana, jak żołnierz precyzyjnie
nakłada każdemu skazańcowi stryczek i przesuwa węzeł za ucho. Więźniowie
sprawiali wrażenie pogodzonych z losem, co samo w sobie było aktem niesamowitej
odwagi. Z postury jednego z nich - wysokiego starszego mężczyzny - Hema
wywnioskowała, że cała trójka to wojskowi. Ów siwiejący, lecz wyprostowany jak
struna człowiek odezwał się do oficera Gwardii, który nachylił głowę, by wysłuchać
jego słów. Następnie skinął głową i zdjął stryczek z szyi mężczyzny. Więzień wychylił
się z platformy i wyciągnął skute kajdankami ręce do szlochającej kobiety. Kobieta
zdjęła mu z palca obrączkę i ucałowała jego dłoń. Skazaniec cofnął się i spojrzał pod
nogi, jak aktor, który szuka znacznika na scenie. Potem ukłonił się przed katem, ten
odwzajemnił gest i z powrotem umieścił na szyi więźnia linę z delikatnością, z jaką
mąż zawiesza girlandę na szyi swej nowo poślubionej żony.
Hema nie rozumiała, czego jest świadkiem - jeszcze nie rozumiała. Skłonna
była uwierzyć, że ogląda swego rodzaju przedstawienie. Gwałtowność tego, co
nastąpiło potem - samochód odjeżdżający z rykiem silnika, rzucające się ciała, głowa
opadająca na pierś pod dziwacznym, niemożliwym kątem, szaleńcze poruszenie
pośród gapiów, którzy zdzierają buty z nóg martwych mężczyzn - była znacznie mniej
niepokojąca niż świadomość, że przyszło jej żyć w kraju, w którym może dojść do
czegoś takiego. Owszem, w Madrasie też niejednokrotnie spotykała się z brutalnością
i okrucieństwem, lecz przyjmowały one postać obojętności na cierpienie i braku
zainteresowania lub też formę korupcji.
Po tym wydarzeniu Hema przez wiele dni źle się czuła. Zastanawiała się nad
wyjazdem z Etiopii. W „Ethiopian Herald" nie znalazła najmniejszej wzmianki o
wydarzeniu; rząd nie wyraził chęci skomentowania tego, co zaszło. Mężczyźni
planowali rewolucję - tak mówili ludzie - a cesarz odpowiedział egzekucją. Cesarz
dbał, by kruchy kraj nie zbaczał z drogi.
Hema nigdy nie zapomniała niechętnie wykonującego swoje obowiązki kata -
był przystojnym mężczyzną, którego skroń tworzyła ostry kąt z brwiami, co nadawało
głowie kształt topora. Miał nos spłaszczony u nasady, jak gdyby pozostałość po
dawnym złamaniu. Dobrze zapamiętała jego pełen.dostojeństwa pokłon, który złożył
skazańcom, zanim wykonał rozkaz. Zrobiło jej się go szkoda, a nawet poczuła w
stosunku do niego odrobinę szacunku, ponieważ tym gestem ukazał wewnętrzny
konflikt między poczuciem lojalności a współczuciem dla skazanych. Gdyby odmówił
wykonania rozkazów, sam zawisłby na szubienicy. Hema była przekonana, że postąpił
wbrew własnemu sumieniu.
„A może właśnie to trzyma mnie od tylu lat w Addis Abebie - pomyślała - to
połączenie kultury i brutalności, to formowanie się nowego kształtu w tyglu
prastarego błota. Miasto ewoluuje, a ja czuję się częścią jego rozwoju, w
przeciwieństwie do Madrasu, który, jak mi się wydaje, został ostatecznie uformowany
na wiele stuleci przed moim urodzeniem. Czy ktokolwiek poza rodzicami zauważył, że
zniknęłam?".
- A może zostaniesz w Indiach? W Madrasie jest tyle biednych kobiet, które
spotyka bezsensowna śmierć - powiedział bez przekonania ojciec podczas jej ostatniej
wizyty w domu.
- Chcesz, żebym tutaj, w tym domu, posługiwała biednym? - odparła. - Bo jeśli
nie, to znajdź mi pracę. Niech mnie zatrudni miasto albo może państwowa służba
zdrowia. Skoro mój kraj tak mnie potrzebuje, to dlaczego mnie nie chce?
Obydwoje dobrze znali odpowiedź: pracę znajdowali ci, którzy gotowi byli dać
łapówkę. Westchnęła, na co taksówkarz obejrzał się przez ramię. Raz jeszcze
przeżywała ból pożegnania z rodzicami.
Widok bosonogich wieśniaczek niosących na głowach niewiarygodnie wielkie
pakunki i dorożek przemierzających drogi podtrzymał poczucie niesamowitości i aurę
tajemniczości otaczającą to starożytne królestwo, o którym Ksiądz Jan pisał w
średniowieczu z emfazą jako o magicznym chrześcijańskim królestwie otoczonym
ziemiami muzułmanów. Tak... być może w Ameryce panuje teraz epoka przeszczepów
nerek i niewykluczone, że szczepionka na chorobę Heine-Medina dotrze nawet do
Indii, lecz tutaj Hema miała wrażenie, że oszukała czas, ponieważ ze swoją
dwudziestowieczną wiedzą trafiła do zupełnie innej epoki. Władza płynęła od Jego
Cesarskiej Mości ku rasom i dejazmachom17, potem ku drobniejszej szlachcie, a na
17 Rasowie i dejazmachowie - etiopskie tytuły szlacheckie.
koniec ku wasalom i peonom. Umiejętności Hemy okazały się tak rzadkie, tak bardzo
potrzebne tym najbiedniejszym spośród najbiedniejszych, a czasem nawet tym
najbogatszym z najbogatszych w królewskim pałacu, że czuła się doceniana. Czyż nie
na tym polega istota domu? Że nie jest to miejsce, z którego pochodzisz, lecz w
którym czujesz się potrzebna?
Mniej więcej o drugiej po południu taksówka wioząca Hemę zatrzymała się
przed szarobrązową bramą Missing, światem samym w sobie.
Kamienny mur otaczał należącą do szpitala działkę i bronił dostępu do
budynków. Wzdłuż muru rosły eukaliptusy, a tam gdzie ich brakowało, zastępowały je
jodły, chlebowce i akacje. Na szczycie muru murarze umieścili szkło z potłuczonych
zielonych butelek, żeby odstraszyć potencjalnych intruzów - w mieście szerzyły się
drobne kradzieże i napady rabunkowe - ale widok kwiatów róży wystających zza muru
łagodził surowość tego środka zapobiegawczego. Pokryta cienką blachą brama z
kutego żelaza była zwykle zamknięta, pacjentów wpuszczano przez małą furtkę, która
otwierała się w bramie. Teraz brama była jednak otwarta na oścież, podobnie zresztą
jak furtka.
Wjechawszy na teren szpitala, Hema stwierdziła, że drzwi i okiennice budki
strażniczej Gebrew również nie są zamknięte, a kiedy samochód wspinał się w górę
zbocza, zobaczyła, że otwarto ponadto wszystkie możliwe okna w budynku zarówno
szpitala, jak i ambulatorium. Gebrew, strażnik (a przy okazji ksiądz), podpierał
właśnie kamieniem otwarte drzwi do drewutni.
Kiedy zobaczył taksówkę, puścił się ku niej biegiem. Poły jego płaszcza z
armijnych nadwyżek łopotały na wietrze. Biały zawój na głowie sprawiał, że jego twarz
wydawała się niemal chłopięca. W ręku ściskał krzyżyk i różaniec. Próbował gestem
przegnać taksówkę. Gebrew był nerwowym mężczyzną ze skłonnością do szybkiego
mówienia; często jego ciało wykonywało gwałtowne ruchy. Tym razem jednak
wydawał się znacznie bardziej wstrząśnięty niż zwykle. Patrzył na Hemę ze
zdumieniem, jak gdyby wcześniej zakładał, że nigdy więcej nie ujrzy jej w Missing.
- Bogu niech będą dzięki, że pani doktor bezpiecznie wróciła, witam, witam, jak
się pani ma, czy dobrze? Bóg wysłuchał naszych próśb - powiedział po amharsku.
Pokłonił się, odpowiedziała mu tym samym, a potem znowu się pokłonił i nie
przestałby, gdyby się nie odezwała:
- Gebrew!
Wyciągnęła banknot pięciobirrowy.
- Weź miskę, pójdź do Sheba Bar i przynieś, proszę, trochę doro-wot -
powiedziała.
Zaburczało jej w brzuchu na myśl o smakowitym curry z kurczaka z berbere,
etiopską przyprawą na bazie papryki. Słabo znała amharski, a w dodatku potrafiła
posługiwać się jedynie czasem teraźniejszym, lecz doro-wot było określeniem, które
opanowała bardzo wcześnie i bardzo szybko. Myślała o tej potrawie przez parę
ostatnich wieczorów w Madrasie, przeżywszy kilka tygodni na czysto wegetariańskiej
diecie rodziców. Wot nakładano na miękką indżerę, a inne po zrolowaniu służyły do
nabierania mięsa. Zanim Gebrew wróci z kolacją, indżera na dnie miski zdąży
przesiąknąć curry. Hema poczuła, jak zbiera jej się ślina.
- Tak, dobrze, zrobię, pani doktor, Sheba jest najlepsza, niech będzie
błogosławiony ich kucharz, Sheba jest...
- Powiedz mi, Gebrew, dlaczego drzwi i okna są otwarte?
Dopiero teraz zauważyła, że Gebrew ma krew za paznokciami i brudne od krwi
palce, a na rękawach pełno pierza.
- Och, pani doktor! - odparł Gebrew. - To próbowałem pani powiedzieć!
Dziecko utknęło! Dziecko. I siostra! I dziecko!
Nie zrozumiała. Nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Uśmiechnęła się i
zaczekała na dalsze wyjaśnienia.
- Pani! Siostra rodzi! I ona nie rodzi dobrze!
- Co? Powtórz! - Może nie zrozumiała go dobrze, bo przecież słabo znała
amharski i nie było jej przez pewien czas w Missing.
- Siostra, pani doktor - powiedział Gebrew przerażony, że lekarka nie pojmuje,
co do niej mówi. Pomyślał, że nie zaszkodzi zacząć mówić głośniej i wyżej, w efekcie z
jego gardła wydobył się jedynie bezładny pisk.
„Siostra" w Missing zawsze oznaczało siostrę Mary Joseph Praise, ponieważ
prócz niej jedyną zakonnicą była Matrona Hirst, o której wszyscy mówili per
Matrona; do pielęgniarek zwracano się na przykład: siostro Almaz, siostro Esther,
podając imię, a nie po prostu „siostro".
Ku zdumieniu Hemy, Gebrew się rozpłakał, a jego głos zrobił się ostry i
nieprzyjemny.
- Przejście się zamknęło! Próbowałem wszystkiego. Otworzyłem wszystkie
drzwi i okna. Otworzyłem kurczaka!
Złapał się za brzuch i wygiął się, groteskowo naśladując poród. Spróbował
jeszcze po angielsku:
- Baby! Baby? Madam, baby?
To, co próbował jej przekazać, było wystarczająco jasne, nie było mowy o
pomyłce. Lecz bez względu na to, w jakim języku Gebrew przekazałby jej tę
wiadomość, Hemie i tak trudno byłoby w nią uwierzyć.
Rozdział 7
Fetor ter ribilis
Drzwi sali operacyjnej numer trzy otworzyły się z hukiem. Praktykantka
wrzasnęła. Matrona chwyciła się za serce na widok kobiety owiniętej sari - ręce miała
wsparte na biodrach, jej pierś gwałtownie podnosiła się i opadała, a nozdrza
rozszerzały jak u wściekłego byka.
Zamarli. Skąd mieli wiedzieć, czy rzeczywiście stoi przed nimi Hema we
własnej osobie, czy tylko udająca ją zjawa? Kobieta wydawała się wyższa i pełniejsza
niż Hema, którą znali, i miała nabiegłe krwią, smocze oczy. Dopiero kiedy otworzyła
usta i przemówiła, ich wątpliwości zniknęły.
- Co za cholerne bzdury wygaduje ten Gebrew? Na Boga, co się dzieje?
- To cud - powiedziała Matrona, mając na myśli pojawienie się Hemlathy, co
oczywiście jeszcze bardziej zdezorientowało przybyłą. Praktykantka, która zaczerwie-
niła się tak, że jej blizny po ospie przybrały wygląd zatopionych w ciele błyszczących
główek gwoździ, dodała:
- Amen.
Stone wstał i na widok Hemy uniósł brwi. Nie powiedział ani słowa, lecz zrobił
minę człowieka, który wpadłszy w szczelinę lodową, zobaczył spuszczaną z nieba linę
ratowniczą.
Wspominając to wydarzenie wiele, wiele lat później, Hema powiedziała mi:
- Synu, moja ślina zamieniła się w cement. Twarz i kark oblał mi pot, chociaż w
sali operacyjnej można było zamarznąć. Bo widzisz, zanim zdążyłam z medycznego
punktu widzenia przetrawić to, co zobaczyłam, poczułam ten smród.
- Jaki smród?
- Nie znajdziesz tego w podręcznikach, Marionie, więc nawet nie szukaj. Wrył
mi się głęboko, o tutaj. - Popukała się w głowę. - Jeśli kiedykolwiek napiszę jakiś
podręcznik, nie to, żeby w ogóle interesowały mnie takie rzeczy, będzie w nim cały
rozdział poświęcony wyłącznie zapachom położniczym. - Zapach był zarazem piekący
i słodki, a te dwie przeciwstawne jego cechy złożyły się na odór, który Hema nazwała
fetor terribilis. - To zawsze oznacza katastrofę na porodówce. Martwą matkę albo
martwe dziecko, albo morderczy instynkt ojca. Albo wszystko razem.
Spojrzała z niedowierzaniem na ilość krwi na podłodze. Wzdrygnęła się na
widok narzędzi chirurgicznych leżących bez ładu i składu: na pacjentce, obok
pacjentki, na stole operacyjnym. Lecz najsilniej poraziła ją świadomość - z którą
walczyła i której wciąż nie umiała zaakceptować - że siostra Mary Joseph Praise,
słodka siostrzyczka, która powinna była tam stać w fartuchu i masce, wyszorowana i
gotowa do operacji, ostoja spokoju w chaosie porodu, że siostra leży na stole bez życia
ze skórą białą jak porcelana i ustami pozbawionymi koloru.
Myśli Hemy oddzieliły się od jej umysłu, jak gdyby nie należały już do niej, lecz
były zapisanymi eleganckim pismem zwojami, które przesuwały się jej przed oczami
jak we śnie. Leżąca bezwolnie na stole lewa ręka siostry Mary Joseph Praise przykuła
uwagę Hemy. Palce miała zwinięte, z wyjątkiem palca wskazującego, jak gdyby
pokazywała coś, zanim zapadła w sen lub śpiączkę. Była to postawa spoczynku, tak
nietypowa dla siostry Mary Joseph Praise. Przez najbliższą godzinę Hema jeszcze
wielokrotnie będzie wędrować wzrokiem ku dłoni zakonnicy. Widok Thomasa Stone'a
wyrwał ją z transu i dał impuls do działania. Jego obecność w uświęconym,
zarezerwowanym dla położnika miejscu między nogami kobiety zirytował Hemę. To
było jej miejsce, jej domena. Odepchnęła go ramieniem. Robiąc krok do tyłu, Stone
przewrócił stołek. Próbował wytłumaczyć, co się wydarzyło: że znalazł siostrę, że
razem z Matroną odkrył jej ciążę. Potem powiedział o komplikacjach, szoku,
krwawieniu, którego nie sposób opanować...
- Ayoh, co to takiego? - zapytała Hema, przerywając mu. Uniosła brwi,
otworzyła szeroko oczy i usta, formując z nich doskonałe O. Pokazała palcem na
zakrwawiony przyrząd do trepanacji czaszki i otwarty podręcznik leżący na brzuchu
siostry Mary Joseph Praise. - Książki i Bóg wie co jeszcze - mruknęła i ruchem dłoni
zrzuciła wszystko na ziemię. Narzędzia uderzyły z brzękiem o podłogę, a ich dźwięk
długo odbijał się echem od ścian sali operacyjnej numer trzy.
Serce praktykantki tłukło się w piersi jak ćma uwięziona w kloszu lampy. Nie
wiedząc, co powinna zrobić z rękami, dziewczyna włożyła je do kieszeni. Pocieszyła się
w myślach, że nie ma nic wspólnego z książką i Bóg wie czym jeszcze. Jej błąd (w
końcu zaczęła rozumieć, że go popełniła) polegał na niedostatecznie Silnym Zmyśle
Pielęgniarskim - kiedy przekazywała siostrze Mary Joseph Praise wiadomość od
doktora Stone'a, nie doceniła powagi sytuacji. Założyła, że inni sprawdzą, co się dzieje
u siostry Mary Joseph Praise. A tymczasem nikt nie zdawał sobie sprawy, że
zakonnica jest chora, i nikt nie powiadomił Matrony.
Siostra Mary Joseph Praise poruszyła głową i Matrona pomyślała, że biedaczka
musi być choć trochę świadoma i wiedzieć, że siostra przełożona trzyma ją za rękę.
Ból był jednak tak nieustępliwy, że zakonnica nie była w stanie wyrazić swojej
wdzięczności.
Ujrzałam w ręku tego anioła długą włócznię złotą, a grot jej żelazny u
samego końca był jakoby z ognia.
Z fragmentów, które udało się Matronie rozszyfrować, wywnioskowała, że
siostra Mary Joseph Praise mamrocze słowa będące dobrze znanymi obydwu
zakonnicom słowami św. Teresy od Jezusa.
Tą włócznią, zdało mi się, kilkoma nawrotami serce mi przebijał, zagłębiając
ją aż do wnętrzności. Za każdym wyciągnięciem włóczni miałam to uczucie, jakby
wraz z nią wnętrzności mi wyciągał; tak mię pozostawił całą gorejącą wielkim
zapałem miłości Bożej. Tak wielki był ból tego przebicia, że wyrywał mi z piersi one
jęki, o których wyżej wspomniałam; ale taką zarazem przewyższającą wszelki
wyraz słodkość sprawia mi to niewypowiedziane męczeństwo, że najmniejszego nie
czuję w sobie pragnienia, by ono się skończyło i w niczym innym dusza moja nie
znajduje zadowolenia jeno w Bogu samym18.
W przeciwieństwie do św. Teresy, siostra Mary Joseph Praise bez wątpienia
chciała, żeby jej cierpienie dobiegło końca. Właśnie wtedy, wspominała potem
Matrona, ból trzymający brzuch zakonnicy w uścisku jakby zelżał, a siostra
westchnęła i powiedziała wyraźnie:
- Zdumiewa mnie, Panie, Twoja łaska, na którą nie zasługuję.
Nastąpiła krótka chwila jasności umysłu, wodzenie wzrokiem i próba
wymówienia kolejnych słów, które wszakże okazały się niezrozumiałe. Naraz
pomieszczenie zalało światło. Matrona powiedziała, że miała wrażenie, iż zasłona,
która przesłaniała twarz brzemiennej zakonnicy, opadła. Wówczas siostra Mary
Joseph Praise rozejrzała się po sali operacyjnej numer trzy - miejscu, w którym od
18 Święta Teresa od Jezusa, Księga życia, przeł. Henryk Piotr Kossowski, Wydawnictwo oo. Karmelitów Bosych, Kraków 1987, s. 372.
wielu lat pracowała - i Matrona doszła do wniosku, że młoda siostra raptem zdała
sobie sprawę, że tym razem to ona jest operowaną pacjentką i że to jej życie wisi na
włosku.
- Być może czuła, że zasłużyła na śmierć - uznała Matrona, domyślając się, co
siedziało w głowie mojej matki. - Jeśli wiara i łaska mają za zadanie zrównoważyć
grzeszną naturę człowieka, u niej okazały się zbyt słabe, dlatego czuła wstyd. Musiała
jednak wierzyć, że mimo wszystkich jej niedoskonałości, Bóg ją kocha i wybaczy jej,
jeśli nie tu, na ziemi, to gdy znajdzie się u Jego boku.
Matrona zastanawiała się, czy wizja śmierci w Afryce, z dala od miejsca
narodzin, na obcym przecież kontynencie, przerażała matkę. Niewykluczone, że
głęboko w jej duszy - w istocie głęboko w duszy każdego stworzenia - tliło się
pragnienie, by życie zatoczyło pełne koło i wróciło do punktu wyjścia, którym w jej
przypadku był Koczin.
Potem Matrona usłyszała, jak moja matka szeptem, choć bardzo wyraźnie,
wymawia: „Miserere mei, Deus", a potem milknie. Matrona pomogła mojej matce
dokończyć psalm po łacinie, służąc za krtań poruszającym się niemo ustom siostry
Mary Joseph Praise: „Oto zrodzony jestem w przewinieniu i w grzechu poczęła mnie
matka... Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg
wybieleję..."19.
Gdy skończyła, zasłona ponownie opadła na jej oczy. Światło poczęło
wycofywać się z jej świata.
- Podnieś stołek, Stone - warknęła Hema. - A ty - wycelowała palec w
praktykantkę - łapy z kieszeni!
Stone postawił stołek na miejscu i Hemlatha błyskawicznie na nim usiadła. Pęk
kluczy, który wyjęła z bagażu z zamiarem otwarcia drzwi mieszkania, zatknęła za sari
na wysokości talii; klucze zabrzęczały, gdy usadowiła się na stołku między nogami
siostry Mary Joseph Praise. Diamencik w jej nosie zamigotał w świetle lamp sali
operacyjnej. Niesforne kosmyki włosów opadły na czoło - zdmuchnęła je energicznie.
Zwarła ramiona. Zwarła je, widząc tragedię i szpetotę tego, co miała przed sobą, i tym
19 Ps 51,7-9.
prostym gestem zrzuciła z barków płaszcz podróżnika, a nałożyła fartuch położnej.
Wyzwanie, które na nią czekało, jakkolwiek trudne, niebezpieczne i nieprzyjemne,
należało tylko i wyłącznie do niej.
Głęboko zaczerpnęła powietrza. Będzie musiał minąć cały tydzień, zanim jej
płuca na nowo zaaklimatyzują się do tutejszych warunków. Przemieściła się z
Madrasu, czyli praktycznie z poziomu morza, do szpitala w Etiopii położonego dwa
tysiące czterysta sześćdziesiąt i pół metra nad poziomem morza, nie licząc stołka. Z
każdym oddechem gwałtownie rozszerzała nozdrza jak koń czystej krwi po
przebiegnięciu trzystu metrów.
Brak tchu był jednak również skutkiem tego, co widziała przed sobą. Gebrew
wcale nie postradał zmysłów ani nie skonsumował nadmiernej ilości talia. Mówił
prawdę. Cud poczęcia zdarzył się w tym jednym miejscu, w którym nie powinien był
się zdarzyć: w łonie siostry Mary Joseph Praise. Tak, siostra Mary Joseph Praise była
w ciąży, i to na długo, zanim Hema wyjechała do Indii! Mało tego, że była w ciąży -
znajdowała się na dodatek o krok od wyzionięcia ducha. A ojciec dziecka?
Któżby inny? Łypnęła okiem na poszarzałą twarz Stone'a.
„W sumie dlaczego nie - pomyślała - czemu powinnam czuć się zaskoczona?".
Przypomniała sobie słowa profesora: „Prawdopodobieństwo wystąpienia raka szyjki
macicy jest najwyższe u prostytutek, a niemal zerowe u zakonnic. Dlaczego niemal
zerowe, a nie zerowe? Ponieważ mniszki nie rodzą się mniszkami! Ponieważ nie każda
zakonnica była cnotliwa, zanim została zakonnicą! Ponieważ nie wszystkie z nich
zachowują celibat!". To nie ma nic do rzeczy, napomniała się Hema, wkładając dłonie
w rękawiczki, które podała jej Matrona.
Praktykantka zanotowała w karcie przybycie doktor Hemlathy. W myślach
udzieliła sobie nagany za niepamiętanie o rękawiczkach.
Hemlatha rozstawiła nogi. Po długim locie miała opuchnięte stopy. Poruszyła
palcami, zaczepiając o paski sandałów, a potem wymacała stopą najlepszy punkt
oparcia na zakrwawionej podłodze. Palcami lewej ręki rozchyliła wargi sromowe
pacjentki. Następnie prostym, bo ćwiczonym nieskończoną liczbę razy ruchem prawą
ręką naparła na tylną krawędź pochwy i otworzyła kanał rodny.
- O Ramo, Ramo! Toż to narzędzia z epoki kamienia łupanego! - krzyknęła,
ostrożnie wyjmując najpierw jedną, a potem drugą część aparatu do miażdżenia
czaszki, zsunąwszy go wpierw z uszu dziecka. Wydobywszy zakrwawiony instrument
na światło dzienne, obejrzała go z obrzydzeniem i odrzuciła na bok.
Matrona poczuła ulgę. Cokolwiek się teraz stanie, przynajmniej prawdziwy
położnik zabrał się do rzeczy. Nie mogła nie zauważyć, że Hemlatha i Stone zamienili
się rolami: teraz to ona była tą, która wrzeszczała i rzucała narzędziami.
Matrona powiedziała, że wcześniej siostra Mary Joseph Praise cierpiała
ogromny ból, rzucając się w konwulsjach, i że potem cierpienie ustało, a siostra
zdawała się wracać do przytomności i nawet mówiła coś... ale później znowu jej się
pogorszyło.
- Mój Boże - powiedziała Hema, wiedząc, że z natury ból nie ustępuje, dopóki
dziecko nie przyjdzie na świat - to wygląda jak pęknięcie macicy. - To by tłumaczyło
jezioro krwi na podłodze. Innym wytłumaczeniem było łożysko przodujące, czyli
zasłaniające wyjście macicy. Ani jedna, ani druga możliwość nie tchnęła optymizmem.
- Kiedy ustała praca serca płodu? - Odpowiedziała jej cisza. - Ciśnienie?
- Sześćdziesiąt na wyczucie - odparła siostra anestezjolożka po krótkiej chwili,
jak gdyby oczekiwała, że ktoś inny wymieni na ochotnika liczbę, którą to właśnie ona
powinna była podać.
Hema wyjrzała zza wydętego brzucha siostry Mary Joseph Praise, by wbić w
siostrę Asqual miażdżące spojrzenie.
- Czekasz, aż spadnie do zera i dopiero wtedy będziesz za nią oddychała?
Zaintubuj ją i wentyluj ręcznie. Jeśli się obudzi, podaj jej dożylnie petydynę. Powiedz,
kiedy skończysz. Gdzie Ghosh? Posłaliście po niego?
Siostra Asqual zabrała się do pracy, wdzięczna za szczegółowe instrukcje dla
swojego sparaliżowanego umysłu.
- Czy ktoś poszedł po krew? Co? Nikt? Czy ja mam tu do czynienia z idiotami?
Jazda! No już! Już! - Dwie osoby ruszyły w stronę drzwi. - Spędźcie wszystkich,
dosłownie wszystkich. Potrzebujemy dużo krwi!
Hema wsunęła dwa palce prawej dłoni do środka w taki sposób, że objęła nimi
czaszkę płodu. Drugą dłonią naparła na brzuch siostry Mary Joseph Praise. Spojrzała
ponad wzniesieniem na twarz zakonnicy: jej oblicze zrobiło się szare, znacznie bledsze
niż twarz Stone'a.
Siostra Asqual trzęsącymi się dłońmi zdołała umieścić rurkę intubacyjną we
właściwym miejscu. Z każdym naciśnięciem worka obfite piersi siostry Mary Joseph
Praise wznosiły się i opadały.
Dłońmi służącymi jej za przedłużenie oczu Hema sprawnie poruszała się w
przestrzeni, która była jej domeną. Palce, wspomagane z zewnątrz drugą dłonią,
badały sytuację. Zamknęła oczy, pragnąc lepiej się skupić na sygnałach
przekazywanych przez opuszki palców: szerokość miednicy, ułożenie dziecka...
- Co my tu mamy... - powiedziała głośno. Dziecko rzeczywiście było ułożone
główką w dół, ale cóż to? Jeszcze jedna główka? - Dobry Boże! Stone? - krzyknęła
Hema, gwałtownie cofając rękę, jak gdyby dotknęła rozpalonego żelaza.
Stone popatrzył na nią, nie rozumiejąc. Bał się pytać. Hema naprężyła mięśnie
twarzy i wbiła w niego wzrok, czekając na jego reakcję, jakąkolwiek reakcję, gotowa
zgasić go, gdy tylko się odezwie.
- Lepiej na zewnątrz niż w środku? - palnął Stone, sądząc, iż położna ma na
myśli jego wysiłki zmierzające do zmiażdżenia czaszki.
- Do diabła z tobą, Thomasie Stone. Przestań mi cytować tę swoją kretyńską
książkę. Myślisz, że to żart?
Stone, który w najmniejszym stopniu nie uważał obecnej sytuacji za zabawną i
który zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszystko to, co zrobiła do tej pory Hema,
on sam powinien był i mógł zrobić dużo wcześniej, oblał się szkarłatnym rumieńcem.
Hema odwróciła się od niego, by raz jeszcze zbadać tę fatalną przestrzeń w ciele
siostry Mary Joseph Praise, w której teraz tkwiły już dwa zagrożone życia. Jej słowa
Stone odczuł jak cios.
- Jedna wizyta kontrolna. Czy naprawdę nie mogłeś jej do mnie przysłać
chociaż na jedną wizytę? Odwołałabym wyjazd. Zobacz, jakiego piwa żeś nawarzył!
Cud. Akurat! Można było tego uniknąć... Absolutnie można było tego uniknąć. -
Ostatnie słowa Stone poczuł jak smagnięcia batem po gołym ciele.
Stał przed Hemlathą jak uczeń przed dyrektorką szkoły. Położna oczekiwała od
niego, że się odezwie, powiedział więc:
- Nie wiedziałem!
Szczęka Hemy opadła. Popatrzyła na Stone'a. Z jednej strony nie mogła
uwierzyć, że Stone zapłodnił siostrę Mary Joseph Praise - kto by to sobie mógł
wyobrazić - ale szybko odezwał się w niej cynizm lekarki, która widziała już wszystko.
- A co, doktorze Stone, może to było dzieworództwo? Niepokalane poczęcie,
tak? - Obeszła stół dokoła. - W takim razie powiem ci coś, panie „skuteczny chirurgu".
Nasza dziewica przebiła tę ze żłóbka w Betlejem, bo ma bliźniaki! - Zrobiła pauzę, by
słowa dobrze zapadły mu w pamięć. - Na miłość Boską, nie mogłeś zrobić cesarskiego
cięcia? - Jej śpiewny akcent sprawił, że słowa „cesarskie cięcie" wzniosły się w
intonacji wyżej, niż powinny, i zawisły nad głową Stone'a. - Rękawiczki i fartuch!
Szybko! - krzyknęła Hemlathą. - Zestaw do cesarskiego cięcia proszę. Pospieszcie się!
Co z wami, śpicie? Przecież chcemy ją uratować, tak? Szybko! Szybko! Szybko! -
Powtórzyła polecenie po amharsku: - Tolo! Tolo! Tolo! - w razie gdyby angielski nie
wystarczył.
Siła jej głosu powstrzymała wszystkich przed ucieczką w szok, który wcześniej
sparaliżował ich ruchy.
- A wy, siostrzyczki pielęgniarki, co tak stoicie bezużyteczne jak słupy -
powiedziała Hemlathą, wkładając sterylny fartuch i świeże rękawiczki (nie było czasu
na mycie rąk). - Nie mogłyście mu czegoś powiedzieć? Matrono? - Matrona wbiła
spojrzenie w podłogę. - Jak dawno temu zatrzymało się serce płodu? Ile wynosiło jego
tętno?
- Wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Myśmy...
- Och, zamknij się już, Stone. Niech jedno z was da mi jasną odpowiedź. W
przeciwnym razie niech wszyscy zamkną gęby. Ciśnienie w tej chwili?
- Prawie sześćdziesiąt.
- Gdzie jest krew? Czyżbym miała do czynienia nie tylko z niemowami, ale do
tego z głuchymi? Odpowiadać!
W szpitalu nie istniał bank krwi, można było trafić jedynie na pół litra w
lodówce, jeśli dopisało szczęście. Rodziny pacjentów niechętnie oddawały krew.
Pewnego razu Hema zażądała od mężczyzny, by oddał krew dla swojej żony, ale ten z
miejsca odmówił. Kiedy zasugerowała, że jego żona z pewnością chętnie
zaofiarowałaby mu swoją krew, gdyby znalazł się na jej miejscu, odparł:
- Nie zna pani mojej żony. Czeka, aż umrę, żeby zabrać mi krowy i dobytek.
Od czasu do czasu Hema, Ghosh, Stone i Matrona oddawali trochę własnej
krwi i nakłaniali pielęgniarki, by robiły to samo. Przynajmniej raz w roku Ghosh brał
samochód i odwiedzał członków swojej drużyny krykietowej, pobierając od nich krew.
- Czy nikt nie pomyślał o krwi? - powtórzyła Hemlatha. - Niech ci, którzy nie są
tu w tej chwili potrzebni, natychmiast pójdą i oddadzą krew. Przecież ona jest jedną z
nas, na Boga. Natychmiast. Nie, Stone, ty nie! Wkładaj rękawiczki, człowieku, na
miłość boską. Przydaj się wreszcie do czegoś. Ile wynosiło tętno płodu?
Praktykantka wpatrywała się w kartę, przerażona wizją przymusowego oddania
krwi, i bała się podnieść głowę. Wiedziała, że nikt nie sprawdził tętna dziecka,
ponieważ wszyscy byli przejęci losem matki. Narysowała kreskę w rubryce „wskazania
do cesarskiego cięcia", czując, jak źle to świadczyło o Matronie. Widok doktora
Stone'a okazał się marną pociechą - chirurg stał jak skamieniały, ze spuszczonymi
oczami, jak pies, który nie posłuchał pana i instynktownie wie, że choć najchętniej
wymknąłby się chyłkiem, najmniejszy ruch z jego strony zaostrzy jedynie karę, która
go czeka.
Hema zauważyła, że twarz siostry Mary Joseph Praise zaczyna całkowicie tracić
kolor. Zakonnica przymknęła powieki i obserwowała świat mętnym, tępym wzrokiem,
który często zwiastował śmierć.
- Ciśnienie?
- Nie mogę znaleźć...
- Nieważne. Podaj krew, daj trochę jodyny i jedziemy! - W następnej chwili
rozerwała sterylny zestaw do cesarskiego cięcia, złapała skalpel i zrobiła nacięcie na
skórze - zabrakło czasu na wyjałowienie. Cięła pionowo poniżej pępka. Hema nadal
nie potrafiła uwierzyć ani w to, co robi, ani kogo kroi.
Nie zdziwiłaby się, gdyby siostra Mary Joseph Praise nagle wstała i
powstrzymała ją.
Zamiast tego usłyszała głuchy odgłos. Odwróciła się i ujrzała Matronę leżącą na
podłodze.
Rozdział 8
Ludzie Missing
Zająć się ciałem - brzmiały pierwsze słowa, jakie Matrona wypowiedziała,
ocknąwszy się z omdlenia. Straciła przytomność na nie więcej niż pięć sekund.
Wywnioskowała to stąd, że nikt nie ruszył się z miejsca, ale za to Matrona czuła
utkwione w niej spojrzenia kilku par oczu. Praktykantka podbiegła z pomocą. Mimo
protestów Hemy, Matrona dosłownie doczołgała się do stołka siostry anestezjolożki,
krzycząc:
- Nigdzie się nie wybieram!
Nie było czasu, by się sprzeczać.
Usiadła przy siostrze Mary Joseph Praise, do której żył wreszcie popłynęła
krew z pojemnika. Pochyliwszy się, ujęła jej dłoń i zaczęła uważnie studiować palce
zakonnicy. Wolała nie patrzeć, co lekarze, tymi swoimi rękami w zakrwawionych
rękawiczkach, robią z brzuchem siostry Mary Joseph Praise. Matronie nadal kręciło
się w głowie.
Gdy masowała dłoń siostry Mary Joseph Praise, by uspokoić drżenie własnych
rąk, mimo woli przyszły jej do głowy słowa „narzędzia Boga". Siostra Mary Joseph
Praise miała piękne, smukłe, miękkie palce, każdy świadczył o misternej robocie
rzeźbiarza. Nawet gdy pozostawały bezczynne, widać było drzemiące w nich
zdolności. Palce Matrony były za to ziemiste, kłykcie miała zaś duże i czerwone, jak
gdyby ktoś przyłożył jej linijką. Guzowate narośla na palcach świadczyły o
upływającym czasie i latach znojnej pracy, a także żrących środkach czyszczących,
które były pierwszymi narzędziami jej profesji. Chaotyczna sieć zmarszczek na dłoni
mówiła z kolei o umiłowaniu etiopskiej ziemi, potrzebie sadzenia, pielenia i kopania
ramię w ramię z Gebrew, który był strażnikiem, ogrodnikiem, księdzem i specjalistą
od wszystkiego w jednym i który uważał, że Matrona nie powinna brudzić sobie rąk.
Przeszedł ją dreszcz. „Panie, zabierz mnie do siebie - pomyślała. - Ale jeszcze
nie teraz, niech skończą, nie chcę im przeszkadzać". Zapragnęła napić się kawy z
ziaren kawowca, który samodzielnie posadziła w ogrodzie Missing. Uwielbiała, kiedy
zapiaszczona kawa zaparzona z mielonych na żarnach ziaren osadzała się na zębach i
kiedy spływała w dół gardła, dając wrażenie, jakby połykało się ołowiany śrut. Włosi
zostawili po sobie namiętność do macchiato i espresso i dziś wszędzie w Addis Abebie
przyrządzano kawę w ten właśnie sposób. Matronie to nie odpowiadało. Kawa
Missing, parzona w tradycyjny sposób - oto, co pozwalało jej funkcjonować przez cały
dzień i czego potrzebowała w tej chwili.
Łzy popłynęły labiryntem zmarszczek po jej twarzy i znalazły drogę do kącików
ust. „Jedna z moich najdroższych - pomyślała - córka, której nigdy nie mogłam mieć,
teraz sama będzie miała dziecko...". Tyle razy Matrona bywała wtajemniczana w
największe sekrety śmiertelnie chorych pacjentów. Nieuchronny koniec w osobliwy
sposób wydobywa z człowieka na światło dzienne jego mroczną przeszłość po to, by w
potworny sposób połączyć się z teraźniejszością. „Ale, Panie - zapłakała w duchu
Matrona - mogłeś nam tego oszczędzić. Mogłeś oszczędzić tego jej!".
Głaszcząc dłoń młodej kobiety, Matrona pomyślała o impulsie, który przed laty
sprawił, że siostra Mary Joseph Praise postanowiła ukryć swoje ciało pod zakonnym
habitem, a później pod fartuchem i maską. Cóż, przebranie nie zdało egzaminu,
okrycie wyolbrzymiło jedynie ten skrawek ciała, który nadal oglądał światło dnia.
Nawet woal nie zdołałby zakryć zmysłowości pięknej twarzy i pełnych ust.
Kilka lat po przybyciu siostry Mary Joseph Praise Matronie przyszła do głowy
myśl, że obydwie powinny zrzucić białe habity karmelitanek. Rząd etiopski zamknął
amerykańską szkołę misyjną w Debre Zeit za nawracanie. Tymczasem zajęciem
Matrony było prowadzenie szpitala, a nie uzdrawianie dusz. Wówczas pomyślała, że
może z politycznego punktu widzenia pozbycie się habitu byłoby rozsądnym
posunięciem. Lecz kiedy ujrzała siostrę Mary Joseph Praise wychodzącą z sali opera-
cyjnej numer trzy w spódnicy i bluzce, poczuła, że ma ochotę podbiec i narzucić na nią
prześcieradło. W.W. Gonafer, technik laboratoryjny Missing, który tamtego dnia stał
obok Matrony, także zobaczył siostrę Mary Joseph Praise w cywilnym ubraniu.
Momentalnie zastygł jak seter, który wyczuł przepiórkę, i widać było, jak po szyi
wspina mu się rumieniec i dociera do cebulek włosów, jak gdyby razem z krwią pły-
nęło w żyłach człowieka pożądanie. Wtedy to Matrona postanowiła, że zakonnice w
Missing powinny jednak nosić habity.
Okrzyk, który wydobył się z gardła Hemy lub Thomasa Stone'a, przestraszył
Matronę i sprowadził ją na ziemię. Podniosła szybko głowę i zanim zdążyła się
zorientować, spojrzała na... To, co ujrzała, wywołało na jej skórze gęsią skórkę i
sprawiło, że znowu poczuła się słabo. Opuściła głowę, zamknęła oczy i zmusiła umysł,
by skupił się na czymś innym...
Matrona nie miała „swojego" świętego, na którym wzorowałaby życie, ani też
takiego, do którego mogłaby pomodlić się w chwili takiej jak ta. Myślała o Katarzynie
ze Sieny, która schorowanym spijała ropę - och, jakie to wstrętne! Matrona uznawała
takie uczynki za przejaw specyficznej europejskiej słabości i okazywała zniecierpli-
wienie niebiańskim gruchaniem jak gołąbki, krwawiącymi dłońmi i w ogóle
stygmatami. Co zaś się tyczy Teresy od Jezusa... no, akurat niczego przeciwko niej nie
miała. Nie miała za złe siostrze Mary Joseph Praise, że ta adorowała Teresę, ale
skrycie podzielała opinię doktora Ghosha, lekarza internisty w Missing, który uważał,
że słynne wizje i uniesienia Teresy od Jezusa były prawdopodobnie niczym więcej jak
tylko formą histerii. Ghosh pokazał Matronie fotografie, które Charcot, sławny
francuski neurolog, robił swoim pacjentkom cierpiącym na histerię i leczącym się w
szpitalu Salpetriere w Paryżu. Charcot sądził, iż źródłem tych urojeń u kobiet jest
macica - po grecku hystera. Jego pacjentki na zdjęciach stały w zabawnych pozach -
„prowokujących", pomyślała Matrona - pod którymi Charcot umieścił podpisy:
„Ukrzyżowanie" i „Błogostan". Jak można się uśmiechać w obliczu paraliżu lub
ślepoty? Charcot nazwał to zjawisko la belle indifference.
Nawet jeśli siostra Mary Joseph Praise faktycznie miała wizje, nie była typem
człowieka, który by o tym rozpowiadał. Bywały ranki, gdy wyglądała na niewyspaną, a
jej różowe policzki i sposób, w jaki nie szła, ale płynęła w powietrzu, sugerował, że
stopy mniszki próbowały oderwać się od ziemi. Być może stąd brało się jej
opanowanie podczas pracy u boku Thomasa Stone'a, człowieka, który przy całym
swoim talencie nie potrafił wykrzesać z siebie słów zachęty dla współpracowników.
Wiara Matrony była bardziej pragmatyczna. Znalazła w sobie powołanie, by
nieść pomoc innym. A komuż bardziej potrzebna jest pomoc niż chorym i cierpiącym,
i to nie w Yorskhire, lecz w Etiopii? Właśnie dlatego przybyła tutaj... wieki temu. Te
nieliczne fotografie, pamiątki, książki i dyplomy, które zabrała ze sobą, gdzieś się
zapodziały albo na przestrzeni lat zostały rozkradzione. Nigdy się nimi nie martwiła,
bo przecież Biblia to Biblia, i co za różnica, jaki egzemplarz się posiada? Te
najbardziej jej niezbędne rzeczy równie łatwo dawało się zastąpić: przybornik
krawiecki, akwarele, ubrania.
Nauczyła się wszakże cenić to, co nienamacalne: pozycję, jaką wypracowała
sobie w tym mieście, w którym wszyscy znali ją jako Matronę (nawet sama tak o sobie
mówiła); zaradność, którą wkrótce w sobie odkryła, a która umożliwiła jej stworzenie
porządnego szpitala - wschodnioafrykańskiego Edenu, jak o nim myślała - który
wyrósł pośród bezładnego skupiska prymitywnych chałup; i jeszcze zespół lekarzy,
którego członków osobiście rekrutowała i który z czasem stał się grupą jej najbliższych
przyjaciół. Pępowina łącząca ją z Zakonem Dzieciątka Jezus i sudańskim biurem
misji uschła i odpadła. Teraz Matrona i jej ukochane stadko byli więźniami Missing,
którzy sami skazali się na wygnanie.
Szpital Missing nie był oczywiście poprawną nazwą tego miejsca, dlatego raz
na jakiś czas Matrona podejmowała krucjatę przeciwko złej wymowie, ucząc ludzi, że
powinno się mówić „miszyn", a nie „missing". Ale prawdę mówiąc, Missing też było
błędne, ponieważ w rzeczywistości szpital nazywał się Basel Memorial albo Baden
Memorial - Matrona nigdy nie była pewna i musiała sprawdzać nazwę zapisaną na
karteczce przyczepionej do biurka - na pamiątkę hojnego kościoła darczyńcy gdzieś w
Szwajcarii albo w Niemczech. Baptyści z Houston również nie szczędzili grosza na
misję w Etiopii, ale nieszczególnie łamali sobie głowy nad wymyślaniem dla niej
nazwy. Doktor Ghosh lubił powtarzać, że szpital ma tyle wcieleń, ile przeciętny
hinduski bóg.
- Tylko Matrona orientuje się, w jakim szpitalu właściwie dziś pracujemy! Czy
mam pójść do ambulatorium baptystów z Tennessee, czy do ambulatorium
metodystów z Teksasu? Nic dziwnego, że się spóźniam, skoro codziennie, kiedy
wstanę z łóżka, muszę znaleźć moje miejsce pracy. Och, Matrono, tutaj jesteś!
„Wszyscyśmy więźniami - pomyślała Matrona, uśmiechając się mimo woli. -
Jesteśmy ludźmi Missing, którzy nie mieli okazji wybrać sobie towarzyszy w celi".
Lecz nawet wobec Ghosha, który był bez wątpienia jednym z najdziwniejszych
boskich stworzeń, Matrona odczuwała pełnię matczynych uczuć, a zarazem niepokój
nieodłączny w przypadku urwisa jego pokroju.
Matrona westchnęła i z zaskoczeniem stwierdziła, że słowa wylewają jej się z
ust. Poczuła na sobie wzrok osób obecnych w sali operacyjnej. Dopiero wtedy
uświadomiła sobie, że porusza ustami, modląc się cicho. Skończywszy pięćdziesiąt lat,
odkryła dysharmonię własnych myśli i czynów; ów rozdźwięk powoli stawał się czymś
normalnym. Bywało na przykład, że w najmniej odpowiednim momencie jej umysł
nagle postanawiał sklecić w myślach swego rodzaju wspominkowy album z
wycinkami rzeczywistości. Dlaczego? Kiedy będzie miała okazję przejrzeć ten zbiór
wspomnień? Podczas kolacji dziękczynnej? Na łożu śmierci? W perłowych wrotach,
czyli u bram raju? Dawno już przestała myśleć o tego typu rzeczach. Jej ojciec, górnik,
który zagubił się w oparach alkoholu i mroku kopalnianych korytarzy, uwielbiał słowa
„perłowe wrota", które w jego ustach brzmiały jak imię jakiejś rozmemłanej panienki,
jednej z wielu, które stały między nim a małżeńskimi obowiązkami.
Matrona jednego była wszakże pewna: obrazu, który ujrzała, gdy kilka chwil
wcześniej przez nieuwagę podniosła głowę, nigdy, przenigdy nie zapomni. A stało się
tak: słońce raptem uwolniło się zza chmur i jakimś cudem - zapewne była to kwestia
pory roku i odpowiedniego kąta padania promieni - objawiło się blaskiem na matowej
szybie okna sali operacyjnej numer trzy. Pełgający biały refleks odbił się od ścian,
przeskoczył z szyby na metal i na płytki podłogowe i z powrotem; Hema lub Stone,
któreś z nich, głośno krzyknęło, a wtedy Matrona, wyrwana z zadumy blaskiem słońca
i głosem lekarza, spojrzała w górę. I ujrzała ich pochylonych jak hieny nad padliną,
zaglądających do środka siostry Mary Joseph Praise, do jej otwartego brzucha i jego
bluźnierczej zawartości. Zobaczyła światło wyczuwające drogę między łokciem i udem
zakonnicy. A potem promień słońca padł bezpośrednio na ciężarną macicę siostry
Mary Joseph Praise, która pęczniała w krwawej ranie jak przekleństwo na języku
świętego. Głęboko czarna plama krwi - krwiak - znaczyła szerokie więzadło macicy i
lśniła w słońcu jak hostia. Matrona poczuła, że światło od samego początku miało taki
zamiar: odnaleźć nienarodzone dzieci. Ujrzeliśmy siebie na nowo. Zdjęliśmy maski.
Tak, to było wydarzenie, które można by określić mianem cudu - tyle tylko, że
właściwie nic się nie zdarzyło, prawa natury nie przestały obowiązywać (co, zdaniem
Matrony, było warunkiem niezbędnym dla zaistnienia cudu). Wyglądało to tak, jak
gdyby miejsce dla bliźniaków na sklepieniu niebieskim, jak również na tym łez padole
zostało im zapewnione, zanim w ogóle zdążyli się narodzić. Matrona wiedziała, że od
tej pory nic - nawet znajomy zapach eukaliptusa ani widok jego liści wpychanych do
nozdrzy, ani huk deszczu na blaszanym dachu, ani trzewny odór świeżo otwartej jamy
brzusznej - nie będzie już takie samo.
Rozdział 9
Obowiązek
Hema wymachiwała skalpelem, jakby się paliło. Nie było czasu na zamykanie
naczyń. Zresztą krwawienie słabło - to zły znak. Otworzyła błyszczącą otrzewną i
szybko zamocowała retraktory, żeby rozcięcie się nie zamknęło. Macica wychynęła z
rany, a potem, na oczach Hemy, jak gdyby wydęła się i rozjarzyła... Lekarkę
zamurowało. Otrząsnęła się, dopiero gdy zrozumiała, że to tylko promienie słońca
przedarły się przez matową szybę i oświetliły stół. Choć operowała w Missing już tyle
lat, nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej zdarzyło się coś podobnego.
Dokładnie tak, jak się obawiała, macica siostry Mary Joseph Praise była
pęknięta z boku. Krew wypełniła więzadło szerokie z jednej strony. Oznaczało to, że
kiedy wyjmie dzieci, będzie musiała wyciąć macicę, co nie było łatwym zadaniem u
ciężarnej kobiety, o pogrubionych, poskręcanych tętnicach macicznych, które
transportowały pół litra krwi na minutę, nie wspominając o gigantycznym skrzepie,
którego powierzchnia mieniła się w słońcu i który rósł w oczach, uśmiechając się do
Hemy jak Budda i mówiąc: „Hema, totalnie zniekształciłem jej anatomię, więc
dysekcja będzie cholernie trudna, bo jak odnajdziesz swoje drogowskazy? Ale proszę,
proszę, zapraszam w każdej chwili".
Hema wierzyła w numerologię. Według niej drugą po imieniu najważniejszą
rzeczą charakteryzującą człowieka była jego liczba. „Co to za dzień? - pytała się w
duchu. - Dwudziesty dzień dziewiątego miesiąca. Żadnych czwórek i siódemek...
Samolot prawie rozbija się o ziemię, dziecko łamie nogę... Zgniatam Francuzowi jaja...
Co jeszcze, pytam, co jeszcze się zdarzy?".
Stuknęła Stone'a nożyczkami w kłykieć.
- Przestań!
Mocował się z krwawiącym naczyniem, kiedy ona potrzebowała go do pomocy
przy czym innym.
Nacięła macicę i spróbowała wyjąć to dziecko, które znajdowało się wyżej i
również leżało główką do dołu, w dodatku do góry nogami. Gdyby poród odbył się
normalnie, przez kanał rodny, ten bliźniak przyszedłby na świat jako drugi, lecz teraz
przypadła mu w udziale palma pierwszeństwa. O dziwo jednak, maluch, który
przyciskał dłoń do policzka, ani drgnął.
Hema poszerzyła nacięcie macicy.
Założyła dziecku na usta ssak.
Głęboko wciągnęła powietrze, tak że zassała maskę do ust, ponieważ
zorientowała się, na czym polega problem.
Bliźnięta były połączone główkami. Krótka mięsista rurka biegła od głowy
jednego malca do głowy drugiego - rurka węższa i ciemniejsza niż pępowina. Dzieci
były złączone przewodem na kształt postronka, który niestety został naderwany
najprawdopodobniej niefortunnymi narzędziami Stone'a, o czym świadczyła rana o
postrzępionych brzegach. Z otworu uciekał cały skromny zasób krwi bliźniąt.
„Boże, proszę - pomyślała - niech to będzie po prostu naczynie krwionośne, i to
takie mniej ważne. Niech tam nie będzie płynu mózgowo-rdzeniowego ani niech nie
przechodzi tędy tętnica mózgowa, ani nic w tym guście".
- Jeśli to przetnę, mogą doznać szoku. Jedno może się wykrwawić, a drugie
otrzyma zbyt dużo krwi. Mogą dostać zapalenia opon... - powiedziała głośno do
Stone'a, do pozostałych osób, do Boga i do bliźniaków, których egzystencja, jeśli w
ogóle przeżyją, będzie zdeterminowana przez decyzję, jaką w tej chwili podejmie
Hema.
Tę metodę stosowali chirurdzy, kiedy stawali przed koniecznością podjęcia
trudnej decyzji: myśleć głośno za swojego asystenta, ponieważ może to pomóc
uzyskać jaśniejszy obraz sytuacji. Teoretycznie dywagowanie na glos dawało
asystentowi szansę wskazania słabych punktów rozumowania chirurga, ale tym razem
Hema nie była zainteresowana słuchaniem rad mężczyzny odpowiedzialnego za cały
ten bałagan. Musiała podjąć wyważoną decyzję po to, by nie powiększyć rozmiarów
chaosu. Często rezultatem pośpiechu przy usuwaniu następstw pierwszego błędu była
druga pomyłka.
- Nie mam wyboru - powiedziała. - Muszę ciąć.
Założyła kleszcze na rurkę w miejscach, gdzie wyłaniała się z główek
bliźniaków. Przywołała imię boga Śiwy, wstrzymała oddech i przecięła rurkę powyżej
każdej pary kleszczy, gotowa na to, co stanie się potem.
Nic się nie stało.
Podwiązała kikuty, jakby podwiązywała pępowiny. Odcięła pępowinę i bez
przeszkód wyjęła pierwsze dziecko - chłopca. Podała je ubranej w fartuch i rękawiczki
praktykantce, która stała dwa kroki od niej. To było dziecko, któremu nie było dane
posmakować prób ojca. Następnie Hema wyjęła kolejnego chłopca - drugie z
jednojajowych bliźniąt. Niemowlę miało czerwoną od krwi główkę, znak ręki Stone'a, i
gdyby Hema nie pojawiła się w porę, jego czaszka zostałaby zmiażdżona.
Obydwaj byli maleńcy, ważyli nie więcej niż półtora kilograma każdy. Od razu
było widać, że urodzili się za wcześnie - o miesiąc, może nawet więcej. Żadne z dzieci
nie zapłakało.
Zaniepokojona obfitym krwawieniem z rozmiękłej, delikatnej macicy siostry
Mary Joseph Praise, Hema przeniosła uwagę z powrotem na matkę bliźniaków.
- Jak ciśnienie krwi? - zapytała, rzucając okiem najpierw na siostrę Asqual, a
potem na twarz siostry Mary Joseph Praise. Anestezjolożka z oczami jak spodki
pokręciła głową. Piękne oblicze siostry Mary Joseph Praise wydawało się opuchnięte i
wyglądało na zupełnie pozbawione życia. - Więcej krwi! Na miłość Boską! Wlewać! -
krzyczała Hema.
Zajrzawszy do jamy brzusznej pacjentki, z której jakby spuszczono powietrze,
Hemlatha przypomniała sobie, że kiedy podawała praktykantce drugie dziecko, z
zaskoczeniem stwierdziła, że dziewczyna - patrząc pustym wzrokiem - nadal stoi tam,
gdzie stała, trzymając pierwsze. Hema nie miała czasu, by zawracać sobie tym głowę.
W momencie, gdy dzieci znalazły się poza organizmem matki, jej obowiązkiem było
skupić całą uwagę na siostrze Mary Joseph Praise.
Rozdział 10
Taniec Śiwy
My, dwoje nienazwanych, nowo narodzonych dzieci, nie oddychaliśmy.
Podczas gdy większość noworodków wita świat poza łonem matki przenikliwym,
przeraźliwym zawodzeniem, to nasza pieśń była tą najsmutniejszą ze wszystkich -
milczącym requiem martwych noworodków. Nie trzymaliśmy rąk złożonych na
piersiach, a dłoni zaciśniętych w piąstki. Byliśmy zwiotczali i oklapli jak dwie ranne
flądry.
Historia naszych narodzin wygląda następująco: bliźnięta jednojajowe wydane
na świat przez zakonnicę, która zmarła podczas porodu; ojciec nieznany,
prawdopodobnie był nim - choć to dla wielu wręcz niepojęte - Thomas Stone.
Legenda rosła, dojrzewała z wiekiem, a wraz z każdą nową wersją pojawiały się
kolejne detale. Patrząc na to wydarzenie z perspektywy pięćdziesięciu lat, widzę
jednak, że nadal brakuje w niej wielu szczegółów.
Gdy poród utknął w martwym punkcie, wciągnąłem brata z powrotem do łona.
Chciałem ochronić go przed szpikulcami, które dźgały go w głowę przez jedyne
naturalne wyjście. Wtedy ataki ustały. I pamiętam - głęboko w to wierzę - stłumione
głosy, szarpanie i cięcie gdzieś na zewnątrz. Pamiętam, że kiedy ratownicy zbliżyli się
do nas, ujrzałem oślepiający blask i poczułem, jak silne palce wyciągają mnie na
zewnątrz. Przebicie ciemności i zakłócenie ciszy, ten ogłuszający harmider panujący
na zewnątrz, okazały się tak przytłaczające, że niemal przegapiłem moment, w którym
fizycznie oddzielono mnie od brata, gdy przewód łączący mnie z głową Shivy zniknął.
Nadal czuję szok po naszej separacji. Nawet dziś, gdy o tym myślę, najważniejsze nie
jest to, że leżałem tam unieruchomiony w miedzianej wanience i nie oddychałem -
urodziłem się, a jakbym nie żył - lecz moment oddzielenia mnie od Shivy. Wróćmy
jednak do legendy.
Praktykantka włożyła dwa martwe noworodki do miedzianej wanienki
przeznaczonej na łożysko. Przeniosła wanienkę pod okno. W karcie napisała:
„Bliźnięta japońskie zrośnięte główkami, ale oddzielone". Pragnąc za wszelką cenę się
przydać, zupełnie zapomniała o ABC pierwszej pomocy: Airway (drogi oddechowe),
Breathing (oddychanie) i Circulation (krążenie). Zamiast tego przyszło jej do głowy
coś, o czym czytała dzień wcześniej: żółtaczka u noworodków i pomocna rola
promieni słonecznych. Dobrze sobie zapamiętała akurat ten fragment. Żałowała, że
nie przeczytała nic na temat bliźniąt japońskich (słowo „syjamskie" jakoś jej umknęło)
ani dzieci, które się udusiły - no cóż, o tym akurat nie przeczytała, ale przeczytała o
żółtaczce. Stawiając wanienkę pod oknem, uświadomiła sobie raptem, że aby
promienie słoneczne odniosły pozytywny skutek, noworodki powinny być żywe, a te
nie były. Smutek i wstyd tylko pogłębiły jej poczucie zagubienia. Odwróciła się od
martwych bliźniąt.
Noworodki leżały zwrócone do siebie twarzami, wyraźnie czując na skórze
galwaniczną materię, z której wykonano wanienkę. W karcie praktykantka użyła
określenia „biała zamartwica", opisując trupią bladość dzieci.
Słońce, które przed kilkoma minutami opromieniło salę operacyjną niczym
teatralną scenę, teraz skupiło się na wanience.
Miedź zamigotała pomarańczowo. Światło pobudziło jej cząsteczki do
działania. Jej prana pokonała przeszkodę z półprzeźroczystej skóry niemowląt i
wniknęła w ziemiste ciałka.
Hemlatha rozprawiła się z więzadłem szerokim, a potem zacisnęła klamrą
tętnice maciczne, modląc się, żeby przypadkiem nie zamknąć moczowodów i jeszcze
do tego wszystkiego nie wyłączyć biednej Mary nerek.
- Prędko, prędko, prędko! - Miała chęć palnąć Stone'a w czoło, zamiast tylko
szturchać po kostkach u rąk. - Człowieku, rób to porządnie!
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem do głowy siostry Mary Joseph Praise,
która podskakiwała na stole jak główka szmacianej lalki, podczas gdy anestezjolożka
szarpała pacjentkę za ramię, usiłując znaleźć nową żyłę. Matrona, zapłakana i
zagubiona w rozpaczy, głaskała siostrę Mary Joseph Praise po drugiej ręce.
Kiedy Hema w końcu wycięła macicę i razem z zaciskami wrzuciła do miski,
zauważyła brak pulsowania w aorcie brzusznej. Trzęsącymi się dłońmi, których
drżenie jak dotąd udawało jej się opanować, nabrała do strzykawki adrenalinę i
założyła dziewięciocentymetrową igłę. Uniosła lewą pierś siostry Mary Joseph Praise,
zawahała się, wezwała Boga, a potem zatopiła igłę w ciele zakonnicy, przebijając się
między żebrami i trafiając prosto w serce. Odciągnęła tłok i trochę krwi z serca
dostało się do strzykawki. „Za każdym razem, gdy musiałam uciec się do zastrzyku
adrenaliny w serce, nic to nie dało - powiedziała sobie Hema. - Nie podziałało ani
razu. Może robię to tylko po to, żeby przekonać samą siebie, że pacjentka nie żyje. No,
ale przecież gdzieś, kiedyś to musiało zadziałać, tak? Bo inaczej po co by nas tego
uczyli?".
Hemlatha szczyciła się tym, że w sytuacji kryzysowej zawsze udawało jej się
zachować zimną krew i postępować metodycznie. Ale teraz, czekając, zdusiła w sobie
szloch. Prawą dłoń trzymała w jamie brzusznej siostry Mary Joseph Praise, tuż nad
kręgosłupem, czekając na pulsowanie w tętnicy, choćby słabe uderzenie, które
wyczułaby pod palcami. Nie wolno jej było zapomnieć, że przecież próbuje ożywić ser-
ce drogiej siostry, z której ulatywało życie. Łączyło je wspólne pochodzenie, były
dwiema Hinduskami na obcej ziemi. Więź sięgała czasów Głównego Szpitala
Rządowego w Madrasie, chociaż wówczas jeszcze się nie znały. Wspólna geografia i
krajobraz wspomnień sprawiły, że były dla siebie jak krewne. A teraz Hema patrzyła,
jak dłonie siostry robią się sine, paznokcie ciemnieją, a skóra zmienia kolor na trupio
ziemisty. Matrona, przekrzywiwszy głowę, jakby spała, ściskała dłoń zwłok.
Hema zaczekała dłużej niż w normalnych okolicznościach. Dopiero po pewnym
czasie zdobyła się na to, by łamiącym się głosem oznajmić:
- Koniec. Straciliśmy ją.
Akurat wtedy, podczas tej przerwy we wszelkiej aktywności w sali operacyjnej,
pierworodny, ten, którego ominęło dziurawienie czaszki, zasygnalizował swoją
obecność. Postukał dłońmi o dno miedzianej wanienki, a potem uderzył o nią lewą
piętą jak w gong. Teraz, kiedy był już wreszcie poza umierającym łonem matki,
wyciągnął obydwa ramiona najpierw w górę, ku niebu, a następnie w prawo, ku
swemu bratu. „Oto jestem - ogłosił. - Dajcie sobie spokój z co by było, gdyby, co
powinno, a co mogło, jak i dlaczego. Jestem pełen zrozumienia dla obecnej sytuacji,
dla tych okoliczności i w swoim czasie możemy przedyskutować szczegóły, a w
każdym razie Narodziny, Kopulację i Śmierć - gdy spojrzysz trzeźwo, nie ma nic
więcej... Urodziłem się i raz mi wystarczy. Pomóżcie mojemu bratu. Patrzcie! Oto on!
Chodźcie tu! Pomóżcie mu".
Hemlatha odpowiedziała na wezwanie i podbiegła do wanienki, powtarzając:
„O Śiwo, Śiwo", wzywając swoje osobiste bóstwo, boga, w którym wielu widziało
głównie niszczyciela, a którego ona postrzegała również jako odnowiciela - istotę
mającą moc czynienia dobrego ze złego. Później przyznała, że jeśli chodzi o bliźnięta,
to założyła najgorsze. Jedno z nich miało zakrwawioną główkę, do tego jeszcze
musiała przeciąć łączącą je rurkę, a Bóg jeden wie, ile wycierpiały, zanim dosłownie
wyrwała je z matczynego łona. Ale założyła zarazem, że Matrona albo praktykantka,
któraś z nich albo najlepiej obydwie naraz, spróbują reanimacji bliźniaków, podczas
gdy Hema będzie się zajmować konającą zakonnicą. Raptem przypomniała sobie, że
przecież Matrona cały czas siedzi nieruchomo przy siostrze Mary Joseph Praise.
Praktykantka zamarła z przerażenia na dźwięk głosu dziecka, który rozległ się tuż za
jej plecami, dyskredytując tym samym najbardziej podstawowe wnioski, jakie
sformułowała i zapisała w karcie. Dziecko nie było już białe, lecz różowe, nie miało
żółtaczki. Drugie dziecko było niebieskie jak jajo drozda, nie ruszało się i w ogóle
wyglądało jak poczwarka, z której wydostał się ten płaczący niemowlak. Matrona,
słysząc płacz, podskoczyła na stołku. Wzrokiem spiorunowała praktykantkę, dając jej
do zrozumienia, że jest beznadziejnym przypadkiem. Hemlatha zajęła się nierucho-
mym bliźniakiem, a Matrona pospieszyła, by obmyć żywego.
Oddychający bliźniak powiódł wzrokiem na zewnątrz miedzianego naczynia, w
którym się znajdował. Jego opuchnięte, nowo narodzone oczy lustrowały
pomieszczenie, próbując nadać otoczeniu sens.
Ujrzały człowieka, którego wszyscy uznali za ojca: wysokiego, dobrze
zbudowanego białego mężczyznę, który wyglądał na zagubionego. Dłonie ojca były
nienaturalnie białe od talku z rękawiczek. Splótł palce w geście wspólnym lekarzom,
księżom i penitentom. Miał głęboko osadzone błękitne oczy ukryte pod wystającymi
łukami brwiowymi, które zwykle dodawały głębi jego obliczu, lecz tego dnia
przytępiały jego wyraz. Dalej wyłaniał się z cienia grzbiet przypominającego siekierę
nosa, który pasował do jego profesji. Usta miał wąskie i proste, jak gdyby narysowane
od linijki. W istocie twarz miał w ogóle złożoną z linii prostych i ostrych kątów, aż po
podbródek w kształcie lancetu, który dopełniał wrażenia, że całość została wykuta z
jednego bloku granitu. Czesał się na prawą stronę, już od najmłodszych chłopięcych
lat precyzyjnie rysując przedziałek i pilnując, by każdy poskromiony grzebieniem włos
znał swoje miejsce i układał się tak, jak zapragnął jego właściciel. Grzywkę miał
obciętą nierówno, jak gdyby powiedziawszy: „Krótko z tyłu i po bokach", zaczekał, aż
fryzjer zacznie robić swoje, a następnie, mimo jego protestów, że przecież jeszcze nie
skończył, wstał z fotela i wyszedł z zakładu. Jego twarz miała w sobie upór i
zawziętość, które, gdyby dodać do nich lunetę i kucyk, pasowałyby jak ulał do
kapitana angielskiego okrętu wojennego. Oczywiście, nie biorąc pod uwagę łez
płynących po policzkach Thomasa Stone'a. I ta mokra od łez twarz zapytała:
- A co z Mary?
Wszyscy aż podskoczyli, ponieważ Stone od dłuższego czasu milczał.
Wyważone sylaby kojarzyły się z wolno palącym się lontem.
- Przykro mi, Thomasie. Dla niej już za późno - powiedziała Hemlatha,
oczyszczając drogi oddechowe niemowlęcia. Następnie rozpaczliwie i raptownie
wtłoczyła powietrze do płuc dziecka. Z jej głosu zniknęło poirytowanie Stone'em, a
jego miejsce zajęło współczucie. Obejrzała się na niego przez ramię.
Z ust Stone'a wydobył się rozdzierający krzyk, lament porwanego obłędem
umysłu. Od przybycia Hemy był niczym więcej jak tylko biernym obserwatorem i
bezużytecznym asystentem. Teraz skoczył i złapał skalpel. Położył dłoń na klatce
piersiowej siostry Mary Joseph Praise. Hemlatha początkowo chciała go
powstrzymać, ale potem doszła do wniosku, że nieroztropnie byłoby zbliżać się do
mężczyzny wymachującego nożem.
Stone uniósł pierś siostry Mary Joseph Praise. Rozbrzmiewało mu w uszach
motto Royal Humane Society, pionierów reanimacji: „Lateat scintillula forsan, być
może istnieje ukryta mała iskra".
Odsunął pierś do góry i pod skalpelem pojawiło się czerwone nacięcie
pomiędzy czwartym i piątym żebrem. Ponownie zagłębił nóż w ranie i jeszcze raz, aż
uporał się z mięśniem. O ile wcześniej zachowywał się wręcz niezdarnie, o tyle teraz
jego ruchy były ruchami człowieka, któremu obce jest niezdecydowanie. Przeciął
chrząstki łączące żebra z mostkiem. Rozsunął żebra i z niedowierzaniem obserwował,
jak jego niechroniona rękawiczką dłoń wślizguje się we wciąż jeszcze ciepłą klatkę
piersiową siostry Mary Joseph Praise. Odsunął na bok gąbczaste płuco. Pod nim,
niczym martwa ryba w wiklinowym koszu, spoczywało serce. Dotknął je palcami, ujął
i ścisnął, zaskoczony rozmiarami organu, ponieważ z trudem mieściło mu się w dłoni.
Jednocześnie cały czas ponaglał anestezjolożkę, by nie przerywała tłoczenia powietrza
do płuc siostry Mary Joseph Praise.
Trzymając prawą dłoń zanurzoną w klatce piersiowej Mary, przeniósł
spojrzenie na jej pierś, którą odsunął na bok lewą dłonią. Pierś, w przeciwieństwie do
miękkiego i śliskiego serca, była jędrna i twarda w dotyku. Popatrzył na twarz siostry
Mary Joseph Praise i zobaczył pełznące po jej obliczu sine plamy mocno kontrastujące
z brązem karnacji. Brzuch zapadł się. Skóra w tym miejscu pomarszczyła się jak
balon, z którego uszło powietrze. Płaty wokół nacięcia rozłożyły się jak książka, z
której odarto grzbiet.
- Boże! Boże! Boże! - krzyczał Stone, ściskając serce. Wzywał imię Boga,
którego niegdyś się wyrzekł i w którego nie wierzył. Lecz siostra Mary Joseph Praise
wierzyła - wstawała przed świtem, by oddać się modlitwie, i potem zmawiała ją długo
przed snem. Każde tchnienie jej życia, każdy dzień w kalendarzu wypełniony był
wydarzeniami ku chwale Pana; nie połknęła choćby kęsa strawy, dopóki nie podzięko-
wała za nią Najwyższemu. Uczyń ze swego życia coś pięknego dla Boga. Nawet jeśli
Thomas Stone nigdy nie rozumiał tych słów, szanował je, ponieważ z równą
gorliwością siostra Mary Joseph Praise podchodziła do pracy w sali operacyjnej i do
pomocy Stone'owi przy jego podręczniku. To dlatego w tej chwili wołał imię Pana,
ponieważ jeśli Bóg istniał, to winien był, winien jak jasna cholera, siostrze Mary
Joseph Praise, swojej służebnicy, cud. W przeciwnym razie Bóg w istocie był
bezwstydnym oszustwem, za jakie Stone zawsze go miał.
- Boże, jeśli chcesz, żebym w ciebie uwierzył, daję ci jeszcze jedną szansę.
Drzwi sali operacyjnej otworzyły się.
Wszyscy spojrzeli na postać, która w nich stanęła.
Lecz był to tylko Gebrew, ksiądz, sługa Boży i strażnik o wielkich oczach. W
przykrytej misce, którą niósł przed sobą, była indżera i wot. Aromat potrawy zmieszał
się z zapachem łożyska, krwi, płynów owodniowych i smółki. Gebrew zawahał się, czy
powinien wkroczyć w to najświętsze ze świętych miejsc. Trzymał naczynie w
wyciągniętych rękach, zastanawiając się, czy posiłek mógłby uratować sytuację. Oczy
niemal wyszły mu na wierzch, gdy ujrzał ułożoną na ołtarzu pośrodku tej świątyni
siostrę Mary Joseph Praise, otwartą jak baranek ofiarny, a nad nią doktora Stone'a,
który trzymał dłoń w jej klatce piersiowej. Gebrew zaczął się trząść. Postawił miskę na
podłodze, przykucnął pod ścianą, wyjął różaniec i zaczął się kołysać w rytm modlitwy.
Stone podwoił wysiłki.
- Żądam cudu, i to już - powiedział, przechylając się do przodu i do tyłu. Nie
przestał, nawet gdy serce w jego dłoni zrobiło się gąbczaste. Zaczął krzyczeć. -
Cholerny chleb i ryby... Łazarz... trędowaci... Mojżesz i Morze Czerwone...
Zawodzenie Gebrew w starożytnym języku gyyz odpowiadało słowom Stone'a
jak hasło i odzew, jak gdyby Gebrew musiał tłumaczyć mowę chirurga, ponieważ na
tej półkuli Bóg nie znał angielskiego.
Stone spojrzał w sufit, oczekując, że pokrywające go płytki ceramiczne
rozstąpią się, a na salę operacyjną sfrunie anioł, który zainterweniuje tam, gdzie
lekarze i księża zawiedli. Zobaczył jedynie czarnego pająka zwieszającego się na
pajęczynie i ogarniającego swoimi złożonymi oczami rozgrywającą się poniżej scenę
ludzkiej rozpaczy. Ramiona Stone'a gwałtownie opadły i chociaż nadal trzymał dłoń w
dziurze w klatce piersiowej siostry Mary Joseph Praise, nie ściskał już jej serca, lecz
pieścił je z czułością. Westchnął głęboko, a łzy z jego oczu wpadły do wnętrza ciała
siostry Mary Joseph Praise. Głowa poleciała mu do przodu i oparła się na ramionach,
które spoczęły na klatce piersiowej zakonnicy. Nikt nie ośmielił się do niego podejść.
Wszystkich sparaliżował widok pokonanego, zdruzgotanego chirurga.
W końcu podniósł głowę i rozejrzał się, jak gdyby po raz pierwszy widząc
zielone płytki sięgające połowy wysokości ściany, zielone wahadłowe drzwi
prowadzące do pomieszczenia z autoklawem, przeszkloną gablotkę z instrumentami,
położoną na zielonym ręczniku zakrwawioną macicę z naszyjnikiem z kleszczy, a obok
niej czarne łożysko, i okno z zielonkawą szybą z matowego szkła, przez którą sączyło
się światło słońca. Jak tym wszystkim rzeczom nie wstyd istnieć, skoro Mary już nie
ma?
Wtedy jego wzrok padł na bliźnięta, które w międzyczasie wyjęto z ich
miedzianej niedoszłej trumienki. I zobaczył pomarańczową poświatę otaczającą
zaróżowione ciałka chłopców. Jakimś cudem obydwaj żyli i spoglądali na świat
błyszczącymi oczami. Jeden z nich najwyraźniej przyglądał się Stone'owi.
- O nie, nie, nie - powiedział chirurg żałosnym głosem. - Nie. Nie o taki cud
prosiłem! - Kiedy wyjął dłoń z piersi siostry Mary Joseph Praise, krew zabulgotała.
Stone bez słowa wyszedł z sali.
Wrócił, niosąc długą szczotkę. Zmiótł pająka z sufitu, a potem go rozdeptał.
Matrona zrozumiała, że chciał dokonać bluźnierstwa: pająk był jakby Bogiem,
a oto Stone go zabił.
- Thomas - Hemlatha zwróciła się do niego po imieniu, co w jej ustach w tym
miejscu zabrzmiało dziwnie, ponieważ w sali operacyjnej zawsze zachowywała się
bardzo oficjalnie. Obydwaj chłopcy, żywi, umyci i zawinięci w kocyki spoczywali w
ramionach Hemy. Ten, w którego główce Stone usiłował wywiercić dziurę, nałykał się
płynu owodniowego, ale teraz już wszystko było z nim w porządku. Na ranę na głowie
założono duży opatrunek uciskowy. Drugi z chłopców nie miał obrażeń, poza
nietypowym śladem po rurce łączącej go z bratem, zamkniętej w taki sposób, jaki
stosuje się przy pępowinie.
Hemlatha stwierdziła, że chłopcy bez problemu poruszają kończynami, żaden z
nich nie ma zeza, widzą i słyszą poprawnie.
- Thomas - powiedziała, podchodząc do niego. Wzdrygnął się i odwrócił. Nie
miał ochoty na nich patrzeć.
Ten mężczyzna, którego, jak sądziła, dość dobrze znała - w końcu od siedmiu
lat byli kolegami z pracy - stał zgięty w pół, jakby ktoś go wypatroszył.
„Ból trzewny", pomyślała. Choć była na niego wściekła, rozmiar jego rozpaczy i
wstydu poruszył nią. „Przez te wszystkie lata - przyszło jej do głowy - powinno było
stać się dla nas jasne, że siostra i Stone zostali dla siebie stworzeni. Może gdybyśmy
zachęcili ich do działania, coś by z tego wyszło. Jak często widziałam Mary, gdy
asystowała mu podczas operacji, pracowała nad jego rękopisami, notowała za niego w
ambulatorium? Dlaczego założyłam, że nic więcej się za tym nie kryje? Powinnam
była podejść i uderzyć go przy kolacji. Powinnam była krzyknąć: »Otwórz oczy!
Zobacz, jaką kobietę masz przy boku! Popatrz, jak ona cię kocha. Oświadcz się! Ożeń
się z nią. Spraw, żeby zrzuciła dla ciebie habit, żeby zerwała śluby. Przecież to jasne,
że chciałaby ślubować wierność tobie«. Ale nie, Thomas, nie zrobiłam tego, ponieważ
wszyscy założyliśmy, że ty nie jesteś zdolny do czegoś takiego. Któż mógł wiedzieć, że
w twoim sercu kryło się tak dużo uczucia? Teraz to widzę. Tak, teraz ta dwójka będzie
dla nas dowodem, co kryło się w waszych sercach".
Dwa zawiniątka, które tuliła w ramionach, zmusiły ją, by zrobiła krok do
przodu, bo w końcu były dziećmi Stone'a, czyż nie? Nadal nie potrafiła w to uwierzyć.
Na pewno nie będzie próbował się ich wyprzeć. Nie wolno jej było się wycofać,
należało uderzyć od razu. Kto, jak nie ona, miał przemówić w imieniu tych dzieci?
Stone był głupcem, który stracił jedyną na tym świecie przeznaczoną mu kobietę. Lecz
zyskał synów. Missing zajmie się niemowlakami. Stone nie zostanie z nimi sam.
Zbliżyła się do niego.
- Jak nazwiemy malców? - Wyczuła niepewność we własnym głosie.
Zachowywał się tak, jakby jej nie usłyszał. Po chwili powtórzyła pytanie.
Stone dał znak brodą, chcąc powiedzieć, że Hema może ich sobie nazwać, jak
jej się żywnie spodoba.
- Zabierz ich. Proszę - odezwał się cicho.
Odwrócił się plecami do noworodków, żeby raz jeszcze spojrzeć na siostrę
Mary Joseph Praise. Dlatego nie zauważył, jak bardzo jego słowa rozsierdziły Hemę,
nie zobaczył piorunów ciskanych przez jej oczy. Hema błędnie zrozumiała jego
zamiary, a on nie zrozumiał jej.
Stone pragnął uciec, lecz nie od dzieci, nie od odpowiedzialności. To zagadka,
niemożliwość ich istnienia sprawiła, że odwrócił się do nich plecami. Mógł myśleć
tylko o siostrze Mary Joseph Praise. O tym, jak ukryła ciążę, czekając, któż raczy
wiedzieć na co. Odpowiadając na pytanie Hemy, Stone mógł powiedzieć po prostu:
„Dlaczego mnie o to pytasz? Nie wiem dużo więcej niż ty". Z wyjątkiem pewności,
która wierciła mu dziurę w brzuchu, że w jakiś sposób to on był sprawcą tego
wszystkiego, chociaż nie pamiętał jak, gdzie i kiedy.
Siostra Mary Joseph Praise leżała martwa i uwolniona od brzemienia dwóch
żyć, które w sobie nosiła, jak gdyby to był jedyny cel jej doczesnej egzystencji.
Matrona zamknęła jej powieki, które jednak wciąż się otwierały. Półprzymknięte oczy
i niewidzący wzrok dobitnie świadczyły o realności jej śmierci.
Stone spojrzał na nią jeszcze jeden, ostatni raz. Pragnął zapamiętać ją nie jako
siostrę zakonną, nie jako swoją asystentkę, ale jako kobietę, której powinien był
wyznać miłość, kobietę, o którą powinien był się zatroszczyć, kobietę, którą powinien
był poślubić. Chciał, żeby makabryczny obraz jej zwłok wypalił się w jego umyśle.
Szedł przez życie, pracując, pracując i ciągle pracując. Jedynie w pracy znajdował
spełnienie i niczego prócz pracy nie potrafił siostrze Mary Joseph Praise zaofiarować.
Lecz tym razem praca go zawiodła.
Widok jej ran zawstydził go. Nie zagoją się, nie zostaną po nich blizny, które
stwardnieją i w końcu znikną. To on wyniesie stąd bliznę. Znał tylko jeden sposób na
życie, ale przecież gdyby go poprosiła, zmieniłby się dla niej. Naprawdę by się zmienił.
Gdyby tylko wiedziała. Jakież to ma teraz znaczenie?
Odwrócił się i ruszył ku wyjściu, spoglądając za siebie, jakby chcąc zapamiętać
miejsce, w którym szlifował i doskonalił swoją sztukę, które wyposażył tak, by
zaspokajało jego potrzeby, o którym myślał jak o swoim prawdziwym domu. Pragnął
ogarnąć wszystko naraz, ponieważ wiedział, że nigdy tu już nie wróci. Z zaskoczeniem
stwierdził, że Hema nadal za nim stoi, i ponownie wzdrygnął się na widok dwóch
zawiniątek, które trzymała w ramionach.
- Stone, zastanów się - powiedziała. - Możesz się odwrócić do mnie plecami,
jeśli chcesz, bo i tak nie będę miała z ciebie pożytku. Ale nie odwracaj się od tych
dzieci. Nie poproszę cię po raz drugi.
Poprawiła spoczywający w jej rękach ciężar i czekała na odpowiedź Stone'a.
Wyglądał, jakby miał zamiar szczerze wyznać jej wszystko. W jego oczach widziała ból
i konsternację, ale zabrakło w nich śladu więzi z noworodkami, jakiegokolwiek
poczucia łączności z nimi. Stone odezwał się jak osoba, która otrzymała cios w głowę:
- Hema, nie rozumiem, kto... dlaczego one tutaj są... dlaczego Mary nie żyje.
Czekała. Krążył wokół prawdy, która mogłaby wyjść na jaw, gdyby go
przycisnęła. Chciała złapać go za uszy i wytrząsnąć z niego słowa.
W końcu spojrzał jej w oczy i, nie patrząc na dzieci, powiedział coś, czego nie
chciała usłyszeć:
- Hema, nie chcę ich widzieć. Nigdy.
Ostatnie hamulce Hemy puściły. Była sina z wściekłości, rozjuszona jego
przekonaniem, że jest jedyną osobą, która poniosła stratę.
- Coś ty powiedział, Thomas?
Zorientował się, że nadszedł moment konfrontacji.
- One ją zabiły - powiedział. - Nie chcę ich więcej widzieć.
„A więc to tak - pomyślała Hema. - Tak zamierzasz się z tego wykręcić".
Niemowlaki zakwiliły.
- Więc czyje są? Nie twoje czasem? Wychodzi na to, że ty też ją zabiłeś.
Ugodzony bólem, otworzył usta. Nie potrafił odpowiedzieć, więc po prostu
ruszył ku wyjściu.
- Słyszałeś, Stone, to ty ją zabiłeś - powiedziała Hema, podnosząc głos tak, że
zagłuszył wszystkie pozostałe dźwięki. Stone skulił się, bo jej słowa ugodziły go
niczym cios w brzuch. Ucieszyła się. Nie miała dla niego litości. Nie dla mężczyzny,
który odmawia przyznania się do własnych dzieci. Pchnął wahadłowe drzwi tak, że w
proteście zaskrzypiały.
- Stone, zabiłeś ją - krzyknęła za nim jeszcze raz. - To są twoje dzieci.
*
Praktykantka przerwała ciszę, która zapadła po wyjściu Stone'a. Spróbowała
wybiec myślą do przodu: otworzyła zestaw do obrzezania i włożyła rękawiczki. Jedyną
rzeczą, której Matrona pozwalała jej używać bez nadzoru, była gilotynka do napletka.
Lecz zamiast ją pochwalić, Hema naskoczyła na nią:
- Na miłość boską, dziewczyno, nie sądzisz, że te dzieci dość już wycierpiały?
To są wcześniaki! Niebezpieczeństwo nie minęło. Chcesz im jeszcze poobcinać fiutki?
Coś robiła przez cały ten czas, hę? Powinnaś była myśleć o ich wlotach, a nie
wylotach.
Hema utuliła bliźniaki, rozemocjonowana ich równym oddechem i spokojnym
uśmiechem tak różnym od typowego zaniepokojonego i spanikowanego wyrazu
twarzy noworodka. Ich matka leżała obok martwa, a ojciec uciekł, ale one nie miały o
tym wszystkim bladego pojęcia.
Matrona, Gebrew, anestezjolożka i pozostałe osoby obecne w sali operacyjnej
zebrały się wokół ciała siostry Mary Joseph Praise i płakały. Wiadomość wydostała się
poza salę i wkrótce służące i gosposie dowiedziały się o śmierci zakonnicy. Żałobna
skarga, przeszywające powietrze lululululululu, przeniknęła serce Missing. Lament
ucichł dopiero kilka godzin później.
Nawet praktykantka zaczęła wykazywać pierwsze oznaki Silnego Zmysłu
Pielęgniarskiego, gdyż zamiast silić się na bycie kimś, kim nie jest, zapłakała nad
siostrą Mary Joseph Praise, jedyną pielęgniarką, która ją naprawdę rozumiała. Po raz
pierwszy spojrzała na bliźnięta i dostrzegła w nich nie „płody", lecz osierocone dzieci,
jak zresztą ona sama - dzieci, którym należało okazać współczucie. Z jej oczu popły-
nęły łzy. Jej ciało oklapło, jak gdyby krochmal, który usztywniał jej fartuch, wypłukał
się nie tylko z materiału, ale również z jej kości. Ku zdumieniu dziewczyny, Matrona
podeszła i objęła ją ramieniem. Oblicze siostry przełożonej wyrażało nie tylko smutek,
ale i lęk. Jak Missing sobie poradzi bez siostry Mary Joseph Praise? I bez Stone'a? Bo
on już nie wróci, tego była pewna.
Tuląc maleństwa, Hemlatha odcięła się od lamentów i zaczęła nucić; gdy
przestępowała z nogi na nogę, bransoletki na jej kostkach podzwaniały cicho jak
kastaniety. Odczuwała stratę siostry Mary Joseph Praise równie dotkliwie jak
pozostali, a jednak podtrzymywała ją jakaś siła - być może duch siostry - i wiedziała,
że w tej chwili musi skupić się na maluchach. Bliźniaki oddychały spokojnie,
machając rączkami na wysokości jej policzków. Ich miejsce było w jej ramionach.
„Jakże piękne i okrutne potrafi być życie - pomyślała Hema. - Zbyt okrutne, by
nazwać je po prostu tragicznym. Życie jest gorzej niż tragiczne". Siostra Mary,
oblubienica Chrystusa, odeszła z tego świata, na który wydała dwójkę dzieci.
Hema pomyślała o Śiwie, swoim osobistym bóstwie, i o tym, że jedyną
rozsądną reakcją na szaleństwo życia teraz, w trzydziestym roku jej istnienia, jest
pielęgnowanie tego własnego wewnętrznego szaleństwa, poddanie się rytmowi
szalonego tańca Śiwy, naśladowanie sztywnego uśmiechu-maski Śiwy, bujanie się i
kołysanie, machanie sześcioma ramionami i sześcioma nogami do wewnętrznego
rytmu tabli. Bum-tam-tam, bum-tara-bum, bum-tam... Hema poruszała się łagodnie,
zginając kolana, stukając piętami i wysuwając do przodu stopę do rytmu muzyki
rozbrzmiewającej w jej głowie.
Drugoplanowe postacie obecne w sali operacyjnej numer trzy uznały ją za
wariatkę, ale ona tańczyła, podczas gdy oni zajmowali się ciałem zmarłej. Tańczyła,
jak gdyby jej oszczędne ruchy stanowiły substytut innego, pełniejszego, nieokiełzna-
nego tańca, takiego, który wprawia w ruch cały świat i nie pozwala mu zginąć.
Gdy tak tańczyła, do głowy przychodziły jej niedorzeczne myśli: o nowym
grundigu, o ustach Adida i jego długich palcach, o odgłosie przewracającej się na
podłogę Matrony, o trzymanych w garści odrażających jajach Francuza i poczuciu
satysfakcji z jego blednącej twarzy, o Gebrew całym w pierzu. Co za podróż... co za
dzień... jakież szaleństwo, gorsze niż tragedia! Nie pozostaje nic innego, jak tylko
tańczyć, tańczyć, tańczyć...
Poruszała się lekko i z zaskakującą gracją. Ruchy szyi, głowy i ramion typowe
dla tańca bharatanatjam wykonywała właściwie automatycznie. Poruszała brwiami,
przewracała oczami, stąpała dostojnie, nałożywszy sztywny uśmiech - a wszystko to
robiła, trzymając w ramionach bliźniaki.
Na zewnątrz zapadał zmierzch. Głodne i zniecierpliwione lwy niedaleko
pomnika Sidist Kilo ryczały, czekając na kawał mięsa, który dozorca wrzuci im do
klatek. Hieny, dotarłszy na skraj miasta, zatrzymały się u podnóża Entoto i
nasłuchiwały bojaźliwie, robiąc trzy kroki do przodu i jeden do tyłu. Cesarz w swoim
pałacu snuł plany oficjalnej wizyty w Bułgarii i być może na Jamajce, gdzie miał nawet
swoich wyznawców - rastafarian, którzy wzięli nazwę od imienia, jakie nosił przed
koronacją: Ras Tafari, i którzy uznawali go za swojego boga (nie miał nic przeciwko,
jeśli uważał tak jego własny lud, ale z ostrożnością podchodził do kultu własnej osoby
w tak dalekim kraju i w dodatku z przyczyn, których nie pojmował).
Ostatnie czterdzieści osiem godzin nieodwracalnie zmieniło życie Hemy.
Przede wszystkim miała teraz dwoje dzieci, które od czasu do czasu zerkały na nią,
jakby chcąc potwierdzić swoje przybycie i upewnić się, jak wielkie mają szczęście.
Hemie kręciło się w głowie. „Wygrałam na loterii, nie kupiwszy nawet losu -
myślała. - Ta dwójka załatała w moim sercu dziurę, o której istnieniu nie miałam
dotąd pojęcia".
W tym porównaniu kryło się jednak niebezpieczeństwo, Hema słyszała bowiem
o bagażowym na stacji Madras Central, który wygrał wiele lakh rupii, po czym jego
życie rozpadło się na kawałki, więc czym prędzej wrócił do pracy na peronie. „Kiedy
wygrywasz, często też przegrywasz, wiadomo. Nie istnieje waluta zdolna ożywić
podupadłego ducha albo otworzyć zamknięte serce, serce samolubne" - miała na
myśli rzecz jasna Stone'a.
Stone modlił się o cud. Stary głupiec nie rozumiał, że jego cudem były bliźnięta.
Były położniczym cudem, bo przetrwały zamach na swoje życie w wykonaniu
chirurga. Hema postanowiła, że jednemu niemowlęciu - temu, które jako pierwsze
odetchnęło powietrzem - da na imię Marion. Marion Sims, jak mi później
powiedziała, był prostym lekarzem z Alabamy, który zrewolucjonizował chirurgię
narządów kobiecych. Uznano go za ojca położnictwa i ginekologii, patrona tego
zawodu. Nadając mu imię tego człowieka, Hema jednocześnie oddawała mu hołd i
dziękowała.
- A to będzie Shiva od boga Śiwy - powiedziała, patrząc na dziecko z okrągłym
otworkiem w czaszce, drugie, które wciągnęło powietrze, to, nad którym tak się
napracowała, martwe, dopóki nie wezwała imienia boga Śiwy. - Tak. Marion i Śhiva. -
Dodała: - Praise, po matce.
A na koniec, niechętnie, po dłuższym zastanowieniu, bo przecież nie można
uciec przed przeznaczeniem, i żeby nie uszło mu to na sucho, dodała jeszcze nasze
nazwisko, nazwisko mężczyzny, który opuścił salę operacyjną: Stone.
Część druga
Kiedy rurę włożyć w dziurę,
duszy tworzy się strukturę,
znaczy się: kolejną rurę
albo też następną dziurę.
Czwarta zasada dynamiki Newtona
(według Zacnych Państwa Studentów
Ostatniego Roku Madras Christian College
podczas inicjacji/otrzęsin A. Ghosha,
Pierwszosraczniaka Obrzezańca, rocznik 1938,
akademik St. Thomas Hall, budynek D,
Tambaram, Madras)
Rozdział 11
W łóżku i przy łóżku
Nad ranem w dniu narodzin bliźniąt śpiącego w swojej kwaterze doktora
Abhiego Ghosha obudziło gruchanie gołębi, które przysiadły na parapecie. Ptaki
pojawiły się też w jego śnie: bujał się na gałęzi gigantycznego banianu rosnącego
przed domem, w którym jako chłopiec mieszkał w Indiach. Próbował zajrzeć przez
okno do środka i podejrzeć odbywające się w środku wesele, ale nie udało mu się to,
chociaż ptaki wycierały skrzydłami szybę.
Teraz, gdy Ghosh się obudził, przed oczami został mu tylko wiekowy banian,
który rósł na wspólnym dla kilku domów podwórzu. Z konarów drzewa zwisały
kolumnowe korzenie przybyszowe, które w wyobraźni małego chłopca wyrastały z
ziemi, a nie na odwrót. Drzewo, niezłomne w obliczu madraskich monsunów i letnich
upałów, było chłopcu obrońcą i przewodnikiem. Garnizon w pobliżu Góry Świętego
Tomasza na obrzeżach Madrasu pełen był wrzasku dzieciaków wojskowych i
pracowników kolei, co odpowiadało osieroconemu przez ojca chłopcu, zwłaszcza
takiemu, którego matkę śmierć męża dobiła do tego stopnia, że nie potrafiła zadbać o
dzieci. Ananda Ghoshe'a, Bengalczyka z Kalkuty, firma Indian Railways wysłała na
placówkę do Madrasu. Swoją przyszłą żonę, anglo-hinduską córkę naczelnika stacji
Perambur, poznał podczas zabawy dla pracowników kolei, na którą poszedł ot tak, dla
żartu. Rodziny nie pochwalały ich związku. A jednak pobrali się i mieli dwoje dzieci -
najpierw urodziła się dziewczynka, potem chłopiec. Mały Abhi Ghoshe miał zaledwie
miesiąc, gdy jego ojciec zmarł na zapalenie wątroby. Malec wyrósł na samowy-
starczalnego, lubiącego zabawę chłopca, który szedł przez życie z podniesioną głową.
Kiedy osiągnął pełnoletność, pozbył się „e" z nazwiska, ponieważ uznał je za zbędny
dodatek, jak znamię na skórze. Gdy studiował na pierwszym roku medycyny, zmarła
jego matka. Siostra i jej mąż odwrócili się od niego, mając żal, że dom w garnizonie
przypadł w udziale właśnie jemu. Siostra wyraźnie dała mu do zrozumienia, że
przestał dla niej istnieć; z czasem przekonał się, że faktycznie tak było.
Poranek był porą dnia, gdy Ghosh najdotkliwiej odczuwał nieobecność Hemy w
Missing. Jej bungalow, ukryty za żywopłotem, znajdował się tak blisko, że gdyby
chcieli, nie musieliby wychodzić, by ze sobą porozmawiać, krzycząc, co prawda, ale
jednak, lecz kiedy wyjeżdżała, był pusty i milczący. Za każdym razem, gdy wybierała
się na urlop do Indii, życie Ghosha stawało się nie do zniesienia, ponieważ bał się, że
Hema wróci jako mężatka.
Na lotnisku, tuż przed jej wylotem, korciło go, żeby wyrzucić z siebie: „Słuchaj,
Hema, pobierzmy się". Wiedział jednak, że tylko odrzuciłaby do tyłu głowę i
roześmiała się. Uwielbiał jej śmiech, ale nie wówczas, gdy rozbrzmiewał jego kosztem.
Darował więc sobie oświadczyny.
- Głupek! - ofuknęła go na chwilę przed wejściem na pokład, gdy zapytał ją po
raz wtóry, czy wybiera się na przegląd kandydatów na męża. - Jak długo mnie znasz?
Dlaczego wciąż uważasz, że potrzebny mi mąż? Powiem ci coś, znajdę pannę dla
ciebie! To ty cierpisz na jakąś matrymonialną obsesję.
Hema uznawała tę jego zazdrość za ich wspólny, prywatny żart: Ghosh udawał,
że się do niej zaleca (przynajmniej tak jej się wydawało), a ona wczuwała się w swoją
rolę i nieodmiennie dawała mu kosza.
Gdyby tylko wiedziała, jak okrutna potrafi być wyobraźnia tęskniącego
mężczyzny: Hema w ślubnym sari ozdobionym złotym naszyjnikiem wartym dziesięć
suwerenów; Hema siedząca obok niegrzeszącego urodą pana młodego, a na ich
szyjach girlandy narzucone jedna na drugą jak jarzmo bawołu...
- A proszę cię bardzo! Co mi tam! - powiedział głośno, jakby była w pokoju
obok niego. - Ale sama odpowiedz sobie na pytanie: czy on może cię pokochać tak, jak
ja cię kocham? Jaki masz pożytek z edukacji, skoro twój ojciec wiedzie cię jak krowę
do bramińskiego buhaja? - Potem wyobraził sobie bydlęcy penis i jęknął.
Tym razem, kiedy wyjazd Hemy był już nieuchronny, Ghosh zrobił coś innego:
w tajemnicy wysłał pocztą zgłoszenie na staż w Ameryce. Owszem, miał już trzydzieści
dwa lata, ale przecież nie było za późno, żeby zacząć od nowa. Wrzucenie koperty do
skrzynki dało mu poczucie kontroli nad własnym przeznaczeniem, dodatkowo
podbudowane w momencie, gdy Cook County Hospital w Chicago zadepeszował, że
wysłał Ghoshowi voucher na bilet lotniczy. Kiedy list i umowa dotarły do Missing, nie
osłabiło to co prawda obawy Ghosha o Hemę, ale sprawiło, że poczuł się pewniej.
Ghosh usłyszał dobiegający z kuchni głośny szczęk, gdy Almaz zaczerpnęła
wodę z mussoliniego.
- Na miłość boską! Delikatniej! - zawołał jak zwykle.
Piec miał trzy fajerki, a swoją nazwę zawdzięczał wystającemu piekarnikowi,
który przypominał wydęty brzuch pewnego upadłego dyktatora. Z boku znajdował się
metalowy zbiornik, w którym podgrzewano wodę, gdy w piecu palił się ogień. Almaz
bąknęła coś o rąbaniu drewna, a potem dołożyła do mussoliniego - i po co? Żeby
zaparzyć dla Ghosha filiżankę ohydnej kawy? (Rano Ghosh wolał wypić rozpuszczalną
niż tę etiopską gęstą breję). W każdym razie cenił mussoliniego bardziej za gorącą
wodę na kąpiel niż za kawę.
Kiedy Almaz poszła chwiejnym krokiem do łazienki, dźwigając parujący sagan,
Ghosh nakrył głowę kocem.
- Skóra jak banian! - mruknęła po amharsku.
Posługiwała się tylko językiem amharskim, chociaż Ghosh podejrzewał, że
rozumiała po angielsku więcej, niż się wydawało. Wylawszy zawartość kociołka do
wanny, Almaz dokończyła:
- Musi być schorowany, skoro codziennie chce się myć. Co za pech, że getta nie
ma skóry jak habesha. Byłby czysty i nie musiałby się tak szorować.
Almaz z pewnością zdążyła rano odwiedzić kościół. Kiedy Ghosh po raz
pierwszy przyjechał do Etiopii i szedł ulicą Menelika, jakaś kobieta po drugiej stronie
zatrzymała się i ukłoniła, a on pomachał jej w odpowiedzi ręką. Dopiero później
zorientował się, że jej gest był skierowany do budynku kościoła, który wznosił się tuż
za nim. Przed kościołami przechodnie skłaniali głowy, po trzykroć całowali mury
świątyni i żegnali się przed ruszeniem w dalszą drogę. Jeśli byli czyści, wolno im było
wejść do środka, w przeciwnym razie mogli tylko przyglądać się świętemu miejscu,
stojąc po drugiej stronie ulicy.
Almaz była wysoką kobietą, miała skórę koloru dębu i twarz kształtem
przypominającą tarczę. Jej owalne oczy opadały, nadając spojrzeniu zmysłowy,
kuszący charakter. Kwadratowa szczęka jakby przeczyła komunikatowi wysyłanemu
przez oczy, co sprawiało, że Almaz mogła liczyć na pełne podziwu spojrzenia. Miała
kształtne, choć duże dłonie, szerokie biodra i tak wystające pośladki, że tworzyły coś w
rodzaju półki, na której, jak sądził Ghosh, dałoby się postawić i utrzymać filiżankę na
spodku.
Kiedy Almaz przybyła do Missing, skręcając się w bólach porodowych, miała
dwadzieścia sześć lat i była w dziewiątym miesiącu ciąży. Rozpierała ją duma,
ponieważ wszystko wskazywało na to, że akurat to dziecko donosi w przeciwieństwie
do pozostałych, które nie doczekały terminu porodu. Podczas jej wizyt w przychodni
pielęgniarki studentki dwukrotnie zapisały w karcie: FHSH (Fetal Heart Sounds
Heard - odnotowano bicie serca płodu). Mimo to w dzień domniemanego porodu
Hema nic nie usłyszała. Położna zbadała dziewczynę i stwierdziła, że „dzieckiem" jest
w rzeczywistości gigantyczny mięśniak macicy, a FHSH było niczym więcej jak tylko
grzechotaniem w głowach praktykantek.
Almaz zaprotestowała przeciwko diagnozie Hemy.
- Proszę spojrzeć - powiedziała, wydobywając na wierzch nabrzmiałą pierś i
wyciskając z niej odrobinę mleka. - Czy to możliwe, żeby cycek tak robił, skoro nie ma
dziecka do wykarmienia?
Owszem, cycek był do tego zdolny, potrafił zresztą o wiele więcej, jeśli tylko
jego właścicielka w to uwierzyła. Dopiero po trzech miesiącach, podczas których nie
nastąpił poród, i po prześwietleniu, które nie wykazało obecności ani główki dziecka,
ani kręgosłupa, ani całej reszty, Almaz ostatecznie pogodziła się, że nie jest w ciąży.
Podczas operacji, na którą w końcu przystała, Hema musiała usunąć zarówno
mięśniak, jak i samą macicę zniszczoną przez guz. W rodzinnym mieście Almaz,
Sabacie, wszyscy czekali na powrót matki z dzieckiem, ale dziewczyna postanowiła nie
wracać. Została w Missing i stała się jedną z jego ludzi.
Ghosh słyszał, jak Almaz wraca, pobrzękując filiżanką i spodkiem. Aromat
kawy sprawił, że wystawił nos ze swego namiotu.
- Coś jeszcze? - zapytała, bacznie mu się przyglądając.
Tak, muszę ci coś powiedzieć: opuszczam Missing. Naprawdę, wyjeżdżam!
Nie mogę pozwolić, żeby Hema grała sobie na mnie jak na fisharmonii! Nie
powiedział tego, tylko potrząsnął głową. Czuł, że Almaz instynktownie rozumie, jak
nieobecność Hemy odbija się na jego samopoczuciu.
- Jezu Chryste, wybacz temu grzesznikowi, który pił całą noc - powiedziała,
nachylając się, żeby wyjąć spod łóżka Ghosha pustą butelkę po piwie.
Aha! Almaz była w nastroju do nawracania. Ghosh miał wrażenie, jakby
podsłuchiwał prywatną rozmowę kobiety z Bogiem. „Rozdawanie Biblii wszystkim,
tylko nie księżom, było doprawdy złym pomysłem", pomyślał. Słowo Boga z każdego
człowieka czyniło kaznodzieję.
- Niech będzie błogosławiony św. Archanioł Gabriel, św. Michał Archanioł i
wszyscy święci - kontynuowała po amharsku, przekonana, że Ghosh nie rozumie ani
słowa. - Modliłam się, żeby mój pan stał się nowym człowiekiem, żeby pewnego dnia
porzucił swoje życie dooriye, ale myliłam się, moi przewielebni.
Słowo dooriye przywróciło Ghoshowi mowę. Oznaczało chama, rozpustnika,
potępieńca - poczuł się dotknięty.
- Jakim prawem zwracasz się do mnie w ten sposób? - zapytał, chociaż
naprawdę nie czuł aż takiej złości, jaka wynikałaby z tonu jego głosu. Chciał jeszcze
dodać: „Coś ty, moja żona?", ale ugryzł się w język. Ze wstydem przypomniał sobie, że
on i Almaz przez te wszystkie lata zbliżyli się do siebie fizycznie dwukrotnie, przy
czym za pierwszym i drugim razem Ghosh był pijany. Leżała z rozłożonymi nogami,
lekko uniesiona, i zrzędziła coś, podczas gdy jej biodra same złapały wspólny rytm z
jego ciałem. Ale potrafiła gderać jeszcze lepiej, zwłaszcza jeśli chodziło o gorącą wodę
i kawę. Doszedł do wniosku, że narzekanie było u Almaz środkiem, za pomocą którego
wyrażała zarówno przyjemność, jak i ból. Kiedy skończyli, westchnęła, obciągnęła
spódnicę i zapytała: „Coś jeszcze?". A potem zostawiła go sam na sam z poczuciem
winy.
Kochał ją za to, że nigdy nie wykorzystała tego podwójnego upokorzenia
przeciwko niemu. Zyskała w ten sposób prawo naprzykrzania mu się i suszenia mu
głowy z porażającą regularnością. To był jej przywilej, lecz niech święci mają w opiece
kogokolwiek innego, kto zwróciłby się do Ghosha takim tonem. Almaz broniła jego,
jego rzeczy, jego reputacji - mową, a gdyby zaszła taka potrzeba, pięściami. Czasem
myślał, że ma nad nim całkowitą władzę.
- Czemu mnie tak męczysz? - zapytał już bez gniewu w głosie. Wiedział, że
nigdy nie znajdzie w sobie dość odwagi, by podzielić się z nią wiadomością o swoim
wyjeździe.
- Kto powiedział, że mówiłam do ciebie? - odparła Almaz. Kiedy wyszła,
zobaczył leżące na spodeczku obok filiżanki z kawą dwie aspiryny. Serce mu zmiękło.
„Po raz setny od chwili, gdy pojawiłem się w Etiopii - pomyślał Ghosh - moją jedyną
pociechą jest kobieta, córa tej ziemi". Ten kraj go zaskoczył. Chociaż widział zdjęcia
publikowane w „National Geographic", zupełnie nie był przygotowany na spotkanie z
tą górzystą krainą spowitą mgłą. Zimno, wysokość, dzikie róże, strzeliste drzewa -
wszystko to skojarzyło mu się z Coonoorem, położoną w górach stacją kolejową w
Indiach, którą odwiedzał jako mały chłopiec. Jego Wysokość cesarz Etiopii może i
wyróżniał się zachowaniem i dostojeństwem, ale Ghosh odkrył, że poddani mają z
nim wiele cech wspólnych. Spiczaste, rzeźbione nosy i smętne oczy plasowały ich
gdzieś pomiędzy Persami a Afrykanami: mieli kręcone włosy tych drugich, ale
jaśniejszą skórę pierwszych. Choć z natury powściągliwi, przesadnie formalni i często
ponurzy, łatwo się irytowali i szybko stwierdzali, że próbuje się urazić ich dumę. Jeśli
zaś chodzi o teorie spiskowe i najczarniejszy pesymizm, jaki można sobie wyobrazić,
to pod tym względem Etiopczycy bez wątpienia monopolizowali światowy rynek. Lecz
wystarczyło sięgnąć głębiej, poza te powierzchowne cechy, by odkryć wyjątkowo
inteligentny, czuły, gościnny i hojny lud.
- Dziękuję ci, Almaz - zawołał. Udała, że go nie słyszy.
W łazience, sikając, Ghosh poczuł piekący ból tak uporczywy, że musiał
powstrzymać strumień moczu.
- Jakbym jechał tyłkiem po brzytwie i używał moich jaj jako hamulców -
wymamrotał przez łzy. Jak to nazywali Francuzi? Chaudepisse, co wszakże nawet w
przybliżeniu nie oddawało towarzyszących dolegliwości objawów.
Czy to tajemnicze podrażnienie wynikało z nieużywania? A może pochodziło od
kamienia moczowego? Czy też, jak przypuszczał Ghosh, nastąpiło lekkie, endemiczne
zapalenie kanalika transportującego urynę? Penicylina nie pomagała - przypadłość
raz słabła, raz się nasilała. Ghosh poświęcił się ustaleniu przyczyn schorzenia, spędzał
długie godziny nad mikroskopem, oglądając swój mocz, jak również mocz innych
osób skarżących się na podobne objawy, badając próbki, jak gdyby był dawnym
prorokiem wróżącym z moczu.
W następstwie swojego pierwszego etiopskiego romansu (wtedy jedyny raz nie
użył prezerwatywy) musiał uciec się do metody polowej sił sprzymierzonych, czyli tak
zwanej profilaktyki poekspozycyjnej, jak ją nazywano w książkach: umyć mydłem i
sublimatem, potem zaaplikować maść proteinową na cewkę moczową i, mówiąc
oględnie, rozprowadzić ją w całym przewodzie wewnątrz fiuta. Zabieg przypominał
jezuicką pokutę. Ghosh przypuszczał, że owa „profilaktyka" była po części
odpowiedzialna za pieczenie, które przychodziło falami, zwłaszcza rano. Kto wie, ile
jeszcze istniało takich pielęgnowanych tradycją, kompletnie bezużytecznych metod?
Pomyśleć o grubych milionach, jakie armie całego świata wydają na takie „zestawy";
pomyśleć, że przed odkryciem drobnoustrojów przez Pasteura lekarze pojedynkowali
się w sporze: „zalety balsamu peruwiańskiego kontra olej smołowy na zakażenie
rany". Ignorancja miała taką samą dynamikę, jak wiedza, i szerzyła się wprost
proporcjonalnie. Mimo to każde kolejne pokolenie lekarzy wyobrażało sobie, że
ignorancja jest cechą wyłącznie poprzedniej generacji.
Nie ma jak osobiste doświadczenie, które skłania człowieka do zgłębiania
tajników jakiejś specjalności. I tak też było w przypadku Ghosha, który został de facto
syfilologiem i wenerologiem, ostatnią instancją w kwestii chorób wenerycznych. Od
ambasad po pałac cesarski, każdy VIP z chorobą W konsultował się z Ghoshem.
Niewykluczone, że hrabstwo Cook w Ameryce będzie zainteresowane tym jego
doświadczeniem.
Wykąpał się, ubrał i pokonał samochodem dwieście metrów dzielących go od
budynku ambulatorium. Rozejrzał się w poszukiwaniu jednookiego Adama, który pod
przewodnictwem Ghosha przeistoczył się w utalentowanego, sprawnego diagnostyka.
Nie znalazłszy go, udał się do W.W. Gonada, mężczyzny o wielu tytułach - technika
laboratoryjnego, technika banku krwi, młodszego administratora - wszystkie je
można było odczytać na plakietce z nazwiskiem przypiętej do narzuconego na
ramiona zbyt obszernego białego fartucha. Jego pełne imię i nazwisko brzmiało
Wonde Wossen Gonafer, ale postanowił uprościć je do W.W. Gonad po to, żeby
brzmiało jak u osoby pochodzącej z Zachodu. Ghosh i Matrona szybko wytknęli mu
dwuznaczność nowego nazwiska20, ale okazało się, że W.W. oświecenie wcale nie było
potrzebne.
- Anglicy mają nazwiska w rodzaju mister Strong, tak? Mister Wright. Mister
Head. Mister Carpenter. Mister Mason. Mister Moneypenny. Mister Rich. No to ja
będę mister W.W. Gonad!
Był jednym z pierwszych Etiopczyków, jakich poznał Ghosh. Na pozór
melancholik, W.W. był zarazem człowiekiem ambitnym i lubiącym dobrą zabawę.
Urbanizacja i edukacja zrobiły z niego mężczyznę poważnego, przesadnie uprzejmego.
Chodził z przygiętym karkiem, gotów w każdej chwili złożyć uniżony pokłon.
Rozmawiał, wzdychając jak ktoś, komu złamano serce. Alkohol albo pomagał mu
pozbyć się odrobiny melancholii, albo ją wzmacniał.
Ghosh poprosił W.W. o zastrzyk z witaminy B12 Warto spróbować - nawet
placebo ma jakieś działanie.
Przygotowując strzykawkę, W.W. cmoknął językiem.
20 Angielskie gonad to gonada, czyli gruczoł płciowy produkujący komórki rozrodcze.
- Doktorze Ghosh, musi pan pamiętać, żeby zawsze stosować środki
zapobiegawcze - powiedział i momentalnie poczuł się zażenowany, ponieważ akurat
on był ostatnią osobą, która powinna udzielać tego typu porad.
- Ależ ja je stosuję. Poza tym pierwszym razem, nigdy nie odbyłem stosunku
bez gumki. Nie wierzysz mi? No więc dlatego nie rozumiem, skąd się bierze to
poranne pieczenie. A ty, szanowny panie, czemu nie używasz prezerwatyw?
Gonad nosił wkładki do butów, przez które poruszał się jak struś, kołysząc
biodrami. Tapirował sobie włosy, tak że wyglądały jak świetlista szopa na czubku
głowy (która pewnego dnia będzie się nazywała afro). Dźwignął z fotela swoje sto
pięćdziesiąt pięć centymetrów i powiedział wyniośle:
- Jeśli chciałbym kochać się z gumową rękawiczką, nie musiałbym się ruszać ze
szpitala.
Gdyby Ghosh wiedział, że dokładnie w tym samym momencie siostra Mary
Joseph Praise skręca się z bólu w swojej kwaterze, przybiegłby jej z pomocą i być
może ocaliłby jej życie. Ale wówczas nikt o tym nie wiedział. Praktykantka jeszcze nie
dotarła do niej z wiadomością, ale nawet gdy już to zrobiła, nie poinformowała nikogo
o chorobie siostry.
Ghosh w towarzystwie siostry oddziałowej i praktykantek ruszył na leniwy
obchód. Pokazał najnowszym praktykantkom wysypkę będącą reakcją na sulfamidy i
usunął płyn puchlinowy z brzucha mężczyzny chorego na marskość wątroby. Praca w
ambulatorium zabrała mu większość dnia, z przerwą na wykład o gruźlicy dla
studentek pielęgniarstwa. Zatracenie się w obowiązkach pomogło mu zapomnieć o
Hemie, która powinna była wrócić przed dwoma dniami. Przychodziło mu do głowy
tylko jedno wytłumaczenie jej nieobecności, i to wytłumaczenie go dobijało.
Późnym popołudniem Ghosh wyjechał z Missing. Zaledwie kilka minut po
zamieszaniu, które wywołał Thomas Stone, wynosząc siostrę Mary Joseph Praise z
kwater pielęgniarek.
Ghosh zaparkował w pobliżu wzniosłego Lwa Judy, najbardziej charak-
terystycznego punktu w okolicy stacji kolejowej. Kubistyczny lew, wyrzeźbiony w
bloku szaroczarnego kamienia i noszący na głowie kwadratową koronę, przypominał
figurę szachową. Szpary oczu poniżej nisko osadzonych łuków brwiowych lustrowały
plac. Rzeźba nadawała tej części miasta niemal awangardowy sznyt.
Lekarz wkroczył w chromowany, lakierowany świat Ferraro, gdzie strzyżenie
kosztowało dziesięć razy więcej niż w zakładzie Jaia Hinda, hinduskiego fryzjera. Ale
eleganckie zwierciadlane szyby u Ferraro i biało-czerwony słupek przed zakładem
były odświeżające. Wyłożone lustrami ściany, wieniec kinkietów, czerwonobrunatny,
skórzany fotel zaopatrzony w więcej gałek i chromowanych przekładni niż stół ope-
racyjny w Missing - takie rzeczy to tylko u Włocha.
Ferraro, olśniewający w koszuli bez kołnierzyka, był wszędzie: za Ghoshem, by
zsunąć mu z ramion marynarkę, obok niego, by zaprowadzić go na fotel, a potem
przed nim, by narzucić mu fartuch. Ferraro zabawiał klienta, paplając po włosku, i nie
miało specjalnie znaczenia, że Ghosh rozumiał w tym języku zaledwie kilka słów,
ponieważ konwersacja pełniła funkcję tła muzycznego i nie wymagała ze strony
klienta żadnej reakcji. Ghosh czuł się swobodnie w towarzystwie starszego pana.
„Strzeż się młodego lekarza i starego fryzjera", mówiło przysłowie, ale Ghosh uważał,
że obydwaj, zarówno on sam, jak i Ferraro, byli w dobrych rękach.
Zanim Ferraro został fryzjerem w Addis Abebie, służył w wojsku w Erytrei.
Gdyby tylko nie dzieliła ich bariera językowa, Ghosh wypytałby go o niejedno. Z
chęcią usłyszałby co nieco o epidemii tyfusu plamistego z lat czterdziestych, kiedy to
pewien genialny włoski urzędnik postanowił spryskać całe miasto azotoksem, za
jednym zamachem pozbywając się problemu wszy i tyfusu. Jakim cudem udawało się
Włochom utrzymywać pod kontrolą wskaźnik zachorowań na choroby W u swoich
żołnierzy, którzy niewątpliwie nie ograniczali się przecież do sześciu rezydujących w
Asmarze Włoszek pełniących funkcję oficjalnych puttana garnizonu?
Poczuł nieodpartą potrzebę zwierzenia się Ferraro, opowiedzenia mu, jak pęka
mu serce z zazdrości, jak powziął plan wyjazdu z kraju z powodu kobiety, która nie
traktuje poważnie jego miłości. Ferraro cicho cmoknął językiem, jak gdyby intuicyjnie
wyczuwając sedno problemu; obniżenie fotela do pozycji półleżącej stanowiło
pierwszy krok fryzjera na drodze prowadzącej do znalezienia dla tegoż problemu roz-
wiązania. Żaden z mężczyzn nie mógł przypuszczać, że w tej samej chwili serce siostry
Mary Joseph Praise przestaje bić.
Ferraro delikatnie położył gorący ręcznik na szyi Ghosha. Kiedy umieścił gdzie
trzeba wszystkie ręczniki, odcinając w ten sposób Ghosha od świata zewnętrznego,
taktownie zamilkł. Ghosh usłyszał, jak fryzjer podchodzi na palcach do miejsca, w
którym zostawił papierosa, a potem wypuszcza dym.
„Gdybym mógł sobie pozwolić na służącego, wybrałbym jego", pomyślał Ghosh.
Nikt nie miał wątpliwości, że powołaniem Ferraro było zostać fryzjerem. Miał
doskonałe wyczucie, a jego lśniąca łysina nie grała tu najmniejszej roli.
Ghosh wyszedł z zakładu, roztaczając wokół siebie woń płynu po goleniu.
Odjeżdżając, przyjrzał się temu miejscu, jak gdyby odwiedzał je po raz ostatni.
Powiódł wzrokiem wzdłuż pnącej się ostro w górę Churchill Road. Minął zakład Jaia
Hinda i jego spojrzenie spoczęło na sygnalizacji świetlnej, w miejscu, gdzie aby
wjechać na skrzyżowanie, należało najpierw opanować subtelną sztukę żonglowania
pedałem gazu i sprzęgła. Skręcił w lewo i przejechał obok sklepu z przyprawami
Vanilala i składu tkanin Vartaniana, aż zatrzymał się przed budynkiem poczty.
Trędowata dziewczynka, która zaanektowała sobie to rojące się od turystów
terytorium, dosłownie z dnia na dzień przedzierzgnęła się w kwitnącą nastolatkę. Jej
zuchwały biust wyraźnie rysował się pod szammą; chrząstka jej nosa zapadła się,
tworząc siodło. Ghosh włożył w jej wyciągniętą, zakończoną szponami dłoń
jednobirrowy banknot.
Odwrócił się na dźwięk kastanietów. Spojrzał na niego listiro, podnosząc wzrok
znad skrzynki, w którą wbity był gwóźdź z nanizanymi nań nakrętkami od butelek.
Ghosh stanął pod ścianą poczty razem z kilkoma innymi mężczyznami, którzy palili
lub czytali gazety, podczas gdy listiro uwijali się u ich stóp jak w ukropie. „Za to
również należałoby obarczyć odpowiedzialnością Włochów", pomyślał. Oto ludzie,
którzy czyszczą sobie buty częściej, niż biorą kąpiel.
Zaczęło mżyć. Łokcie listiro śmigały jak tłoki silnika. Na karku chłopca, który
zajmował się jego butami, Ghosh zauważył pasek białej skóry. Czyżby pierścień
Wenus? Taki młody, a już ma blizny po wyleczonej kile? Venereum insontium -
„niewinnie nabyty" syfilis - o czymś takim nadal wspominano w podręcznikach, ale
Ghosh nie wierzył, aby to było możliwe. Jego zdaniem nabycie kiły zawsze łączyło się z
kontaktem seksualnym - z pominięciem kiły wrodzonej, którą matka zaraża
nienarodzone jeszcze dziecko. Czasem widział na ulicy pięciolatków naśladujących
między sobą stosunek, w dodatku robiących to całkiem nieźle.
Nagłe oberwanie chmury zmusiło Ghosha do ucieczki do samochodu. Deszcz
zmył warstwę marazmu pokrywającego Piazzę niczym całun. Włączono latarnie,
których światło odbijało się w chromowanych elementach przejeżdżających aut. Woda
ożywiła czerwień autobusów firmy Ambassa. Znajdujący się na dachu trzypiętrowego
budynku Olivetti (w którym mieściły się również biura Pan Am, Venezia Ristorante i
Motilal Import-Exports) neonowy kufel piwa napełnił się bursztynowym płynem i
eksplodował białą pianą, po czym zgasł i cykl zaczął się od nowa. Dawniej, kiedy neon
świeżo zamontowano na budynku, okazał się prawdziwą sensacją. Bosonodzy
hodowcy pędzący swoje owce do miasta na święto Meskel zatrzymywali się, żeby
popatrzeć na widowisko, a w tym czasie stado rozbiegało się, blokując ruch uliczny.
W barze St. George's krople deszczu kapały z parasoli z logo Campari na patio.
Bar był nabity obcokrajowcami i miejscowymi, którzy uznali, że panująca w nim
atmosfera warta jest dyktowanych tu cen. Przeszklone drzwi nie wypuszczały ze
środka kombinacji zapachów: rurek cannolo, ciasteczek cantucci, czekoladowej
cassata, mielonej kawy i perfum. Muzyka z gramofonu mieszała się z gwarem
rozmów, brzękiem filiżanek i spodków, przenikliwym dźwiękiem krzeseł szorujących
po podłodze i stuknięciami szklanek odstawianych na stoliki z plastikowymi blatami.
Ghosh usiadł przy barze i niemal w tym samym momencie zobaczył w lustrze
odbicie Helen - siedziała przy stoliku w rogi sali. Była krótkowidzem, więc zapewne
nie zobaczyła, jak wszedł. Jej jasna skóra, kontrastując z kruczoczarnymi włosami,
robiła piorunujące wrażenie. Kompletnie nie zwracała uwagi na swojego towarzysza,
którym był nie kto inny jak doktor Bachelli. Instynkt podpowiedział Ghoshowi, że
powinien czym prędzej opuścić bar, ale ponieważ stojący obok niego barman
cierpliwie czekał na zamówienie, postanowił zamówić piwo.
- Mój Boże, Helen, jesteś piękna - mruknął do siebie, wpatrując się w jej
odbicie. St. George's nie zatrudniał dziewczyn do towarzystwa, ale też nikt nie miał
nic przeciwko zaglądającym tu kobietom z klasą. Helen siedziała z nogą założoną na
nogę. Ubrana była w spódnicę. Skóra jej ud miała kremowy odcień. Ghosh
przypomniał sobie jej obfite pośladki, dzięki którym nie musiała kłaść na krzesło
dodatkowej poduszki. Pieprzyk na podbródku dodawał jej szyku. Ale dlaczego te
najpiękniejsze dziewczyny półkrwi - killi, jak na nie mówiono, choć było to w zasadzie
uwłaczające określenie - zadzierały nosa i zawsze wyglądały na znudzone?
Bachelli - jedwabna chusta zdawała się wypływać z jego kremowej marynarki i
była przy tym idealnie dobrana do koloru krawata - wyglądał tego wieczoru na
znacznie więcej niż swoje pięćdziesiąt parę lat. Starannie przystrzyżony cienki wąsik i
swobodna poza z papierosem w dłoni irytowały Ghosha, ponieważ widział w nich
odbicie własnego specyficznego bezwładu, który tak długo trzymał go w Afryce. Ghosh
lubił Bachellego, bo chociaż ten nie był wybitnym lekarzem, to znał swoje
ograniczenia; reguła ta nie miała zastosowania do alkoholu.
Tydzień wcześniej Ghosh ze zdumieniem ujrzał Bachellego pijanego i
śpiewającego Giovinezze. Włoch maszerował przy tym defiladowym krokiem
środkiem ulicy w samym sercu Piazzy. Zbliżała się północ, więc Ghosh zatrzymał
samochód i próbował załadować nabuzowanego kolegę do środka. Bachelli zaczął się
szarpać i wrzeszczeć o bitwie pod Aduą, dopraszając się tym samym zasłużonych
batów od miejscowej ludności. Bachelli zagubił się tamtej nocy we wspomnieniach
dnia, w którym w 1934 roku w Neapolu wszedł na pokład wojskowego transportowca.
Znów był młodym oficerem 230. legionu Narodowej Milicji Faszystowskiej
wyruszającym, by walczyć w imię Il Duce, by zająć Abisynię, by wymazać wstyd klęski
w bitwie pod Aduą poniesionej z rąk cesarza Menelika w 1896 roku. Wówczas w Adui
dziesięć tysięcy włoskich żołnierzy - wspartych podobną liczbą erytrejskich askarysów
- wylało się ze swojej kolonii, chcąc najechać i zająć Etiopię. Zostali pokonani przez
bosonogich wojowników cesarza Menelika uzbrojonych w dzidy i remingtony
(sprzedane im przez znanego skądinąd Rimbauda). Żadna europejska armia w Afryce
nie została rozgromiona tak jak wtedy Włosi. Etiopia stanęła Włochom ością w gardle
tak skutecznie, że nawet ci z nich, którzy nie mogli pamiętać katastrofy pod Aduą, bo
nie było ich jeszcze na świecie, dorastali w żądzy zemsty.
Ghosh nie rozumiał tego, dopóki sam nie przyjechał do Afryki. Nie wiedział, że
zwycięstwo Menelika zainspirowało powstanie ruchu Powrót do Afryki21, którego
autorem był Marcus Garvey, ani tego, że rozbudziło ono panafrykańską świadomość
w Kenii, Sudanie i Kongu. Należało zamieszkać w Afryce, by zrozumieć naturę tych
nastrojów.
Włosi nigdy nie zapomnieli upokorzenia, więc po raz kolejny, jakieś
czterdzieści lat później, Mussolini próbował pokazać, co potrafi; jego motto brzmiało:
Qualsiasi mezzo! - zwyciężyć za wszelką cenę. Etiopscy jeźdźcy z małpimi grzywami,
21 Back to Africa, sięgająca XIX wieku koncepcja powrotu na Czarny Ląd Afrykanów mieszkających poza rodzimym kontynentem. Miała istotny wpływ na filozofię rastafarian.
dzidami, skórzanymi tarczami i jednostrzałowymi strzelbami, przekonali się, że
wrogiem jest chmura fosgenu, która ich udusiła - do diabła z konwencją genewską.
Bachelli miał w tym swój udział. Patrząc na czerwoną od alkoholu i pychy
twarz doktora, kiedy ten maszerował chwiejnie środkiem Piazzy, Ghosh stwierdził, że
ów Włoch nigdy nie czuł większej dumy niż wtedy, gdy pokonał Etiopczyków. Ghosh
siedział przy barze, starając się nie rzucać w oczy. Przyglądał się odbiciu pary w
lustrze. Kiedy Ghosh poznał Helen, zakochał się w niej do szaleństwa - na kilka dni.
Za każdym razem, gdy ją spotykał, mówiła: „Daj mi, proszę, trochę pieniędzy". Gdy
pytał ją, po co potrzebna jej gotówka, ona tylko mrugała i wydymała wargi, jak gdyby
pytanie należało do najgłupszych na świecie. Odpowiadała zwykle: „Moja matka
umarła" albo: „Muszę zrobić aborcję". Cokolwiek, co przyszło jej do głowy. Większość
knajpianych panienek do towarzystwa miała złote serca i prędzej czy później każda
całkiem nieźle wychodziła za mąż, ale serce Helen wykonano z pośledniejszego
kruszcu.
Biedny Bachelli był zadurzony w Helen po uszy, i to od lat, chociaż miał swoją
erytrejską konkubinę. Dawał Helen pieniądze. Akceptował jej egoizm, wręcz
oczekiwał go od niej. Nazywał ją swoją donna delinquente, dając za dowód jej
pieprzyk. Ghosh chciał czasem zapytać Bachellego, czy naprawdę uwierzył w to, co
Lombroso napisał w swojej odrażającej książce Kobieta jako zbrodniarka i
prostytutka. „Badania" Lombroso nad prostytutkami i kobietami przestępczyniami
ujawniły „cechy charakterystyczne degeneracji", rzeczy w rodzaju „prymitywnego"
owłosienia łonowego, „atawistycznych" rysów twarzy i nadmiaru pieprzyków.
Pseudonauka, kompletne brednie.
Ghosh, nie dokończywszy piwa, zsunął się ze stołka, ponieważ raptem
perspektywa rozmowy z Bachellim lub jego towarzyszką wydała mu się tego wieczoru
nie do przyjęcia.
Avakianowie zamknęli swój sklep z butlami z gazem, a gdy niedługo potem
zgasły światła Piazzy, wraz z nimi rozpłynęła się ulotna iluzja Rzymu. Zapanowała
ciemność. Droga wiła się wzdłuż długiego, ponurego, kojarzącego się z fortecą
kamiennego muru, który wspinał się na wzgórze. Saba Dereja - Siedemdziesiąt Stopni
- prowadzący do ronda przy Sidist Kilo skrót dla pieszych, stanowił zaledwie szczelinę
w omszałych kamieniach. Schody były do tego stopnia zniszczone, że bardziej
przypominały pochylnię niż stopnie, a pokonanie ich podczas deszczu stanowiło nie
lada wyzwanie. Ghosh minął ormiański kościół, potem okrążył Arat Kilo - kolejny
wzniesiony pośrodku ronda pomnik wojenny - przeszedł obok katedry Świętej Trójcy
z gotyckimi wieżami i kopułami i dotarł do budynku Parlamentu, przy którego
budowie wzorowano się na Pałacu Westminsterskim. Za Starym Pałacem, ponieważ
nadal nie czuł się gotów na powrót do domu, Ghosh skręcił w Casa Inces, dzielnicę
willową.
Nie był w nastroju na Ibis ani żaden z dużych barów Piazzy zatrudniających po
trzydzieści hostess. Zobaczył przed sobą prosty, wzniesiony z pustaków budynek, w
którym zadomowiły się aż cztery różne bary. W całej Addis Abebie były dosłownie
setki takich miejsc. Dwie pary drzwi lśniły miękkim neonowym blaskiem. Nad
otwartym rynsztokiem przerzucono kładkę. Ghosh wybrał drzwi po prawej. Wszedł do
środka, odgarniając zasłonę z paciorków. Bar, jak przypuszczał, był jednoosobowym
przedsiębiorstwem. Jarzeniówkę pomalowano na pomarańczowo, tworząc atmosferę
jak z łona matki, podkreśloną zapachem kadzidła dolatującego z piecyka na węgiel
drzewny. Przy krótkiej drewnianej ladzie pełniącej funkcję baru stały dwa wyściełane
stołki. Butelki ustawione na półce za barem robiły wrażenie: Pinch, Johnny Walker,
Bombay Sapphire - nawet jeśli tak naprawdę wypełniał je domowej roboty tedż. Jego
Wysokość cesarz Hajle Syllasje I w mundurze Gwardii Cesarskiej spoglądał z plakatu
zawieszonego na ścianie. Długonoga panna w kostiumie kąpielowym uśmiechała się
do Jego Wysokości z kalendarza Michelina.
Ograniczoną przestrzeń, jaka pozostała w lokalu po zainstalowaniu w nim
baru, przeznaczono na stolik i dwa krzesła. Siedziała przy nim barmanka z klientem,
który trzymał ją za rękę. Mężczyźnie wyraźnie zależało, by zatrzymać jej uwagę. Kiedy
Ghosh doszedł do wniosku, że nie ma sensu tu zostawać, barmanka wyswobodziła
dłoń z uścisku klienta, odsunęła krzesło, wstała i ukłoniła się. Nosiła buty na wysokich
obcasach, by móc chwalić się zgrabnymi łydkami. Paznokcie u nóg miała pomalowane
na jakiś ciemny kolor. „Bardzo ładne", pomyślał Ghosh. Jej uśmiech sprawiał
wrażenie szczerego i sugerował osobę przyjemniejszą niż Helen. Mężczyzna wstał z
obrażoną miną, przecisnął się obok Ghosha i wyszedł bez słowa.
„Kraina mlekiem i miodem płynąca - pomyślał Ghosh. - Mlekiem, miodem i
miłością do mamony".
Barmanka i Ghosh wymienili grzecznościowe „Jak się masz" i „Mam się
dobrze", i liczne ukłony, najpierw głębokie, potem coraz płytsze, aż skończyło się na
skinięciu głową. Ghosh usiadł na stołku barowym, a kobieta stanęła za ladą. Miała
prawdopodobnie nie więcej niż dwadzieścia lat, ale szerokość jej bioder i wydatność
piersi wskazywały, że była matką przynajmniej jednego dziecka.
- Min the tetaleh? - zapytała, pokazując na usta, w razie gdyby przybysz nie
rozumiał po amharsku.
- Głęboko żałuję, że spłoszyłem twojego wielbiciela. Gdybym wiedział, że ktoś
jest tutaj i tak bardzo mu na tobie zależy, nigdy w życiu nie przerwałbym wam
schadzki.
Zaskoczona, gwałtownie nabrała powietrza.
- On? Chciał pić jedno piwo do białego rana, a mnie nie chciał postawić. On jest
z Tigre. Twój amharski jest lepszy niż jego - wyrzuciła z siebie, zadowolona, że nie
czeka ją noc posługiwania się językiem migowym.
Jej zwiewna biała bawełniana spódniczka kończyła się tuż poniżej kolan.
Kolorowy wzorek na rąbku pasował do lamówki bluzki i falban szammy narzuconej na
ramiona. Wzorem zachodnich kobiet najpierw wyprostowała sobie włosy, a potem
zrobiła trwałą. Przypominający kołnierzyk tatuaż - ułożone blisko siebie pofalowane
linie - sprawiał, że jej szyja wyglądała na dłuższą niż w rzeczywistości. „Ładne oczy",
pomyślał Ghosh.
Miała na imię Turunesh, ale postanowił nazywać ją tak, jak miał w zwyczaju
mówić na wszystkie kobiety w Addis Abebie: Konjit, co znaczy piękna.
- Poproszę o błogosławionego St. George'a. I sobie też weź, proszę. Dzisiaj
świętujemy.
Ukłoniła się w podzięce.
- Twoje urodziny?
- Nie, Konjit, coś lepszego. - Chciał powiedzieć: „Dziś jest dzień, gdy uwolniłem
się z więzów nałożonych mi przez kobietę, która pętała mnie przez ponad dziesięć lat.
Dzień, w którym postanowiłem, że mój pobyt w Afryce dobiega końca, bo czeka na
mnie Ameryka". - Dziś jest dzień, w którym ujrzałem najpiękniejszą kobietę w całej
Addis Abebie.
Miała mocne, równe zęby. Kiedy się śmiała, widać jej było górne dziąsła.
Najwyraźniej dobrze o tym wiedziała, ponieważ szybko zasłoniła usta dłonią.
Na dźwięk jej radosnego śmiechu coś w Ghoshu pękło i po raz pierwszy od rana
poczuł się niemal normalnie.
Kiedy przybył do Addis Abeby, popadł w głęboką depresję. Brał pod uwagę
natychmiastowy powrót do domu, bo okazało się, że zupełnie źle zrozumiał zamiary
Hemy, która posłała po niego do Indii. To, co w jego głowie miało być zwieńczeniem
długotrwałych zalotów, które zaczęły się, gdy jeszcze w Indiach razem odbywali staż,
okazało się całkowicie wytworem jego wyobraźni. Hema sądziła zaś, że po prostu
wyświadcza Ghoshowi (i Missing) przysługę. Ghosh zdusił w sobie upokorzenie i
rozczarowanie. Przyjechał do Etiopii akurat w czasie dużej pory deszczowej, co samo
w sobie mogło być powodem, dla którego człowiek pragnąłby targnąć się na swoje
życie. Ocalił go Ibis w Piazzy. Ghosh potrzebował się napić. Jego uwagę przyciągnęło
wejście do baru udekorowane łukiem z kości słoniowej przyozdobionym bożonaro-
dzeniowymi lampkami. Ze środka dobiegała muzyka wymieszana ze śmiechem kobiet.
Wszedłszy do Ibisa, stwierdził, że chyba umarł i powrócił jako Nabuchodonozor. U
boku kobiet z Ibisa - Lulu, Marty, Sary, Tsahai, Meskel, Sheby i Mebrat - w
obszernym, zajmującym dwa piętra i trzy osłonięte werandy barze i restauracji
odnalazł rodzinę. Dziewczyny powitały go jak dawno niewidzianego przyjaciela,
przywracając mu dobry humor i budząc w nim dowcipnisia, i zawsze chętnie z nim
siadywały. Obfitość damskich wdzięków dorównywała obfitości opadów za oknem;
odcieni skóry - od kawy z mlekiem do najczarniejszego węgla - było do wyboru, do
koloru. Nieliczne w Ibisie kobiety mieszanej krwi miały białą lub oliwkową karnację, a
do tego niebiesko-brązowe, a nawet zielone oczy. Mieszanie odmian zwykle
skutkowało egzotycznym, pięknym owocem, który wszakże miał nieprzewidywalny i
często gorzki miąższ.
Najważniejszą jednak zaletą kobiet z Addis Abeby była ich uległość, ich
dostępność. Przez wiele miesięcy po przyjeździe do stolicy Etiopii, długo po odkryciu
Ibisa i wielu innych podobnych mu barów, Ghosh żył w celibacie. Ironia losu polegała
na tym, że jedyna kobieta, której pragnął, ignorowała jego umizgi, otaczał się zatem
kobietami, które nigdy nie odmawiały. Miał dwadzieścia cztery lata i szczątkowe
doświadczenie w tych sprawach. W Indiach raz tylko znalazł się w sytuacji intymnej -
z młodą nowicjuszką imieniem Virgin Magdalene Kumar. Wkrótce po tym, jak
zakończył się ich trzymiesięczny romans, mniszka wystąpiła z zakonu i wyszła za mąż
za faceta, którego Ghosh znał (i wówczas zapewne zmieniła nazwisko na po prostu
Magdalene Kumar...).
- Hema, jestem tylko człowiekiem - wymamrotał, jak za każdym razem, gdy
uważał, że nie jest jej wierny.
Wyciągnął rękę i uszczypnął Konjitę poniżej ostatniego żebra.
- O, moja droga, może zamówimy jakąś kolację? Musisz nabrać trochę ciała. I
energii na to, co będziemy robili dziś w nocy. To będzie, pozwól, że ci wyznam, mój
pierwszy, ale to zupełnie pierwszy raz.
Gdyby była starsza (a wiele jednoosobowych barów prowadziły starsze kobiety,
które, przepracowawszy swoje w znamienitszych lokalach w rodzaju Ibisa, za uciułane
pieniądze otwierały własną knajpę), użyłby innego tonu, mniej bezpośredniego,
bardziej uprzejmego, rzuciłby jakiś delikatny komplement. Ale w przypadku tej
dziewczyny wystarczyło zastosować taktykę „na niegrzecznego uczniaka".
Kiedy pogłaskała go po głowie, Ghosh zamruczał z rozkoszy. W radiu cicho
brzęczał krar, mieląc zbudowany z sześciu dźwięków riff oparty na pentatonice, skali
wspólnej bodaj każdemu rodzajowi etiopskiej muzyki, nieważne, szybkiej lub wolnej.
Ghosh rozpoznał bardzo popularną piosenkę. Nazywała się Tizita. Tizita - nie istnieje
jedno-słowny odpowiednik tego określenia w innych językach; znaczyło to
„wspomnienie zabarwione żalem". „A czy istnieje jakiekolwiek inne?", zastanowił się
Ghosh.
- Masz piękną skórę. Jesteś banya? - zapytała.
- Owszem, moja droga, rzeczywiście jestem Hindusem. A ponieważ nie ma we
mnie niczego równie pięknego jak moja skóra, jestem ci wdzięczny za te słowa.
- Nie, nie, czemu tak mówisz? Przysięgam na wszystkich świętych, że
chciałabym mieć takie włosy jak ty. Nie mogę się nadziwić twojemu amharskiemu.
Jesteś pewien, że twoja matka nie jest habesha?
- Pochlebiasz mi - odparł. Ghosh nauczył się trochę amharskiego w szpitalu, ale
dopiero dzięki takim pogaduszkom jak ta zdobył płynność w posługiwaniu się
językiem. Miał swoją teorię, że amharski w łóżku i amharski przy łóżku niewiele się od
siebie różnią: „Połóż się, proszę", „Zdejmij koszulę", „Otwórz usta", „Weź głęboki
oddech"... Język miłości jest tożsamy z językiem medycyny. - Tak naprawdę, to znam
tylko amharski miłości. Gdybyś wysłała mnie po ołówek, nie wiedziałbym, jak go
kupić, bo zabrakłoby mi słów.
Znowu się roześmiała i znowu spróbowała zasłonić usta dłonią, ale tym razem
Ghosh złapał ją za rękę, więc tylko opuściła wargę na górny rząd zębów, żeby ukryć
dziąsła - był to gest, który Ghosh uznał za kuszący i wzruszający.
- Ale czemu chowasz uśmiech?... No proszę. Teraz jest pięknie!
Dużo, dużo później udali się do pokoju na zapleczu. Ghosh zamknął oczy i
udawał - jak zwykle - że dziewczyna jest Hemą. Pełną zapału Hemą.
Kiedy wyłonił się z baru, mgła wisiała kilka centymetrów nad ziemią, otulając
świat pogrzebową ciszą i przynosząc mu chłód. Wysikał się pod murkiem. Nagle
zaśmiała się hiena - nie był pewien, czy z jego czynu, czy z instrumentu, którym się
posłużył. Odwrócił się na pięcie i zobaczył święcące w mroku, całkiem niedaleko,
pomiędzy drzewami rosnącymi tuż za pierwszym rzędem domostw, wilcze ślepia. Puś-
cił się biegiem, próbując jednocześnie zapiąć rozporek, dopadł auta, otworzył drzwi i
wskoczył do środka. Szybko włączył silnik i ruszył. Sikający człowiek ma o wiele więcej
zmartwień niż tylko hieny. Shifta, łeba, madjimtmachi i zastępy innego rodzaju
rabusiów stanowiły po północy realne zagrożenie, nawet w centrum miasta i w
pobliżu brukowanych dróg. Niedawno, bo zaledwie miesiąc wcześniej, dwóch
mężczyzn obrabowało i zgwałciło Angielkę, po czym obcięło jej język, sądząc, że brak
tego narządu powstrzyma ją przed złożeniem doniesienia. Inna ofiara straciła jaja -
dość typowa praktyka - ponieważ napastnicy uważali, że mężczyzna nie będzie miał
dość odwagi, by szukać na nich zemsty. A to tylko ci, którzy mieli szczęście i przeżyli.
Innych po prostu znajdowano martwych.
Dziwne - kiedy wrócił, bramy Missing były otwarte. Ghosh podjechał przed
swój domek i skierował samochód pod wiatę. Gdy światło reflektorów padło na
kamienny mur, Ghosh z całej siły wcisnął hamulec, przerażony tym, co ujrzał:
upiorną, białą postać, która wstała z kucek tuż przed maską auta. Światło w jej oczach
odbijało się czerwienią, nadając jej niepokojący wygląd jak u hieny. Ale to nie hiena
stała pod ścianą, lecz płacząca, osamotniona Almaz, która najwyraźniej czekała na
jego powrót.
- Hema, Hema, coś ty zrobiła - mruknął pod nosem, przekonany, że ziścił się
jego najgorszy koszmar i Hema wróciła z Indii zamężna. Bo niby z jakiej innej
przyczyny Almaz miałaby czekać na niego do późna? Przecież cały szpital wiedział, co
Ghosh czuje do Hemy, a jedyną osobą, która zdawała się być tego nieświadoma, była
sama Hema.
Upiorna postać podbiegła do auta od strony pasażera, otworzyła drzwi i
wskoczyła do środka. Ukłoniwszy się, powiedziała - unikając jego wzroku - najbardziej
oficjalnym tonem, na jaki było ją stać:
- Z przykrością przynoszę panu doktorowi złe wieści.
- Chodzi o Hemę, prawda?
- O Hemę? Nie. Chodzi o siostrę Mary Joseph Praise.
- O siostrę? Co się z nią stało?
- Odeszła do Pana, niech Bóg błogosławi jej duszę.
- Że co?
- Panie dopomóż nam, bo ona nie żyje. - Łkanie Almaz przeszło w szloch. -
Umarła, rodząc bliźnięta. Doktor Hema przyjechała, ale nie udało jej się ocalić siostry.
Doktor Hema uratowała bliźnięta.
Ghosh przestał jej słuchać, gdy powiedziała o śmierci siostry Mary Joseph
Praise. Kazał jej powtórzyć, a potem jeszcze raz, ale za każdym razem wiadomość
sprowadzała się do jednego: siostra nie żyje. A potem coś o bliźniakach.
- A teraz nie możemy znaleźć doktora Stone'a - powiedziała w końcu Almaz. -
Zniknął. Musimy go znaleźć. Matrona mówi, że musimy.
- Dlaczego? - zdołał bąknąć Ghosh, gdy już odzyskał mowę.
Jak tylko zadał to pytanie, sam sobie na nie odpowiedział: razem ze Stone'em
byli jedynymi lekarzami mężczyznami w Missing. Ghosh znał Stone'a na tyle dobrze,
na ile dało się go poznać - no tak, siostra Mary Joseph Praise poznała go lepiej.
- Dlaczego? Bo on najbardziej cierpi - powiedziała Almaz. - Tak mówi Matrona.
Musimy go znaleźć, zanim zrobi coś głupiego.
„Chyba trochę na to za późno", pomyślał Ghosh.
Rozdział 12
Skrawek ziemi
Następnego dnia po narodzinach bliźniaków i śmierci siostry Mary Joseph
Praise Matrona Hirst przyszła do swojego biura bardzo wcześnie rano, jak gdyby nic
się nie stało. Spała tylko parę godzin. Ona i Ghosh jeździli do późna w nocy po
mieście, polując na Thomasa Stone'a. Służąca Stone'a, Rosina, czuwała w jego kwate-
rze, w razie gdyby wrócił, ale się nie pojawił.
Matrona odsunęła od siebie stos leżących na biurku dokumentów. Wyglądając
przez okno, zobaczyła sznurek pacjentów przed drzwiami ambulatorium, a właściwie
widziała niewiele więcej poza wianuszkiem kolorowych parasolek. Ludzie tutaj
wierzyli, że słońce pogarsza przebieg choroby, więc parasoli było dokładnie tyle, ilu
pacjentów. Matrona podniosła słuchawkę telefonu.
- Adam? - powiedziała, gdy po drugiej stronie odezwał się głos laboranta
odpowiedzialnego za przygotowywanie leków. - Poproś Gebrew, żeby zamknął bramę.
Niech odeśle pacjentów do rosyjskiego szpitala. - Jej amharski, choć obciążony
wyraźnym akcentem, był coraz lepszy. - Aha, Adam, zajmij się najlepiej jak potrafisz
tymi, którzy już są w ambulatorium. Poproszę pielęgniarki, żeby zrobiły obchód.
Trzeba jeszcze powiadomić praktykantki, że zajęcia z pielęgniarstwa są odwołane.
„Dzięki Bogu za Adama", pomyślała Matrona. Chłopak zakończył edukację na
trzeciej klasie, co za wstyd, przecież z powodzeniem mógł zostać lekarzem. Nie tylko
w lot opanował sztukę przygotowywania piętnastu mikstur, maści i związków
chemicznych, jakie w Missing wydawano pacjentom, ale odznaczał się ponadto
doskonałym zmysłem klinicznym. Swoim jedynym zdrowym okiem (drugie miał
mlecznobiałe, co było następstwem jakiejś infekcji w dzieciństwie) umiał wypatrzyć
ciężko chore osoby pośród tłumów, które pielgrzymowały do ambulatorium, ściskając
w ręku niebieskozielone firmowe buteleczki Missing ze specjalną podziałką na dawki,
by napełnić je lekami. Godnym ubolewania faktem było to, że osoby odwiedzające
ambulatorium najczęściej skarżyły się na Rasehn... libehn... hodehn, czyli dosłownie:
„Moja głowa... moje serce... mój brzuch", dotykając jednocześnie bolącej części ciała.
Ghosh nazywał to syndromem RLH. Cierpiącymi na RLH były przeważnie młode
kobiety lub starsi ludzie obydwu płci. Jeśli udawało się ich przycisnąć, żeby
powiedzieli coś więcej o swojej dolegliwości, mówili, że kręci im się w głowie (rasehn
yazoregnal), że ich pali (yakatelegnal), że mają zmęczone serce (lib dekam) albo że
mają skurcze w brzuchu (hod kurteth), ale o tych objawach wspominano niechętnie i
niejako przy okazji, bo przecież rasehn-libehn-hodehn powinno wystarczyć każdemu
lekarzowi z prawdziwego zdarzenia. Cały rok zabrało Matronie zrozumienie, że w
Etiopii w ten sposób wyraża się stres, niepokój, konflikty domowe i depresję - Ghosh
dodał, że eksperci nazywają to zjawisko somatyzacją. Ból psychiczny rzutował na
części ciała, ponieważ tradycja kulturowa warunkowała taki sposób wyrażania
mentalnego cierpienia. Pacjentki niekoniecznie dostrzegały łączność pomiędzy
znęcającym się nad nimi mężem, wścibską teściową, niedawną śmiercią dziecka a
zawrotami głowy lub palpitacjami serca. Wszyscy wiedzieli przy tym, co powinno
uleczyć ich smutki: zastrzyk. Zgadzali się na mistura carminitiva, magnesium
trisilicate, miksturę z pokrzyku wilczej jagody albo w ogóle na cokolwiek, co przyszło
lekarzowi do głowy, ważne, że nic tak nie poprawiało ich samopoczucia jak marfey -
igła. Ghosh stanowczo się sprzeciwiał podawaniu chorym na RLH zastrzyków z
witaminy B, ale Matrona przekonała go, że lepsze to, niż gdyby niezadowolony
pacjent poszedł do Merkato i kazał jakiemuś szarlatanowi zrobić sobie zastrzyk pod-
skórny niewyjałowioną igłą. Pomarańczowy zastrzyk z witaminy B był tani, a jego
efekt natychmiastowy: pacjenci szczerzyli zęby i zbiegali na dół, podskakując z
radości.
Zadzwonił telefon i choć raz Matrona była mu za to wdzięczna. W normalnych
okolicznościach nie znosiła dźwięku dzwonka, ponieważ zawsze kojarzył się jej z
namolnym intruzem. Niewielka centrala telefoniczna Missing nadal stanowiła dla niej
nowość. Matrona nie zgodziła się co prawda na zainstalowanie linii w swojej
prywatnej kwaterze, ale uznała, że dobrze byłoby mieć telefon w kwaterach lekarzy
oraz na oddziale nagłych przypadków. Nawet ten aparat, który stał w jej biurze,
uważała za zbytek luksusu, ale tym razem złapała słuchawkę, mając nadzieję na
wysłuchanie dobrych wiadomości - oby o doktorze Stonie.
- Proszę się nie rozłączać. Oddaję słuchawkę Jego Ekscelencji, panu ministrowi
pióra - oznajmił kobiecy głos.
Matrona usłyszała ciche postukiwania i wyobraziła sobie psa spacerującego po
drewnianej podłodze pałacu. Spojrzała na stosik Biblii pod przeciwległą ścianą biura;
było ich tak wiele, że wyglądały jak barykada wzniesiona z kamieni brukowych
obciągniętych sztuczną skórą.
Minister przejął słuchawkę, zapytał o zdrowie Matrony, a potem powiedział:
- Jego Wysokość czuje się zasmucony waszą stratą. Proszę przyjąć jego
najszczersze kondolencje. - Matrona wyobraziła sobie ministra wstającego i
składającego ukłon ze słuchawką w ręku. - Jego Wysokość osobiście poprosił mnie,
bym wykonał ten telefon.
-To bardzo uprzejme, niezwykle uprzejme ze strony Jego Wysokości, że myśli o
nas... w takiej chwili - odparła Matrona.
To, że cesarz natychmiast wiedział o wszystkim, co działo się w imperium,
stanowiło klucz do jego potęgi i zarazem tworzyło wokół niego aurę tajemniczości.
Matrona zastanawiała się, jakim sposobem wieści dotarły do pałacu tak szybko.
Kiedyś doktor Thomas Stone w asyście siostry Mary Joseph Praise usunął parę
należących do królewskiej rodziny wyrostków robaczkowych, a raz Hema wykonała
cesarskie cięcie wnuczce dygnitarza, która nie zdążyłaby dotrzeć do kliniki w
Szwajcarii. Od tamtych wydarzeń kilka członkiń rodziny królewskiej zwróciło się do
Hemy z prośbą o pomoc przy porodzie.
Jeśli jest coś, co pałac może uczynić dla szpitala, powiedział minister,
wystarczy, że Matrona poprosi. Minister nie zająknął się na temat okoliczności
śmierci siostry Mary Joseph Praise ani też losów bliźniąt.
- A tak przy okazji, Matrono - powiedział, a siostra przełożona nadstawiła uszu,
wyczuwając, że za chwilę wyjdzie na jaw prawdziwy powód rozmowy. - Jeśli
przypadkiem zgłosi się na leczenie do Missing pewien wojskowy... pewien starszy
oficer, na operację, za dzień lub dwa, cesarz będzie wdzięczny za informację. Proszę
wtedy zadzwonić do mnie osobiście. - Podał jej swój numer telefonu.
- Co to za oficer?
Uznała, że cisza oznacza, iż minister zastanawia się nad odpowiedzią.
- Oficer Gwardii Cesarskiej. Oficer, który, ujmę to tak, nie ma potrzeby
przebywać w Missing.
- Na operację, mówi pan? Ależ nie, przecież zamknęliśmy szpital. Nie mamy
chirurga, panie ministrze. Doktor Thomas Stone jest... niedysponowany. Oni dwoje,
rozumie pan, stanowili zespół...
- Dziękuję, Matrono. Proszę dać nam znać.
Odłożywszy słuchawkę, zastanowiła się nad przebiegiem rozmowy. Cesarz
Hajle Syllasje zbudował potężne, nowoczesne wojsko składające się z sił lądowych,
morskich, powietrznych oraz Gwardii Cesarskiej. Gwardia była formacją równie
liczną jak pozostałe, odpowiednikiem angielskiej Gwardii Królewskiej strzegącej
pałacu Buckingham. Ale podobnie jak jej wyspiarska siostra, Gwardia Cesarska nie
pełniła wyłącznie funkcji reprezentacyjnej, ponieważ służyli w niej zawodowi
żołnierze - ich wyszkolenie bojowe, struktura formacji nie różniły się od pozostałych
elementów sił zbrojnych. Dobrze zapowiadających się kadetów z różnych rodzajów
jednostek wysyłano do Sandhurst, West Point lub Puny22. Pobyt za granicą wydatnie
poszerzał świadomość społeczną wybrańców, cesarz obawiał się więc zamachu stanu
w wykonaniu młodych oficerów. Posiadanie drugiej lub trzeciej co do wielkości
regularnej armii na kontynencie było powodem do dumy, ale zarazem istotnym
zagrożeniem dla monarchii. Cesarz zatem celowo podsycał konkurencję między
czterema rodzajami etiopskich sił zbrojnych, utrzymywał sztaby poszczególnych
formacji w oddaleniu jeden od drugiego i przenosił generałów, którzy z czasem zbyt
rośli w siłę. Matrona wyczuwała kolejną intrygę - po cóż innego minister pióra
dzwoniłby do niej osobiście?
„Minister nie zdaje sobie sprawy, co dla Missing oznacza brak chirurga",
pomyślała Matrona. Przed przybyciem Thomasa Stone'a szpital zajmował się interną i
- dzięki Ghoshowi - pacjentami wymagającymi opieki pediatrycznej, a także dawał
sobie radę ze skomplikowanymi przypadkami będącymi w gestii położnika i ginekolo-
ga - to zasługa Hemy. Na przestrzeni lat wielu lekarzy przychodziło i odchodziło, a
niektórzy spośród nich nawet potrafili operować. Jednakże w Missing nigdy wcześniej
nie było wykwalifikowanego, kompetentnego chirurga pokroju Stone'a. Dopiero
dzięki niemu w Missing można było leczyć skomplikowane złamania, usuwać wole i
inne guzy, przeprowadzać przeszczepy skóry przy oparzeniach, operować uwięźniętą
przepuklinę, wycinać powiększoną prostatę albo amputować piersi zaatakowane przez
raka, wiercić dziurę w czaszce w celu usunięcia skrzepu uciskającego mózg. Obecność
22 Akademie wojskowe: brytyjska, amerykańska i indyjska.
Stone'a (z asystentką Mary Joseph Praise u boku) podniosła poziom usług Missing.
Jego brak wszystko zmieni.
Kilka minut później telefon zadzwonił ponownie. Tym razem dźwięk dzwonka
nie wróżył nic dobrego. Matrona ostrożnie podniosła słuchawkę i przyłożyła ją do
ucha. Boże, proszę, niech Stone będzie żywy.
- Halo? Mówi Eli Harris. Ze zgromadzenia baptystów w Houston... Halo?
Jak na połączenie z Ameryką, jakość dźwięku była wręcz doskonała. Matrona
była tak zaskoczona, że zapomniała odpowiedzieć rozmówcy.
- Halo? - powtórzył głos.
- Tak? - odparła szorstko Matrona.
- Dzwonię z hotelu Ghion w Addis Abebie. Czy mogę rozmawiać z Matroną
Hirst?
Odsunęła słuchawkę od ucha, zasłaniając dłonią mikrofon. Spanikowała. Nie
wiedziała, co ma zrobić. Wielkie nieba, co tu robi Harris? Przywykła do rozmawiania z
darczyńcami i organizacjami charytatywnymi za pośrednictwem listów. Musiała
szybko zebrać myśli, ale umysł odmawiał jej posłuszeństwa. W końcu zabrała dłoń z
mikrofonu i przyłożyła słuchawkę z powrotem do ucha.
- Przekażę jej informację, że pan dzwonił, panie Harris. Zadzwoni do pana...
- Czy mogę wiedzieć, z kim rozmawiam?
- Widzi pan, umarł nam pracownik, więc może minąć parę dni, zanim Matrona
do pana oddzwoni. - Harris zaczął coś mówić, ale Matrona przerwała połączenie.
Potem zdjęła słuchawkę z widełek, wpatrując się w nią wzrokiem, który mówił: „No,
spróbuj".
Baptyści z Houston byli ostatnimi czasy najlepszymi i najbardziej regularnymi
sponsorami Missing. Raz w tygodniu Matrona wysyłała odręczne listy do zgromadzeń
wiernych w Ameryce i Europie. Prosiła w nich, żeby adresat, jeśli sam nie może
pomóc szpitalowi, przesłał list z prośbą dalej. Kiedy w odpowiedzi otrzymywała
wiadomość wyrażającą zainteresowanie, natychmiast wysyłała nadawcy podręcznik
Thomasa Stone'a Skuteczny chirurg: krótki kurs operowania w tropikach. Choć
paczka swoje kosztowała, opłacała się bardziej niż jakikolwiek folder o szpitalu.
Okazało się, że ofiarodawców zawsze chorobliwie - można by pomyśleć: lubieżnie -
interesowały uszkodzenia ludzkiego ciała, a zdjęcia i rysunki (autorstwa siostry Mary
Joseph Praise) zamieszczone w książce zaspokajały ich potrzeby. Rozdziałowi na
temat zapalenia wyrostka robaczkowego towarzyszyła ilustracja przedstawiająca oso-
bliwe stworzenie ze świńskim ryjem, psią sierścią i malutkimi oczkami krótkowidza.
Matrona zawsze umieszczała w tym miejscu swój list jako rodzaj zakładki. Z legendy
można było wyczytać: „Wombat jest kopiącym nory, prowadzącym nocny tryb życia
torbaczem spotykanym wyłącznie w Australii, a jedynym powodem, dla którego w
ogóle o nim wspominam, jest pewna wyróżniająca go podejrzana cecha. Otóż łączy go
z ludźmi i małpami człekokształtnymi posiadanie wyrostka". Książka, skuteczniej niż
wymiana listów, zdobyła dla Missing poparcie houstońskich baptystów.
Pół godziny później przyszedł Ghosh, kręcąc głową.
- Pojechałem do ambasady brytyjskiej. Jeździłem po całym mieście. Byłem u
niego w domu. Rosina cały czas tam siedzi i nikogo nie widziała. Przeszukałem teren
Missing...
- Przejedźmy się - powiedziała Matrona.
Jadąc w dół ku bramie szpitala, zobaczyli nagle taksówkę zmierzającą w
przeciwną stronę. Siedział w niej biały mężczyzna.
- To pewnie Eli Harris - stwierdziła Matrona, kurcząc się na siedzeniu pasażera
ze skwapliwością, która zaskoczyła Ghosha. Opowiedziała mu o telefonie Harrisa. -
Jeśli dobrze pamiętam, namówiłam Harrisa na sfinansowanie projektu, który był
twoim pomysłem, czyli obejmującą całe miasto kampanię społeczną przeciwko
rzeżączce i kile. Harris przyjechał sprawdzić, jak nam idzie.
Ghosh prawie zjechał z drogi.
- Ależ Matrono, przecież nie prowadzimy takiego projektu!
- Jasne, że nie - westchnęła.
Ghosh nigdy nie wyglądał najlepiej z rana, nawet po wzięciu kąpieli i ogoleniu
się, a dziś nie miał czasu ani na jedno, ani na drugie. Ciemna szczecina pokrywała
jego szyję, okalała usta i sięgała niemal po nabiegłe krwią oczy.
- Dokąd jedziemy? - zapytał.
- Do Gulele. Musimy załatwić pogrzeb.
Droga upłynęła im w ciszy.
*
Cmentarz Gulele znajdował się na peryferiach miasta. Droga przecinała las, w
którym z powodu baldachimu ze zwieszających się gałęzi drzew panował wieczny
półmrok. Zza splecionych konarów wyłaniała się niespodziewanie złowroga, osadzona
w wapiennym murze brama z kutego żelaza. Za nią wysypana żwirem droga
prowadziła na rozległy teren gęsto porośnięty eukaliptusami i sosnami. Nigdzie w
Addis Abebie nie rosły wyższe drzewa niż w Gulele.
Matrona i Ghosh szli, lawirując pomiędzy grobami. Pod ich stopami chrzęścił
gruby dywan liści i gałązek. Nie dochodziły tutaj żadne odgłosy miasta i nie słychać
było gwaru rozmów - cmentarz tonął w ciszy lasu i śmierci. Lekka mżawka najpierw
zmoczyła liście i gałęzie, a potem przemieniła się w grube krople, które kapały na
głowę i ramiona siostry przełożonej i Ghosha. Matrona czuła się jak intruz.
Zatrzymała się przy grobie nie większym niż Biblia, z której ksiądz czyta przy ołtarzu.
- Ghosh, patrz, dziecko - powiedziała, pragnąc usłyszeć głos żywego człowieka,
nawet jeśli miało to oznaczać mówienie do siebie samej. - Sądząc po nazwisku,
ormiańskie. Boże, umarło w zeszłym roku. - Kwiaty przy kamieniu nagrobnym były
świeże. Matrona odmówiła pod nosem Zdrowaś Mario.
Nieco dalej znajdowały się groby młodych włoskich żołnierzy: NATO A ROMA
lub NATO A NAPOLI, mówiły, lecz niezależnie od miejsca narodzin, wszyscy oni
DECEDUTO AD ADDIS ABABA. Oczy Matrony zaszły mgłą, gdy pomyślała o
chłopcach, którzy umarli tak daleko od domu.
Przed oczami stanęła jej postać Johna Melly'ego, w wyobraźni usłyszała hymn
Bunyana - utwór, który zabrzmiał na jego pogrzebie. Czasem bywało, że pieśń sama
do niej wracała, a słowa cisnęły się nieproszone na usta.
Odwróciła się do Ghosha.
- Wiesz, że kiedyś byłam zakochana?
Ghosh, który wyglądał na wystarczająco zatroskanego, zamarł.
- To znaczy... w mężczyźnie? - odezwał się w końcu, odzyskawszy mowę.
- Oczywiście, że w mężczyźnie! - Pociągnęła nosem.
Ghosh milczał przez dłuższą chwilę, a potem powiedział:
- Uważamy, że wiemy wszystko, co należy wiedzieć, o naszych kolegach, ale jak
mało w rzeczywistości o nich wiemy.
- Ja chyba nie wiedziałam, że kocham Melly'ego, dopóki nie znalazł się na łożu
śmierci. Byłam młoda. Pokochać umierającego mężczyznę to najprostsza rzecz pod
słońcem.
- A czy on kochał ciebie?
- Sądzę, że tak. Bo widzisz, umarł, próbując mnie uratować. - Oczy zaszkliły jej
się łzami. - To było w 1935 roku. Właśnie przyjechałam do Etiopii. Nie mogłam sobie
wybrać gorszej chwili. Cesarz uciekł z pałacu, bo Włosi mieli lada moment wkroczyć
do stolicy. Szabrownicy ruszyli w miasto, grabiąc i gwałcąc. John Melley zarekwirował
poselstwu brytyjskiemu ciężarówkę, żeby mnie stamtąd wywieźć. Bo wiesz, zgłosiłam
się na ochotnika do szpitala, który później miał stać się naszym szpitalem Missing.
John zatrzymał się, żeby pomóc rannemu człowiekowi leżącemu na ulicy, a oni go
postrzelili. Zupełnie bez powodu. - Przeszedł ją dreszcz. - Opiekowałam się nim przez
dziesięć dni. Potem umarł. Pewnego dnia opowiem ci o tym więcej. - Nie udało jej się
opanować uczuć. Usiadła, schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. - Wszystko w
porządku, Ghosh. Daj mi chwilę, proszę.
Opłakiwała nie tyle odejście Melly'ego, co upływ czasu. Matrona przybyła do
Addis Abeby z Anglii, mając serdecznie dość uczenia w szkole zakonnej i prowadzenia
szkolnej izby chorych. Przyjęła posadę oferowaną przez misję sudańską: pracę w
Harerze w Etiopii. Kiedy przyjechała do Addis Abeby, okazało się, że przydział
zmieniono ze względu na najazd Włochów, więc Matrona samorzutnie postanowiła
dołączyć do obsady niedużego, porzuconego przez amerykańskich protestantów
szpitala. W pierwszym roku pracy obserwowała, jak żołnierze - niektórzy z nich dziś
leżą na tym cmentarzu - i włoscy cywile napływają ze swej ojczyzny, by zaludnić nową
kolonię. Byli pośród nich stolarze, kamieniarze, technicy. Zwykły wieśniak,
powiedzmy Florino, pokonawszy Kanał Sueski, stawał się Don Florino. Kierowca
karetki znajdował w sobie powołanie do bycia lekarzem. Pod okupacją Matrona po
prostu nadal wykonywała swoje obowiązki, tak samo jak hinduscy sklepikarze,
ormiańscy kupcy, greccy hotelarze i lewantyńscy handlarze. Nadal była na swoim
stanowisku, gdy w 1941 roku szczęście opuściło państwa Osi, zarówno w północnej
Afryce, jak i w Europie. Z balkonu hotelu Bella Napoli przyglądała się, jak Wingate
paraduje ulicami miasta na czele armii brytyjskiej, eskortując cesarza Hajle Syllasje
wracającego do ojczyzny po sześciu latach spędzonych na wygnaniu. Matrona nigdy
osobiście nie spotkała drobnego cesarza, który ponoć wydawał się zdumiony
transformacją, jaka zaszła w jego stolicy; patrzył tu i tam, próbując ogarnąć
rozmaitość kin, hoteli, sklepów, blask neonów, wielopiętrowe budynki mieszkalne,
brukowane aleje obsadzone drzewami... Matrona zwierzyła się korespondentowi
Reutersa, który stał tamtego dnia przy niej, że cesarz pewnie żałuje, że wrócił z
wygnania tak wcześnie. Ku jej zmartwieniu, zacytowano ją dosłownie (na szczęście
jako „anonimową obserwatorkę") w niemal każdej zagranicznej gazecie. Uśmiechnęła
się do siebie na to wspomnienie.
Wstała i wytarła policzki. Ruszyli z Ghoshem dalej.
Szli pomiędzy grobami prowadzącą w dół zbocza ścieżką, by za chwilę
wędrować kolejną, tyle że pod górę.
- Nie - powiedziała nagle Matrona. - Tak nie może być. Nie potrafię sobie
wyobrazić, żebyśmy mogli zostawić naszą umiłowaną córkę w takim miejscu.
Dopiero kiedy wyszli na polankę zalaną słońcem, poczuła, że może normalnie
oddychać.
- Ghosh, jeśli pochowasz mnie w Gulele, nigdy ci tego nie wybaczę -
oświadczyła. Ghosh stwierdził, że w takiej sytuacji milczenie będzie najlepszym
wyjściem. - My, chrześcijanie, wierzymy, że w dniu paruzji, wiesz, powtórnego
przyjścia Pana, zmarli wstaną z grobów.
Ghosh wychował się w wierze chrześcijańskiej, o czym Matrona chyba zawsze
zapominała.
- Matrono, czy ty czasem wątpisz?
Zauważyła, że mówi zachrypniętym głosem. Przymknął oczy. Znów musiała
sobie przypomnieć, że nie jest jedyną, która nosi żałobę.
- Zwątpienie jest kuzynem wiary, Ghosh. Ażeby wierzyć, musisz zawiesić swoją
niewiarę. Nasza ukochana siostra wierzyła... Obawiam się, że w miejscu tak
wilgotnym i przygnębiającym jak Gulele nawet naszej siostrze trudno będzie się
podnieść, gdy nadejdzie czas.
- Cóż zatem? Kremacja?
Jeden z hinduskich fryzjerów służył również jako pujari i zajmował się
kremacjami Hindusów zmarłych w Addis Abebie.
- Oczywiście, że nie! - Zastanawiała się, czy Ghosh żartuje, czy mówi poważnie.
- Pochówek. Wydaje mi się, że znam odpowiednie miejsce.
*
Zaparkowali pod bungalowem Ghosha, wysiedli i poszli na tyły szpitala
Missing. Kalistemon był tak obsypany czerwonymi kwiatami, że wyglądał, jak gdyby
płonął. Granicę działki wyznaczały akacje rozkładające ku niebu płaskie, postrzępione
korony. W zachodniej części terenu szpitala znajdowało się wzniesienie, z którego
rozciągał się widok na rozległą dolinę. Wszystko to, jak okiem sięgnąć, należało do ras
- księcia - krewnego Jego Wysokości cesarza Hajle Syllasje.
Ukryty między głazami strumień szemrał radośnie, a owce pasły się pod okiem
chłopca, który, odłożywszy kij, witką polerował sobie zęby. Spojrzał na Matronę i
Ghosha, zmrużywszy oczy, i pomachał do nich. Miał zatkniętą za pas procę, zupełnie
jak za czasów Dawida. Podobny do niego pasterz kóz przed wieloma stuleciami
zauważył, że po przeżuciu czerwonych owoców pewnego krzewu jego zwierzęta stają
się wyjątkowo rozbrykane. W następstwie tego nieoczekiwanego odkrycia zwyczaj
picia kawy i handel nią dotarły do Jemenu, Amsterdamu, na Karaiby, do Ameryki
Południowej, a w końcu rozprzestrzeniły się na cały świat, lecz należy pamiętać, że
wszystko zaczęło się w Etiopii, na zwyczajnej łące takiej jak ta.
W samym rogu posiadłości znajdowała się nieużywana studnia. Przed pięcioma
laty jeden z psów trzymanych w Missing wpadł do dziury. Rozpaczliwy skowyt
Koochooloo zaalarmował Gebrew. Mężczyzna wyłowił suczkę, zakładając na nią pętlę
z linki i prawie w ten sposób dusząc. Studnię należało zatem zabezpieczyć. Nadzorując
wykonanie tego zadania, Matrona znalazła walające się dookoła zużyte prezerwatywy i
niedopałki. Uznała, że okolicę należy oczyścić. Kulisi wykarczowali zarośla i posiali
trawę. W niespełna dwa miesiące kamienną studnię otoczył cudowny zielony dywan.
Gebrew doglądał trawnika, kucając, pełzając, chwytając kępki trawy lewą ręką i
przycinając je sierpem trzymanym w prawej dłoni.
Siostra Mary Joseph Praise rozpoznała krzak dzikiej kawy rosnący przy studni.
Gebrew podcinał regularnie górne pędy i krzak szybko się rozrósł. Kiedy ustawiono na
trawniku kilka starych ław wyniesionych z ambulatorium, zakątek stał się miejscem,
w którym nawet Thomas Stone chwilowo zapominał o swoich troskach. Siadał
zamyślony z papierosem w dłoni i paląc, obserwował, jak siostra Mary Joseph Praise i
Matrona uwijają się wokół roślin. Ale potem szybko wdeptywał niedopałek w trawę -
co Matrona uważała za wyjątkowo prostackie - i znikał, jakby właśnie wzywano go do
pilnego przypadku.
Matrona pomodliła się w ciszy: „Dobry Boże, jedynie Ty wiesz, co się teraz
stanie z Missing. Dwoje naszych odeszło. Dziecko jest cudem, a Ty obdarzyłeś nas
dwojgiem. Ale Mr. Harris i jego ludzie nie zrozumieją tego". Oni uznają to za skandal i
powód do wstydu i będą chcieli się wycofać. Szpital Missing nie otrzymywał od swoich
pacjentów takich sum, o których w ogóle warto byłoby wspominać. Utrzymywał się
wyłącznie z datków. Skromny rozwój placówki należało zawdzięczać Harrisowi i
kilkorgu innym darczyńcom. Matrona nie dysponowała funduszami na czarną
godzinę, ponieważ sumienie nie pozwalało jej gromadzić pieniędzy w momencie,
kiedy to właśnie pieniądze umożliwiały na przykład wyleczenie jaglicy i zapobieżenie
ślepocie albo zakup penicyliny i leczenie syfilisu - lista nie miała końca. Cóż miała
robić?
Matrona rozejrzała się na wszystkie strony. Oczy widziały swoje, choć jej myśli
biegły innym torem, stopniowo jednak dolina, aromat wawrzynu, żywa zieleń roślin,
delikatny wietrzyk, sposób, w jaki promienie słońca padały na rysujący się w oddali
stok, strumyk przecinający łąkę, przestwór nieba z kilkoma chmurkami majaczącymi
na horyzoncie - wszystko to podziałało na nią. Po raz pierwszy od śmierci siostry
Mary Joseph Praise poczuła spokój i pewność - pewność, że stoi w miejscu, w którym
powinna zakończyć się doczesna podróż siostry Mary Joseph Praise. Przypomniała
sobie, że podczas pierwszych chwil w Addis Abebie - tych dni, kiedy przyszłość
rysowała się w niewesołych barwach, była wręcz przerażająca, tragiczna przez śmierć
Melly'ego - spłynęła na nią łaska Boża, a Bóg ujawnił jej swój plan dokładnie wtedy,
gdy postanowił, że nadszedł ku temu czas.
- Nie widzę tego, Panie - powiedziała - ale wiem, że Ty widzisz.
Rozdział 13
Siostra Praise w objęciach Jezusa
Bosonodzy kulisi byli pogodnymi ludźmi. Kiedy Ghosh powiedział im, czego od
nich oczekuje, wydali z siebie serię mlaśnięć wyrażających współczucie. Wielki facet z
wystającą szczęką zdjął wystrzępioną kurtkę, a jego dużo niższy kompan zrzucił
podarty sweter. Splunęli w dłonie, ujęli kilofy i zabrali się do pracy. „Co było, to było,
a co będzie, to będzie", brzmiała ich filozofia i chociaż powierzone im zadanie
zakładało wykopanie grobu, zajęcie gwarantowało wieczorną butelkę tedżu lub talia, a
może nawet łóżko i chętną kobietę. Pot spływał im po ramionach i czołach, plamiąc
pozszywane z kawałków materiału koszule. Poranne niebo zmyliło robotników,
przeganiając po swym pastwisku zastępy szarych chmur niczym owce pędzone na
rynek. Wieczorem od horyzontu do horyzontu rozciągał się już ponad światem
doskonale błękitny baldachim.
Ghosh, wezwany przez Matronę do ambulatorium, zobaczył chudego i bardzo
bladego mężczyznę opartego o filar. Opuścił głowę, przekonany, że ma do czynienia z
Elim Harrisem. Cieszył się, że mężczyzna stoi odwrócony do niego plecami.
W ambulatorium Adam wskazał palcem zasłonę. Ghosh usłyszał rytmiczne
stękanie towarzyszące każdemu oddechowi. Zajrzał i zobaczył czterech Etiopczyków,
trzech w sportowych marynarkach i jednego w obszernej kurtce. Zgromadzili się
wokół noszy, jakby na modlitwę. Wszyscy mieli na nogach wypolerowane na połysk
brązowe buty. Kiedy zbili się w gromadkę, żeby przepuścić Ghosha, kątem oka
zauważył pod ich marynarkami czerwonobrązowe kabury.
- Panie doktorze - powiedział mężczyzna leżący na stole, wyciągając dłoń i
próbując się podnieść. Skrzywił się z bólu. - Nazywam się Mebratu. Dziękuję, że mnie
pan przyjął.
Miał trzydzieści kilka lat i posługiwał się bezbłędnym angielskim. Cienki wąsik
zdobił jego wydatną górną wargę. Z powodu bólu mężczyzna wyglądał dość mizernie,
ale mimo to widać było, że ma wyjątkową, przystojną twarz; złamany nos dodawał jej
tylko charakteru. Wyglądał znajomo, ale Ghosh nie potrafił go w żaden sposób
umiejscowić w pamięci. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy nie wydawał się
przestraszony, cechował go wręcz stoicki spokój, chociaż to on z całej grupy cierpiał.
- Mówię panu, nigdy mnie tak nie bolało. - Wyszczerzył zęby od ucha do ucha,
jakby chcąc powiedzieć: „Człowiek sobie idzie, a tu ni stąd, ni zowąd pojawia się
skórka od banana, ależ kosmiczny dowcip, i wywijasz orła, i łapiesz się za brzuch".
Skrzywił się z bólu.
„Człowieku, nie mogę cię dzisiaj przyjąć. Umarła nasza ukochana siostra, a w
każdej chwili może tu ktoś wparować z wiadomością, że znaleźli ciało doktora
Thomasa Stone'a. Na miłość boską, idźże do szpitala wojskowego" - tak chciał mu
powiedzieć Ghosh, ale powstrzymał się, widząc cierpienie mężczyzny.
Ujął wyciągniętą dłoń i od razu wyczuł tętnicę promieniową. Puls sto
dwanaście na minutę. Zdolnością Ghosha - jego specyficznym słuchem absolutnym -
była umiejętność mierzenia tętna bez pomocy zegarka.
- Kiedy to się zaczęło? - usłyszał swój głos, wpatrując się w nabrzmiały brzuch
niepasujący do szczupłej, muskularnej sylwetki mężczyzny. - Proszę zacząć od
początku...
- Wczoraj rano. Próbowałem... wypróżnić się. - Pacjent sprawiał wrażenie
zażenowanego. - I nagle poczułem tutaj ból. - Pokazał dolną część brzucha.
- To się stało podczas siedzenia w toalecie?
- No tak, podczas kucania. Momentalnie poczułem, jak się napina... i zaciska.
Ghoshowi przypomniał się asonans z książeczki sir Zachary'ego Cope'a
Diagnoza ostrego bólu brzucha wierszem. Znalazł kiedyś ten skarb na zakurzonej
półce jakiegoś antykwariatu w Madrasie. Książka okazała się objawieniem. Któż mógł
przypuszczać, że podręcznik medycyny będzie pełen karykatur, zabawny, a jedno-
cześnie będzie zawierał mnóstwo poważnych zaleceń? Przywołał z pamięci fragment
dotyczący nagłego zablokowania pasażu jelitowego:
...nagle rozdęcia objawienie
zasłuży na zauważenie
Zadał kolejne pytanie, chociaż znał już odpowiedź. Bywały dni, kiedy pacjent
diagnozę miał wypisaną na czole albo sam ją sobie formułował w pierwszym zdaniu,
lub też sam zapach zdradzał chorobę, zanim człowiek w ogóle przekroczył próg
ambulatorium.
- Wczoraj rano - powtórzył Mebratu. - Tuż zanim zaczął się ból. Od tamtej pory
żadnego stolca, żadnych gazów, nic.
Bywa, że zwój jelita, dla zabawy prawie,
skręci się w supełek na wąziutkiej podstawie...
- Próbował pan lewatywy? Ile razy?
Mebratu zaśmiał się krótko.
- Poznał pan, co? Dwa razy. Ale nie pomogło.
To nie zaparcie, ale nadzaparcie: tych mąk nie złagodzi nawet bąk. Jelito było
całkowicie zablokowane.
Za parawanem towarzysze chorego zaczęli się o coś zawzięcie kłócić.
Język Mebratu był suchy, brązowy i obłożony. Mężczyzna był odwodniony, ale
nie anemiczny. Ghosh odsłonił groteskowo nadęty brzuch. Kiedy Mebratu nabrał
powietrza, brzuch się nie wciągnął, a nawet praktycznie się nie poruszył. „Oto mój
znój - pomyślał Ghosh, wyjmując stetoskop. - Oto moje kopanie grobu. Dzień w dzień.
Brzuchy, klatki piersiowe, ciało".
Zamiast zwyczajnego bulgotania w trzewiach Ghosh usłyszał potok wysokich
dźwięków, jak gdyby woda kapała na cynkowy talerz. W tle dało się słyszeć rytmiczne
dudnienie serca. To zadziwiające, jak dobrze wypełnione płynem pętle jelit potrafią
przenosić bicie serca. Nigdy nie pisano o tym w podręcznikach.
- Ma pan skręt jelita - stwierdził Ghosh, zdejmując stetoskop. Miał wrażenie, że
jego głos, który nie wydawał mu się już jego własnym głosem, dochodzi gdzieś z
oddali. - Pętla w jelicie grubym, okrężnica, zawija się o tak... - Wykorzystał przewód
stetoskopu, żeby zilustrować najpierw kształt pętli, a potem zawijkę u jej podstawy. -
To tutaj dość powszechne. Etiopczycy mają długie i ruchliwe okrężnice. Myślę, że ta
cecha, w połączeniu ze specyficzną dietą, predysponuje ich do skrętów jelit.
Mebratu usiłował dopasować wyjaśnienia Ghosha do objawów u siebie.
Raptem się roześmiał.
- Wiedział pan, co mi dolega, jak tylko się odezwałem, co, doktorze? Zanim pan
zrobił te... inne rzeczy.
- Chyba tak.
- No więc... czy ten skręt sam się odkręci?
- Nie. Trzeba mu pomóc. Chirurgicznie.
- Mówi pan, że to częste. Moi ziomkowie, którym też to się przydarza... co się z
nimi dzieje?
W tym momencie Ghosh skojarzył twarz mężczyzny ze sceną, którą wolałby
zapomnieć.
- Bez operacji? Umierają. Bo widzi pan, naczynia krwionośne u podstawy pętli
jelita też zostają skręcone. Czyli niebezpieczeństwo jest podwójne. Krew nie płynie ani
w jedną, ani w drugą stronę i gangrena atakuje jelito.
- Proszę posłuchać, doktorze. To nie jest dobry moment na coś takiego.
- Owszem, to nie jest dobry moment - rzucił Ghosh podniesionym głosem,
zaskakując Mebratu. - Dlaczego tutaj, jeśli mogę spytać? Dlaczego Missing? Dlaczego
nie w szpitalu wojskowym?
- Co jeszcze pan o mnie wie, doktorze?
- Że jest pan oficerem.
- Te błazny - powiedział, pokazując brodą na stojących za parawanem
kompanów. - Kiepsko nam wychodzi przebieranie się za cywilów - stwierdził cierpko
Mebratu. - Czują się, jakby byli nadzy, jeśli ich buty nie będą lśniły.
- Nie tylko o to chodzi. Wiele lat temu, wkrótce po tym, jak przyjechałem do
Etiopii, widziałem egzekucję w pana wykonaniu. Nigdy tego nie zapomnę.
- Osiem lat i dwa miesiące temu. Piątego lipca. Też ją pamiętam. Był pan tam?
- Przypadkowo. - Zwyczajna przejażdżka po mieście zamieniła się w mało
przyjemny epizod, kiedy tłum, który zebrał się na drodze, zmusił Ghosha i Hemę do
patrzenia na egzekucję.
- Musi pan wiedzieć, że to był najbardziej bolesny rozkaz, jaki kiedykolwiek
wykonałem - powiedział Mebratu. - To byli moi przyjaciele.
- Wyczułem to - przyznał Ghosh, przypominając sobie dziwny wyraz szacunku
złożony sobie nawzajem przez skazańca i kata.
Kolejna fala bólu zalała oblicze Mebratu; zaczekali, aż minie.
- Teraz zabolało inaczej - powiedział, próbując się uśmiechnąć.
- Powinien pan wiedzieć - zaczął Ghosh - że dziś rano dzwoniono z pałacu.
Poproszono Matronę, by zawiadomiła pałac, gdy do szpitala zgłosi się wojskowy.
- Słucham? - Mebratu zaklął i spróbował usiąść, ale ruch wywołał kolejny atak
bólu. Jego towarzysze przybiegli z pomocą. - Czy Matrona poinformowała pałac? -
zdołał zapytać.
- Nie. Matrona powiedziała, że nie wyda pana, wiedząc, że nie ma pan się
dokąd udać.
Pacjent się rozluźnił. Jego kompani szybko coś przedyskutowali, a potem
postanowili zostać w pomieszczeniu.
- Dziękuję. Proszę podziękować ode mnie Matronie. Nazywam się pułkownik
Mebratu, służę w Gwardii Cesarskiej. Widzi pan, mieliśmy taki plan, kilku z nas, żeby
spotkać się dzisiaj w Addis Abebie. Przyjechałem z Gonderu. Kiedy dotarłem na
miejsce, okazało się, że spotkanie trzeba przełożyć. Obawialiśmy się, że nas...
skompromitowano. Ale wiadomość otrzymałem, dopiero będąc tutaj. Wczoraj, przed
wyjazdem z Gonderu, zaczęły się bóle. Poszedłem do lekarza. Podobnie jak pan, on też
musiał się w pewnym momencie zorientować, co mi dolega, a jednak nie powiedział,
co mi jest. Powiedział, żebym wrócił rano i wtedy jeszcze raz mnie zbada. Musiał
zawiadomić pałac, bo inaczej po co dzwoniliby po szpitalach w Addis Abebie? Gdyby
ktoś się dowiedział, że jestem w Addis Abebie, zostałbym powieszony. Musi mnie pan
wyleczyć. Nie mogę się dzisiaj pojawić w szpitalu wojskowym.
- Jest pewien problem - powiedział Ghosh. - Nasz chirurg... on odszedł.
- Słyszeliśmy o waszej... stracie. Jest mi przykro. Jeżeli doktor Stone nie może
operować, pan to będzie musiał zrobić.
- Ale ja nie potrafię...
- Doktorze, ja nie mam innego wyjścia. Jeśli pan tego nie zrobi, umrę.
Jeden z mężczyzn zrobił krok do przodu. Z tą swoją jasną brodą wyglądał
bardziej jak nauczyciel akademicki niż żołnierz.
- A gdyby pana życie od tego zależało? Zrobiłby pan to?
Pułkownik Mebratu złapał Ghosha za rękaw.
- Proszę wybaczyć mojemu bratu - powiedział, a potem uśmiechnął się, jakby
chciał dodać: „Widzi pan, co muszę robić, żeby utrzymać spokój?" - Jeśli coś się
stanie, będzie pan mógł w dobrej wierze powiedzieć, że nic pan o mnie nie wiedział,
doktorze Ghosh. Bo to przecież prawda. Wie pan tylko tyle, ile się domyślił.
Ghosh zatelefonował do Hemy. Dotarło do niego, że pułkownik Mebratu i jego
ludzie planują jakiś zamach stanu. Cóż innego mogło oznaczać to tajne spotkanie w
Addis Abebie? Oto zagwozdka dla Ghosha: jak potraktować żołnierza, kata, który
teraz spiskował przeciwko cesarzowi? Jako lekarz nie miał, rzecz jasna, żadnych
wątpliwości: przede wszystkim pacjent. Nie czuł odrazy do pułkownika, ale zirytował
go jego brat, który mu groził. Trudno było czuć niechęć do człowieka, który dzielnie
stawiał czoło fizycznemu bólowi, a jednocześnie zachował dobre maniery.
Wsłuchując się w miarowe buczenie w słuchawce, Ghosh czuł, że krew w nim
wrze.
Szorstkie „Słucham!" Hemy oddało jej gniewną minę.
- To ja - rzucił. - Wiesz, kogo tu dzisiaj mam? - Opowiedział jej całą historię.
Przerwała mu, zanim dotarł do końca:
- Po co mi to mówisz?
- Hema, czy ty mnie w ogóle słuchałaś? Musimy operować. To nasz obowiązek.
- Nie podziałało to na nią. - Są zdesperowani - dorzucił. - Nie mają dokąd pójść. Są
uzbrojeni.
- Jeśli są w takiej ostrej desperacji, to niech sami mu otworzą brzuch. Ja jestem
ginekologiem położnikiem. Powiedz im, że właśnie urodziłam bliźniaki i nie jestem w
stanie operować.
- Hema! - Był na nią tak wściekły, że nie potrafił znaleźć słów. Przynajmniej w
kwestii troski o pacjenta powinna stać po jego stronie.
- Czy ty nie pomniejszasz czasem tego, co dźwigam na ramionach? -
powiedziała. - Nie wiesz, przez co wczoraj przeszłam? Nie było cię tam, Ghosh. Teraz
moim obowiązkiem są te dzieci.
- Hema, przecież nie mówię, że...
- Sam sobie operuj, człowieku. Asystowałeś mu przy skręcie, nie? Ja nigdy nie
operowałam skrętu. - Mówiąc „mu", miała na myśli Stone'a.
Ciszę mącił jedynie jej oddech. „Nie obchodzi jej, że mogą mnie zastrzelić?
Skąd takie nastawienie do mnie? Jakbym był jej wrogiem. Jak gdybym to ja wywołał
tę katastrofę, w której wir wpadła, gdy wróciła z Indii. Czy to ja zaprosiłem tu
pułkownika?".
- A jeśli będę musiał wykonać resekcję i zespolenie jelita grubego, hm? Hema!
Albo kolostomię?
- Jestem po porodzie. Niedysponowana. Nie w formie. Nie ma mnie dzisiaj!
- Hema, mamy obowiązek wobec pacjenta... przysięga Hipokratesa...
Odpowiedział mu przenikliwy, gorzki śmiech.
- Przysięga Hipokratesa jest dobra, kiedy siedzisz w Londynie i pijesz herbatę.
Nie ma zastosowania w dżungli. Znam swoje obowiązki. Pacjent ma szczęście, że
jesteś chociaż ty, tyle powiem. Zawsze to lepsze niż nic. - Rozłączyła się.
Ghosh był specjalistą od chorób wewnętrznych, stąd - dotąd. Choroby serca,
zapalenie płuc, nietypowe schorzenia neurologiczne, dziwne gorączki, wysypka,
niewyjaśnione objawy - to była jego domena. Potrafił zdiagnozować typowe
dolegliwości wymagające interwencji chirurga, ale sam nie umiał operować.
W lepszych czasach Missing, zawsze gdy zaglądał do sali operacyjnej, Stone
werbował go jako swojego asystenta. Pozwalało to siostrze Mary Joseph Praise
odpocząć, a Ghoshowi asystowanie Stone'owi zapewniało odmianę od codziennej
rutyny. Obecność Ghosha w sali operacyjnej numer trzy zamieniała panującą w niej
grobową ciszę w karnawałowy rwetes; Stone, o dziwo, nie miał nic przeciwko temu.
Ghosh zadawał jedno pytanie za drugim, zmuszając Stone'a do rozmowy,
instruowania, a czasem nawet snucia wspomnień. Nocami Ghosh czasem asystował
Hemie przy nagłych przypadkach, które wymagały cesarskiego cięcia. Zdarzało się, że
Hema posyłała po niego, gdy potrzebna jej była pomoc przy rozległej resekcji przy
raku jajników lub macicy.
Teraz był sam. Stał tam, gdzie zwykle Stone, po prawej stronie pacjenta,
dzierżąc w dłoni skalpel. Od lat nie stał w tym miejscu. Ostatni raz zdarzyło mu się to
jeszcze na stażu, kiedy to w nagrodę za dobrą pracę pozwolono mu zoperować
wodniak - wówczas główny chirurg stał po drugiej stronie stołu i prowadził Ghosha za
rękę przez całą operację.
Na jego prośbę pielęgniarka wprowadziła zgłębnik odbytniczy tak głęboko, jak
się dało.
- No, to zaczynajmy - powiedział do praktykantki po drugiej stronie stołu
operacyjnego. Dziewczyna umyła ręce, włożyła rękawiczki i fartuch i była gotowa
asystować Ghoshowi. Ledwo widoczne blizny praktykantki schowały się pod
maseczką i czepkiem. Mimo opuchniętych powiek miała piękne oczy. - Nie
skończymy, jeśli nie zaczniemy, więc lepiej zaczynajmy, skoro chcemy skończyć, tak?
Ogromne nacięcie zrobione być musi –
krótkie w tym przypadku niechaj cię nie skusi.
Zawijas wyciągnąwszy, potraktuj skrętem –
zgodnie z zegara wskazówek elementem.
A im dalej zgłębnik odbytniczy wsuwasz –
Tym obfitsze gazów eksplozje, zauważ...
Przy okrężnicy rozdętej jak „Hindenburg" niezwykle łatwo drasnąć jelito i
doprowadzić do wylania kału do jamy brzusznej. Ghosh najpierw naciął linię
środkową ciała, a potem ostrożnie pogłębił nacięcie, operując palcami jak saper
rozbrajający bombę. W tym samym momencie, w którym poczuł przypływ paniki,
ponieważ miał wrażenie, że jego zabiegi zmierzają donikąd, wyłoniła się przed nim
lśniąca powierzchnia otrzewnej - tej delikatnej membrany wyściełającej jamę
brzuszną. Kiedy otworzył otrzewną, ze środka wylał się płyn przypominający kolorem
słomę. Włożywszy palec w dziurę i używając go jako zatyczki, przeciął otrzewną
wzdłuż pierwszego nacięcia.
W ułamku sekundy okrężnica ruszyła w górę jak zeppelin uciekający z hangaru.
Ghosh obłożył ranę mokrymi serwetami, umieścił w niej duży hak Balfoura, żeby się
nie zamknęła, a następnie wyjął zakręconą pętlę i położył na serwetach. Była gruba
jak dętka opony samochodowej, ciemna, napięta od znajdującego się w niej płynu,
zupełnie niepodobna do pozostałych zwiotczałych, różowych zwojów jelita. Widać
było, w którym miejscu nastąpił skręt, głęboko w jamie brzusznej. Delikatnie
manipulując pętlą, odkręcił ją zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, jak
napisał Cope. Usłyszał bulgot i niemal natychmiast wybrzuszony fragment stracił
niebieski odcień. Po chwili zaróżowił się na końcach.
Wyczuł przez jelita zgłębnik, który umieściła siostra Asqual. Wsunął go w pętlę
jak karnisz w tunel zasłony. Kiedy rurka dotarła do rozdętego jelita, rozległo się
głośne westchnienie, a chwilę później płyn i gazy uderzyły w stojące niżej wiadro.
- „Tam poniżej, gdzie spirala węższą będzie, zobaczysz wszystko równiutko jak
w rzędzie" - powiedział Ghosh, a praktykantka, która nie miała zielonego pojęcia, o
czym mowa, odparła tylko:
- Tak jest, doktorze.
Ghosh zgiął osłonięte rękawiczką palce. Wyglądały na kompetentne i pełne
mocy - dłonie chirurga. „Nie sposób tego wyczuć - pomyślał - chyba że weźmie się na
siebie największą odpowiedzialność".
Zamknął pacjenta. Zdejmując rękawiczki, zobaczył w szybie wahadłowych
drzwi twarz Hemy. Zniknęła. Pobiegł za nią. Rzuciła się do ucieczki, ale dogonił ją na
korytarzu. Oparła się, ciężko dysząc, o filar.
- No i? - zapytała, kiedy złapała oddech. - Dobrze poszło?
Obydwoje się uśmiechnęli.
- Tak... odkręciłem skręt. - Nie potrafił ukryć dumy i podniecenia w głosie.
- Znowu może się skręcić.
- No cóż, miał do wyboru mnie albo śmierć, bo drugi lekarz odmówił pomocy.
- Zgadza się. Bardzo dobrze. Muszę lecieć. Almaz i Rosina pilnują dzieci.
- Hema?
- Co?
- Pomogłabyś mi, gdybym się pogubił?
- Nie. Wyszłam tylko po to, żeby rozprostować nogi. - W jej oczach zamigotały
ogniki. - Głuptas. A coś myślał?
Z nią nawet sarkazm był jak podarunek. Stłumił chęć rzucenia się do biegu jak
przejęty szczeniak, który zdążył już zapomnieć niedawną burę.
- Wczoraj - zaczęła Hema - jechałam obok miejsca, w którym obydwoje byliśmy
świadkami tego pierwszego powieszenia, i przypomniałam sobie to zdarzenie... -
Przyjrzała mu się w zadumie. - Jadłeś coś dzisiaj?
Wtedy to zauważył: jego ukochana, która wróciła z Madrasu, jego niezamężna
piękność była bardziej „powiększona" niż zwykle. Między jej sari i bluzką widać było
mięsiste wałeczki. Skóra pod brodą delikatnie opuchła, tworząc drugi podbródek.
- Nie jadłem, odkąd wyjechałaś do Indii - powiedział, co niewiele mijało się z
prawdą.
- Schudłeś. Nie wygląda to dobrze. Chodź, zjemy coś. Mamy mnóstwo jedzenia.
Wszyscy coś przynoszą.
Odeszła. Przyglądał się, jak jej pośladki kołyszą się to w jedną, to w drugą
stronę, jak gdyby chciały odłączyć się od bioder. Przywiozła z Indii jeszcze więcej
kochanego ciała. Podnieciło go to, choć pora była zdecydowanie nie najlepsza.
Ubrał się i złapał się na tym, że znowu myśli o operacji. „Czy powinienem był
przymocować esicę do ściany jamy brzusznej, żeby znów się nie zakręciła? Chyba
widziałem, jak Stone robi coś takiego. Nazwał to, zdaje się, kolopeksją. Kiedy Stone
rozmawiał ze mną o zagrożeniach kolopeksji, to czy przestrzegł mnie przed nią, czy mi
ją doradzał? Mam nadzieję, że wyjęliśmy wszystkie gaziki. Powinienem był jeszcze raz
przeliczyć. Powinienem był sprawdzić jeszcze raz. Poszukać krwawiących naczyń,
skoro już tam byłem". Przypomniał sobie słowa Stone'a: „Kiedy jama brzuszna jest
otwarta, masz nad nią kontrolę. Ale kiedy ją zamkniesz, ona kontroluje ciebie".
- Teraz rozumiem, co miałeś na myśli, Thomas - powiedział Ghosh, wychodząc
z sali operacyjnej.
Późnym wieczorem personel szpitala zebrał się przy ziejącej w ziemi dziurze,
obwiedzionej teraz konstrukcją z drewna. Czasu było mało, ponieważ zgodnie z
etiopską tradycją nie można spożyć posiłku, dopóki, ciało nie zostanie pochowane.
Oznaczało to, że pielęgniarki i praktykantki słaniały się z głodu. Sanitariusze
przynieśli trumnę, pokonując tę samą ścieżkę, którą siostra Mary Joseph Praise
wspinała się do zagajnika. Hema wlokła się za konduktem żałobników, idąc obok
służącej Stone'a, Rosiny, i służącej Ghosha, Almaz. Trzy kobiety niosły na zmianę
okutane w kocyki dzieci.
Postawiono trumnę przy grobie i zdjęto wieko. Dało się słyszeć szlochanie i
stłumiony płacz tych, którzy przecisnęli się bliżej, bo wcześniej nie widzieli ciała
zmarłej.
Pielęgniarki ubrały zwłoki siostry Mary Joseph Praise w szaty, które Mary jako
młoda zakonnica miała na sobie, powierzając duszę i ciało Chrystusowi - jej „suknię
ślubną". Wygięty w łuk welon z kapturem miał za zadanie pokazać, że jej umysł nie
skupia się na rzeczach doczesnych, lecz na królestwie niebieskim. Był to symbol
mniszki, która umarła dla świata - teraz, tonąc w wieczornej mgle, welon miał nie
tylko znaczenie symboliczne. Nakrochmalone okrycie głowy i ramion obejmowało jej
szyję jak śliniak. Miała biały habit przepasany plecionym białym sznurem. Dłonie
siostry Mary Joseph Praise wystawały z rękawów i leżały skrzyżowane na piersi,
przyciskając do niej Biblię i różaniec. Karmelici bosi zasadniczo pogardzali obuwiem -
stąd zresztą ich nazwa - ale zakon siostry Mary Joseph Praise nosił przynajmniej
praktyczne sandały. Matrona nie obuła jednak bosych stóp zmarłej.
Matrona postanowiła nie zawiadamiać ojca de la Rosy z katolickiego kościoła
Świętego Józefa, ponieważ był to człowiek, który do wszystkiego odnosił się z
dezaprobatą, nawet jeśli nie było ku temu powodu, a w Missing miałby używanie.
Prawie zadzwoniła do Andy'ego McGuire'a z kościoła anglikańskiego, który zapewne z
chęcią przyniósłby im pociechę. Ale w końcu uznała, że siostra Mary Joseph Praise
najprawdopodobniej wolałaby usłyszeć słowa pożegnania jedynie od swojej rodziny z
Missing - takie miała wrażenie. Kierując się tym odczuciem, Matrona poprosiła
Gebrew, by przygotował krótką modlitwę. Siostra Mary Joseph Praise zawsze darzyła
Gebrew wielkim szacunkiem, chociaż bardziej niż prawdziwym księdzem był
strażnikiem i ogrodnikiem. Zapewne cieszyłaby się, że Gebrew dostąpi zaszczytu
poprowadzenia modłów za jej duszę i będzie to dla niego pociechą.
W chłodnym bezruchu powietrza Matrona uniosła dłoń.
- Siostra Mary Joseph Praise powiedziałaby: „Nie rozpaczajcie po mnie.
Chrystus jest moim zbawieniem". Również i my powinniśmy pocieszać się tą myślą.
Straciła wątek. Co jeszcze mogła powiedzieć? Głową dała znak Gebrew
ubranemu w nieskazitelnie czystą, sięgającą kolan białą tunikę. Pod nią miał spodnie,
a na głowie ciasno zawinięty turban. Był to ceremonialny strój, który zwykle wkładał
jedynie przy okazji Timkat, dnia Objawienia Pańskiego. Liturgię odmawiał w
starożytnym, biblijnym języku gyyz, oficjalnym języku Etiopskiego Kościoła
Ortodoksyjnego. Z wielkim trudem starał się nie przeciągać śpiewnej recytacji.
Następnie pielęgniarki i praktykantki odśpiewały ulubiony hymn siostry Mary Joseph
Praise - ten, którego je nauczyła i który najchętniej śpiewały podczas porannego
nabożeństwa w domu pielęgniarek.
Jezus żyje! Twój strach, o śmierci,
Już nas się nie ima;
Jezus żyje! I już ty, grobie,
Nie możesz nas uwięzić.
Alleluja!
Wszyscy podchodzili po kolei, pragnąc ostatni raz spojrzeć na nią, zanim wieko
zostanie raz na zawsze zabite. Gebrew mówił później, że twarz siostry Mary Joseph
Praise jaśniała, że miała spokojne oblicze, bo wiedziała, że jej męka na ziemskim
padole dobiegła końca. Almaz upierała się, że kiedy opuszczono wieko, z trumny
uleciał zapach bzu.
Ghosh czuł, że siostra Mary Joseph Praise przekazała mu wiadomość, która
brzmiała ponoć: „Dobrze wykorzystaj swój czas. Nie marnuj go już, goniąc za
miłością, która być może nigdy nie zostanie odwzajemniona. Wyjdź z twojej ziemi".
Hema, która stała blisko trumny, przyrzekła w duchu siostrze Mary Joseph
Praise, że zaopiekuje się nami, jakbyśmy byli jej dziećmi.
Kulisi, podłożywszy linę pod trumnę, opuścili siostrę do grobu. Ciężkie
kamienie, których wymaga etiopska tradycja, podano najwyższemu, stojącemu
okrakiem nad trumną kulisowi. Kamienie były po to, by hieny nie dobrały się do ciała.
Na koniec dwaj mężczyźni wsypali ziemię z powrotem do dołu i na tym
zakończył się pogrzeb. Ale nie lamenty.
Shiva i ja, obydwaj niewiele znający życie, przestraszyliśmy się tych
nieziemskich dźwięków. Otworzyliśmy oczy, aby przyjrzeć się światu, w którym tak
wiele rzeczy nie było w porządku.
Rozdział 14
Nauka o Odkupicielu
Następnego dnia po pogrzebie Ghosh wstał wcześnie. Jego pierwsza myśl po
przebudzeniu była dla odmiany nie o Hemie, lecz o Stonie. Ubrawszy się, Ghosh
poszedł do kwatery Stone'a po to tylko, by się przekonać, że jej właściciel nie wrócił.
Przygnębiony udał się do biura Matrony. Spojrzała na niego pytająco. Pokręcił głową.
Nie mógł się doczekać odwiedzin u pacjenta i rzucenia okiem na dzieło swoich
rąk. Niechętnie wskoczył w buty po chirurgu, ale teraz niecierpliwe wyczekiwanie
okazało się dla niego czymś absolutnie nowym. Stone musiał regularnie miewać to
uczucie.
- Można się od tego uzależnić - rzucił Ghosh do nikogo w szczególności.
Pułkownik Mebratu siedział na brzegu łóżka, a brat pomagał mu się ubrać.
- Doktor Ghosh! - powiedział Mebratu, uśmiechając się jak człowiek, który nie
ma żadnych zmartwień, chociaż widać było, że nadal odczuwa ból. - Składam raport:
wczoraj wieczorem gazy, dziś rano stolec. Jutro czyste złoto!
- Był mężczyzną przyzwyczajonym do czarowania innych i nawet w słabszej
dyspozycji jego charyzma nie utraciła nic ze swojej mocy. Jak na osobę, która niecałe
dwadzieścia cztery godziny wcześniej leżała na stole operacyjnym, wyglądał świetnie.
Ghosh zbadał ranę - była czysta i nienaruszona.
- Doktorze - odezwał się pułkownik. - Muszę dziś wrócić do mojego pułku w
Gonderze. Moja nieobecność nie może się przedłużać. Wiem, że to zbyt wcześnie, ale
nie mam wyboru. Jeśli się nie pokażę, podejrzenia tylko wzrosną. Jaki byłby sens w
ratowaniu mi życia, skoro niedługo zostałbym powieszony. Mogę kazać, żeby w pułku
podano mi kroplówkę, cokolwiek pan zaleci.
Ghosh otworzył usta, żeby zaprotestować, ale uświadomił sobie, że jego naciski
będą bezcelowe.
- W porządku. Ale proszę posłuchać, istnieje realne zagrożenie, że rana się
otworzy przy wysiłku. Dam panu morfinę. Musi pan podróżować na leżąco. Zapiszę
kroplówkę. Jutro może pan się napić wody, a następnego dnia klarownego płynu.
Wszystko to panu napiszę. Za mniej więcej dziesięć dni trzeba będzie zdjąć szwy. -
Pułkownik skinął głową.
Brodaty brat zamknął dłoń Ghosha w uścisku i pokłoniwszy się nisko, wybąkał
podziękowania.
- Będzie pan z nim podróżował? - zapytał Ghosh.
- Tak, oczywiście. Przyjedzie po nas van. Kiedy odwiozę pułkownika, wysyłają
mnie na Syberię. - Ghosh spojrzał na niego zdumiony. - Zostałem wygnany.
- Pan też jest wojskowym?
- Nie, w tej chwili jestem niczym, doktorze. Jestem nikim. Pułkownik Mebratu
położył dłoń na ramieniu brata.
- Mój brat jest skromny. Uwierzyłby pan, że ma dyplom magistra socjologii
Uniwersytetu Columbia? Tak, sam cesarz wysłał go do Ameryki. Ale staruszkowi nie
spodobało się, że mojego brata zainteresował ruch Marcusa Garveya. Nie pozwolił
mojemu bratu zrobić doktoratu. Wezwał go z powrotem do kraju i uczynił
administratorem prowincji. Powinien był pozwolić mu dokończyć studia.
- Nie, nie, wróciłem z własnej woli - powiedział brat. - Chciałem pomóc
swojemu ludowi. Ale za to wysyłają mnie teraz na Syberię.
Ghosh nie odzywał się, czekając na dalszy ciąg.
- Powiedz mu, dlaczego - zachęcił go pułkownik. - W końcu to zasadniczo
kwestia medyczna.
Brat westchnął.
- Ministerstwo zdrowia wybudowało publiczną przychodnię w naszej byłej
prowincji. Jego Wysokość osobiście przeciął wstęgę. Połowa mojego budżetu poszła
na to, by wzdłuż trasy cesarza wszystko wyglądało dobrze. Malowanie ścian,
ogrodzenia, nawet buldożer, którym wyburzyliśmy chaty. Kiedy cesarz wyjechał,
przychodnię zamknięto.
- Dlaczego?
- Bo skończyły się pieniądze!
- Nie protestował pan?
- Ależ oczywiście! Ale żadna z moich wiadomości nie doczekała się odpowiedzi.
Minister zdrowia przechwycił je wszystkie. No więc sam otworzyłem przychodnię.
Wydałem na to jakieś dziesięć tysięcy birrów. Namówiłem lekarza przyjmującego w
misji w mieście oddalonym o osiemdziesiąt kilometrów, żeby raz w tygodniu
przyjeżdżał na wizyty. Zaangażowałem emerytowaną pielęgniarkę wojskową do
wykonywania opatrunków i znalazłem położną, która zgodziła się przeprowadzić do
mojej prowincji. Miałem zapasy leków. Miejscowy przemytnik alkoholu podarował mi
generator prądu. Ludzie mnie uwielbiali, ale minister zdrowia chciał mnie udusić
gołymi rękami. Cesarz wezwał mnie do Addis Abeby.
- Skąd pan wziął pieniądze? - zapytał Ghosh.
- Łapówki! Ludzie przynosili wielkie kosze indżery, w których było więcej
gotówki niż jedzenia. Kiedy zobaczyli, że wydaję pieniądze z łapówek w słusznym celu,
przynosili jeszcze więcej, bo bali się, że ich wydam.
- Opowiedział pan o tym Jego Wysokości?
- Och! To nie takie proste. Jemu wszyscy szepczą do ucha. „Wasza Wysokość -
mówię, dostawszy się przed jego oblicze. - Przychodnia potrzebuje pieniędzy, aby móc
działać". Wydawał się zaskoczony.
- Wiedział - wtrącił pułkownik.
- Wysłuchał mnie. Z jego oczu niczego nie dało się wyczytać. Kiedy skończyłem,
Jego Wysokość szepnął coś Abba Hannie, ministrowi skarbu. Abba Hanna zapisał coś
w protokole. A pozostali ministrowie... Widział ich pan? Oni żyją w ciągłym strachu.
Nigdy nie wiedzą, czy cesarz patrzy na nich łaskawym okiem, czy nie. Cesarz
podziękował mi za służbę dla prowincji i tak dalej, i tak dalej, a potem kłaniałem się i
wycofywałem, cały czas się kłaniając. Już prawie przy drzwiach natknąłem się na
ministra skarbu, który dał mi trzysta birrów! Ja potrzebuję trzydzieści tysięcy, a
nawet trzysta tysięcy nie byłoby zbyt dużo. Z tego, co wiem, cesarz powiedział sto
tysięcy, a Abba Hanna zdecydował, że przychodnia jest warta tylko trzysta. A może te
trzysta było pomysłem cesarza? Kogo zapytać? Wtedy już kolejny petent opowiadał
swoją historię, a minister skarbu pobiegł zająć miejsce u boku cesarza. Próbowałem
krzyknąć: „Wasza Wysokość, czy minister popełnił pomyłkę?", ale przyjaciele zabrali
mnie stamtąd...
- W przeciwnym razie nie byłoby cię tu z nami i nie opowiadałbyś nam tej
historii - podsumował pułkownik - mój lekkomyślny bracie.
Pułkownik spoważniał. Wbił spojrzenie w Ghosha i wziął go za rękę.
- Doktorze Ghosh, jest pan lepszym chirurgiem niż Stone. Jeden chirurg na
miejscu wart jest dwóch, którzy odeszli.
- Nie, ja tylko miałem szczęście. Stone jest najlepszy.
- Dziękuję panu za coś innego. Bo widzi pan, okropnie mnie bolało przez całą
drogę z Gonderu aż tutaj. W porównaniu z tym, podróż powrotna będzie miłą
przejażdżką. Ból był... Wiedziałem, że jeśli pogorszy mi się, cokolwiek to jest, umrę.
Ale znalazłem rozwiązanie. Przyszedłem do pana. Kiedy pan mi powiedział, że kiedy
moi ziomkowie zapadają na tę chorobę, po prostu umierają... - Twarz pułkownika stę-
żała, a Ghosh nie był pewien, czy żołnierza opanowuje złość, czy walczy z
napływającymi do oczu łzami. Odchrząknął. - Zamknięcie przychodni mojego brata
było zbrodnią. Kiedy przyjechałem do Addis Abeby na to spotkanie z moimi...
kolegami, gotów byłem ich wysłuchać. Ale nie byłem pewien. Można powiedzieć, że
moim motywem była podejrzliwość. Jeśli miałem stać się częścią przemian, to czy w
grę wchodził najlepszy z powodów, czy chodziło mi tylko o władzę? Mówię panu
rzeczy, których nigdy nie wolno panu rozpowiadać, doktorze, rozumie pan?
Ghosh skinął głową.
- Moja podróż, mój ból, moja operacja... - ciągnął pułkownik. - Bóg pokazał mi
cierpienie mojego ludu. To była wiadomość od Niego. To, jak traktujemy współbraci,
jak traktujemy wieśniaka cierpiącego na skręt jelita - oto miara tego kraju. Nie nasze
myśliwce ani czołgi, ani jak wielki jest pałac cesarza. Myślę, że Bóg celowo postawił
pana na mojej drodze.
Później, kiedy pułkownik wyjechał, Ghosh uświadomił sobie, że choć przyjął
Mebratu nastawiony do niego negatywnie, ostatecznie okazało się, że czuje do niego
coś przeciwnego. A jako człowiekowi żyjącemu poza swoim krajem bez trudu
przychodziło mu pozytywne myślenie o Jego Wysokości. Teraz nie był już przekonany
o dobroci władcy.
Mr. Elihu Harris ubrał się niewłaściwie. To była pierwsza rzecz, jaką zauważyła
Matrona, gdy zamknął za sobą drzwi i podszedł do jej biurka, żeby się przedstawić.
Miał pełne prawo być poirytowany, ponieważ poprzedniego dnia i dwa dni wcześniej,
gdy odwiedził Missing, Matrony nie zastał. Lecz mimo to wydawał się wdzięczny, że
może się z nią zobaczyć, a zarazem zmartwiony, że zajmuje jej czas.
- Nie wiedziałam, że pan do nas przyjedzie, panie Harris - powiedziała
Matrona. - W innych okolicznościach byłaby to dla nas ogromna przyjemność, ale
widzi pan, wczoraj... pochowaliśmy siostrę Mary Joseph Praise.
- To znaczy... - Harris przełknął ślinę. Jego usta otworzyły się i zaraz zamknęły.
Ujrzał w oczach Matrony ogromny ładunek bólu, którego wcześniej, pojął ze wstydem,
nie dostrzegł. - To znaczy... tę młodą zakonnicę z Indii? Asystentkę Thomasa Stone'a?
- Właśnie tę. A co się tyczy Thomasa Stone'a, to... on odszedł. Zniknął. Martwię
się o niego. Oszalał z rozpaczy.
Harris miał przyjemną twarz, ale jego nadmiernie rozwinięta górna warga i
nierówne przednie zęby sprawiały, że doprawdy trudno było uznać go za
przystojnego. Wiercił się na krześle. Z pewnością bardzo chciał się dowiedzieć, jak
doszło do tego wszystkiego, ale nie zapytał. Matrona zrozumiała, że jest człowiekiem,
który nawet mając ewidentną przewagę w rozmowie, nie wie, jak upomnieć się o
swoje racje. Kiedy tak siedział, Matrona, zajrzawszy w jego delikatne brązowe oczy,
tak nieskore do inwencji, zmiękła i opowiedziała mu o wszystkim w krótkich, prostych
zdaniach uginających się pod ciężarem przekazywanych wieści. Kiedy skończyła,
dodała:
- Odwiedził nas pan w chwili naszej słabości. - Wyczyściła nos. - Tak dużo
spośród tego, co robimy w Missing, obraca się wokół Thomasa Stone'a. Był
najlepszym chirurgiem w mieście. Nie wiedział, że pozwalano nam działać tylko dzięki
operacjom, jakie przeprowadzał na członkach rodziny cesarskiej i politykach. Rząd
każe nam płacić słony podatek za możliwość prowadzenia szpitala, potrafi pan to so-
bie wyobrazić? Gdyby chcieli, mogliby nas po prostu zamknąć. Panie Harris, nawet
pan nas wspomógł datkiem wyłącznie ze względu na książkę Stone'a... Być może to już
koniec Missing.
Z każdym słowem Matrony Harris zapadał się głębiej w krzesło, jak gdyby ktoś
postawił mu stopę na piersi i wbijał go w tapicerkę. Miał nerwowy tik polegający na
przygładzaniu dłonią kosmyka, który w rzeczywistości wcale nie opadał mu na czoło.
„Istnieją na świecie ludzie, których przekleństwem jest złe wyczucie czasu -
pomyślała Matrona. - Ludzie, którym samochody psują się w drodze na ich własny
ślub albo którym deszcz zawsze psuje wakacje nad morzem, albo których dzień
osobistego triumfu zostaje przyćmiony i na zawsze zapisuje się na kartach historii
jako dzień śmierci króla Jerzego VI. Ci ludzie są irytujący, a jednocześnie człowiek im
współczuje, bo są tacy bezradni. To nie wina Harrisa, że siostra Mary Joseph Praise
umarła ani że doktor Thomas Stone zniknął".
Jeśli Harris przyjechał, by zajrzeć do ksiąg rachunkowych, Matrona nie miała
mu czego pokazać. Przedstawiała sprawozdania wyłącznie do tego zmuszona, a
ponieważ rzeczy, które darczyńcy pragnęli fundować, nie miały z rzeczywistymi
potrzebami Missing wiele wspólnego, sprawozdania były czystą fikcją. Wiedziała, że
prędzej czy później taki dzień nadejdzie.
Harris zakrztusił się, a potem odkaszlnął. Doszedłszy wreszcie do siebie po
całej serii chrząknięć i długiej sesji czyszczenia nosa, przeszedł - niebezpośrednio - do
celu swojej wizyty u Matrony - innego, niż Matrona sobie wyobrażała.
- Miała pani rację, Matrono, jeśli chodzi o nasz plan założenia misji dla
Oromów - powiedział. Siostra przełożona jak przez mgłę przypomniała sobie, że
faktycznie kiedyś wspomniała o tym w liście. - Lekarz z Wollo przysłał mi telegram.
Policjanci zajęli budynek, a gubernator okręgu nie zamierza zrobić nic, żeby ich
stamtąd usunąć. Zapasy są rozprzedawane. Miejscowy kościół prowadzi przeciwko
nam kampanię zła, nazywając nas diabłami! Przyjechałem, żeby wyjaśnić te
nieporozumienia.
- Proszę mi wybaczyć, panie Harris, że będę mówiła bez ogródek, ale jak pan
mógł ufundować tę misję w ciemno? - Mówiąc to, Matrona poczuła nagłe poczucie
winy, ponieważ w gruncie rzeczy Harris do tej pory nie widział również Missing. -
Jeśli dobrze pamiętam, w liście napisałam, że to nie jest najrozsądniejszy pomysł.
- To moja wina - przyznał Harris, załamując ręce. - To ja nakłoniłem do
działania komisję nadzorującą naszego kościoła... Oni jeszcze o niczym nie wiedzą -
powiedział niemal szeptem. Odchrząknął i jakby odnalazłszy głos, dodał: - Miałem...
cóż, mam nadzieję, że komisja zrozumie... że moje intencje były dobre. My... ja
miałem nadzieję zanieść naukę o Odkupicielu tym, którzy jej nie znają.
Matrona wydała z siebie pełne irytacji westchnienie.
- Panie Harris, czy panu się wydawało, że oni wszyscy czczą ogień? Albo
drzewa? Przecież to są chrześcijanie. Odkupienie jest im tak potrzebne, jak panu krem
prostujący włosy.
- Ale ja czuję, że to nie jest prawdziwe chrześcijaństwo. To pogański rodzaj
wiary... - powiedział i zaraz klepnął się po głowie, gładząc niesforny kosmyk.
- Pogański! Panie Harris, w tym samym czasie, gdy nasi pogańscy przodkowie
w Yorkshire i Saksonii używali czaszek swoich wrogów jako naczyń, w których
podawano jedzenie, ci tutaj chrześcijanie śpiewali już psalmy. Oni wierzą, że w
kościele w Aksum znajduje się ukryta Arka Przymierza. Nie jakiś tam palec świętego
ani nawet palec u nogi samego papieża, ale Arka! Etiopscy wierni wkładali koszule
zmarłych na dżumę. „Dawno temu chrześcijanie z Abisynii widzieli w dżumie
skuteczny i boski środek osiągnięcia nieśmiertelności"23. Oto - podkreśliła, stukając
palcem w biurko - jak bardzo pragnęli kolejnego życia. - Nie mogła się powstrzymać,
żeby nie dodać czegoś jeszcze. - Proszę mi powiedzieć, panie Harris, czy w Dallas pana
parafianie odczuwają tak silny głód zbawienia?
Harris poczerwieniał. Rozejrzał się, jakby szukając kryjówki. Nie skończył
jeszcze, bo ludzie tacy jak on bywają uparci, choćby dlatego, że nie dysponują niczym
więcej poza swoimi przekonaniami.
- W Houston, nie Dallas - odezwał się cicho. - No dobrze, Matrono, ale tutejsi
księża to w większości analfabeci. Gebrew, wasz strażnik, nie rozumie litanii, które
recytuje, ponieważ napisano je w gyyz, którym nikt się na co dzień nie posługuje.
Skoro wyznaje monofizycką zasadę, że Chrystus miał wyłącznie boską naturę, a brakło
mu ludzkiej, no to...
- Dość! Panie Harris, proszę przestać - powiedziała Matrona, zasłaniając uszy. -
Jak pan mnie drażni. - Wstała i okrążyła biurko, a Harris odsunął się z krzesłem,
bojąc się, że dostanie od niej w ucho. Matrona podeszła do okna. - Kiedy rozejrzy się
pan po Addis Abebie i zobaczy bose, trzęsące się na deszczu dzieci i trędowatych
żebrzących o odrobinę strawy, czy naprawdę nadal będzie pan twierdził, że ten
monofizycki nonsens ma jakiekolwiek znaczenie? - Pochyliła głowę i oparła czoło o
szybę. - Bóg nas osądzi, panie Harris, na... - głos jej się załamał na myśl o siostrze
Mary Joseph Praise - na podstawie tego, cośmy zrobili, by ulżyć cierpieniu naszych
braci i sióstr. Naprawdę nie sądzę, żeby Bóg przejmował się, której doktrynie dajemy
posłuch.
Widok tej prostej, zniszczonej twarzy przyciśniętej do szyby, mokre policzki,
splecione palce... wszystko to zrobiło na Harrisie większe wrażenie niż to, co Matrona
do tej pory powiedziała. Oto miał bowiem przed sobą kobietę, która potrafiła złamać
reguły swojego zakonu, jeśli stały jej na drodze do realizacji celu. Z ust Matrony
popłynęła fundamentalna prawda, o której, z racji prostoty tych słów, w kościele
Harrisa nikt głośno nie wspominał - w kościele, w którym bratobójcza walka na
argumenty stanowiła bodaj jedyny sens istnienia komitetu, jak również manifestację
23 Albert Camus, Dżuma, w: Cztery powieści, przeł. Joanna Guze, Maria Zenowicz, Świat Książki, Warszawa 2006, s. 166.
wiary. Dobrze się stało, że ludzi czynu w rodzaju Matrony oddzielał od sponsorów cały
ocean, ponieważ gdyby obydwie strony wchodziły sobie w paradę, współpraca nie
byłaby udana.
Harris spojrzał na stos Biblii piętrzący się pod ścianą. Nie zauważył go, kiedy
wszedł do biura siostry przełożonej.
- Mamy więcej egzemplarzy Biblii po angielsku, niż jest w tym kraju osób
mówiących w tym języku - powiedziała Matrona, odwróciwszy się od okna i
podążywszy wzrokiem za spojrzeniem Harrisa. - Mamy Biblię po polsku, czesku,
włosku, francusku, szwedzku. Wydaje mi się, że niektóre z nich są darem od dzieci
chodzących do waszych szkółek niedzielnych. Potrzebujemy żywności i leków, a
dostajemy Biblie. - Uśmiechnęła się. - Zawsze się zastanawiałam, czy ci dobrzy ludzie,
którzy przysyłają nam Biblię, naprawdę uważają, że tęgoryjca dwunastnicy i głód da
się pokonać Słowem Bożym? Przecież nasi pacjenci są analfabetami.
- Czuję się skrępowany - powiedział Harris.
- Nie, nie, nie. Bardzo proszę! Tutejsi ludzie uwielbiają Biblię! To najcenniejszy
przedmiot, jaki może posiadać rodzina. Czy wie pan, co zrobił cesarz Menelik
rządzący przed Hajle Syllasje, kiedy zachorował? Zjadł stronice Biblii. Raczej nie
pomogło. To jest kraj, w którym papier - worketu - jest bardzo cenny. Wie pan, że
według zwyczajów biedoty małżeństwo zostaje uznane za zawarte w momencie, gdy
młodzi napiszą swoje imiona na kartce? Gdy chcą się rozwieść, no cóż, po prostu drze
się ów dokument na kawałki. Księża rozdają kartki z wypisanymi na nich
fragmentami Biblii. Kartki składa się wiele razy tak, że zmniejszają się do rozmiarów
maleńkiego kwadracika, a potem zawija się je w kawałek skóry i nosi na szyi. Chętnie
rozdawałam Biblię, ale minister spraw wewnętrznych uznał to za nawracanie. „Jak
można sądzić, że nawracam tych ludzi, skoro nikt z nich nie potrafi czytać? Poza tym
to przecież taka sama wiara jak pana", powiedziałam. Ale minister nie zgodził się ze
mną. Tak więc teraz składuję te Biblie pod ścianą, panie Harris. W szopie na
narzędzia Pismo Święte mnoży się jak króliki. Wylewa się do magazynów i do mojego
biura. Używamy go jako podpórki do regału na książki. Albo do wykładania nim ścian
chat chikka. Robimy z nim cokolwiek, naprawdę!
Podeszła do drzwi i gestem poprosiła, by za nią poszedł.
- Przejdźmy się - zaproponowała. - Proszę spojrzeć - powiedziała, gdy znaleźli
się w korytarzu.
Pokazała napis widniejący nad drzwiami: SALA OPERACYJNA NUMER
JEDEN. Pomieszczenie zostało zamienione w składzik pełen Biblii. Bez słowa
pokazała palcem pomieszczenie po drugiej stronie korytarza, które, jak zauważył
Harris, było magazynem na szczotki i wiadra. Napis nad drzwiami głosił: SALA
OPERACYJNA NUMER DWA.
- Mamy tylko jedną salę operacyjną. Nazywamy ją salą operacyjną numer trzy.
Może mnie pan osądzać, jak pan chce, panie Harris, ale biorę, co mi dają w imię Boże,
aby służyć tym ludziom. A jeśli moi darczyńcy upierają się, żeby zafundować mi
kolejną salę operacyjną dla słynnego Thomasa Stone'a, podczas gdy ja potrzebuję
cewników, strzykawek, penicyliny i pieniędzy na zbiorniki z tlenem po to, by móc
wyposażyć choćby jedną z tych sal, no to wtedy ja im daję jeszcze jedną salę
operacyjną - z nazwy.
Przy schodkach prowadzących do ambulatorium szpitala Missing kwitła
bugenwilla, skrywając w kwiatach filary wiaty, tak że dach sprawiał wrażenie
zawieszonego w powietrzu.
Zobaczyli pędzącego mężczyznę okutanego grubą warstwą białego sukna
narzuconego na wyświechtany wojskowy płaszcz. Wyróżniał się z racji białego
turbanu i packi na muchy.
- Oto Gebrew we własnej osobie, ten, o którym rozmawialiśmy - powiedziała
Matrona, kiedy Gebrew zauważył ich i zatrzymał się, żeby się ukłonić. - Sługa Boży,
strażnik i... jeden z nas, osieroconych stratą.
Harrisa zaskoczył stosunkowo młody wiek Gebrew. W jednym ze swoich listów
Matrona opisała przypadek młodej, dwunasto- lub trzynastoletniej dziewczyny z
plemienia Harrari, którą przywieziono konającą. Między nogami wisiała jej przecięta
pępowina. Kilka dni wcześniej urodziła, ale nikt nie usunął łożyska, bo nie chciało
wyjść. Rodzina dziewczyny dwa dni podróżowała mułem, żeby dostać się do Missing.
Kiedy Gebrew, kierując się współczuciem dla dziewczyny, podniósł ją, by przenieść z
gharry, konająca krzyknęła. Okazało się, że Gebrew, narzędzie w rękach Boga,
nieumyślnie nadepnął na ciągnącą się za dziewczyną pępowinę i wyrwał w ten sposób
łożysko. Tak dziewczyna została wyleczona, zanim jeszcze przestąpiła próg oddziału
nagłych wypadków.
Harrisa, ubranego w bawełnianą koszulkę bez rękawów, przeszedł dreszcz.
Przewrócił oczami, poluzował kołnierzyk, a potem poprawił jeszcze hełm korkowy,
którego Matrona w pierwszej chwili w ogóle nie zauważyła.
Przeprowadziła go przez oddział dziecięcy, czyli pomalowany na jasny odcień
lawendy pokój, w którym noworodki leżały w wysokich łóżeczkach z metalowymi
poręczami. Matki zajmowały przestrzeń podłogi tuż obok łóżek. Na widok siostry
przełożonej podskoczyły i zaczęły się kłaniać.
- To dziecko ma tężec i umrze. To ma zapalenie opon mózgowych i jeśli
przeżyje, może oślepnąć lub ogłuchnąć. Jego matka - powiedziała Matrona, czule
obejmując ramieniem zabiedzoną kobietę - przebywając w Missing dzień i noc,
zaniedbuje pozostałą trójkę swoich dzieci. Boże drogi, zdarzało się, że podczas pobytu
matki w szpitalu te dzieci, które zostały w domu, wpadały do studni, ginęły pod
kopytami byków, a nawet były porywane. Najbardziej ludzką rzeczą jest więc
powiedzieć jej, żeby poszła do domu, żeby zabrała dziecko i poszła do domu.
- No to dlaczego tu została?
- Proszę spojrzeć, jak anemicznie wygląda! Karmimy ją tutaj. Dajemy jej porcję
dziecka, której dziecko nie jest w stanie zjeść, a także jej własną porcję. Poprosiłam,
żeby dawać jej codziennie dodatkowe jajko, plus zastrzyk z żelaza i lekarstwo na
tęgoryjca. Za kilka dni, jeśli dziecko nadal będzie żyło, kupimy obojgu bilet na
autobus i wyślemy do domu. Będzie zdrowsza, lepiej zaopiekuje się pozostałymi
dziećmi... O, a to z kolei dziecko czeka na operację...
Na oddziale męskim, który mieścił się w długiej, wąskiej sali obliczonej na
czterdzieści osób, Matrona kontynuowała wyliczanie chorób pacjentów. Ci, którzy
mogli, próbowali wstać i powitać odwiedzających. Jeden z mężczyzn leżał w śpiączce z
otwartymi ustami i niewidzącymi oczami. Inny siedział, pochylając się do przodu,
oparty o specjalną poduszkę; z trudem walczył o każdy oddech. Dwóch kolejnych
leżących jeden obok drugiego mężczyzn miało nabrzmiałe brzuchy, jakby byli w
ósmym miesiącu ciąży.
- Reumatyczne uszkodzenie zastawki serca... Nic się nie da zrobić. A tych
dwóch ma marskość wątroby - wyjaśniła Matrona.
Harris ze zdumieniem przekonywał się, jak niewiele potrzeba, by utrzymać
człowieka przy życiu. Wielki kawał chleba w wyszczerbionej misce i ogromny,
sfatygowany blaszany kubek słodkiej herbaty - całe śniadanie i lunch. Dość często, jak
zauważył, ucztą tą chory dzielił się z członkami rodziny, którzy koczowali przy jego
łóżku.
Kiedy wyszli z oddziału męskiego, Matrona zrobiła przerwę na złapanie
oddechu.
- Wie pan, że w tej chwili dysponujemy funduszami na następne trzy dni?
Potem koniec. Bywają wieczory, że kładę się spać, nie wiedząc, jakim sposobem rano
otworzymy drzwi szpitala.
- Co pani zamierza? - zapytał Harris, choć w tej samej chwili zdał sobie sprawę,
że zna odpowiedź.
Matrona uśmiechnęła się, a kiedy jej policzki powędrowały w górę, oczy niemal
zupełnie zniknęły. Jej twarz wyglądała jak twarz dziecka.
- Zgadza się, panie Harris. Będę się modliła. Potem przesunę środki z funduszu
budowlanego albo dowolnego innego, w którym są jeszcze jakieś pieniądze. Bóg wie,
w jak bardzo kłopotliwym położeniu się znajdujemy, tak to sobie tłumaczę, więc nie
będzie miał nic przeciwko. Nie walczymy tutaj z bezbożnością, bo to przecież
najbardziej pobożny kraj świata. Nie walczymy nawet z chorobami, tak jak walczymy
z biedą. Pieniądze na jedzenie, leki... to pomaga. Kiedy nie potrafimy kogoś wyleczyć
albo uratować mu życia, niech nasi pacjenci poczują, że przynajmniej o nich dbamy.
To powinno być podstawowym prawem człowieka.
Niepokój Harrisa związany z opinią komisji nadzorującej prawie całkiem
minął.
- Przyznaję, panie Harris, że z wiekiem coraz rzadziej modlę się o wybaczenie.
Teraz modlę się o pieniądze, bym mogła kontynuować Boskie dzieło. - Ujęła rękę
Harrisa i przykryła ją swoją dłonią, lekko poklepując. - Czy wie pan o tym, mój drogi,
że w najczarniejszej godzinie często to pan był odpowiedzią na moje modły?
Matrona uznała, że powiedziała już dość. Zaryzykowała. Ponieważ nie miała już
co położyć na stole, postawiła na prawdę.
Rozdział 15
Wąż, choć ze splotów...
Noworodki wydawały się Ghoshowi nierealne: nosy, zmarszczki i nic poza tym.
Miał wrażenie, że ktoś podrzucił je Hemie jako nieudany eksperyment. Ghosh
usiłował wydawać z siebie stosowne dźwięki i okazywać zainteresowanie maluchami,
ale złapał się na tym, że ma im za złe, iż Hema poświęca im całą uwagę.
Od śmierci siostry Mary Joseph Praise minęło pięć dni. Ghosh wstąpił do
Hemy późnym popołudniem, zanim wyruszył na poszukiwanie Stone'a. Zastał tam
Almaz, która zdążyła poczuć się jak u siebie i pochłonięta zadaniem opieki nad
dziećmi prawie nie zauważyła jego obecności. Przez ostatnie kilka dni musiał sam
parzyć sobie kawę i podgrzewać wodę na kąpiel. Matrona, siostra Asqual, Rosina i
kilka uczennic szkoły pielęgniarskiej również były u Hemy, uwijając się wokół
niemowląt. Rosina, która od odejścia Thomasa Stone'a w zasadzie nie miała nic do
roboty, przeniosła się do Hemy. Nikt nie zwrócił uwagi na Ghosha, kiedy ten wyszedł.
Pojechał najpierw do hotelu Ghion, potem Ras, a następnie na komendę
główną policji. Poprosił o spotkanie z pewnym sierżantem, którego znał osobiście.
Mężczyzna nie miał dla niego żadnych wieści. Ghosh objechał całą Piazzę wszerz i
wzdłuż, a potem, wypiwszy piwo w barze St. George's, uznał, że czas wrócić do domu.
Utwierdził się w zamiarze wyjazdu. Trzymał w ręku bilet lotniczy do Rzymu i dalej do
Chicago. Wylot miał nastąpić za cztery tygodnie. Niewykluczone, że do tej pory
sprawy Missing jakoś się ułożą. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł tu zostać, nie teraz,
nie gdy Stone zniknął, a siostra Mary Joseph Praise nie żyła. Musiał wszakże znaleźć
w sobie dość odwagi, by poinformować o tym Matronę i Almaz - i Hemę.
Było już ciemno, gdy zaparkował pod wiatą obok swojej kwatery. Zobaczył
przykucniętą pod ścianą Almaz, opatuloną tak, że widać było tylko jej oczy. Czekała na
niego tak samo jak owej nocy, gdy umarła siostra Mary Joseph Praise.
- O mój Boże. Co znowu?
Podeszła do samochodu od strony pasażera, otworzyła drzwi i wsiadła.
- Chodzi o Stone'a? - zapytał. - Co się stało?
- Gdzie pan był? Nie, nie chodzi o Stone'a. Jedno z bliźniąt przestało oddychać.
Chodźmy do bungalowu doktor Hemy.
Niebieskie światło lampki nocnej tworzyło w sypialni Hemy surrealistyczny
nastrój, przywodziło na myśl plan filmowy. Hema miała na sobie koszulę nocną. Jej
rozpuszczone włosy spadały na ramiona. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
Niemowlaki leżały na łóżku. Ich klatki piersiowe unosiły się i opadały
równomiernie, obydwaj mieli zamknięte oczy i spokój wypisany na twarzy.
Odwróciwszy się do Hemy, Ghosh zobaczył, że cała się trzęsie, a jej usta drżą.
Wyciągnął przed siebie dłonie wewnętrzną stroną do góry, pytając, co się stało. W
odpowiedzi rzuciła mu się w ramiona.
Przytulił ją.
Przez wszystkie lata ich znajomości widział, jak była szczęśliwa, jak się złościła,
jak była smutna, a nawet przygnębiona, ale zawsze pokazywała, że ma charakter, że
jest przebojowa. Nigdy nie widział w niej strachu. Teraz sprawiała wrażenie, jakby
stała się innym człowiekiem.
Chciał ją wyprowadzić z pokoju, obejmując ramieniem, ale nie zgodziła się.
- Nie - szepnęła. - Nie możemy odejść.
- Co się dzieje?
- Położyłam je do łóżka i zostałam jeszcze chwilę, żeby na nie popatrzeć.
Marion oddychał bardzo równo, ale Shiva... - Zaniosła się płaczem, pokazując dziecko
z opatrunkiem na główce. - Uniósł mu się brzuszek, później opadł przy wydechu... a
potem nic. Długo mu się przyglądałam. „Hema, tylko ci się wydaje", powiedziałam do
siebie. Ale widziałam wyraźnie, jak zrobił się siny, nawet w tym świetle, zwłaszcza
kiedy porównałam kolor jego skóry z kolorem Mariona. Dotknęłam go, a on rozłożył
ręce jakby spadał i wziął głęboki oddech. Złapał mnie za palec. Mówił: „Nie zostawiaj
mnie". I znowu oddychał. Och, Śiwo. Gdybym nie została. .. już byłoby po nim.
Zasłoniła twarz dłońmi i wtuliła się w pierś Ghosha, zostawiając mokre ślady
na jego koszuli. Przycisnął ją do siebie. Nie wiedział, co powiedzieć. Miał tylko
nadzieję, że nie śmierdzi piwem. Chwilę później odsunęła się od niego, tak że stanęli
obok siebie z Almaz tuż za plecami i wpatrywali się w Shivę.
Dlaczego Hema tak się pospieszyła z wymyśleniem imion dla dzieci? Jej
decyzja wydawała mu się pochopna. Ghosh nie mógł się do nich przekonać. Da się je
jeszcze zmienić? A jeśli wróci Thomas Stone? Skąd pomysł imienia hinduskiego boga
dla dziecka zakonnicy i Anglika? A drugie z bliźniąt, też chłopiec, dlaczego Marion?
Imiona z pewnością są tymczasowe, zanim Thomas Stone nie odzyska zmysłów albo
zanim brytyjska ambasada się nimi nie zajmie. Hema zachowywała się, jak gdyby te
dzieci należały do niej.
- Czy to się powtórzyło? - zapytał Ghosh.
- Tak! Raz. Mniej więcej trzydzieści minut później. Kiedy już miałam się
odwrócić. Zrobił wydech... i zatrzymał się. Zaczekałam. Przecież musi oddychać.
Wstrzymałam się, ale nie mogłam już tego znieść. Kiedy go dotknęłam, zaczął
oddychać, jak gdyby czekał na to delikatne popchnięcie, jak gdyby zapomniał, co
należy zrobić. Siedzę tu od trzech godzin, boję się nawet wyjść do łazienki. Nikomu
nie potrafię zaufać, a zresztą jak niby miałabym im to wytłumaczyć... Dzięki Bogu
Almaz postanowiła pomóc mi przy nocnym karmieniu. Posłałam ją po ciebie.
- Śmiało. Idź do łazienki - zaoferował Ghosh. - Popilnuję ich.
Wróciła błyskawicznie.
- Co o tym sądzisz? - zapytała, wieszając mu się na ramieniu i wycierając oczy
chusteczką. - Nie powinieneś osłuchać mu płuc? Nie kaszlał i nie miał trudności z
oddychaniem.
Ghosh, drapiąc się w podbródek i marszcząc oczy, przyglądał się dziecku. Po
dłuższej chwili odezwał się:
- Przebadam go gruntownie, kiedy się obudzi. Ale chyba wiem, w czym tkwi
problem.
Sposób, w jaki Hema na niego spojrzała, napełnił jego serce dumą. To nie była
ta sama Hemlatha, która reagowała sceptycyzmem na każde jego słowo.
- Właściwie to jestem pewien. Bezdech wcześniaka. To dobrze opisane
schorzenie. Widzisz, jego mózg jest jeszcze niedojrzały, więc ośrodek oddechowy,
który steruje procesem oddychania, również nie jest jeszcze do końca rozwinięty. Od
czasu do czasu dziecko „zapomina" wziąć oddech.
- Jesteś pewien, że to nic innego? - Nie kwestionowała zasadności jego oceny,
lecz jak każda matka chciała się po prostu upewnić.
Skinął głową.
- Jestem przekonany. Miałaś szczęście. Zazwyczaj bezdech bywa śmiertelny,
zanim w ogóle ktokolwiek go zauważy.
- Nie mów tak. O Boże, co my zrobimy, Ghosh?
Chciał jej powiedzieć, że nic nie można zrobić. Zupełnie nic. Jeżeli dziecko
będzie miało szczęście, za kilka tygodni wyrośnie z bezdechu. Jedyną alternatywą
pozostawało podłączenie wcześniaka do maszyny, która pooddycha za niego, zanim w
pełni rozwiną się jego płuca. Ale nawet w Anglii i Ameryce rzadko tak postępowano.
W Missing to rozwiązanie w ogóle nie wchodziło w rachubę.
Czekała na jego orzeczenie. Wstrzymała własny oddech.
- Zrobimy tak - powiedział, a ona odetchnęła. Improwizował. Nie wiedział, czy
jego plan wypali. Wiedział tylko, że nie ma serca powiedzieć jej, że nic nie można
poradzić. - Przynieś mi krzesło. To z salonu. Daj mi parę tych swoich łańcuszków na
nogę i jeszcze parę cęgów. Jakąś nić albo szpagat. Podkładkę do pisania i notatnik,
jeśli masz. Powiedz Almaz, żeby zaparzyła kawę, najmocniejszą, jaką potrafi. Niech
zaparzy, ile zdoła, i wleje do termosu.
Nowa Hema, przybrana matka bliźniaków, wstała bez słowa, by wykonać
polecenia. Nie pytała, jak i po co. Przyglądał się jej tanecznym ruchom.
- Gdybym wiedział, że mnie tak posłuchasz, poprosiłbym jeszcze o koniak i
masaż stóp - mruknął do siebie. - A jeśli to nie pomoże... to przynajmniej będę miał
spakowaną torbę.
Ghosh siedział na krześle, sącząc kawę. Otaczała go całkowita cisza. Na palcu
miał zawiązany sznurek, którego drugi koniec biegł do łańcuszka Hemy przeciętego
na pół i oplecionego wokół stopy Shivy. Maleńkie srebrne dzwonki dyndające na
łańcuszku wydawały z siebie przyjemny, kojarzący się z cymbałkami dźwięk za
każdym razem, gdy maluch poruszył nogą.
Ghosh zamocował zegarek na podłokietniku krzesła. Otworzył notatnik na
pierwszej stronie i narysował dwie kolumny: „data" i „godzina". Shiva wiercił się, a
wtedy dzwoneczki wydawały uspokajający dźwięk. Wcześniej, kiedy karmili dzieci,
Ghosh dodał do butelki Shivy kroplę kawy. Miał nadzieję, że kofeina, stymulant
układu nerwowego i środek drażniący, wpłynie na pracę ośrodka oddechowego. Kawa
sprawiła, że chłopiec był wyraźnie bardziej niespokojny niż jego brat bliźniak.
Hema spała na sofie w kącie salonu sąsiadującego z sypialnią dzieci. Lampa
stojąca z kloszem, którą przenieśli do pokoju Hemy, dawała akurat tyle światła, że
Ghosh widział stronę notatnika.
Powiódł wzrokiem po ścianach. Mała dziewczynka z warkoczykami, ubrana w
półsari, stojąca między dwojgiem dorosłych. Oprawione zdjęcie przystojnego
premiera Jawaharlala Nehru w zadumie podpierającego palcem policzek wisiało
naprzeciwko krzesła, na którym siedział Ghosh. Wyobrażał sobie, że w sypialni Hemy
będzie panował porządek, że wszystko będzie na swoim miejscu, ale okazało się, że
przez poręcz łóżka przewieszały się całe naręcza ubrań, na podłodze stała otwarta
walizka, kolejne ubrania piętrzyły się w kącie, a książki i dokumenty leżały w stosie na
krześle. Dopiero wtedy zauważył stojące za drzwiami pudło wielkości kredensu.
„Zrobiła to", pomyślał, nachylając się nad pudłem, żeby odczytać widniejący na nim
napis. „Grundig, a niech mnie! Najlepszy model, jaki można dostać". Jego gramofon i
radio nawaliły kilka miesięcy wcześniej.
Co jakiś czas Ghosh zerkał na noworodka, upewniając się, że jego maleńka
klatka piersiowa podnosi się i opada. Po, jak sądził, całej godzinie czuwania ziewnął,
rzucił okiem na zegarek i ze zdumieniem stwierdził, że minęło dopiero siedem minut.
„Mój Boże, nie będzie łatwo", pomyślał. Dopił kawę i nalał sobie kolejny kubek.
Wstał i okrążył pokój. Na jednej z półek stała pokaźna kolekcja książek.
WIELCY KLASYCY LITERATURY ŚWIATOWEJ, głosił napis złotymi literami.
Wybrał jeden tom i usiadł. Książka była pięknie oprawiona w skórę, a brzegi kartek
pociągnięto złotą farbą. Wyglądała na nieczytaną.
O czwartej nad ranem poszedł obudzić Hemę. We śnie wyglądała jak mała
dziewczynka. Spała ze złożonymi jak do modlitwy rękami podłożonymi pod policzek.
Potrząsnął nią delikatnie. Otworzyła oczy, zobaczyła go i uśmiechnęła się. Podał jej
kawę.
- Moja kolej? - Skinął głową. Usiadła na łóżku. - Przestał oddychać?
- Dwa razy. Nie ma co do tego wątpliwości.
- Boże. O Boże. Więc to prawda, nie wydawało mi się. Mieliśmy szczęście, że to
zauważyłam.
- Napij się. Idź przemyj twarz i przyjdź do sypialni.
Kiedy wróciła, przekazał jej sznurek zamocowany do łańcuszka oraz notatnik i
długopis.
- Nieważne, co będziesz robiła, nie kładź się na łóżku. Zostań na krześle, to
jedyny sposób, żeby nie zasnąć. Czytałem, to naprawdę pomaga. Sprawdzałem go po
każdej stronie. Jeśli słyszałem dźwięk łańcuszka, nie podnosiłem głowy i czytałem
dalej. Kiedy przestał oddychać, pociągnąłem po prostu za sznurek i od razu zaczął
znowu oddychać. Wygląda na to, że małemu czasem zdarza się zapomnieć.
- Dlaczego w ogóle musi o tym pamiętać? Biedactwo.
Hema zdążyła usadowić się na krześle, gdy usłyszała dziwny odgłos. Dopiero
po chwili uświadomiła sobie, że słyszy chrapanie Ghosha. Podeszła do niego na
palcach - leżał na sofie i spał jak zabity, wyglądając przy tym jak ogromny pluszowy
miś. Nakryła go kocem, który zdążył ześlizgnąć się na podłogę, a potem wróciła na
posterunek. Chrapanie dodawało jej otuchy, mówiło jej, że nie jest sama. Sięgnęła po
książkę, którą czytał Ghosh.
Kupiła zestaw dwunastu tomów od pracownika brytyjskiej ambasady, który
wracał do rodzinnego kraju. Uświadomiła sobie ze wstydem, że nie przeczytała ani
jednej z tych książek. Ghosh umieścił zakładkę na stronie dziewięćdziesiątej drugiej.
Naprawdę dotarł aż tak daleko? Dlaczego wybrał akurat ten tytuł? Otworzyła książkę
na pierwszej stronie:
Któż spośród tych, co pragną poznać dzieje człowieka i dowiedzieć się, jak owa
tajemnicza mieszanka reaguje na różnorakie eksperymenty dokonywane przez Czas,
nie zadumał się choćby przez chwilę nad życiem Świętej Teresy i nie uśmiechnął
dobrotliwie na myśl o małej dziewczynce, która pewnego ranka wyruszyła w świat z
młodszym braciszkiem, by szukać męczeństwa w krainie Maurów?24
Przeczytała pierwsze zdanie trzykrotnie, zanim zrozumiała jego sens. Spojrzała
na tytuł książki: Miasteczko Middlemarch. Czy autor nie mógł jaśniej? Czytała dalej,
wyłącznie dlatego, że Ghosh doczytał tak daleko. Pomału zatraciła się w odkrywanej
historii.
*
24 George Eliot, Miasteczko Middlemarch, tom I, przełożyła Anna Przedpelska-Trzeciakowska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005, s. 11.
Następnego ranka, robiąc obchód, Ghosh zastanawiał się, czy pułkownik dotarł
bezpiecznie do swojego garnizonu w Gonderze. Czy gdyby pułkownika aresztowano
albo powieszono, wiadomość dotarłaby do Missing? „Ethiopian Herald" nigdy nie
pisał o próbach zdrady stanu, jak gdyby pisanie o nich samo w sobie było zdradą.
Obejrzawszy swoich pacjentów, Ghosh wygrzebał inkubator w jednym z
magazynów znajdujących się za bungalowem Matrony. Ghosh był pediatrą Missing.
Wkrótce po przyjeździe do szpitala skonstruował prymitywny inkubator dla
wcześniaków. Maszyna okazała się zbędna, w momencie gdy szwedzki rząd otworzył
w Addis Abebie szpital pediatryczny, umożliwiając tym samym szpitalowi w Missing
odsyłanie tam wcześniaków.
Pomimo kruchej konstrukcji - blaszana podstawa plus cztery szklane ścianki -
inkubator był nieuszkodzony. Ghosh zlecił Gebrew umycie urządzenia, odpchlenie,
wystawienie na kilka godzin na słońce i ponowne umycie gorącą wodą. Przed
wstawieniem inkubatora do sypialni Hemy Ghosh przetarł go alkoholem. Zrobił krok
do tyłu, by przyjrzeć się swojemu dziełu, a w tym czasie Almaz obeszła urządzenie trzy
razy dokoła, wydając z siebie głośne tfu-tfu. Na szczęście nie opluła inkubatora.
- Żeby odegnać złe oko - wyjaśniła po amharsku, wycierając usta rękawem.
- Przypomnij mi, żebym nigdy nie zapraszał cię do sali operacyjnej - powiedział
Ghosh po angielsku. - Hema? - rzucił w nadziei, że pani doktor wtrąci swoje trzy
grosze. - Antyseptyka? Lister? Pasteur? Czyżbyś była po stronie herezji?
- Zapominasz, że jestem w połogu - odparła. - Odegnanie złych duchów bywa
znacznie ważniejsze.
Okutane w powijaki bliźnięta leżały obok siebie w inkubatorze i wyglądały jak
dwie larwy. Były owinięte tak szczelnie, że widać było tylko pomarszczone twarzyczki.
Nieważne, jak daleko od siebie Hema je położyła, kiedy znów na nie spojrzała,
układały ciałka w kształt litery V, stykając się główkami, twarzą do siebie, tak jak w
łonie matki.
Czasami Ghosh, wykończony po całym dniu, rozpoczynając nocną zmianę
czuwania przy śpiących maluchach, mówił do siebie: „Co ty tutaj robisz? Czy ona
zrobiłaby coś takiego dla ciebie?". Stara uraza sprawiała, że mocniej zaciskał szczękę.
„Ty kretynie, znowu uległeś jej czarowi". Dlaczego brakowało mu silnej woli, by
powiedzieć to, co należało powiedzieć?
Przekonywał samego siebie, że kiedy tylko to dziecko, ten Shiva, pokona
problemy z oddychaniem, on wyjedzie. Znając Hemę, wiedział, że gdy nie będzie już
musiała na nim polegać, wszystko wróci do normalności. Od czasu wizyty Harrisa nie
byli pewni, czy baptyści z Houston nadal zechcą wspierać szpital Missing. Matrona
wolała nie wypowiadać się na ten temat.
Przez dwa tygodnie Ghosh i Hema pełnili wartę przy Shivie, za dnia korzystając
również z pomocy innych, ale nocą zdając się wyłącznie na siebie. Skończyli czytać
Miasteczko Middlemarch w tydzień i mieli o czym dyskutować. Następnie. Ghosh
wybrał Trzy miasta. Paryż Zoli i obydwoje stwierdzili, że lektura jest wciągająca.
Przypadki bezdechu u Shivy stopniowo występowały coraz rzadziej - ich liczba
zmniejszyła się z ponad dwudziestu dziennie do dwóch. W końcu zupełnie ustały. He-
ma i Ghosh postanowili czuwać jeszcze przez tydzień, tak dla pewności.
Sofa Hemy była za mała dla mężczyzny postury Ghosha. Widząc, jak śpi
skulony, Hema była mu wdzięczna i świadoma wyrzeczeń z jego strony. Zaskoczyłoby
ją, gdyby wiedziała, z jaką lubością kładł się na miejscu zajmowanym przed chwilą
przez nią i nakrywał się kocem nadal pachnącym jej snami. Dzwonienie łańcuszka na
kostce Shivy przenikało do jego marzeń sennych. Raz śniło mu się, że Hema dla niego
tańczy. Naga. Wrażenie było tak realne, tak sugestywne, że rano pognał do Cook's
Travel, zaczekał na otwarcie biura, a następnie zwrócił swój bilet lotniczy do Ameryki.
Zrobił to, zanim wypił poranną kawę i zdążył sprawę przemyśleć.
Po śmierci siostry Mary Joseph Praise Matrona zaczęła się coraz bardziej
garbić, a jej twarz sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zniszczonej przez czas.
Spędzała wieczory u Hemy - jak wszyscy zresztą - ale nie protestowała, kiedy o ósmej
Ghosh i Hema wypędzali ją (i Koochooloo) do siebie. Suka uparła się strzec
bezpieczeństwa Matrony, a ponieważ dwa pozostałe bezimienne psy biegające po
terenie szpitala w Missing często traktowały Koochooloo jak przywódczynię, siostra
przełożona najczęściej chodziła z psią obstawą.
Dwa tygodnie po pogrzebie siostry Mary Joseph Praise Gebrew zauważył
bosonogiego kulisa z prawą ręką w długim gipsie. Mężczyzna trzymał rękę
wyprostowaną w łokciu wzdłuż ciała. Co gorsza, był tak śpiący, że gdy szedł, plątały
mu się nogi. W każdej chwili mógł upaść i rozbić sobie głowę, nie mówiąc już o
złamaniu drugiej ręki. Gebrew poczuł się fatalnie, ponieważ to on skierował kulisa do
rosyjskiego szpitala, kiedy ten zjawił się w Missing ze złamaną kością. Rosyjscy
lekarze uwielbiali podawać barbiturany niezależnie od tego, co dolegało pacjentowi, a
ponieważ etiopscy chorzy uwielbiali zastrzyki, wszyscy wychodzili z ich szpitala pod
wpływem środków uspokajających. Z lat spędzonych w Missing Gebrew wiedział, że
złamana ręka powinna być unieruchomiona w neutralnej i funkcjonalnej pozycji, z
łokciem zgiętym pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, przedramię w połowie drogi
między pronacją i supinacją - nawet jeśli Gebrew nie wiedział, co oznaczają te pojęcia.
Zaprowadził chwiejącego się na nogach kulisa na oddział nagłych wypadków, gdzie
Ghosh zrobił biedakowi prześwietlenie, a sanitariusze ponownie założyli gips. Tym
samym, choć żadne z nich oficjalnie tego nie ogłosiło, szpital Missing ponownie
otworzył podwoje dla pacjentów.
Hema uparcie odmawiała pozostawienia maluchów bez opieki. Twierdziła, że
nie jest już lekarzem, lecz matką. Była typem matki zalęknionej o swoje dzieci, matki,
która uwielbia z nimi przebywać i niechętnie się z nimi rozstaje choćby na krótką
chwilę. Dwie mami-thu - Rosina Stone'a i Almaz Ghosha - na zmianę spały na
materacu w kuchni Hemy, w każdej chwili gotowe pospieszyć z pomocą.
Stone, który zniknął i kto wie, czy w ogóle jeszcze żył, i Hema, matka na pełny
etat - w takiej sytuacji, gdy otwarto bramy szpitala, na barki Ghosha spadł ogromny
ciężar. Matrona wynajęła Bachellego, żeby zajął się obsługą porannych pacjentów w
ambulatorium, czyli tam, gdzie pierwsze kroki kierowała ogromna większość
petentów Missing. Umożliwiło to Ghoshowi przeprowadzanie operacji i
skoncentrowanie się na pacjentach leżących w szpitalu.
Sześć tygodni po śmierci siostry Mary Joseph Praise przywieziono - na wózku
ciągniętym przez osła - płytę nagrobną. Hema i Ghosh poszli zobaczyć, jak robotnicy
ustawiają nagrobek na właściwym miejscu. Kamieniarz wyrył na płycie krzyż
koptyjski. Poniżej umieścił litery, które skopiował z kartki wręczonej mu przez
Matronę:
ΣIΣTER ΜΑΡΨΙΟΣΕΠΗ PRAIEE
BOPN 1928, ∆ΙΕ∆ 1954
ΣAFE IN ΑΡΜΣ OF JEΣUΣ25
25 Siostra Mary Joseph Praise. Urodzona w 1928 roku, zmarła w 1954 roku. Niech spoczywa w pokoju Chrystusa.
Przybiegła podekscytowana Matrona, dysząc z wysiłku. Cała trójka pochyliła
się nad grobem i studiowała dziwaczne liternictwo. Kamieniarz stał obok, cierpliwie
czekając na pochwałę. Matrona ze złością wypuściła powietrze.
- Przypuszczam, że teraz już niewiele da się z tym zrobić - podsumowała i
skinęła kamieniarzowi głową. Mężczyzna zebrał swoje łomy i jutowe worki i odszedł,
ciągnąc za sobą osła.
- Tak sobie myślę - odezwała się Hema chrapliwym głosem - że chyba powinno
być napisane: „Zmarła z rąk chirurga. A teraz niech spoczywa w pokoju Chrystusa".
- Hema! - zaprotestowała Matrona. - Uważaj, co mówisz.
- No co? - odparła Hema. - Błędy bogatych zasypuje się pieniędzmi, błędy
chirurgów - ziemią.
- Siostra Mary Joseph Praise spoczęła w ziemi krainy, którą ukochała -
stwierdziła Matrona, mając nadzieję położyć kres tej wymianie zdań.
- Pomógł jej w tym chirurg - dodała Hema, która zawsze musiała mieć ostatnie
słowo.
- Który wyjechał z kraju - odparowała Matrona.
Hema i Ghosh spojrzeli na nią z otwartymi ustami. Matrona wyjaśniła
przepraszającym tonem:
- Odebrałam telefon z brytyjskiego konsulatu. To dlatego się spóźniłam. Z tego,
co zrozumiałam, Stone udał się na granicę z Kenią, a potem dotarł do Nairobi, nie
pytajcie jak. Jest w kiepskim stanie. Przypuszczam, że pił. Ten człowiek oszalał.
- Nie jest ranny ani nic? - zapytał Ghosh.
- O ile wiem, jest w jednym kawałku. Miałam przed chwilą rozmowę
międzymiastową z Elihu Harrisem. Tak, on też się w to zaangażował. Mają w Kenii
całkiem sporą misję. Jeśli Stone wytrzeźwieje, zdaniem Harrisa mógłby rozpocząć
tam pracę. A jeżeli nie zechce, Eli załatwi mu wyjazd do Ameryki.
- A co z jego książkami i rzeczami? - zapytał Ghosh. - Powinniśmy mu to
wysłać?
- Zakładam, że kiedy zadomowi się w nowym miejscu, wyśle kogoś, żeby mu
przywiózł książki i pozostałe rzeczy - wyjaśniła Matrona.
Wiadomość jednocześnie ucieszyła i zirytowała Hemę. Oznaczała bowiem, że
Stone porzucił swoje dzieci i zrzekł się do nich wszelkich praw. Żałowała, że nie
pomyślała, by zmusić go do podpisania stosownego dokumentu. Nadal czuła się
niepewnie. Mężczyźnie, który zdobył sławę w Missing, którego kochanka była
pochowana w Missing i którego dzieci wychowywały się w Missing, nie będzie łatwo
przeciąć pępowinę łączącą go z tym miejscem.
- Wąż, choć ze splotów złożony, wciąż na tyle proste ma ciało, by do jamy
wślizgnąć się bez trudu - stwierdziła filozoficznie Hema.
- Stone nie jest żadnym wężem - uciął ostro Ghosh, zaskakując Hemę tak, że
nie zdołała zareagować. - Jest moim przyjacielem - powiedział tonem nieznoszącym
sprzeciwu. - Nie zapominajmy, jak wartościowym kolegą był dla nas przez te
wszystkie lata, jak dzielnie służył Missing, ile istnień ludzkich uratował. Nie jest
wężem. - Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Słowa Ghosha sprawiły, że Hema poczuła wyrzuty sumienia. Nie mogła
zakładać, że Ghosh będzie czuł dokładnie to samo co ona. Nie, jeśli jej na nim
zależało. Ghosh był niezależnym człowiekiem - zawsze tak było.
Spojrzała na oddalającą się postać Ghosha i opanował ją strach. Nigdy
specjalnie nie przejmowała się uczuciami tego mężczyzny, ale teraz, nad grobem
siostry Mary Joseph Praise, poczuła się jak mała dziewczynka, która nabierając wodę
ze studni, spotyka przystojnego nieznajomego - to dla niej jedyna w życiu okazja - lecz
niszczy wszystko niewłaściwym słowem.
Rozdział 16
Jednoroczna żona
Mleczna krowa była kaprysem Hemy, ale w chwili, gdy przełknęła pierwszy łyk
tłustego płynu, nie było już odwrotu, nawet jeśli Ghosh podważał zasadność pomysłu.
- Chyba żartujesz, Hema. Nie możesz karmić noworodków mlekiem od krowy!
- Kto tak twierdzi? - zapytała bez przekonania.
- Ja tak twierdzę - odparł. - Poza tym świetnie rosną na mleku w proszku, więc
zostaną przy mleku w proszku.
Gdy nad grobem siostry Mary Joseph Praise usłyszała z jego ust ostre słowa,
zawładnęło nią okropne przeczucie, że Ghosh odejdzie z Missing, ale kolejne dni,
podczas których regularnie zjawiał się, by czuwać przy bliźniakach i spać na sofie,
upewniły ją, że w istocie pozostał jej wierny. Opanowany, metodyczny sposób, w jaki
podszedł do problemu Shivy, otworzył Hemie oczy na tę jego stronę, której do tej pory
nie doceniała. Na ścianie przy drzwiach przymocował naszkicowany na kartce wykres
obrazujący częstość pojawiania się przerażających ataków bezdechu (i moment ich
zupełnego ustania). Hema nigdy nie znalazłaby w sobie dość pewności siebie, by móc
powiedzieć to, co on powiedział pewnego wieczoru - że nie trzeba już pełnić nocnej
warty przy dzieciach.
Każdej nocy, od dnia, w którym Hema wezwała go do dzieci, sypiał u niej na
sofie i teraz wcale nie chciała, by porzucił ten zwyczaj; jego chrapanie było dźwiękiem,
od którego zależał jej spokój. Mimo to nie potrafiła się powstrzymać przed
przekomarzaniem się z nim. Do głosu doszedł stary nawyk. Stwierdziła, że chyba po
prostu w ten sposób okazuje mu czułość.
Nie zdjęli łańcuszka ze stopy Shivy, chociaż nie był już do niczego potrzebny.
Jego dźwięk stał się nieodłączną częścią malca, a zdjęcie mu tej praktycznej ozdoby
równałoby się pozbawieniu chłopca głosu.
Wczesnym rankiem chaotyczna melodia dzwonków zapowiadała nadejście
procesji krów i cielaków prowadzonych przez mleczarza Asrata. Dźwięk dzwonków
wiązanych krowom u szyi współgrał tonacją z delikatnym dzwonieniem łańcuszków
Shivy. Asrat policzył sobie co prawda odpowiednio więcej birrów, bo musiał
przyprowadzić ze sobą całą mleczarnię, ale ponieważ dojenie krów odbywało się pod
czujnym okiem Rosiny lub Almaz, nie było mowy o rozcieńczaniu cennego płynu
wodą.
Zanim Hema wstała z łóżka, cały dom był już przesycony zapachem
gotowanego mleka. Z wolna nabrała nawyku dolewania coraz więcej mleka do swojej
porannej kawy. Wkrótce na sam dźwięk dzwonków Hemie leciała ślinka, jak gdyby
była jednym z kundli profesora Pawłowa. Jej poranna kawa rozmnożyła się do dwóch
kubków; kolejne dwa wypijała w ciągu dnia, zawsze wlewając więcej mleka niż wody.
Uwielbiała, kiedy na języku zostawał jej maślany posmak. W przeciwieństwie do
bawołego mleka, jakie pijała w dzieciństwie, to mleko cały swój smak zawdzięczało
górskiej trawie, na której pasły się dające je krowy.
Kiedy Asrat, którego krowi spokój, jak uznała Hema, najpewniej stanowił
rezultat zwyczaju trzymania bydła w chacie, powiedział pewnego ranka: „Gdyby
łaskawa pani zechciała kupić mączkę kukurydzianą i dodać ją do mleka, zrobiłoby się
tak gęste, że łyżka stałaby w nim na baczność", nie wahała się ani chwili. Wkrótce do
jej drzwi zapukał kulis, ciągnąc na ręcznym wózku dziesięć worków z napisem:
ROCKEFELLER FOUNDATION, a niżej: NIE NA SPRZEDAŻ.
- Idealnie trafiona inwestycja - stwierdziła Hema kilka dni później, cmokając
jak uczennica. - Kukurydza robi wielką różnicę.
- Hm, eksperyment nie do końca obiektywny, wziąwszy pod uwagę tendencję,
którą wprowadziłaś, płacąc za mączkę - podsumował Ghosh.
Asrat przywiązał zwierzęta za budynkiem kuchni i poszedł dostarczyć pozostałe
mleko. Wymię krowy matki znalazło się poza zasięgiem cielęcia, które zaczęło
wydawać rozpaczliwe dźwięki - matka odpowiedziała mu uspokajającym, łagodzącym
muczeniem. Hema przypomniała sobie, co kiedyś powiedziała jej własna matka:
„Krowa mieści w sobie cały wszechświat: Brahma kryje się w jej rogach, Agni w jej
czole, Indra w jej głowie...".
Zew cielaka w niczym nie przypominał płaczu bliźniąt, lecz emocje kryjące się
za jednym i drugim dźwiękiem były identyczne. Pracując od tylu już lat jako położnik,
Hema nigdy specjalnie nie przejmowała się płaczem noworodków, nie zastanawiała
się nad częstotliwością, z jaką języczek malucha i jego usteczka drgają jak stroik
instrumentu. Był to taki bezradny, ponaglający dźwięk, którego istota polegała dla
niej dotychczas na tym, co sygnalizował: poród zakończony sukcesem, dziecko, które
przyszło na świat żywe. Niepokój pojawiał się dopiero wtedy, gdy płaczu zabrakło.
Lecz teraz, kiedy jej niemowlaki, jej Shiva i Marion, płakały, ów odgłos nie
przypominał żadnego znanego Hemie dźwięku; wyrywał ją z objęć snu i domagał się w
odpowiedzi instynktownego cii!, które wypowiadała, biegnąc do inkubatora. To był
osobisty zew - jej dzieci jej potrzebowały!
Przypomniała sobie zjawisko, którego od lat doświadczała tuż przed
zaśnięciem: zdawało jej się wówczas, że ktoś wzywa jej imię. Teraz przekonywała
samą siebie, że w ten sposób nienarodzone bliźnięta zapowiadały swoje przybycie.
Istniały wszakże i inne dźwięki, do których przywykła, wcieliwszy się w rolę
matki. Klepnięcie mokrej ściereczki na kamieniu do prania. Sznur od bielizny
uginający się pod ciężarem pieluszek (sztandar płodności) i wszczynający łopoczący
alarm przed silnym wiatrem - Almaz i Rosina pojawiały się wtedy jak na zawołanie.
Przypominające brzmienie harmoniki odgłosy podskakujących we wrzącej wodzie i
uderzających o siebie butelek na mleko. Śpiew Rosiny, jej nieustanne trajkotanie.
Almaz stukająca garnkami i patelniami... wszystko to składało się na chorał
zadowolenia Hemy.
Podróżujący po wschodniej Afryce astrolog z ludu Marathów odwiedził dzieci
mimo obiekcji Ghosha. Hema zapłaciła mędrcowi, by przepowiedział los bliźniąt.
Mężczyzna w okularach i z kolekcją wiecznych piór w kieszeni koszuli wyglądał jak
młody urzędnik pracujący na kolei. Zapisawszy dokładny czas urodzenia chłopców,
zażądał również dat urodzenia rodziców. Hema podała swoją, a potem uzupełniła ją
datą urodzenia Ghosha, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. Astrolog skonsultował
się ze swoimi tabelami, a jego obliczenia zajęły całą stronę papieru kancelaryjnego. W
końcu odezwał się, mówiąc:
- Niemożliwe. - Spojrzał nerwowo na Hemę, unikając przy tym wzroku Ghosha.
Nasadził skuwkę na pióro, odłożył papiery i na oczach zdumionej Hemy ruszył do
wyjścia. - Jakikolwiek czeka je los - rzucił na odchodnym - możecie być pewni, że ma
to bezpośredni związek z ich ojcem.
Ghosh dogonił go w bramie szpitala. Astrolog nie zgodził się wziąć pieniędzy.
Przyjąwszy pełen smutku wyraz twarzy, powiedział monotonnym głosem:
- Doktorze saab, obawiam się, że pan nie może być ich ojcem.
Ghosh udał, że wiadomość głęboko go dotknęła. Pobiegł zaraz z powrotem i
opowiedział o tym Hemie, która wszakże nie była ani w połowie tak rozbawiona jak
on. Wizyta astrologa napełniła ją strachem, jak gdyby mężczyzna w jakiś sposób
przewidział powrót Thomasa Stone'a.
Następnego dnia Ghosh zobaczył Hemę, jak kuca, trzymając w zaciśniętej
pięści mąkę ryżową i rysując rangoli - wyszukany dekoracyjny wzór - na drewnianej
podłodze tuż przed wejściem do sypialni. Robiła, co mogła, by nie przerwać linii i
zablokować tym samym dostęp złym duchom. Nad futryną powiesiła maskę
brodatego diabła o czerwonych oczach, który wystawiał długi jęzor - kolejny straszak
na złe oko. Ochronna mantra stała się z czasem częścią jej porannego rytuału,
podobnie zresztą jak puszczanie Suprabhatam, w wersji śpiewanej przez M.S.
Subbulakshmi, na swoim grundigu. Przypominająca czkawkę synkopa zaśpiewu
kojarzyła się Ghoshowi z kobietami z Madrasu zamiatającymi wczesnym rankiem
podwórko wokół banianu i z dhobi dzwoniącym swoim dzwonkiem przy rowerze.
Utwór Suprabhatam był hymnem, którym stacje radiowe zwykły rozpoczynać swój
program. Będąc studentem, Ghosh niejednokrotnie słyszał słowa Suprabhatam
szeptane przez umierających pacjentów. Bawiło go, że musiał przyjechać aż do
Etiopii, by dowiedzieć się, czym właściwie była ta pieśń: mianowicie inwokacją,
pobudką Pana Venkateswary.
Ghosh zauważył, że szafka nocna Hemy przeistoczyła się w ołtarzyk
zdominowany symbolem Śiwy, czyli wysokim lingamem. Oprócz niedużych
mosiężnych statuetek Ganeśy, Lakszmi i Karttikeji znalazło się na niej miejsce
również dla złowieszczego, rzeźbionego w hebanie wizerunku nieprzeniknionego Pana
Venkateswary, a także ceramicznego Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny i
ceramicznego Jezusa na krzyżu, któremu z ran płynęła krew. Ghosh powstrzymał się
od komentarzy.
Bez fanfar i dość nieoczekiwanie Ghosh został naczelnym chirurgiem Missing.
Choć nie był Thomasem Stone'em, dał sobie radę z kilkoma przypadkami ostrego
brzucha (żołądek ściskał mu się jak za pierwszym razem), poradził sobie z raną kłutą,
paroma poważnymi złamaniami, a nawet zastosował drenaż klatki piersiowej u
chorego po urazie. Gdy kobieta na porodówce niespodziewanie zaczęła się dusić,
Ghosh zainterweniował, tnąc krtań, wysoko na szyi, pomiędzy chrząstką
pierścieniowatą a tarczycą. Nagrodą za jego szybką reakcję był odgłos wypuszczanego
powietrza jak na przydechu, a także widok ust pacjentki odzyskujących różowy kolor.
Później tego samego dnia, dysponując już lepszym oświetleniem na sali operacyjnej,
przeprowadził pierwsze w swoim życiu usunięcie tarczycy. Sala operacyjna numer trzy
stała się miejscem znacznie bardziej przyjaznym, choć niewolnym od niebez-
pieczeństw. Żadnego zadania Ghosh nie traktował rutynowo.
W dniu, w którym bliźnięta skończyły dwa miesiące, kiedy Ghosh był akurat w
samym środku operacji, praktykantka zajrzała na salę i poinformowała go, że Hema
pilnie go potrzebuje. Ghosh amputował stopę tak zniszczoną przewlekłą infekcją, że
przypominała oślizgły, wiecznie krwawiący kikut. Chłopiec przywędrował sam o
własnych siłach z wioski w pobliżu Aksum - podróż zajęła mu kilka dni - i błagał
Ghosha, by odciął mu przeszkadzającą część ciała.
- Przyczepiło się do mnie trzy lata temu - powiedział, pokazując palcem stopę
cztery razy większą niż druga, tak zdeformowaną, że prawie nie dało się rozpoznać
poszczególnych palców.
Stopa madurska występuje wszędzie tam, gdzie ludzie mają w zwyczaju
poruszać się boso, lecz to miasto Maduraj, położone wcale nie tak daleko od Madrasu,
dostąpiło wątpliwego zaszczytu użyczenia swej nazwy chorobie. Żadne miejsce nie
wyszło dobrze na tym, gdy ktoś postanowił wykorzystać jego nazwę do ochrzczenia
jakiejś przypadłości, na przykład: Delhi belly, Baghdad blues, Turkey trots26. U
chłopca stopa madurska rozwinęła się, gdy nadepnął na jakiś duży kolec lub gwóźdź.
Ponieważ życie jego ludu upływa w ciągłym ruchu, chłopiec chodził, a grzyb
stopniowo opanowywał stopę, atakował kości, ścięgna i mięśnie kończyny. Jedynym
ratunkiem pozostała zatem amputacja.
Podbudowany starym powiedzeniem chirurgów: „Każdy idiota potrafi odciąć
chorą nogę", Ghosh postanowił przystąpić do dzieła. Jeśli się zawahał, to tylko
dlatego, że dalszy ciąg przysłowia brzmiał: „Ale tylko doświadczony chirurg potrafi
taką nogę uratować". Niestety, tej stopy nie dało się ocalić.
Chłopiec był pierwszym pacjentem, który na oczach Ghosha wszedł na salę
operacyjną, śpiewając i klaszcząc w dłonie, tak przepełniony był radością z powodu
czekającej go operacji. Ghosh ciął skórę powyżej kostki, pozostawiwszy z tyłu jej płat,
który miał zasłonić kikut. Zamknął naczynia krwionośne, przeciął kość i po chwili
usłyszał głuchy odgłos stopy wpadającej do wiadra. W tym momencie przerwała mu
praktykantka, przekazując wiadomość od Hemy.
Ghosh zasłonił ranę wilgotną sterylną serwetą i pobiegł do domu, po drodze
zrywając maskę i czepek. Wyobrażał sobie najgorsze.
26 Dosłownie: „delijski brzuch", „bagdadzki blues", „turecki kłus".
Wpadł bez tchu do sypialni Hemy.
- Co jest? - wydyszał.
Hema, ubrana w jedwabne sari, rozsypała na podłodze ryż. Jego ziarenkami
wypisała imiona chłopców w sanskrycie. W ramionach tuliła Shivę. Rosina trzymała
Mariona. Hema zwołała zebranie Hindusek, które patrzyły na Ghosha z dezaprobatą.
- Przyszła poczta - powiedziała Hema. - Zapomnieliśmy o namakaranum,
Ghosh. Ceremonia nadania imienia. Powinna była się odbyć jedenastego dnia, ale
można ją też przeprowadzić szesnastego dnia. Przegapiliśmy obydwa te terminy, ale w
liście mama pisze, że jeśli zrobimy to niezwłocznie po tym, jak dostaniemy jej list, a
właśnie go dostaliśmy, wszystko będzie w porządku.
- I dlatego wezwałaś mnie w czasie operacji? - Był wściekły. Już miał
powiedzieć: „Jak możesz przystawać na te wszystkie czary-mary?".
- Słuchaj no - syknęła Hema, zażenowana jego zachowaniem. - Ojciec powinien
szepnąć dziecku do ucha jego imię. Jeśli nie chcesz tego zrobić, poproszę kogoś
innego.
To słowo - „ojciec" - zmieniło wszystko. Poczuł dreszcz. Szybko wyszeptał:
„Marion", a potem: „Shiva" do maleńkich uszu, pocałował każdego malucha, a
następnie złożył pocałunek na policzku Hemy, zanim zdążyła się odsunąć, i rzucił:
„Cześć, mamuśka", gorsząc jej gości, po czym pognał z powrotem na salę operacyjną
wymodelować skórę na kikucie amputowanej stopy.
Bliźnięta, poza łańcuszkiem, który Hema zostawiła na nodze Shivy jako rodzaj
amuletu, nie były łatwe do odróżnienia. Shiva był spokojny, cichy, a Marion, kiedy
Ghosh nosił go na rękach, marszczył brwi w akcie koncentracji, jak gdyby chłopiec
próbował skojarzyć tego dziwnego faceta z zagadkowymi dźwiękami, jakie z siebie
wydawał. Shiva był ciut mniejszy, a na jego czaszce nadal widniały ślady po zabiegach
Stone'a. Marudził jedynie wtedy, gdy słyszał płacz Mariona, chcąc zapewne okazać
solidarność z bratem.
Przeżywszy dwanaście tygodni, bliźniaki wyraźnie nabrały wagi, płakały
donośnym głosem i ruszały się naprawdę energicznie. Zaciskały piąstki i kładły je na
piersi, od czasu do czasu wyciągały ręce i zezując, skupiały się na badaniu dłoni.
Nie okazywały przesadnego zainteresowania sobą nawzajem, ale to dlatego, jak
uważała Hema, że myślały, iż stanowią jedność. Jeśli nadchodziła pora karmienia z
butelki - jedno spoczywało na rękach u Rosiny, a drugie u Hemy lub Ghosha - dobrze,
jeśli przebywały na tyle blisko, by się nawzajem słyszeć albo najlepiej dotykać
główkami lub kończynami; gdy zdarzyło się, że jednego z bliźniaków zabierano do
innego pokoju, obydwaj robili się marudni.
Po pięciu miesiącach głowy chłopców porastała czupryna czarnych kręconych
włosów. Obydwaj mieli osadzone blisko siebie oczy Stone'a, przez co sprawiali
wrażenie wyjątkowo czujnych. Badali otoczenie ze skwapliwością klinicysty. Tęczówki
ich oczu były w zależności od oświetlenia bardzo jasnobrązowe lub ciemnoniebieskie.
Czoło, okrągłe i rozległe, a także idealny łuk ust, stanowiły spuściznę po siostrze Mary
Joseph Praise. „Piękniejsze niż dzieci Glaxo - pomyślała Hema - a do tego w liczbie
dwóch sztuk". I należały do niej.
Ku radości Ghosha jego dotyk potrafił zdziałać cuda, gdy przychodziło do
kładzenia chłopców spać. Brał ich na ręce, a oni przyciskali policzki do jego ramion,
opierając nóżki o brzuch. Kołysząc maluchy, przemierzał przestrzeń salonu Hemy tam
i z powrotem. Z racji zupełnego braku doświadczenia w kwestii kołysanek, postanowił
wykorzystać bogaty repertuar swoich sprośnych przyśpiewek. Pewnego wieczoru
Matrona wzięła go na stronę i powiedziała:
- Twoje limeryki uzurpują sobie moc moich modlitw.
Ghosh wyobraził sobie Matronę klęczącą i recytującą:
Był sobie raz facet z Bombaja,
Mosiężne obadwa miał jaja.
Czy słońce, czy wiater, czy słota,
Tłukł mu się klejnot o klejnota,
Aż iskrami tryskała mu faja.
- Przykro mi, Matrono.
- Wysłuchiwanie takich rzeczy w tak młodym wieku raczej nie wyjdzie im na
dobre.
Ghosh z trudem potrafił sobie przypomnieć swoje życie przed pojawieniem się
bliźniaków. Gdy uśmiechnięte tuliły mu się do ramienia albo przyciskały mu do
policzka wilgotne bródki, czuł, że serce pęka mu z dumy. Marion i Shiva - dziś nie
umiałby wyobrazić sobie lepszych imion. Ostatnio, kiedy jedna z mamithu zabierała
od niego śpiących chłopców, bolały go ramiona i miał zesztywniałe dłonie.
Od kiedy zaczął sypiać na sofie Hemy, dolegliwości z bolesnym sikaniem
ustały.
Hema po trosze powróciła do dawnych nawyków. Czasem brakowało Ghoshowi
sprzeczek. Czyżby gonił za nią przez te wszystkie lata właśnie dlatego, że była
nieosiągalna? A gdyby zgodziła się wyjść za niego wkrótce po jego przyjeździe do
Etiopii? Czy namiętność przetrwałaby próbę czasu? Każdy potrzebuje mieć swoją wła-
sną obsesję i przez te ostatnie osiem lat Hema zapewniała Ghoshowi cel, do którego
warto dążyć, więc być może powinien jej być za to wdzięczny.
Bardzo często zdarzało się, że wieczorem, położywszy chłopców do łóżka,
Ghosh musiał zajmować się niedokończonymi sprawami w szpitalu. Od tej pierwszej
nocy na sofie Hemy nie wziął do ust nawet kropli piwa. Na wąskiej leżance sypiał
błogim snem i budził się odświeżony.
Gdy tak w pewnym osobliwym sensie żyli sobie pod wspólnym dachem, Ghosh
odkrył, że Hema żuje czat. Sięgała po niego podczas nocnego czuwania przy Shivie,
ponieważ ułatwiał jej przetrwanie całej zmiany. Wkrótce jej zakładka wyprzedziła jego
w Miasteczku Middlemarch i zabrała się do Zoli, zanim on skończył pierwszą książkę.
Próbowała ukryć przed nim czat, a kiedy wspomniał o nim przy jakiejś okazji, uznał,
że jej zdenerwowanie jest wręcz rozbrajające.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedziała wtedy. Nie poruszał już więc tego
tematu, chociaż dobrze wiedział, że kiedy późno w nocy robi na drutach albo kiedy
czeka na jego powrót i trajkocze gorzej nawet od Rosiny, oznacza to, że zanim
przyszedł, zdążyła pożuć trochę czatu. Jej dostawcą był Adid, wiecznie uśmiechnięty
kupiec, którego spotkała na pokładzie samolotu lecącego z Adenu i którego
towarzystwo obydwoje bardzo lubili.
Ghosh uzależnił się od bliskości Hemy. Ocierał się o nią, gdy kładła uśpione
maluchy do łóżeczka, które z czasem zastąpiło inkubator. Brak jej negatywnej reakcji,
to, że nie odwracała się i nie warczała na niego, zachęcał go. Przyglądał się jej, sącząc
poranną kawę, podczas gdy ona przygotowywała mu listę sprawunków albo omawiała
z Almaz plan dnia. Pewnego razu nakryła go na gapieniu się na nią.
- Co? Fatalnie wyglądam z samego rana. O to chodzi?
- Nie. Wyglądasz wręcz przeciwnie do fatalnie.
Zarumieniła się.
- No nie, daj spokój - rzuciła, ale rumieniec nie znikał. Pewnego wieczoru przy
kolacji powiedział, bardziej do siebie niż do niej:
- Zastanawiam się, co się stało z Thomasem Stone'em.
Hema odsunęła krzesło i wstała.
- Bardzo cię proszę, żebyś w tym domu nigdy nie wspominał imienia tego
człowieka.
Miała w oczach łzy. I strach. Podszedł do niej. Mógł wytrzymać jej gniew, mógł
go wycierpieć, ale nie potrafił znieść jej bólu. Wziął ją za ręce i przyciągnął do siebie.
Walczyła, ale w końcu się poddała.
- Już dobrze - mruknął. - Nie chciałem cię zdenerwować. Już w porządku. -
Sprzedałbym skórę na moim najlepszym przyjacielu, byleby móc cię tak trzymać.
- A jeśli on wróci i zażąda, żebyśmy je oddali? Słyszałeś, co powiedział astrolog.
- Cała się trzęsła. - Pomyślałeś o tym?
- Nie zrobi tego - powiedział Ghosh, ale wyczuła niepewność w jego głosie.
Przeszła do sypialni. - A nawet jeśli będzie chciał odzyskać chłopców, to po moim
trupie, słyszysz? Po moim trupie!
Wszystko się zmieniło pewnej wyjątkowo zimnej nocy, gdy bliźnięta miały
dziewięć miesięcy, mamithu sypiały w swoich kwaterach, a Matrona wróciła do
swojego bungalowu. Nie istniała już potrzeba, by Ghosh spał na sofie, lecz żadne z
nich nie potrafiło się zebrać, żeby poruszyć temat jego odejścia.
Ghosh wrócił krótko przed północą i zastał Hemę siedzącą przy stole w jadalni.
Podszedł do niej bardzo blisko, żeby mogła spojrzeć mu w oczy i przy okazji
sprawdzić, czy w jego oddechu czuć alkohol - zawsze tak się z nią drażnił, gdy wracał o
późnej porze. Odepchnęła go.
Poszedł do chłopców. Kiedy wyszedł z sypialni, powiedział:
- Czuję kadzidło. - Wcześniej zdarzało się, że rugał ją za to, że pozwalała
dzieciom wdychać dym.
- Wydaje ci się. Albo może to bogowie próbują do ciebie dotrzeć. - Udawała
zajętą nakrywaniem do stołu, by podać mu kolację. - Makaron od Rosiny - oznajmiła,
odkrywając miskę. - I curry z kurczakiem od Almaz. Ścigają się, która będzie ci lepiej
gotowała. Bóg raczy wiedzieć dlaczego.
Ghosh zatknął sobie serwetkę za kołnierzyk.
- Mnie nazywasz bezbożnym? Skoro czytałaś Wedy i Gitę, to zapewne
pamiętasz opowieść o mężczyźnie, który przyszedł do mędrca Ramakryszny, mówiąc:
„O Mistrzu, nie wiem, jak mam miłować Boga mego". - Hema zmarszczyła brwi. - A
wtedy mędrzec zapytał go, czy jest coś, co ów mężczyzna kocha. Mężczyzna odparł:
„Kocham mojego synka". Na to Ramakryszna rzekł: „A więc jest w tobie miłość i
służba Bogu. W twojej miłości i służbie temu dziecku".
- No to gdzieś pan był do tej pory, panie pobożny?
- Robiłem cesarskie cięcie. Uwinąłem się w piętnaście minut - powiedział
Ghosh.
Po narodzinach bliźniaków Hema przeprowadziła trzy cesarskie cięcia: jedno,
by Ghosh mógł się go nauczyć, jedno, asystując mu przy zabiegu, i jedno, stojąc z
boku i tylko patrząc na jego pracę. Kobietom w Missing należała się fachowa opieka.
Żadna z nich nie miała być odesłana do innego szpitala na cesarskie cięcie.
- Dziecko miało pępowinę okręconą wokół szyi. Teraz czuje się dobrze. Matka
już poprosiła o gotowane jajko.
Obserwowanie Ghosha przy jedzeniu stało się wieczorną rozrywką Hemy.
Jakby to apetyt pożerał jego. Ghosh żył otoczony pomysłami i projektami piętrzącymi
się wokół jej sofy.
Hema zamyśliła się i poprosiła, żeby powtórzył, co przed chwilą powiedział.
- Powiedziałem, że gdybym wyjechał, w tej chwili byłbym w połowie stażu w
Cook County Hospital. Wiesz, byłem gotów wyjechać z Etiopii.
- Dlaczego? Bo Stone odszedł?
- Nie, kobieto. Podjąłem tę decyzję wcześniej. Zanim urodziły się bliźniaki i
zanim umarła siostra Mary Joseph Praise. Bo widzisz, byłem przekonany, że wrócisz z
Indii jako mężatka.
Hemie wyznanie wydało się absurdalne, tak niespodziewane, że przypomniała
sobie o dawnych, niewinnych latach. Wybuchnęła śmiechem. Konsternacja Ghosha
jeszcze bardziej ją rozbawiła. Agrafka spinająca górną część jej bluzki nie wytrzymała i
wylądowała u niego w talerzu. Tego już było dla niej zbyt wiele. Złapała się za piersi i
wstała z krzesła zgięta wpół.
Od powrotu Hemy z Indii i tragicznej śmierci siostry Mary Joseph Praise tak
niewiele było okazji, by się szczerze pośmiać. Kiedy w końcu złapała oddech,
powiedziała:
- To właśnie w tobie lubię, Ghosh. Zdążyłam już całkiem zapomnieć. Potrafisz
mnie rozbawić jak nikt inny. - Usiadła z powrotem na krześle.
Ghosh przestał jeść. Odsunął od siebie talerz. Był wyraźnie zdenerwowany, a
ona nie rozumiała dlaczego. Niespiesznym, precyzyjnym ruchem wytarł usta
serwetką. W jego głosie pojawiło się drżenie.
- To jest śmieszne? Że przez te wszystkie lata pragnąłem się z tobą ożenić, jest
dla ciebie żartem?
Nie umiała spojrzeć mu w oczy. Nigdy nie zwierzyła mu się, co przyszło jej do
głowy, gdy myślała, że samolot za chwilę się rozbije, i nie powiedziała, że jej ostatnia
doczesna myśl powędrowała ku niemu. Uśmiech na własnej twarzy wydał jej się naraz
fałszywy. Nie zdołała go utrzymać. Odwróciła głowę i dostrzegła groźną maskę
wiszącą nad drzwiami sypialni.
Ghosh pochylił głowę i objął ją dłońmi. Jego nastrój przeszedł z euforii w
rozpacz; reakcja Hemy wyczerpała jego cierpliwość. Wszystko dlatego, że się
roześmiała? Znowu poczuła się w jego obecności niepewnie, tak samo jak tamtego
dnia nad grobem siostry Mary Joseph Praise.
- Czas, żebym przeniósł się do swojej kwatery - stwierdził.
- Nie! - powiedziała Hema z mocą, która zaskoczyła oboje. Przysunęła się do
niego z krzesłem. Ujęła jego dłonie. Przyglądała się dziwnemu profilowi swojego
kolegi, swojemu niespecjalnie przystojnemu, ale mimo to pięknemu przyjacielowi od
tak wielu lat, który godził się nierozerwalnie spleść swój los z jej losem. Był pewien
swojej decyzji o odejściu i nie zamierzał pytać jej o zdanie.
Pocałowała jego dłoń. Opierał się. Przysunęła się bliżej. Oparła jego głowę o
swoją pierś, bez pomocy agrafki odsłoniętą bardziej niż kiedykolwiek przed
jakimkolwiek mężczyzną. Przytuliła go do siebie tak, jak on przytulił ją, gdy przybiegła
do niego tej nocy, kiedy Shiva przestał oddychać.
Po chwili uniosła jego głowę i przysunęła jego twarz do swojej. I zanim zdążyła
pomyśleć, co robi, i dlaczego i jak do tego doszło, pocałowała go, znajdując
przyjemność w dotyku jego ust. Teraz rozumiała - i było jej z tego powodu bardzo
wstyd - jak egoistycznie się z nim obchodziła, wykorzystując go przez te wszystkie
lata. Nie robiła tego świadomie, lecz mimo wszystko traktowała go tak, jakby istniał
wyłącznie dla jej przyjemności.
Westchnęła. Zaprowadziła oszołomionego Ghosha do drugiej sypialni, którą
wykorzystywała jako graciarnię i miejsce, gdzie stała deska do prasowania - do
sypialni, którą już dawno temu powinna była mu oddać, zamiast pozwalać, by sypiał
na sofie. Rozebrali się w ciemności. Opróżnili łóżko ze stosów pieluch, ręczników, sari
i innych ubrań. Kiedy znaleźli się pod kołdrą, znów zaczęli się obejmować.
- Hema, a jeśli zajdziesz w ciążę? - zapytał.
- Ach, ty nic nie rozumiesz - odparła. - Mam .trzydziestkę. Być może
odkładałam to już zbyt długo.
Wstyd, że teraz, trzymając w dłoniach dwie cudowne, niczym nieskrępowane
kule, o których tak często fantazjował, teraz, kiedy była już jego, od pulchnego
podbródka po dołeczki tuż nad pośladkami, przeobrażenie jego członka ze
zwisającego flaczka w sztywny bambus nie nastąpiło. Gdy Hema zdała sobie sprawę,
że coś jest nie tak, zamilkła, a cisza jedynie pogłębiała jego rozpacz. Ghosh nie
wiedział, że Hema obwinia samą siebie, że uznała się za nadgorliwą, że najpewniej
błędnie odczytała jego sygnały i po prostu coś źle zrozumiała. Dochodzący z oddali
chichot hieny zdawał się naigrawać z obydwojga niedoszłych kochanków.
Hema leżała bez ruchu, jak gdyby pod jej plecami znajdowała się mina. W
pewnym momencie zasnęła. Obudziła się z wrażeniem, że wynurza się spod wody, by
zmartwychwstać i odzyskać siły. Stało się tak, ponieważ Ghosh ustami objął jej lewy
sutek, jakby chcąc go połknąć. Pokierował jej ruchami, przesuwając ją w tę, a potem w
drugą stronę. Pomyślała, że nawet kiedy sprawiał wrażenie najbardziej biernego,
mimo to zawiadywał.
Widok jego wielkiej głowy i ust pieszczących miejsce niedostępne żadnemu
mężczyźnie wywołał gwałtowny napływ krwi do policzków, piersi i bioder. Jedną
dłonią złapał ją za drugą pierś, wywołując falę, która przetoczyła się przez ciało Hemy,
a drugą zaczął pieścić wewnętrzną stronę jej ud. Zauważyła, że jej dłonie reagują,
przyciskając jego głowę mocniej do piersi, błądząc po jego szerokich plecach,
zmuszając, by połknął ją całą. A potem poczuła coś obiecująco ocierającego się o jej
uda.
W owej chwili, będąc świadkiem zwierzęcego podniecenia, zrozumiała, że na
zawsze straciła go jako igraszkę w swoich rękach i jako kumpla. Nie był już Ghoshem,
z którym mogła pogrywać, Ghoshem, który istniał wyłącznie jako reakcja na jej
własną egzystencję. Poczuła wstyd, że nie dostrzegła tego wcześniej, że założyła
znajomość natury tej przyjemności i przez to tyle lat odmawiała jej sobie i jemu.
Przyciągnęła go, przyjęła go - towarzysza, kolegę po fachu, obcego, przyjaciela,
kochanka. Złapała gwałtownie powietrze, żałując w tej samej chwili wszystkich
wieczorów, gdy siedzieli po dwóch stronach stołu, drażniąc się nawzajem i docinając
sobie (chociaż właściwie, uświadomiła sobie raptem, to ona odpowiadała za większość
drażnienia i dogryzania), podczas gdy w tym samym czasie ich udziałem mogłoby stać
się to zdumiewające zespolenie.
Obudziła się wczesnym rankiem. Nakarmiła i przebrała dzieci, a kiedy
ponownie zasnęły, wróciła do Ghosha. Zaczęli od nowa i było jak za pierwszym razem,
te same wyjątkowe, niewyobrażalne wrażenia. Wezgłowie tłukło o ścianę, informując
o namiętności kochanków Almaz i Rosinę, które właśnie pojawiły się w kuchni. Hema
nie przejęła się tym. Zasnęli i wstali, dopiero gdy usłyszeli dźwięk dzwonka zawie-
szonego na szyi krów mleczarza i nawoływanie cielaka.
Kiedy Hema szykowała się do wyjścia z pokoju, Ghosh zatrzymał ją.
- Czy perspektywa ślubu ze mną nadal wydaje ci się śmieszna?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wyjdziesz za mnie, Hema?
Nie był przygotowany na jej reakcję. Później czasem myślał, że zapewne miała
już gotową odpowiedź, i to taką, która nigdy nie przyszłaby mu do głowy.
- Tak, ale tylko na rok.
- Słucham?
- Spójrz prawdzie w oczy. Dzieci, ta cała sytuacja i w ogóle - to zbliżyło nas do
siebie. Nie chcę, żebyś czuł się zobowiązany. Poślubię cię na rok. A potem z nami
koniec.
- Ależ to jakiś absurd - wyrzucił z siebie Ghosh.
- Zostawmy sobie furtkę: za rok zobaczymy, czy przedłużymy umowę na
kolejny rok. Albo nie przedłużymy.
- Hema, ja wiem, czego chcę. Chcę, żeby to trwało wiecznie. Zawsze tego
pragnąłem, zawsze. Już dziś wiem, że pod koniec roku będę chciał, żeby to trwało
nadal.
- No cóż, mój drogi, ty może wiesz, ale co ze mną? Na dziś rano masz
zaplanowaną operację, tak? Możesz powiedzieć Matronie, że wrócę do przepro-
wadzania histerektomii i niektórych innych zabiegów. Poza tym czas, żebyś nauczył
się prawdziwej chirurgii ginekologicznej, a nie tylko cesarskiego cięcia.
Wychodząc, rzuciła mu spojrzenie przez ramię. Fałszywa skromność jej
uśmiechu, szelmostwo oczu i zmarszczonych brwi i ostry kąt, pod jakim przekrzywiła
głowę, były charakterystyczne dla tancerki, która wysyła sygnał bez słów. To jej
przesłanie skłoniło go do milczenia. Zamiast próbować ogarnąć wizję małżeńskiego
roku albo życia, nagle nie potrafił skupić się na niczym innym poza wieczorem, od
którego, choć był kwestią zaledwie dwunastu godzin, dzieliła go cała wieczność.
Część trzecia
Nie będę stanowczo wykonywał wycięcia
chorym na kamień, pozostawiając to
ludziom zawodowo stosującym ten zabieg.
Przysięga Hipokratesa
Do wdzięczności bezmiernej poczuwa się ona,
Jeśli mąż odwzajemnia jej miłość.
Tiruvalluvar, Tirukkural
(przeł. Bohdan Gębarski)
Rozdział 17
Tizita
Pamiętam poranki, wypady do kuchni w ramionach Ghosha. Liczy pod nosem:
„Raz-dwa... razdwatrzy". A my się kręcimy, lecimy w dół, rzucamy do przodu. Długo
będę przekonany, że jego profesją jest taniec.
Skręcamy przed piecem i docieramy do tylnego wejścia, gdzie Ghosh
manipuluje przy zamku i teatralnym gestem odsuwa zasuwę.
Wkraczają Almaz i Rosina, prędko zamykając drzwi, by nie wpuścić zimna i
Koochooloo, która macha ogonem, czekając na śniadanie. Obydwie mamithu są
owinięte jak mumie; z półokrągłej szczeliny wyglądają tylko ich oczy. Zdejmują z
siebie warstwę po warstwie i parują wonią skoszonej trawy, spulchnionej gleby, a na
koniec berbere i palonego węgla.
Przyciskam podbródek do piersi i nie mogę opanować śmiechu, bo wiem, że
zimne jak lód palce Rosiny za chwilę pogłaszczą mnie po policzku. Gdy zrobiła to po
raz pierwszy, zamiast się rozpłakać, zaniosłem się śmiechem - ten błąd dał początek
rytuałowi, którego się bałem i którego zarazem każdego dnia wyczekiwałem.
Po śniadaniu Hema i Ghosh całują mnie i Shivę na pożegnanie. Łzy. Rozpacz.
Tulenie się. Ale i tak wychodzą. Idą do szpitala.
Rosina umieszcza nas w podwójnym wózku. Wkrótce, wyciągając do niej
rączki, błagam, żeby mnie ponosiła. Chcę patrzeć na świat z wysokości, z perspektywy
dorosłych. Ustępuje. Shivie odpowiada jakiekolwiek miejsce, pod warunkiem że nikt
nie próbuje zdjąć mu łańcuszka z nogi.
Czoło Rosiny jest czekoladową kulą. Koraliki w jej włosach maszerują równymi
szeregami, spod których wypływa sięgająca ramion grzywa. Rosina jest bujającym się,
kołyszącym i pomrukującym stworzeniem. Jej obroty i podskoki są szybsze niż
Ghosha. Z mojego przyprawiającego o zawrót głowy punktu obserwacyjnego jej
wirująca plisowana suknia układa się w kształt różyczki kalafiora, zza której pokazują
się i zaraz chowają jej różowe plastikowe buty.
Rosina bez przerwy mówi. My milczymy, ale w naszych głowach kłębią się
niewypowiedziane myśli i wrażenia. Amharski Rosiny doprowadza Almaz i Gebrew do
łez, ponieważ tak naprawdę jej gardłowe sylaby - które brzmią, jakby chrząkała - nie
istnieją w tym języku. Nie zniechęca się. Czasami Rosina przechodzi na włoski,
zwłaszcza jeśli się zacietrzewi i próbuje przekonać innych do swoich racji. Posługiwa-
nie się italinya przychodzi jej z łatwością i, co ciekawe, znaczenie tego języka wydaje
się wszystkim dość jasne, mimo że nikt poza nią go nie zna - taka jest jego natura.
Kiedy mówi do siebie albo śpiewa, robi to w swoim erytrejskim narzeczu tigrinia i
wówczas znikają ograniczenia, a słowa płyną z ust jak rzeka.
Almaz, która kiedyś usługiwała Ghoshowi, teraz jest kucharką w połączonym
gospodarstwie Ghosha i Hemy. Stoi na posterunku przy piecu jak baobab, który
zapuścił korzenie. W porównaniu z Rosiną jest prawdziwym gigantem, który nie
wydaje z siebie innych odgłosów poza głębokimi, donośnymi westchnieniami albo
rzucanym od czasu do czasu: „Ewunuthl, no, nie mów!", mającymi za zadanie
nakręcać trajkotanie Rosiny i Gebrew (nie, żeby którekolwiek z nich potrzebowało
dodatkowej zachęty). Almaz ma jaśniejszą skórę niż Rosina. Jej włosy utrzymuje w
ryzach zwiewna pomarańczowa shash, która przypomina frygijski hełm. Zęby Rosiny
świecą jak reflektory, Almaz natomiast rzadko pokazuje uzębienie.
Wczesnym przedpołudniem, kiedy wracamy z naszej pierwszej wyprawy na
trasie bungalow - ambulatorium - oddział kobiecy - brama wjazdowa, z Koochooloo w
roli naszego osobistego ochroniarza, kuchnia jest żywym organizmem. Para unosi się
smugami, gdy Almaz uchyla pokrywki garnków. Srebrny zaworek szybkowaru
podryguje i pogwizduje. Sprawne dłonie Almaz kroją pomidory, siekają cebulę i
świeżą kolendrę, usypują górki, które przyćmiewają rozmiarami kupki imbiru i
czosnku. Zawsze ma pod ręką paletę przypraw: curry, kurkumę, suszoną kolendrę,
goździki, cynamon, gorczycę, sproszkowane chili - wszystko w niewielkich miseczkach
z nierdzewnej stali ustawionych na wielkiej tacy. Jak szalony alchemik nabiera
szczyptę tego, garść tamtego, a potem zwilża palce i przekłada mieszankę do
moździerza. Ugniata tłuczkiem, a wilgotne, trzeszczące chrup, chrup wkrótce
przechodzi w odgłos kamienia uderzającego o kamień.
Gorczyca eksploduje wrzucona na gorący olej. Almaz trzyma pokrywkę nad
patelnią jak tarczę, od której odbijają się ziarna. Tratata! Jak grad na blaszanym
dachu. Dodaje kmin, który skwierczy, ciemnieje i trzeszczy. Suchy, aromatyczny dym
pochłania zapach gorczycy. Dopiero wtedy dodaje cebulę, całe jej garści, a dźwięk
przypomina życie pączkujące w przedwiecznym ogniu.
Rosina raptem podaje mnie Almaz i wybiega tylnymi drzwiami, składając nogi
jak ostrza nożyczek. Nie wiemy o tym, ale Rosina nosi w sobie zalążek rewolucji. Jest
w ciąży z dziewczynką: Genet. My troje - Shiva, Genet i ja - jesteśmy razem od
początku, Genet jeszcze w macicy Rosiny, podczas gdy Shiva i ja walczymy już ze
światem na zewnątrz. Almaz nie spodziewała się nas w ramionach.
Kwilę, wiercąc się na jej ramieniu, niebezpiecznie blisko bulgoczących
kociołków.
Almaz odkłada chochlę i przesuwa mnie sobie na biodro. Sięga pod bluzkę i
stękając z wysiłku, wydobywa pierś.
- No masz - mówi, dając mi ją na przechowanie.
Otrzymałem w życiu wiele prezentów, ale ten pamiętam doskonale jako mój
pierwszy. Za każdym razem, gdy ją dostaję, jestem zaskoczony. Gdy mi się ją odbiera,
natychmiast o niej zapominam. Ale oto znów jest, ciepła i żywa pierś, wyswobodzona
z objęć tkaniny, przeznaczona dla mnie, jak medal, na który nie zasłużyłem. Almaz,
która prawie w ogóle się nie odzywa, wraca do mieszania w garnkach, mrucząc pod
nosem melodię. Pierś jak gdyby nie należała już do niej, nie bardziej niż chochla,
którą dzierży w dłoni.
Leżący w wózku Shiva odkłada drewnianą ciężarówkę, którą jego ślina zmieniła
w rozmiękłą masę. Za ciężarówką, w przeciwieństwie do łańcuszka, nie płakałby. Na
widok wspaniałego jednookiego sutka Shiva pozwala ciężarówce upaść na podłogę.
Chociaż to ja jestem posiadaczem tej piersi - i to ja ją głaszczę i obmacuję - jestem
również sekretarzem Shivy.
Napięty Shiva mobilizuje mnie i wysyła niemą instrukcję: „Rzuć do mnie". A
kiedy odpowiadam, że nie mogę, mówi: „Otwórz, zobaczymy, co jest w środku". To
również nie jest możliwe. Ugniatam to, ciągnę i patrzę, jak wraca do dawnej postaci.
„Włóż to sobie do ust", mówi Shiva, ponieważ jest to najpierwszy sposób, w jaki
poznaje się świat. Odrzucam pomysł jako absurdalny.
Pierś jest wszystkim, czym nie jest Almaz: śmiejącym się, tętniącym życiem,
towarzyskim członkiem naszego gospodarstwa domowego.
Kiedy usiłuję podnieść pierś, żeby ją zbadać, okazuje się, że jest zbyt duża dla
moich rączek i ucieka mi spod palców. Szukam potwierdzenia, że cały sens jej
istnienia zasadza się w jej czubku, tej ciemnej plamce, przez którą oddycha i widzi
świat. Pierś sięga mi do kolan. Albo może nawet do kolan Almaz. Nie jestem pewien.
Trzęsie się jak galaretka. Para skrapla się na jej powierzchni, odbierając skórze natu-
ralny połysk. Pachnie startym imbirem i kminem. Wiele lat później, gdy po raz
pierwszy całuję piersi kobiety, robię się głodny.
Promień światła i podmuch rześkiego powietrza zapowiadają powrót Rosiny.
Znów jestem u niej na rękach, oderwany od piersi, która znika równie tajemniczo, jak
się pojawiła, połknięta przez bluzkę Almaz.
Późnym rankiem, gdy minął chłód, a mgła się rozwiała, bawimy się na
trawniku, aż czerwienieją nam policzki. Rosina nas karmi. Głód i senność mieszają się
w idealnych proporcjach jak ryż z curry i jogurt z bananami w naszych żołądkach.
Jesteśmy w wieku doskonałości, prostego apetytu.
Po lunchu Shiva i ja zasypiamy, spleceni rękami, oddychając jeden drugiemu w
twarz i dotykając się głowami. W tym stanie zapomnienia, pomiędzy jawą a snem,
pieśń, którą słyszę, nie płynie z ust Rosiny. To Tizita, którą Almaz śpiewała, gdy
trzymałem ją za pierś.
Będę słyszał tę muzykę przez cały czas, jaki spędzę w Etiopii. Gdy jako
młodzieniec wyjadę z Addis Abeby, zabiorę ją ze sobą na kasecie - z jednej strony będę
miał nagraną Tizitę, z drugiej Aqualung27. Niespodziewany wyjazd lub nieuchronna
śmierć zmuszają do zdefiniowania prawdziwych gustów. Podczas mojego wygnania,
gdy wysłużona kaseta odmówi w końcu posłuszeństwa, poznam wielu Etiopczyków
przebywających za granicą. Powitanie we wspólnym języku jest iskrą, ogniwem
łączącym mnie ze społecznością, siecią zależności: numer telefonu woizero (pani)
Menen, która, jeśli zadzwonisz do niej dzień wcześniej, za umiarkowaną opłatą
zaprasza cię do siebie do domu i gotuje dla ciebie indżerę i wot; taksówkarz ato (pan)
Girma, którego kuzyn pracuje w Ethiopian Airlines i przywozi kibe - etiopskie masło -
ponieważ bez masła od krów, które żyją na etiopskiej wysokości i pasą się na
27 Album zespołu Jethro Tull z 1971 roku.
etiopskich, górskich pastwiskach, twój wot będzie smakował jak produkt Krogera,
FoodMartu albo Land O'Lakes. Podczas święta Meskel, jeśli mieszkasz na Brooklynie
i chcesz tradycyjnie zabić owcę, zadzwoń do Yohannesa; w Bostonie wpadnij do
Królowej Saby. Podczas lat spędzonych z dala od rodzinnego kraju, mieszkając w
Ameryce, przekonam się, że Etiopczycy pozostają niewidoczni dla innych, a jednak
jakimś sposobem są widoczni dla mnie. Dzięki nim odnajdę inne wersje Tizity.
Chętnie się dzielą, wciskają mi tę pieśń w ręce, jak gdyby Tizita była jedynym
objaśnieniem tego osobliwego bezwładu, który przejmuje nad nimi władzę, jak gdyby
tłumaczyła, że o ile na własnym podwórku błyszczeli i olśniewali - The Jackson 5, The
Temptations, Tizita na ustach, perfekcyjne afro na głowie, dzwony szeleszczące wokół
butów firmy Double-O-Seven - to gdy stawiają stopę w Ameryce, uwijając się za ladą
7- Eleven albo wdychając tlenek węgla z rur wydechowych samochodów parkujących
na podziemnym parkingu pod Kinney, albo stojąc za kasą kiosku na lotnisku lub w
sklepie z pamiątkami w Mariotcie - ich raj obiecany okazuje się pułapką, azylem,
który boją się opuścić, by nie doświadczyć losu gorszego niż niewidzialność, a
mianowicie zagłady.
Najbardziej znaną wersją Tizity jest ta w wykonaniu Getachew Kassy, będąca
energiczną, a zarazem poważną, zapadającą w pamięć pieśnią do akompaniamentu
molowych arpedżiów. Ten sam pieśniarz nagrał również wersję okraszoną szybkim,
latynoskim rytmem. Mahmoud Ahmed, Aster Aweke, Teddy Afro... każdy etiopski
artysta nagrywa Tizitę. Rejestrują ją w studiach w Addis Abebie, ale nie tylko, bo
również na wygnaniu, w Chartumie (tak, Chartumie!, co dowodzi, że nawet piekło ma
swoje studio nagraniowe), oczywiście w Rzymie, w Waszyngtonie, Atlancie, Dallas,
Bostonie i Nowym Jorku. Tizita jest hymnem serca, lamentem diaspory, rozbrzmiewa
na Osiemnastej ulicy w dzielnicy Adams Morgan w Waszyngtonie, wylewa się z
Fasika's, Addis Abeby, Meskeremu, Red Sea i innych etiopskich knajpek, zagłuszając
salsę i ragi sączące się z El Rincon i Queen of India.
Istnieje szybka Tizita, wolna Tizita, instrumentalna Tizita (którą spopula-
ryzował lud Aszanti), długa i krótka Tizita... istnieje tyle wersji, ilu nagrywających ją
artystów.
Pierwszy wers pieśni... słyszę go teraz.
Tizitash zeweter wodę ene eye metah.
Nie mogę przestać o tobie myśleć.
Rozdział 18
Grzechy ojca
Aby zostać usłyszanym w naszym domu, należało zanurkować w panujący w
nim harmider, a potem przekrzyczeć pozostałych. Najdonośniejszy głos - tubalny jak
syrena mgłowa, odbijał się echem od ścian i gładko przechodził w śmiech - należał do
Ghosha. Głos Hemy przypominał raczej śpiew ptaka, lecz sprowokowany ciął jak bułat
Saladyna, który - według mojej książki Ryszard Lwie Serce i krucjaty - potrafił
przeciąć upuszczony na jego ostrze jedwabny szal. Almaz, nasza kucharka, sprawiała
wrażenie milczącej, ale jej usta nieustannie się poruszały; nikt do końca nie wiedział:
modli się czy śpiewa? Rosina traktowała ciszę niemal jak osobistą zniewagę, więc
rozmawiała z pustymi pomieszczeniami i gawędziła z szafkami kuchennymi. Genet,
teraz już prawie sześcioletnia, powoli zaczynała przejmować cechy matki, opowia-
dając samej sobie śpiewnym głosem historyjki o samej sobie, tworząc własną
mitologię.
Gdyby ShivaMarion przyszedł na świat normalną drogą (niemożliwe, biorąc
pod uwagę nasze połączone główki), Shiva, którego czaszka znajdowała się bliżej
wyjścia, urodziłby się pierwszy, byłby starszym z bliźniaków. Lecz gdy cesarskie cięcie
zmieniło kolejność naszego przyjścia na świat, to ja pierwszy zaczerpnąłem powietrza
i wyprzedziłem Shivę o kilka sekund. Zostałem również rzecznikiem ShivyMariona.
Wlokąc się za Hemą lub Ghoshem przez Piazzę albo klucząc pomiędzy
zaprzężonymi w konie wozami i ciężarówkami, żeby dostać się do MotilaFs Garments
w zatłoczonym Merkato, nigdy nie słyszałem, żeby Hema powiedziała: „Ta niebieska
koszulka będzie świetnie wyglądała na Shivie", albo: „To są doskonałe sandały dla
Mariona". Na widok doktora Ghosha i doktor Hemy odkurzano i wystawiano krzesła i
posyłano chłopaka po ciepłą fantę albo coca-colę i ciasteczka, nie zważając na
protesty, że nie, nie trzeba, na cóż to? Mierzono nas miarką krawiecką, szczypano w
rumiane policzki zrogowaciałymi dłońmi, a dokoła zbierał się tłumek gapiów, jakby
ShivaMarion był lwem w klatce przy Sidist Kilo. Skutek był taki, że Hema i Ghosh
kupowali po dwie identyczne sztuki wszelkich ubrań, jakie akurat były nam
niezbędne. To samo tyczyło się kijów do krykieta, wiecznych piór i rowerów. Kiedy
ludzie patrzyli na nas i powtarzali: „Spójrzcie! Ależ słodko", to czy naprawdę wyobra-
żali sobie, że sami wybraliśmy sobie te identyczne wdzianka? Przyznaję, że kiedy raz
spróbowałem ubrać się inaczej niż Shiva, gdy obejrzałem sobie nasze odbicie w
lustrze, poczułem się nieswojo. Jak gdybym miał niezapięty rozporek - po prostu coś
mi nie pasowało.
My - „Bliźniaki" - byliśmy sławni nie tylko dlatego, że ubieraliśmy się tak samo,
ale również ze względu na zawrotną prędkość, z jaką ganialiśmy po okolicy, zawsze
dotrzymując sobie nawzajem kroku, jak czworonoga istota, która zna tylko jeden
sposób na dostanie się z A do B: bieg. Kiedy ShivaMarion musiał normalnie chodzić,
to zawsze obejmując się ramionami, nie tyle idąc, co poruszając się truchtem jak
zwycięzcy biegu na „trzech nogach", zanim w ogóle przekonaliśmy się, że coś takiego
faktycznie istnieje. Siedząc przy stole, zajmowaliśmy jedno krzesło, bo nie widzieliśmy
sensu w siadaniu na dwóch. Nawet do toalety chodziliśmy razem, kierując do
porcelanowej otchłani podwójny ciepły strumień. Z perspektywy czasu można by
powiedzieć, że czuliśmy się zobowiązani sprostać oczekiwaniom ludzi, którzy widzieli
nas jako kolektyw.
Powiedz Bliźniakom, żeby przyszły na kolację.
Chłopcy, czy już nie czas na kąpiel?
ShivaMarion, chcecie spaghetti czy indżerę i wot?
U nas każde „ty" równało się „wy". Kiedy odpowiadaliśmy na pytanie, nie było
istotne, który z nas zabierał głos; odpowiedź udzielona przez jednego była tożsama z
odpowiedzią obydwu Bliźniaków.
Dorośli sądzili być może, że Shiva, mój zapracowany, pilny brat, w naturalny
sposób oszczędza słowa. Jeśli dźwięk łańcuszka, który nadal z uporem nosił na nodze,
policzyć za mowę, okaże się, że Shiva jest prawdziwym gadułą, uciszającym się jedynie
wtedy, gdy idąc do szkoły, chowa maleńkie dzwoneczki pod skarpetką. Niewyklu-
czone, że dorośli uważali także, iż nigdy nie dopuszczałem Shivy do głosu (to prawda),
ale z drugiej strony, nikt nie chciał mi powiedzieć, żebym się zamknął. Tak czy owak,
w zgiełku naszego bungalowu - w którym dwa razy w tygodniu zbierało się
towarzystwo na brydża, w którym na grundigu kręciła się płyta gramofonowa z
prędkością siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę, w którym ciężkie kroki
Ghosha wprawiały w drgania talerze, gdy usiłował nauczyć się rumby i cza-czy -
musiały minąć dwa lata, zanim dorośli ostatecznie zdali sobie sprawę, że Shiva
przestał mówić.
Kiedy byliśmy niemowlętami, Shivę uważano za delikatniejszego - w końcu to
jego czaszkę usiłował zmiażdżyć Stone, zanim Hema nas uratowała. Ale z drugiej
strony, Shiva zaliczał zgodnie z planem wszystkie etapy rozwoju dziecka: podnosił
głowę, kiedy i ja podnosiłem, i raczkował, kiedy przyszedł czas na raczkowanie. Mówił
„Amma" i „Ghosh" jak na zawołanie, a kiedy mieliśmy rok bez miesiąca, obydwaj
postanowiliśmy, że spróbujemy chodzić. Hema i Ghosh byli o nas spokojni. Według
słów Hemy zapomnieliśmy, jak się chodzi, już kilka dni po postawieniu pierwszego
kroku, bo nauczyliśmy się biegać. Shiva gadał jak najęty prawie do końca czwartego
roku życia, a potem zaczął sukcesywnie milknąć.
Spieszę zapewnić, że śmiał się i płakał, jak należy. Często zachowywał się tak,
jakby chciał coś powiedzieć, ale mu przerywałem. Podkreślał moje słowa brzęczeniem
łańcuszka, a w kąpieli śpiewał ze mną gromkie la-la-la. Lecz gdy trzeba było wydać z
siebie prawdziwe słowa, wówczas okazywało się, że nie są mu one potrzebne. Czytał
płynnie, ale wolał nie robić tego na głos. W mgnieniu oka potrafił dodawać i odej-
mować na kartce nawet duże liczby, podczas gdy ja nadal wystawiałem język i
liczyłem na palcach. Nieustannie pisał liściki do siebie samego i do innych,
zostawiając je dookoła jak królik bobki. Cudownie rysował, choć umieszczał swoje
dzieła w nietypowych miejscach, na przykład na kartonach po produktach albo na
papierowych torebkach. W tamtym czasie wprost uwielbiał rysować postać Veroniki.
Mieliśmy w domu jeden numer komiksu Archie, który kupiłem w księgarni
Papadakisa. Na szesnastej stronie znajdowały się trzy kadry, w których centralne
miejsce zajmowały Veronica i Betty. Shiva potrafił odtworzyć tę stronę z pamięci,
łącznie z dymkami, liternictwem, a nawet kreskowaniem. Jak gdyby przechowywał w
umyśle zdjęcie, które, gdy tylko naszła go ochota, umiał przełożyć na rysunek na
papierze. W jego ilustracji niczego nie brakowało, nawet numeru strony ani plamy po
musze, którą na marginesie komiksu spotkała śmierć. Zauważyłem, że Shiva zawsze
przesadnie podkreślał krzywiznę pod piersiami Veroniki, zwłaszcza w porównaniu z
rysunkiem Betty. Sprawdziłem w oryginale i rzeczywiście, linia była na swoim
miejscu, tyle że nie tak gruba, nie tak zdecydowana jak kreska Shivy. Czasami
improwizował i odchodził od oryginalnego rysunku, ukazując piersi jako strzeliste
pociski tuż przed odpaleniem, a kiedy indziej jako obwisłe balony dyndające nad
kolanami.
Genet i ja nadrabialiśmy i kryliśmy milczenie Shivy. Ja robiłem to zupełnie
nieświadomie; nawet jeśli mówiłem zbyt wiele, to dlatego, że uważałem to za
niezbędną cechę istoty zwanej ShivaMarion. Ja, rzecz jasna, nie miałem problemu z
porozumiewaniem się z Shivą. Wczesnym rankiem dzwonienie jego łańcuszka - dzyń,
dzyń - mówiło: „Marion, śpisz?". Dzyń, dong oznaczało: „Czas wstawać". Ocierając się
głową o moją głowę, Shiva ponaglał: „Wstawaj, śpiochu!". Wystarczyło, żeby jeden z
nas pomyślał o jakiejś rzeczy, a istniała duża szansa, że drugi wstanie i tę rzecz zrobi.
Dopiero Mrs. Garretty odkryła w szkole, że Shiva zrezygnował z mówienia.
Loomis Town & Country School służyła dzieciom kupców, dyplomatów, doradców
wojskowych, lekarzy, nauczycieli, przedstawicieli Komisji Gospodarczej Narodów
Zjednoczonych do spraw Afryki, Światowej Organizacji Zdrowia, UNESCO,
Czerwonego Krzyża, UNICEF-u, a zwłaszcza nowo utworzonej Organizacji Jedności
Afrykańskiej. Cesarz sprezentował powstającemu komitetowi olśniewający budynek
Africa Hall i było to z jego strony sprytne posunięcie, ponieważ w ten sposób zwabił
do Addis Abeby siedzibę główną organizacji, która z kolei wpłynęła korzystnie na
aktywność gospodarczą niemal wszystkich mieszkańców stolicy Etiopii, od panienek z
barów po importerów Fiata, Peugeota i Mercedesa. Dzieci notabli OJA mogły chodzić
do Lycee Gebremariam, imponującego budynku górującego nad najwyżej położoną
częścią Churchill Road. Lecz wysłanników krajów frankofońskich - Mali, Gwinei,
Kamerunu, Wybrzeża Kości Słoniowej, Senegalu, Mauritiusa i Madagaskaru -
cechowała dalekowzroczność i dlatego wiozące les enfants samochody z tablicami
Corps Diplomatiques mijały lycee i jechały od razu do Loomis Town & Country
School. Gwoli ścisłości należy jeszcze wspomnieć o St. Joseph's, w której, według
Matrony, jezuici, owi piechurzy Chrystusa, wyznawali zasadę „Bogiem i rózgą". St.
Joseph's była szkołą wyłącznie dla chłopców, więc w naszym przypadku odpadała ze
względu na Genet.
Dlaczego nie brutalna rzeczywistość szkół rządowych? Ponieważ gdybyśmy
poszli do takiej szkoły, niewykluczone, że bylibyśmy w niej jedynymi nietubylcami, a
ponadto znaleźlibyśmy się w mniejszości, będąc tymi, którzy posiadają więcej niż
jedną parę obuwia i dom z bieżącą wodą i instalacją wodno-kanalizacyjną wewnątrz
domu. Hema i Ghosh uznali, że jedynym rozwiązaniem będzie posłanie nas do
Loomis Town & Country School prowadzonej przez brytyjskich ekspatriantów.
Nasi nauczyciele w Loomis mieli zdane egzaminy końcowe w szkole średniej i
czasem jakieś uprawnienia pedagogiczne. To niesamowite, jak czarna toga z krepy
narzucona na marynarkę albo bluzkę potrafi nadać straganiarzowi z East Endu lub
kwiaciarce z Covent Garden powagę wykładowcy z Oksfordu. Nieważny akcent, w
Afryce liczy się to, że mówisz jak obcokrajowiec i masz odpowiedni kolor skóry.
Rytuał. Oto balsam na duszę rodziców mający ukoić niepokój tych, którzy
zastanawiają się, co za sowite czesne może im zaoferować Loomis. Gymkhana, dzień
lekkiej atletyki, szkolny karnawał, szopka, na Boże Narodzenie, szkolne przedstawie-
nia, Dzień Guya Fawkesa, Founder's Day, ceremonia rozdania dyplomów - znosiliśmy
do domu tyle powielonych ulotek, że Hemie kręciło się od nich w głowie. Każdego
ucznia przypisano do jakiejś grupy - Domu, jak chciała szkoła - Poniedziałku, Wtorku
lub Środy; każda miała swoje barwy, drużyny, opiekunów. Podczas dnia lekkiej
atletyki walczyliśmy dla chwały imienia naszego Domu i po to, by zdobyć Puchar
Loomisa. Codziennie w auli Mr. Loomis prowadził wspólną modlitwę, a następnie
czytał fragment Biblii (wersja RSV28), po czym otwieraliśmy niebieski zbiór hymnów i
śpiewaliśmy na całe gardło do akompaniamentu akordów wydobywanych z pianina
przez jednego z nauczycieli.
Jestem przekonany, że w londyńskim Harrodsie można bez problemu dostać
specjalny zestaw, który umożliwia przedsiębiorczemu Anglikowi otwarcie brytyjskiej
szkoły w dowolnym kraju Trzeciego Świata. W zestawie tym znajdują się czarne togi,
formularze świadectw na trymestr jesienny, drugi trymestr i trymestr wielkanocny,
jak również zbiorki hymnów, odznaki dla odpowiedzialnych za dyscyplinę uczniów
starszych klas, plus program nauczania. Do samodzielnego montażu.
Niestety, wyniki uczniów Loomisa na małej maturze były wręcz fatalne w
porównaniu z uczniami bezpłatnych szkół państwowych. Nauczycielami w tamtych
szkołach byli bowiem mający stopnie naukowe Hindusi, których cesarz sprowadził z
chrześcijańskiego stanu Kerala w Indiach, skąd pochodziła również siostra Mary
Joseph Praise. Zapytaj dowolnego przebywającego za granicą Etiopczyka, czy
przypadkiem nie uczył go matematyki albo fizyki ktoś o imieniu Kurien, Koshy,
Thomas George, Varugese, Ninan, Mathews, Jacob, Judas, Chandy, Eapen, Pathros
lub Paulos, a jest szansa, że z radości zaświecą mu się oczy. Co prawda nauczyciele
dorastali w ortodoksyjnym obrządku wprowadzonym w południowych Indiach przez
Tomasza Apostoła, ale jeśli chodzi o swój zawód, jedynym obrządkiem, jakiemu z
pasją się oddawali, było uporczywe wbijanie tabliczki mnożenia, układu okresowego
28 Revised Standard Version - anglojęzyczny przekład Biblii, którego pierwsze pełne wydanie ukazało się w 1952 roku. W roku 1989 opublikowano uwspółcześnioną (językowo) edycję RSV pod nazwą New Revised Standard Version. Wersja RSV pełni podobną kanoniczną funkcję jak polska Biblia Tysiąclecia.
pierwiastków i praw Newtona do głów swoich etiopskich uczniów, którzy byli bez
wyjątku bystrymi dziećmi, mającymi zdolności do arytmetyki.
Pewnego dnia, kiedy z powodu gorączki zostałem w domu, moja nauczycielka
Mrs. Garretty pod koniec dnia wezwała do siebie Hemę i Ghosha. Znała nas jako
cudowne bliźniaki Stone, jako kochanych, ciemnowłosych, jasnookich chłopców,
którzy ubierali się identycznie, którzy chętnie śpiewali, biegali, rysowali, skakali,
klaskali i zbyt ochoczo rozmawiali na lekcjach. Tego dnia, gdy ja nie poszedłem do
szkoły, Shiva biegał, rysował, skakał i klaskał, ale nie wypowiedział ani słowa, nawet
gdy go o to poproszono - nie chciał lub nie mógł.
Hema początkowo nie mogła uwierzyć, a potem zaczęła oskarżać Mrs. Garretty.
Na koniec obwiniła samą siebie. Odwołała lekcję tańca w klubie Juventus, akurat
kiedy Ghosh opanował fokstrota i przy wtórze gramofonu potrafił pływać po całym
domu. Grundig miał odpocząć po raz pierwszy od lat. Brydżowi bywalcy przenieśli się
do starego bungalowu Ghosha, który wykorzystywał jako biuro i przychodnię dla
swojej prywatnej praktyki.
Hema wypożyczyła Kiplinga, Ruskina, C.S. Lewisa, Edgara Allana Poe, R.K.
Narayana i wiele innych książek z bibliotek British Council i United States
Information Service. Wieczorami obydwoje czytali nam na zmianę, głęboko wierząc,
że wielka literatura pobudzi Shivę do mówienia. W tamtych czasach przed
upowszechnieniem się telewizji była to dla nas miła rozrywka - z wyjątkiem C.S.
Lewisa, którego magiczne szafy nigdy do mnie nie przemawiały, i Ruskina, którego
ani Ghosh, ani Hema niespecjalnie rozumieli i nie potrafili czytać zbyt długo. Ale byli
uparci, mając nadzieję, że Shiva przynajmniej wrzaśnie na nich, żeby przestali - tak
jak ja to zrobiłem. Nie przestawali, nawet gdy już usnęliśmy, ponieważ Hema
uważała, że można stymulować podświadomość. Po narodzinach Shivy bali się, czy
przeżyje, teraz zaś obawiali się długotrwałych skutków potraktowania jego czaszki
średniowiecznymi instrumentami chirurgicznymi. Nie było takiej rzeczy, której nie
spróbowaliby, byle tylko przywrócić mu mowę. Ale Shiva milczał.
Pewnego dnia, niedługo po naszych ósmych urodzinach, kiedy wróciliśmy ze
szkoły, zobaczyliśmy, że Hema zainstalowała w jadalni tablicę. Stała przy niej z kredą
w ręku i maniakalnym błyskiem w oku. Dla każdego z nas przygotowała po
egzemplarzu książki Bickhama Podręcznik pisma odręcznego. Pomocnik młodego
urzędnika. Na książkach leżały nowiutkie pióra Pelikana, model Pelicano, marzenie
każdego ucznia, a także nowość: naboje z atramentem.
Przyjdzie taki czas, że z wdzięcznością będę wspominał te lekcje, bo dzięki nim
jestem znany jako chirurg z ładnym charakterem pisma. Moje zapiski w karcie
pacjenta być może natchnęły kogoś do wyciągnięcia wniosku, że cechuje mnie
podobna biegłość w posługiwaniu się skalpelem (chociaż muszę powiedzieć, że nie
jest to żadna reguła; odwrotna zresztą też nie: bazgranie jak kura pazurem nie jest
oznaką braku zręczności w sali operacyjnej). Pewnego dnia niechętnie podziękuję
Hemie, że kazała nam przepisywać ozdobne frazy:
Częste ćwiczenia działają na rzecz wiedzy.
Sztuka szlifuje i udoskonala naturę.
Fortuna jest sprawiedliwą, acz nieprzewidywalną panią.
Roztrwonionego wczoraj nie sposób odzyskać.
Próżność czyni piękno godnym pogardy.
Mądrość jest cenniejsza niźli bogactwo.
Shiva z miejsca zabrał się do oględzin Pelicano. Genet nic nie powiedziała,
ponieważ jej stanowisko w tej sprawie nie było mocne.
Ja poszedłem w zaparte. Nie przekonywała mnie motywacja Hemy: poczucie
winy prowadzi do szlachetnych czynów, które jednak rzadko bywają słuszne. Poza
tym zaplanowałem sobie specjalną paradę moich modeli Dinky Toys przez krętą
ścieżkę, którą wydrążyłem w skarpie niedaleko domu. Naprawdę, wyczucie czasu
miała fatalne.
- Dlaczego nie możemy pójść się pobawić? Nie chcę tego robić - powiedziałem.
Hema zacisnęła usta. Miałem wrażenie, że zastanawia się nie tyle nad tym, co
powiedziałem, ale nad całą moją osobą, nad moją nieustępliwością. Co najmniej
podświadomie winiła mnie za Shivę. Uznała, że ja, a może nawet razem z Genet
zamaskowaliśmy jego milczenie naszą paplaniną.
- Mów za siebie, Marionie - powiedziała.
- No mówię. Dlaczego nie możemy... dlaczego ja nie mogę pójść się pobawić?
Shiva włożył nabój do pióra.
- Dlaczego? Powiem ci, dlaczego. Ponieważ w tej waszej szkole nic tylko się
bawicie. To ja muszę więc zadbać o waszą prawdziwą naukę. A teraz siadaj!
Genet po cichu wsunęła się na swoje miejsce.
- Nie - odparłem. - To nie w porządku. A poza tym to i tak nie pomoże Shivie.
- Marion, zanim wykręcę ci ucho...
- Odezwie się, dopiero kiedy będzie gotowy! - wrzasnąłem.
I wyleciałem z domu. Pobiegłem za róg, za zakrętem nabierając prędkości.
Okrążywszy kolejny róg, wpadłem prosto na Zemuiego. Moją pierwszą myślą było, że
Hema wysłała w pościg za mną żołnierza.
- Kuzynie, gdzie jest wojna? - zapytał Zemui, uśmiechając się i odsuwając mnie
od siebie. Jego oliwkowy mundur był jak zwykle nienagannie wyprasowany, a pas,
kabura i buty lśniły. Odruchowo tupnął prawą nogą i z werwą zasalutował.
Sierżant Zemui był kierowcą człowieka pełniącego obecnie funkcję pełnopraw-
nego pułkownika Gwardii Cesarskiej, a mianowicie pułkownika Mebratu, tego
samego, któremu przed laty Ghosh uratował życie, operując go. Pułkownik Mebratu,
niegdyś na liście podejrzanych, dziś znów faworyt Jego Wysokości, był zarazem
starszym dowódcą Gwardii Cesarskiej i współpracownikiem obecnych w Etiopii
attaches wojskowych Wielkiej Brytanii, Indii, Belgii i Stanów Zjednoczonych. Praca
pułkownika polegała na uczestniczeniu w częstych dyplomatycznych rautach i
imprezach, nie mówiąc już o regularnych wieczorach przy brydżu w naszym domu.
Biedny Zemui mógł wyruszyć w długą podróż do swojej żony i dzieci dopiero wtedy,
gdy głowa jego szefa spoczęła znużona na poduszce, a służbowe auto stało
zaparkowane w szopie. Pułkownik przydzielił Zemuiemu motocykl, żeby było mu
łatwiej przemieszczać się z domu do jednostki i z powrotem. Ponieważ Zemui, który
mieszkał niedaleko Missing, wolał nie niszczyć opon na prymitywnej, kamienistej
drodze, która prowadziła do jego chaty, dostał od Ghosha pozwolenie na zostawianie
motoru pod naszą wiatą. W ten sposób jego cenna maszyna otrzymała schronienie
przed siłami natury i wandalami.
- Oto ktoś, kogo miałem nadzieję spotkać - powiedział Zemui. - Co pana tak
gna, mój mały panie?
- Nic - powiedziałem nagle zawstydzony. Moje problemy wydawały się niczym
w porównaniu z przeżyciami żołnierza, który niedawno wrócił z wyprawy Sił
Pokojowych ONZ do Konga mającej położyć kres wojnie domowej. - Dlaczego tak
późno bierzesz motocykl? - zapytałem.
- Szef balował do czwartej rano. Kiedy go odwoziłem do domu, słońce już
wstawało. Powiedział, że mogę po niego przyjechać dopiero wieczorem. Słuchaj,
chodź, usiądziemy. Chcę, żebyś jeszcze raz przeczytał mi ten list.
Przysiadł na skraju ganku, wyjął z kieszeni munduru czerwono-niebieski list
lotniczy i podał mi go. Zdjął z głowy korkowy hełm i zza jednego z okalających go
pasków wydobył starannie zatknięty tam do połowy wypalony pet. Rozpoznawalny
nawet ze znacznej odległości hełm, wyglądem przypominający kaski dawnych
pionierów Czarnego Lądu, nosili wyłącznie członkowie Gwardii Cesarskiej.
- Zemui - zacząłem - czy mogę ci go przeczytać później? Hema mnie goni, bo jej
nagadałem. Jak mnie złapie, to mi obetnie język.
- O-ho, to poważna sprawa. Oczywiście, że to może poczekać - odparł, zrywając
się na równe nogi. Schował list z powrotem, choć wyraźnie widziałem, że jest
zawiedziony. - Myślisz, że Darwin dostał już mój list?
- Jestem pewien, że jego list już do ciebie jedzie i dostaniesz go lada dzień.
Zasalutował mi i poszedł na tył domu.
Darwin był kanadyjskim żołnierzem, który został ranny w prowincji Katanga.
Czytałem jego list do Zemuiego tak często, że znałem go już na pamięć. Pisał, że w
Toronto jest zimno i pada śnieg. Że czasem ogarnia go zniechęcenie i nie wie, czy
kiedykolwiek zdoła się przyzwyczaić do drewnianej nogi. „Czy w Etyiopii som
babeczki zaynteresowane jednonogim białym faciem z blyznom na facjacie? Ha, ha!".
Nie posiada zbyt wiele, ale gdyby jego kumpel Zemui czegoś potrzebował, to on,
Darwin, chętnie pomoże, bo nigdy nie zapomni, że Zemui uratował mu życie.
Odpisałem w imieniu Zemuiego, tłumacząc na angielski najlepiej, jak potrafiłem.
Zastanawiałem się, jak tych dwóch dogadywało się w Kongu. Zemui pokazał mi złoty
wisiorek w kształcie wiatraczka, który nosił na szyi - krzyż Świętej Brygidy. Ranny
Darwin wcisnął go Zemuiemu do ręki, gdy rozdzielili się na polu bitwy.
Widząc zerkającą na mnie Rosinę, gdy Zemui ruszył w jej stronę, znowu
rzuciłem się do ucieczki. Obok mnie, tam gdzie powinien biec mój brat, poczułem
pustkę.
*
Grób mojej matki - otoczony wianuszkiem świeżo przyciętych krzewów i
oznakowany inskrypcją ΣAFE IN ΑΡΜΣ OF JEΣUΣ - niespecjalnie mnie ciekawił.
Wyczuwałem za to jej obecność w pomieszczeniu autoklawu obok sali operacyjnej
numer trzy; czułem jej zapach, jej bytność tak silnie połączoną z moim istnieniem.
Właśnie tam poniosły mnie nogi. Nie był to najrozsądniejszy wybór, jeśli chodzi o
kryjówkę.
Nigdy nie rozumiałem niechęci Shivy do tego pomieszczenia. Być może
postrzegał wizytę w nim jako zdradę Hemy, która przecież czuwała nad jego
oddechem i która związała się z nim łańcuszkiem przymocowanym do jego stopy.
Przychodzenie tutaj było jedną z niewielu rzeczy, które robiłem w samotności.
Siadając na jej krześle, wciągając w nozdrza zapach mydła Cuticura, którym
przesiąknął jej sweter, rozmawiałem z nią, a raczej sam ze sobą. Skarżyłem się na
niesprawiedliwość w domu; dzieliłem się największymi obawami: że Hema i Ghosh
pewnego dnia znikną i tak samo jak Stone i siostra Mary Joseph Praise nie będą
obecni w naszym życiu. Jednym z powodów, dla których lubiłem szwendać się w
pobliżu bramy Missing, było to, że kto wie, może Thomas Stone jednak wróci?
Fantazjowałem, że pewnego słonecznego poranka, kiedy powietrze będzie tak rześkie,
że będzie słychać jego trzask, Gebrew otworzy bramę, a tam, zamiast milowej kolejki
chorych, stać będzie Thomas Stone. Fakt, że nie miałem pojęcia, jak wygląda, ani że
nie znałem wyglądu mojej matki, nie miał dla mojej dziecięcej wyobraźni żadnego
znaczenia. Spojrzy na mnie, a po kilku sekundach uśmiechnie się z dumą.
Potrzebna mi była wiara w to.
Wróciłem do naszego bungalowu i usłyszałem tam muzykę. Hema prowadziła
Genet i Shivę w tańcu. Cała trójka miała specjalne bransoletki na nogach, nie takie,
jakie nosił Shiva, ale inne - grube, skórzane rzemienie, każdy z czterema
koncentrycznymi kręgami mosiężnych dzwonków. Odsunęli stół pod ścianę. Rytm
wyznaczała klasyczna muzyka hinduska z żywym pulsowaniem tabli. Hema
zamocowała sobie sari tak, że jedna pętla przechodziła jej między nogami, tworząc coś
na kształt pantalonów. W czasie, który ja spędziłem na ucieczce i ukrywaniu się,
zdążyła nauczyć Shive i Genet skomplikowanej sekwencji kroków i póz. Ramiona do
środka, ramiona na zewnątrz, ramiona do siebie, wycelować, zanurkować, robiąc
ukłon i wypuszczając wyimaginowaną strzałę, strzelić oczami w jedną i w drugą
stronę, przesunąć stopy, prowokując dźwięk dzwonków za każdym razem, gdy stopa
uderzy o podłogę. Oglądanie tego spektaklu sprawiało mi fizyczny ból.
Shiva, Genet i ja weszliśmy w życie niemal jednocześnie. (Genet była co prawda
krok za nami, i do tego pochodziła z innego łona, ale nadrabiała zaległości). Jako
dwuletnie brzdące bez oporów wymienialiśmy się butelkami z mlekiem i smoczkami,
przeważnie ku konsternacji Hemy. Skłonność Shivy do wskakiwania do wiader, kałuż
albo rowów pełnych wody przerażała dorosłych, którzy obawiali się, że któregoś dnia
po prostu się utopi. Chcąc utrzymać go z dala od głębszych zbiorników wodnych,
Matrona kupiła brodzik Jolly Baby. Cała nasza trójka pluskała się w nim na golasa i
pozowała do zdjęć, których pewnego dnia będziemy się wstydzić. Nasz pierwszy cyrk,
nasza pierwsza popołudniówka, nasz pierwszy trup - wspólnie doświadczyliśmy tych
etapów naszego życia. W domku na drzewie tak długo zdrapywaliśmy sobie strupy, aż
dogrzebaliśmy się do żywego mięsa; złożyliśmy przysięgę na krew, że my, Troje
Muszkieterów, będziemy trzymać się razem i nie przyjmiemy nikogo do naszych
szeregów.
Dziś doświadczyliśmy czegoś nowego: rozdzielenia. Stałem na zewnątrz i
zaglądałem do środka. Hema gestem zaprosiła mnie, bym do nich dołączył. Nie była
już zła. Czoło lśniło jej od potu, a kosmyki włosów lepiły się do policzków. Nawet jeśli
zamierzała mnie ukarać, być może przekonała się, spojrzawszy na mój wyraz twarzy,
że właściwie sam się ukarałem.
Genet w bransoletkach wyglądała bardziej kobieco, bardziej jak prawdziwa
dziewczyna niż chłopczyca, którą znałem. Nigdy się zbytnio nad tym nie
zastanawiałem. Podczas naszych zabaw była chłopcem jak my. Teraz, tańcząc, nie
potrafiła dotrzymać kroku i usilnie starała się nadążyć za Hemą, lecz mimo to była
pełna gracji, niesamowicie pełna gracji, jak gdyby bransoletka ujawniła jej skrywane
cechy. Nawet jeśli pominęła krok albo spartaczyła obrót, była - nie mogłem tego nie
zauważyć - bardzo, bardzo dziewczęca.
Mój brat bliźniak tańczył bezbłędnie. Nauczył się kroków dosłownie w
mgnieniu oka, było to widać od razu. Po swojemu trzymał wysoko uniesioną brodę,
jakby bał się, że w przeciwnym razie loki balansujące na jego głowie ześlizgną się na
podłogę. W ten sposób wydawał się wyższy, bardziej wyprostowany niż ja. Taniec
podkreślał tę jego manierę. Kiedy Shiva był podekscytowany, tęczówki jego oczu
zmieniały kolor z brązowego na niebieski. Teraz, gdy jego pięty równo z Hemą
uderzały o podłogę i naśladowały każdy ukłon i wyprost, również tak było. Miało się
wrażenie, że poruszają nim bransoletki, które wygrywają melodię narzuconą przez
bransoletki Hemy. Przyglądałem się jego szczupłemu, gibkiemu ciału i miałem
wrażenie, że widzę go po raz pierwszy w życiu.
Mój brat, który umiał narysować wszystko z pamięci, który z łatwością
dokonywał w myśli operacji na dużych liczbach, odkrył ten oto nowy sposób
poruszania się i nowy język wyrażania siebie - i zrobił to beze mnie. Nie chciałem się
przyłączyć. Byłem pewien, że wypadnę niezdarnie. Zazdrościłem im, jakbym był
niepełnosprawnym dzieckiem, takim, które raczej nie może, niż nie chce uczestniczyć
w zabawie.
- Zdrajca - mruknąłem pod nosem, mając na myśli Shivę.
Usłyszał mnie. Akurat z jego uszami wszystko było w porządku. Usłyszałby, co
mówię, nawet gdybym rozmawiał z samym sobą.
Mój brat bliźniak, z którym łączyła, mnie czaszkowa pępowina, ten mały bóg
tańca, odwrócił się ode mnie.
Rozdział 19
Psom, co psie
Na tydzień przed tym, zanim Shiva zrezygnował z noszenia łańcuszka na
nodze, jechaliśmy wszyscy do miasta, kiedy nagle przemknął obok nas motocykl na
sygnale, nakazując, byśmy usunęli się na bok.
- Dobrze, już dobrze - powiedział Ghosh, zjeżdżając na pobocze. - Jego
Wysokość cesarz Hajle Syllasje I, Lew Judy, potrzebuje drogi.
Skręciliśmy w aleję Menelika II. U podnóża wzniesienia znajdował się Africa
Hall, budynek, który wyglądał jak postawione na boku pudełko z akwarelami.
Pastelowe panele miały naśladować kolorowe rąbki tradycyjnych szamm. Przed nową
siedzibą Organizacji Jedności Afrykańskiej powiewały flagi wszystkich państw
leżących na kontynencie. Budynek, choć istniał od niedawna, został już zaszczycony
obecnością wielkich postaci w rodzaju Nasera, Nkrumaha, Obote'a czy Tubmana29.
Po drugiej stronie szerokiej alei znajdował się Cesarski Pałac Jubileuszowy. Widać
było stojących po obydwu stronach bramy wjazdowej żołnierzy Gwardii Cesarskiej na
koniach. Rezydencja władcy górowała nad bujnym ogrodem jak blade odbicie pałacu
Buckingham. Nocą oświetlony reflektorami budynek lśnił barwą kości słoniowej. O tej
porze roku jedną z sosen rosnących na terenie ogrodzonej posesji przystrojono
światełkami i ozdobami i zamieniono w wielką bożonarodzeniową choinkę.
Piesi, wozy, samochody - wszystko nagle zamarło. Bosy mężczyzna z mętnym
wzrokiem zdjął z głowy poszarpany kapelusz, spod którego wypadły siwe sprężynki
włosów. Trzy kobiety w czarnych żałobnych szatach i z parasolami nad głowami
zatrzymały się obok nas. Trud wspinania się pod górę dał im się we znaki. Jedna z
nich przysiadła na krawężniku i zdjęła plastikowy but. Dwóch młodych mężczyzn,
niezadowolonych, że przerywa im się spacer, odsunęło się od krawężnika.
- Może Jego Wysokość nas podwiezie - powiedziała siedząca na krawężniku
kobieta. - Powiedzcie mu, że nie stać nas na autobus. Nie czuję nóg.
Staruszek posłał jej gniewne spojrzenie i poruszył ustami, jakby zbierając ślinę,
żeby udzielić kobiecie surowej nagany za bluźnierstwo.
29 Prezydenci państw afrykańskich: Egiptu, Ghany, Ugandy i Liberii.
Minął nas pędzący na sygnale zielony volkswagen. Nie przypuszczałem, że te
auta potrafią jeździć tak szybko.
- Założę się z tobą, że Jego Wysokość będzie jechał nowym lincolnem -
powiedziałem do Ghosha.
- Mało prawdopodobne.
Był rok 1963 - rok, w którym dokonano zamachu na prezydenta Kennedy'ego.
Według mojego kolegi z klasy, którego ojciec był członkiem parlamentu, lincoln był co
prawda używanym samochodem „po Kennedym", ale akurat nie tym, w którym został
zastrzelony. Ten cesarski model był raz, że kryty, dwa, że zdumiewał nie tyle obłymi
kształtami, co niesamowitą długością nadwozia. Po mieście krążył dowcip, że cesarz,
chcąc dostać się ze Starego Pałacu na szczycie wzgórza - w pałacu tym sprawował
oficjalne funkcje - do położonego w dole Pałacu Jubileuszowego, musiał tylko wsiąść
do swojego auta tylnymi drzwiami i wysiąść z niego przednimi.
Spośród dwudziestu sześciu samochodów, jakie miał do swojej dyspozycji,
dwadzieścia jeden wyprodukowała firma Rolls-Royce. Jeden z nich był gwiazdkowym
prezentem od angielskiej królowej. Usiłowałem sobie wyobrazić, co jeszcze można
znaleźć pod choinką Jego Wysokości.
Minął nas land rover - Gwardia Cesarska, nie policja - jadąc powoli z
otwartymi tylnymi drzwiami, w którym siedzieli rozglądający się na boki mężczyźni z
karabinami maszynowymi u boku. Usłyszeliśmy dudnienie jakby bębnów wojennych.
Wyłoniła się kolumna ośmiu jadących dwójkami motocykli. Powietrze wokół silników
drgało, a słońce odbijało się od chromowanych reflektorów. Chociaż jadący na nich
żołnierze nosili czarne mundury, białe hełmy i takież rękawiczki, skojarzyli mi się z
szalonymi wojownikami na koniach, którzy - wściekli i spragnieni krwi - wyłonili się
zza wzgórz w rocznicę upadku Mussoliniego.
Ziemia zadrżała pod kołami sunących ducati; ogromna moc koni mechanicz-
nych czekała, by wyzwolić ją jednym ruchem nadgarstka.
Zielony rolls-royce Jego Wysokości wypolerowano tak, że można było się w
nim przeglądać jak w lustrze. Na zamontowanym na podwyższeniu fotelu siedział
cesarz i wyglądał przez okno specjalnie skonstruowane z myślą o głowach państw -
żeby oglądali i byli oglądanymi. W porównaniu z rykiem motocykli jego samochód
sunął niemal bezszelestnie.
Ghosh wymamrotał:
- Za cenę tego czegoś moglibyśmy przez cały miesiąc wykarmić wszystkie dzieci
imperium.
Stojący obok nas staruszek padł na kolana, a kiedy rolls-royce znalazł się koło
nas, ucałował asfalt.
Widziałem cesarza bardzo wyraźnie. Jego suczka Lulu siedziała mu na
kolanach. Jego Wysokość spojrzał na nas i uśmiechnął się, kiedyśmy się pokłonili.
Złożył dłonie. I tyle.
- Widzieliście to? - zapytała przejęta Hema. - Widzieliście namaste?
- Oddał ci cześć - stwierdził Ghosh. - Wie, kim jesteś.
- Nie wygłupiaj się. Chodziło o moje sari. Mimo wszystko to urocze!
- I tyle wystarczy, żeby zrobić na tobie wrażenie? Jedno namaste?
- Przestań, Ghosh. Nie mieszam się do polityki. Lubię staruszka i tyle.
Rolls-royce skręcił w kierunku bramy pałacu. Motocykliści i land rover
zatrzymali się tuż za nią. Dwóch konnych strażników, wyglądających olśniewająco w
zielonych spodniach, białych marynarkach i białych korkowych hełmach, prezento-
wało broń.
Samotny policjant zagrodził drogę zwyczajowej grupce petentów zgromadzonej
po jednej stronie bramy. Starsza kobieta wymachująca świstkiem papieru musiała
zwrócić uwagę cesarza. Rolls-royce zatrzymał się. Widziałem, jak mała chihuahua
opiera łapki o szybę i rzuca głową do tyłu i do przodu: Lulu szczekała. Staruszka,
kłaniając się, obydwiema rękami przycisnęła papier do okna samochodu.
Mówiła coś, a Jego Wysokość najwyraźniej jej słuchał. Chwilę później ożywiła
się i kołysząc ciałem, zaczęła gestykulować i wtedy wyraźnie usłyszeliśmy jej słowa.
Samochód ruszył. Ale staruszka nie zamierzała się poddać. Próbowała biec za
rolls-royce'em, cały czas przyciskając dłonie do szyby. Kiedy nie zdołała doścignąć
auta, krzyknęła: „Leba, łeba, złodziej, złodziej". Rozejrzała się w poszukiwaniu
kamienia, ale nie znalazła żadnego, więc zdjęła but i rzuciła nim, trafiając w bagażnik,
zanim ktokolwiek zdążył zareagować.
Zobaczyłem tylko uniesioną policyjną pałkę i po chwili kobieta leżała na ziemi
nieruchomo jak worek. Brama pałacu zamknęła się przed tłumem. Motocykliści
podbiegli do ludzi i zaczęli okładać ich pałkami, ignorując krzyki. Staruszka, choć
leżała nieprzytomna na ziemi, dostała jeszcze wściekły kopniak w żebra. Nieporu-
szeni, zdyscyplinowani strażnicy na koniach patrzyli prosto przed siebie i widać było
jedynie drgającą skórę ich rumaków.
Zamurowało nas. Dwóch młodych mężczyzn stojących za nami parsknęło i
szybko odeszło.
Kobieta obok nas złapała się za głowę i powiedziała:
- Jak oni mogą to robić takiej babci?
Staruszek z kapeluszem w ręku nic nie powiedział, ale widziałem, że jest
wstrząśnięty.
Gdy odjeżdżaliśmy, zobaczyłem, że motocykliści przerzucili się na policjanta,
spuszczając mu solidny łomot. Jego błąd polegał na tym, że nie uderzył kobiety, zanim
otworzyła usta, i postawiła ich wszystkich w paskudnym położeniu.
Po latach, choć w międzyczasie byłem świadkiem wielu aktów przemocy,
wspomnienie tamtego wydarzenia nadal pozostaje we mnie żywe. Nieoczekiwane
spałowanie starowinki zaledwie kilka chwil po tym, jak cesarz pozdrowił nas ciepłym
gestem, jawiło się jak zdrada i sprowadziło szokującą świadomość, że w takiej sytuacji
Hema i Ghosh są bezradni.
W moim wyobrażeniu chihuahua z wyłupiastymi oczami była czynnym
uczestnikiem tego okrucieństwa. Jedyne stworzenie, któremu wolno było kroczyć
przed Jego Wysokością. Jadała i sypiała lepiej niż większość poddanych imperatora.
Ten dzień zmienił moje postrzeganie Hajle Syllasje - i Lulu. Zdecydowanie nie lubiłem
tego aroganckiego psa.
Jeśli Lulu była psią cesarzową Etiopii, nasza Koochooloo i dwójka jej
bezimiennych towarzyszy byli tegoż imperium chłopstwem. Koochooloo zawdzięczała
imię perskiemu dentyście, który dość krótko pracował w Missing. W Etiopii nadanie
psu imienia równa się uratowaniu mu życia. Dwa bezimienne psy w Missing miały
futra tak wyliniałe, do tego stopnia oblepione błotem i smołą, że trudno było domyślić
się ich oryginalnego koloru. Podczas pór deszczowych, kiedy wszystkie psy za wszelką
cenę szukają schronienia przed wilgocią, ta dwójka wolała błąkać się na deszczu, niż
ryzykować kopniaka w łeb. Zresztą niewykluczone, że te dwa bezimienne kundle nie
były w rzeczywistości cały czas tymi samymi kundlami, lecz całą serią bezimiennych
psów, które po prostu przypadkiem trafiały do nas parami.
Kiedy perski dentysta zniknął, siostra Mary Joseph Praise wzięła na siebie
obowiązek karmienia Koochooloo, a po jej śmierci suczką zajęła się Almaz.
Oczy Koochooloo były dwiema czarnymi, pełnymi wyrazu perłami. Była w nich
wesołość i figlarność, których nie zdołały do końca usunąć żadne rozczarowania życia.
Wiem, że psy zasadniczo nie mają brwi, ale dałbym głowę, że Koochooloo miała nad
oczami fałdę skóry, którą potrafiła poruszać niezależnie od oczu. Za jej pomocą
wyrażała niepokój, rozbawienie, a nawet udawało jej się pokazać przytępioną minę,
która nieodparcie kojarzyła mi się ze Stanem z duetu Laurel i Hardy - oglądaliśmy ich
filmy w Cinema Adowa. Koochooloo nie miała wstępu do domu. To krowy były święte,
a nie psy.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy z ciąży Koochooloo aż do następnego dnia po
Nowym Roku. Przepadła gdzieś na dwa dni. Tuż przed wyjazdem do szkoły
znaleźliśmy ją wciśniętą w wąską szczelinę za stosem drewna na opał. Poświeciliśmy
latarkami i okazało się, że jest krańcowo wyczerpana, z ledwością podnosi głowę.
Wystarczył jednak rzut oka na kłębiące się przy jej brzuchu kulki, żeby wszystko stało
się jasne.
Pobiegliśmy do Hemy i Ghosha, a potem do Matrony, żeby przekazać im
ekscytującą wiadomość. Po drodze wymyślaliśmy imiona dla szczeniaków. Kiedy dziś
o tym pomyślę, wiem, że kompletny brak entuzjazmu ze strony dorosłych powinien
być dla nas ostrzeżeniem.
Taksówka podwiozła nas po szkole pod samą bramę Missing. Kiedy wspięliśmy
się na wzgórze, zobaczyliśmy to. Zrazu nie dotarło do nas, na co patrzymy. Szczenięta
leżały w dużej plastikowej torbie, której otwór przymocowany był kablem do rury
wydechowej taksówki. Później dowiedzieliśmy się, że kiedy kierowca zobaczył Gebrew
oddalającego się z zapakowanym do torby miotem, zaproponował „czystszy" sposób
na pozbycie się szczeniaków niż utopienie. Gebrew, zawsze czujący respekt przed
wszelką maszynerią, z łatwością dał się przekonać.
Na naszych oczach taksówkarz odpalił silnik, torba wydęła się jak balon, a po
kilku sekundach silnik zgasł. Koochooloo, która tego ranka ledwo mogła chodzić,
krążyła wokół samochodu, podgryzając wypełnioną spalinami torbę. W środku jej
szczenięta z otwartymi pyszczkami przytkniętymi do plastikowej powierzchni torby
kłębiły się jeden przez drugiego, szukając drogi ucieczki. Oszalała z bólu Koochooloo
desperacko próbowała je uwolnić. Wokół taksówki utworzyło się niewielkie
zbiegowisko. Pacjenci i przechodnie uznali widowisko za zabawne.
Stałem odrętwiały i nie mogłem w to uwierzyć. Czyżby to był niezbędny w
wychowywaniu szczeniaków rytuał, o którym nie wiedziałem? Starałem się wyciągnąć
wnioski na podstawie zachowania stojących dokoła mnie dorosłych, ale to był błąd, bo
w środku czułem to samo co Koochooloo.
Shiva nie oglądał się na nikogo. Podbiegł do samochodu i spróbował odwiązać
torbę od rury wydechowej, przy okazji parząc sobie dłonie. Upadł na kolana i wbił
paznokcie w gruby plastik. Gebrew odciągnął go, chociaż Shiva kopał i walczył.
Przestał dopiero wtedy, gdy zorientował się, że szczeniaki już się nie ruszają, że
zostały z nich kłębki martwego futra.
Spojrzałem na Genet. Zaszokował mnie jej śmiertelnie poważny wyraz twarzy,
jakby mówiła: „Doskonale rozumiem prawa, jakimi rządzi się świat, w którym żyjemy
- i zrozumiałam je na długo przed wami". Nie wyglądała na zaskoczoną.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak Koochooloo mogła nam to wybaczyć i
nadal żyć z nami w Missing. Nie wiedziała o zarządzeniach Matrony w sprawie psów i
limicie ich liczby. Tak samo jak my nie wiedzieliśmy, że w przeszłości Gebrew
kilkakrotnie, otrzymawszy wyraźne polecenie, odrywał nowo narodzone szczenięta
Koochooloo od jej piersi i topił je.
Shiva poobcierał sobie kolana, a jego dłonie pokryły się bąblami. Hema, Ghosh
i Matrona przybiegli czym prędzej, gdyśmy trafili do ambulatorium.
Ghosh wsmarował w oparzenia Shivy krem Silvadene, a potem założył mu na
kolana opatrunki. Dorośli nie mieli nic do powiedzenia w sprawie szczeniaków.
- Dlaczego pozwoliliście, żeby Gebrew to zrobił? - zapytałem. Ghosh nawet na
mnie nie spojrzał. Nie umiał kłamać; w tym wypadku wstrzymał się z podzieleniem
się z nami wiedzą na temat tego, co się stanie.
- Nie powinniście mieć pretensji do Gebrew - powiedziała Matrona. - To było
moje polecenie. Przykro mi. Nie możemy pozwolić, żeby watahy psów błąkały się po
Missing.
Wcale nie zabrzmiało to jak przeprosiny.
- Koochooloo zapomni - powiedziała Hema uspokajająco. - Kochanie, zwierzęta
nie mają tego rodzaju pamięci.
- A czy ty byś zapomniała, gdyby ktoś zabił mnie albo Mariona?
Dorośli spojrzeli na mnie. Ale to nie ja się odezwałem. Mało tego: siedziałem
dobre dwa metry od miejsca, w którym Ghosh bandażował kolana Shivy. Tęczówki
mojego brata zmieniły kolor z brązowego na stalowoniebieski, a źrenice zwęziły się
tak, że rozmiarami przypominały główki szpilek. Podniósł brodę wyżej niż zwykle,
spoglądając z góry na świat zamieszkany przez ludzi, do których najwyraźniej czuł
najwyższą pogardę.
A czy ty byś zapomniała, gdyby ktoś zabił mnie albo Mariona?
Te słowa powstały w krtani i uformowały się za pomocą języka mojego do tej
pory milczącego brata. Na swoje pierwsze od lat słowa wybrał sobie zdanie, którego
żadne z nas długo nie zapomni.
Dorośli spojrzeli na Shivę, a potem na mnie. Potrząsnąłem głową i pokazałem
na Shivę.
Wreszcie Hema zdołała wyszeptać:
- Shivo... co ty powiedziałeś?
- Czy zapomniałabyś o nas jutro, gdyby ktoś nas dzisiaj zabił?
Hema ze łzami radości w oczach wyciągnęła do Shivy ręce, chcąc go uściskać.
Ale Shiva odsunął się od niej, odsunął się od nich wszystkich, jak gdyby miał do
czynienia z najgorszego sortu mordercami. Schylił się, zrolował skarpetkę, po czym
jednym stanowczym ruchem zerwał sobie z kostki łańcuszek i położył go na stole.
Nigdy nie zdejmował łańcuszka, z nielicznymi wyjątkami: trzy lub cztery razy, gdy
trzeba było go naprawić, przedłużyć albo wymienić na nowy. Gest miał tę samą moc,
jakby odciął sobie palec i położył go na stole.
- Shivo - zaczęła Matrona - gdybyśmy pozwolili Koochooloo zatrzymać każdy
jej miot, po Missing biegałoby teraz pewnie z sześćdziesiąt psów.
- Co się stało z pozostałymi szczeniakami? - zapytał Shiva, zanim zdążyłem
zadać to samo pytanie.
Matrona burknęła coś, że Gebrew pozbył się ich w humanitarny sposób i że
zastosowanie do tego celu spalin nie było najlepszym pomysłem, a w dodatku
nieskonsultowanym, no i jeszcze że Gebrew powinien był zająć się tym, zanim
wrócimy ze szkoły. Znowu stałem się rzecznikiem Shivy.
Dotknął mojego ramienia i szepnął mi coś do ucha.
- Co powiedział? - zapytała Hema.
- Powiedział, że skoro wszyscy jesteście tacy okrutni, to po co miałby się
odzywać? Mówi, że jego zdaniem siostra Mary Joseph Praise i Thomas Stone nigdy by
czegoś takiego nie zrobili. Być może gdyby tu byli, nie doszłoby do tego.
Hema westchnęła, jakby tylko czekała, aż jedno z nas wymieni te nazwiska.
- Kochanie - odezwała się głosem ostrym jak żwir - nie masz pojęcia, co
zrobiliby na naszym miejscu.
Shiva wyszedł. Ghosh i Matrona wyglądali, jak gdyby zobaczyli ducha. Teraz to
oni zaniemówili. „Jakim sposobem ci sami dorośli - zastanawiałem się - którzy tak
bardzo przejmują się tym, czy mój brat będzie mówił, czy nie, którzy opiekują się
biednymi, chorymi ludźmi, pozbawionymi matek dziećmi, których w równym stopniu
co nas, dzieci, poruszyło okrucieństwo wobec starszej kobiety pobitej przed wejściem
do cesarskiego pałacu, jakim sposobem z taką obojętnością akceptują okrucieństwo,
którego byliśmy dzisiaj świadkami?".
Później zapytałem Matronę, czy jej zdaniem śmierć szczeniąt zostawiła po
sobie bliznę na sercu Koochooloo. Odpowiedziała, że tego nie wie, ale wie za to, że
Missing nie stać na utrzymywanie psów, dlatego trzy sztuki to maksymalna liczba, na
jaką szpital może sobie pozwolić. I nie, według niej nie istnieje oddzielny raj dla psów,
i szczerze mówiąc, nie ma pojęcia, jaka zdaniem Boga powinna być stosowna liczba
psów w Missing, ale Pan dał jej upoważnienie w tej sprawie, i że nie jest to coś, o czym
miałaby ochotę ze mną dyskutować.
Po śmierci szczeniaków ujrzałem w oczach Koochooloo rozczarowanie całą
naszą ludzką rasą. Wiecznie szukała sobie miejsca, w którym mogłaby zwinąć się w
kłębek i pobyć z dala od ludzi. Zostawialiśmy dla niej jedzenie, które jadła tylko
wtedy, gdy nie było nas w pobliżu.
Przez długie tygodnie tolerowała tylko jedną osobę: Shivę, dla którego
zdobywała się nawet na to, by pomachać ogonem.
Kiedy Shiva nauczył się tańczyć bharatanatjam (i stał się shishya Hemy, która
zaczęła wspominać o jego arangetram - debiucie), po raz pierwszy zacząłem
postrzegać go jako byt odrębny od mojego. Teraz, kiedy mój brat znów mówił i
nauczył się wyrażać siebie tańcem, ShivaMarion nie zawsze poruszał się i przemawiał
jako jedność. W przeszłości dopełnialiśmy się wzajemnie dzięki dzielącym nas róż-
nicom. Lecz po śmierci szczeniąt czułem, że za sprawą swojej odrębności powoli
oddalamy się od siebie. Mój jednojajowy brat bliźniak był wrażliwy na cierpienie
zwierząt. Co się zaś tyczy spraw ludzi, przynajmniej na razie, zostawił tę działkę mnie.
Rozdział 20
Ciuciubabka
Dyrektor Loomis Town & Country School, Mr. Loomis, zadbał o to, by wakacje
w jego szkole przypadały dokładnie na czas dużej pory deszczowej. Mógł dzięki temu
wyjeżdżać na cały lipiec i sierpień do Anglii, odpoczywać i wydawać pieniądze z
naszego czesnego, podczas gdy my tkwiliśmy w Addis Abebie. Etiopska starszyzna
nazywała miesiące monsunowe „zimą", co skutecznie mąciło w głowach przybyszom,
którym lipiec kojarzył się jednoznacznie z latem. Padało tak dużo, że nawet kiedy
spałem, w moich snach pojawiał się deszcz. Budziłem się szczęśliwy, że nie muszę iść
do szkoły, ale nieustanny szum kropli bijących o blaszany dach momentalnie studził
mój zapał. Była zima jedenastego roku mojego życia. Kiedy kładłem się wieczorem
spać, modliłem się, żeby nad Mr. Loomisem, gdziekolwiek jest, w Brighton czy w
Bournemouth, otworzyło się niebo. Miałem nadzieję, że w każdej sekundzie każdego
dnia towarzyszy mu jego własna, osobista chmura burzowa.
Shivy zimno, mgła i wilgoć nie poruszały. Ja stawałem się posępny i
pesymistyczny. Za oknem naszego bungalowu rozciągało się brązowe jezioro usiane
wysepkami czerwonego błota. Traciłem wiarę, że trawnik i grządki z kwiatami
kiedykolwiek zdołają wyłonić się spod wody.
W środy Hema zabierała nas do biblioteki British Council i United States
Information Service, gdzie oddawaliśmy wypożyczone książki, przeglądaliśmy stosik
nowości i wybieraliśmy dla siebie kilka tytułów. Potem podrzucała nas do Empire
Theater albo Cinema Adowa na popołudniówkę. Wolno nam było czytać co dusza
zapragnie, Hema wymagała od nas jedynie półstronicowego wpisu do dziennika, w
którym mieliśmy notować nowo poznane słowa i zapisywać liczbę przeczytanych
stron. Mieliśmy również za zadanie wynotowywać godne zapamiętania idee lub cytaty
z książek po to, by później, przy kolacji, dzielić się nimi z pozostałymi domownikami.
Tej zimy wyjątkowo nie spodobał mi się program nauczania w szkole,
aczkolwiek to dzięki niemu do mojego życia zawitał kapitan Horatio Hornblower.
Matrona, której umiejętności czytania w mojej duszy jeszcze w pełni nie doceniałem,
poprosiła mnie, żebym wypożyczył dla niej Okręt liniowy. Otworzyłem książkę z
czystej ciekawości i szybko okazało się, że wciągnął mnie świat wprawdzie jeszcze
bardziej mizerny i wilgotny niż mój, ale taki, którego poznawanie napełniało mnie
radością. Dzięki C.S. Foresterowi znalazłem się na trzeszczącym okręcie po drugiej
stronie świata i w głowie Horatio Hornblowera, człowieka, który był jak Hema i
Ghosh: heroiczny w czynach związanych z własną profesją. Lecz był podobny do
mnie: nieszczęśliwy i samotny. Oczywiście, nie byłem tak naprawdę nieszczęśliwy i
samotny, ale podczas pory monsunowej nie wypadało myśleć o sobie inaczej.
Niesprawiedliwość londyńskiej admiralicji, ironia choroby morskiej Hornblowera,
tragedia powrotu z długiej podróży i odkrycia, że jego dzieci są chore na śmiertelną
ospę... Potrafiłem znaleźć trywialne, bo trywialne, ale odpowiedniki we własnym
życiu.
Po wielu godzinach spędzonych na lekturze ciągnęło mnie na dwór.
Wiedziałem, że Genet też miała taką ochotę. Shiva coś rysował i pisał. Lekcja kaligrafii
Hemy wyzwoliła niepowstrzymany wypływ atramentu z pióra Shivy; co prawda, jego
nośnik nadal stanowiły papierowe torebki, serwetki i ostatnie stronice książek.
Uwielbiał rysować motor bmw Zemuiego i robił to niezależnie od pory roku. Veronica,
jeśli w ogóle jeszcze ją szkicował, siadywała teraz okrakiem na motocyklu.
Pewnego piątku, kiedy Hema i Ghosh wyszli do pracy, rozpadało się mocniej
niż kiedykolwiek, a z czasem deszcz przeszedł w grad, któremu towarzyszyła burza.
Hałas bryłek lodu walących o dach był ogłuszający. Wyjrzałem przez drzwi kuchenne i
poczułem zapach mokrej sierści - trzy osły i ich nadzorca schronili się pod okapem
zawieszonym nad naszymi drzwiami. Jeżeli drewno, które osły dźwigały, było równie
przemoczone jak one same, nie wróżyło to zbyt dobrze naszemu piecowi. Zwierzęta
stały bez ruchu w półśnie, pogodzone z losem, a ich skóra drgała odruchowo.
Kiedy wróciłem do salonu, Genet wrzasnęła, żeby przekrzyczeć deszcz siekący
w dach:
- Zagrajmy w ciuciubabkę!
- To dla dziewczyn - powiedziałem. - Głupia zabawa dla dziewczynek. - Ale ona
już szukała przepaski.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ciuciubabka była w szkole aż tak popularna,
zwłaszcza w klasie Genet. Przyglądałem się, jak tłum tańczy wokół ciuciubabki,
odpychając ją, dopóki ciuciubabka nie złapie jednego z dręczycieli. Gracz z przepaską
na oczach musiał następnie nazwać schwytanego po imieniu, a jeśli nie potrafił -
uwolnić go.
Zmodyfikowaliśmy grę tak, żeby można było się w nią bawić w domu: żadnego
popychania ciuciubabki; zamiast tego ukrywało się swoją pozycję, milcząc (chociaż
przy tym łoskocie można było nawet gwizdać i nie robiłoby to większej różnicy).
Wolno było się schować gdziekolwiek w domu, poza kuchnią, i nie pod lub za
przeszkodą. Gra odbywała się na czas, więc liczyło się, jak szybko ciuciubabka odnaj-
dzie pozostałą dwójkę.
Tego ranka Genet poszła na pierwszy ogień. Znalezienie Shivy zajęło jej
piętnaście minut, a kolejne dziesięć namierzenie mojej kryjówki.
Po dwudziestu pięciu minutach stania bez ruchu powinienem być znudzony,
ale nie byłem. Byłem za to zaintrygowany.
Stanie w absolutnym bezruchu wymagało wielkiej dyscypliny. Czułem się jak
Niewidzialny Człowiek, który był jednym z moich ulubionych bohaterów
komiksowych. Niewidzialny Człowiek stał w miejscu, a świat kręcił się dokoła niego,
podczas gdy jego nemezis usiłowała go znaleźć.
Genet - z przepaską na oczach, w białych rajstopach, z wyciągniętymi przed
siebie rękami, stawiająca jeden niepewny krok za drugim - wydawała się bezsilna, jak
gdyby stąpała po wysuniętej za burtę desce na statku pirackim. Miała sztywno
wyprostowane plecy i zachowywała równowagę osoby, która potrafiłaby zrobić
gwiazdę z jedną ręką unieruchomioną przy ciele i która umiała chodzić na rękach z
większą gracją, niż Ghosh chodził na dwóch nogach. Włosy, rozdzielone pośrodku
głowy przedziałkiem, miała zebrane w dwa kucyki spięte spinkami z żółtych i
srebrnych koralików. Genet nie przywiązywała większej wagi do sukienek, ale w
przypadku opasek na głowę, grzebieni, spinek i szpilek do włosów wykazywała się
szczególną drobiazgowością. Niewykluczone, że przejęła to od Hemy, Rosiny lub
Almaz - wszystkie potrafiły bez końca czesać jej włosy, związywać w kucyki lub splatać
je w warkocze. Czasem Hema malowała dolną powiekę Genet proszkiem antymo-
nowym i wtedy ta czarna kreska podkreślała ciemne oczy dziewczynki, sprawiała, że
płonął w nich ogień i błyszczały jak zwierciadło.
Dziewczęta dorastają szybciej niż chłopcy, tak nam powtarzano, a ja w to
wierzyłem, bo faktycznie Genet zachowywała się, jakby miała więcej niż dziesięć lat.
Podchodziła do świata z nieufnością, była swarliwa i zawsze gotowa do walki. O ile ja
miałem skłonność do polegania na osądzie dorosłych, bo zakładałem, że wiedzą, co
robią, o tyle ona wprost przeciwnie - uznawała ich za z gruntu omylnych. Lecz teraz, z
zasłoniętymi oczami, była narażona na atak, bezbronna, jakiej jej nigdy nie
widziałem, jak gdyby cała linia obrony przebiegała przez ogień płonący w jej
spojrzeniu.
Dwukrotnie Genet niemal odnalazła mnie, Mariona-Niewidzialnego Człowieka,
ale w ostatniej chwili zmieniła kurs. Za trzecim razem minęła mnie dosłownie o
milimetry, ale Niewidzialny Człowiek prychnął, chcąc zdusić śmiech. Jej dłonie,
mielące jak łopaty wiatraka, odnalazły mnie i niemal wydrapały mi oczy.
Wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego.
Kiedy założyłem na oczy opaskę, odnalazłem Genet w ciągu zaledwie
trzydziestu sekund, a namierzenie Shivy zajęło mi połowę tego czasu. Jak?
Posłużyłem się nosem. Nie miałem pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe.
„Widziałem" węchem. Zadumałem się nad instynktem, który uaktywnił się przy
wyłączonym wzroku.
Shiva, gdy przyszła jego kolej, znalazł nas równie szybko. Raptem
zapomnieliśmy o deszczu.
Kiedy ponownie zawiązałem przepaskę na głowie Genet, odszukanie nas zajęło
jej jeszcze więcej czasu niż za pierwszym razem. Nos zupełnie jej się nie przydawał w
tych poszukiwaniach. Przez pół godziny obserwowałem, jak Genet kręci się we
wszystkie strony.
W końcu sfrustrowana zerwała przepaskę i oskarżyła nas, żeśmy się zmówili i
zmieniali pozycje. Ale my przecież byliśmy niewinni!
Kiedy Ghosh przyszedł do domu na lunch, Genet i ja poszliśmy do niego, żeby
opowiedzieć mu o zabawie.
- Zaraz! Chwila! - powiedział. - Nie rozumiem was, kiedy mówicie jedno przez
drugie. Genet, ty pierwsza. „Zacznij od początku i posuwaj się stopniowo aż do końca;
tam zakończ". Kto to powiedział?
- Ty - stwierdziła Genet.
- Król w Alicji w Krainie Czarów - odparł Shiva. - Strona sto czterdziesta ósma.
Rozdział dwunasty. Zapomniałeś o pięciu słowach i dwóch myślnikach.
- Oczywiście, że nie zapomniałem! - obruszył się na niby Ghosh, choć nie
potrafił ukryć zdziwienia.
- Zapomniałeś o „myślnik, pouczył go z namaszczeniem Król, myślnik"30.
- No racja... Dobrze, Genet, powiedz mi, co się stało.
Opowiedziała mu więc, a potem poprosiła błagalnym głosem, żeby rozsądził,
kto ma rację. Ghosh ustawił Genet w jednym miejscu, a potem w drugim, i za każdym
razem, chociaż miałem przepaskę na oczach i nic nie widziałem, szedłem prosto do
niej. Na jego prośbę założyliśmy opaskę również Ghoshowi, ale poszło mu tak samo
kiepsko jak Genet. Moglibyśmy jeszcze dłużej „badać to zjawisko", jak się wyraził
Ghosh, ale musiał wrócić do szpitala.
Gniew nie opuszczał twarzy Genet przez całe popołudnie. Jej brwi ułożyły się w
wyraźne V i czułem jad sączący się z jej spojrzenia.
- Czego się gapisz? - zapytała.
- A co, zabronione? - Tak.
Pokazałem jej język. Zerwała się z krzesła i ruszyła na mnie. Tak jak się tego
spodziewałem. Zaczęliśmy się kotłować na podłodze. Szybko, chociaż nie było to
najłatwiejsze zadanie, przygwoździłem ją, siadając na niej okrakiem i blokując jej ręce
nad głową.
- Złaź ze mnie.
- Po co? Żebyś mogła się na mnie rzucić?
- Złaź, mówię!
- Dobra, zejdę. Ale jeśli znowu zaczniesz, to zrobię ci tak. Wsunąłem jej kolano pod
pachę i potarłem nim o żebra. Jej złość przeszła w krzyk i histeryczny śmiech. Błagała
mnie, żebym przestał. Ponieważ dobrze ją znałem i wiedziałem, że tlący się w niej
ogień może na nowo rozgorzeć, gdy już ci się wydaje, że go ugasiłeś, połaskotałem ją
jeszcze raz, żeby się upewnić. Wstając, nie odwróciłem się do niej plecami.
Genet potrafiła biegać szybciej nawet niż Shiva, ale na krótkim dystansie to ja
miałem nad nią przewagę. Chodziła niemal bez wysiłku, prawie nie dotykając ziemi, i
mogła biegać cały dzień. Za nic nie chciałbym się z nią ścigać na dystansie dłuższym
niż pięćdziesiąt metrów. Wspinanie się na drzewa, gra w piłkę nożną, zapasy, walka
na miecze - we wszystkich tych naszych zabawach brała udział.
30 Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów, przeł. Jolanta Kozak
Ciuciubabka ujawniła dzielącą nas różnicę.
Podczas kolacji z Hemą i Ghoshem Genet siedziała jak trusia. Srebrno-żółtą
spinkę zastąpiła okropną klamerką przypominającą szpony z przechodzącym przez
nie szpikulcem. Zapytana przez Hemę, opowiedziała o niedawno przeczytanej książce
z serii o przygodach Secret Seven31. Siedziała obok mnie i Shivy i razem z nami
odpierała ataki Almaz i Rosiny, które uwijały się dokoła, próbując raczyć nas dokład-
kami. Obydwie jadały zwykle dużo później w kuchni.
Po kolacji Genet powiedziała wszystkim dobranoc i poszła do domu, do
kwatery Rosiny, znajdującej się tuż za naszym bungalowem. Przyłapałem Ghosha na
kartkowaniu Alicji w Krainie Czarów. Zajrzałem mu przez ramię, gdy znalazł stronę
sto czterdziestą ósmą. Shiva miał rację, łącznie z myślnikami.
Deszcz ustał w chwili, gdy położyliśmy się do łóżek, akurat wtedy, kiedy zrobiło
się już zbyt późno, by skorzystać z chwili spokoju. Cisza wiązała się zarówno z
wytchnieniem, jak i nerwowością, ponieważ w każdej chwili znowu mogło zacząć
padać.
Hema przyszła poczytać nam na dobranoc, a był to rytuał, z którego nigdy nie
zrezygnowała od dnia, w którym zaczęła czytać, chcąc zaradzić milczeniu Shivy. Naszą
ostatnią lekturą był Pożeracz ludzi z Malgudi R.K. Narayana. Ghosh siedział po
drugiej stronie łóżka z pochyloną głową i słuchał. Opowieść rozkręcała się powoli i
musiało upłynąć jeszcze kilka ładnych stron, zanim nabierze tempa. Być może o to
właśnie chodziło. Kiedy przywykliśmy już do niespiesznego, „nudnego" świata
indyjskiej wioski, okazało się, że historia jest interesująca, a nawet zabawna. Malgudi
zamieszkiwali tacy ludzie, jakich znaliśmy: ograniczeni przyzwyczajeniami, swoją
profesją, a także najgłupszą, najbardziej bezsensowną wiarą, która czyniła z nich
niewolników. Tyle że nie rozumieli tego.
Dźwięk dzwonka telefonu był w krainie Malgudi czymś obcym i opowieść
urwała się. Ghosh podniósł słuchawkę.
- Już idzie - rzucił, zezując na Hemę.
Kiedy odwiesił słuchawkę, powiedział:
- Księżniczka Turunesh zaczęła rodzić. Sześć centymetrów. Bóle co pięć minut.
Matrona jest z nią w jej pokoju. 31 Fikcyjna grupa dziecięcych detektywów, której przygody opisała w serii książek Enid Blyton.
- Co to znaczy „sześć centymetrów"? - spytałem.
Ghosh już miał zamiar mi odpowiedzieć, ale Hema, stojąc przy toaletce i
szczotkując włosy, szybko weszła mu w słowo:
- Nic takiego, kochanie. Księżniczka niedługo będzie miała dziecko. Muszę
lecieć.
- Pójdę z tobą - zaoferował się Ghosh. Będzie mógł asystować, jeśli Hema
zdecyduje się na cesarskie cięcie.
Nigdy nie lubiłem, kiedy obydwoje wychodzili w nocy. Nie bałem się intruzów,
ale z niepokojem myślałem o Hemie i Ghoshu, bałem się, że mogliby nie wrócić,
choćby chcieli. Nie miewałem takich obaw za dnia. Dopiero nocą, kiedy wychodzili
potańczyć w Juventusie albo pograć w brydża u pań Reddy i Evangeline, wyczekiwa-
łem ich powrotu, wyobrażając sobie najgorsze.
Kiedy wyszli, pobiegłem w piżamie i na bosaka do salonu. Dopadłem grundiga i
zacząłem kręcić gałką, przeszukując pasmo krótkich fal.
Usłyszałem odgłos motocykla przebijający przez szum radia. Sierżant Zemui
zawsze gasił silnik w połowie podjazdu, żeby nas nie obudzić. A potem, pomijając
skrzypienie sprężyn i kołatanie błotników, po cichu wprowadzał motor na luzie pod
wiatę. Swoistą kodą tego nokturnu było metaliczne łup! maszyny osiadającej na
nóżce.
Uwielbiałem niezgrabne bmw i to, jak jej przypominający wymię silnik bulgotał
po obu stronach ramy. Shiva też to lubił. Każda maszyna ma swoją płeć, więc i ta
beemka była zdecydowanie „nią". Od zawsze, czyli od tak dawna, jak sięgnę pamięcią,
słuchałem jej niskiego warczenia, pomruku, który towarzyszył mi rano i wieczorem,
gdy Zemui wyjeżdżał do pracy i wracał z niej. Za każdym razem, gdy dochodziło do
mnie stukanie jego ciężkich butów, robiło mi się go szkoda. Wyobrażałem sobie jego
samotną wędrówkę do domu, zwłaszcza w tę nękaną deszczem i błotem porę. Nawet
mimo długiego płaszcza przeciwdeszczowego i plastikowego kaptura chroniącego
korkowy hełm, musiał zmoknąć.
Pięć minut później usłyszałem, jak otwierają się kuchenne drzwi. Weszła Genet
ubrana w moją starą piżamę.
Cała złość jej przeszła, a zamiast niej pojawiło się coś, co nieczęsto gościło w
duszy Genet, a mianowicie smutek. Włosy przytrzymywała niebieska opaska. Genet
sprawiała wrażenie apatycznej, zamkniętej w sobie, jak gdyby od chwili, gdy widzia-
łem ją po raz ostatni, minęły nie minuty, lecz całe lata.
- Gdzie Shiva? - zapytała, siadając przede mną.
- W pokoju, a co?
- Nic. Tak pytam. Bez powodu.
- Hema i Ghosh musieli pójść do szpitala - powiedziałem.
- Wiem. Słyszałam, jak mówili mojej matce.
- Wszystko z tobą w porządku?
Wzruszyła ramionami. Jej spojrzenie przenikało przez połyskującą tarczę
grundiga i docierało do odległej planety. Na jej prawej tęczówce znajdowała się
niewielka plamka, a wokół niej - tam, gdzie dosięgła ją iskra - znamię jak obłoczek
dymu. Byliśmy dużo młodsi, kiedy to się stało. Strzelaliśmy z kapiszonów na
chodniku, rozgniatając je sporym kamieniem. Skazę było widać, tylko jeśli dobrze się
przyjrzało, w dodatku pod nietypowym kątem. Z daleka ta odrobina asymetrii
przydawała jej spojrzeniu rozmarzony wygląd.
Złapałem trzeszczącą i zanikającą chińską stację. Usłyszeliśmy głos kobiety
wydającej z siebie dźwięki, do jakich żadne ludzkie gardło nie powinno być zdolne.
Mnie wydało się to zabawne, ale Genet nawet się nie uśmiechnęła.
- Marionie, zagrasz ze mną w ciuciubabkę? - zapytała słodkim, łagodnym
głosem. - Jeszcze tylko raz.
Jęknąłem.
- Proszę.
Zaskoczyła mnie niecierpliwość w jej głosie. Jak gdyby od tego zależała cała jej
przyszłość.
- Tylko po to wróciłaś? Shiva już śpi.
Milczała, rozważając to, co powiedziałem, po czym odezwała się:
- To może zagramy tylko we dwoje, ty i ja? Proszę, Marionie.
Nigdy nie umiałem odmówić Genet. Uważałem, że również i tym razem pójdzie
jej źle, i przez to zasmuci się jeszcze bardziej, ale skoro tego właśnie chciała...
*
Na zewnątrz deszcz zmył z nieba gwiazdy. Mrok nocy przesączał się przez
okiennice, zalewał nasz dom i sięgał pod moją przepaskę na oczy.
- Zmieniłem zdanie - powiedziałem w próżnię.
Zignorowała mnie i zawiązała na opasce drugi supeł. Dla pewności założyła mi
na głowę jeszcze pusty woreczek po mące ryżowej, podwinąwszy brzeg tak, żeby nie
zasłaniał mi ust.
- Słyszałaś? - odezwałem się. - Mówię, że nie chcę. Tego nie było w umowie.
- A więc oszukiwałeś. Przyznajesz się? - Głos jakby nie należał do niej.
- Nie przyznam się do czegoś, co nie jest prawdą - powiedziałem.
Powiew wiatru szarpnął oknami. Bungalow w ten sposób chrząknął,
ostrzegając nas, byśmy się uzbroili przed kolejnym deszczem.
Genet zniknęła, a kiedy wróciła, poczułem, że czymś skórzanym - chyba
paskiem Ghosha - unieruchamia mi ręce wzdłuż boków.
- To po to, żebyś nie zdjął przepaski.
Złapała mnie za ramiona i zakręciła mną. Dłońmi, jak wiosłami, uderzała w
moją klatkę piersiową i plecy, obracając mnie jak bączek. Kiedy krzyknąłem, że już
dość, zafundowała mi jeszcze kilka obrotów.
- Policz do dwudziestu. I nie podglądaj.
Kręciłem się w mojej wewnętrznej ciemności, zastanawiając się, dlaczego
nudności zawsze muszą być nieodłącznym kompanem zawrotów głowy. Wpadłem na
coś. Twardy kant. Sofa. Walnąłem żebrami, ale nie upadłem. To nie było w porządku,
całe to wiązanie rąk i starania, żebym stracił równowagę... Wrobiła mnie. Jeśli liczyła,
że mnie zdezorientuje, udało jej się.
- Oszustka! - krzyknąłem. - Jeśli tak ci zależy na wygranej, to powiedzmy, że
wygrałaś, okej?
Coś głośno walnęło w dach, aż podskoczyłem. Żołądź? Zaczekałem, ale nie
stoczyło się po pochyłości dachu. Złodziej, który sprawdza, czy ktoś jest w domu?
Miałem związane ręce, byłem całkowicie bezbronny. Kichnąłem. Zaczekałem na
drugie kichnięcie, bo przecież zwykle przychodzą parami. Ale nie tym razem.
Przekląłem pachnący stęchlizną worek po mące.
- Napnij cięciwę odwagi32! - krzyknąłem. Nie miałem pojęcia, co to znaczy, ale
Ghosh tak często mówił. Brzmiało dla mnie wystarczająco wulgarnie i wyzywająco, by
posłużyć się tym, gdy zabraknie mi odwagi. Serce waliło mi w piersi jak młot.
Potrzebowałem odwagi.
Zapach, za którym powinienem pójść, nie był tak wyraźny jak rano. Worek na
głowie i brak możliwości wyciągnięcia rąk przed siebie skutecznie utrudniały mi
zadanie.
- Znajdę cię - wrzasnąłem. - Ale potem koniec z tym!
W jadalni, posługując się stopą, wymacałem kredens. Powtarzałem: „Napnij
cięciwę odwagi" jak mantrę. Potem ruszyłem korytarzem w stronę sypialni.
Znałem miejsca, w których wąskie deski podłogowe skrzypiały. Wiele razy
przystawałem przed pokojem Hemy i Ghosha, podsłuchując, zwłaszcza kiedy się
sprzeczali. W ich przypadku coś, co wyglądało na kłótnię, często okazywało się czymś
wprost przeciwnym. Kiedyś usłyszałem, jak Hema mówi o mnie: „Syn swojego ojca.
Uparty jak osioł", a potem się śmieje. Byłem zszokowany. Nie uważałem siebie za
upartego i nie sądziłem, że mogę w czymkolwiek przypominać mężczyznę, o którym
czasem fantazjowałem, że pewnego dnia zobaczę go w bramie Missing. Hema nie
wymówiła jego nazwiska, a ton jej głosu, gdy przyrównała mnie do niego, sugerował
nawet delikatną pochwałę. Innym razem Hema powiedziała: „Gdzie? Gdzie
dokładnie? W jakich okolicznościach? Nie sądzisz, że wystarczyłoby spojrzeć siostrze
albo jemu w oczy i już byśmy wiedzieli? Dlaczego żeśmy tego nie wiedzieli? Powinni
byli nam powiedzieć. No powiedz coś, Ghosh". Nic z tego nie rozumiałem. Ghosh
dziwnie milczał.
Teraz, mając przepaskę na oczach, potrafiłem przywołać każde wypowiedziane
wówczas słowo. Zasłonięcie oczu otworzyło w mojej pamięci nowe kanały, tak samo
jak wcześniej wzmocniło zmysł powonienia. Czułem, że muszę zapytać Hemę i
Ghosha o tę ich rozmowę. O czym wtedy mówili? Ale jak ich o to zapytam? Przecież
nie powiem, że podsłuchiwałem.
Nos zaprowadził mnie do sypialni. Wszedłem do środka. Posuwałem się
centymetr za centymetrem tam, gdzie stężenie zapachu było największe. Stanąłem
32 William Szekspir, Romeo i Julia, Hamlet, Makbet, przeł. Stanisław Barańczak, Znak, Kraków 2006, s. 439. Wypowiedź Lady Makbet brzmi następująco: „Napnij tylko cięciwę odwagi, a nie chybimy".
przed komodą. Pochyliłem się do przodu i twarzą dotknąłem flaneli. Jej piżama.
Położyła ją na mojej komodzie. Jak pies tropiciel wsadziłem nos w ubranie,
potrząsnąłem głową i rozrzuciłem je. Sprytne - powiedziałem. Wiedziałem, że Shiva
leży na łóżku. Musiał założyć swoją bransoletkę do tańca, ponieważ słyszałem jej
dźwięk - sposób Shivy na wymijające mruknięcie.
Wróciłem po śladach. Umówiliśmy się, że w kuchni się nie chowamy, ale to
właśnie tam prowadził trop. Aromat imbiru, cebuli, kardamonu i goździków stworzył
zasłonę, przez którą musiałem się jakoś przebić.
Pod wpływem impulsu uklęknąłem i przystawiłem nos do terakoty. Jak
dwunożny, wyprostowany człowiek z nosem wysoko w górze może konkurować z
czworonożnym, węszącym przy samej ziemi tropicielem? Jest! Ślad prowadził w lewo.
Dotarłem do spiżarni. Było dla mnie jasne, że gra zrodzona z monsunowej
nudy nie jest już grą. Zasady przestały obowiązywać. Nic już nie będzie takie samo. Po
prostu wiedziałem. Owszem, miałem dopiero dziesięć lat, ale też w pełni rozwiniętą
świadomość. Moje ciało dorośnie i zestarzeje się, wkrótce zdobędę wiedzę i
doświadczenie, ale wszystko to, czym jestem, wszystko, co stanowi istotę Mariona, ta
część, która ogląda świat i rejestruje wrażenia w wewnętrznej księdze umysłu na
użytek przyszłych lat, na dobre rozwinęła się w moim ciele, osiągając swoje apogeum
właśnie wtedy, tej nocy, gdy podstępem zostałem pozbawiony oczu i rąk.
Wchodząc do spiżarni, podniosłem się z kolan.
- Wiem, że tu jesteś - powiedziałem. Echo pomogło mi ustalić jej pozycję w
długim, wąskim pomieszczeniu. Wiedziałem, gdzie jest, i podszedłem do niej.
Genet była przede mną. Gdybym miał wolne ręce, wyciągnąłbym je do przodu,
połaskotałbym ją albo uszczypnął. Usłyszałem stłumiony odgłos. To mógł być śmiech,
ale chyba raczej nie. Płakała.
Chciałem ją pocieszyć. Czułem nieodpartą potrzebę, żeby zaoferować jej
ukojenie; to był równie instynktowny odruch jak jej odnalezienie.
Przysunąłem się bliżej.
Odepchnęła mnie, ale bez przekonania. Odepchnięcie było w istocie prośbą,
żebym nie odchodził.
Zawsze zakładałem, że Genet jest zadowolona ze swojego życia. Jadała z nami,
chodziła z nami do szkoły i w gruncie rzeczy była częścią naszej rodziny. Nie miała
ojca, ale i my nie mieliśmy prawdziwych rodziców, więc założyłem, że tak samo jak
my jest szczęśliwa, że ma Ghosha i Hemę. Postrzegałem nas jak równych sobie, ale
być może prześlizgiwałem się jedynie po powierzchni spraw, na które ona nie umiała
przymknąć oczu. Nasza sypialnia była większa niż cała jej wąska, pełna przeciągów,
jednoizbowa kwatera. Nocą, jeśli chciała pójść do toalety, musiała wyjść na zewnątrz i
minąwszy otwartą szopę, w której przechowywaliśmy drewno na opał, dotrzeć do
wygódki. Podczas gdy Ghosh i Hema układali nas do snu, przenosili do magicznego
świata Malgudi, a potem gasili światło, Genet czytała sobie sama przy świetle
pojedynczej, gołej żarówki, próbując się skupić przy grającym radiu, którego Rosina
zwykle słuchała do późnej nocy. Miały jedno łóżko, więc matka i córka spały razem;
Genet byłaby wniebowzięta, gdyby dostała własne posłanie. Piecyk na węgiel drzewny
zapewniał im ciepło, ale Genet wstydziła się zapachu dymu i kadzidła, którym
przesiąkły jej ubrania. Podczas gdy my uważaliśmy jej kwaterę za przytulną, ona się
jej wstydziła. Wcześniej równie często bywaliśmy u niej jak ona u nas, ale ostatnio,
chociaż Rosina zachęcała nas do odwiedzin, Genet wolała nas nie zapraszać.
Teraz, pozbawiony zmysłu wzroku, nagle to wszystko zrozumiałem. Pojąłem
istotę jej żarliwego ducha rywalizacji w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie przyszedł
mi do głowy.
Jeszcze jeden krok do przodu. Czekałem. Nie nastąpiło ani pchnięcie, ani
uderzenie. Pochyliłem głowę i próbowałem za jej pośrednictwem wybadać pozycję
Genet. Otarłem się policzkiem o jej ucho i policzek. Mokre. Czułem na szyi jej gorący,
urywany oddech. Powoli położyła brodę na moim ramieniu.
Moje zwierzęce ja okazało się posłuszne i opiekuńcze. Patrz i ucz się,
podpowiedziało mi. Broń i pocieszaj. Czułem się jak bohater.
Miałem złączone stopy. Pochyliłem się do przodu, żeby utrzymać równowagę.
Kiedy się odsunęła, poleciałem na nią, przyciskając ją do spiżarnianej półki. Nasze
ciała stykały się udami, biodrami i klatkami piersiowymi. Policzki mieliśmy nadal
przytulone do siebie. Czekałem, aż mnie odepchnie, tak bym znów znalazł się w
pozycji pionowej, ale nie zrobiła tego.
Jakże doskonale znaliśmy swoje ciała z zapasów, z podsadzania się podczas
wchodzenia do domku na drzewie, ze wspólnego pluskania się w brodziku przed
kilkoma laty. W wielkich, pełnych słomy skrzyniach, w których przywożono do
Missing szklany sprzęt, bawiliśmy się w dom i w doktora. Nigdy nie krępowały nas
różnice anatomiczne między chłopcami a dziewczynkami. Lecz teraz, z zasłoniętymi
oczami, nie widząc jej twarzy, czułem, że mam przed sobą coś nowego i nieznanego.
Nie byłem już Niewidzialnym Człowiekiem. Byłem ślepcem, który widzi, któremu
wybacza się niezdarność, bo ma zalety objawiające się dopiero po utracie wzroku.
Co prawda miałem ramiona unieruchomione wzdłuż boków, ale mogłem
poruszać dłońmi. Dotknąłem więc jej bioder. Miała zimną skórę. Nie wzdrygnęła się.
Potrzebowała mojego dotyku, mojego ciepła. Przyciągnąłem ją do siebie.
Zadrżała.
Była naga.
Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Tej nocy nie potrzebowała innej pociechy.
Gdyby wiedziała, że wystarczyło poprosić - i gdybym ja wiedział, czego jej trzeba -
obeszłoby się bez przepaski... Bogu niech będą dzięki za przepaskę.
Wsunęła dłonie w szczelinę pomiędzy moje ramiona i tułów. Objęła mnie.
Znalazłem się w dziwnej, bolesnej pozycji, lecz mimo to nie ośmieliłem się pisnąć ani
słowa w obawie, że odsunie się ode mnie.
Deszcz mruczał delikatnie na blaszanym dachu.
Minęła cała wieczność, zanim zabrała ręce. Zdjęła mi z głowy torebkę po mące
ryżowej.
Rozpięła pas, uwalniając mi ręce. Sprzączka odbiła się z łoskotem od podłogi.
Nie zdjęła mi jednak przepaski. Mogłem to zrobić sam, gdybym chciał.
Brakowało mi jej objęć. Teraz, kiedy w końcu miałem wolne ręce, chciałem
znów ją poczuć. Wydawała się mniejsza niż przed chwilą, delikatniejsza.
Coś miękkiego i mięsistego dotknęło moich ust. Nigdy wcześniej się nie
całowałem. Na filmach, gdy aktorzy zaczynali się całować, marudziliśmy z Genet i
śmialiśmy się. Podczas potrójnego seansu popołudniowego, zwłaszcza w Cinema
Adowa, wyświetlano zwykle przynajmniej jeden włoski film z napisami lub z
dubbingiem. Zazwyczaj puszczano go przed częścią komediową z Chaplinem lub
Laurelem i Hardym i zwykle było w nim dużo całowania. Shiva przyglądał się tym
ekranowym pieszczotom z uważną powagą, przekrzywiając głowę. Genet i ja
przeciwnie. Dla nas całowanie było głupie. Ci dorośli nie mieli pojęcia, jak idiotycznie
wyglądali.
Mieliśmy suche usta. Wielkie nic, tak jak myślałem. Być może pocałunek miał
ten sam cel co przytulanie: dawać i otrzymywać pociechę. Przekrzywiłem głowę jak na
filmach, zastanawiając się, czy dzięki temu wrażenie będzie lepsze. Złapałem ustami
jej dolną wargę. To było coś nowego - że usta mogą stanowić delikatny instrument na
usługach zmysłu dotyku, zwłaszcza przy braku wzroku. Jej język dotknął moich ust.
Chciałem szarpnąć się do tyłu. Pomyślałem o cukierkach - czasem ssaliśmy jednego
na zmianę. Wyglądało na to, że teraz nasze usta dzieliły się cukierkiem... bez cukierka.
Mało przyjemne. Ale też nie odrażające.
Dłonie Genet dotknęły mojej twarzy. To też robili na filmach. Położyłem prawą
dłoń na jej ramieniu, a potem zsunąłem ją na piersi. Poczułem wzgórki zakończone
sutkami, niespecjalnie różniące się od moich. Jej palce także powędrowały ku mojej
klatce piersiowej; powinno mnie to połaskotać, ale nie połaskotało. Przejechałem
dłonią po jej brzuchu, a potem niżej, między jej nogi, przeciągając palcem po miękkiej
szczelinie, nieobecności, pustym miejscu bardziej intrygującym, niż gdyby coś się tam
znajdowało. Jej dłoń, poruszająca się równie nieśmiało jak moja, zsunęła się
badawczo w dół, poniżej talii. Gdy mnie dotknęła, wyczułem, że jest zupełnie inaczej,
niż kiedy dotykałem sam siebie.
Drzwi prowadzące z dworu do kuchni otworzyły się.
Rosina. Albo Hema i Ghosh. Odgłos kroków wskazywał, że przybysz przeszedł
do salonu.
Zrobiłem krok do tyłu. Zdjąłem przepaskę i zamrugałem oczami, próbując
przeniknąć ciemność panującą w spiżarni, jak obcy, który wylądował na Ziemi.
W świetle, które przesączało się z kuchni, zobaczyłem, że Genet ma wilgotne
oczy, opuchniętą twarz i spierzchnięte usta. Uciekała ode mnie wzrokiem. Wolała, gdy
byłem ślepcem. Miała lekko skośne oczy i zadarty nosek. Jej czoło było płaskie jak
równina i zupełnie nie przypominało charakterystycznego okrągłego czoła Rosiny.
Wyglądała jak popiersie królowej Nefretete, ilustracja z mojej książki Zaranie
dziejów.
Mimo że zdjąłem z oczu opaskę, moje pozostałe zmysły nadal zachowały
nadzwyczajną ostrość. Spojrzałem w przyszłość. Twarz Genet w spiżarni wyjawiła,
jaką kobietą stanie się, gdy dorośnie. Widziałem jej oczy, nadal pogodne, piękne,
skrywające w sobie tę nerwowość i tę lekkomyślność, które dziś w nich znalazłem. Jej
kości policzkowe wysuną się do przodu, wyrażając czystą siłę jej woli, czyniąc nos
jeszcze ostrzejszym niż dziś i jeszcze mocniej wydłużając jej cudowne oczy. Dolna
warga urośnie i będzie większa niż górna; pąki jej klatki piersiowej zakwitną i
zamienią się w owoce, a nogi wydłużą się jak winorośl. W tym kraju pięknych ludzi
ona będzie najpiękniejsza i zarazem najbardziej egzotyczna. Mężczyźni - wiedziałem o
tym, zanim powinienem był wiedzieć - zauważą jej lekceważący i zarazem kuszący
uśmieszek i będą jej pożądać. Ja będę pożądał jej mocniej niż inni. Ale ona będzie
piętrzyła przeszkody. Być może nigdy już nie będę dla niej dość silny, może nigdy już
nie będę tak blisko niej jak tej nocy. Lecz pomimo tej wiedzy, będę się starał.
Wiedziałem o tym. Czułem to, widziałem to. Ta wiedza wtargnęła w moją
świadomość w nagłym olśnieniu, choć na dowód słuszności własnych przeczuć
musiałem jeszcze trochę poczekać.
Rosina zawołała Genet po imieniu. Chodziła po domu.
Podniosłem pasek. Nigdy się nie dowiem, jakim cudem zachowaliśmy spokój.
Dotknąłem ramienia Genet, delikatnie, ostrożnie. Czas na inny rodzaj dotyku
minął. Spojrzała na mnie z miłością lub w sposób mogący wyrażać coś dokładnie
przeciwnego.
- Zawsze cię odnajdę - szepnąłem.
- Może - powiedziała, przysuwając usta do mojego ucha. - Ale ja mogę się
nauczyć lepiej chować.
Rosina weszła do spiżarni i zamarła na nasz widok.
- Co wy tu wyprawiacie? - zapytała po amharsku. Uśmiechnęła się, chyba z
przyzwyczajenia, bo jej zmarszczone brwi sugerowały raczej konsternację. - Wszędzie
cię szukam. Gdzie masz ubranie? Co to ma znaczyć?
- To taka gra - rzuciłem, machnąwszy jej przed oczami przepaską i pasem, jak
gdyby te dwa przedmioty wszystko tłumaczyły. Ale gardło miałem tak suche, że
właściwie to chyba nie wydusiłem z siebie ani słowa.
Genet przecisnęła się obok mnie i pobiegła do salonu. Rosina złapała ją za rękę.
- Córko, gdzie twoje ubranie, pytam się?
- Puszczaj mnie.
- No, ale dlaczego jesteś goła? - Genet nie odpowiedziała, tylko wyzywająco
spojrzała na matkę. Rosina pociągnęła ją za rękę. - Czemu się rozebrałaś?
Kiedy Genet odpowiedziała, jej głos zabrzmiał kąśliwie, wręcz prosił się o
konfrontację:
- A po co ty zdejmujesz ubranie dla Zemuiego? Czy nie po to mnie odsyłasz,
żeby móc się rozebrać do naga?
Otwarte usta Rosiny zastygły. Kiedy w końcu odzyskała mowę, powiedziała:
- On jest twoim ojcem, a moim mężem.
Twarz Genet nie wyrażała zdziwienia. Wydała z siebie okrutny, kpiący śmiech,
jak gdyby już kiedyś usłyszała identyczne słowa. Wzdrygnąłem się, kiedy Genet
powiedziała do swojej matki, a mojej niańki:
- Twoim mężem? Moim ojcem? Kłamiesz. Mój ojciec zostawałby na noc. Mój
ojciec postarałby się, żebyśmy zamieszkały razem z nim w normalnym domu. - Była
wściekła. Łzy płynęły jej po policzkach. - Twój mąż nie miałby innej żony, a z nią
trójki dzieci. Twój mąż nie wracałby do domu i nie odsyłał mnie, żebym się pobawiła,
po to, żeby on mógł pobawić się z tobą. - Wyrwała się matce i poszła po swoje rzeczy.
Rosina zapomniała, że ja też tam jestem.
Niewinność i nasze beztroskie życie wisiały nad otchłanią. W końcu odwróciła
się do mnie.
Przyglądaliśmy się sobie, jakbyśmy byli dla siebie obcymi ludźmi. Wszedłem
do spiżarni, nie widząc nic dokoła. Teraz przepaska zasłaniająca mi oczy opadła.
Zemui był ojcem Genet. Czy jako jedyny o tym nie wiedział? Ależ byłem głupi.
Dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać? Czy Shiva o tym wiedział?
Wszystkie te długie godziny, jakie pułkownik spędzał u nas na brydżu... Zemui
przyjeżdżał z nim - to faktycznie miało sens. W matrylinearnym społeczeństwie
zwyczajnie akceptowało się coś takiego i nie pytało o nieobecność ojca. Ale ja przecież
powinienem był zapytać. Teraz to rozumiałem. Wszystko stało się jasne. To ja byłem
ślepy, naiwny i głupi. W żadnym z listów Zemuiego do Darwina, które dla niego
napisałem, a w których wypytywał o jego rodzinę i przekazywał najserdeczniejsze
pozdrowienia od kumpli, nie znalazła się choćby najmniejsza sugestia, że Genet jest
jego córką. Wszystkie te napisane i wypowiedziane słowa były niczym więcej jak
refleksami słońca na powierzchni głębokiej, wartkiej rzeki. Kiedy pomyślę o nocach,
gdy leżałem w łóżku, słuchałem muzyki motocykla Zemuiego i robiło mi się go szkoda,
że musi wędrować nocą, w deszczu... Cóż, okazuje się, że nie byłem jedyną osobą,
która mu współczuła.
Rosina znała mnie tak dobrze, że doskonale wiedziała, w jakim kierunku
odpłynęły moje myśli. Zwiesiłem głowę. Straciłem sporo szacunku w oczach mojej
ukochanej niani. Kątem oka zauważyłem, że ona też pochyliła głowę, jak gdyby mnie
zawiodła, jakby nigdy nie chciała, bym poznał tę stronę jej życia. Miałem zamiar
powiedzieć: „To, co zobaczyłaś, to była tylko zabawa...".
Ale nie odezwałem się.
Wróciła Genet, ubrana we flanelową piżamę. Wyszła, nie obejrzawszy się za
siebie, a Rosina poszła za nią.
Shiva siedział w jadalni, tuż za drzwiami kuchni. Zamknąłem drzwi do spiżarni
od środka. Po Genet pozostał zapach, powietrze naładowane elektrycznością, którą
razem wytworzyliśmy, którą wygenerowała nasza wspólna wola.
Usłyszałem zbliżające się kroki, które zatrzymały się przed drzwiami.
Wiedziałem, że po drugiej stronic stoi Shiva, i wie, że jestem w środku. ShivaMarion
nie mógł ukryć się przed Shivą i Marionem. Zacisnąłem powieki i stałem się
niewidzialny. Ruszyłem tam, gdzie byłem całkiem sam, gdzie nie musiałem z nikim
dzielić myśli.
Rozdział 21
Kiedy wiesz, co usłyszysz...
Później, kiedy Rosina przeczesywała palcami moje loki albo upierała się, że
przed wyjściem wyprasuje mi koszulę, zachowywała się, jak gdyby nic się nie stało. Za
to ja patrzyłem inaczej na wszystko, co robiła. Jej gesty były znajome, ale jednocześnie
obmyślane tak, żeby mieć mnie cały czas na oku i stawać na drodze pomiędzy mną a
córką.
Coś jednak zaszło tamtej nocy w spiżarni, tak jak obawiała się Rosina.
Pochyliłem się nad ukrytym kadrem i - zupełnie jak w komiksach - dałem nura do
środka. Skok nie był celowy, ale teraz, kiedy już znalazłem się po tej drugiej stronie,
nie chciałem wracać. Chciałem przebywać w pobliżu Genet bardziej niż kiedykolwiek,
a Rosina doskonale o tym wiedziała.
Dostrzegłem nowy aspekt mojej niani, powiedzmy, że tę jej przebiegłą stronę.
Lecz ta sama przebiegłość kryła się we mnie, ponieważ dzielenie się z Rosiną przemy-
śleniami raptem przestało być dla mnie bezpieczne. Ukrywanie uczuć przychodziło mi
jednak z trudem. Kiedy byłem z Genet, czułem gwałtowny napływ krwi do policzków.
Zapominałem, co to znaczy być.
Przez pozostałą część wakacji Genet stopniowo zbliżała się do Shivy. Moja
obecność wprawiała ją w zakłopotanie, przy mnie czuła się niezręcznie, przy nim
najwidoczniej nie. Przyglądałem się, jak nastawiają swoją płytę do ćwiczeń,
przesuwają meble w jadalni, zakładają bransoletki i powtarzają całe skomplikowane
układy bharatanatjam. Nie byłem zazdrosny. Shiva był moim pośrednikiem, tak samo
jak ja byłem jego wtedy, gdy Almaz podarowała mi swoją pierś. Skoro ja nie mogłem
być z Genet, to czy związek Shivy i Genet nie był najlepszą rzeczą, jaka mogła się
zdarzyć?
Być może mój zmysł tropiciela, moja zdolność odnajdywania Genet po zapachu
była niczym więcej jak tylko sztuczką. A może jednak nie. Nigdy więcej nie bawiliśmy
się w ciuciubabkę. Sama myśl, by znów to zrobić, wydawała się niepokojąca.
*
Unikałem Zemuiego, gdy przychodził po motocykl lub gdy przyjeżdżał go
zostawić, albo kiedy pułkownik Mebratu zaglądał do nas na brydża. Pułkownik
uwielbiał jeździć swoim peugeotem albo jeepem, albo służbowym mercedesem.
Ostatni raz, kiedy widziałem Zemuiego z daleka, pilnował auta; pomachał mi i
uśmiechnął się do mnie.
Kiedy w końcu jednak spotkałem się z Zemuim, chciałem być na niego zły. Miał
wiele wspólnego z Thomasem Stone'em, chociaż w przeciwieństwie do niego przynaj-
mniej raz dziennie widywał się z własną córką. Ale kiedy Zemui podał mi rękę i
podekscytowany wyciągnął najnowszy list od Darwina, od razu usiadłem z nim na
schodkach prowadzących do kuchni. Kusiło mnie, żeby go zapytać: „Dlaczego nie
poprosisz o to swojej córki?", ale nie zrobiłem tego, ponieważ zrozumiałem coś, co
wcześniej mi umknęło - że Genet wcale nie ułatwiała swojemu ojcu życia. Czytałem i
pisałem Zemuiemu listy, ponieważ córka mu odmawiała.
W piątkowy wieczór pułkownik wkroczył bezceremonialnie do Missing i od
razu pomknął do kwatery Ghosha, wnosząc ze sobą świeżą energię, jak gdyby próg
bungalowu przestąpił nie jeden człowiek, lecz cały regiment w pełnym rynsztunku,
łącznie z orkiestrą polową. Pół godziny później przy dwóch stołach toczyła się
potyczka. Gracze - Hema, Ghosh, Adid, Babu, Evangeline, pani Reddy i jeszcze jedna
nowa osoba, którą ze sobą przyprowadzili - identyfikowali się ze swoimi kartami,
przejmując ich tożsamość, stając się Pas i Trzy bez Atu, a ich twarze czerwieniały ze
skupienia. Adid, handlarz czatem i stary znajomy Hemy, był właścicielem sklepu w
Merkato, a tuż obok prowadził swój sklep Babu, którego Adid wprowadził do grupy.
Erupcja komentarzy brzmiących jak zbiorowe westchnienie zasygnalizowała koniec
rundy. Uwielbiałem obserwować ich przy grze.
Pułkownik, wróciwszy niedawno z Londynu, przywiózł dla Ghosha butelkę
rzadkiego trunku Glenfiddich, dla nas czekoladki, a dla Hemy perfumy Chanel nr 5.
W popielniczce leżały niedopałki dunhilli i 555 - też pułkownika. Chociaż miał na
sobie sportową marynarkę i koszulę bez krawata, jego wysunięta do przodu szczęka i
wyprostowane ramiona sprawiały wrażenie, jakby nosił mundur. Wyobraziłem sobie,
że gdyby wyszedł z imprezy, pozostali osunęliby się na stoły jak zabawki, którym
zapomniano nakręcić sprężyny.
Evangeline, w której żyłach płynęła hinduska i angielska krew, stała bywalczyni
brydżowych sesji, zwróciła się do pułkownika Mebratu z pytaniem:
- Ptaszki ćwierkają, że wkrótce będziemy się musieli do pana zwracać per
„generale brygady". Czy to prawda?
Pułkownik zmarszczył brwi.
- Te ohydne plotki. Co za kumoterska sitwa. Obawiam się, Evangeline, że
znajduje się pani w samym środku tego zatrutego kręgu. W tym wypadku, moja
droga, muszę skorygować posiadane przez panią informacje. Otóż, nie będę wkrótce
generałem brygady, ponieważ dokładnie od wczoraj jestem generałem brygady.
Rozpętała się burza. Zemui i Gebrew musieli aż dwukrotnie biec po jedzenie do
hotelu Ras.
Tego samego wieczoru, tyle że dużo później, Mebratu i Ghosh dyskutowali o
tym i owym, paląc cygara i delektując się koniakiem.
- W Korei w pięćdziesiątym drugim byliśmy jednym z piętnastu krajów
wchodzących w skład sil ONZ. Pozostałe kraje nas nie doceniały. Bo widzi pan, oni nie
wiedzieli o etiopskiej odwadze, o bitwie pod Aduą i tak dalej. Na Boga, aleśmy im
pokazali wtedy w Korei. Zanim ruszyliśmy do Konga, wiedzieli już, czego należy się po
nas spodziewać. Mieliśmy irlandzkiego dowódcę, potem szwedzkiego, a w trzecim
roku misji naszego generała Guebre zrobili dowódcą całych sił ONZ. Wie pan, Ghosh,
dla mnie, jako zawodowego żołnierza, to był powód do wielkiej dumy. Nawet większy
niż ten mój wczorajszy awans.
Nie wiem jakim sposobem, ale Ghosh rozumiał, przez co przeszedłem w
następstwie spiżarnianych wydarzeń. Może zauważył, że Genet jakby poddała mnie
swoistej kwarantannie, która nie objęła Shivy. A może widział moje zakłopotanie w
obecności Zemuiego. Nie wiem, może miałem to wypisane na twarzy, że stałem się
świadomy złożoności istoty ludzkiej - w końcu to ładniejsze słowo niż zwykłe
„oszustwo". Próbowałem postanowić, jak w tym wszystkim umieścić swoją własną
prawdę, ile ujawnić. W takiej sytuacji okazało się, że dobrze mieć przy sobie oddanego
ojca w postaci Ghosha, niezrzędzącego, niewtrącającego się w nie swoje sprawy, ale
wiedzącego, kiedy jest potrzebny. Gdyby Hema dowiedziała się, co zaszło w spiżarni,
usłyszałbym o tym dwie sekundy później. Ghosh, jeśli wiedział, potrafił zachować
spokój, nie spieszyć się, wysłuchać mnie. Zachowałby to nawet w sekrecie przed
Hemą, gdyby uznał, że dzielenie się z nią tajemnicą niczemu dobremu by się nie
przysłużyło.
Pewnego słotnego popołudnia, kiedy Genet i Shiva mieli akurat lekcję tańca z
Hemą, Ghosh zatelefonował do domu i poprosił, żebym przyszedł do niego do
ambulatorium.
- Chciałbym, żebyś zmierzył najbardziej niezwykłe tętno - powiedział.
Ghosh był teraz przede wszystkim chirurgiem, który operował planowo przez
trzy dni w tygodniu, a w razie potrzeby zajmował się nagłymi przypadkami. Ale, jak
często podkreślał przy kolacji, w głębi duszy pozostał internistą i nie potrafił sobie
odmówić, by raz na jakiś czas nie zajść do ambulatorium i nie rzucić okiem na
pacjentów i ich zagadkowe choroby, z którymi nie potrafili sobie poradzić ani Adam,
ani Bachelli.
W duchu podziękowałem Ghoshowi za ten telefon. Taniec nigdy mnie nie
interesował, a równocześnie drażniło mnie patrzenie, jak Genet czerpie przyjemność z
czegoś, w czym ja nie mam swojego udziału. Włożyłem więc buty z gutaperki,
chwyciłem parasol i pobiegłem.
Demisse miał dwadzieścia kilka lat. Siedział na stołku naprzeciwko Ghosha w
samych tylko porwanych bryczesach. Od razu zwróciłem uwagę na jego głowę
kołyszącą się, jak gdyby poruszało nią koło zamachowe na mimośrodzie. Po raz
pierwszy asystowałem przy wizycie pacjenta i dlatego czułem się trochę speszony. Co
też ten bosonogi rolnik sobie pomyśli na widok wchodzącego do gabinetu chłopca?
Ale on był zachwycony, że przyszedłem. Dopiero później dotarło do mnie, że pacjenci
czują się wyróżnieni takim, w ich mniemaniu, wyjątkowym traktowaniem. Nie dość
bowiem, że pokonali pierwszą przeszkodę na drodze do lekarza, Adama, nie tylko
dotarli przed oblicze tilik, lekarza, tego samego wielkiego doktora, do którego
przyjeżdżali członkowie rodziny królewskiej, to jeszcze trafiła im się „premia", czyli ja.
Ghosh przyłożył moje palce do nadgarstka Demisse'a i nakierował je na
właściwe miejsce. Nietrudno było wyczuć tę przewalającą się, pulsującą, potężną,
tętniącą pod opuszkami falę. Stwierdziłem, że głowa pacjenta kiwa się do rytmu krwi
płynącej w jego żyłach.
- A teraz zbadaj moje - powiedział Ghosh, wyciągając rękę. Jego puls był
subtelniejszy i trudniej, było go znaleźć.
Kazał mi znowu dotknąć nadgarstka Demisse'a.
- Opisz je - polecił Ghosh.
- Silne... wysokie. Jakby pod skórą coś żyło i pulsowało - powiedziałem.
- Właśnie! Klasyczny water hammer pulse, tętno Corrigana, czyli chybkie i
wysokie tętno przy niedomykalności zastawek aorty.
Wręczył mi trzydziestocentymetrową cienką szklaną rurkę, którą widziałem
wcześniej na stole.
- Potrzymaj. A teraz odwróć.
Rurka, w której znajdowało się trochę wody, była zamknięta. Kiedy ją
odwróciłem do góry nogami, woda przemieściła się, wydając przy tym dźwięk
przypominający cmoknięcie, i uderzyła z impetem w dno.
- W środku, widzisz, znajduje się próżnia - wyjaśnił Ghosh. - To jest zabawka,
którą kiedyś bawiły się irlandzkie dzieci. Nazywały ją „water hammer", młot wodny.
Kiedy doktor Corrigan po raz pierwszy wyczuł u pacjenta taki puls jak u Demisse'a,
skojarzył mu się z tą zabawką - i stąd nazwa.
Ghosh zrobił mi młot wodny. Zamknął jeden koniec szklanej rurki za pomocą
palnika Bunsena, następnie umieścił w rurce kilka kropli wody, potem podgrzał rurkę
na całej długości, żeby pozbyć się powietrza ze środka, i na koniec nad palnikiem
zamknął rurkę z drugiej strony.
- Serce Demisse'a pompuje krew do aorty. To taka szeroka krwionośna
autostrada wychodząca z serca - powiedział, szkicując równocześnie na kartce
papieru. - Zawór, który znajduje się o, tutaj, przy wejściu do serca, powinien zamykać
się po każdym skurczu serca, żeby krew nie cofnęła się do środka. U Demisse'a nie
działa to najlepiej. Tak więc jego serce poprawnie pompuje krew, ale połowa z tego, co
powinno wypłynąć z serca, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem się cofa. To stąd
bierze się to nietypowe tętno.
To niesamowite, że wystarczy dotknąć człowieka palcem i już tyle się o nim
wie. Podzieliłem się tą myślą z Ghoshem i z jego miny zrozumiałem, że powiedziałem
coś głęboko prawdziwego.
Potem, póki trwały wakacje, często wołał mnie do siebie. Czasami przychodził
ze mną Shiva, ale tylko wówczas, jeśli nie kolidowało to z jego lekcjami tańca lub jeśli
nie był akurat w połowie tworzenia rysunku. Nauczyłem się rozpoznawać powolne,
leniwie podnoszące się i opadające, monotonne tętno przy zwężonej zastawce aorty -
stanowiło przeciwieństwo twardego tętna Demisse'a. Niewielkie rozwarcie zastawki
sprawiało, że puls był jednocześnie słaby i wydłużony. Pulsus parvus et tardus, jak go
nazwał Ghosh.
Uwielbiałem łacińskie słowa, bo miały w sobie godność, obcość i były
wyzwaniem dla mojego języka. Miałem poczucie, że przyswajając sobie wyjątkowy
język braci naukowej, gromadzę w sobie pewną moc. To był czysty, szlachetny aspekt
świata, niezbrukany tajemnicami i oszustwami. Niebywałe, że w jednym słowie
potrafiła się zawrzeć cała skomplikowana historia choroby. Kiedy spróbowałem
wytłumaczyć to Ghoshowi, rozemocjonował się.
- Tak! Skarbnica słów! Oto, czym jest medycyna. Spójrz choćby na związane z
jedzeniem słownictwo, którym opisujemy choroby: wątroba muszkatołowa, śledziona
jak sago, plwocina jak galaretka porzeczkowa, grochówkowaty stolec. Ba, jeśli
weźmiesz pod uwagę same tylko owoce, to masz: truskawkowy język przy
szkarlatynie, który na drugi dzień robi się malinowy, znamię naczyniowe zwane
truskawką, żołądek arbuzowaty, ogryzkowatą zmianę chorobową w raku jelita, skórkę
pomarańczy przy raku piersi... a to tylko owoce! Poczekaj, niech no ci opowiem o
niewegetariańskich skojarzeniach!
Kiedyś pokazałem Ghoshowi zeszyt, w którym zapisywałem wszystko, o czym
mi opowiadał, i katalogowałem każdy rodzaj tętna. Niczym obserwator ptaków
wymieniałem te, które udało mi się zbadać: pulsus paradoxus, pulsus alternans,
pulsus bisferiens..., a do nazw dołączałem proste ilustracje. Napisał mi na wyklejce:
Nam et ipsa scientia potestas est!
- To znaczy: „Wiedza jest potęgą!". Och, Marionie, jak ja w to wierzę!
Nie poprzestaliśmy na tętnie. Przychodziłem do Ghosha tak często, jak
mogłem. Paznokcie, języki, twarze - wkrótce mój zeszyt po brzegi zapełnił się
rysunkami i nowymi słowami. Wreszcie znalazłem zastosowanie dla swojego ładnego
charakteru pisma, którym skrupulatnie podpisywałem każdą ilustrację.
W piątek wieczorem - a był to ostatni weekend przed powrotem do szkoły -
pojechałem z Ghoshem spotkać się z Farinachim, ślusarzem narzędziowym. Ghosh
wręczył Farinachiemu dwa stare stetoskopy i szkic pomysłu na stetoskop szkoleniowy.
Farinachi, ponury, zgarbiony Sycylijczyk, pod skórzanym fartuchem nosił kamizelkę.
Przyjrzał się uważnie rysunkowi, dumając nad nim w chmurze dymu cygara i
przesuwając po kartce papieru wielkim paluchem. Wcześniej zbudował dla Ghosha
parę przyrządów, między innymi retraktor Ghosha i zacisk Ghosha. Wzruszył
ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Dobra, jak chcesz, to zrobię".
Podczas drogi powrotnej Ghosh wyjął zawiniątko - prezent dla mnie: mój
własny, nowiutki stetoskop.
- Nie musisz czekać na Farinachiego. Teraz, kiedy już potrafisz rozpoznać
różne rodzaje tętna, zaczniemy przysłuchiwać się sercu.
Byłem poruszony. Mój pierwszy osobny prezent, nie do pary z Shivą. Ten był
mój i tylko mój.
Patrząc na to z perspektywy czasu, uświadamiam sobie, że kiedy Ghosh wezwał
mnie, bym zbadał puls Demisse'a, właściwie mnie ocalił. Moja matka nie żyła, ojciec
przypominał ducha, coraz bardziej oddalałem się od Hemy i Ghosha i czułem z tego
powodu wyrzuty sumienia. Ghosh, podarowując mi stetoskop, tak naprawdę
powiedział mi: „Marionie, możesz być sobą. To nic złego". Zaprosił mnie do świata,
który choć nie stanowił tajemnicy, to wydawał się dobrze ukryty. Świata, po którym
niezbędny okazał się przewodnik. Trzeba było wiedzieć, czego szukać, ale też jak
szukać. Aby cokolwiek dojrzeć w tym świecie, należało się wysilić. Lecz kiedy już się to
zrobiło, jeśli odnalazło się w sobie tę ciekawość, to wrodzone zainteresowanie
zdrowiem drugiego człowieka, i jeśli przeszło się przez te drzwi, wówczas działa się
rzecz dziwna: zostawiało się swoje błahe problemy za progiem. Ten świat uzależniał.
Rozdział 22
Szkoła cierpienia
Pewnego ranka pod koniec jesiennego trymestru, gdy z Shivą i Genet szliśmy w
kierunku bramy szpitala Missing, taszcząc szkolne teczki, zobaczyliśmy wspinającą się
ku nam parę: kobietę i mężczyznę. Mężczyzna niósł w ramionach wiotkie, pozbawione
oznak życia dziecko. Padali z wycieńczenia, a jednak, ledwo dysząc, walczyli z
pochyłością terenu, ponieważ dopóki tak biegli przed siebie, dopóty dziecko żyło, a w
nich żyła nadzieja.
Bez chwili namysłu ShivaMarion wybiegł im na spotkanie. Cierpienie rodziców
dziecka wywołało w nas tę reakcję i nie dało czasu na zastanowienie się, ponieważ
funkcję myślenia przejął za nas swego rodzaju nadrzędny mózg, każąc nam działać jak
jeden wspólny organizm. Pamiętam, że w całym tym zamieszaniu doszedłem do wnio-
sku, że tęsknię za takim stanem, za byciem ShivaMarionem, i tym, jak bardzo
emocjonujące potrafiło w przeszłości być to zespolenie. Kiedy zabrałem chłopczyka z
rąk ojca (którego chód zmienił się w powłóczenie nogami) i biegłem z nim do
ambulatorium, dłoń Shivy przyklejona do dolnej części moich pleców działała jak
dopalacz. Mój brat biegł obok mnie równym krokiem, gotów w każdej chwili przejąć
ode mnie małego pacjenta, w razie gdybym się zmęczył. Czułem zimno skóry dziecka,
chłód, który ziębił mi dłoń, wysysał z niej ciepło. Wiedziałem już, że doświadczywszy
tak przenikliwego zimna, nigdy już nie będę uznawał za pewnik, że człowiek jest
zwierzęciem ciepłokrwistym.
Zostawiliśmy dziecko w ambulatorium i wyszliśmy na zewnątrz, dysząc. Kiedy
rodzice nas dogonili, otworzyliśmy im drzwi. Kilka minut później usłyszeliśmy krzyk,
głośny protest, a na koniec lament, który w każdym języku brzmi dokładnie tak samo.
Był to dźwięk zbyt dobrze nam znany.
Istniał wszakże jeszcze jeden, nierozerwalnie z Missing związany odgłos, który
zawsze podnosił mi poziom adrenaliny: skrzypiący, zgrzytliwy dźwięk, z jakim Gebrew
najszybciej jak umiał, otwierał na oścież wielką bramę szpitala. Zawsze zwiastowało to
groźny nagły przypadek.
Dzieciństwo w Missing dawało nam lekcje odporności, hartu ducha, a także
kruchości ludzkiego życia. Wiedziałem lepiej niż większość dzieci, jak mało dzieli
zdrowie od choroby, żywą tkankę od lodowatego dotknięcia śmierci, ziemię pod
stopami od zdradliwego trzęsawiska.
Odebrałem naukę na temat cierpienia, naukę, której nie przekazał mi Ghosh.
Lekcja brzmiała: cierpienie nosi biały bawełniany uniform. Nieważne, czy jest cienki
(szamma lub nettala), czy też ciężki jak koc (wówczas nazywa się gabby), jego celem
jest zapewnienie ciepła głowie i zasłonięcie ust - słońce i wiatr nie powinny mieć
dostępu do człowieka, ponieważ żywioły te przenoszą mitch, birrd i inne miazmaty
zła. Nawet minister w kamizelce i z kieszonkowym zegarkiem, kiedy zachoruje,
zarzuca nettalę, wsadza sobie do nosa liść eukaliptusa, przyjmuje dodatkową dawkę
kosso na tasiemca, a następnie gna ile sił w nogach do doktora.
Dzień po dniu odziana na biało masa ludzka pielgrzymowała pod górę, płynęła
wbrew prawu grawitacji. Ci, którym brakło tchu, a także kaleki i chromi, zatrzymywali
się w pół drogi, by spojrzeć w górę, prześlizgnąć wzrokiem po wierzchołkach szpaleru
eukaliptusów, gdzie orzełki afrykańskie krążą na tle błękitu nieba.
Gdy pacjentom udawało się ostatecznie wspiąć na szczyt, szli do rejestracji,
żeby wyciągnąć swoją kartę. Stamtąd kierowano ich do Adama, człowieka, którego
Ghosh nazwał najlepszym jednookim diagnostykiem świata.
- Brakuje tchu, co? - zagadywał Adam. - Ale mimo to wbiegłeś na wzgórze i
dostałeś dzisiaj czwarty numerek, nie?
Wypisywany przez Adama na karcie pacjenta numer niższy od dziesiątki
określał „zaawansowanie" hipochondryka precyzyjniej niż jakikolwiek test, do którego
mógłby uciec się Ghosh.
Siadywałem w swoim punkcie obserwacyjnym i przyglądałem się falom
pacjentów. Raz zobaczyłem dumną Erytrejkę niosącą przed sobą ciężki kosz. W
środku znajdowało się coś wielkiego, puszczającego pędy, o czerwonej, szorstkiej
powierzchni, z czego sączyła się krew. To była jej pierś. Pierś tak bardzo nabrzmiała
od raka, że kobieta nie znalazła innego sposobu, by przetransportować ją i siebie do
Missing.
Umieściłem tę i inne migawki w moim szkicowniku. Rysunki nie dorównywały
tym w wykonaniu Shivy, ale przydawały mi się. Nawet jeśli nie przypominały
fotograficznych odwzorowań Shivy, wystarczył rzut oka, żebym sobie przypomniał,
czego dotyczyły.
Na stronie trzydziestej czwartej narysowałem dziecko z profilu: zdrowe, o
rumianych policzkach. Lecz drugi profil pokazał brak dużego kawałka policzka,
nozdrza i jednego oka. Było doskonale widać błyszczące zęby, różowe dziąsła i
oczodół. Od Ghosha dowiedziałem się, że pod obrazkiem przedstawiającym ów
odrażający widok powinienem napisać: cancrum oris. Choroba zaczynała się od
błahej infekcji dziąsła lub zęba, która z racji zaniedbania i niedożywienia rozprze-
strzeniała się, często występując do pary z odrą lub ospą. Raz zapoczątkowana, robiła
błyskawiczne postępy, zwykle powodując śmierć, zanim dziecko dotarło do Missing.
Czasem jednak z choroby jakby uchodziła para lub też układ obronny organizmu
podejmował wreszcie walkę z najeźdźcą, okupując wiktorię utratą połowy twarzy.
Śmierć była prawdopodobnie lepszym losem niż życie z takim oszpeceniem.
Patrzyłem, jak Ghosh operował to dziecko. Coś okropnego. Byłem pełen podziwu, co
ten mężczyzna, który każdego wieczoru zasiadał z nami do kolacji, potrafi zrobić.
Obrócić płat skóry tak, żeby zakryć policzek, i jeszcze jeden na nos. Dalszą
rekonstrukcję zostawił na drugą operację. Nie mogło być jednak mowy o
przywróceniu temu przerażonemu dziecku normalnej twarzy, a co dopiero uleczeniu
jego duszy. Po operacji Ghosh powiedział mi:
- Nie przesadzaj z tym zachwytem, synu. Jestem tylko chirurgiem z przypadku.
Robię to, co potrafię. Ale twój ojciec... to, co on zrobiłby z tą twarzą, przypominałoby
dzieło najlepszego chirurga plastycznego na świecie. Bo widzisz, twój ojciec był
prawdziwym chirurgiem. Chyba nie spotkałem lepszego niż on.
Zapytałem, co sprawia, że kogoś uważa się za prawdziwego chirurga. Ghosh nie
wahał się z odpowiedzią:
- Namiętność do rzemiosła... a także umiejętności, zręczność. Zawsze miał
takie „ciche" ręce. To znaczy, nie marnował gestów, zero dramaturgii. Sprawiał
wrażenie powolnego, ale kiedy spojrzałeś na zegarek, okazywało się, że operował
niezwykle szybko. Jednak ważniejsza jest pewność, kiedy już zrobisz pierwsze
nacięcie, wiara w siebie, która pozwala ci osiągnąć lepsze rezultaty. Cieszę się, że
umiem wykonać te najprostsze rzeczy, chleb powszedni chirurgii, ale często się przy
tym śmiertelnie boję.
Przemawiała przez niego skromność. Ale to prawda, że Ghosh stawał się innym
człowiekiem w ambulatorium, gdzie konsultował tych pacjentów, których przysyłali
do niego Adam i Bachelli, chcąc poznać jego opinię. Prawdziwy talent Ghosha
ujawniał się w zetknięciu z pacjentami, którzy jak na mój gust wyglądali normalnie. A
jednak choroba, ukryta przed wzrokiem niewtajemniczonych, zostawiła na nich swoje
ślady. Kobieta, która wyplatała koszyki, powiedziała: „W dzień Świętego Stefana
oddałam mocz na drut kolczasty...". Albo słowa zrozpaczonego kulisa: „Dzień po
środowym poście przypadkowo przeszedłem przez kałużę wody, którą po porannym
myciu wylała prostytutka...". Ghosh słuchał, przyglądając się widniejącym na mostku
chorego pęcherzykowatym śladom, które jednoznacznie wskazywały, że pacjent
zdążył się już skonsultować z miejscowym znachorem. Ghosh zauważył bełkotliwą
mowę i widział, że podczas drugiej wizyty u tego samego szarlatana pacjentowi
wycięto języczek podniebienny. Ghosh miał czuły słuch, który skrupulatnie wyłapywał
wszystko to, co kryło się pod zewnętrzną warstwą słów, i wystarczyło mu jedno trafne
pytanie, by wyszła na jaw historia pasująca do któregoś ze znanych mu scenariuszy.
Wówczas należało poszukać śladów na ciele, znaczników choroby, obmacać, ostukać,
osłuchać, znaleźć podpowiedz. Ghosh wiedział, jak ta historia się skończy, pacjent zaś
znał jedynie jej początek.
Jest jeszcze jedno wydarzenie z Missing - niemające nic wspólnego z Ghoshem
- które muszę tu opisać. Miało ono miejsce mniej więcej w tym samym czasie,
wytyczyło kurs, jakim popłynęło życie Shivy, i poniekąd może posłużyć za
wyjaśnienie, dlaczego nasze drogi się rozeszły.
Pewnego dnia późnym rankiem Shiva i ja siedzieliśmy nad przepustem
wybudowanym u stóp wzgórza Missing, kiedy nagle ujrzeliśmy słabowitą bosą
dziewczynę mającą niewiele więcej niż dwanaście lat, która na sztywnych nogach
zmierzała pod górę. Przedwcześnie zgarbiona jak staruszka, z trudem opierała się na
ramieniu potężnego ojca. Jego ubłocone połatane bryczesy wybrzuszały się nad
bosymi stopami z paznokciami w kształcie rogów. Mężczyzna pokonałby zbocze w
dwudziestu krokach, ale musiał stawiać małe kroki, dostosowując tempo marszu do
mozolnej wspinaczki dziewczynki. Sunęli powolutku jak ślimaki, podczas gdy inni,
zbliżając się do nich, nabierali rozpędu, jakby para - ojciec i córka - generowała wokół
siebie jakiegoś rodzaju pole siłowe. Gdy zbliżyli się do nas, zrozumiałem, skąd takie
zachowanie. Do naszych nozdrzy doleciał bowiem intensywny odór rozkładu,
zgnilizny i czegoś, czego nie da się nazwać. Nie było sensu wstrzymywać oddechu ani
zatykać nosa, bo obrzydliwa woń momentalnie przenikała do wnętrza człowieka,
barwiąc go od środka na czarno, jak kropla tuszu chińskiego zabarwia wodę w
szklance.
Wiedzieliśmy, że pomimo okropnego, nieznośnego smrodu, dziewczynka jest
niewinna. Zapach pochodził od niej, ale nie był jej. Gorszym wszakże od samego
smrodu (musiała z nim żyć znacznie dłużej niż kilka dni) była widoczna na jej twarzy
świadomość, jak odpychający jest ów odór dla innych. Nic dziwnego, że zrezygnowała
z patrzenia ludziom w oczy. Świat był dla niej stracony, a ona była stracona dla świata.
Gdy zatrzymała się, by złapać oddech, u jej gołych stóp utworzyła się niewielka
kałuża. Spojrzałem za nią i zobaczyłem wilgotny ślad znaczący drogę. Nigdy nie
zapomnę wyrazu twarzy jej ojca. Pod chłopskim kapeluszem ze słomy pałał miłością
do córki i nienawiścią do świata, który ją odtrącił. Rzucał przekrwione spojrzenie
każdemu mijanemu człowiekowi i szukał wzrokiem tych, którzy odwracali oczy.
Przeklinał ich matki i przeklinał bogów, którym oddawali cześć. Odór, przed którym
nie zdecydował się uciec, doprowadził go do obłędu.
Czy powiedziałem, że dziewczynka nie patrzyła nikomu w oczy? Nikomu z
wyjątkiem Shivy. Minęła chwila, nastąpiło ledwo zauważalne złagodzenie rysów jej
twarzy, jak gdyby Shiva wyciągnął rękę, pogłaskał ją i przyniósł jej pociechę. Opuścił
dla niej swoją wysoko uniesioną brodę, zmienił kolor oczu na niebieski i zacisnął
mocno usta. Raptem pod jej powiekami zalśniły łzy. Ojciec, który bluźnierstwami
torował sobie drogę pod górę, zamilkł.
Mój brat, który kiedyś przemawiał językiem bransoletek i którego taniec
poziomem skomplikowania dorównywał tańcowi pszczoły miodnej, nie wiedział, że
poświęci życie takim właśnie kobietom, wyrzutkom społeczeństwa. Będzie je wypatry-
wał na Autobus Terra, dokąd zjeżdżały z prowincji. Będzie płacił naganiaczom, by
odwiedzali najdalsze wioski i wyszukiwali je, schowane, odrzucone przez mężów i
rodziny. Będzie rozprowadzał broszury wszędzie tam, dokąd dotrą ciężarówki Coca-
Coli, czyli gdziekolwiek znajdzie się kawałek utwardzonej drogi, prosząc, by kobiety -
właściwie dziewczęta - wyszły z ukrycia i przyjechały do niego, aby mógł je uzdrowić.
Stanie się światowym ekspertem...
Ale uprzedzam wypadki. Zrozumienie przez Shivę, na czym polega to
schorzenie, przyjdzie dopiero za jakiś czas. Tamtego dnia, jednego z wielu, podczas
których ja dumałem nad swoją przyszłością, Shiva nie czekał, przystąpił do działania.
Ze wzrokiem utkwionym w dziewczynce podszedł do niej i jej ojca i zaprowadził
obydwoje do Hemy. Myślę o tym teraz i uświadamiam sobie, że w tym czynie objawiła
się ustalona zawczasu jego droga życiowa, której przeznaczeniem było zasadniczo
różnić się od mojej.
Rozdział 23
Popłód i inne stworzenia
Skończyła się pora deszczowa. Wróciliśmy do szkoły. Nie minęły nawet dwa
tygodnie, gdy Hema obudziła nas, żeby przekazać coś, co początkowo wziąłem za
dobrą wiadomość:
- Nie ma dzisiaj szkoły. Zostajecie w domu - powiedziała.
Dodała coś o niepokojach w mieście. I że taksówki nie jeżdżą. Przestałem jej
słuchać po „nie ma dzisiaj szkoły".
To był doskonały dzień na spędzenie go w domu. Niebawem miały się
rozpocząć obchody święta Meskel, a pola otaczające Missing pokrywał już żółty
kwiatowy dywan. Pokopiemy piłkę w stokrotkach, wejdziemy do naszego domku na
drzewie... A potem sobie przypomniałem: z Genet pod czujnym okiem Rosiny to już
nie będzie to samo.
Pchnąłem drewniane okiennice i wspiąłem się na parapet. Blask słońca zalał
sypialnię. W południe temperatura osiągnie dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza, ale
teraz przeszedł mnie dreszcz, kiedy postawiłem bosą stopę na chłodnym parapecie. Z
mojego punktu obserwacyjnego spoglądałem ponad wschodnim ogrodzeniem
Missing i widziałem wiodącą zakosami spokojną drogę, która schodziła w dół, a dalej
znikała. Za nią wyrastały wzgórza, jak gdyby droga zapadała się pod ziemię, a potem,
już daleko ode mnie, wyłaniała się cienką jak nitka strużką. Właściwie nigdy nie
jeździliśmy tą drogą, a nawet nie za bardzo wiedzieliśmy, jak się do niej dostać, lecz
mimo to uważałem jej widok za swój. Po lewej stronie drogę podpierał mur niczym
warowna fortyfikacja, spadając razem z nią w dolinę, walcząc o utrzymanie pionu.
Wielkie skupiska purpurowych bugenwilli porastały pobocze, ocierając się gałęziami o
śnieżnobiałe szammy przechodniów. W przejrzystym świetle pierwszych godzin dnia i
żywych kolorach świata było coś takiego, co sprawiało, że myśl, jakoby tę krainę
dręczyły jakiekolwiek kłopoty, nie mieściła się w głowie.
W jadalni przy śniadaniu zwróciłem uwagę na napiętą, zatroskaną minę
Ghosha. Miał na sobie koszulę, krawat i marynarkę. Wyglądało na to, że nie spał od
wielu godzin. Hema siedziała skulona obok niego, nawijając na palec i rozwijając
pasmo włosów. Zaskoczył mnie widok Genet. Kiedy wszedłem, przekrzywiła głowę,
jak gdyby aż do tej pory nie wiedziała, że tu mieszkam. Rosina, która zwykle
dyrygowała rytmem naszych poranków, gdzieś przepadła. Almaz zastygła przy piecu i
dopiero kiedy jajko na patelni zaczęło się przypalać, zdjęła je i przełożyła na mój
talerz. Zobaczyłem łzy w jej oczach.
- Cesarz - powiedziała, kiedy zacząłem na nią naciskać. - Jak oni mogli zrobić
to Jego Wysokości? Cóż za niewdzięcznicy! Zapomnieli już, że ocalił nas przed
Włochami? Że jest wybrańcem Boga?
Przekazała mi to, co sama wiedziała: podczas oficjalnej wizyty cesarza w Liberii
grupa oficerów Gwardii Cesarskiej przejęła nocą władzę. Buntownikami dowodził
nasz generał brygady Mebratu.
- A Zemui?
- Jest z nimi, to jasne! - odparła teatralnym szeptem, kręcąc głową z niedo-
wierzaniem.
- Gdzie jest Rosina?
Skinęła głową w kierunku kwater służących. Zmierzając ku tylnym drzwiom,
Genet przeszła przez kuchnię. Wyglądała na przestraszoną. Zatrzymałem ją i wziąłem
za rękę.
- Wszystko w porządku? - Na jej szyi zauważyłem złoty łańcuszek i wiszący na
nim dziwny krzyżyk.
Skinęła głową, a potem wyszła. Almaz nawet na nią nie spojrzała.
- To prawda - powiedział Ghosh, kiedy wróciłem do jadalni. Spojrzał na Hemę,
jak gdyby obydwoje zastanawiali się, jak dużo informacji mogą nam wyjawić. Nie
udało im się ukryć obaw.
Zeszłego wieczoru generał Mebratu udał się do rezydencji następcy tronu i
poinformował go, że inni knują spisek przeciwko jego ojcu. Za namową generała
książę zwołał spotkanie ministrów lojalnych wobec cesarza. Kiedy wszyscy stawili się
na wezwanie, generał Mebratu aresztował całe zgromadzenie.
Choć była to znakomita sztuczka, poczułem się do głębi poruszony. Nie
umiałem sobie wyobrazić Etiopii bez Hajle Syllasje u steru - nikt nie potrafił. Kraj i
jego przywódca zdawali nam się jednością. Z drugiej strony, generał Mebratu był
naszym bohaterem, człowiekiem, który nie mógł się mylić. Cesarz stracił w naszych
oczach część swego blasku. Nigdy bym się tego nie spodziewał po naszym generale.
Czy ta zdrada ujawniała ciemną stronę jego duszy? Czy może jednak postępował
słusznie?
- Skąd wy to wszystko wiecie? - zapytałem.
Jeden z więźniów, stary, schorowany minister, miał atak astmy, więc z samego
rana wezwano Ghosha do rezydencji następcy tronu.
- Generał wolałby uniknąć ofiar, jeśli to będzie możliwe. Chce, aby przewrót
odbył się pokojowo.
- Czy on zamierza być cesarzem? - spytałem.
Ghosh pokręcił głową.
- Nie, myślę, że nie o to mu chodzi. On chce, żeby biedni mieli co jeść, żeby
mieli ziemię. A to oznacza odebranie jej członkom rodziny królewskiej i Kościołowi.
- No to on w końcu robi coś dobrego czy złego? - dociekał Shiva, podnosząc
wzrok znad książki, którą czytał przy stole. Cały Shiva: nie znosił dwuznaczności,
wolał, kiedy wszystko było jasne i przejrzyste. Często pytał o takie rzeczy, bo nie
rozumiał tego, co dla mnie było oczywiste. Ale tym razem zadał odpowiednie pytanie,
takie, które ja też chciałem zadać. - Czy Gwardia Cesarska nie powinna czasem
chronić cesarza? - dodał.
Ghosh skrzywił się, jakby dociekliwość Shivy fizycznie go zabolała.
- To nie jest mój kraj, kimże ja jestem, by go oceniać? Mebratu dobrze żyje. Nie
musiał tego robić. Uważam, że on to robi dla ludzi. Przed laty padło na niego
podejrzenie, potem stał się ulubieńcem cesarza, a niedawno znowu zaczęto wokół
niego węszyć. Przeczuwał, że wkrótce mogą go aresztować.
Ghosh powiedział, że kiedy wychodził z pałacu księcia, Zemui odprowadził go
do samochodu, wręczył pewien przedmiot i poprosił, by Ghosh przekazał go Genet.
Tym przedmiotem był złoty wisiorek, który Darwin Easton zdjął ze swojej szyi i
podarował Zemuiemu - krzyż Świętej Brygidy. Poprosił Ghosha, żeby przekazał Genet
i Rosinie wyrazy miłości.
Hema ubrała się i razem z Ghoshem poszła do szpitala.
- Chłopcy, nie oddalajcie się od domu. Słyszycie?
Nie wolno nam było opuszczać terenu Missing. Pod żadnym pozorem.
Poszedłem w kierunku bramy. Pod górę mozoliła się zaledwie trójka
pacjentów. Nie widać było samochodów ani autobusów. Stanąłem obok Gebrew i
wyjrzałem na zewnątrz. Cisza była wręcz upiorna, nie mącił jej żaden stukot końskich
kopyt ani dźwięk dzwonków przymocowanych do uprzęży.
- Kiedy czworonożne taksówki zostają w stajni, to poważna sprawa -
podsumował Gebrew.
Po drugiej stronie ulicy były bary, a oprócz nich pracownia krawca i zakład
naprawy radioodbiorników, które mieściły się w dwóch budynkach z pustaków. Nie
było tam jakichkolwiek oznak życia. Lekceważąc ostrzeżenia Hemy i Ghosha, a także
wbrew protestom Gebrew, przeszedłem na drugą stronę ulicy na niewielki arabski suk
- targowisko wtłoczone pomiędzy dwa większe budynki i ograniczone pomalowaną na
kanarkowy odcień żółci konstrukcją ze sklejki. Okno, przez które zwykle odbywała się
sprzedaż, było zamknięte, ale w uchylonych drzwiach zobaczyłem dziecko niosące
owiniętą gazetą i przewiązaną sznurkiem paczuszkę w kształcie stożka. Najpewniej
porcja cukru za dziesięć centów do porannej herbaty. Wślizgnąłem się do środka.
Powietrze było gęste od kadzidła. Gdybym przechylił się przez ladę, mógłbym dotknąć
przeciwległej ściany. Wszystkie arabskie suki w Addis Abebie wyglądały identycznie,
jak gdyby wydało je na świat to samo konstruktorskie łono. Ze sznurka biegnącego od
ściany do ściany pod samym sufitem zwieszały się zamocowane klamerkami do bieli-
zny jednorazowe saszetki z proszkiem do prania Tide, aspiryną Bayera, cukierkami
Chiclets i środkami przeciwbólowymi. Dyndały jak świąteczne ozdoby. Wbity w
krokiew hak rzeźnicki służył jako wieszak do gazet, w które zawijano sprzedawane
produkty. Na drugim haku wisiał sznurek. Na ladzie w słoju znajdowały się papierosy
sprzedawane na sztuki, a tuż obok nich leżały ułożone w stosiki zamknięte paczki
papierosów. Półki wypełniał pozostały asortyment: zapałki, napoje gazowane w
butelkach, długopisy Bic, temperówki, leki bez recepty firmy Vicks, krem Nivea,
zeszyty, gumki, atrament, świeczki, baterie, coca-cola, fanta, pepsi, cukier, herbata,
ryż, chleb, olej i dużo, dużo więcej produktów. Kamionki pełne caramela i ciasteczek
zamykały przestrzeń lady, pozostawiając pośrodku akurat tyle miejsca, żebym mógł
się przez nią przechylić. Zobaczyłem Alego Osmana w przyklejonej do głowy cza-
peczce ze sznurka. Siedział na macie w towarzystwie żony, malutkiej córeczki i dwóch
mężczyzn. Pomieszczenie było tak małe, że podłogi ledwo starczało na legowisko dla
Alego i rodziny - musieli spać ułożeni jak łyżeczki w szufladzie, ze zgiętymi kolanami -
a teraz dodatkowo mieli jeszcze gości. Siedzieli wokół kupki czatu.
Ali był wyraźnie zatroskany.
- Marionie, w takich chwilach my, obcokrajowcy, możemy ucierpieć -
powiedział. Dziwnie w jego ustach zabrzmiało słowo ferengi, obcokrajowiec, w
odniesieniu do jego i mojej osoby, ponieważ obydwaj urodziliśmy się w Etiopii.
Wróciłem do Gebrew i podzieliłem się z nim cukierkami, które kupiłem. Nagle
minęła nas Rosina.
- Zaopiekuj się Genet - rzuciła przez ramię. Nie wiedziałem, którego z nas
miała na myśli: mnie czy Gebrew.
- Czekaj! - krzyknął za nią Gebrew, ale nie posłuchała go.
Pobiegłem za nią i złapałem za rękę.
- Zaczekaj, Rosina. Dokąd idziesz? Powiedz, proszę.
Odwróciła się do mnie z wściekłością, jakby chciała mnie przegonić, ale wtedy
jej twarz złagodniała. Była blada, oczy miała opuchnięte od płaczu, a skórę napiętą ze
strachu albo determinacji, doprawdy trudno było stwierdzić.
- Chłopak ma rację. Nie idź - powiedział Gebrew.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu, księżulku? Od tygodnia nie widziałam
Zemuiego. To prosty człowiek. Boję się o niego. On mnie posłucha. Powiem mu, że ma
być lojalny wobec Boga i cesarza - wobec nich przede wszystkim.
Przestraszyłem się. Przytuliłem się do Rosiny. Delikatnie uwolniła się ode
mnie. Z przyzwyczajenia uszczypnęła mnie w policzek i zmierzwiła włosy. Pocałowała
mnie w czubek głowy.
- Bądź rozsądna - powiedział Gebrew. - Kwatera główna Gwardii Cesarskiej jest
zbyt daleko. Jeśli jest przy generale, to są w pałacu. Będziesz musiała przejść obok
sztabu i szóstego posterunku policji. To za daleko.
Machnęła ręką i odeszła. Gebrew, którego oczy wiecznie łzawiły od jaglicy,
wyglądał, jakby miał zamiar wrzasnąć. Zdawał sobie sprawę, że niebezpieczeństwo
jest znacznie większe, niż mogłem sobie wyobrazić.
Dziesięć minut później nadjechał jeep z zainstalowanym karabinem maszyno-
wym, a za nim opancerzony samochód. Gwardia Cesarska - żołnierze o ponurych
obliczach. Zamiast zwyczajowych hełmów korkowych mieli na głowach hełmy bojowe,
a mundur polowy i pasy z amunicją zastąpiły ich typowe w czasie pokoju oliwkowo-
zielone uniformy. Zamocowany na opancerzonym samochodzie głośnik przemówił:
- Ludzie. Zachowajcie spokój. Jego Wysokość książę Asfa Wossen przejął
władzę. Dziś w południe wyda oświadczenie. Słuchajcie Radia Addis Abeba w
południe. Radio Addis Abeba. Południe. Zachowajcie spokój...
Odszedłem od bramy i udałem się do szpitala. W.W. Gonad siedział pod wiatą
przed bankiem krwi, na kolanach trzymał radio tranzystorowe. Wokół niego tłoczyły
się pielęgniarki i praktykantki. Wyglądał na podekscytowanego, wręcz uszczęśliwio-
nego.
W południe wróciliśmy do bungalowu i zasiedliśmy wokół dwóch odbiorników:
grundiga nastawionego na BBC i tranzystora Rosiny odbierającego Radio Addis
Abeba. Po jednej stronie stała Almaz, ja siedziałem z Genet po drugiej na jednym
krześle. Hema zdjęła zegar z kominka i nakręciła go. Wyraz twarzy, którego nawet nie
próbowała maskować, pokazywał, jak bardzo jest zaniepokojona. Matrona sprawiała
wrażenie najmniej przejętej, studziła sobie kawę i uśmiechała się do mnie. Anoni-
mowy stentorowy głos z brytyjskim akcentem oznajmił:
- Tu BBC World Service...
Gdzieś pod koniec wiadomości spiker zmienił temat ze strajku górników w
Wielkiej Brytanii na ten, który nas żywo interesował.
- Doniesienia z Addis Abeby, stolicy Etiopii, mówią o bezkrwawym zamachu
stanu, którego dokonano podczas oficjalnej wizyty cesarza Hajle Syllasje w Liberii.
Cesarz skrócił wizytę i odwołał oficjalną podróż do Brazylii.
„Zamach stanu" był określeniem, którego nie znałem. Skojarzył mi się z
czynem w gruncie rzeczy eleganckim i trochę staroświeckim, aczkolwiek użyty w jego
kontekście przymiotnik „bezkrwawy" sugerował, że istnieje również wersja „krwawa".
Przyznaję, że w tamtym czasie usłyszenie, jak w radiu, w BBC, mówią o moim
mieście i jeszcze o Gwardii Cesarskiej, było dla mnie czymś ekscytującym. Brytyjczycy
nie mieli pojęcia o Missing, nie wiedzieli, jak wygląda widok z mojego okna. Ale
przynajmniej zmusiliśmy ich do spojrzenia w naszym kierunku. Kilka lat później,
kiedy Idi Amin33 mówił i robił wszystkie te okropne rzeczy, zrozumiałem, że jego
celem było zagrać na nerwach spokojnym ludziom z Greenwich strzegącym czasu
uniwersalnego, zmusić ich do podniesienia głowy znad herbaty i babeczek i powie-
33 Idi Amin Dada Oumee był w latach 1971-1979 prezydentem Ugandy, twórcą brutalnego reżimu odpowiedzialnego za śmierć ponad pół miliona obywateli swojego kraju.
dzenia: „Ach tak, Afryka". Niech przez krótką chwilę będą tak samo świadomi naszego
istnienia, jak my jesteśmy świadomi ich.
Ale jak to możliwe, że BBC patrzyło na nas z Londynu i widziało, co się tu
dzieje?
Kiedy spoglądaliśmy poza ogrodzenie Missing, niczego nie widzieliśmy.
Dobrze po południu, dawno po wiadomościach BBC, częstotliwość Radia Addis
Abeba wypełniły dźwięki muzyki wojskowej, po czym przy wtórze szeleszczących
kartek dało się słyszeć jąkający się głos księcia Asfy Wossena. Z postaci najstarszego
syna cesarza - tęgiego, bladego mężczyzny - którą dane mi było oglądać w gazetach i
na żywo, wyłaniał się człowiek, który najpewniej wrzeszczał ze strachu na widok byle
myszy. Brakowało mu charyzmy cesarza. Następca tronu wygłosił oświadczenie - było
jasne, że czyta z kartki cudzy tekst - napisane oficjalnym, biurokratycznym
amharskim, z którego zrozumieniem wszyscy poza Almaz i Gebrew mieliśmy spore
kłopoty. Kiedy skończył, zdenerwowana Almaz wyszła z jadalni. Kilka minut później -
jak oni to zrobili? - BBC wyemitowało tłumaczenie książęcego wystąpienia.
- Lud Etiopii wiele lat czekał na dzień, w którym bieda i zacofanie przestaną
istnieć, lecz niczego nie osiągnięto...
Następca tronu oznajmił, że jego ojciec zawiódł naród. Nadszedł czas, by obrać
nowego przywódcę. Nadeszła nowa era. Niech żyje Etiopia. I tak dalej.
- To są słowa generała Mebratu - powiedział Ghosh.
- Raczej jego brata - stwierdziła Hema.
- Musieli przystawić księciu pistolet do głowy - dodała Matrona. - Niewiele w
jego głosie entuzjazmu.
- No to powinien był odmówić - powiedziałem. Wszyscy na mnie spojrzeli.
Nawet Shiva podniósł głowę znad książki, którą akurat czytał. - Powinien był
powiedzieć: „Nie, nie przeczytam tego. Wolę umrzeć, niż zdradzić ojca".
- Marion ma rację - odezwała się w końcu Matrona. - Niedobrze to świadczy o
charakterze młodego księcia.
- Przecież wykorzystanie następcy tronu to tylko wybieg - powiedział Ghosh. -
Im nie chodzi o obalenie monarchii. Oni chcą, żeby lud oswoił się z myślą o zmianach.
Widzieliście, jak zareagowała Almaz na wiadomość, że cesarza wysadzono z siodła?
- Czemu miałoby im zależeć na tym, co myśli lud? Mają broń. I władzę -
stwierdziła Hema.
- Liczą się z możliwością wojny domowej - wyjaśnił Ghosh. - Chłopstwo
uwielbia cesarza. I nie zapominaj o ochotniczej armii, o tych wojowniczych wiarusach,
którzy bili się z Włochami, ani to regularna armia, ani Gwardia Cesarska, ale liczebnie
przewyższa obydwie formacje. Mogą zalać całe miasto.
- Mogą to zrobić mimo wszystko - zauważyła Matrona.
- Mebratu nie mógł zawczasu zadbać o wsparcie armii, policji i lotnictwa -
powiedział Ghosh. - Podejrzewam, że im więcej osób zaangażowałby w spisek przed
dokonaniem puczu, tym większe byłoby prawdopodobieństwo, że ktoś go zdradzi.
Kiedy dziś rano pojechałem do pałacu, generał kłócił się z bratem. Eskinder naciskał,
żeby uwięzić wszystkich generałów armii, wykorzystując ten sam podstęp, za pomocą
którego zwabił w pułapkę pozostałych zwolenników cesarza. Ale generał mu się
sprzeciwił.
- Widziałeś się z generałem w pałacu? - zapytałem.
- Niestety tak - wtrąciła Hema. - To nie jego sprawa. Lepiej, żeby się w to nie
mieszał - dodała zagniewana.
Ghosh westchnął.
- Pojechałem tam jako lekarz, Hema, przecież ci mówiłem. Kiedy dotarłem na
miejsce, Tsigue Debou, szef policji, opowiedział się po stronie generała, ale obydwaj z
Eskinderem naciskali na niego, by wydał rozkaz ataku na sztab armii, zanim ta zdąży
się zreorganizować. Generał się nie zgodził. On był... poruszony. To byli jego przyja-
ciele, jego towarzysze. Był przekonany, że dobrzy ludzie w innych służbach przejdą na
jego stronę. Nie spieszył się. Odprowadził mnie do drzwi i podziękował. Powiedział
mi, że jest zdecydowany unikać rozlewu krwi.
Przez resztę dnia na ulicy panowała ta sama niesamowita cisza. Niewielu
pacjentów zdecydowało się przyjść do Missing, a ci, którzy mogli się poruszać,
postanowili wrócić do swoich domów. Siedzieliśmy z uchem przy radiu.
Genet była sama w swojej kwaterze. Późnym popołudniem Hema wysłała mnie,
żebym ją zawołał. Przyprowadziłem ją za rękę. Udawała dzielną, ale widziałem, że się
boi i martwi. Tę noc przespała u nas na sofie, bo Rosina nie wróciła.
Następnego dnia miasto milczało, a krążyły wyłącznie po ulicach plotki. Tylko
najbardziej odważni właściciele sklepów zdecydowali się je tego dnia otworzyć.
Chodziła pogłoska, że armia nadal się waha, rozdarta pomiędzy poparciem dla
przywódców puczu a lojalnością wobec cesarza.
W południe Gebrew przyszedł i oznajmił, że chyba powinniśmy podejść do
bramy. Dotarliśmy tam akurat w porę, by obejrzeć długą procesję studentów, którzy z
błyszczącymi od potu i z przejęcia twarzami wymachiwali etiopskimi flagami. Nieśli
transparenty z nazwami uczelni: UNIWERSYTET NAUK ŚCISŁYCH I HUMA-
NISTYCZNYCH, SZKOŁA TECHNICZNA... Pracownicy służb publicznych z opaskami
na rękach czuwali nad pokojowym przebiegiem manifestacji. Ku swojemu rozbawie-
niu zobaczyłem W.W. Gonada maszerującego pod sztandarem szkoły biznesu.
Obdarzył nas niepewnym uśmiechem, poprawił sobie krawat i poszedł dalej, starając
się wyglądać jak członek ciała pedagogicznego. W pochodzie uczestniczyło kilka, a
może kilkanaście tysięcy studentów i nauczycieli, a wszyscy oni skandowali jednym
głosem po amharsku:
Rodacy, obudźcie się - historia was wzywa
Koniec z niewolnictwem, wolność wygrywa!
Na transparentach widniały napisane angielszczyzną hasła: BEZKRWAWA
REWOLUCJA DLA KAŻDEGO, POPRZYJMY POKOJOWO NOWY RZĄD LUDOWY.
Po obydwu stronach drogi stali ostrożni gapie, którzy - podobnie jak my - zbyt
długo ukrywali się za drzwiami własnego domu. Bezpańskie psy biegały dokoła
procesji i obszczekiwały maszerujących, powiększając ogólny harmider. Jakaś
niebrzydka studentka w dżinsach wcisnęła nam do rąk ulotki. Almaz w panice oddała
jej kartki, jakby były nieczyste.
- Hej, panienko! Czy po to rodzice wysłali cię na studia? - zawołała za nią.
Starszy mężczyzna z brodą machał packą na muchy, jakby chciał nią trzepnąć
studentów.
- Gdybyście się uczyli, nie mielibyście czasu na coś takiego - krzyczał. - Nie
zapominajcie, kto wam zbudował uniwersytet i kto nauczył was czytać!
Później dowiedzieliśmy się od W.W. Gonada, że w Merkato muzułmańscy i
erytrejscy sklepikarze powitali studentów wiwatami. Ale w pozostałych dzielnicach
maszerujący spotkali się z chłodnym przyjęciem, a kiedy demonstrujący skręcili w
stronę kwatery głównej armii z zamiarem przekonania sił zbrojnych, by dołączyły się
do rewolucji, napotkali na swej drodze zasieki i pluton wojska w rynsztunku bojo-
wym. Młody dowódca zapowiedział, że demonstranci mają dokładnie jedną minutę,
aby się rozejść. Gdy czas minie, rozkaże żołnierzom otworzyć ogień. Studenci
usiłowali wysuwać argumenty, ale dźwięk odwodzonych zamków strzelb przekonał
ich, że jednak lepiej się wycofać. Wtedy W.W. Gonad odłączył się od pochodu.
Nadal cieszyłem się, że nie chodzę do szkoły, ale niepokój malujący się na
twarzach dorosłych odbierał mi całą radość z nieoczekiwanych wakacji. Ghosh i
Matrona wrócili do szpitala, żeby przygotować się na przyjęcie rannych z manifestacji.
Hema miała tego popołudnia trochę pracy przy obrotach płodów. Shiva, który do tej
pory nieszczególnie interesował się tym, co się wokół niego działo, zrobił się
niespokojny, jak gdyby wyczuwał coś, czego nie widzieli inni. Co dla niego nietypowe,
poprosił Hemę, czy mogłaby zostać w domu i nie iść do pracy.
- Wolałabym nie iść, kochanie - odparła, walcząc sama ze sobą. - Ale muszę.
- Zabierz nas ze sobą - zaproponował Shiva. - Zrobiliśmy ćwiczenia z Bickhama
- dodał. - Widzisz? Tak jak kazałaś. - Jego pismo odręczne było ładniejsze niż
wydrukowane w książce przykłady ozdobnych stylów. - Prosimy.
- Naprawdę nie mogę... - powiedziała Hema. - Muszę też jeszcze pójść na
porodówkę.
- Pójdziemy z tobą - stwierdził Shiva.
- Nie. Nie wpuszczę was na porodówkę. - Widziała rozczarowanie na twarzy
Shivy. - Ale wiecie co, chłopcy, możecie pójść na obroty i zaczekać tam na mnie. Tylko
pamiętajcie: trzymajcie się razem.
To dopiero niespodzianka. W przeciwieństwie do Ghosha, Hema, nawet jeśli
używała w pracy stetoskopu, nigdy nie przynosiła go do domu. Biały fartuch, w
którym czasem widywaliśmy ją w szpitalu, nigdy nie opuszczał jego murów. Rzadko
myślałem o Hemie jako o lekarce, ponieważ w domu była matką i tylko matką. Ghosh
nieustannie rozwodził się nad medycyną, Hema zaś nigdy. Wiedzieliśmy, że na co
dzień pracuje na porodówce, a w poniedziałki i środy operuje. Z tego, co udało nam
się podsłuchać, była świetną, cenioną lekarką, ale nikt nigdy nie wdawał się przed
nami w szczegóły jej zajęcia. Hema pragnęła, byśmy wiedzieli, że jesteśmy jej oczkiem
w głowie i żadne lekarskie obowiązki nie zmącą jej czujności. Obroty były tego
dobrym przykładem. Od dłuższego czasu o nich słyszeliśmy, ale nie mieliśmy
zielonego pojęcia, co się podczas nich odbywało. Według słownika, słowo „obrót"
pochodziło od łacińskiego słowa versus - też mi wyjaśnienie.
Nocne wyjścia Hemy kojarzyły nam się z innymi, jeszcze bardziej zagadkowymi
słowami, rzucanymi przez nią jakby od niechcenia: „rzucawka", „krwotok
poporodowy", i najbardziej z nich wszystkich mrożące krew w żyłach: „opóźniony
popłód". Tego ostatniego nie było nawet w słowniku medycznym. W innych okolicz-
nościach nigdy nie słyszeliśmy o popłodzie, chyba że był opóźniony. Obawiano się go,
a jednocześnie oczekiwano jego nadejścia. Shiva i ja szukaliśmy tego popłodu na
drzewach rosnących wokół Missing albo wysoko na niebie.34
Shiva narysował popłód, który w jego wersji wyglądał jak latające pojedyncze
skrzydło, wydłużony trójkąt, ślepy, beznogi, lecz piękny, foremny, aerodynamiczny i
absolutnie zagadkowy. Czy śmierć naszej matki była związana z opóźnionym
popłodem? Najprostszym rozwiązaniem byłoby zapytać Hemę. Ale to był temat tabu.
Przynajmniej tyle wywnioskowaliśmy z jej zachowania.
Przychodnia dla kobiet znajdująca się nieco z tyłu, za głównym budynkiem
szpitala, odstawała od bielonych wapnem ścian Missing, ponieważ szczyciła się
limonowozielonym kolorem murów i niebieskimi barierkami. Nad schodkami
prowadzącymi do przychodni z drzewa hygenii zwisały pomarańczowe kwiaty.
Trawnik wokół drzewa porastały niebieskie lobelie i różowa koniczyna. Na schodkach
siedziały całe zastępy ciężarnych pacjentek skrywających włosy pod chustami.
Czekając, wtykały sobie świeże kwiaty za uszy i rozprostowywały nogi. W białych,
mieniących się w słońcu szammach i z wydętymi brzuchami, ściskając w rękach
różowe karty pacjenta, wyglądały jak stado pełnych życia gęsi. Niektóre z nich
przyszły na bosaka, a inne zsunęły ze stóp plastikowe buty. W mieście sytuacja nadal
była napięta, ale patrząc na te kobiety, słuchając ich śmiechu, narzekań na spuchnięte
kostki, na mężów i spiekotę, nie sposób było się tego domyślić.
Kiedy nas zobaczyły, zawołały, byśmy się z nimi przywitali. Wypytywały o
nasze imiona i wiek, bawiły się naszymi włosami i dziwiły, jak bardzo jesteśmy do
siebie podobni. Uparły się, żebyśmy z nimi usiedli; ja wolałem nie, ale Shiva zgodził
się nader chętnie. Usiadłem więc skrępowany, jak kurczak wciśnięty między kury.
Shiva zdawał się być w swoim żywiole. 34 „Popłód" to po angielsku afterbirth, słowo brzmiące podobnie do afterbird, czyli dosłownie „poptak" - stąd pomysł chłopców, by szukać go na drzewie.
Jakże często się zdarza, że tak naprawdę nie potrafimy spojrzeć z dystansu na
własną rodzinę i dopiero obcy ludzie mówią, że ktoś nam bliski podrósł albo się
postarzał. Muszę wyznać, że często uważałem, że doskonale znam wygląd Shivy, bo w
końcu był moim bratem bliźniakiem. Ale tamtego dnia ujrzałem go na nowo: szerokie,
wypukłe czoło, kręcone włosy, które spadały mu na czoło, grożąc, że w pewnym
momencie zasłonią mu oczy, wyważone proporcje brwi i oczu, a do tego maniera
kładzenia palca na policzku wzorem Nehru z portretu wiszącego na ścianie w naszym
bungalowie. Dla mnie zupełną nowością był jego uśmiech, który przemieniał mojego
współlokatora z matczynego łona w niebieskookiego nieznajomego, nadając jego
postaci lekkość, tak że gdyby nie silne kobiece dłonie spoczywające na jego ramionach
i głaszczące jego włosy, oderwałby się od ziemi i uniósł.
Jedna z kobiet przeczytała różową ulotkę, którą wojskowy samolot zrzucił nad
Piazzą i Merkato. Była jedyną spośród całej grupy, która - choć robiła to bardzo wolno
- potrafiła czytać.
- Wiadomość od Jego Świątobliwości, patriarchy Kościoła Abuny Basiliosa -
oznajmiła, a odpowiedziało jej kiwanie głowami i znaki krzyża na piersiach, jak gdyby
Jego Świątobliwość stał tuż obok. - Do moich dzieci, etiopskich chrześcijan, i do
całego ludu etiopskiego. Wczoraj, mniej więcej o dziesiątej wieczorem, żołnierze
Gwardii Cesarskiej, którym powierzono zadanie dbania o bezpieczeństwo i zdrowie
rodziny królewskiej, popełnili zbrodnię zdrady wobec własnego kraju...
Siedząc między tymi kobietami i pocąc się w prażącym słońcu, zadrżałem.
Widziałem, że kobiety potraktowały słowa patriarchy z nabożną czcią. On przemawiał
w imieniu Boga. Nie wróżyło to zbyt dobrze mężczyźnie, którego tak bardzo
podziwialiśmy, generałowi Mebratu.
Przeczytawszy ulotkę, kobiety zaczęły się zachowywać nieznośnie. Przedrzeź-
niały żołnierzy Gwardii Cesarskiej, a potem mężczyzn w ogóle, śmiejąc się i bawiąc,
jakby były na weselu. Shiva był zachwycony, uśmiechał się od ucha do ucha. Niepokój,
który mu wcześniej towarzyszył, zniknął. Zdawało się, że tam, w otoczeniu ciężarnych
kobiet, znalazł swoje miejsce. W moim bracie nadal było wiele rzeczy, których nie
rozumiałem.
Kiedy przyszła Hema, kobiety dźwignęły się na nogi, chociaż kazała im nie
wstawać. Zobaczywszy, że pacjentki przyjęły nas pod swoje skrzydła, Hema błysnęła
oczami z rodzicielską dumą.
*
Kobiety, po trzy naraz, siadały na łóżku. Opuszczały spódnice i podciągały
bluzki, by pokazać nabrzmiałe brzuchy. Kiedy jedna z pacjentek dała Shivie znak, żeby
podszedł i wziął ją za rękę, ruszył raźno, a ja za nim. Hema ugryzła się w język.
- Wszystkie końcówka trzeciego trymestru - powiedziała po chwili, nie
tłumacząc, co to oznacza.
Używała obydwu rąk, by się upewnić, że pozycja dziecka jest „inna niż główką
do dołu. Jeśli główka dziecka nie jest zwrócona w stronę stóp matki, nie będzie łatwo
go wyjąć. To dlatego z przychodni prenatalnej te kobiety trafiły tutaj, do przychodni
obrotów", powiedziała, wspominając o przychodni, w której, jak wiedzieliśmy,
przyjmowała w inne dni.
Wyjęła dziwny, jakby zdeformowany stetoskop. Głowica stetoskopu została
zaopatrzona we wspornik w kształcie litery U, o który lekarz opierał czoło, a następnie
przyciskał głowicę do skóry pacjentki, wolnymi rękami trzymając jej brzuch. Hema
wystawiła do góry palec jak dyrygent domagający się od publiczności całkowitej ciszy.
Rozmowy ucichły, a pacjentki na noszach i tłoczące się przy drzwiach wstrzymały
oddech, dopóki Hema nie wstała i powiedziała:
- Galopuje jak ogier!
Zawtórował jej chór:
- Niech będą dzięki!
Hema nie zaproponowała, byśmy sami posłuchali.
Zabrała się do rzeczy.
- Tą ręką łapię dziecko za główkę. Drugą rękę kładę tam, gdzie znajduje się
pupa. Skąd wiem, gdzie to jest? - Spojrzała na Shivę, jakby zadał bezczelne pytanie.
Potem się zaśmiała. - Synu, czy wiesz, ile tysięcy dzieci potraktowałam w ten sposób?
Nie zastanawiam się nad tym. Główka jest twarda jak orzech kokosowy. Pupa jest
bardziej miękka, trudniej ją wyczuć. Oglądam dziecko dłońmi - powiedziała, rysując w
powietrzu kształt nad gołym brzuchem. - Dziecko jest zwrócone do mnie plecami. A
teraz patrzcie. - Zaparła się. Uciskając równomiernie, ale stanowczo dłońmi,
popchnęła główkę w jedną stronę, a pupę w drugą, jednocześnie zbliżając dłonie do
siebie, jak gdyby chciała spowodować zwinięcie się dziecka. Ustawienie kciuka
względem pozostałych palców, ich wzajemna bliskość, cała ta poezja ruchów
skojarzyła mi się z gestami tańca bharatanatjam. - I już! Widzicie? Początkowy opór,
przyleganie, a potem dziecko ustępuje i obraca się. - Niczego nie zobaczyłem. - Ależ
oczywiście, że niczego tak naprawdę nie widać. Przecież dziecko unosi się w wodzie.
Wystarczy, że wprowadzę je w ruch, a dziecko samo dokończy obrót. Dzięki temu
unikniemy porodu pośladkowego i będziemy mieli poród główkowy. To znaczy:
normalny. - Raz jeszcze posłuchała serca płodu, aby upewnić się, że bije z tą samą
mocą.
Hema uwinęła się ze swoją pracą, gnana tą samą energią, z jaką rozdawała
karty przy brydżu albo przepytywała nas z ortografii. Tylko jedno dziecko odmówiło
salta.
- O ile mi wiadomo, wszystkie te zabiegi mogą się okazać jedną wielką stratą
czasu. Ghosh chce, żebym przeprowadziła badania nad tym, ile dzieci powraca do
poprzedniej pozycji, tej przed obrotem. Wiecie, jak to on potrafi: „Niezbadana
praktyka nie powinna być praktykowana". - Prychnęła, przypomniawszy sobie coś
jeszcze. - Kiedy byłam dzieckiem, miałam takiego kolegę, chłopca z sąsiedztwa, na-
zywał się Velu. Hodował kurczaki. Od czasu do czasu kura zaczynała gdakać w pewien
specyficzny sposób i wtedy Velu wiedział - nie pytajcie mnie jak - że jajko utknęło w
poprzek. Wtedy sięgał do środka i obracał je. Kura przestawała gdakać i swobodnie
znosiła jajko. Velu, kiedy miał tyle lat co wy, potrafił być nie do zniesienia. Ale teraz,
kiedy przypominam sobie tę jego sztuczkę z kurami, zastanawiam się, czy nie
powinnam była bardziej go doceniać.
Bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby nic zepsuć tej magicznej chwili. Rzadko
się zdarzało, by Hema myślała na głos jak teraz.
- Tak między nami, chłopcy, nie mam najmniejszej ochoty publikować
artykułu, który wysadziłby mnie z interesu. Bo ja lubię obracać.
- Ja też - powiedział Shiva.
- W Indiach czy tutaj, wszystkie kobiety są takie same - powiedziała Hema,
spoglądając na tłoczące się w wejściu przyszłe matki. Po obrocie żadna z nich nie
poszła do domu. Czekały na herbatę, chleb i tabletkę witaminową, które zwykle
dostawały po badaniach. Uśmiechały się do Hemy z uczuciem siostrzanej miłości -
nie, raczej uwielbienia. - Spójrzcie na nie! Wszystkie zadowolone i rozpromienione.
Za kilka tygodni, kiedy zacznie się poród, będą krzyczały, wrzeszczały, darły się i
przeklinały mężów. Zamienią się w diablice. Nie rozpoznacie ich. A teraz? Teraz
zachowują się jak anioły. - Westchnęła. - To jest stan, w którym kobieta jest
najbardziej kobieca.
Problemy miasta i w ogóle całego kraju zniknęły, przynajmniej dla mnie i dla
Shivy. Jakież mieliśmy szczęście z takimi rodzicami jak Ghosh i Hema. Czego tu się
bać?
- Mamo - odezwał się Shiva. - Ghosh mówi, że ciąża to choroba przenoszona
drogą płciową.
- Mówi tak, bo wie, że mi to powtórzycie. Stary drań. Nie powinien wam
opowiadać takich rzeczy.
- Pokażesz nam, skąd wychodzi dziecko? - zapytał Shiva.
Wiedziałem, że mówi poważnie - i tymi słowami sprawił, że czar prysnął.
Byłem na niego wściekły. Dzieciom w kontaktach z dorosłymi niezbędna jest pewna
przebiegłość, której Shivie najwyraźniej brakowało. W ten sam tajemniczy sposób, w
jaki wyrastają stałe zęby, w moim ciele zadomowił się wstyd jako cena za ciekawość,
skrępowanie i zażenowanie pojawiły się razem z nim, by zamaskować dojmujące
poczucie winy.
- Dobrze. Wystarczy. Pora wracać do domu - stwierdziła Hema.
- Mamo, co to znaczy „płciowy"? - zapytał Shiva.
Hema wypchnęła nas na zewnątrz. Przyjrzałem się mojemu bratu bliźniakowi.
Nie byłem pewien, co chciał osiągnąć: po prostu drażnił się z nią czy też odezwał się w
nim niekonwencjonalny sposób myślenia? Reakcja Hemy tylko powiększyła mętlik w
mojej głowie:
- Muszę na chwilę pójść na oddział. Nie wychodźcie z domu, chłopcy.
Przegoniła nas poirytowanym „sio!", a równocześnie - jeśli dobrze zauważyłem
- usiłowała ukryć rozbawienie.
Rozdział 24
Kochać konającego
W kraju, którego piękna nie sposób opisywać, nie używając przy tym słowa
„niebo", widok trzech odrzutowców, które przecinają błękit, ostro wspinając się w
górę, zapierał dech w piersiach.
Akurat stałem wtedy na trawniku przed domem. Fala uderzeniowa przetoczyła
się po ziemi i wspięła po moim kręgosłupie. Usłyszałem eksplozję. Stałem, jakby nogi
wrosły mi w ziemię. W oddali pojawił się słup dymu. Porażającą ciszę, która potem
zapadła, przerwał wrzask setek zrywających się do lotu ptaków i szczekanie bodaj
wszystkich psów w mieście.
Nadal chciałem wierzyć, że to wszystko - odrzutowce i bomby - jest częścią
większego planu, oczekiwanym rozwojem wypadków, i że nawet jeśli ja nie mam o
tym zielonego pojęcia, Hema i Ghosh z pewnością rozumieją, co się dzieje. I
cokolwiek to jest, potrafią to odkręcić.
Kiedy Ghosh wypadł z domu i podbiegł do mnie tak szybko, jak tylko mógł,
złapał mnie i zabrał do środka, zobaczyłem w jego oczach strach, i wtedy pozbyłem się
złudzeń. Dorośli nie panowali nad sytuacją. Wcześniej pojawiały się sygnały, po
których powinienem się zorientować, ale nawet kiedy przyglądałem się Gwardii
Cesarskiej okładającej staruszkę, wolałem wierzyć, że Hema i Ghosh mają wszech-
świat pod kontrolą.
Uzdrowienie tej sytuacji przekraczało jednak ich możliwości.
Ghosh, Hema i Almaz wyciągnęli materace z sypialni i ułożyli je w korytarzu.
Pobielone wapnem ściany naszej chikka - wzniesione z błota i słomy - nie zapewniały
należytej ochrony. Kiedy przenieśliśmy się do korytarza, kule, aby nas dosięgnąć,
musiałyby przejść przez co najmniej dwie lub trzy ściany bungalowu. Pociski
przelatywały ze świstem nad głowami, zdawało się, że całkiem blisko, podczas gdy
trzaski i głuche uderzenia dochodziły ze znacznej odległości. W kuchni dzwoniły kie-
liszki. Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że kula roztrzaskała szybę.
Leżałem sztywno na materacu i nie mogłem się poruszyć. Czekałem, aż ktoś powie:
„Byliśmy świadkami kolosalnego błędu, który lada moment zostanie naprawiony, a
wtedy będzie można wyjść z domu i pobawić się".
- Myślę, że możemy z powodzeniem założyć, iż armia lądowa i siły powietrze
postanowiły nie przyłączać się do zamachowców - powiedział Ghosh, patrząc, czy
Hema zareaguje na to niedomówienie. Nie zareagowała.
Usta Genet drżały. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak bardzo się martwi. Za
każdym razem, gdy pomyślałem o Rosinie, nieobecnej już od ponad dwudziestu
czterech godzin, czułem w żołądku lodowaty supeł. Wyciągnąłem do Genet rękę.
Ścisnęła ją kurczowo.
O zmierzchu wymiana ognia nasiliła się, a dodatkowo zrobiło się przejmująco
zimno. Matrona, najwyraźniej nie czując strachu, krążyła między szpitalem a
bungalowem mimo naszych próśb, by nie wystawiała głowy na zewnątrz. Kiedy
chciałem pójść do łazienki, musiałem się czołgać. Przez okno obserwowałem świecące
pociski smugowe rysujące na niebie skomplikowane wzory.
Gebrew zamknął bramę i zabezpieczył ją łańcuchem, po czym wycofał się ze
swojej stróżówki do głównego budynku szpitala. Pielęgniarki i studentki zaadapto-
wały na sypialnię obszerną jadalnię w kwaterach pielęgniarskich. W.W. Gonad i
Adam czuwali nad ich bezpieczeństwem.
Przed północą rozległo się stukanie do kuchennych drzwi. Kiedy Ghosh je
otworzył, naszym oczom ukazała się Rosina! Genet, Shiva i ja zerwaliśmy się i
rzuciliśmy jej w ramiona. Choć gorące łzy leciały jej z oczu, Genet nakrzyczała na
swoją matkę w języku tigrinia za to, że ją zostawiła i kazała jej się zamartwiać.
Za Rosiną stała uśmiechnięta Matrona. Przeczucie kazało jej i Gebrew zejść do
zamkniętej na cztery spusty bramy i jeszcze raz, ostatni raz, sprawdzić. Znaleźli
Rosinę przyklejoną do furty i szukającą schronienia przed wiatrem.
Pochłaniając góry jedzenia, Rosina powiedziała, że jest znacznie gorzej, niż
sądziła.
- Chciałam dotrzeć na północ miasta, ale wojsko zablokowało drogi. Musiałam
szukać przejścia, najpierw tędy, potem tamtędy.
Pożar szalejący wokół jednej z rezydencji zmusił ją do poszukania schronienia,
a potem czołgi i wozy opancerzone odcięły jej drogę powrotną. Spędziła noc na ganku
sklepu w Merkato razem z innymi ludźmi, którym w wędrówce przeszkodził
zapadający zmrok. Rano nie była w stanie wydostać się z Merkato, ponieważ ulicami
przemieszczały się plutony wojska, rozkazując wszystkim usunąć się z drogi. Dopiero
wieczorem udało jej się pokonać pięć kilometrów dzielących ją od Missing.
Potwierdziła nasze najgorsze obawy: regularna armia, siły powietrzne i policja
zaatakowały stanowiska Gwardii Cesarskiej. W całym mieście toczyła się wojna
pozycyjna. Wojsko sukcesywnie koncentrowało swój atak na pozycje generała
Mebratu.
Rosina wymknęła się do swojej kwatery, żeby się umyć i przebrać. Jakiś czas
później wróciła z materacem - i przyniosła nam caramela. Genet nadal nie potrafiła
jej wybaczyć. Nie odstępowała jej na krok.
Matrona usadowiła się na swoim materacu i rozprostowała nogi. Włożyła rękę
pod sweter i wyjęła stamtąd rewolwer, po czym wcisnęła go między materac a ścianę.
- Matrono! - szepnęła Hema.
- Wiem, Hema... Nie kupiłam go za pieniądze baptystów, jeśli o to ci chodzi.
- Nie, akurat nie o to mi chodzi - odparła Hema, patrząc na pistolet, jakby w
każdej chwili mógł wystrzelić.
- Przysięgam, to był tylko prezent. Przechowywałam go tak, żeby nikt go nie
mógł znaleźć. Ale sama rozumiesz... szabrownicy, to ich powinniśmy się obawiać -
powiedziała Matrona. - Być może to ich powstrzyma. Kupiłam jeszcze dwa pistolety.
Dałam je W.W. Gonadowi i Adamowi.
Almaz przyniosła koszyk indżery i curry z jagnięciną. Jedliśmy palcami ze
wspólnego naczynia. A potem znowu wyczekiwanie, nasłuchiwanie trzasków i
strzałów w oddali. Atmosfera była zbyt napięta, by czytać albo w ogóle robić
cokolwiek poza leżeniem i czekaniem.
Shiva siedział po turecku. Precyzyjnie złożył kartkę papieru na pół, po czym
przedarł ją, a następnie powtórzył tę samą czynność kilkakrotnie, aż otrzymał cały
stosik niewielkich kwadracików. Wiedziałem, że wydarzenia ostatnich godzin
wstrząsnęły nim tak samo jak mną. Obserwując jego metodyczne ruchy, miałem
wrażenie, że próbuje zająć czymś umysł i ręce. Odłożył jeden kwadracik na bok, a
pozostałe przeliczył. Obok tego pierwszego położył trzy kolejne kwadraciki, potem
siedem, a później jedenaście. Nie wytrzymałem. Musiałem zapytać.
- Liczby pierwsze - odparł, jak gdyby te dwa słowa wszystko wyjaśniały. Kołysał
się do przodu i do tyłu, poruszając przy tym bezgłośnie ustami. Podziwiałem jego
talent do dystansowania się do otoczenia poprzez taniec, rysowanie motocykli lub
zabawę z liczbami pierwszymi. Potrafił na tak wiele sposobów wspiąć się do domku na
drzewie we własnej głowie, uciec od szaleństwa świata i wciągnąć za sobą drabinkę.
Zazdrościłem mu.
Tego wieczoru ucieczka Shivy nie była jednak do końca udana. Wiedziałem o
tym, ponieważ, przyglądając mu się, nie odczuwałem ulgi.
- Nie warto - powiedziałem do niego. - Chodźmy spać.
Posłusznie odłożył kwadraciki.
Rosina i Genet, wycieńczone, dawno już spały kamiennym snem. Powrót
Rosiny był dla nas ulgą, ale prawdziwego spokoju doznałem, kiedy dotknąłem głowy
Shivy - poczułem się wówczas bezpieczny i miałem wrażenie kompletności,
schronienia, domu na końcu świata. „Dzięki Bogu, cokolwiek się zdarzy - pomyślałem
- zawsze pozostanie nam ShivaMarion". Chociaż za każdym razem, gdy zaszła taka
potrzeba, mogliśmy przywołać naszego ShiveMariona, z nagłym poczuciem winy
uświadomiłem sobie, że nie robiliśmy tego już od dłuższego czasu. Dałem mu
kuksańca w żebra, a on mi oddał. Nie musiałem otwierać oczu, by zobaczyć jego
uśmiech. Powrót Shivy, prawdziwego Shivy, nie tego, który siedział z ciężarnymi
kobietami na stopniach szpitala, dodał mi otuchy. Razem mieliśmy przewagę nad
światem.
W pewnym momencie obudziłem się i zobaczyłem, że wszyscy poza Ghoshem i
Matroną śpią. Wystrzały z karabinów docierały do nas wściekłymi falami przerywa-
nymi nerwowymi okresami ciszy. Dzięki temu wyraźnie usłyszałem, jak Matrona
mówi do Ghosha:
- Kiedy cesarz uciekł z Addis Abeby w 1936 roku, tuż przed wkroczeniem
Włochów, zapanował chaos... Powinnam była się udać do poselstwa brytyjskiego.
Wystarczyłoby postawić przed bramą oddział piechoty sikhijskiej, w tych ich turba-
nach, z brodami i bagnetami, a żaden szabrownik by tu nie wszedł. To mój największy
błąd, że tam nie poszłam.
- A dlaczego nie poszłaś?
- Skrępowanie. Kiedyś jadłam kolację z ambasadorem i jego żoną. Czułam się
tam kompletnie nie na miejscu. Bogu niech będą dzięki za Johna Melly'ego. Był
młodym lekarzem misji. Siedział obok mnie. Mówił o swojej wierze i nadziejach na
wybudowanie tutaj szkoły medycznej... - jej głos stopniowo cichł.
- Kiedyś o nim wspomniałaś - powiedział Ghosh. - Kochałaś go. Mówiłaś, że
pewnego dnia mi o tym opowiesz.
Zapadła długa cisza. Kusiło mnie, żeby otworzyć oczy, ale wiedziałem, że wtedy
wszystko zepsuję.
Matrona miała zachrypnięty głos:
- Zostając tutaj, stałam się odpowiedzialna za śmierć Johna Melly'ego. Szpital
nie nazywał się wówczas szpitalem Missing. Sądziłam, że przecież nie ośmielą się
ruszyć szpitala, ale nasz własny salowy wpuścił tu motłoch. Złapali młodą asystentkę
pielęgniarki i zgwałcili ją. Pobiegłam do infirmerii i wpadłam na doktora Sorkisa. Ty
go nigdy nie poznałeś. Był Węgrem, okropnym chirurgiem i ponurym gościem.
Operował jak technik, zupełnie bez zaangażowania. Zanim pojawiliście się ty, Hema i
Stone, przez Missing przewinęło się wielu lekarzy, którzy nigdy nie zagrzali tu
miejsca... - Znowu westchnęła. - Tamtej nocy Sorkis był jednak kimś. Bo miał strzelbę
i pistolet. Kiedy tłum dotarł do infirmerii, błagałam Tesfaye - tak się nazywał nasz
salowy - przez zamknięte drzwi: „Na miłość boską, nie bierz udziału w tej nie-
godziwości". Ale on ze mnie drwił, ach, jak on drwił: „Nie ma Boga, Matrono",
powiedział. I powiedział jeszcze więcej okropnych rzeczy.
Kiedy wybili dziurę w drzwiach, doktor Sorkis opróżnił pierwszy magazynek na
wysokości głowy, a drugi na wysokości krocza. Ogłuchłam od dźwięku wystrzałów.
Kiedy odzyskałam słuch, doszedł do mnie krzyk mężczyzn skręcających się z bólu.
Sorkis naładował strzelbę i wyszedł z infirmerii, plując ogniem na wysokości kolan.
Wyznaję, że z nieukrywaną przyjemnością patrzyłam, jak uciekają, kulejąc. Nie
czułam już strachu, tylko złość. Tesfaye znów zaatakował... Chyba myślał, że motłoch
nadal jest po jego stronie. Sorkis podniósł pistolet - ten tutaj pistolet - i nacisnął
spust. Jeszcze zanim usłyszałam wystrzał, zobaczyłam rozpryskujące się na boki
kawałki zębów Tesfaye i pękający tył czaszki. Z tłumu uszła wola walki.
Następnego ranka, gdy Włosi wkroczyli do miasta - możesz mnie nazwać
zdrajczynią, Ghosh - powitałam ich z uśmiechem, bo przynajmniej skończyło się
szabrowanie. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że John Melly próbował zapewnić mi
bezpieczeństwo. Zatrzymał się, żeby pomóc rannemu mężczyźnie, a wtedy podszedł
do niego pijany szabrownik i władował mu kulkę prosto w pierś. Bez powodu!
Jak tylko o tym usłyszałam, pobiegłam do poselstwa. Siedziałam przy Mellym
przez okrągłą dobę. Cierpiał dwa tygodnie, ale wiara go nie opuściła. To jeden z
powodów, dla których nigdy nie wyjechałam z Etiopii. Czułam, że jestem mu to
winna. Trzymając mnie za rękę, prosił, bym mu śpiewała hymn Bunyana. Zanim
umarł, musiałam zaśpiewać tę pieśń bodaj tysiąc razy.
Chcesz prawdziwe męstwo widzieć?
Zechciej bracie przybyć tu,
Co to znaczy, będziesz wiedzieć.
Wytrwać, lub dać odpór złu!
Nic już nie odstraszy ciebie
Od szukania celu w Niebie -
I pielgrzymem staniesz się!35
Jakich niesamowitych odkryć można dokonać z zamkniętymi oczami! Nigdy
nie słyszałem, żeby Matrona opowiadała (a co dopiero śpiewała!) o swojej przeszłości.
Roiłem sobie, że przyszła na ten świat w pełni uformowana, od razu w stroju zakon-
nicy, i że zawsze prowadziła szpital Missing. Jej szeptana opowieść, jej wyznanie
strachu i miłości, ta przypowieść o zabijaniu okazała się bardziej przerażająca niż
strzelanina tuż za progiem. Leżąc w ciemnym korytarzu rozświetlanym jedynie
sporadycznymi błyskami flar i pocisków artyleryjskich, które sprawiały, że cienie
tańczyły na ścianach, przyciskałem mocno głowę do czaszki Shivy. O czym jeszcze nie
wiedziałem? Chciałem zasnąć, ale śpiewany drżącym głosem hymn Matrony nadal
rozbrzmiewał mi w uszach.
35 John Bunyan, Wędrówka pielgrzyma, przeł. Józef Prower, Prezydium Rady Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego, Warszawa 1961, s. 424.
Rozdział 25
Gniew jako forma miłości
Do wieczora następnego dnia było już po wszystkim. Pucz się nie powiódł. W
niespełna trzy dni zginęły setki żołnierzy Gwardii Cesarskiej. Pozostali złożyli broń.
Widziałem, jak wyciągają jakiegoś człowieka z budynku po drugiej stronie ulicy.
Próbował pozbyć się charakterystycznego munduru Gwardii, ale już sam fakt, że miał
na sobie jedynie kamizelkę i bokserki, naznaczał go piętnem buntownika. W obliczu
zbliżających się czołgów i pojazdów opancerzonych generał Mebratu i niewielki
oddział wiernych mu ludzi wymknął się tyłami Starego Pałacu i pod osłoną nocy
uciekł na północ w góry.
Następnego ranka po tych wydarzeniach cesarz Hajle Syllasje I, Zwycięski Lew
Plemienia Judy, Potomek Króla Salomona, powrócił do Addis Abeby na pokładzie
rządowego samolotu. Wieść o jego powrocie rozprzestrzeniła się po mieście jak pożar
buszu. Tańczący, zawodzący tłum ustawił się wzdłuż trasy przejazdu kolumny
samochodów. Na ulice wyległy prawdziwe rzesze ludzi trzymających się za ręce,
podskakujących w równym tempie, jak gdyby ktoś włożył im w buty sprężyny, i
skandujących imię cesarza na długo po tym, jak ten ich minął. Pośród wiwatującej
gawiedzi znaleźli się Gebrew, W.W. Gonad i Almaz, która doniosła nam, że oblicze
Jego Wysokości przepełniała miłość do swojego ludu i wdzięczność za okazaną
lojalność.
- Widziałam go tak wyraźnie, jak was widzę - powiedziała. - Przysięgam, że
miał łzy w oczach. Niech Bóg mnie pokarze, jeśli kłamię.
W wiwatującym tłumie próżno było szukać studentów, którzy przed kilkoma
dniami maszerowali ulicami stolicy.
W mieście zapanował nastrój święta. Otwarto sklepy. Taksówki - zarówno te
ciągnięte przez żywe konie, jak i te wprawiane w ruch mocą koni mechanicznych -
nadrabiały zaległości. Słońce świeciło i dzień w Addis Abebie był po prostu piękny.
W naszym bungalowie panował jednak nastrój zasępienia. Z jednej strony,
zawsze uważałem generała Mebratu i Zemuiego za „tych dobrych", zawsze byli dla
mnie bohaterami. Z drugiej strony, w moim przekonaniu cesarzowi było daleko do
„tego złego", a wysiłki zamachowców; by go za wszelką cenę oczernić, okazały się
niezbyt przekonujące. Z trzeciej zaś strony, życzyłem generałowi powodzenia w tej
zawierusze, jaką rozpętał. Los się odwrócił i ziścił się najgorszy scenariusz:
bohaterowie stali się „tymi złymi", a w dodatku pod żadnym pozorem nie wolno było
twierdzić inaczej.
Rosina i Genet cierpiały katusze, czekając na informacje, wiedząc przy tym, że
nie mogą liczyć na jakiekolwiek dobre wieści.
W końcu dotarło do mnie, że Zemui prawdopodobnie już nigdy nie odbierze
swojego motoru. Darwin nie otrzyma kolejnego listu od swojego przyjaciela.
Brydżowe wieczory z generałem Mebratu, duszą towarzystwa, również należały do
przeszłości.
Cesarz zaoferował wysoką nagrodę za schwytanie generała i jego brata. W nocy
po powrocie cesarza w różnych częściach miasta dało się słyszeć wystrzały z
karabinów - to wojsko polowało na niedobitki rebeliantów. Zrobiło mi się szkoda
szeregowych członków Gwardii Cesarskiej - takich jak ten, którego wyciągnięto z
domu naprzeciwko - których jedyną zbrodnią było poparcie przegranej strony. Oni
tylko wykonywali rozkazy. Generał Mebratu zgotował im ten los.
Nie wiedziałem już, co powinienem myśleć o naszym generale, ponieważ
człowiek, którego znaliśmy i podziwialiśmy, w niczym nie przypominał tego
cieszącego się złą sławą, poszukiwanego rebelianta, który przeprowadził nieudany
pucz. Za każdym razem, gdy słyszałem pojedyncze strzały, zastanawiałem się, czy to
czasem Zemui nie broni się ostatkiem sił.
Nad ranem obudziło mnie głośne zawodzenie dobiegające z kwatery Rosiny.
Na korytarzu wpadłem na Hemę i Ghosha i razem wybiegliśmy w piżamach zobaczyć,
co się dzieje.
Przed drzwiami domku Rosiny stał Gebrew w towarzystwie dwóch posępnych
typów. Rosina co prawda histerycznie zawodziła w tigrinia, ale jej uczucia były
zrozumiałe w każdym języku.
Dowiedzieliśmy się, że niewielka grupa wiernych generałowi Mebratu żołnierzy
uciekła w góry Entoto, a potem, szerokim łukiem, dotarła z powrotem na niziny w
okolicach miasta Nazareth. Zmierzali do góry Zuquala, drzemiącego wulkanu
leżącego na terenach należących do rodziny Mojo, u której mieli nadzieję uzyskać
schronienie.
Ostatecznie to chłopi zdradzili kryjówkę generała. Natknąwszy się na jego
grupę, zaczęli wydawać z siebie głośne lulululu.
Wkrótce oddział generała Mebratu otoczyły siły policyjne. Podczas finałowej
potyczki generał, któremu skończyła się amunicja, rozbroił rannego policjanta, a
potem podczołgał się do innego rannego funkcjonariusza, chcąc również i jemu
zabrać broń. Wołał Eskindera, swojego brata, prosząc go o pomoc, ale Eskinder, miast
podać Mebratu pomocną dłoń, strzelił naszemu ukochanemu generałowi w twarz, po
czym włożył sobie pistolet do ust i pociągnął za spust. Ciekawiło mnie, czy umówili
się, że w sytuacji bez wyjścia popełnią samobójstwo, czy też Eskinder podjął tę decyzję
za obydwu? Zemui, ojciec Genet, przyjaciel Darwina, odmówił poddania się, ale nie
zdecydował się na odebranie sobie życia. Zaatakował zaciskających wokół jego pozycji
pętlę policjantów i zginął z ich rąk.
Kula Eskindera trafiła generała w policzek i rozerwała prawy oczodół,
powodując wypadnięcie oka, i zatrzymała się pod lewym okiem. Cudem pocisk nie
zgruchotał czaszki. Generał był więc nieprzytomny, ale żywy. Przewieziono go do
szpitala wojskowego w Addis Abebie oddalonego od miejsca potyczki o mniej więcej
sto kilometrów.
Usiedliśmy we czwórkę przy stole w jadalni, starając się nie słuchać lamentów
Rosiny. Od czasu do czasu słyszałem szloch Genet. Hema kursowała między naszym
domem a kwaterą Rosiny, ale ja nie potrafiłem się zdobyć na to, by tam pójść. Shiva
zasłonił uszy dłońmi. Miał mokre oczy.
Gdy tak siedzieliśmy wokół stołu, zadzwoniono z biura Mr. Loomisa.
- Interesy, jak zwykle - powiedział Ghosh, odkładając słuchawkę.
Loomis Town & Country School działała normalnie, a telefonowano, żeby nas
powiadomić, że ponieważ należeliśmy do Domu Wtorku, nie powinniśmy zapomnieć
o zabraniu dziś stroju do ćwiczeń.
Choć mieliśmy wątpliwości, czy należało w takiej chwili pójść do szkoły, Ghosh
przekonał nas, że lepiej siedzieć w klasie, niż cały dzień słuchać jęków Rosiny. Sam
nas zresztą zawiózł. Siedzieliśmy z Shivą na przednim siedzeniu.
W pobliżu budynku Banku Narodowego naładowany dziwną energią tłum
wylał się z chodnika na ulicę i ruszył w naszą stronę. Posuwaliśmy się w żółwim
tempie. Nagle dokładnie przed nami ujrzałem wyraźnie, jak gdyby na teatralnej
scenie, trzy ciała powieszone na prowizorycznych szubienicach. Ghosh powiedział,
żebyśmy nie patrzyli w tamtą stronę, ale było już za późno. Nieruchome ciała - głowy
przekrzywione pod nietypowym kątem, ręce skrępowane na plecach - sprawiały
wrażenie, jakby wisiały tam od stuleci.
Tłum otoczył samochód. Wyglądało na to, że przed chwilą skończyła się wielka
feta. Jakiś młody mężczyzna, któremu towarzyszyło dwóch znajomków, uderzył
otwartą dłonią w maskę naszego auta. Aż podskoczyłem. Wyszczerzył zęby i coś
powiedział, coś niewątpliwie mało uprzejmego. Ktoś inny wymierzył cios w dach
wozu, a potem poczuliśmy, jak samochód zaczyna kołysać się na boki.
Byłem przekonany, że motłoch nałoży nam stryczki na szyje. Chwyciłem się
deski rozdzielczej, a krzyk uwiązł mi w gardle. Ghosh powiedział:
- Spokojnie, chłopcy! Uśmiechajcie się, machajcie rękami, pokazujcie zęby!
Kiwajcie głowami... niech myślą, że przyjechaliśmy, żeby zobaczyć widowisko. - Nie
wiem, czy się uśmiechnąłem, wiem za to, że zdusiłem krzyk. Wyszczerzyliśmy zęby jak
małpy i udawaliśmy z Shivą, że się nie boimy. Pomachaliśmy. Nie wiem, może sprawił
to widok podobnych do siebie jak dwie krople wody bliźniąt, albo może przeczucie, że
w środku auta siedzą tacy sami szaleńcy jak ludzie idący ulicą, grunt że usłyszeliśmy
śmiech, a uderzenia w karoserię stały się jakby przyjaźniejsze, mniej brutalne.
Ghosh cały czas kiwał głową i z wielkim uśmiechem na ustach machał i nawijał
podniecony:
- Wiem, wiem, głąbie niedomyty, dzień dobry, tobie też, no jasne. Przyjecha-
łem, aby rozkoszować się tym pogańskim spektaklem... A może powiesimy ciebie, na
Jowisza, to z pewnością dobrze świadczy o twoim ucywilizowaniu, tak, dziękuję,
dziękuję. - I jechał dalej, cal za calem. Nigdy wcześniej go takim nie widziałem,
wyrażał tak silną pogardę i złość gotujące się pod fałszywą, promieniejącą uśmiechem
maską. Wreszcie udało nam się przebić. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem ręce
uczepione skórzanych butów wisielców.
Shiva i ja obejmowaliśmy się tak, jak zwykliśmy to robić w przeszłości. Byliśmy
wstrząśnięci. Zajechawszy na szkolny parking, Ghosh wyłączył silnik i przytulił nas do
siebie. Płakałem po Zemuim, po postrzelonym w oko generale Mebratu, za Rosinę i
Genet, a na koniec za siebie. W ramionach Ghosha, przyciśnięty do jego piersi,
znalazłem najbezpieczniejsze schronienie na świecie. Wytarł mi twarz jednym
końcem chusteczki, a drugim doprowadził do porządku Shivę.
- To była być może najodważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliście w
życiu. Zachowaliście zimną krew. Napięliście cięciwę odwagi. Jestem z was dumny.
Wiecie co? W ten weekend wyjedziemy gdzieś za miasto. Do gorących źródeł w Sodere
albo do Woliso. Popływamy i zapomnimy o tym wszystkim.
Jeszcze raz nas uścisnął.
- Jeśli znajdę gdzieś Mekonnena, przyjedzie po was o zwykłej porze. Jeśli nie,
sam was odbiorę o czwartej.
Na progu klasy odwróciłem się i zobaczyłem, że Ghosh nadal stoi na parkingu i
macha do nas.
W Loomis Town & Country huczało. Słyszałem przechwałki na temat tego, co
inne dzieci widziały i co zrobiły. Nie miałem ochoty ani ich słuchać, ani dorzucać
swoich trzech groszy.
Tego dnia, kiedy my byliśmy w szkole, do Ghosha przyjechało czterech
mężczyzn w jeepie. Zabrali go, jakby był pospolitym przestępcą, z rękami skutymi na
plecach. Kiedy próbował protestować, uderzyli go w twarz. Hema dowiedziała się o
wszystkim od W.W. Gonada, który powiedział mężczyznom, że z pewnością popeł-
niają pomyłkę, aresztując chirurga Missing. Swoją zuchwałością W.W. zarobił
kopniaka w brzuch.
Hema nie chciała przyjąć do wiadomości, że Ghosha zabrano. Pobiegła do
domu, przekonana, że znajdzie go zatopionego w fotelu, z gołymi stopami opartymi o
stołek i czytającego w spokoju książkę. Nie mogąc się doczekać, aż go ujrzy, absolutnie
pewna, że czeka na nią w domu, po drodze zdążyła się na niego wściec.
Wpadła jak burza do naszego bungalowu.
- Teraz rozumiesz, jakie to niebezpieczne, że nas kojarzą z generałem? Co ci
mówiłam? Pozabijają nas przez ciebie! - Zawsze, gdy tak na niego naskakiwała,
rozpalając się, Ghosh, jak na zawołanie, teatralnym gestem machał przed nią wyima-
ginowaną płachtą jak matador przed oczami pędzącego byka. Uważaliśmy to za
zabawne, nawet jeśli Hemie nie było do śmiechu.
Ale tym razem odpowiedziała jej cisza. Matador zniknął. Chodziła od pokoju do
pokoju, a jej łańcuszki rozbrzmiewały echem w korytarzu. Wyobrażała sobie Ghosha
ze związanymi rękami, jak oprawcy biją go w twarz i kopią w genitalia... Lunch
podszedł jej do gardła, pobiegła do toalety. Później zapaliła kadzidło, zadzwoniła
dzwoneczkami i ślubowała, że odbędzie pielgrzymkę do świątyń w Tirupati i
Velankani, jeśli tylko Ghosh wyjdzie z tego cało.
Sięgnęła po słuchawkę, żeby przekazać wieści Matronie, ale aparat milczał.
Telefony przestały działać, kiedy padły pierwsze bomby, i od tamtej pory przywracano
ich funkcjonowanie jedynie sporadycznie. Hema stała i patrzyła przez kuchenne okno.
Samochód Ghosha stał zaparkowany obok szpitala. Ale nawet jeśli do niego
wsiądzie, to dokąd pojedzie? Dokąd go zabrali? Jeżeli pojedzie i ją także zaaresztują,
chłopcy zostaną sami... Gigantycznym wysiłkiem woli postanowiła zaczekać na nasz
powrót ze szkoły.
Z kwatery służącej słychać było przerywany szlochami monolog Rosiny
prowadzony chrapliwym, zupełnie do niej niepodobnym głosem. Rozmawiała z
Zemuim, z Bogiem albo z ludźmi, którzy zabili jej męża. Monolog zaczął się rano i
jeszcze nie osiągnął apogeum.
Hema ujrzała Genet - z zaczerwienionymi oczami, ale zasadniczo opanowaną -
wychodzącą z chaty i prowadzącą za sobą roztrzęsioną Rosinę. Szły do wychodka. W
żałobie musiały liczyć wyłącznie na siebie, ponieważ Alma i Gebrew, którzy towarzy-
szyli im do tej pory w lamentach, musieli zająć się innymi sprawami. Hema czuła, że
Genet gwałtownie dorosła, że twarz małej dziewczynki naznaczyła surowość życia, a
wszystko, co dobre, umarło w niej.
Hema ochlapała policzki wodą. Wzięła głęboki oddech. „Najważniejsze to
zachować spokój, dla chłopców", przekonywała samą siebie.
Wypiła szklankę przefiltrowanej wody. Zdążyła ją odstawić, kiedy do domu
wpadła Almaz.
- Proszę pani, proszę nie pić wody - powiedziała. - Mówi się, że rebelianci ją
zatruli.
Ale było za późno, ponieważ Hema poczuła gwałtowne pieczenie na twarzy, a
chwilę później dopadł ją najgorszy ból brzucha, z jakim kiedykolwiek miała do
czynienia.
Rozdział 26
Oblicze cierpienia
W chwili, gdy Gebrew wyszedł nam na spotkanie przy bramie i oznajmił, że
przyjechali ludzie, którzy zabrali ze sobą Ghosha, skończyło się moje dzieciństwo.
Miałem dwanaście lat, byłem więc w swym przeświadczeniu zbyt duży, żeby
płakać, ale mimo to płakałem po raz drugi tego dnia, ponieważ wiedziałem, że nic
więcej nie jestem w stanie zrobić.
Nie byłem jeszcze dość dorosły, by wpaść do domu tego, kto zabrał Ghosha, i
uwolnić mojego tatę. Mogłem jedynie żyć dalej.
Shiva poszarzał i zamilkł. Przez krótką chwilę zrobiło mi się go niewymownie
żal, tego mojego przystojnego brata, który osiągnął wzrost nastolatka, nie pozbywszy
się zaokrąglonych, chłopięcych ramion. W jego oczach widziałem swój ból i przez tę
przelotną chwilę znów staliśmy się jednym organizmem: jednym ciałem i jedną
świadomością. Odchodząc od zmysłów, pobiegliśmy razem, jako Bliźnięta, pod górę.
Do domu.
Hema leżała na sofie. Była blada i obficie się pociła. Mokre kosmyki włosów
kleiły jej się do czoła. Zapłakana Almaz - zupełnie inna od tej zwykle stoickiej Almaz,
którą znaliśmy - siedziała u boku Hemy i trzymała wiadro.
- Napiła się wody - powiedziała Almaz, zanim zdążyliśmy zapytać. - Nie pijcie
wody.
- Wszystko w porządku - odezwała się Hema. Jej głos dobiegał jakby z dna
studni.
Nie było w porządku. Jak mogła tak mówić? Spełnił się mój najgorszy koszmar:
Ghosh przepadł, a Hema była śmiertelnie chora.
Zatopiłem twarz w ciemność jej sari, wypełniając nozdrza jej zapachem.
Czułem się za wszystko odpowiedzialny: feralną rebelię generała, śmierć Zemuiego,
aresztowanie człowieka, który był dla mnie kimś więcej niż ojcem, a także, tak jest,
nawet za truciznę w wodzie...
W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka wpadli Matrona z doktorem
Bachellim. Bachelli, oddychając spazmatycznie, ściskał w ręku swoją starą, zniszczoną
skórzaną torbę lekarską. Matrona, z trudem łapiąc powietrze, powiedziała:
- Hema! Z wodą wszystko w porządku. To była tylko plotka. Już dobrze.
Hema wyglądała na zaskoczoną.
- Ale... Mam skurcze i mdłości. Wymiotowałam.
- Sam piłem tę wodę - powiedział Bachelli. - Wszystko z nią w porządku. Za
kilka chwil poczujesz się lepiej.
Shiva spojrzał na mnie.
Cień nadziei.
Hema wstała, sprawdziła kończyny, głowę. Później dowiedzieliśmy się, że
podobne sceny miały miejsce w całym mieście. To była nasza pierwsza poważna lekcja
medycyny: czasem jeśli uwierzysz, że jesteś chory, zachorujesz.
Jeśli istnieje Bóg, właśnie wtedy podarował nam wytchnienie. Chciałem, żeby
obdarzył nas łaskawością jeszcze raz.
- Mamo, a co z Ghoshem? Dlaczego go zabrali? Powieszą go? Co on zrobił? Czy
jest ranny? Dokąd go zabrali?
Matrona posadziła nas na sofie. W jej dłoni pojawiła się chusteczka.
- No już, już, robaczki. Zajmiemy się tym. Musimy być silni, dla Ghosha.
Panika w niczym nam nie pomoże.
Almaz, do tej pory milcząca i obserwująca sytuację z dłońmi wspartymi na
biodrach, wtrąciła po amharsku:
- Na co czekamy? Musimy natychmiast pójść do więzienia Kerchele. Przygotuję
jedzenie. Będą nam potrzebne koce. Ubrania. Mydło. No, jazda!
Dziwnie się jechało volkswagenem z Hemą za kierownicą. Bachelli siedział z
przodu na miejscu dla pasażera, a Almaz i Matrona usiadły z tyłu i wzięły nas na
kolana. Tak odbywaliśmy naszą nerwową podróż przez miasto.
Ujrzałem Addis Abebę, jakiej nie znałem. Zawsze uważałem ją za piękne
miasto, z szerokimi alejami w samym centrum i mnóstwem placów z pomnikami oraz
z ogrodami i sunącymi wokół samochodami: plac Meksykański, plac Patriotów, plac
Menelika... Obcokrajowcy, których jedynym wyobrażeniem na temat Etiopii był obraz
głodujących dzieci siedzących w powodującym ślepotę pyle, nie mogli uwierzyć, gdy
wieczorem lądowali w chłodzie i mgle Addis Abeby i ich oczom ukazywały się bulwary
i światła Churchill Road. Zastanawiali się, czy samolot czasem nie zawrócił i nie
znaleźli się z powrotem w Brukseli bądź Amsterdamie.
W następstwie zamachu stanu i po aresztowaniu Ghosha miasto wydawało mi
się zupełnie odmienione. Place upamiętniające bitwę pod Aduą i wyzwolenie spod
włoskiej okupacji teraz stały się areną dla spragnionego linczu motłochu. Rezydencje,
które kiedyś podziwiałem - różowe, fioletoworóżowe, jasnobrązowe, niemal każda
ukryta za szpalerem bugenwilli - też nie były już tymi samymi budynkami, bo to
właśnie tam ludzie pokroju generała Mebratu i jego odpowiedników w armii i policji
knuli spisek i rewolucję. Ulice przesiąknęły zdradą. Czułem ją. Być może zawsze tam
była.
Wkrótce zajechaliśmy przed zieloną bramę więzienia nazywanego przez
mieszkańców Kerchele - nazwa była zniekształceniem włoskiego słowa carcere.
Niektórzy mówili na to miejsce Alem Bekange, co po amharsku znaczyło tyle co
„żegnaj, okrutny świecie". Wejście do więzienia sąsiadowało z ruchliwą arterią i
przejazdem kolejowym. Do bramy nie prowadził żaden chodnik i nie było pobocza, ot,
nagle kończył się asfalt i zjeżdżało się na piaszczysty szlak wydeptywany setkami stóp
należących do zaniepokojonych krewnych, którzy stali się naszymi współtowarzy-
szami w cierpieniu. Tkwili w swojej bezsilności jak wrośnięci w ziemię, ale mimo to
przepuścili nas, żebyśmy mogli podjechać pod samą wartownię.
Zanim Matrona zdążyła się odezwać, mężczyzna siedzący w budce powiedział,
nie podniósłszy nawet głowy:
- Nie wiem, czy on lub ona tu przebywa; nie wiem, kiedy będę wiedział, czy on
lub ona tu przebywa; jeśli zostawisz jedzenie i koce, o ile on lub ona tu przebywa,
dostanie je, jeśli nie - dostanie je ktoś inny. Napisz na kartce jego lub jej imię i zostaw
to, co chcesz, by jej lub jemu przekazano. Nie odpowiadam na żadne pytania.
Ludzie opierali się o mury więzienia. Kobiety stały pod parasolami rozłożonymi
chyba tylko z przyzwyczajenia, bo słońce akurat chowało się za grubymi chmurami.
Almaz znalazła sobie dogodne miejsce, z którego mogła obserwować każdego, kto
wchodzi do więzienia i kto z niego wychodzi, przykucnęła i nie ruszyła się już stamtąd.
Minęła godzina. Bolały mnie nogi, ale nie zrezygnowaliśmy z czekania. Byliśmy
tu jedynymi obcokrajowcami. Pewien człowiek, wykładowca uniwersytecki, powie-
dział, że jego ojciec trafił do tego więzienia przed wielu laty.
- Będąc chłopcem, codziennie pokonywałem biegiem pięć kilometrów dzielą-
cych dom od więzienia, żeby zanieść mu jedzenie. Był taki chudy, a jednak za każdym
razem najpierw mnie karmił, wmuszając we mnie więcej niż połowę jedzenia, które
mu zanosiłem. Wiedział, że aby on mógł zjeść, my musieliśmy głodować. Pewnego
dnia, kiedy z jedzeniem przyszedł mój starszy brat i moja matka, usłyszeli przera-
żające słowa: „Już nie musicie przynosić jedzenia". Tak dowiedzieliśmy się, że ojciec
umarł. A wiecie, za co dzisiaj aresztowali mojego brata? Za nic. Bez powodu. On jest
biznesmenem. Ciężko pracuje. Ale jest też synem jednego z wrogów cesarstwa.
Byliśmy pierwsi na liście podejrzanych. Starzy wrogowie i dzieci wrogów. Bóg jeden
wie, dlaczego mnie oszczędzili. Brałem udział w demonstracji studentów. Ale nie
zabrali mnie, tylko mojego brata. Bo jest najstarszy.
Bachelli pojechał taksówką do klubu Juventus dowiedzieć się, czy dałoby się
zaangażować w sprawę włoskiego konsula. Potem musiał wrócić do Missing. Jeden z
lekarzy trafił do więzienia, a jego żona czekała pod bramą aresztu, cała odpowie-
dzialność za szpital spoczęła więc na barkach trzeciego lekarza, czyli Bachelleoo. Jego
zadaniem było czuwać nad pracą pielęgniarek i Adama.
Shiva, Hema, Matrona i ja wróciliśmy do samochodu, żeby dać odpocząć
nogom i ogrzać się swoim ciepłem. Po piętnastu minutach powróciliśmy do czuwania
pod bramą. Krążyliśmy tam i z powrotem, nie chcąc odjechać, chociaż z naszego
wyczekiwania nic nie wynikało.
Kiedy już się zupełnie ściemniło, gdy po raz kolejny wyszliśmy z auta, by wrócić
na czuwanie pod bramę, podszedł do nas mężczyzna z narzuconą na głowę i tors
szammą zasłaniającą usta. Sprawiał wrażenie kogoś wracającego po pracy do domu,
ale zdradziły go lśniące buty i to, że wyłonił się z wąskiej alejki biegnącej wzdłuż
bocznej ściany więzienia. W ręku trzymał zawiniątko, z którego wystawał fragment
garnka z pokrywką - jego lunch lub obiad? Spojrzał na Matronę. Zatrzymał się za
samochodem i stanął tyłem do drogi, jak gdyby chciał się wysikać.
- Nie odwracajcie się! - powiedział szorstko po amharsku. - Doktor tu jest.
- Czy wszystko z nim w porządku? - szepnęła Matrona.
Zawahał się.
- Trochę poobijany, ale tak, w porządku.
- Proszę, błagam - wtrąciła się Hema. Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś błagała.
- To mój mąż. Co się z nim stanie? Wypuszczą go? On nie miał z tym wszystkim nic
wspólnego...
Mężczyzna syknął. Minęła nas jakaś liczna rodzina. Kiedy się oddaliła,
powiedział:
- Wystarczy, że z wami gadam. Mogą mnie oskarżyć. Jeśli chcę uratować
własną skórę, muszę kogoś oskarżyć. Jak zwierzęta pożerające młode. To zły czas.
Gadam z wami, bo ocaliliście życie mojej żonie.
- Dziękuję. Czy możemy coś dla pana zrobić? Dla niego...
- Nie dzisiaj. Rano, o dziesiątej. Bądźcie tutaj. Albo nie, trochę dalej. Widzicie
tę latarnię? Bądźcie tam. Weźcie ze sobą koc, pieniądze i naczynie takie jak to.
Pieniądze są dla niego. A teraz idźcie do domu.
Pobiegłem po Almaz, która trwała uparcie na swoim miejscu. Jej obszerne
spódnice układały się wokół niej jak cyrkowy namiot. Siedziała okutana szczelnie
swoją białą gabby, tak że widać było tylko jej oczy. Nie chciała słyszeć o odjeździe.
Zamierzała zostać na noc. Za nic nie dało się jej przekonać. Niechętnie zgodziliśmy
się, żeby została, ale pod warunkiem, że pod gabby włoży sweter Hemy.
W domu na szczęście telefony działały. Matrona wymusiła na ambasadzie
brytyjskiej i indyjskiej obietnicę, że rano wyślą kogoś z wizytą do więzienia. Nikt z
rodziny cesarskiej nie chciał rozmawiać z Matroną. Jeśli rodzony syn cesarza figuruje
jako podejrzany, razem z nim podejrzani są bratankowie, siostrzenice, wnukowie i
wszyscy inni. Doszły nas słuchy, że pośród młodych oficerów armii panowało nieza-
dowolenie. Wojskowi szeptali między sobą, że generałowie popełnili błąd, nie przyłą-
czając się do puczu. Coś musiało w tym być, skoro jeszcze tego samego dnia cesarz
zatwierdził podwyżkę dla wszystkich oficerów armii. Mówiło się, że tron Jego
Wysokości uratowała tylko rywalizacja i zazdrość między starszymi oficerami armii i
Gwardii Cesarskiej.
Tej nocy spaliśmy z Shivą w jednym łóżku z Hemą. Poduszka była przesiąk-
nięta zapachem pomady Brylscreem Ghosha. Na nocnym stoliku piętrzył się stos jego
książek; na wierzchu leżał French's Index of Differential Diagnosis, z którego
wystawał ołówek znaczący stronę. Na książce leżały okulary, niebezpiecznie balan-
sując na krawędzi. Jego wieczorne rytuały: oglądanie własnego profilu w lustrze,
wciąganie i wypychanie brzucha dziesięć razy, leżenie przez kilka minut w poprzek
materaca tak, żeby głowa zwieszała się za łóżko - nazywał je manewrami antygrawi-
tacyjnymi - były na co dzień mało ekscytujące, ale pod jego nieobecność zdałem sobie
sprawę z ich istoty. „Kolejny dzień w raju", mawiał zwyczajowo każdego wieczoru,
kładąc głowę na poduszce. Teraz rozumiem, co miał na myśli: nudny dzień był na-
prawdę cennym darem. Leżeliśmy we troje w łóżku i czekaliśmy na Ghosha, jak gdyby
wyszedł tylko na chwilę do kuchni i lada moment miał stanąć w drzwiach. Hema
szlochała. Ubrała nasze myśli w słowa, mówiąc:
- Panie, przyrzekam, już nigdy nie będę uważała, że ten mężczyzna to jest coś,
co mi się należy.
Matrona, która postanowiła spędzić tę noc u nas w domu, w moim i Shivy
łóżku, zawołała:
- Hema, spać, i to już. Chłopcy, zmówić pacierz. I nie martwić się.
Modliłem się do wszystkich bóstw obecnych w tym pokoju, od Karttikeji do
Krwawiącego Serca Jezusa.
Almaz wróciła wczesnym rankiem. Nie było żadnych nowych wieści.
- Ale wstawałam za każdym razem, jak przyjeżdżał i odjeżdżał jakiś samochód.
Jeśli doktor miał w nim być, to chciałam go zobaczyć.
Hema i Matrona rozmawiały o spotkaniu o dziesiątej, że muszą wziąć koc,
jedzenie i gotówkę. Postanowiły, że później pojeżdżą po ambasadach i rezydencjach
członków rodziny królewskiej. Hema przekonała nas, że będzie lepiej, jeśli zostaniemy
w domu.
- A jeśli Ghosh zadzwoni? Ktoś musi tu być, żeby odebrać wiadomość.
- Zostały z nami Rosina i Genet, więc nie byliśmy zupełnie sami. Almaz,
pokrzepiwszy się gorącą herbatą i chlebem, uparła się, że pojedzie z Hemą i Matroną
do Kerchele.
Żadna z nich nie wróciła do południa. Shiva, Genet i ja przygotowaliśmy
kanapki, a Rosina patrzyła na nas tępym wzrokiem. Miała czerwone oczy i zachryp-
nięty głos.
- Nie martwcie się - mówiła. - Z Ghoshem wszystko będzie w porządku. - W jej
słowach nie znalazłem pociechy. Genet, blada i dziwnie apatyczna, ścisnęła mnie za
rękę.
Koochooloo była kundlem, który rzadko kiedy robił hałas. W Missing
szczekanie na obcych, czyli rzesze pacjentów, musiałoby w końcu zamienić się w
ujadanie bez końca. Tak więc kiedy Koochooloo szczeknęła, nadstawiłem uszu.
Wyjrzałem przez okno w salonie i zobaczyłem wspinającego się po podjeździe
zaniedbanego mężczyznę w zielonym wojskowym mundurze. Chwilę później zniknął
za domem. Koochooloo wpadła w szał, wyrzucając z siebie salwy ogłuszających
szczęknięć. Jej wiadomość brzmiała: „Na progu stoi bardzo niebezpieczny człowiek".
Pobiegłem do kuchni. Rosina, Genet i Shiva tkwili już z nosami przylepionymi
do szyby. Koochooloo stała tuż pod oknem, robiąc więcej hałasu, niż kiedykolwiek
słyszałem w jej wykonaniu. Zrobiła kilka kroków do przodu. Jej szyja ginęła w
kołnierzu nastroszonego futra; warczała, pokazując zęby. Mężczyzna odchylił połę
grubego munduru i wyciągnął pistolet wetknięty w spodnie. Nie miał paska ani
kabury, ani nawet koszuli, jedynie biały podkoszulek. Na widok broni Koochooloo
dała nogę. Była odważna, ale nie głupia.
- Znam go - wyszeptała Rosina. - Zemui podwoził go kilka razy. To wojskowy.
Zwykle czekał pod bramą, mając nadzieję, że Zemui będzie jechał motorem. Często
prawił mu komplementy. „Za pochlebstwem kryje się zazdrość", mówiłam Zemuiemu.
Zemui udawał, że go nie widzi, albo mówił mu, że jedzie w inną stronę.
Żołnierz schował pistolet, a potem podszedł do bmw i pogładził siedzisko.
- Widzicie? A nie mówiłam! - powiedziała Rosina.
- Wyjdź, proszę - zawołał mężczyzna, spoglądając w stronę bungalowu. - Wiem,
że tam jesteś.
- Zostańcie tutaj - powiedziała Rosina, biorąc głęboki oddech. - Albo nie.
Wyjdźcie frontowymi drzwiami i pobiegnijcie do szpitala. Zaczekajcie z W.W.
Zaczekajcie, aż po was przyjdę. - Odsunęła rygiel. - Zamknijcie za mną drzwi -
poleciła, wychodząc na zewnątrz.
Nie umiem powiedzieć, dlaczego cała nasza trójka, zamiast jej posłuchać, po
prostu otworzyła drzwi i poszła za nią. Nie chodziło o odwagę. Być może perspektywa
ucieczki wydawała nam się bardziej niebezpieczna niż pozostanie z jedyną dorosłą
osobą, na którą mogliśmy liczyć.
Intruz miał nabiegłe krwią oczy i wyglądał, jakby spał w ubraniu. Mimo to
sprawiał wrażenie ucieszonego. Obszerna marynarka w maskującym kolorze, tak
wielka, że cały mógł się w niej schować, miała zbyt krótkie rękawy. Zgubił gdzieś swój
beret. Przez środek czoła biegła pionowa bruzda jak szew łączący dwie połówki
twarzy. Mimo postrzępionych wąsów wyglądał zbyt młodo jak na wojskowego.
- To - powiedział, wodząc dłonią po baku motocykla, niemal mrucząc przy tym
z rozkoszy - to należy teraz... do armii.
Rosina gestem kobiety wchodzącej do kościoła narzuciła na głowę czarną
szammę. Stała przed nim milcząca i pokorna.
- Słyszysz mnie, kobieto? To należy do armii.
- Pewnie masz rację - powiedziała, spuszczając wzrok. - Pewnie armia przyjdzie
i się o to upomni. - Jej głos był pełen szacunku i być może dlatego sens słów dotarł do
niego z opóźnieniem. Po fakcie zastanawiałem się, dlaczego postanowiła go sprowo-
kować i narazić nas wszystkich na niebezpieczeństwo.
Żołnierz zamrugał. A potem krzyknął falsetem:
- To ja jestem armia!
Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- To ja jestem armia!
- Tak. To jest dom lekarza. Jeśli zamierzasz cokolwiek stąd zabrać, powinieneś
go o tym poinformować.
- Lekarza? - roześmiał się. - Lekarz siedzi w kiciu. Poinformuję go, jak go
spotkam. Zapytam go, dlaczego zatrudnia taką bezczelną kurwę jak ty. Powinniśmy
cię powiesić za to, żeś się gziła ze zdrajcą.
Rosina wierciła wzrokiem dziurę w ziemi.
- Ogłuchłaś, kobieto?
- Nie, proszę pana.
- No, dawaj. Powiedz mi coś dobrego o Zemui. No, chociaż jedną rzecz. Mów!
- Był ojcem mojego dziecka - powiedziała cicho Rosina, nie patrząc mu w oczy.
- Tragedia dla tego bękarta. Powiedz mi coś jeszcze. No, mówże!
- Robił to, co mu kazano. Starał się być dobrym żołnierzem, tak samo jak pan,
proszę pana.
- Dobrym żołnierzem, co? Jak ja? - Odwrócił się do nas, jakby biorąc nas na
świadków jej zuchwalstwa.
A wtedy, tak szybko, że żadne z nas nie zdążyło przewidzieć, co się święci,
uderzył ją wierzchem dłoni. To był potężny cios, od którego aż się zatoczyła, ale
jakimś sposobem zachowała równowagę. Przyłożyła sobie szammę do twarzy.
Zobaczyłem na jej ustach krew. Wyprostowała się. Shiva i ja instynktownie
zacisnęliśmy pięści.
Poczułem wilgoć spływającą mi po łydce. Zastanawiałem się, czy mężczyzna to
zobaczy, ale wydawał się całkowicie pochłonięty paskudnym rozcięciem na kostce
środkowego palca. Zobaczyłem coś białego - ścięgno albo kawałek zęba.
- Diablica! Skaleczyłaś mnie, ty suko z przerwą między zębami. Kątem oka
spostrzegłem, że Genet się poruszyła. Dobrze znałem ten jej wyraz twarzy. Rzuciła się
na niego. On tylko podniósł nogę, trafił ją stopą w klatkę piersiową i odepchnął,
zanim zdążyła się do niego zbliżyć. Wyjął pistolet, odbezpieczył go i wycelował w
Rosinę.
- Zrób to jeszcze raz, bękarcie, a zastrzelę twoją matkę. Dotarło? Chcesz zostać
sierotą? A wy - machnął w naszym kierunku - nie wchodzić mi w drogę. Mógłbym was
tu pozabijać i daliby mi za to medal.
Wszyscy poznaliśmy plastikowy brelok, który wyjął z kieszeni. Miał kształt
Konga. Na świecie istniał tylko jeden taki brelok. Należał do Zemuiego.
Zdejmując motocykl ze stopki, prawie się przewrócił. Usiadłszy okrakiem na
motorze, rozejrzał się w poszukiwaniu dźwigni. Znalazł ją i spróbował uruchomić
maszynę, ale ponieważ motor był na biegu, szarpnął do przodu, prawie zrzucając
jeźdźca. Odzyskawszy równowagę, mężczyzna zerknął na nas, chcąc sprawdzić, czy
coś zauważyliśmy.
Nacisnął pedał, starając się wrzucić jałowy bieg. W niczym nie przypominał
Zemuiego, któremu wystarczyło trącić dźwignię jednym palcem u nogi, a bmw
stawało się lekkie jak piórko. Zemui powoli zalałby cylindry, żeby za chwilę
energicznie odpalić, a wówczas motor obudziłby się ze snu. Myśląc o Zemuim, który
zamiast złożyć broń wybrał walkę do samej śmierci, poczułem wstyd. Zapragnąłem
postąpić tak, jak zrobiłby prawowity właściciel motocykla. Ścisnąłem dłoń Shivy. Gdy
w odpowiedzi poczułem ściśnięcie, wiedziałem, że Shiva-Marion się przebudził.
Żołnierz wściekle młócił dźwignią rozrusznika, jakby skakał po ciele
nieprzyjaciela. Twarz zaczęła mu się świecić, a po czole spłynął pot. Poczułem zapach
benzyny. Zalał gaźnik.
Dzień był chłodny, słońce przeświecało przez nieliczne chmury i odbijało się od
chromowanych elementów motoru. Intruz zrobił przerwę, żeby zaczerpnąć tchu, a
potem zdjął marynarkę i rzucił ją na siodełko. Strzepnął skaleczoną dłoń.
Zauważyłem, że jest chudy i dość mizernej postury. Zdenerwowany i upokorzony
stawiającym mu opór silnikiem, obnażył zęby i warknął. Jego frustracja była
niebezpieczna.
- Popchniemy pana. Zalał pan silnik, więc to jedyny sposób, żeby uruchomić
motor - zaproponował Shiva.
- Kiedy pan dotrze na dół, niech pan po prostu wrzuci jedynkę - powiedziałem.
- Od razu zapali.
Spojrzał na nas zaskoczony, jak gdyby nie przypuszczał, że w ogóle potrafimy
mówić, a co dopiero w jego ojczystym języku.
- On tak zapalał?
„Nigdy go nie zalał", chciałem powiedzieć.
- Za każdym razem - rzuciłem. - Zwłaszcza jeśli przez jakiś czas nim nie jeździł.
Zmarszczył brwi.
- Dobra. Wy dwaj mnie popchniecie.
Schował pistolet w spodnie, a marynarkę, którą wcześniej rzucił na siodełko,
wcisnął sobie pod pośladki.
Żwirowa droga prowadząca od naszego podjazdu do ambulatorium zaczynała
się stosunkowo płaskim odcinkiem, by po chwili opaść stromo w dół i zniknąć za
występem skalnym, zza którego widać było najniższe gałęzie drzew rosnących tuż za
ogrodzeniem. Dopiero gdy człowiek znalazł się w połowie drogi, widział, że trakt
skręca pod ostrym kątem, sporo przed występem, a potem wiedzie prosto do ronda
przed ambulatorium.
- Pchać! - zakomenderował. - Pchać, bękarty.
Pchnęliśmy więc. Pochylił się i siedząc okrakiem na motorze, zaczął przebierać
nogami po ziemi. Chwilę później toczył się ze wzgórza, oblizując usta z uciechy. Motor
się zakołysał. Kierownica trzęsła się, jakby chciała uciec mu z rąk.
- Równo! - krzyknąłem. ShivaMarion pchał razem, biegnąc trójnożnym
kłusem, który wkrótce przeszedł w czworonożny sprint.
- Żaden problem - krzyknął żołnierz, kładąc stopy na pedałach. - Pchać!
Nabieraliśmy rozpędu, biegnąc w dół zbocza.
- Otwórz kurek! Otwórz zawór! - wrzasnął Shiva.
- Co? A, tak - powiedział i oderwał prawą dłoń od kierownicy, chcąc wymacać
zawór pod bakiem. Umykały cenne sekundy.
- Po drugiej stronie! - krzyknąłem.
Zmienił ręce. Nie znajdzie. Ale to nie ma znaczenia, bo w gaźniku znajdowało
się dość paliwa, żeby przejechać na nim przynajmniej kilometr.
Motor pędził z coraz większą prędkością. Sprężyny zaczęły piszczeć, a błotniki
stukać. Dzięki swojej masie, jak również dzięki naszym wysiłkom, jadący w dół zbocza
motocykl nabierał znacznej prędkości. Żołnierz oderwał wzrok od drogi, bo musiał
znaleźć zawór. Zanim znów spojrzał przed siebie, ShivaMarion zrobił, co w jego mocy,
by nadać maszynie jak największy pęd. Widziałem, jak żołnierz kurczowo ściska
skaleczoną dłonią manetkę gazu, nie potrafi natomiast zdecydować, co zrobić lewą:
czy nadal szukać zaworu, czy złapać za kierownicę.
- Wrzuć bieg. Szybko! - krzyknąłem, pomagając mu ostatnim desperackim
pchnięciem.
- Pełny gaz! - dorzucił Shiva.
Zareagował powoli. Najpierw przekręcił gaz do samego końca, a dopiero potem
spojrzał w dół, żeby trafić w dźwignię zmiany biegów. Przez jedną pełną napięcia
chwilę, kiedy wskoczył pierwszy bieg, motor załapał, tylne koło znalazło pewne
oparcie w podłożu, pomyślałem, że się nie udało...
Ale w tej samej chwili silnik prychnął i ożył, zwiększając obroty aż do czerwonej
kreski, jakby mszcząc się i mówiąc: „Dobra, chłopcy, już ja się nim zajmę".
Gwałtownie przyspieszył. Tylne koło posłało na nas fontannę żwiru, prawie zrzucając
jeźdźca. Żołnierz złapał mocniej kierownicę, trzymając dłoń na gazie, zamiast
odpuścić.
Kiedy zobaczył, co go czeka, z jego ust wydobyło się przeciągłe wycie. Miał
ledwie metr i kilka sekund, żeby pokonać ostry zakręt przed występem skalnym. Dla
każdego motocyklisty to oczywiste, że zbliżając się do przeszkody, należy patrzeć w tę
stronę, którą zamierza się ominąć, nie zaś na to, czego chce się uniknąć. Spojrzenie
żołnierza, jestem tego pewien, było utkwione w zbliżającym się urwisku. Bmw wydało
z siebie ryk, nadal przyspieszając. Pobiegłem za nim.
Przednie koło trafiło w betonowy krawężnik przed samym występem i
zatrzymało się. Tylne natomiast poleciało w górę. Wziąwszy pod uwagę ciężar tak
wielkiego silnika, maszyna powinna była przekoziołkować. Lecz zamiast tego to
motocyklista wystrzelił do przodu i przeleciał nad kierownicą. Wycie przeszło w krzyk.
Poleciał łukiem, a potem w dół, dopóki nie zatrzymał go pień drzewa. Usłyszałem głu-
che łup! i mimowolne stęknięcie, gdy z płuc żołnierza uszło powietrze. Impet rzucił go
twarzą prosto na drzewo. Odbił się od pniaka i potoczył jeszcze dobre trzy metry.
Bmw, stanąwszy na nosie, opadło na ziemię i przewróciło się na bok. Silnik
zgasł, ale tylne koło nadal się kręciło. Nigdy nie słyszałem tak głębokiej ciszy.
Poszedłem na dół i znalazłem się przy nim jako pierwszy. Chociaż przedtem
chciałem, żeby spotkało go coś złego, teraz czułem się fatalnie. Niesamowite, okazało
się, że jest przytomny. Leżał na plecach, mrugając, oszołomiony. Z jego nosa i ust
płynęła krew. Nie zostało w nim zbyt wiele z butnego żołnierza. Miał minę dziecka,
które z opłakanymi skutkami wzięło na siebie więcej, niż zdołało unieść.
Noga podwinęła mu się pod tułów pod takim kątem, że kiedy ją zobaczyłem,
zrobiło mi się niedobrze. Jęknął, łapiąc się za brzuch. Z jego twarzy została krwawa
miazga. To był groteskowy widok.
Nie przejął się stopą ani twarzą tak jak brzuchem.
- Proszę - powiedział. Oddychał krótkimi zrywami. Drapał się w okolicach pasa.
Spojrzał na mnie. - Proszę. Wyjmij to.
Przez moment zapomniałem, co zrobił Zemuiemu, Rosinie i Genet. I co zrobił
Ghoshowi. Istniało dla mnie tylko jego cierpienie. Zrobiło mi się go żal.
Spojrzałem na Rosinę, na jej rozbitą i napuchniętą wargę, na dziurę po zębie.
- Proszę... - odezwał się znowu, łapiąc się za klatkę piersiową. - Wyjmij to. Na
Świętego Gabriela, wyjmij to.
- Przykro mi - powiedziałem.
Drapał, rył desperacko i bezskutecznie w brzuchu. Zrozumiałem dlaczego.
Kolba pistoletu wbiła się w jego ciało, prawie całkiem zniknęła pod żebrami po lewej
stronie.
- Uważaj! - krzyknęła Rosina. - On próbuje wyjąć pistolet.
- Nie. Kolba wbiła mu się w żebra - uspokoiłem ją. - Zaczekaj. Wyjmę to! -
powiedziałem do niego. Złapałem kolbę pistoletu i pociągnąłem z całej siły. Wrzasnął.
Nie chciała się ruszyć. Złapałem inaczej.
Zanim usłyszałem wystrzał, poczułem, jakby muł kopnął mnie w rękę.
A potem pistolet w mojej dłoni gładko wysunął się z jego ciała, jak gdyby w
ogóle się nie zaklinował, tylko spokojnie leżał sobie na jego pępku.
Poczułem swąd palonego ubrania i woń kordytu. Zobaczyłem w jego brzuchu
czerwoną dziurę. Widziałem, że życie opuszcza jego oczy równie szybko, jak kropla
rosy spływa z płatka róży.
Ująłem go za rękę i stwierdziłem brak tętna.
Rosina wysłała Genet po Gebrew.
Zjawił się biegiem. Nie usłyszał wystrzału. Bungalow stał na tyle daleko od
pozostałych budynków, a brzuch mężczyzny posłużył za tak skuteczny tłumik, że
odgłos nie rozniósł się po okolicy.
- Prędko. Ktoś może po niego przyjść - powiedziała Rosina. - Ale najpierw
zabierzmy stąd motocykl.
W piątkę postawiliśmy maszynę do pionu i odprowadziliśmy ją do szopy na
narzędzia stojącej tuż za zakrętem u stóp podjazdu. Jedynym śladem wypadku było
wgniecenie w baku. W szopie najpierw poprzestawialiśmy drewno na opał, stosy
Biblii, kozioł do piłowania drewna, inkubator i inne rupiecie, a następnie wstawiliśmy
do niej motor tak, żeby nie rzucał się w oczy.
Kiedy wróciliśmy do ciała żołnierza, niewiele mieliśmy sobie nawzajem do
powiedzenia. Gebrew i Shiva poszli po taczkę i z pomocą Rosiny i Genet włożyli
zwłoki do jej zardzewiałej misy. Stałem oparty o drzewo i przyglądałem się ich
ruchom. Żołnierz leżał na taczce w nienaturalnej pozie, jaką przyjmują wyłącznie
nieżywi. Rosina szła przodem. Przepchnęliśmy taczkę między drzewami rosnącymi
wzdłuż ścieżki prowadzącej przy murze wyznaczającym granicę Missing. Po chwili
dotarliśmy do Tonącej Ziemi. Znajdowało się tutaj wkopane głęboko w ziemię stare
szambo szpitala, które latami notorycznie wylewało, zanim wreszcie przestano z niego
korzystać. Beton z USAID, fundusze od Rockefellera i grecki wykonawca robót
stworzyli dla szpitala nowe szambo. Niemniej jednak ścieki wypływające ze starego
zbiornika zdążyły skutecznie zalać okoliczną glebę, teraz dla niepoznaki porośniętą
warstwą puszystego mchu - ale to tylko złudzenie, bo w mgnieniu oka tonęło tu
wszystko, co było cięższe niż kamyk. Nieustanny smród odstraszał ciekawskich.
Matrona poleciła ogrodzić teren drutem kolczastym i postawić tabliczkę z napisem po
amharsku „Tonąca Ziemia", co stanowiło najwierniejszy przekład określenia „grząski
grunt".
Odór był przejmujący. Wykopawszy jeden ze słupków podtrzymujących
ogrodzenie z drutu kolczastego i położywszy go na ziemi, Rosina i Gebrew wjechali
taczką tak daleko, jak starczyło im odwagi. Zerknąłem na Shivę. Był niewzruszony,
patrzył zupełnie obojętnym wzrokiem. Równie spokojnie mógł obserwować
pucybutów przy pracy. Ja czułem coś zgoła innego. Rosina i Gebrew już mieli wrzucić
ciało do bajora, kiedy powiedziałem:
- Nie! - Złapałem Rosinę za rękę, zmuszając ją do postawienia taczki na ziemi.
Cały się trząsłem. Płakałem. - Nie możemy tego zrobić. To nie w porządku. Rosina... O
mój Boże, co ja zrobiłem...
Rosina wymierzyła mi solidnego klapsa. Shiva położył mi dłoń na ramieniu,
raczej po to, żeby mnie powstrzymać, niż zaoferować wsparcie. Rosina i Gebrew
podnieśli taczkę, przechylili ją i wrzucili martwego człowieka do szamba.
Pokryty mchem grunt zapadł się jak materac. Twarz trupa nie należała już do
człowieka, który nas sterroryzował; była twarzą godną współczucia, ludzką twarzą, a
nie obliczem potwora.
Kiedy ciało wreszcie zniknęło, Rosina splunęła w jego kierunku. Odwróciła się
do mnie, gniew i żądza krwi wykrzywiły jej twarz.
- Co się z tobą dzieje? Nie wiesz, że zabiłby nas dla samej przyjemności?
Jedynym powodem, dla którego tego nie zrobił, było to, że bardziej zależało mu na
motorze Zemuiego. Możesz czuć się dumny z tego, co zrobiłeś.
*
Wróciliśmy na górę w ciszy. Gdy znaleźliśmy się w domu, Rosina stanęła przed
nami i wzięła się pod boki.
- Nikt poza nami nie wie, co się wydarzyło - powiedziała. - I nikt nie może się
dowiedzieć. Ani Hema. Ani Ghosh. Ani Matrona. Nikt. Shivo, rozumiesz, co mówię?
Genet? Gebrew? - Spojrzała na mnie. - A ty, Marionie?
Popatrzyłem na swoją niańkę, która z nabieglą krwią twarzą i brakującym
zębem wyglądała jak zupełnie obca osoba. Przygotowałem się na kolejne surowe
słowa z jej strony. Zamiast tego podeszła do mnie i wzięła mnie w ramiona. To był
uścisk, jakim kobieta obdarza własnego syna bądź bohatera. Mocno ją objąłem.
Poczułem w uchu jej gorący oddech, gdy powiedziała:
- Jesteś dzielny.
Oto była moja pociecha - że między mną a Rosiną było wszystko dobrze. Genet
podeszła do mnie i objęła mnie ramieniem.
Jeśli tak czuje się dzielny człowiek - jeśli jest otępiały, oniemiały, widzi tylko
zakrwawione palce, a jego serce tłucze się w piersi i usycha z tęsknoty za dziewczyną,
która właśnie go przytuliła - no to chyba rzeczywiście byłem dzielny.
Rozdział 27
Odpowiedź w medycynie
Każdego, kto związał swój los z generałem Mebratu, czekała szubienica - takie
panowało przeświadczenie. Ghosha, jak do tej pory, ocaliło jego indyjskie obywatel-
stwo, ale też modlitwy rodziny i rzeszy przyjaciół. Jego uwięzienie zatrzymało mój
świat w miejscu, odebrało mi cały sens życia.
Właśnie wtedy, w chwilach największej rozpaczy, pomyślałem o Thomasie
Stonie. Przed puczem nieraz bywało, że nie myślałem o nim przez wiele miesięcy.
Ponieważ nie miałem żadnego jego zdjęcia i jeszcze nie wiedziałem, że napisał słynny
podręcznik (znacznie później dowiedziałem się, że Hema skrupulatnie pooddawała
lub w inny sposób usunęła z Missing wszystkie egzemplarze Skutecznego chirurga),
Thomas Stone wydawał mi się postacią zupełnie nierealną, zjawą, ledwie pojęciem.
Wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby moim ojcem był ktoś mający białą skórę
jak Matrona. Łatwiej mi przychodziło wyobrażać sobie siebie jako dziecko hinduskiej
matki.
Lecz teraz, gdy czas się zatrzymał, pomyślałem o tym mężczyźnie, którego
twarzy nawet nie znałem. Byłem jego synem. Znalazłem się w największej potrzebie.
Kiedy przyszedł żołnierz, żeby ukraść nam motocykl, i mógł nas pozabijać, gdzie
wówczas był Stone? Kiedy zamordowałem intruza - nadal tak to widziałem - gdzie był
Stone? Kiedy nocami śniłem o masce pośmiertnej albo kiedy zimne ręce wyłaniały się
z cienia, by mnie schwytać, gdzie wtedy był Stone? I przede wszystkim: kiedy
potrzebowałem uwolnić jedynego ojca, jakiego kiedykolwiek miałem, gdzie podziewał
się Stone?
Przez te wszystkie okropne dni, które wkrótce przeszły w tygodnie, kiedy
jeździliśmy w tę i z powrotem, od domu do więzienia, do indyjskiej ambasady, do
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, byłem przekonany, że gdybym był dla Ghosha
lepszym synem, gdybym był go godzien, oszczędziłbym mu katorgi.
Być może nie było jeszcze za późno.
Mogłem się zmienić. Ale jaką formę powinna przyjąć moja zmiana?
Czekałem na jakiś znak.
Znak pojawił się pewnego wietrznego ranka, kiedy dotarła do nas wieść o
kolejnych egzekucjach w Merkato. Pobiegłem do bramy bez specjalnego powodu;
gdziekolwiek byłem, chciałem być gdzie indziej. Po drodze poczułem zagadkowo
słodki, owocowy zapach. W tej samej chwili zielony citroen z tylnymi kołami
osłoniętymi błotnikami przypominającymi spódniczkę, płynąc gładko na resorach i
rzężąc przy tym niemiłosiernie, zaparkował pod wiatą przed ambulatorium. Dwóch
młodych mężczyzn wyniosło trzeciego, tęgiego faceta rozpartego na tylnym siedzeniu,
i momentalnie zapach stał się silniejszy. Ów mężczyzna miał skórę w kolorze kawy z
mlekiem i charakterystyczne dla członków rodziny królewskiej obwisłe policzki -
zapewne w dzieciństwie karmiono go nie indżerą i wotem, ale gęstą śmietaną i
babeczkami. Wyglądał, jakby spał. Oddychał głęboko, głośno i z takim pomrukiem jak
przepracowana lokomotywa. Z każdym wydechem emanowała z niego słodka woń.
Wiedziałem, że kiedyś się już spotkałem z tym zapachem. Gdzie? Jak? Kiedy
oni wnosili go do ambulatorium, ja stałem na zewnątrz, usiłując rozwiązać zagadkę.
Rozumiałem, że zaangażowałem się w badania nad światem, rodzaj takiej refleksji,
jaką zawsze podziwiałem u Ghosha. Przypomniałem sobie jego eksperyment z
ciuciubabką - dosłownie ślepą próbę - który miał za zadanie sprawdzić moją zdolność
odnajdywania Genet po zapachu.
Jakiś czas później doktor Bachelli powiedział mi, że ten mężczyzna cierpiał na
śpiączkę cukrzycową, dla której charakterystyczny był właśnie owocowy zapach.
Poszedłem do biura Ghosha, czyli jego starego bungalowu, i poczytałem sobie w
podręcznikach o ketonach, które powstają we krwi i odpowiadają za tę woń. Rozdział
doprowadził mnie do fragmentu o insulinie. Potem przeczytałem jeszcze o trzustce i
cukrzycy... Od tematu do tematu. Wtedy chyba po raz pierwszy od dwóch tygodni,
czyli od aresztowania Ghosha, byłem w stanie pomyśleć o czymś innym niż jego
uwięzienie. Spodziewałem się, że tych ksiąg Ghosha nie sposób czytać, ale okazało się,
że podstawą medycyny są - w odróżnieniu od, dajmy na to, inżynierii - słowa. Aby
opisać jakąś strukturę, wystarczyło powiązać ze sobą słowa, i słowami dawało się
objaśnić jej działanie i błędne funkcjonowanie. Nie znałem tych słów, ale
sprawdzałem je w słowniku i zapisywałem, by móc skorzystać z nich w przyszłości.
Dwa dni później znów poczułem ten zapach. Tym razem jego źródłem okazała
się ułożona na ławeczce gharry starsza kobieta podtrzymywana przez rodzinę.
Oddychała równie ciężko jak mężczyzna sprzed dwóch dni, i nawet silny zapach
końskiej sierści nie był w stanie zamaskować intensywnej owocowej woni.
- Kwasica cukrzycowa - powiedziałem Adamowi. Odparł, że to całkiem
możliwe. Badania krwi i moczu potwierdziły, że miałem rację.
Życie w Missing jakoś płynęło dalej. Niezależnie od tego, czy mieliśmy czterech
lekarzy, czy tylko jednego, pacjenci nadal przychodzili. Prostymi dolegliwościami -
odwodnienie u dzieci, gorączka, porody bez komplikacji - zajmowano się rutynowo,
ale wszystkich chorych wymagających interwencji chirurga odsyłano z kwitkiem.
Siedziałem w ambulatorium z Adamem albo kryłem się w bungalowie Ghosha,
pochłaniając jego podręczniki medycyny. Czas wcale nie płynął w ten sposób szybciej
ani też nie zmniejszała się moja obawa o los Ghosha, ale przynajmniej czułem, że
znalazłem coś, co stanowi ekwiwalent rysowania i tańca Shivy, pasję, której udało się
choć trochę poskromić moje niepokorne myśli. To, czym się zajmowałem, wydawało
mi się poważniejsze niż hobby Shivy. Moja pasja jawiła mi się jako starożytna
alchemia zdolna otworzyć bramy Kerchele.
W tym okropnym okresie bez Ghosha - gdy Almaz czuwała dzień i noc przed
więzieniem, a Jego Wysokość do tego stopnia nie ufał nikomu ze swojego otoczenia,
że Lulu musiała obwąchiwać każdy kąsek, zanim wziął cokolwiek do ust - mój zmysł
węchu, moja pierwotna inteligencja przebudziła się do życia. Mój mózg zawsze
potrafił rozpoznawać zapachy, i to całą ich gamę, a teraz usiłował je nazwać i
odpowiednio zaszufladkować. Stęchłemu, amoniakalnemu smrodowi chorej wątroby,
która dawała o sobie znać w porze deszczowej, towarzyszyły zabarwione na żółto oczy;
charakterystyczny dla duru brzusznego zapach świeżo upieczonego chleba nie miał
przypisanej pory roku, a oczy były przy nim porcelanowo białe i niespokojne. Tchnący
ściekiem odór ropnia w płucach, przypominający winogrona zapach oparzenia
zainfekowanego bakteriami Pseudomonas, pachnący stęchlizną mocz przy niewydol-
ności nerek, woń starego piwa przy skrofułach - lista była naprawdę długa.
Pewnego wieczoru po kolacji Matrona drzemała na sofie, a Shiva siedział przy
stole i zawzięcie coś rysował. Hema, która chodziła po pokoju, raptem przystanęła
koło fotela. To było miejsce Ghosha. Siedziałem tam z nogami wspartymi na stołku i
ze stosem książek leżących obok na podłodze. Chyba zrozumiała, że starałem się
zabezpieczyć jego miejsce. Zajrzawszy mi przez ramię, zobaczyła swoją grubą książkę
o ginekologii, którą, zupełnie przypadkiem, otworzyłem na zdjęciu przedstawiającym
kobietę ze sromem zniekształconym przez ogromne zapalenie gruczołu Bartholina.
Nie starałem się ukryć tego, czym się zajmowałem. Czułem, że Hema zastanawia się,
jak zareagować. Położyła mi rękę na głowie, a potem zsunęła ją na ucho i pomyślałem,
że zaraz złapie mnie za małżowinę (dowiedziałem się, że właśnie tak się nazywa ta
mięsista część ucha) i wykręci ją. Czułem jej niezdecydowanie. Pogłaskała mnie po
uchu i poklepała po ramieniu.
Kiedy odeszła, poczułem ciężar jej niewypowiedzianych słów. Chciałem
zawołać za nią: „Mamo! To nie tak, jak myślisz". Ale tak jak ona nie miała w zwyczaju
dzielić się swoimi przemyśleniami, tak i ja uczyłem się od niej sztuki krycia się z
własnymi myślami. O to przecież chodziło w dorosłości: ukryć ciało, nie okazywać
uczuć, założyć, że wiemy, jakimi motywami kierują się inni. Tak robią dorośli.
Jestem pewien, że według Hemy do zajrzenia akurat na tę stronę podręcznika
pchnęło mnie chorobliwe zainteresowanie kobiecą anatomią. I może faktycznie tak
było, ale nie do końca. Czy uwierzyłaby, gdybym jej powiedział, że te pachnące
stęchlizną stare księgi, z ilustracjami wykonanymi ołówkiem i tuszem oraz z
ziarnistymi fotografiami ludzi groteskowo powykrzywianych przez chorobę lub
pozbawionych części ciała, były dla mnie zapowiedzią czegoś obiecującego? Kelly's
Obstetrics, Jeffcoate's Principles of Gynecology i French's Index of Differential
Diagnosis były (przynajmniej w moim dziecięcym mniemaniu) mapą Missing,
przewodnikiem po krainie, w której przyszedłem na świat. Bo gdzie, jeśli nie w takich
książkach, jeśli nie w medycynie, mielibyśmy szukać wytłumaczenia naszego - mojego
i Shivy - wspólnego, matkobójczego, ojco-zbiegłego, pokręconego losu? Jak inaczej
miałbym zrozumieć to pragnienie (czy miało charakter morderczy? - nocami
zastanawiałem się nad tym), które nakazało mi pozbyć się żołnierza, a potem miotać
się między zachowaniem tajemnicy a wyznaniem wszystkiego jak na spowiedzi?
Niewykluczone, że wielka literatura udzieliłaby odpowiedzi na moje wątpliwości. Ale
pod nieobecność Ghosha, w głębi swego bólu, odkryłem, że odpowiedź, że wszystkie
odpowiedzi, wyjaśnienie zagadki dobra i zła, kryją się w medycynie. Uwierzyłem w to.
Byłem pewien, że dopiero wówczas, gdy głęboko w to uwierzę, Ghosh zostanie
uwolniony.
W trzecim tygodniu po aresztowaniu Ghosha poszedłem rano do bramy tuż po
tym, jak dzwony Świętego Gabriela wybiły pełną godzinę, co dla Gebrew było
sygnałem, że należy zacząć wpuszczać ludzi. Wąska furtka w bramie mieściła tylko
jedną osobę. Tym, co powstrzymało masowy pęd i chaos, był widok Gebrew w jego
stroju duchownego.
Dwóch mężczyzn zaczęło się przepychać, przesadzając próg furtki jak dwaj
płotkarze na bieżni.
- Na miłość Boską, zachowujcie się - upomniał ich Gebrew.
Za nimi weszła kobieta, stąpając delikatnie, jakby wychodziła z łodzi na suchy
ląd. Kiedy pacjenci jeden po drugim cmokali ramiona trzymanego przez Gebrew
krzyża, dziobiąc przy tym jak kury - raz za ukrzyżowanego Chrystusa, raz za Maryję,
raz za archanioły i za świętych, i raz za cztery żywe stworzenia z Księgi Objawienia - a
potem czekali, aż przytknie im go do czoła, kolejka sama przywracała porządek.
Pacjenci Missing bali się choroby i śmierci, lecz nie tak bardzo, jak lękali się
potępienia.
Przyglądałem się ich twarzom; każda była zagadką, nie było dwóch takich
samych. Miałem nadzieję, że gdzieś pośród nich wypatrzę Ghosha.
Wyobraziłem sobie dzień, w którym mój „prawdziwy" ojciec - Thomas Stone -
przestąpi próg bramy. Wyobraziłem sobie, że stoję tam, już jako lekarz, być może w
zielonym kitlu, bo akurat mam przerwę między operacjami, albo może w białym, w
koszuli i krawacie. Chociaż nie wiedziałem, jak wygląda, wmówiłem sobie, że od razu
go poznam.
Wiedziałem, co mu powiem: „Spóźniłeś się. Przeżyliśmy życie bez ciebie".
Rozdział 28
Dobry lekarz
Obudziłem się przed świtem. W ciemności pognałem ile sił w nogach do
pomieszczenia z autoklawem. Obudziła mnie bowiem następująca myśl: „A może
siostra Mary Joseph Praise mogłaby zadziałać i uwolnić Ghosha?". Mój „ojciec" nie
przybędzie z odsieczą, ale co jeśli matka czeka, aż ją poproszę o pomoc? Miałem
nadzieję, że nie będzie mi miała za złe, że od dawna nie siedziałem na jej krześle.
Usiadłszy, spojrzałem na obrazek Ekstaza św. Teresy, widząc niewiele więcej poza
ledwo dostrzegalnym zarysem postaci - postanowiłem nie włączać światła - i
poczułem się jak w konfesjonale, choć nie miałem chęci się spowiadać. Siedziałem w
ciszy dobre dziesięć minut.
- Wiesz, że długo myślałem, że wszystkie dzieci rodzą się parami - odezwałem
się w końcu. Nawiązałem rozmowę. Nie chciałem tak prosto z mostu przejść do
Ghosha i przysługi, o którą zamierzałem ją poprosić.
- Szczeniaki Koochooloo rodziły się po cztery albo po sześć. Na Mulu Farm
widzieliśmy maciorę, która miała nawet dwa razy więcej prosiaków. Jesteśmy
bliźniętami jednojajowymi, ale wcale nie jesteśmy dokładnie tacy sami. O nie. Nie
jesteśmy tacy jak banknoty, które różnią się tylko numerem seryjnym. Shiva jest tak
naprawdę moim lustrzanym odbiciem. Ja jestem praworęczny, a Shiva leworęczny. Ja
mam loczek z tyłu głowy po lewej stronie, a on po prawej.
Dotknąłem nosa. Znowu jej o czymś nie powiedziałem. Miesiąc przed
zamachem stanu miałem starcie z Walidem, który naśmiewał się z mojego imienia
(jestem łatwym celem). Rozłożył mnie ciosem głową - testa - i było po walce. Testa, po
włosku „głowa", to, jak chcą niektórzy, starożytna etiopska sztuka walki, ale nawet
jeśli tak rzeczywiście jest, to nie ma tu żadnych dojo, nie zdobywa się pasów, a tylko
zalicza złamany nos. Jedyną metodą obrony przed ciosem jest opuszczenie głowy.
Walid potraktował mnie testa, gdy najmniej się tego spodziewałem.
Ku mojemu zaskoczeniu Shiva przyszedł mi z pomocą. Był wyczulony na cier-
pienie zwierząt i ciężarnych kobiet, a zarazem pozostawał w błogiej nieświadomości
bólu dręczącego inne istoty ludzkie, zwłaszcza jeśli to on był tego bólu przyczyną. Ze
zdumieniem obserwowałem, jak starł się z Walidem. Walid zareagował kolejną testa.
Ich czoła spotkały się z obrzydliwym trzaskiem. Kiedy odważyłem się spojrzeć po raz
drugi, Shiva stał, jak gdyby nigdy nic. Chłopaki z młodszych klas zbiegli się jak sępy
do padliny, bo upadek łobuza zawsze wywołuje sensację. Walid leżał na wznak. Po
chwili podniósł się i znowu spróbował zaatakować. Głuche uderzenie czaszki o
czaszkę wywołało we mnie paniczny lęk o Shive. Ale Shiva nawet nie mrugnął,
podczas gdy Walid zwalił się na ziemię z rozciętą głową. Kiedy, wyzdrowiawszy, wrócił
wreszcie do szkoły, był potulny jak baranek.
Wieczorem tego samego dnia Shiva pozwolił mi zbadać sobie głowę. W
przeciwieństwie do mojej głowy czubek jego głowy był delikatny, ale kość czołowa
zdumiewała grubością i twardością. U mnie topografia wyglądała inaczej. Zapytałem
Ghosha, czemu tak jest. Wyjaśnił, że być może instrumenty, którymi podczas
narodzin potraktowano główkę Shivy, sprawiły, iż kości jego czaszki zrosły się w ten
„wybujały" sposób. Lub też mogło to mieć coś wspólnego z naszym połączeniem.
Wtedy byłem zbyt dumny, żeby zapytać go, co dokładnie ma na myśli.
Księga w formacie folio w bibliotece British Council zawierała zdjęcia Changa i
Enga z Syjamu, najsłynniejszych bliźniąt syjamskich. Kilka stron dalej zamieszczono
portret Hindusa Laloo, który jako wybryk natury jeździł po świecie z trupą cyrkową.
Laloo miał „brata bliźniaka pasożyta wyrastającego z klatki piersiowej". Na zdjęciu
Laloo stał w przepasce na biodrach, a z jego nagiej piersi wystawały pośladki i para
nóg. Dla mnie wyglądało to, jakby ten bliźniak pasożyt nie „wyrastał" z Laloo, lecz
próbował się dostać do środka.
Gdy wreszcie oderwałem wzrok od tych zdjęć, towarzyszący im tekst okazał się
objawieniem. Dowiedziałem się, że kiedy w tym samym czasie w ciele matki rosną
dwa zarodki, rezultatem są bliźnięta dwujajowe - nie są do siebie podobne i może być
chłopiec i dziewczynka. Ale jeśli zdarzy się, że w bardzo wczesnej fazie rozwoju
pojedynczy zarodek podzieli się na połówki, wówczas rodzą się bliźnięta jednojajowe,
takie jak ja i Shiva. Bliźnięta syjamskie były zatem bliźniętami jednojajowymi, w
przypadku których podział zapłodnionego jajeczka okazał się niekompletny i połówki
pozostały ze sobą częściowo zrośnięte. Rodzili się osobnicy tacy jak Chang i Eng, czyli
dwie osoby złączone brzuchem lub dowolną częścią ciała. Czasem podział bywał nie-
równy, jak u Laloo i jego brata pasożyta.
- Wiesz, że ja i Shiva byliśmy craniopagus? Złączeni głowami? - zapytałem
siostrę Mary Joseph Praise. - Przy porodzie rozdzielili nas. Musieli. Było krwawienie.
Milczałem przez dłuższą chwilę. Miałem nadzieję, że zrozumiała, że milczę
przez szacunek. Mówienie o naszych narodzinach, które zbiegły się z jej śmiercią, było
z mojej strony egoistyczne. Zapadła długa, krępująca cisza.
- Czy mogłabyś wydostać Ghosha z więzienia?
No proszę, powiedziałem to.
Czekałem na odpowiedź. W ciszy czułem, jak opanowuje mnie poczucie winy, a
po nim wstyd. Nie powiedziałem jej, że wyrwałem z książki stronę, na której było
zdjęcie Laloo, i zabrałem ze sobą. Nie powiedziałem jej o zabiciu żołnierza i że bałem
się, iż pewnego dnia spadnie na mnie kara boska.
Było coś jeszcze, co przed nią ukryłem i co zrozumiałem, dopiero zobaczywszy
zdjęcie Changa i Enga i Laloo: że choć mięsista rurka łącząca mnie z Shiva została
odcięta i wyrzucona... tak naprawdę wcale nie zanikła - nadal nas łączyła. Fotografia
Laloo oddawała mój stan uczuć: jak gdyby część mnie nadal tkwiła w ciele Shivy, a
część jego nadal znajdowała się we mnie. Byłem z nim złączony na dobre i na złe.
Rurka nadal istniała.
Co by się stało, gdyby ShivaMarion chodził po świecie z połączonymi głowami
albo - wyobraźcie to sobie - gdyby był jednym tułowiem z dwiema głowami? Czy na
pewno chciałbym - chcielibyśmy - żyć w ten sposób? Czy może wolelibyśmy, żeby
lekarze za wszelką cenę nas rozdzielili?
Nikt nie dał nam takiego wyboru. Oddzielili nas, przecinając przewód, który
czynił nas jednością. Kto wie, czy odmienność Shivy, jego ograniczony,
samowystarczalny świat, który nie potrzebuje obcych, nie stanowi skutku rozdzie-
lenia; a mój niepokój, poczucie niekompletności - czy nie ma swojego źródła w tamtej
brzemiennej w skutki chwili? Mimo to nadal byliśmy jednym, połączeni ze sobą, czy
nam się to podoba, czy nie.
Pod wpływem impulsu wyszedłem z pomieszczenia z autoklawem, nie pożeg-
nawszy się nawet. Jak mogłem oczekiwać pomocy od siostry Mary Joseph Praise,
skoro tak wiele przed nią ukrywałem?
Nie zasługiwałem na jej wstawiennictwo.
Jakże więc byłem zdumiony, gdy godzinę później okazało się, że jednak
interweniowała.
Jej wstawiennictwo przybrało postać zaszyfrowanej wiadomości ukrytej w
bloczku recept z rosyjskiego szpitala. Przekazał ją Gebrew Teshome, jego odpowied-
nik strzegący bramy tego szpitala. Teshome powiedział, że to od rosyjskiego lekarza,
który kazał mu przysiąc, że nie wyjawi jego nazwiska. Na jednej stronie Rosjanin
napisał: „Ghosh ma się dobrze. Brak niebezpieczeństwa". Na odwrocie zaś Ghosh na-
gryzmolił: „Chłopcy, NAPNIJCIE CIĘCIWĘ ODWAGI! Podziękujcie Almaz. Nie ma
sensu czekać. Matrono, dzwoń do wszystkich. Oby jednoroczna żona odnowiła
umowę. XXX G".
Wróciłem do pomieszczenia z autoklawem. Stanąłem za krzesłem jak pokutnik
i podziękowałem siostrze Mary Joseph Praise. Opowiedziałem jej o wszystkim.
Niczego nie pominąłem. Poprosiłem ją o wybaczenie - i żeby dalej pomagała nam
uwolnić Ghosha.
Ujrzałem w Almaz nową osobę. Zobaczyłem w niej milczącą siłę i determinację
wyrażającą się nocnym czuwaniem u bram więzienia Kerchele. Braki w edukacji
nadrabiała charakterem i lojalnością.
Straciłem za to wszelki szacunek dla cesarza. Nawet Almaz, zagorzała
rojalistka, przechodziła kryzys wiary.
Nikt tak naprawdę nie wierzył, że Ghosh brał udział w zamachu stanu. Problem
- ten sam dla setek wówczas uwięzionych - polegał na tym, że wszelkie decyzje
podejmował Jego Wysokość Hajle Syllasje. Jego Wysokość nie dzielił się obowiąz-
kami. Jego Wysokości się nie spieszyło.
Każdego popołudnia jeździliśmy do Kerchele, żeby zawieźć naszemu uwięzio-
nemu jedyny posiłek, jaki wolno nam było przekazać, i odebrać pojemnik po
poprzednim. Krewni osadzonych w Kerchele stali się naszą rodziną. Placyk przed
bramą więzienia był miejscem obfitującym w najświeższe wiadomości i najbliższe
prawdzie plotki. Dowiedzieliśmy się, że cesarz ma w zwyczaju wychodzić na poranny
spacer do przypałacowego ogrodu. Podczas spaceru ministrowie: bezpieczeństwa,
stanu i pióra, podchodzą do niego jeden po drugim. Idą trzy kroki za cesarzem i
donoszą mu o najnowszych plotkach i rzeczywistych wydarzeniach, ostatnich
dwudziestu czterech godzin. Ministrowie żyją w ciągłej obawie, czy poprzednik nie
zastawił aby pułapki, wspominając cesarzowi o czymś, o czym zalękniony minister
zapomniał powiedzieć. Lulu, królewska wróżbitka, sika wybrańcom na buty, i nie jest
do końca jasne, czy takie wyróżnienie oznacza zaufanie cesarza, czy podejrzenie -
okaże się, dopiero kiedy naznaczona przez suczkę osoba trafi do Kerchele.
Następnego dnia, zaledwie dwadzieścia cztery godziny po mojej wizycie u
siostry Mary Joseph Praise, pozwolono nam zobaczyć się z Ghoshem.
Dziedziniec więzienia, porośnięty trawą i wielkimi, dającymi dużo cienia
drzewami, wyglądał jak idealne miejsce na piknik. Pod rozłożystymi baldachimami
gałęzi stali więźniowie i wyglądali jak bezlistne młode drzewka.
Od razu wypatrzyłem Ghosha. Rzuciliśmy mu się z Shivą w ramiona. Wtuleni w
niego nie dostrzegaliśmy jego ogolonej głowy i wymizerowanej twarzy. Zauważyłem
za to, że po raz pierwszy od ponad miesiąca nie czuję bólu w klatce piersiowej. Jego
ubranie i w ogóle całe ciało wydzielały ostry zapach celi, w której siedzi wielu
pocących się mężczyzn. Zrobiło mi się smutno, bo zrozumiałem, jak bardzo musi czuć
się upokorzony. Odsunęliśmy się na bok, robiąc miejsce Matronie i Hemie, ale nie
puściłem ręki Ghosha w obawie, że rozpłynie się w powietrzu. Niektórym
mężczyznom utrata wagi rzeczywiście służyła, ale nie Ghoshowi - bez swoich
pulchnych policzków i drugiego podbródka wyglądał, jakby się skurczył.
Almaz, z twarzą prawie całkiem zasłoniętą szammą, czekała z boku. Oswobo-
dziwszy się od Hemy i Matrony, Ghosh podszedł do niej. Ukłoniła mu się nisko, a
potem pochyliła, jakby chcąc dotknąć jego stóp, ale zanim to zrobiła, Ghosh złapał ją
za rękę, wyprostował i ucałował jej dłonie. Objął ją. Powiedział, jak bardzo się cieszył,
gdy widział ją stojącą przy bramie i machającą, kiedy wozili go tam i z powrotem
krytym jeepem, chociaż wiedział, że Almaz go nie widzi. Almaz, która nigdy wcześniej
nie pokazywała zębów, uśmiechnęła się od ucha do ucha, a po jej policzkach
popłynęły łzy.
- Największym dla mnie cierpieniem było zamartwianie się o was. Bo, rozumie-
cie, nie wiedziałem, czy aresztowali też Hemę. Albo może nawet Matronę. Kiedy
zobaczyłem Almaz ze zdjęciem rodziny w dłoni, zrozumiałem, że w ten sposób chce mi
przekazać, że z wami wszystko w porządku. Almaz, dzięki tobie kamień spadł mi z
serca.
Aż do tej pory żadne z nas nie wiedziało, że Almaz miała przy sobie zdjęcie i że
za każdym razem, gdy bramą więzienia przejeżdżał samochód, wstawała i wyciągała je
przed siebie, uśmiechając się.
Umykały cenne minuty, więc poprosiliśmy Ghosha, żeby opowiedział nam o
wszystkim. Chyba nie chciał nas martwić, ale nie potrafił też skłamać.
- Pierwsza noc była najgorsza. Zamknęli mnie w klatce - powiedział, pokazując
palcem brudną, niską budę, która wyglądała jak lichy składzik. - To bardzo małe
pomieszczenie. Nie da się w nim stać. Trzymają tam pospolitych kryminalistów,
morderców, ale też włóczęgów i kieszonkowców. Prawie nie ma tam powietrza, a
nocą, kiedy zamykają drzwi, w ogóle nie da się oddychać. Jest taki jeden gość,
straszny brutal, on tam rządzi i decyduje, kto gdzie śpi. Jedynym miejscem, gdzie
można trochę odetchnąć, jest skrawek podłogi przy drzwiach. Dałem mu zegarek i
pozwolił mi tam spać. Gdybym miał tam spędzić jeszcze jedną noc, umarłbym.
Żadnych prześcieradeł, żadnych koców, spaliśmy na gołej ziemi. Kiedy wzeszło słońce,
drapałem się, bo pogryzły mnie wszy.
Bezpośrednio z pałacu przybył jakiś major z rozkazem, żeby przetransportować
mnie do szpitala wojskowego i zapewnić wszystko, czego będę potrzebował do opieki
nad generałem Mebratu. Cesarz nie miał najlepszego zdania o lekarzach, którzy nad
nim czuwali. Kiedy major zobaczył, gdzie spędziłem noc, że mam opuchniętą całą
twarz i utykam, wpadł w furię. Zabrał mnie do szpitala, gdzie wziąłem prysznic,
odwszono mnie i dano czyste ubranie.
W szpitalu wojskowym pokazali mi rentgen generała, a potem zabrali mnie do
niego. I kogo tam widzę? Sławę, znaczy się doktora Jarosława z rosyjskiego szpitala.
Sława cały się trząsł i nie wyglądał najlepiej. Generał zaś albo pogrążony był w
głębokim śnie, albo pozostawał nieprzytomny. Sława powiedział, że etiopscy lekarze
wolą się do generała nie zbliżać. Obawiają się, że jeśli umrze, zapłacą za to głową, a
jeśli go wyleczą, zostaną oskarżeni o współpracę z nim i też zostaną straceni. „Sława -
odezwałem się - powiedz mi, że on jest na środkach uspokajających i że zanim go
ujrzałeś, nie był w takim stanie". Sława odparł, że kiedy wszedł, generał był całkiem
rozbudzony, rozmawiał, nie odczuwał słabości w rękach i nogach. „Byłem przeciwny
podawaniu mu środków uspokajających", powiedział. Przez cały czas Sławie
towarzyszyła rosyjska lekarka - doktor Jekaterina. Powiedziała: „Leki uspokajające są
bardzo dobre. On ma ranę głowy. Musimy operować". Odparłem: „Rany głowy są
poważne, bo w głowie znajduje się mózg, ale przecież ta kula nie jest nawet blisko
mózgu". „To co to jest według pana?", wskazała palcem oko generała. „Towarzyszko -
powiedziałem do niej - według mnie to jest oczodół". Nie miała o mnie najlepszego
zdania, a mnie nie spodobało się to, jak otwarcie okazuje Sławie brak szacunku.
Owszem, Sława może i jest alkoholikiem, ale był też pionierem ortopedii, zanim
skazano go na wygnanie do Etiopii. Za jej plecami Sława poruszył bezgłośnie ustami:
„KGB!". Wezwałem majora. „Co mówią pańskie rozkazy na temat mojej władzy
tutaj?". Odpowiedział: „Pan tu rządzi. Czego tylko będzie panu potrzeba, ma pan to
zapewnione. To są bezpośrednie rozkazy Jego Wysokości". „To dobrze -
odpowiedziałem. - Proszę odwieźć tę panią doktor z powrotem do szpitala Balcha. I
niech tu nie wraca. Będę potrzebował leczniczej brandy i soli trzeźwiących. Proszę też
wstawić tutaj dwa łóżka - dla mnie i Sławy". Podałem generałowi każdy antybiotyk,
jaki przyszedł mi do głowy, a Sławie dałem brandy, żeby przestał się trząść. Następnie
razem opatrzyliśmy uszkodzone oko generała. Nie przenieśliśmy go na salę
operacyjną, po prostu odcięliśmy to, co zwisało, i nie drążyliśmy rany. Generał nawet
się nie poruszył. Nie zamierzałem wyjmować mu kuli. Przez kolejne dwie noce miałem
Sławę za towarzysza i sypiałem w normalnym łóżku. Dopiero po trzech dniach środki
uspokajające podane przez tamtą komunistkę przestały działać. „Sława, czy dawka
tego środka uspokajającego nie była przypadkiem obliczona dla konia?", zapytałem.
„Nie, ale podała ją wredna kobyła, która się nazywa Jekaterina!", wyjaśnił Sława.
Kiedy general Mebratu się obudził, poza lekkim bólem głowy i nosowym
głosem był w całkiem dobrej formie. Nie pozwolili mi dłużej przy nim zostać. Sławę
też odesłali. Wtedy napisałem do was ten liścik. Kiedy tu wróciłem, wsadzili mnie do
zwykłej celi i trafiłem na przyzwoitszych współwięźniów. Transportowali mnie raz,
dwa razy dziennie, żebym opatrywał ranę generała, ale wolno mi było zamienić z nim
ledwie parę słów.
Kiedy Ghosh opowiadał, zauważyłem dwa ogromne szczury wychodzące w
biały dzień z rynsztoka płynącego między budynkami. Ghosh coś przed nami ukrywał,
ale my też nie powiedzieliśmy mu całej prawdy.
Od tamtej pory otrzymaliśmy przywilej odwiedzin raz na dwa tygodnie.
Pozostało tylko pytanie: kiedy go wypuszczą?
Najpierw odwiedził nas jeden VIP - pacjent Ghosha, a za nim przyszli kolejni,
by zabrać z jego gabinetu pewne rzeczy, których potrzebował: konkretne pióro, jakieś
książki, kartkę papieru z określonego stosiku. Przynosili ze sobą teksty po łacinie
napisane ręką Ghosha - recepty na leki wymagające specjalnego przygotowania, a
myśmy kierowali ich do Adama, który się w tym specjalizował.
Podczas nieobecności Ghosha zrozumiałem, jakim jest lekarzem. Wszyscy ci
członkowie rodziny królewskiej, ministrowie i dyplomaci, wcale nie byli poważnie
chorzy, przynajmniej ja nie widziałem w nich choroby. Nie dysponowali taką władzą,
by uwolnić go z więzienia, ale byli na tyle potężni, by móc go odwiedzać. A on,
zaglądając im do oka i przyglądając się kolorowi spojówek, prosząc ich, by pokazali
język, oraz badając im puls, umiał postawić diagnozę i zapewnić, że wszystko w
porządku. Współczesne określenie „lekarz rodzinny" nie w pełni oddaje to, czym był
Ghosh.
Trzy tygodnie po tym, jak po raz pierwszy odwiedziliśmy Ghosha w Kerchele,
rozpoczął się proces generała Mebratu, będący pokazem dla międzynarodowych
obserwatorów. Pewna podziemna gazeta publikowała sprawozdania z rozpraw,
podobnie robiło kilka tytułów zagranicznych. Generał Mebratu, dumny i nieokazujący
skruchy, nie wyparł się odpowiedzialności za swój czyn. Jego postawa zrobiła ogrom-
ne wrażenie na tych nielicznych, którym pozwolono oglądać proces. Z miejsca dla
świadka generał propagował swoje przekonania: potrzebę reformy rolnej i politycznej,
koniec z prawem, które z chłopów czyni niewolników. Ci, którzy opowiedzieli się
przeciwko puczowi generała Mebratu, teraz zastanawiali się, dlaczego właściwie z nim
walczyli. Słyszeliśmy pogłoski, że elita młodych oficerów armii planowała odbić
generała z więzienia, ale Mebratu sprzeciwił się ich pomysłowi. Ciążyła na nim śmierć
jego żołnierzy. Sąd skazał go na śmierć przez powieszenie. Jego ostatnie słowa na sali
sądowej brzmiały: „Idę powiedzieć innym, że ziarno, które zasadziliśmy, zapuściło
korzenie".
Wieczorem czterdziestego dziewiątego dnia aresztu Ghosha taksówka wspięła
się po podjeździe i zajechała na tyły domu. Usłyszałem wrzask Almaz i próbowałem
sobie wyobrazić, jakież to znowu nieszczęście na nas spadło.
Tymczasem osobą, która wysiadła z taksówki i przyjrzała się bungalowowi, jak
gdyby nigdy przedtem go nie widziała, był nasz Ghosh. Gebrew, który od bramy
przyjechał na stopniu taksówki, zeskoczył i zaczął klaskać i podskakiwać z radości.
Genet i Rosina wybiegły ze swojej kwatery. Tańczyliśmy wokół Ghosha. Powietrze
wypełniły okrzyki radości i lulululu - oznaka zadowolenia Almaz. Koochooloo też tam
była, szczekała, machała ogonem i wyła; dwa bezimienne psy stały nieco dalej i
skwapliwie ją naśladowały.
Poszliśmy spać dopiero o północy, przytuleni do Hemy i Ghosha. Choć nie było
wygodnie, nigdy nie spałem lepiej. Obudziłem się w nocy i usłyszałem chrapanie
Ghosha - i był to najbardziej dodający otuchy dźwięk na świecie.
Następnego ranka obudziliśmy się wcześnie, nadal w świątecznych nastrojach.
Nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie generał Mebratu, weteran z Korei i Konga,
absolwent Sandhurst i Fort Leavenworth36, szedł na śmierć.
Powiesili go na polanie w Merkato, być może dlatego akurat tam, bo właśnie w
Merkato pochód studentów i idea zamachu stanu znalazły najwięcej zwolenników.
Katem, jak się później dowiedzieliśmy, okazał się adiutant cesarza, którego generał
Mebratu znał od lat. „Jeśli kochałeś kiedy żołnierza, załóż ten sznur starannie",
powiedział podobno generał. Kiedy pętla znalazła się na swoim miejscu, a ciężarówka,
na której stał skazaniec, miała ruszyć, generał ubiegł kierowcę, wziął rozbieg, skoczył i
zawisł, ginąc męczeńską śmiercią.
Dowiedzieliśmy się o tym przed południem. Tej nocy mieszkający w
kamiennych rezydencjach, koszarach, a nawet chikka młodsi oficerowie, którzy
ukończyli Holeta Military Academy, Harar Military Academy albo Force Academy w
Debre Zeit37, położyli się do łóżek, obmyślając, jak dokończyć dzieło zapoczątkowane
przez generała Mebratu.
Z każdym kolejnym dniem kult generała rósł, aż w końcu Mebratu doczekał się
nieoficjalnej kanonizacji. Jego podobizna zaczęła się pojawiać na anonimowych
dowcipnych ulotkach stylizowanych na dzieła dawnych etiopskich malarzy ikon, z
dominującymi kolorami czerwonym, żółtym i zielonym. Na ulotkach widniał
czarnoskóry Chrystus w towarzystwie czarnego Jana Chrzciciela i naszego generała
Mebratu. Wszyscy trzej mieli nad głowami żółte aureole, a u ich stóp płynęła rzeka
Jordan. Podpis głosił: „Do Niego to odnosi się słowo proroka Izajasza, gdy mówi: Głos
wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, dla Niego prostujcie ścieżki!"38. 36 Akademie wojskowe: pierwsza brytyjska, druga amerykańska. 37 Etiopskie akademie wojskowe.
38 Ewangelia według św. Mateusza 3,3.
Rozdział 29
Kapcie Abu Kassema
Dwa dni po egzekucji generała personel szpitala, z W.W. Gonadem i Adamem
na czele, wyprawił Ghoshowi powitalne przyjęcie. Kupiono krowę, wynajęto namiot i
zatrudniono kucharzy.
Adam poderżnął zwierzęciu gardło. Nadgorliwy sanitariusz, śliniąc się na myśl
o gored-gored - etiopskiej surowej wołowinie - odciął stojącej na drżących nogach,
wciąż jeszcze żywej krowie cienki kawał mięsa z boku. Następnie powieszono zwierzę
na drzewie, poćwiartowano i zaniesiono mięso na ustawione pod gołym niebem stoły,
gdzie zostało przerobione.
Widok wojskowego jeepa wspinającego się podjazdem zmroził mi krew w
żyłach. Kucharze zamarli, wodząc wzrokiem za umundurowanym oficerem, który
wysiadł z auta i ruszył w stronę naszego bungalowu. Poszedłem do domu jak we śnie.
Byłem już na progu, kiedy ze środka wyszedł oficer w towarzystwie Hemy i Ghosha.
Shiva stał obok mnie.
- Chłopcy - odezwał się Ghosh. - Motocykl. Czy wiecie, kto po niego przyszedł?
- Ghosh był całkowicie opanowany, nieświadom, że tak naprawdę są powody do
niepokoju.
Moją pierwszą reakcją była ulga: nie przyszli po Ghosha! Potem, kiedy wreszcie
dotarło do mnie, po co przyjechał ten oficer, spanikowałem. Cała nasza piątka ustaliła
zawczasu wspólną wersję wydarzeń: „Przyszedł żołnierz. Miał kluczyki. Wziął
motocykl i odjechał. Nie zamieniliśmy z nim ani słowa". Powtórzyliśmy tę historię
Hemie tego samego dnia, kiedy żołnierz zginął. Zbyła ją wzruszeniem ramion, za-
absorbowana tylko uwięzieniem Ghosha.
Już miałem się odezwać, kiedy nagle dobrze się przyjrzałem twarzy oficera.
To był tamten intruz, wojskowy, ten sam, który zgłosił się po motor.
To była jego twarz. To samo czoło i zęby, ale ciało miał inne, nie tak szczupłe,
mniej kojarzące się z bandziorem. Nieskazitelny, wyprasowany mundur i beret
zatknięty pod pagonem nadawał mu wygląd zawodowego żołnierza, którego brako-
wało intruzowi. Poczułem, że się czerwienię.
Zza rogu szybkim krokiem wyszły Rosina i Genet. Wieści o oficerze prędko się
rozeszły. Wokół nas zgromadził się spory tłumek.
- Przyszedł żołnierz. Miał kluczyki. Wziął motor i odjechał - powiedział Shiva.
- No tak - skinąłem głową.
Oficer się uśmiechnął. Nachylił się do mnie i zapytał uprzejmie po angielsku:
- Czy pamiętacie jeszcze coś? Czy jest coś, czego mi nie mówicie?
- Ach, jest i Rosina - przerwał mu Ghosh, a potem przeszedł na amharski. -
Rosina, ten tu oficer chciałby się dowiedzieć o motorze Zemuiego.
Rosina złożyła głęboki ukłon. Przypomniało mi się, z jaką uprzejmością
potraktowała wtedy złodzieja, i że użyła wówczas słów, które go rozzłościły. Miałem
nadzieję, że tym razem okaże się roztropniejsza.
- Tak, proszę pana. Byłam z chłopcami, kiedy przyszedł - przerwała i przyłożyła
do ust rąbek swojej szammy, otwierając szeroko oczy. - Proszę mi wybaczyć, proszę
pana. Ten człowiek... on wyglądał prawie tak samo jak pan. Kiedy zobaczyłam pana
twarz... proszę mi wybaczyć. - Znowu się ukłoniła. - On nie był... nie był tak uprzejmy
jak pan. I nie był ubrany... jak pan.
- Mamy tę samą matkę - powiedział oficer z kpiącym uśmieszkiem na ustach. -
To prawda, wygląda jak ja. Co miał na sobie?
- Tylko górę od munduru. Nie miał koszuli. Tylko biały podkoszulek. Buty,
spodnie - wyliczyła Rosina.
- Czy sprawiał wrażenie, że wszystko z nim w porządku?
- Miał pistolet zatknięty o tutaj - powiedziała, pokazując na brzuch - a nie w...
w...
- Kaburze? - podpowiedział brat.
- No tak. I wyglądał... miał czerwone oczy. Wyglądał, jakby był...
- Pijany? - zapytał cicho brat. - Czy zapytałaś go, dlaczego zabiera motocykl?
- Proszę pana, panie oficerze, on miał pistolet - odparła Rosina. - Sprawiał
wrażenie zezłoszczonego. Miał kluczyki.
- Co ci powiedział?
- On... mówił dużo różnych rzeczy. Powiedział, że zabiera motor. Nie
rozmawiałam z nim. - Trochę zmieniła naszą ustaloną wersję wydarzeń, ale w
porządku, wyglądało na to, że działa.
- Dlaczego pan pyta? Co się stało? Co się stało z motorem? - spytał Shiva po
angielsku ze śmiertelnie poważną miną, z której nie sposób było cokolwiek wyczytać.
Byłem zdumiony jego opanowaniem.
- No cóż, tego właśnie nie wiem - powiedział oficer. Posługiwał się doskonałym
angielskim. Nie zdradzał oznak zniecierpliwienia. - Nie powinien był zabierać tego
motoru. Zresztą armia i tak nie pozwoliłaby mu go zatrzymać. - Zrobił przerwę,
zastanawiając się, czy powinien powiedzieć nam więcej. Kiedy znowu zaczął mówić,
zwracał się do Hemy i Ghosha: - Nie widziano go, od kiedy się tu zjawił. Stacjonuję w
Dire Daua, więc dopiero dwa tygodnie temu dowiedziałem się, że oddalił się bez
zezwolenia. Swojej kobiecie powiedział, że idzie odebrać motocykl. - Zwrócił się do
mnie i Shivy: - Widzieliście zatem, jak odjeżdża?
- Ja tylko słyszałem - powiedziałem.
Skinął głową.
- Doktorze, czy pozwoli pan, że się szybko rozejrzę?
- Ależ oczywiście - odparł Ghosh.
Kiedy oficer i jego kierowca poszli na tyły domu, a potem zeszli żwirowym
podjazdem, poczułem, jak ciężar nieba dociska mnie do ziemi. Czyżbyśmy zaszli aż
tak daleko, to znaczy odzyskali Ghosha, tylko po to, żeby jakiś żołnierz miał posłać nas
do piekła? Genet spojrzała na mnie. Rosina przykucnęła, skubiąc gałązkę eukaliptusa.
Dwaj mężczyźni podeszli do występu skalnego, a potem skręcili w stronę ronda i
zniknęli nam z oczu. Jeśli w drodze powrotnej zajrzą do szopy, będzie po nas.
Motocykl był dobrze ukryty, ale nie przed wzrokiem tego, komu zależało na jego
odnalezieniu.
Minęła cała wieczność, zanim wrócili.
- Dziękuję, doktorze - powiedział oficer, wyciągając rękę do Ghosha. -
Obawiam się najgorszego. W dniu powrotu cesarza w ręce niektórych spośród
naszych żołnierzy dostała się pewna ilość gotówki. Mój brat miał z tym coś wspólnego.
Może to i lepiej, że zniknął.
Jak tylko jeep wyjechał za bramę Missing, Ghosh obrzucił nas badawczym
spojrzeniem. Wyczuł, że coś nie gra, ale nie dociekał. Kiedy obydwoje z Hemą wrócili
do środka, pobiegłem za róg domu i zwymiotowałem. Genet i Shiva pobiegli za mną.
Machnięciem ręki zakazałem im się do mnie zbliżać. Układ trawienny ma swój własny
mózg - i własne sumienie.
W namiocie składane krzesła kołysały się na miękkiej trawie. Wkrótce stoły
ugięły się pod kubkami pełnymi tedżu i kopiastymi talerzami jedzenia. Moją ulubioną
potrawą było kitfo - grubo mielona surowa wołowina wymieszana, z kibe
(przyprawionym sklarowanym masłem). Co prawda w domu nigdy nie przyrządza-
liśmy tej potrawy, ale od najmłodszych lat jadałem ją u Rosiny i u Gebrew. Tego dnia
nie miałem jednak apetytu. Na stołach, jak serwetki, porozkładano indżerę. Gored-
gored - kostki surowego mięsa, które maczało się w piekielnie ostrym paprykowym
sosie - okazało się daniem, na które wszyscy czekali. Potrawy pojawiały się jedna po
drugiej: pulpety, mięsne curry, curry z soczewicą, ozór, wątróbka. To, co jeszcze dziś
rano pasło się pod drzewem, niezwłocznie trafiło na stół.
Ghosh siedział w fotelu na podium. Pielęgniarki, studentki i pozostały personel
Missing podchodzili po kolei, by uścisnąć mu rękę i podziękować wszystkim świętym,
że pozwolili mu przetrwać ciężką próbę.
Rosina nie wyszła, ale znalazłem Genet siedzącą w rogu namiotu. Usiadłem
obok niej. Ubrana na czarno bawiła się jedzeniem na talerzu i sprawiała wrażenie
ponurej i dalekiej kuzynki Genet, którą znałem. Od śmierci Zemuiego prawie nie
wychodziła z domu. Kiedy podszedł do niej sanitariusz, przywitał się z nią i pocałował
ją w oba policzki, ledwo zauważyła jego obecność.
- Kiedy wrócisz do szkoły? - zapytałem. - Kiedy znowu zaczniesz z nami jadać?
- Oni zabili mojego ojca. Zapomniałeś już? Mam gdzieś szkołę. - Potem na
mnie syknęła: - Powiedziałeś Ghoshowi, co? Tylko nie kłam.
- Wcale nie!
- Ale chciałeś mu powiedzieć, prawda? Tylko nie kłam!
Musiałem przyznać jej rację. Kiedy Ghosh objął mnie podczas odwiedzin w
więzieniu, wyznanie samo cisnęło mi się na usta. Musiałem wessać je z powrotem do
środka.
- Od kiedy to myślenie uchodzi za przestępstwo?... Nie patrz tak na mnie -
powiedziałem.
Wzięła swój talerz i usiadła daleko ode mnie. Nawet jeśli sam nie miałem zbyt
dużo wiary w siebie, chciałem, aby ona we mnie wierzyła. Bolało mnie, że nie widziała
już we mnie bohatera, który zastrzelił intruza.
*
Pod wieczór złożono namiot. Przybyli znajomi spoza Missing, którzy
dowiedzieli się o uwolnieniu Ghosha. Dla Evangeline i pani Reddy święto miało
słodko-gorzki posmak, ponieważ równocześnie z wyjściem Ghosha na wolność
odszedł z tego świata generał Mebratu. Evangeline powtarzała wciąż: „Taki młody.
Taki młody, a już nie żyje", ocierając łzy. Pani Reddy pocieszała ją, przyciskając głowę
Evangeline do swych pokaźnych piersi. Panie przyniosły ze sobą wielki garnek biriani
z kurczaka, a także lubiane przez Gosha ostre marynowane mango.
- Kochany, to twój drugi miesiąc miodowy - powiedziała Evangeline i mrugnęła
do Hemy.
Adid, stary znajomy Hemy i Ghosha, przyszedł z trzema żywymi kurami pod
pachą. Podał Almaz zwierzęta związane sznurkiem za nogi. Strzepnął pierze ze swojej
nieskazitelnie czystej poliestrowej koszuli, którą włożył na powłóczystą ma'awis
sięgającą mu aż do sandałów. Chwilę po nim przybył Babu, stary partner brydżowy
generała Mebratu. Przyniósł butelkę Pincha, ulubionego trunku generała. Gdy za-
padła noc, towarzystwo zaproponowało, żeby przez wzgląd na dawne czasy wyjąć
karty. Miałem wrażenie, że w każdej chwili może zjawić się Zemui, wioząc generała
Mebratu.
W domu zrobiło się duszno. Pootwierałem okna. W pewnym momencie Ghosh
poszedł do sypialni, żeby zdjąć sweter. Po nim zjawiła się Hema. Poszedłem za nimi i
stanąłem w drzwiach. Ghosh udał się do łazienki z zamiarem umycia zębów.
Wyglądało to tak, jakby nie mógł się nadziwić istnieniu wynalazku bieżącej wody.
Hema przyglądała się jego odbiciu w lustrze toaletki.
- Tak sobie myślałem... - usłyszałem głos Ghosha. - Całkiem nieźle wykorzysta-
liśmy swój czas tutaj. Może powinniśmy wyjechać... przed kolejnym puczem?
- Że co? Z powrotem do Indii? - zapytała Hema.
- Nie... bo chłopcy musieliby się nauczyć hindi albo tamilskiego. Myślę, że na to
już za późno.. A poza tym nie zapominaj, dlaczego stamtąd wyjechaliśmy.
Nie wiedzieli, że słyszę ich rozmowę.
- Wielu hinduskich lekarzy przeniosło się z Etiopii do Zambii - powiedziała
Hema.
- Albo do Ameryki. Do hrabstwa Cook? - zaśmiał się Ghosh.
- Albo do Persji? Mówi się, że tam potrzebują lekarzy tak samo jak tutaj. Ale
mają znacznie więcej pieniędzy do wydania.
Zambia? Persja? Żartują, czy co? Mówią o moim kraju, w którym przyszedłem
na świat. Owszem, udowodnił, że potrafi pogrążyć się w chaosie i przemocy, ale to
nadal mój dom. Czy nie lepiej, jeśli torturują cię w twoim własnym kraju?
Dobrze wykorzystaliśmy swój czas.
Słowa Ghosha podziałały na mnie jak kopnięcie w splot słoneczny: to był mój
kraj, ale zdałem sobie sprawę, że nie był to kraj Ghosha i Hemy. Oni nie urodzili się
tutaj. Czy traktowali swój pobyt w Etiopii jako pracę - dobrą, ale nie na zawsze?
Wymknąłem się niepostrzeżenie.
Wyszedłem na dwór. Pamiętam powietrze tamtej nocy, tak rześkie, że
postawiłoby na nogi nieboszczyka. Aromat palonego w piecu eukaliptusa, zapach
wilgotnej trawy, obornika, tytoniu, bagna i woń setek róż - tym pachniało w Missing.
Nie, tak pachniał cały kontynent.
Możecie powiedzieć, że moje narodziny sprowadziły nieszczęście, możecie
mnie nazwać niechcianym dzieckiem, bękartem zhańbionej zakonnicy i ojca, który
przepadł, możecie powiedzieć, że jestem zabójcą, który z zimną krwią zamordował
człowieka i okłamał w żywe oczy brata swojej ofiary, ale ta ilasta gleba, którą
uwielbiały róże Matrony, była częścią mojego ciała. Mówiłem „Etjopja", jak tubylcy.
Niech inni, urodzeni na obcych lądach, mówią sobie „I-ti-ou-pija", jak gdyby wy-
mawiali nazwę składającą się z wielu członów jak Szarm asz-Szajch, Dar es Salaam
albo Rio de Janeiro. Granicą mojej krainy były góry Entoto znikające gdzieś w
ciemności. Jeśli odejdę, góry zapadną się na powrót w ziemię, obrócą w niwecz. Góry
potrzebowały mojego wzroku prześlizgującego się po ich porośniętych lasem
zboczach, tak samo jak ja potrzebowałem ich widoku, by wiedzieć, że żyję. Baldachim
gwiazd nocą - on również przysługiwał mi od urodzenia. Niebiański ogrodnik zasiał
meskel po to, by wraz z końcem pory deszczowej zakwitły stokrotki. Nawet Tonąca
Ziemia, ten cuchnący grząski grunt tuż za Missing, który połknął konia, psa, człowieka
i Bóg wie co jeszcze - to również należało do mnie.
Światło i mrok.
Generał i cesarz.
Dobro i zło.
Wszystko, każda perspektywa istniała we mnie. Dlatego musiałem tu zostać.
Gdybym wyjechał, cóż by ze mnie zostało?
*
O jedenastej Ghosh przeprosił gości w salonie i razem z Hemą poszedł z nami
do sypialni, żeby życzyć nam dobrej nocy.
- Nie spaliśmy w tym łóżku, od kiedy cię zabrali - powiedział Shiva.
Ghosh się wzruszył. Położył się pośrodku łóżka, a my przytuliliśmy się do
niego, każdy po swojej stronie. Hema stała u nóg.
- W więzieniu światła gasili o ósmej. Opowiadaliśmy sobie historie. To była
nasza rozrywka. Ja opowiadałem te, które pamiętałem z książek czytanych wam przed
snem. Jeden z moich współwięźniów, kupiec imieniem Tawfiq, podzielił się z nami
historią Abu Kassema.
To opowieść znana dzieciom w całej Afryce: Abu Kassem, skąpy bagdadzki
kupiec, nie chciał rozstać się z parą zniszczonych, wielokrotnie reperowanych rannych
pantofli, chociaż przez nie stał się obiektem drwin. W końcu nawet on nie mógł już
znieść widoku startych kapci. Ale każda próba pozbycia się ich kończyła się
katastrofą: gdy wyrzucił je przez okno, wylądowały na głowie ciężarnej kobiety, która
poroniła, a Abu Kassema wtrącono do więzienia; kiedy wrzucił je do kanału,
zablokowały odpływ i spowodowały powódź, a Abu Kassem wylądował w więzieniu...
Pewnej nocy, kiedy Tawfiq skończył opowieść, inny więzień, cichy, dostojny
starszy pan, powiedział: „Abu Kassem mógłby równie dobrze wybudować swoim
kapciom specjalny pokój. Po co się ich pozbywać? Przecież nigdy przed nimi nie
ucieknie". Starzec roześmiał się i był wyraźnie zadowolony z tego, co powiedział. Tej
nocy umarł we śnie.
Następnej nocy, przez wzgląd na szacunek dla staruszka, leżeliśmy w
milczeniu. Tym razem zabrakło opowieści. Słyszałem, jak niektórzy płaczą w
ciemności. To mnie zawsze przygnębiało. Ech, chłopcy... Wyobrażałem sobie, że
leżycie obok mnie, jak teraz, i wyobrażałem sobie twarz Hemy.
Kolejnej nocy nie mogliśmy się doczekać, żeby pogadać o Abu Kassemie.
Wszyscy widzieliśmy to podobnie. Starzec miał rację. Kapcie z opowieści są synoni-
mem wszystkiego, co widzisz, robisz, dotykasz, każdego ziarna, które zasiewasz, i
którego nie zasiewasz - słowem: wszystkiego, co staje się częścią twojego przezna-
czenia... Poznałem Hemę na oddziale zakaźnym Głównego Szpitala Rządowego w
Madrasie w Indiach i to przygnało mnie na ten kontynent. Dzięki temu dostałem
najwspanialszy prezent w swoim życiu - to, że mogłem zostać waszym ojcem. Dzięki
temu operowałem generała Mebratu, który został moim przyjacielem. Ponieważ był
moim przyjacielem, poszedłem do więzienia. Ponieważ jestem lekarzem, pomogłem
go uratować, a oni mnie wypuścili. Ponieważ go uratowałem, oni mogli go powiesić...
Rozumiecie, o czym mówię?
Nie rozumiałem, ale przemawiał z taką pasją, że nie zamierzałem mu
przerywać.
- Nie znałem mojego ojca, więc wydawało mi się, że jest dla mnie nieistotny.
Moja siostra tak silnie odczuwała jego nieobecność, że zgorzkniała, więc nieważne, co
posiadała lub co kiedykolwiek będzie posiadała, nigdy nie będzie miała dość. -
Westchnął. - Wypełniłem lukę po ojcu, pochłaniając wiedzę, zdobywając umiejęt-
ności, szukając poklasku. W Kerchele ostatecznie pojąłem, że ani ja, ani moja siostra
nie zdajemy sobie sprawy, że nieobecność ojca jest takimi naszymi kapciami Abu
Kassema. Aby zacząć pozbywać się kapci, należy najpierw przyznać przed samym
sobą, że do ciebie należą, a kiedy już to zrobisz, wówczas one same od ciebie odejdą.
Minęło tyle lat, a ja nadal nie wiedziałem tak wielu rzeczy o Ghoshu, o jego
ojcu, który umarł, gdy Ghosh był dzieckiem. Ghosh był taki sam jak my, osierocony,
ale my przynajmniej mieliśmy kogoś - jego. Czy to on miał gorzej niż my?
Ghosh westchnął.
- Mam nadzieję, że pewnego dnia doznacie takiego oświecenia jak ja w
Kerchele. Kluczem do szczęścia jest przyznanie się przed samym sobą do własnych
kapci Abu Kassema, do tego, czym się jest, do własnego wyglądu, rodziny, zdolności -
również tych, których się nie ma. Uświadomienie sobie tego wszystkiego. Jeśli
będziecie sobie powtarzać, że wasze kapcie nie należą do was, to umrzecie, nadal
szukając, umrzecie jako zgorzkniali ludzie, wciąż czujący niedosyt. Nie tylko nasze
uczynki, lecz również nasze zaniedbania stają się naszym przeznaczeniem.
Kiedy Ghosh wyszedł, leżałem w łóżku i zastanawiałem się, czy moją parą
rannych pantofli Abu Kassema nie jest ów żołnierz, którego zabiłem. Jeśli tak, raz już
do mnie powróciły w postaci brata zamordowanego. W jakiej formie wrócą kolejnym
razem?
Gdy moje myśli zaczęły się rozsypywać w ciąg refleksji pozbawiony logiki, co
nieomylnie zwiastowało sen, poczułem, że ktoś unosi moskitierę. W tej samej chwili,
w której ją zobaczyłem, siedziała już na mojej klatce piersiowej i blokowała mi ręce.
Mogłem ją zrzucić. Ale tego nie zrobiłem. Lubiłem, jak jej ciało lądowało na
moim, i lubiłem delikatny zapach węgla drzewnego i żywicy, którym pachniały jej
ubrania. Być może przyszła, żeby mi wynagrodzić swoje wcześniejsze zachowanie.
Pewnie weszła przez któreś z otwartych okien.
W świetle wpadającym do sypialni z korytarza widziałem, że się uśmiecha.
- No to jak, Marionie? Powiedziałeś Ghoshowi o złodzieju?
- Skoro się tu schowałaś, to wiesz. Po co pytasz?
Shiva obudził się, popatrzył na nas dwoje, odwrócił się na drugi bok i zamknął
oczy.
- Prawie powiedziałeś temu oficerowi, jego bratu.
- Ale nie zrobiłem tego. Byłem po prostu zaskoczony.
- Uważamy, że powiedziałeś Hemie i Ghoshowi.
- Oczywiście, że nie. Nie zrobiłbym tego.
- A to niby czemu?
- Wiesz dlaczego. Jeśli to się rozniesie, powieszą mnie.
- Nie, powieszą mnie i moją matkę. To pewne. Ty będziesz temu winny.
- Śni mi się jego twarz.
- Mnie też. I zabijam go każdej nocy. Żałuję, że to nie ja go zastrzeliłam.
- To był wypadek.
- Gdybym to ja go zastrzeliła, nie nazwałabym tego wypadkiem. Gdybym to ja
go zastrzeliła, nie mielibyśmy się czym martwić.
- Łatwo ci mówić, bo to nie ty go zabiłaś.
- Matka uważa, że się wygadasz. Martwimy się o ciebie.
- Co? No to powiedz Rosinie, że nie ma się czym martwić.
- Pewnego dnia ci się wymsknie i przez ciebie wszyscy zginiemy.
- Dobra, przestań już. Skoro wiesz, że i tak wygadam, to po co ze mną
rozmawiasz? Złaź ze mnie.
Zsunęła się tak, że położyła się na mnie całym ciałem. Jej twarz wisiała nad
moją i przez moment myślałem, że chce mnie pocałować, co wydawało mi się co
najmniej dziwne w kontekście naszej wymiany zdań. Spojrzałem w jej oczy, tak
bliskie, popatrzyłem na plamkę na jej lewej tęczówce. Czułem na twarzy jej oddech,
słodki i przyjemny. Widziałem w niej tę niebezpieczną piękność, w jaką wkrótce się
zmieni. Przypomniała mi się poprzednia sytuacja, w której znaleźliśmy się tak blisko
siebie. W spiżarni.
Jej źrenice rozszerzyły się, a powieki opadły.
Poczułem ciepło w miejscu, w którym jej udo dotykało mojego. Gorąco
rozchodziło się po moim ciele.
Poczułem, jak płyn wsiąka w moją piżamę. Powietrze pod moskitierą wypełnił
zapach świeżego moczu. Przewróciła oczami tak, że zobaczyłem tylko jej białka, i
odrzuciła głowę do tyłu. Zadrżała. Szyję miała wygiętą w łuk, a mięśnie napięte.
Znowu na mnie spojrzała.
- To, żebyś nigdy nie zapomniał, co obiecałeś.
Zeskoczyła ze mnie i uciekła, zanim zdążyłem pomyśleć, jak zareagować.
Usiadłem na łóżku, gotów gonić za nią, rozerwać ją na kawałki.
Shiva zatrzymał mnie, z chęci bycia rozjemcą, czy też, by ją chronić, nie
potrafiłem się zdecydować. Miał spuszczone oczy, nie chciał na mnie patrzeć.
Wstałem, trzęsąc się ze złości, a Shiva zdjął prześcieradło z łóżka. Spodnie od piżamy
miałem całe mokre. Shivie uszło na sucho. W łazience odkręcił kurek nad wanną.
Wszedłem do niej. Usiadł na sedesie i milcząco dotrzymywał mi towarzystwa. Nie
zamieniliśmy ani słowa. Wróciwszy z powrotem do sypialni, właśnie wkładałem suchą
piżamę, kiedy wszedł Ghosh.
- Zobaczyłem zapalone światło. Co się stało?
- Mały wypadek - powiedziałem.
Shiva się nie odezwał. Zapach trudno było pomylić z innym. Było mi wstyd.
Mogłem co prawda naskarżyć na Genet, ale nie zrobiłem tego. Otworzyłem na kilka
minut okno, a potem je zamknąłem.
Ghosh wytarł materac. Pomógł nam przewrócić go na drugą stronę. Przyniósł
czystą pościel i posłał łóżko. Widać było, że się zmartwił.
- Możesz wrócić do gości - powiedziałem. - Naprawdę. Wszystko gra.
- Ech, chłopcy, chłopcy - powiedział, siadając na brzegu łóżka. Wiedziałem, że
myślał, że to ja je zmoczyłem. - Mogę sobie tylko wyobrazić, przez co przeszliście.
To nie do końca była prawda. Nie mógł sobie wyobrazić. Ale my chyba też nie
znaliśmy całej prawdy o tym, jaki los był jego udziałem.
Westchnął.
- Już nigdy was nie opuszczę.
Słysząc jego słowa, poczułem ukłucie w piersi. Zapragnąłem, by cofnął to, co
powiedział. Mówił tak, jak gdyby decyzja pozostawała wyłącznie w jego gestii. Jak
gdyby zapomniał o przeznaczeniu i kapciach Abu Kassema.
Rozdział 30
Słowo za słowa
Minęło sześćdziesiąt dni od śmierci Zemuiego, a Genet nadal nie opuszczała
domu. Rosina, strasząc brakującym zębem, była poważna i drażliwa jak abisyński
dzik.
- Dość tego - powiedział jej Gebrew w dzień Świętego Gabriela. - Przetopię
krzyż, żebyś miała srebrny ząb. Czas, żebyś się uśmiechnęła i włożyła coś białego. Bóg
tak sobie życzy. Czynisz jego świat ponurym. Nawet prawna żona Zemuiego skończyła
żałobę.
- Nazywasz tę ladacznicę jego żoną? - wrzasnęła Rosina. - Ta kobieta rozkłada
nogi, gdy tylko mocniej zawieje. Nawet o niej przy mnie nie wspominaj.
Następnego dnia Rosina zagotowała wielką balię czarnej farby i wrzuciła do
niej wszystkie swoje pozostałe ubrania, jak również część szkolnych ubrań Genet.
Kiedy Hema próbowała wysłać Genet z powrotem do Loomis Town & Country
School, spotkała się z protestem Rosiny.
- Nadal nosi żałobę.
Dwa dni później, w sobotę, wchodząc do kuchni, usłyszałem dobiegające z
kwatery Rosiny zawodzenie, monotonne lululu. Zapukałem do jej drzwi. Rosina
uchyliła drzwi, obrzuciła mnie wzrokiem łowcy, dzierżąc w dłoni nóż.
- Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym, dziękuję - odparła i zamknęła drzwi. Przez szczelinę
zdążyłem dostrzec Genet: trzymała przy twarzy ręcznik, a na podłodze walały się
zakrwawione szmaty.
Nie mogłem zatrzymać tego, co zobaczyłem, tylko dla siebie. Opowiedziałem o
wszystkim Hemie i teraz to ona dobijała się do drzwi Rosiny.
Rosina zawahała się.
- Wejdź, jeśli musisz - rzuciła opryskliwie. - Już skończyłyśmy.
Pokój wypełniał zapach odizolowanych od świata kobiet. A także żywicy oliba-
nowej i jeszcze czegoś: świeżej krwi. Trudno było oddychać. Nie paliła się wisząca u
sufitu goła żarówka.
- Zamknij drzwi - warknęła na mnie Rosina.
- Nie zamykaj, Marionie - poleciła Hema. - I włącz światło.
Na łóżku Genet leżała brzytwa. Obok niej była lampa spirytusowa. Zakrwa-
wiona szmata.
Genet siedziała spokojnie, trzymając dłonie przy twarzy i opierając łokcie na
kolanach. Postawa godna wielkiego myśliciela, gdyby nie to, że rękami przyciskała
krwawe szmaty.
Hema odjęła dłonie Genet od twarzy i zobaczyła po dwa głębokie, pionowe
nacięcia - jak rzymska dwójka - biegnące w poprzek skroni po obydwu stronach
twarzy. Krew, która zbierała się w ranach, była czarna jak smoła.
- Kto to zrobił? - zapytała Hema, zasłaniając rany i uciskając je.
Mieszkanki domu milczały. Rosina stała z oczami utkwionymi w przeciwległą
ścianę, uśmiechając się z poczuciem wyższości.
- Pytam: kto to zrobił? - Głos Hemy ciął skuteczniej niż brzytwa, którą zraniono
Genet.
Genet odparła po angielsku:
- Ja chciałam, żeby ona to zrobiła.
Rosina udzieliła córce ostrej reprymendy w języku tigrinia. Wiedziałem, że ta
krótka gardłowa zbitka słów znaczy: „Zamknij mordę". Genet ją zignorowała.
- To jest symbol mojego ludu - mówiła dalej. - Plemienia mojego ojca. Gdyby
ojciec żył, byłby ze mnie bardzo dumny.
Hema otworzyła usta, jakby zastanawiając się, co odpowiedzieć. Trochę
złagodniała.
- Moje dziecko, twój ojciec nie żyje. Ale, na litość Boską, ty dalej żyjesz.
Rosina zmarszczyła brwi. Nie podobała jej się ta wymiana zdań po angielsku.
- Chodź ze mną. Zajmę się tym - powiedziała Hema dużo łagodniej.
Klęknąłem obok Genet.
- Chodź z nami. Proszę.
Genet rzuciła matce nerwowe spojrzenie, a potem syknęła:
- Przez was będzie mi tylko trudniej. Chciałam nosić te znaki tak samo jak ona.
Proszę, proszę idźcie już sobie.
Ghosh zalecił cierpliwość.
- Ona nie jest naszą córką.
- Mylisz się, Ghosh. Jadała przy naszym stole. Posłaliśmy ją do szkoły na nasz
koszt. Kiedy dzieje się z nią coś niedobrego, nie możemy powiedzieć tak po prostu:
„To nie nasza córka".
Byłem zdumiony słowami Hemy. Zabrzmiały szlachetnie. Ale jeśli Hema
uważała Genet za moją siostrę, wówczas komplikowało to nieco moje uczucia do
Genet...
Ghosh powiedział uspokajająco:
- Chodzi tylko o to, żeby odstraszyć buda, złe oko. Kochanie, to coś jak
hinduskie bindi.
- Moje bindi można zdjąć, kochanie. I nie leje się przy tym krew.
Tydzień później, kiedy Hema i Ghosh wrócili po południu z pracy, usłyszeli
Rosinę zawodzącą płaczliwy monolog, tak samo głośny i tak samo monotonny jak ten,
który towarzyszył ich porannemu wyjściu do szpitala. Lamentowała nad swoim losem,
nad Bogiem, nad cesarzem, i przeklinała Zemuiego, że ją opuścił.
- Wystarczy tego dobrego - stwierdziła Hema. - To biedne dziecko tam oszaleje.
Będziemy się temu spokojnie przyglądać?
Hema zabrała, ze sobą Almaz, Gebrew, W.W., Ghosha, Shivę i mnie. Całą
grupą poszliśmy do Rosiny i wprosiliśmy się do środka. Hema złapała Genet za rękę i
zaprowadziła ją do nas do domu, podczas gdy my uspokajaliśmy Rosinę wrzeszczącą
wniebogłosy, że porywają jej córkę.
Za zamkniętymi drzwiami sypialni Hemy słyszeliśmy odgłosy kąpieli Genet.
Hema wyszła z pokoju po mleko. Poprosiła Almaz, żeby pokroiła papaję, skropiła ją
sokiem z cytryny i posypała cukrem. Wkrótce potem Almaz zniknęła w sypiali i długo
z niej nie wychodziła.
Godzinę później Hema i Genet wyszły razem. Genet była ubrana w żółtą bluzkę
z cekinami i połyskującą zieloną spódniczkę - elementy stroju Hemy do
bharatanatjam. Miała włosy zaczesane do tyłu. Hema podkreśliła jej oczy proszkiem
antymonowym. Genet stąpała po cesarsku, szczęśliwa, z dumnie uniesioną głową, jak
królowa, którą uwolniono z kajdan i na powrót posadzono na tronie. Była moją
królową, pragnąłem widzieć ją u swego boku. Byłem z niej taki dumny. Jak mogła być
moją siostrą, skoro była dla mnie kimś znacznie więcej? Błyszczące zielone sari Hemy
pasowało do kolorów ubrania Genet. Prawie nie zauważyłem Almaz, która chyłkiem
przemknęła do kuchni: z przyciemnionymi oczami, czerwonymi ustami i rumieńcem
na policzkach. Długie wiszące kolczyki jakby zamykały jej silną twarz.
Całą piątką wsiedliśmy do auta. Genet wcisnęła się z tyłu, pomiędzy mnie i
Shivę. Pojechaliśmy do Merkato, gdzie Hema kupiła Genet nowe ubranie. Boże
Narodzenie, święto Meskel i święto Diwali połączyły się w jedno.
Wyprawę zakończyliśmy w Enrico's. Genet siedziała naprzeciw mnie, liżąc lody
i uśmiechając się do mnie. Znowu zaczęła paplać po swojemu, najpierw wprawdzie z
wahaniem, ale potem stopniowo nabierała rozpędu. Nawet jeśli Rosina zrobiła jej
pranie mózgu, jak to ujęła Hema, najwyraźniej mózg Genet już przesechł.
Zrobiłem rozpoznanie pod stołem i wybadawszy przeszkody, wybrałem odpo-
wiedni moment. Kochałem ją bardzo, ale nie zapomniałem poniżenia, jakie
zafundowała mi raptem dwa tygodnie wcześniej. Dobrze zapamiętałem wilgotny
prezent, który mi podarowała. Bardzo mi się spodobało, jak się na mnie położyła,
kiedy miałem nad sobą jej piękną twarz, to była magia. Ale pragnąłem wyrzucić z
pamięci to, co nastąpiło potem.
Czubkiem buta kopnąłem ją z całej siły w piszczel. Nawet nie pisnęła, ale jej
twarz wykrzywił ból, a do oczu napłynęły łzy.
- Co się stało? - zapytał Ghosh.
- Za szybko zjadłam lody - zdołała wydusić.
- A-ha! Ból głowy wywołany jedzeniem lodów. Dziwne zjawisko. To coś, co
powinniśmy zbadać, nie uważasz, Hema? Czy to jest odpowiednik migreny? Czy
każdy jest na to podatny? Ile przeciętnie trwa taki ból? Czy występują po tym
komplikacje?
- Kochanie - powiedziała Hema, całując go w policzek (niezwykłe jak na nią
okazywanie uczuć w miejscu publicznym) - spośród tych wszystkich rzeczy, które
zawsze chciałeś zbadać, wreszcie znalazłeś tę jedną, którą z chęcią się z tobą zajmę.
Zakładam, że podczas badań skonsumujemy ogromne ilości lodów, prawda?
W samochodzie Genet pokazała mi wielki siniak na łydce.
- Skończyłeś już? - zapytała po cichu.
- Nie, to tylko rozgrzewka. Odpłacę ci pięknym za nadobne.
- Zniszczysz moje nowe ubranie - odparła z fałszywą skromnością, opierając się
o mnie.
Blizny na skroniach wciąż wyglądały na bardzo świeże. Hema uznała je za
przejaw barbarzyństwa, ale dla mnie były piękne. Objąłem Genet. Shiva przyglądał się
nam, ciekaw, co będzie dalej. Nacięcia przydawały jej nadnaturalnej mądrości,
ponieważ znajdowały się akurat w tym miejscu, w którym starszym ludziom robią się
zmarszczki. Uśmiechnęła się, a wtedy rzymskie dwójki jeszcze się powiększyły.
Poczułem, że serce mi przyspiesza, a jednocześnie opanowała mnie bezsilność. Kimże
była ta piękność? Z pewnością nie moją siostrzyczką. Ani nawet najlepszą
przyjaciółką. Czasem bywała moim przeciwnikiem. Zawsze jednak była miłością
mojego życia.
- No więc - odezwała się znowu - tak na poważnie, skończyłeś już z tą zemstą?
Westchnąłem.
- Tak. Skończyłem.
- No to dobrze - powiedziała.
Złapała mnie za mały palec i wygięła do tyłu tak, że złamałaby mi go, gdybym
nie wyszarpnął go z jej dłoni.
Genet spała na posłaniu w naszym salonie. Następnego ranka, zanim poszliśmy
do szkoły, Hema posłała po Rosinę. Shiva, ja i Genet wyszliśmy na korytarz, żeby
podsłuchiwać. Ostrożnie zajrzałem do salonu i zobaczyłem Rosinę stojącą przed
Hemą tak, jak stała przed żołnierzem intruzem.
- Oczekuję, że wrócisz do kuchni pomagać Almaz. Od tej pory w ciągu dnia
drzwi i okna twojej kwatery mają być otwarte. Wpuśćże do swojego domu trochę
światła i powietrza.
Jeśli Rosina chciała upomnieć się o córkę, teraz była ku temu naj-
odpowiedniejsza chwila. Wstrzymaliśmy oddech. Nie powiedziała ani słowa. Ukłoniła
się lekko i wyszła.
Na nowo popadliśmy w szkolną rutynę: mnóstwo prac domowych, potem
zadania od Hemy, czyli kaligrafia, rozmowy o bieżących wydarzeniach, nauka
słownictwa i sprawozdania z przeczytanych książek. Dla Shivy i Genet taniec, dla
mnie i Shivy - krykiet. Wiele razy grywaliśmy wieczorami z Ghoshem na
zaimprowizowanym boisku na trawniku. Jak na tak potężnego faceta, wyjątkowo
delikatnie obchodził się z piłką i kijem i uczył nas, jak brać zamach, jak odbijać
drive'em i jak robić square-cut.
W tym roku Hema i Ghosh wynegocjowali z nauczycielami Loomis Town &
Country School wyłączenie Shivy ze szkolnych zadań. Obydwu zainteresowanym
stronom wyraźnie ulżyło. Shiva nie musiał już pisać esejów o bitwie pod Hastings,
jeśli uznał je za niesłużące niczemu, a Loomis Town & Country School miała ze swej
strony pobierać za niego czesne i zezwalać na udział w zajęciach, ponieważ generalnie
nie zakłócał spokoju podczas lekcji. Shivie szkolny rytuał był z zasady obojętny.
Nauczyciele znali nas i rozumieli Shivę na tyle, na ile dało się go zrozumieć. Niemniej
jednak niektórzy, jak na przykład Mr. Bailey, który niedawno przyjechał z Bostonu,
musieli dopiero odkryć Shivę. Mr. Bailey był jedynym w historii Loomis Town &
Country School nauczycielem dyplomowanym, dlatego też czuł się zobligowany do
ustanowienia i utrzymania jak najwyższego standardu nauczania w naszej szkole.
Dwie trzecie z nas oblało pierwszy sprawdzian z matematyki.
- Jedna osoba zdobyła sto procent punktów. Ale, niestety, osoba ta nie
podpisała swojej kartki. Pozostali wypadli tragicznie. Sześćdziesiąt sześć procent klasy
nie zaliczyło sprawdzianu - podsumował Mr. Bailey. - Jak wam się podoba ta liczba?
Sześćdziesiąt sześć!
Dla Shivy pytania retoryczne były pułapką. On nigdy nie zadał pytania, o ile
znał na nie odpowiedź. Shiva podniósł rękę. Poprawiłem się na krześle. Brew Mr.
Baileya powędrowała do góry, jak gdyby stojące w rogu krzesło, które do tej pory
udawało mu się skutecznie ignorować, raptem ożyło.
- Masz coś do powiedzenia?
- Sześćdziesiąt sześć to druga spośród moich ulubionych liczb - oznajmił Shiva.
- A czemuż to, proszę ja ciebie, to druga spośród twoich ulubionych liczb? -
zapytał Mr. Bailey.
- Bo jeśli się weźmie wszystkie liczby, przez które można podzielić sześćdziesiąt
sześć, łącznie z sześćdziesiąt sześć, a potem się je do siebie doda, wtedy otrzyma się
kwadrat.
Mr. Bailey nie mógł się powstrzymać. Napisał na tablicy 1, 2, 3, 6, 11, 22, 33 i
66 - wszystko dzielniki 66 - a następnie dodał je do siebie. Otrzymał liczbę 144. On i
Shiva powiedzieli jednocześnie:
- Dwanaście do kwadratu!
- To dlatego liczba sześćdziesiąt sześć jest wyjątkowa - wyjaśnił Shiva. - Tak
samo dzieje się przy trójce, dwudziestu dwóch i siedemdziesięciu - ich dzielniki w
sumie dają kwadrat.
- Powiedz nam więc, bardzo cię proszę, jaka jest twoja ulubiona liczba -
powiedział Mr. Bailey głosem pozbawionym sarkazmu - skoro sześćdziesiąt sześć jest
dopiero na drugim miejscu.
Shiva wstał i bez pozwolenia podszedł do tablicy. Napisał na niej: 10213223.
Mr. Bailey przyglądał się liczbie przez dłuższy czas, czerwieniąc się przy tym
odrobinę. Potem machnął rękami w geście, który wydał mi się bardzo kobiecy, i
powiedział:
- No i czemuż, proszę ja ciebie, ta liczba miałaby nas interesować?
- Pierwsze cztery cyfry to również numer rejestracyjny pana wozu. -
Wnioskując z miny Mr. Baileya, nauczyciel raczej tego nie zauważył. - Ale to tylko
zbieg okoliczności - kontynuował Shiva. - Ta liczba - powiedział, stukając kredą o
tablicę z ekscytacją, na jaką czasem sobie pozwalał - jako jedyna opisuje samą siebie,
gdy się ją czyta: Jedno zero, dwie jedynki, trzy dwójki i dwie trójki. - Potem mój brat
wybuchnął radosnym śmiechem, co było u niego tak rzadkie, że cała klasa siedziała
jak ogłuszona. Wytarł kredę z rąk i usiadł z powrotem w ławce. Z jego strony to było
wszystko.
Niczego więcej poza wywodem Shivy nie zapamiętałem z lekcji matematyki w
tym roku. A jeśli chodzi o ucznia, który zdobył komplet punktów na sprawdzianie, to
co prawda zapomniał się podpisać, ale w miejscu przeznaczonym na nazwisko
narysował portret Veroniki.
Rozmyślałem nad naszym losem, zwłaszcza nad szczęśliwym trafem, dzięki
któremu Shiva nie musiał odrabiać zadań domowych. Chyba rozumiałem, o co w tym
chodzi. Ponieważ Shiva nie potrafił albo nie chciał robić tego, czego od niego
wymagano, przestano tego od niego wymagać. A ponieważ ja potrafiłem, musiałem to
robić.
Shiva chodził na obroty płodów zawsze, kiedy pozwalał na to nasz plan lekcji.
Zdołał przekonać Hemę, żeby pozwoliła mu obserwować jedną z operacji, cesarskie
cięcie, i szybko połknął haczyk. Gray's Anatomy stała się jego Biblią. Zaczął rysować
w szalonym tempie, zasypując szkicami całą podłogę w naszym pokoju. Tematem jego
ilustracji przestało być bmw, nie rysował już Veroniki, ale srom, macicę i maciczne
naczynia krwionośne. Próbując zapanować nad rosnącym przerobem papieru przez
Shivę, Hema zasugerowała, żeby od tej pory rysował w zeszycie, do czego też się raźno
zabrał, zapełniając stronę po stronie. Rzadko widywało się Shivę bez Graya pod
pachą.
Być może w ramach chęci odpoczynku od Shivy, po szkole zwykle szukałem
towarzystwa Ghosha. Znałem jego ulubione miejsca: sala operacyjna numer trzy,
ambulatorium, oddział pooperacyjny. Moja kliniczna edukacja nabierała tempa.
Czasem asystowałem mu przy wazektomiach, które przeprowadzał w swoim starym
bungalowie.
Pewnego wieczoru usiadłem z Genet przy stole, żeby przed zabraniem się do
szkolnej pracy domowej w ramach zajęć z kaligrafii przepisać do zeszytu stronę z
aforyzmami z Bickhama. Spojrzałem na nią i ze zdumieniem ujrzałem w jej oczach
łzy.
- Jeśli „Cnota sama w sobie jest nagrodą" - powiedziała nagle - to mój ojciec
powinien żyć, tak? A skoro „Prawda nie potrzebuje przebrania", dlaczego musimy
udawać, że Jego Wysokość nie jest niski albo że jego miłość do brzydkiego psa jest
czymś normalnym? Wiesz, że cesarz ma służącego, którego jedynym obowiązkiem jest
noszenie za nim trzydziestu poduszek różnej wielkości i kładzenie ich u stóp Jego
Wysokości po to, żeby cesarskie nogi nie wisiały w powietrzu, kiedy władca usiądzie
na tronie?
- Daj spokój, Genet. Nie mów tak - powiedziałem. - Chyba że chcesz, żeby ci
założyli stryczek na szyję.
Jeszcze przed puczem wypowiadanie się przeciwko Jego Wysokości równało
się bluźnierstwu. Ludzi wieszano za mniejsze przewinienia. Po zamachu stanu
należało być dziesięć razy bardziej ostrożnym.
- Mam to gdzieś. Nienawidzę go. Możesz to powiedzieć, komu tylko chcesz.
Wybiegła z pokoju.
Pod koniec semestru Rosina zafundowała nam prawdziwą bombę. Poprosiła o
zwolnienie z obowiązków służącej, ponieważ postanowiła wrócić na północ kraju, do
Asmary, serca Erytrei. Chciała zabrać ze sobą Genet, żeby córka poznała rodzinę
Rosiny i rodziców Zemuiego. Hema obawiała się, że z wyjazdu do Erytrei Rosina i
Genet już nie wrócą, zwerbowała więc Almaz i Gebrew, aby przekonali Rosinę do
zmiany decyzji albo żeby chociaż pojechała sama. Rosina okazała się jednak nieugięta.
W końcu Genet sama rozwiązała problem.
- Wrócę - zapowiedziała Hemie - choćby nie wiem co. Ale chcę zobaczyć
krewnych.
Kiedy taksówka mająca je zawieźć na dworzec autobusowy odjeżdżała spod
bramy szpitala, Genet machała mi radośnie przez tylną szybę. Cieszyła się na
trzydniową podróż, nie potrafiła rozmawiać o niczym innym. Ale mnie (i Hemie)
pękało serce. Tej samej nocy wiatr przybrał na sile i wściekle rzucał liśćmi, a nad
ranem nadciągnęła nawałnica, przynosząc ze sobą dużą porę deszczową.
Niedługo miałem skończyć trzynaście lat. Rozumiałem już, że dla Matrony,
Bachellego, Ghosha i w ogóle dla całego szpitala Missing pora deszczowa nieomylnie
oznacza początek sezonu na krup, błonicę i odrę. Praca musiała trwać bez przerwy.
Pewnego ranka, gdy z parasolem w ręku szedłem ku bramie, zobaczyłem
kobietę wspinającą się pod górę do szpitala. Z jej parasola płynęły strumienie wody.
Wyglądała na bardzo przestraszoną. Poznałem ją - pracowała w jednym z barów
znajdujących się w stojących naprzeciwko bramy szpitala domach zbudowanych z
pustaków. Wcześniej zdarzało się, że widywałem ją rano, i zawsze wyglądała tak
samo: zwykła, dość miła twarz, prosta bawełniana spódnica i do tego bluzka. Ale
spotykałem ją również wieczorami: rozpuszczone włosy, buty na wysokich obcasach,
biżuteria, eleganckie ciuchy, szykowny wygląd i tak dalej.
Zapytała mnie o drogę. Nazywała się Tsige - jej imię poznałem dopiero później.
Usłyszałem stłumiony, krtaniowy kaszel niemowlaka, którego niosła na plecach
owiniętego szammą na kształt nosidełka. Kaszel przypominał głos gąsiora, więc
pominąłem etap ambulatorium i zaprowadziłem Tsige od razu do sali krupu. Sala
krupu bywała czasem salą biegunek lub salą odwodnień. Wzdłuż wszystkich czterech
ścian ciągnął się stół laboratoryjny przykryty gumowymi prześcieradłami. Przymoco-
wany na wysokości głowy drążek do zasłon zakreślał pełny prostokąt. Na drążku
mocowano kroplówki. W razie konieczności szpital mógł reanimować jednocześnie do
szesnastu, a nawet dwudziestu niemowląt ułożonych jedno obok drugiego.
Dziecko miało przymknięte oczy, a palce zaciśnięte w piąstki, tak że maleńkie,
przezroczyste paznokcie zostawiały ślady na wewnętrznej stronie dłoni. Częstotliwość,
z jaką wznosiła się i opadała klatka piersiowa niemowlaka, wydawała się zbyt duża jak
na czteromiesięczne dziecko. Pielęgniarka znalazła żyłę skroniową i podłączyła do niej
kroplówkę. Potem przyszedł Ghosh i szybko zbadał malucha. Pozwolił mi osłuchać go
stetoskopem. Nie mogłem uwierzyć, że tak mała klatka piersiowa może pomieścić tyle
pisków, gwizdów, trzasków i rzężenia. Serce biło po lewej stronie tak szybko, że
zastanawiałem się, jakim cudem jest w stanie utrzymać to mordercze tempo.
- Widzisz te wygięte nogi i guzowatość czoła? - zapytał Ghosh. - I to znamię w
kształcie krzyża na czubku głowy? To stygmaty krzywicy.
„Stygmaty", o których była mowa podczas zajęć z religii w Loomis Town &
Country School, oznaczały dziury po gwoździach, ślady korony cierniowej, ranę w
boku zadaną włócznią Longinusa - i dotyczyły ciała Chrystusa. Lecz Ghosh użył tego
słowa w kontekście fizycznych objawów choroby. W Piazzy pokazał mi kiedyś
stygmaty kiły wrodzonej u pewnego apatycznego chłopca siedzącego na chodniku.
- Nos siodełkowaty, mgliste spojrzenie, haczykowate siekacze... - Doczytałem
sobie o pozostałych stygmatach: morwowe trzonowce, łukowate kości piszczelowe,
głuchota.
Wszystkie niemowlaki leżące w sali krupu wydawały się ze sobą spokrewnione,
ponieważ wszystkie, w mniejszym lub większym stopniu, nosiły stygmaty krzywicy.
Były pomarszczone, miały wyłupiaste oczy i duże czoła.
Ghosh umieścił dziecko w prymitywnym namiocie tlenowym skonstruowanym
z kawałka plastiku.
- Odra, a po niej krup, do tego wszystkiego niedożywienie i jeszcze krzywica -
mruknął do mnie pod nosem. - Potop katastrof.
Ghosh odszedł z Tsige na bok i posługując się zaskakująco płynnym
amharskim, wyjaśnił, co dolega jej dziecku. Pouczył ją, żeby nie przerywała karmienia
piersią, „nieważne, co będą mówić". Kiedy Tsige odparła, że dziecko prawie nie ssie,
Ghosh powiedział:
- Nie szkodzi. Twoja pierś będzie dla niego pociechą. Będzie wiedziało, że jesteś
przy nim. Wiem, że to trudne, ale jesteś dobrą matką.
Tsige próbowała pocałować Ghosha w rękę, ale nie pozwolił na to.
- Później przyjdę sprawdzić, co u niego - powiedział Ghosh, wychodząc. -
Mamy dzisiaj wazektomię. Doktor Cooper z amerykańskiej ambasady przyjeżdża na
naukę. Pójdziesz do sali operacyjnej i przyniesiesz wysterylizowany zestaw do
wazektomii? I podłączysz u mnie sterylizator?
Zostałem na sali krupu z Tsige, ponieważ czułem, że nie ma nikogo, kto
dotrzymałby jej towarzystwa w trudnej chwili. Dziecko nadal wyglądało źle.
Przypomniałem sobie sklepy na Churchill Road. Kiedyś zauważyłem turystów, którzy
zatrzymali się przed jednym z nich, myśląc, że to kwiaciarnia, i dopiero po chwili
zorientowali się, że sklep oferuje wyłącznie wieńce. Potem zobaczyli trumny wielkości
pudełka na buty, w sam raz dla niemowlaka.
Po policzkach Tsige popłynęły łzy. Wiedziała, że spośród wszystkich leżących
na oddziale niemowlaków jej dziecko jest najpoważniej chore. Pozostałe matki
odsunęły się od niej, jakby przynosiła pecha. Wziąłem ją za rękę. Próbowałem
pocieszyć słowami, ale zrozumiałem, że są zbędne. Kiedy jej dziecko zaczęło stękać
przy każdym oddechu, oparła się o moje ramię i rozpłakała na dobre. Żałowałem, że
nie ma ze mną Genet - cokolwiek robiła w Asmarze, z pewnością nie mogło się to
równać powadze sytuacji, z którą miałem tutaj do czynienia. Genet mówiła, że chce
zostać lekarzem, co w przypadku bystrego dziecka dorastającego w Missing wydawało
się wręcz nieuniknione, a mimo to miała awersję do szpitali i nie przejawiała chęci
towarzyszenia Hemie lub Ghoshowi podczas ich codziennych obowiązków. Tak więc,
nawet gdyby akurat była w Addis Abebie, pewnie nie zostałaby razem ze mną przy
Tsige.
*
O trzeciej po południu dziecko Tsige umarło. Jego śmierć skojarzyła mi się z
powolnym tonięciem. Trud oddychania ostatecznie okazał się ponad siły tej maleńkiej
klatki piersiowej.
Pielęgniarka zgodnie z poleceniem wyszła na deszcz i pobiegła do głównego
budynku szpitala. Dała mi znak, żebym za nią poszedł, ale nie ruszyłem się z miejsca.
Cierpienie matki wymagało kozła ofiarnego. Czasem rodzice uciekali się do przemocy,
chcąc ukarać tych, którzy choć nieśli pomoc dziecku, zawiedli. Wiedziałem, że nie
mam się czegoś bać ze strony Tsige.
Pół godziny później Tsige trzymała w ramionach gotowe do drogi, zawinięte w
całun ciało dziecka. Dopiero teraz inne matki zebrały się wokół niej. Spojrzały w niebo
i zaintonowały lulululu z taką mocą, że aż nabrzmiały im żyły na szyjach. Płakały,
mając nadzieję, że lament odegna niebezpieczeństwo grożące ich własnym dzieciom.
Odprowadziłem Tsige do bramy. Kiedy do niej dotarliśmy, odwróciła się do
mnie i spojrzała oczami pełnymi bólu. Patrzyliśmy na siebie, wydawałoby się,
nieskończenie długo. Ukłoniła się, a potem odeszła z zawiniątkiem. Było mi z jej
powodu okropnie smutno. Cierpienie dziecka skończyło się, ale był to dopiero
początek cierpienia Tsige.
Doktor Cooper przyjechał tego samego wieczoru równo o ósmej służbowym
autem ambasady. Dokładnie o tej samej porze swoim volkswagenem kombi przybył
pacjent, pewien Polak.
Ghosh nauczył się wykonywać wazektomię jeszcze jako stażysta w Indiach.
Tajniki tego zabiegu poznawał za pośrednictwem samego P.S. Jhavera, o którym
mówił: „Mistrz cięcia klejnotów, na którego spada wyłączna odpowiedzialność za
nieobecność na tym świecie milionów ludzi". Sam zabieg był w Etiopii novum.
Emigranci z różnych krajów, przeważnie katolicy, przychodzili do Ghosha coraz
liczniej, by wykonał u nich zabieg, którego w ich rodzinnych stronach nie prakty-
kowano albo o którym w ogóle nie słyszano.
- Mam dla pana propozycję, doktorze Cooper. Nauczę pana wazektomii, a
kiedy nabierze pan już biegłości, odpłaci mi pan, robiąc wazektomię pewnemu
„bardzo ważnemu pacjentowi".
- Znam go? - zapytał Cooper.
- Właśnie pan z nim rozmawia - odparł Ghosh. - Rozumie pan zatem, że mam
w tym żywotny interes, aby odpowiednio pana wyszkolić. Mój asystent, Marion,
pomoże mi ocenić pana umiejętności. Marionie, ani słowa Hemie o moich planach,
pan też, Cooper.
Cooper miał włosy obcięte na jeża i zachodzące na siebie, kwadratowe zęby,
które wyglądały jak ilustracja na opakowaniu cukierków Chiclets. Miał też wyraźny
irytujący amerykański akcent, równoważony wprawdzie przeciągle wymawianymi
słowami i spokojnym, przyjaznym sposobem bycia, jak gdyby nigdy w życiu nie do-
świadczył niczego niemiłego i nie spodziewał się niczego takiego napotkać na swej
drodze.
- See one, do one, teach one, mam rację? - spytał Cooper.
- Zgadza się, owszem - odparł Ghosh. - To nie jest strasznie trudny zabieg, ale
trudniejszy, niż na to wygląda. Zacznijmy od kilku wstępnych uwag, doktorze Cooper.
Zalecam pacjentom lewatywę dzień wcześniej, ponieważ nic bardziej nie spina niż
zaparcie. Proponuję ciepłe mleko z miodem umieszczone w torbie do lewatywy
trzymanej na wysokości ramienia.
- To działa?
- Czy to działa? Pozwoli pan, że ujmę to tak: jeśli pacjent będzie w tym czasie
pił, dajmy na to, whisky z wodą sodową, wyssie mu szklankę z ręki.
- Wszystko jasne.
- Proszę również pacjenta, żeby tuż przed operacją wziął ciepłą kąpiel. To na
rozluźnienie. - Półgłosem dodał jeszcze: - I poprawia moje doznania węchowe,
rozumie pan.
Pacjent jak do tej pory nie odezwał się ani słowem. Ghosh powiedział mi, że
mężczyzna jest konsultantem Komisji Gospodarczej Narodów Zjednoczonych do
spraw Afryki, ekspertem w dziedzinie kontroli populacji, który, tak się akurat złożyło,
sam jest ojcem pięciu dziewczynek. Nie miał nic przeciwko lekarzom debatującym
nad jego przypadkiem.
- Nie skończymy, jeśli nie zaczniemy, więc lepiej zaczynajmy, tak? Marionie,
grzejnik proszę. - W międzyczasie zdążyłem już włączyć znajdujący się pod stołem
elektryczny grzejnik. - Oto pierwsza pułapka. Jeśli nie chce pan, żeby moszna się
skurczyła, a jajka wciągnęły aż po same pachy, w pomieszczeniu musi być naprawdę
ciepło. Druga trudność polega na rozluźnieniu. To bardzo ważne. Barbituran albo
narkotyk mogą się w takiej sytuacji okazać bardzo przydatne. Osobiście polecam
łyczek czerwonego albo czarnego Johnny Walkera. Obojętnie. To doskonały środek
zwiotczający. Ach, zapomniałbym, oczywiście może pan go podać również pacjentowi.
Cooper wybuchnął śmiechem.
Miałem nadzieję, że zwraca należytą uwagę na czynności Ghosha. Ja już to
wszystko wcześniej widziałem: po odsłonięciu części intymnych pacjenta, nawet jeśli
w pomieszczeniu panowała dość wysoka temperatura, skóra na mosznie - błona
kurczliwa - marszczyła się i ściągała, a mięsień dźwigacz podciągał jądra do góry.
Następnie, po solidnym łyku whisky (przez pacjenta), którą należało podać dopiero
teraz, a nie wcześniej, worek ponownie się rozprężał.
Obydwaj chirurdzy włożyli rękawiczki. Ghosh skrupulatnie oczyścił operowane
miejsce, a następnie ułożył sterylne serwety, wyznaczając dokładnie pole operacji.
- Jeszcze jedna wskazówka, doktorze Cooper. Choć to stosunkowo łatwa
operacja, nie należy dopuścić do krwawienia. Wie pan, jak wygląda brinjal, doktorze?
- Chyba nie - odparł Cooper.
- Oberżyna?... Melanzana?... Bakłażan?
Cooper rozpoznał tę ostatnią nazwę.
- Jeśli nie wykaże się pan wręcz drobiazgowością w kwestii kontroli
krwawienia, będzie pan miał bakłażan. Albo dwa. Wie pan, jak nazywamy takiego
rodzaju komplikację, doktorze Cooper? Otóż nazywamy ją „cholerny brinjal i
wszystko do dupy". Tak się akurat składa, że przez pięć lat szkoły medycznej w
akademiku karmili nas przeważnie brinjalem.
Podałem pacjentowi dawkę Johnny Walkera, którą wypił do dna.
Uwielbiałem asystować Ghoshowi. Od kiedy zaczął mnie traktować, jakbym był
na tyle duży, by uczyć się i rozumieć, czego się uczę, traktowałem swoją rolę bardzo
poważnie. Cieszyłem się, że Cooper będzie patrzył, jak pomagam Ghoshowi.
Stanąwszy po prawej stronie pacjenta, Ghosh przyłożył kciuk i palec
wskazujący do prawej górnej części jego moszny, tam gdzie łączyła się z resztą ciała.
- W ten sposób wyczuje pan wszystkie żylaste historie: przewody limfatyczne,
arterie, nerwy i co tam jeszcze jest. Nasieniowód też. Przy odrobinie praktyki bez
trudu uda się go panu odróżnić. Może pan wierzyć albo nie, ale nasieniowód ma
największy stosunek ścianki do światła przewodu spośród wszystkich rurkowatych
struktur znajdujących się w ludzkim ciele. O, jest. Przypomina pejcz. Proszę tu
dotknąć.
Cooper pomacał pacjenta.
- No jest - powiedział. - Nasieniowód. Zgadza się.
- Dobrze, to teraz proszę go oddzielić od pozostałych naczyń i wypchnąć
palcem wskazującym trochę do przodu. Proszę go sobie oprzeć na opuszku palca tak,
żeby się nie ześlizgnął.
Ghosh instruował Coopera w podobny sposób, jak instruował mnie, kiedy mu
asystowałem. Uwielbiał przekazywać wiedzę, a w Cooperze znalazł słuchacza, na
jakiego zasługiwał. Olśnił Coopera gładkimi słowami, które najpierw przećwiczył na
mnie. Praktykowanie medycyny i uczenie medycyny stanowiły dla Ghosha dwa
nierozłączne elementy tej pracy. Cierpiał, kiedy nie miał komu przekazać wiedzy.
Nieczęsto się to wprawdzie zdarzało; zwykle instruował praktykantkę albo choćby
rodzinę chorego - ktokolwiek był akurat pod ręką.
- Aby zminimalizować krwawienie, stosuję znieczulenie miejscowe z adrena-
liną. Proszę na tym nie oszczędzać. - Wstrzyknął pięć mililitrów miejscowego
znieczulenia w tkankę, którą podtrzymywał palcem wskazującym. - Gdyby podać mu
mniej, ból sprawi, że jajka uciekną pod pachy. Trzeba będzie prosić kardiochirurga,
żeby pomógł sprowadzić je na dół. No dobrze... proszę spojrzeć, że nadal trzymam
nasieniowód wsparty na palcu. Robię nieduże nacięcie w skórze moszny. Od dołu
delikatnie wypycham nasieniowód ku górze, naciskam.... i... o, proszę bardzo! Kiedy
widzę w nacięciu nasieniowód, łapię go kleszczykami Allisa.
Wyciągnął krótki odcinek białawej, przypominającej dżdżownicę tkanki.
- Zakładam zaciski tutaj i tutaj... a potem tnę między nimi. Usuwam mniej
więcej dwucentymetrowy odcinek. Najlepiej byłoby przesłać go do laboratorium - w
ten sposób, gdyby jego żona zaszła w ciążę w ciągu najbliższego roku, będzie pan mógł
pokazać pacjentowi raport z laboratorium i wówczas będzie wiedział, że to nie pan
zrobił coś źle, lecz ten trzeci wykonał swoje zadanie nadzwyczaj dobrze. Ja nie wy-
syłam próbek do laboratorium z tej prostej przyczyny, że nie ma u nas patologa. Ale
przez pewien czas w klinice ambasady amerykańskiej w Bejrucie mieli patologa,
któremu wysyłałem wycinki amerykańskich nasieniowodów pochodzące z
wazektomii, które tutaj przeprowadzałem. Ten człowiek zajmował się diagnostyką
laboratoryjną dla wszystkich ambasad amerykańskich w Afryce Wschodniej i Zachod-
niej. Ciągle odsyłał mi raporty, z których wynikało, że moje próbki są
niewystarczające. Twierdził, że choć wydaje mu się, że zobaczył tkankę nabłonkową
właściwą dla przewodów moczowych, to nie może być pewien, że to faktycznie
nasieniowód. „To jest nasieniowód - pisałem do niego za każdym razem. - Jaką inną
zawierającą taką tkankę część ciała mogłem wyciąć? To jest przecież nasieniowód".
Ale on dalej się skarżył: „Nie mam pewności. Za mało tkanki". Zaczął mnie irytować,
wie pan. Więc w końcu wysłałem mu baranie jaja. Umieściłem je w formalinie i
wysłałem tą samą pocztą dyplomatyczną, jaką zwykle przesyłałem wycinki
nasieniowodów. Napisałem mu też liścik: „Czy tyle tkanki wystarczy?". Nigdy więcej
nie miałem z nim problemów.
Cooper zaryczał jak osioł, wciągając pod maską powietrze.
- Teraz podwiązuję końcówki katgutem. Następnie mówię pacjentowi: „Przez
najbliższe dziewięćdziesiąt dni żadnej komunikacji z żoną".
Ghosh spojrzał na pacjenta i powtórzył zdanie. Pacjent skinął głową.
- Okej, niech się pan z nią komunikuje, wie pan, „dzień dobry, kochanie" i takie
tam, ale żadnego seksu przez trzy miesiące. - Pacjent wyszczerzył zęby. - No dobrze,
może pan uprawiać seks, ale z prezerwatywą.
- Preferuję stosunek przerywany - powiedział pacjent z silnym wschodnio-
europejskim akcentem. Odezwał się po raz pierwszy od przyjazdu.
- Że co pan preferuje? Stosunek przerywany? Wyciągnąć i modlić się? Dobry
Boże, człowieku! Nic dziwnego, że dorobiłeś się pan piątki! To doprawdy szlachetne z
pana strony, że próbuje pan wysiąść z pociągu na wcześniejszej stacji, ale to zawodna
metoda. O nie, proszę pana. Proszę przerwać te stosunki przerywane, człowieku,
chyba że chce pan jeszcze w tym roku dobić do pół tuzina. - Pacjent wyglądał na
speszonego. - Wie pan, jak nazywają się młodzi ludzie, którzy uprawiają stosunki
przerywane?
Ekspert od kontroli populacji pokręcił głową.
- Otóż mówi się na nich: Tato! Daddy. Pater. Pappa. Pere. Koniec ze
stosunkami przerywanymi. Daj mi pan trzy miesiące, a będziesz mógł powiedzieć
swojej pani, że nie musi się już martwić, bo strzelasz pan ślepakami, że koniec z
przerywaniem, że zostaniesz pan na deser, kawę i cygaro.
Rozdział 31
Domena ciała
Bez Genet i Rosiny nasz dom wydawał się pusty. Odczuwałem straszną
tęsknotę za Genet. Obydwoje z Hemą obawialiśmy się, że już nigdy jej nie zobaczymy.
Obiecała dzwonić i pisać, ale minęły trzy tygodnie i wszelki słuch o niej zaginął. W
tamtym 1968 roku padały ulewne deszcze; Nil Błękitny i Auasz wystąpiły z brzegów i
mieliśmy niezłą powódź. Cicho zwykle szemrzący potok za murem Missing wyglądał
jak regularna rzeka. W Addis Abebie mieszkańcy siedzieli stłoczeni w domach, więc
kiedy deszcze ustawały choćby na krótką chwilę, w powietrzu roznosił się zapach ludzi
zbyt długo przebywających w jednym pomieszczeniu, suchego łajna palonego w
piecach i ubrań, które nie chciały schnąć. Bluszcz wspinał się jak szalony po rynnach i
wciskał w każdą szczelinę w murze, a kijanki przeistaczały w żaby, zanim zdążyły im
się wykształcić kończyny. Żadne dziecko nie zwracało twarzy ku niebu i nie próbowało
łapać na język kropel deszczu - nie wówczas, gdy żyło się i oddychało wodą.
Teraz, kiedy zbliżaliśmy się z Shivą do naszych czternastych urodzin, jako
nastolatek oczekiwałem, że coś się zmieni. Starałem się wynajdywać sobie zajęcia, ale
mogłem myśleć wyłącznie o Genet, o tym, jak jej się wiedzie w Asmarze. Miałem
nadzieję, że tęskni za domem, że jest przygnębiona, że chciałaby do mnie wrócić. Nic
nie miało sensu, skoro Genet przy mnie nie było.
Pewnego późnego wtorkowego wieczoru byłem z Ghoshem w sali operacyjnej
numer trzy i przyglądałem się, jak usuwa pęcherzyk żółciowy. Kiedy skończył, zajrzał
jeszcze na oddział chirurgiczny, by zobaczyć, co słychać u Etiena, dyplomaty z
Wybrzeża Kości Słoniowej, którego dobrze znaliśmy towarzysko. Niespodziewanie
pojawiła się u niego niedrożność jelit. Podczas operacji Ghosh odkrył u niego raka
zamykającego odbytnicę, którego trzeba było resekować. To była poważna operacja,
stanowiąca dla Ghosha nie lada wyzwanie. Wiedziałem, że ma ogromną nadzieję
wyleczyć Etiena. Ale trzeba było wykonać przetokę przez ścianę brzucha, a to nie byle
co.
- Etien jest bardzo przygnębiony - powiedział Ghosh. - Nie chodzi o raka, ale o
kolostomię. Nie potrafi zaakceptować faktu, że będzie wydalał otworem w brzuchu.
Etien leżał z prześcieradłem naciągniętym na głowę. Kiedy Ghosh go zbadał i
stwierdził, że kolostomia wyszła pierwsza klasa, w wielkich oczach Etiena pojawiły się
łzy. Nie chciał spojrzeć na swój brzuch. Powiedział tylko:
- Która teraz za mnie wyjdzie?
Ghosh okazał się zaskakująco niewzruszony.
- Słuchaj, Etien, przecież nie wyciąłem ci tej części ciała, wiesz, tej, która
przydaje się w małżeństwie. Znajdziesz kobietę, która cię pokocha, i wyjaśnisz jej
wszystko. Jeśli ona cię naprawdę pokocha, to będzie wdzięczna, że żyjesz. - Wyraz
twarzy Ghosha mówił, że lekarz nie chce słyszeć żadnego „ale". Po chwili jednak
złagodniał. - Etien, wyobraź sobie, co by było, gdyby wszyscy ludzie rodzili się z
odbytem w brzuchu i właśnie tędy każdy pozbywałby się produktów przemiany
materii. A teraz wyobraź sobie, że ktoś ci mówi, że zrobi ci operację, i przekieruje
jelito tak, że końcówka będzie się znajdowała z tyłu, między pośladkami, w miejscu,
które możesz zobaczyć jedynie w lustrze, i do którego czasem trudno sięgnąć, żeby
utrzymać je w czystości...
Musiało minąć kilka długich sekund, ale w końcu Etien się uśmiechnął. Wytarł
oczy. Spojrzał nieśmiało na swoją kolostomię. Był to mały krok we właściwym
kierunku.
Ghosh miał do odwiedzenia jeszcze jednego pacjenta. Powiedział mi, żebym
poszedł do domu, bo w przeciwnym razie spóźnię się na kolację.
Zaczęło mocno padać, a ja nie miałem parasola. Poszedłem zadaszonym
przejściem łączącym blok operacyjny z ambulatorium, a ambulatorium z oddziałem
dla mężczyzn. Kiedy dach się skończył, przebiegłem krótki odcinek, przeskoczyłem
kałużę i wpadłem do kwater pielęgniarek. Rzadko odwiedzałem ten damski labirynt.
Wyglądał na opustoszały. „Jeśli pójdę długim balkonem ciągnącym się wzdłuż całego
budynku, a potem zejdę schodami po drugiej stronie... cóż, trochę zmoknę, ale zawsze
to czterdzieści metrów bliżej domu, zanim znowu będę musiał pobiec w deszczu",
pomyślałem. Miałem nadzieję, że żona Adama, strażniczka dziewic, z tym swoim
wielkim krzyżem zawieszonym na szyi, nic nie zauważy, bo wtedy z pewnością mnie
przegoni.
Drzwi prowadzące do pokoi pielęgniarek otwierały się na wspólną werandę.
Wszystkie pielęgniarki poszły pewnie do jadalni, bo inaczej stałyby przy balustradzie,
czesząc włosy, malując paznokcie, szyjąc i plotkując.
Usłyszałem dźwięki muzyki dobiegające z narożnego pokoju, w którym kiedyś
mieszkała moja matka. Co prawda byłem tutaj kilka razy, ale nie wyczuwałem jej
obecności, podobnie jak na jej grobie. Zaintrygowała mnie obcość muzyki, jej rytm.
Galopady gitar i perkusji powtarzały ten sam motyw za każdym razem w innym
rejestrze. Ostatnio etiopscy muzycy zaczęli oglądać się na zachodnie brzmienia,
wprowadzając na przykład sekcję dętą, werble i powtarzające się riffy gitar
elektrycznych zamiast wytłumionych dźwięków strun krar i klaskania dłońmi. Ale to
nie była muzyka etiopska, nie tylko dlatego, że usłyszałem słowa śpiewane po
angielsku (choć był to angielski, którego nie potrafiłem zrozumieć). Ta muzyka była
zupełnie inna od tej, którą znałem, jakbym ujrzał nowy kolor tęczy.
Drzwi były uchylone.
Stała boso pośrodku pokoju, zwrócona do mnie plecami. Biała halka odsłaniała
jej ramiona i kończyła się na wysokości kolan. Kręciła głową na wszystkie strony, a jej
długie, proste włosy podążały za rytmem. Kołysała biodrami, podczas gdy uniesiona w
górę prawa ręka poruszała się w rytm melodii. Lewą dłoń musiała trzymać
przyciśniętą do brzucha, ponieważ wystawał tylko łokieć. Muzyka wtargnęła do jej
wnętrza, nawilżyła jej stawy, zmiękczyła kości i mięśnie, by zmusić do tego płynnego,
wirującego, zmysłowego ruchu.
Odwróciła się. Miała zamknięte oczy i głowę lekko odrzuconą do tyłu. Jej usta
były nierówne, jakby po wypadku warga krzywo się zrosła.
Znałem te usta, tę lekko dziobatą twarz. Nie poznałem za to jej ciała. Od zawsze
i na zawsze była praktykantką, aż Matrona zlitowała się nad nią i nadała jej nowe
stanowisko: starsza praktykantka. To ją odmieniło. Z wiecznej studentki, na stażu nie
wiadomo od jak dawna, stała się instruktorką praktykantek nowo przybywających do
Missing. W klasie, pracując z podręcznikami, które znała na pamięć, wtłaczała
praktykantkom wiedzę do głów, wyrzucając z siebie fragmenty tekstu bez patrzenia do
książek.
Zwykle zbierała włosy z czoła i karku i wiązała je w kok tak ciasno, że aż brwi jej
się unosiły. Kiedy wieńczyła fryzurę czepkiem, wyglądało to tak, jakby mocowała
sobie na głowie odwrócony lodowy rożek.
Pominąwszy ekstrawagancką fryzurę praktykantki, zawsze uważałem ją za
osobę dość nijaką. W szkole znałem dziewczęta, które nie były ani piękne, ani
brzydkie, ale wmówiwszy sobie jedno albo drugie, emanowały pięknem lub brzydotą.
Heidi Enqvist była cudowna, ale niestety nie w opinii jej samej, ponieważ brakowało
jej tajemniczości i powabu Rity Vartanian, która mimo górnego przodozgryzu i wydat-
nego nosa budziła zazdrość Heidi.
Starsza praktykantka była ulepiona z tej samej gliny co Heidi. Myślę, że
właśnie dlatego uczyniła samą siebie uległą niewolnicą sztywnego, wykrochmalonego
uniformu i nosiła na twarzy pasującą do niego maskę pozbawioną uśmiechu. Jej
poczucie tożsamości ograniczało się do bycia pielęgniarką; zarówno we własnych
oczach, jak i w oczach świata, uważała, że poza tym jest nikim. Zawsze wyraźnie
odczuwałem skrępowanie praktykantki w naszej obecności. Ale z drugiej strony,
zachowywała się z taką nieśmiałością w stosunku do każdego.
Teraz przekonałem się jednak, że jest kimś więcej niż tylko praktykantką.
Fartuch skrywał krągłe ciało, w rodzaju tych, jakie zwykł rysować Shiva, i to ciało
poruszało się tak, że tancerka z haremu pękłaby z zazdrości.
Miała zamknięte oczy. Gdyby mnie zobaczyła, wystraszyłaby się, byłaby
zażenowana i prawdopodobnie by się wściekła. Już miałem się wycofać, kiedy ku
mojemu zdumieniu zrobiła krok do przodu, złapała mnie za rękę i wciągnęła do
środka, jak gdyby słowa piosenki powiedziały jej, co należy zrobić. Kopnięciem
zamknęła za mną drzwi. W pokoju muzyka była głośniejsza i bardziej przenikliwa.
Zmusiła mnie do człapania w rytm muzyki, kręcąc moim ciałem w tę i we w tę.
Początkowo czułem się speszony. Chciałem się roześmiać albo powiedzieć coś
mądrego, tak jak zrobiłby dorosły. Ale jej wyraz twarzy i pulsujący rytm dawały mi
poczucie, że jakakolwiek czynność poza tańczeniem byłaby w tej sytuacji jak
rozmawianie podczas mszy w kościele. Zacząłem stawiać kroki bez wysiłku.
Naśladowałem ją, kręcąc ramionami w przeciwną stronę niż biodrami. Dłońmi
rysowałem figury w powietrzu. Sztuczka polegała na tym, żeby zbytnio przy tym nie
myśleć. Miałem wrażenie, że ciało mam podzielone na części i każda część odpowiada
na dźwięk innego instrumentu. Schemat naszych kroków był do przewidzenia.
Kiedy już pojąłem, o co chodzi w tym tańcu, przyciągnęła mnie do siebie, tak że
dotknąłem policzkiem jej szyi, a klatką piersiową jej piersi, od których dzieliła mnie
tylko cienka warstwa materiału. Nigdy wcześniej nie tańczyłem, a już na pewno nie w
taki sposób. Wciągnąłem nosem woń jej perfum i potu. Ścisnęła mnie tak, że zabrakło
mi tchu, jakby pragnąc stopić nasze ciała w jedno. Wzięła mnie za rękę i położyła ją
sobie na kości krzyżowej. Mocno ją do siebie przycisnąłem. Cały czas się
poruszaliśmy. Ona prowadziła.
Przewidywałem każdy jej krok, ciekaw jednocześnie, skąd wzięła się we mnie ta
wiedza. Zrobiliśmy obrót, a potem przechył w jedną i w drugą stronę, jak jeden
organizm. Pomyślałem o Genet. Nagle ośmielony poprowadziłem, a ona podążyła za
mną. Wcisnąłem się w miękką część u zbiegu jej nóg tylko dlatego, że do mnie
przywarła, wbijając się we mnie biodrami. Krew uderzyła mi do głowy, do ramion, do
brzucha i do krocza. Świat przestał istnieć. Prowadziłem z nią misterny dialog.
Muzyka grała w nieskończoność, i nie chciałem, żeby przestała grać; gdy tylko o
tym pomyślałem, umilkła. Przeciągający sylaby akcent amerykańskiego spikera w
niczym nie przypominał formalnego języka BBC. „No proszę - powiedział. - A-ha.
Mmm", jak gdyby mógł nas widzieć. „Słyszeliście już kiedyś coś takiego? To dla was
Rock of East Africa. Big 14 Afryki Wschodniej. Słuchacie Armed Forces Radio Service,
Asmara". Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Wiedziałem za to o obecności
amerykańskich żołnierzy w Erytrei i o istnieniu stanowiska nasłuchowego w Kagnew
pod Asmarą. Któż mógł przewidzieć, że oni też mają coś, czego my chętnie
posłuchamy?
Staliśmy spleceni, trzymając świat na dystans. Spojrzała mi w oczy i nie
wiedziałem, czy się roześmieje, czy rozpłacze. Wiedziałem tylko, że gdyby zapłakała,
płakałbym z nią, i śmiałbym się, gdyby zechciała, i padłbym na czworaka, i udawał, że
jestem Koochooloo.
- Jesteś taka piękna - powiedziałem, zaskakując samego siebie.
Gwałtownie nabrała powietrza. Miałem wrażenie, że moje słowa odbijają się w
niej echem. Czy powiedziałem coś złego? Jej usta zadrżały, a oczy się zaszkliły. W ten
sposób wyrażała radość. A więc jednak powiedziałem właściwe słowa.
Nachyliła się odrobinę, przysunęła blisko moich ust tę swoją pomarszczoną
bliznę z wybrzuszeniami po obydwu stronach. Jej usta nałożyły się na moje, tworząc
wokół nich coś na kształt uszczelki. Przyszło mi do głowy idiotyczne skojarzenie, a
mianowicie łączenie jednego węża ogrodowego z drugim. Lecz tym, co popłynęło, była
nie woda, ale jej język. Tym razem zupełnie inaczej niż wtedy, z Genet, w spiżarni,
skwapliwie go przyjąłem. To było podniecające. Położyłem dłoń z tyłu jej głowy.
Przycisnąłem się do niej całym ciałem, czując, jak każda cząstka mojego organizmu
zamiera w oczekiwaniu.
Oderwałem od niej usta, żeby móc powiedzieć jej znowu:
- Jesteś taka piękna.
Bo to było magiczne zdanie, takie, o którym wiedziałem, że powinienem je
często wypowiadać, ale jedynie wówczas, gdy naprawdę uważam, że mówię najpraw-
dziwszą prawdę. Nie wiem, jak długo staliśmy połączeni ustami, ale to nastąpiło
zupełnie naturalnie, jak gdybym zaspokajał głód. Nie sądziłem, że drzemie we mnie
taki potencjał. Nie wiedziałem, co stanie się za chwilę, ale moje ciało wiedziało.
Zaufałem mu. Byłem gotów.
Nagle zrobiła krok do tyłu. Przysiadła na brzegu łóżka. Płakała. Stało się coś, o
czym moje ciało zapomniało mnie poinformować. A może istnieje jakaś zasada,
etykieta, której się nie podporządkowałem? Rzuciłem okiem w stronę drzwi, szacując
szanse ucieczki.
- Czy kiedykolwiek mi wybaczysz? - zapytała. - Twoja matka nie powinna była
umrzeć. Może gdybym powiedziała komuś, że jest chora, pomogliby jej.
To było niesamowite. Poczułem, jak włosy na karku stają mi dęba. Zupełnie
zapomniałem, że kiedyś ten pokój należał do mojej matki. Nie potrafiłem sobie tutaj
wyobrazić siostry Mary Joseph Praise, zdecydowanie nie z widokiem Wenecji na
jednej ścianie i czarno-białym plakatem przedstawiającym jakiegoś białego
piosenkarza na drugiej (twarz wykrzywiał mu wysiłek towarzyszący śpiewaniu).
Spojrzałem na starszą praktykantkę.
- Nie wiedziałam, jak bardzo jest chora - powiedziała, szlochając jak dziecko.
- W porządku - odpowiedziałem. Miałem wrażenie, że ktoś przemawia przeze
mnie.
- Powiedz, że mi wybaczasz.
- Powiem, jeśli przestaniesz płakać. Proszę.
- Powiedz.
- Wybaczam ci.
Wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem. Ktoś ją zaraz usłyszy. Chyba nie
powinienem przebywać w jej pokoju. A już na pewno nie powinienem przysparzać jej
powodów do płaczu.
- Przecież powiedziałem! Powiedziałem, że ci wybaczam. Dlaczego jeszcze
płaczesz?
- Ale ty i twój brat prawie przeze mnie umarliście. Miałam pomóc wam
oddychać, kiedy się urodziliście. Miałam was reanimować. Ale zapomniałam.
Kiedy po raz pierwszy wszedłem do tego pokoju, czułem się zagubiony, miałem
wrażenie, że brakuje jakiejś cząstki mnie, a wszystko przez to, że Genet wyjechała.
Potem zapomniałem o bożym świecie i odnalazłem szczęście, nie, ekstazę w tańcu, jak
zapowiedź tego, co pragnąłem dzielić z Genet. Teraz znów się zagubiłem, znów czułem
się zdezorientowany. Raj wydawał się tak blisko, a tymczasem utknąłem we mgle na
mieliźnie. Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą na łóżko.
- Możesz ze mną zrobić wszystko, co tylko zechcesz. Kiedy zechcesz -
powiedziała, odrzucając głowę i patrząc na mnie z dołu, gdy stanąłem nad nią.
Co miała na myśli?
- Zrobić co? - zapytałem.
- Wszystko.
Puściła mnie i wyciągnęła się na łóżku. Była gotowa. Na to, co mógłbym z nią
zrobić.
Owszem, było coś takiego, czego pragnąłem. Gdybym dostał wolną rękę, pełną
władzę nad jej ciałem, jestem pewien, że instynktownie odkryłbym, na czym polega
moja potrzeba. Miałem o niej mętne pojęcie. W końcu nie skończyłem jeszcze
czternastu lat.
Dała mi przyzwolenie i czekała.
Przewróciła się na brzuch, pokazując pośladki i rzucając zalotne spojrzenie
przez ramię. Miała opuchnięte powieki, a oblicze rozmarzone i odległe. Zrobiła obrót
o sto osiemdziesiąt stopni, tak że była teraz zwrócona do mnie twarzą. Wsparła się na
łokciach. Zobaczyłem jej piersi z ledwo zasłoniętymi sutkami. Powiodła za moim
wzrokiem ku swojemu dekoltowi.
Usłyszałem dobiegające zza drzwi odgłosy kroków i rozmów. Praktykantki i
pielęgniarki wracały z kolacji.
Nie chciałem jeszcze wychodzić. Ale świat nam przeszkodził. Moje wahanie
skazało jej wysiłki na niepowodzenie - moje wahanie i jej nieproszone wyznanie.
- Chciałbym jeszcze z tobą zatańczyć - powiedziałem szeptem.
- Możesz... - szepnęła, ale poczułem, że mówiąc to, popełnia błąd.
- Chciałbym zrobić z tobą... wszystko.
- Tak! Ja też tego chcę. - Uklękła na łóżku, rozradowana, i śmiała się przez łzy. -
Chodź - powiedziała, wyciągając do mnie ramiona, zapraszając mnie do siebie.
- Ale nie teraz. Wrócę kiedy indziej. - Położyłem dłoń na klamce.
- Ale... może jednak teraz? - powiedziała na tyle głośno, żeby cały świat
usłyszał.
Wymknąłem się, mając nadzieję, że nawet jeśli ktoś mnie zauważył, uznał to za
najzupełniej normalne odwiedziny.
Deszcz nie odpuścił nawet na chwilę. Nie przeszkadzał mi. Był mi dobrze
znanym kompanem. Lecz to balansowanie na granicy uczuć tak potężnych, że na ich
skrzydłach uniósłbym się w powietrze... było dla mnie objawieniem. Zanim dotarłem
do naszego bungalowu, przemokłem do suchej nitki. Kiedy spojrzałem na drzwi
prowadzące do pokoju Rosiny i Genet, zrobiło mi się żal, że wisi na nich kłódka. Sta-
łem przed tymi zamkniętymi drzwiami i wpatrywałem się w nie.
To właśnie wtedy, stojąc w deszczu spływającym mi po skroniach, postano-
wiłem, że muszę się ożenić z Genet. Takie było moje przeznaczenie. Istniało wiele
pokus, potężnych sił zdolnych zawrócić mnie z raz obranej drogi. Tak, chciałem ulec
pokusie, ale tylko z tą jedną kobietą, tylko z Genet.
Żeniąc się z nią, za jednym zamachem rozwiązałbym wiele problemów. Rosina
przestałaby chować się we własnym świecie, Hema, Ghosh i Rosina byliby szczęśliwi i
wtedy obydwoje bylibyśmy ich dziećmi. Potrafiłem sobie wyobrazić nawet nasze
własne dzieci. Zburzylibyśmy kwatery służących i dobudowali dom bliźniak do
głównego budynku. Nasze domy połączyłby korytarz i tak naprawdę mieszkalibyśmy
pod wspólnym dachem. Shiva miałby swój pokój albo może i apartament. Ucieszyłby
się, mając Genet za bratową. Ponieważ Shiva nie był typem rozpamiętującym
przeszłość i celebrującym tradycję, tym większy spoczywał na mych barkach ciężar
zadbania o ciągłość rodziny, o jej jedność.
Wszedłem do domu, zostawiając za sobą mokre ślady. W łazience rozebrałem
się do naga i przyjrzałem się sobie w lustrze, próbując zobaczyć to, co ujrzała we mnie
praktykantka. Byłem dość wysoki jak na swój wiek, mierzyłem prawie sto
osiemdziesiąt centymetrów, i miałem jasną skórę. Przy odrobinie wysiłku mógłbym
uchodzić za typ śródziemnomorski. Moje tęczówki były brązowe - brakowało w nich
niebieskiego barwnika, który widziałem w oczach Shivy. Wyglądałem trochę za
poważnie, zwłaszcza z mokrymi włosami. Kiedy wyschną, znowu się poskręcają i będą
żyły własnym życiem, nie dając się okiełznać. „A więc na tym polega wchodzenie w
wiek męski", pomyślałem, kładąc ręce na biodrach i obracając się, by podziwiać boki i
pośladki.
Ubrałem się i poszedłem do kuchni, wciągając zapachy unoszące się z garnków
i kradnąc kawałek mięsa, zanim Almaz się zorientuje i da mi po łapach. Zrugała mnie,
ale łagodnie. Łagodna była też muzyka, która płynęła z salonu, znaczona miarowym
rytmem tabli i krokami tańczących Hemy i Shivy. Hema głośno wydawała polecenia.
Usłyszałem chrobot poluzowanego zderzaka - to volkswagen Ghosha zatrzymał się na
podjeździe. Poczułem zachwyt, jakbym znalazł się w centrum naszej rodziny, w której
brakowało jedynie Rosiny i Genet, ale one wrócą, a wtedy będziemy w komplecie.
Wyrzuciłem z umysłu to, co powiedziała mi praktykantka: o tym, co zrobiła lub
czego nie zrobiła dla mojej matki. Nie było sensu rozpamiętywać cierpienia z przesz-
łości, nie w momencie, gdy przyszłość obiecywała tak dużo przyjemności. A mój
ojciec? Nie, on nie stanie pewnego dnia w bramie Missing, teraz to rozumiałem.
Cokolwiek Thomas Stone teraz robił, gdziekolwiek przebywał, nie miał pojęcia, z
czego zrezygnował.
Rozdział 32
Jest czas, by siać...
Genet i Rosina wróciły na dwa dni przed rozpoczęciem roku szkolnego.
Przyjechały głośne i podniecone jak hinduski cyrk w Merkato. Taksówka, którą wzięły
na dworcu, uginała się pod ciężarem upchanych w bagażniku i zamocowanych na
dachu bagaży.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był złoty ząb Rosiny i jej szeroki uśmiech od
ucha do ucha. Genet też wydawała się odmieniona: była rozpromieniona, miała na
sobie tradycyjną bawełnianą spódniczkę, obcisłą bluzkę i zarzuconą na ramiona
dopasowaną szammę. Wrzasnęła z radości i rzuciła się na Hemę, prawie ją
przewracając. Potem podbiegła do Ghosha, potem Shivy, do Almaz, do mnie, a na
koniec wróciła do Hemy. Kiedy przytuliła mnie Rosina, był to uścisk pełen miłości i
serdeczności, ale zobaczywszy, jak długo obejmowała się z Shivą, poczułem ukłucie
zazdrości. Jej nieobecność pomogła mi zrozumieć coś, co wcześniej mi umknęło, a
mianowicie że faworyzowała Shivę. Czy to dlatego, że nakryła mnie w spiżarni ze
swoją nagą córką? A może zawsze miała do niego słabość? I czy tylko ja zwróciłem na
to uwagę?
Wszyscy mówili jeden przez drugiego. Rosina, jedną ręką nadal obejmując
Shivę, pochwaliła się swoim złotym zębem przed Gebrew.
- Genet, kochanie, twoje włosy! - wykrzyknęła Hema, widząc kosmyki ciasno
zaplecione w rządki i udekorowane koralikami, zupełnie jak u matki. Warkoczyki
spadały luźno na kark, każdy zakończony błyszczącym krążkiem. - Podcięłaś?
- No tak! Podobają ci się? A spójrz na moje ręce - powiedziała, pokazując
dłonie pomarańczowe od henny.
- Ale teraz twoje włosy są takie... krótkie. Kochanie, i masz przekłute uszy! -
dziwiła się Hema. W uszach Genet tkwiły niebieskie obręcze. - Dobry Boże,
dziewczyno - wydusiła Hema, łapiąc Genet za ramiona. - Spójrz na siebie! Urosłaś i...
zaokrągliłaś się.
- Masz większe cycki - powiedział Shiva.
- Shivo! - zawołali jednocześnie Hema i Ghosh.
- Przepraszam - odparł, zaskoczony ich reakcją. - Chodziło mi o to, że urosły jej
piersi - dokończył.
- Shivo! Nie mówi się kobiecie takich rzeczy - upomniała go Hema.
- No przecież nie powiem tego mężczyźnie - odrzekł zniecierpliwiony Shiva.
- Nie szkodzi - powiedziała Genet. - To prawda. Teraz mam B, a może nawet C!
- stwierdziła z dumą, patrząc na swoje piersi, które spoglądały w górę jak badacze
gwiazd.
Rosina zrozumiała, co się święci.
- Stai zaitto! - krzyknęła, kładąc palec na ustach. Genet się roześmiała.
- Proszę pani - zwróciła się Rosina do Hemy po amharsku. - Tyle się
napracowałam nad tą dziewczyną. Wszystkie chłopaki się za nią uganiają. A ona co?
Czy ich zniechęca? Nie! Pani spojrzy, jak ona się ubiera! - Z zaskoczeniem wyczułem
w jej skardze odcień dumy.
Genet powiedziała:
- Po prostu podobały mi się ubrania, jakie mieli w Asmarze. Och! Kupiłam
pocztówki. Dov'e la mia borsetta, mamo? Chcę je pokazać. Ach, są w taksówce w...
Zaczekajcie.
Bez zastanowienia zanurkowała przez otwarte okno do taksówki, przy okazji
racząc nas widokiem swoich majtek w całej okazałości. Rosina krzyknęła do niej coś w
języku tigrinia, ale na próżno.
Genet wepchnęła nam do rąk pocztówki.
- Och, Asmara, nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak piękne miasto
wybudowali ci Włosi. Widzicie?
Nie było się czym chwalić, bo w końcu Erytrea była kolonią na długo, zanim
zagarnęła ją Etiopia. Dziwne, kolorowe budynki przypominały rysunki z lekcji
geometrii.
Hema i Ghosh weszli do środka. Taksówkarz pomógł Gebrew przenieść
drewniane stołki i nowe łóżko do kwatery Rosiny. Łóżko, ręcznej roboty z ciemnego
drewna, było prezentem od mieszkającego w Asmarze brata Rosiny.
Patrząc na Genet, usiadłem na nowym łóżku. Miałem wrażenie, jakby nie było
jej całe lata. Zabrakło mi języka w gębie.
- Jak ci minęła zima, Marionie?
O ile ja straciłem przy niej całą pewność siebie, o tyle ona nie znała słowa
nieśmiałość.
Obmyśliłem sobie, co jej powiem. Nawet to sobie zapisałem. Ale ta piękna,
wysoka dziewczyna - ta kobieta, powinienem chyba powiedzieć - obok mnie, tak
przesiąknięta Erytreą i rozkochana we wszystkim, co włoskie, pomieszała mi szyki.
Pacjenci, których doglądałem, książki, które przeczytałem... nic z tego nie mogło
równać się z Asmarą.
- Ech, po staremu - odpowiedziałem. - Wiesz, jak to jest podczas pory
deszczowej.
- I co? Tyle? Nic więcej? Żadnych przygód, filmów? I... dziewczyn?
Nadal boleśnie odczuwałem słowa Rosiny o chłopcach uganiających się za
Genet w Asmarze. To było jak zdrada. Na pewno Genet ponosiła za to część winy - jaki
chłopak zawracałby sobie nią głowę, gdyby powiedziała mu, żeby spadał?
- No cóż - stwierdziłem. - Nic nie wiem o żadnych dziewczynach, ale...
Początkowo niechętnie, ale w końcu opowiedziałem jej o wizycie w dawnym
pokoju mojej matki. Mówiłem o przygodzie z praktykantką, jakby to było dla mnie coś
zwyczajnego, ukazałem siebie jako obojętnego uczestnika. Im dalej jednak brnąłem w
tę historię, tym trudniej przychodziło mi trzymać się tego tonu.
Oczy Genet zrobiły się większe niż obręcze w jej uszach.
- Zrobiłeś to z nią? - spytała.
- Nie!
Wydawała się zawiedziona; spodziewałem się po niej, że będzie raczej
zazdrosna.
- Na miłość Boską, Marion, czemu nie?
Pokręciłem głową.
- Nie zrobiłem tego, bo...
- Bo co? Wykrztuś wreszcie - powiedziała, szturchając mnie łokciem, jakby to
miało mi pomóc wydusić słowa. - Na co czekasz? Na królową angielską? Wiesz, ona
ma męża.
- Nie zrobiłem tego, bo... Wiedziałem, że będzie wspaniale, bardziej niż
wspaniale. Wiedziałem, że będzie fantastycznie...
- Co to za wytłumaczenie? - zareagowała, przewracając oczami.
- Ale... wiedziałem, że chciałbym przeżyć mój pierwszy raz z tobą.
No proszę, powiedziałem to.
Genet długo mi się przyglądała z otwartymi ustami. Czułem się bezbronny.
Wstrzymałem oddech, mając nadzieję, że nie usłyszę z jej ust drwiny ani rozbawienia.
Umarłbym, gdyby mnie wyśmiała.
Nachyliła się, patrząc na mnie łagodnym wzrokiem: miała kochający, czuły
wyraz twarzy. Złapała mnie obydwiema dłońmi za podbródek i zaczęła kręcić nim w
obie strony jakbym był małym dzieckiem.
- Ma che minchia? - zapytała Rosina, brutalnie nam przerywając. Nie
zauważyłem, jak weszła do pokoju.
Genet wybuchnęła śmiechem. Rosina nie uznała sytuacji za zabawną, ale Genet
z trudem łapała oddech, przewracając się ze śmiechu na łóżko. Rosina zmierzyła ją
wzrokiem, a potem poddała się, mrucząc coś pod nosem. Histeryczny śmiech Genet
był czymś nowym.
Kiedy już się opanowała, wyjaśniła:
- Ma che minchia? znaczy „Co, do chuja pana?". W Asmarze to ja cały czas to
powtarzałam. Nauczyłam się tego od kuzynek. Matka mi zagroziła, że jak będę tak
mówiła, to będzie mnie lała. A teraz ona tak mówi. Dasz wiarę?... No to jak,
Marionie... che minchia, hm?
Kolację zjedliśmy w naszym bungalowie. Genet usiadła z nami przy stole, a
Rosina i Almaz jadły w kuchni.
Stało się naszym zwyczajem, że na czas posiłku przejmowałem władzę nad
grundigiem. Często słuchałem Rock of East Africa aż do północy, kiedy kończono
nadawanie audycji. Muzyka współgrała z moimi odczuciami. W ograniczonej
strukturze dwunastotaktowego bluesa i w niepokojących balladach Dylana odkryłem
ład i porządek. Shiva przeważnie słuchał ze mną. Muzyka przemawiała także do niego.
Odezwał się głos didżeja:
- Rock of East Africa, AFRS Asmara, miasto, w którym wszyscy żyją dwa i pół
kilometra nad poziomem morza. Mamy tu dzisiaj sobotę pod znakiem Boone's Farm.
Wczoraj wieczorem do bazy trafiła pierwsza dostawa Boone's Farm i mówię wam, jeśli
się nie załapaliście, wasza strata, bo po dostawie nie zostało ani śladu - tak samo jak
po niektórych osobnikach. Ale nic to, posłuchajmy Bobby'ego Vintona i jego My
Heart Belongs Only to You.
Ucieszyłem się, że Genet nie znała tej stacji. Jej kuzynki i kuzyni z Asmary
widać nie byli aż tak wyluzowani, skoro nigdy nie słuchali tej rozgłośni.
Następna piosenka zaczęła się bez zapowiedzi. Aż podskoczyłem.
- To jest to! - powiedziałem do Genet. - To ta piosenka, o której ci
opowiadałem.
Słuchałem audycji każdego wieczoru i to dziś pierwszy raz usłyszałem utwór,
który rozbrzmiewał w pokoju praktykantki.
Tańczyłem shimmy, wyginając się i obracając, zupełnie niepomny szoku
malującego się na twarzy Hemy i szeroko otwartych oczu Ghosha i Genet.
Podkręciłem głośność. Rosina i Almaz przyszły z kuchni. Widocznie pomyślały, że
zwariowałem. To było zupełnie nie w moim stylu, ale nie umiałem się opanować albo
raczej nie chciałem. Coś mi mówiło, że dziś jest dzień, by poszaleć.
Shiva wstał i dołączył do mnie. Jego taniec był płynny, posuwisty, gładki, jak
gdyby wszystkie te lekcje Hemy brał jedynie dla zabicia czasu, czekając na tę właśnie
piosenkę. Genet nie potrzebowała specjalnej zachęty. Wyciągnąłem rękę do Hemy i
wkrótce pląsała razem z nami, idealnie trafiając w rytm. Ghosh też się długo nie
zastanawiał. Próbowałem wciągnąć do tańca Rosinę, ale uciekła z Almaz do kuchni.
Nasza piątka tańczyła w salonie do ostatniej nuty.
Chuck Berry.
Tak się nazywał wykonawca. Didżej podał tytuł piosenki: Sweet Little Sixteen.
Kiedy przyszła pora na sen, Genet powiedziała, że wróci do kwatery Rosiny.
Hema wydawała się urażona.
- Dotrzymam towarzystwa matce - powiedziała Genet. - Mam teraz własne
łóżko. W Asmarze na podłodze spała nas szóstka. Łóżko dla mnie samej to będzie
luksus.
Następnego dnia w Piazzy znalazłem w sklepie z płytami album Chucka
Berry'ego na czterdzieści pięć obrotów. Z obwoluty dowiedziałem się, że kawałek
Sweet Little Sixteen był przebojem numer jeden - tyle że w 1958 roku! Byłem
zdruzgotany. Reszta świata usłyszała tę piosenkę dziesięć lat przede mną. Kiedy
przypomniałem sobie, jak tańczyłem do niej zeszłego wieczoru, uznałem to za taniec
ignoranta, zdumienie wiejskiego chłopa, który z otwartą gębą wpatruje się w neon z
kuflem piwa na budynku Olivetti.
W przeddzień inauguracji nowego roku szkolnego Hema i Ghosh zabrali nas do
greckiego klubu na doroczne świętowanie końca „zimy". Genet zaskoczyła mnie,
mówiąc, że woli zostać i przygotować sobie ubranie do szkoły. Rosina, Gebrew i Almaz
zaplanowali kameralną kolację u Rosiny.
Big-band składał się z chałturników, członków orkiestr armii lądowej, sił
powietrznych i Gwardii Cesarskiej, którzy potrafiliby zagrać Stardust, Begin the
Beguine i Tuxedo Junction, nawet śpiąc. Chuck Berry nie mieścił się w ich
repertuarze.
Społeczność ekspatriantów, którzy wszyscy opaleni wrócili z wakacji, stawiła
się tłumnie. Widziałem pana i panią G., którzy nie byli prawdziwym małżeństwem
(mówiło się o nich, że zostawili w Portugalii swoich partnerów i dzieci, byle być ze
sobą), pana J., dziarskiego kawalera z Goa, który odsiedział krótką karę więzienia za
malwersacje finansowe - szalał pełną parą. Nowo przybyli emigranci szybko nauczą
się swojej pozycji w tym społeczeństwie. Wkrótce odkryją, że ich obcość liczy się o
wiele bardziej niż talent bądź wykształcenie - że jest ich najważniejszym atutem.
Wkrótce przywykną i nauczą się uśmiechać i tańczyć na tradycyjnym corocznym
przyjęciu.
Zawsze mi się wydawało, że emigranci reprezentują to, co najlepsze w kulturze
i stylu „cywilizowanego" świata, ale teraz zrozumiałem, że mieszkają daleko od
Broadwayu, West Endu i La Scali - zbyt daleko, by nadrobić dziesięcioletnią zaległość;
zupełnie jak ja z Chuckiem Berrym. Przyglądałem się zarumienionym, spoconym
twarzom szalejących na parkiecie i dziecinnej radości w ich oczach. Zrobiło mi się
smutno i poczułem zniecierpliwienie.
Shiva zatańczył najpierw z Hemą, potem z kobietami, które znał z kręgu
znajomych z brydża u Hemy i Ghosha, i wreszcie z każdą, która miała ochotę z nim
zatańczyć. Raptem przestało mi się tam podobać. Wyszedłem dość wcześnie, mówiąc
Hemie i Ghoshowi, że pojadę do domu taksówką.
Idąc pod górę do naszego bungalowu, myślałem o praktykantce. Unikałem jej.
Kiedy znajdowała się w otoczeniu swoich uczennic, zachowywała się, jakby mnie nie
znała. Kiedy widziała mnie i Shivę razem, pozdrawiała nas bez słowa. Gdy po raz
pierwszy wpadłem na nią sam na sam, zatrzymała mnie i powiedziała:
- Czy ty jesteś Marion? - Z jej spojrzenia wyczytałem, że nic się nie zmieniło, że
jej drzwi nadal stoją dla mnie otworem.
- Nie - odparłem. - Jestem Shiva. - Nigdy więcej nie zadała tego pytania.
Słyszałem dobiegający z kwatery Rosiny głos radia, ale drzwi do jej domu były
zamknięte, a poza tym i tak nie szukałem towarzystwa.
Poszedłem do łóżka, sam na sam z własnymi myślami. Czułem się starszy niż
moje trzynaście lat.
Obudziłem się, kiedy wrócił Shiva. Obserwowałem jego odbicie w lustrze. Był
wyższy ode mnie, miał wąskie biodra i delikatny chód tancerza. Zdjął marynarkę i
koszulę. Kiedy wychodził z domu, miał na głowie zgrabny przedziałek, ale teraz jego
włosy wyglądały jak bezładna plątanina grubych loków. Miał pełne usta, takie prawie
kobiece, i marzycielsko-proroczą twarz. Rozebrawszy się do bielizny, przyjrzał się
własnemu odbiciu w lustrze. Podniósł do góry jedną rękę, a drugą schował za plecami.
Wyobrażał sobie taniec z kobietą. Z gracją się obrócił i skłonił.
- Dobrze się bawiłeś? - zapytałem.
Zatrzymał się w pół obrotu. Rękę nadal trzymał w górze. Spojrzał na mnie w
lustrze, aż przeszły mnie ciarki.
- Wszyscy się ubawiliśmy - powiedział schrypniętym głosem, którego nigdy u
niego nie słyszałem.
Rozdział 33
Rodzaj szaleństwa
Taksówka wioząca Shivę i mnie zatrzymała się przed bramą Missing, ale po
drugiej stronie ulicy, pod budynkiem z pustaków, akurat w chwili, gdy wzdłuż drogi
włączono latarnie. Miałem szesnaście lat. Byłem kapitanem, opening batsmanem i
wicket-keeperem naszej krykietowej jedenastki, zaś Shiva był jej middle-order bats-
manem. Moją mocną stroną, jako otwierającego, było to, że umiałem porządnie
walnąć w piłkę i przetrwać pierwszą salwę przeciwnika, wnerwiając tym bowlerów;
Shiva potrafił natomiast zawzięcie bronić wicketa, dbając przede wszystkim o
asekurację drużyny, nawet jeśli zdobywał w międzyczasie kilka runów. Zwykle było
już ciemno, kiedy po treningu wracaliśmy do domu.
Na rogu budynku najbliżej suku Alego zobaczyłem kobietę stojącą za zasłoną z
koralików. Widać było jedynie zarys jej sylwetki na tle światła wylewającego się z
baru.
- Hej! Zaczekajcie na mnie! - zawołała.
Z powodu krótkiej, opiętej spódniczki i wysokich obcasów musiała drobić jak
gejsza, przeprawiając się przez deskę przerzuconą nad ściekiem. Skuliła się z zimna i
uśmiechnęła. Jej oczy przypominały dwie wąziutkie szparki.
- O rany, aleś wyrósł! Pamiętasz mnie? - zapytała, spoglądając bez przekonania
to na mnie, to na Shivę. Poczułem zapach jaśminu.
Po śmierci dziecka widywałem Tsige wiele razy, ale zawsze z daleka. Przez rok
chodziła w żałobie. Owego deszczowego poranka, gdy przyniosła niemowlaka do
Missing, wyglądała bardzo przeciętnie, miała prostoduszną, szczerą twarz. Ale teraz -
z oczami podkreślonymi kredką, szminką na ustach i z kaskadą włosów spływających
na ramiona - robiła piorunujące wrażenie.
Dotknęliśmy się policzkami jak krewni, najpierw jednym, potem drugim, i
jeszcze raz pierwszym.
- E... to jest... pozwól, że przedstawię ci mojego brata - powiedziałem.
- Pracujesz tutaj? - zapytał Shiva. Shivie nigdy nie odbierało mowy w obecności
kobiet.
- Już nie - odparła. - Teraz jestem właścicielką. Zapraszam was do siebie.
- Nie... ależ... dziękujemy - wyjąkałem. - Matka na nas czeka.
- Wcale nie - powiedział Shiva.
- Jeśli pozwolisz, przyjdę kiedy indziej - rzuciłem.
- Oczywiście, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Przyjdźcie obaj.
Zapadła krępująca cisza. Nadal trzymała mnie za rękę.
- Posłuchaj. Wiem, że minęło już sporo czasu, ale nie miałam okazji ci
podziękować. Zawsze, kiedy cię widzę, chciałabym podejść i porozmawiać, ale nie
chcę cię krępować. Poza tym było mi wstyd... Dzisiaj, kiedy zobaczyłam, że jesteś tak
blisko, postanowiłam spróbować.
- Ależ nie, to ja powinienem się martwić, że będziesz się na mnie gniewała - na
nas. Myślałem, że obwiniasz Missing za...
- Nie, nie, nie. To ja jestem winna. - Blask w jej oczach przygasł. - Tak to jest,
kiedy się słucha tych głupich staruch. „Daj mu to, zrób tamto", mówiły. Tamtego
ranka spojrzałam na moje biedne dziecko i uświadomiłam sobie, że wszystkie te
lekarstwa od habesh wyrządziły mu więcej szkody, niż przyniosły pożytku. Kiedy twój
ojciec zbadał Teferi, zrozumiałam, że zdołałby mi pomóc, gdybym przyszła do niego
dużo wcześniej. Zwlekając, popełniłam tragiczną pomyłkę. Ale...
Milczałem, przypominając sobie jej rozpacz i to, jak płakała na moim ramieniu.
- Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy. Mam nadzieję, że On da mi jeszcze jedną
szansę - mówiła szczerze. Jej twarz niczego nie ukrywała, dało się z niej wyczytać
wszystkie emocje. - Ale posłuchaj, chciałam ci powiedzieć: niech Bóg i wszyscy święci
czuwają nad tobą i błogosławią ci za czas, który z nami spędziłeś. Jakim dobrym
lekarzem jest wasz ojciec. Czy wy też będziecie lekarzami?
- Tak - odpowiedzieliśmy z Shivą bez wahania jednym głosem. To była bodaj
jedyna rzecz, co do której byłem wówczas całkowicie przekonany, i jedyna, co do
której zgadzaliśmy się z Shivą.
Jej twarz ponownie się rozpromieniła.
Kiedy szliśmy do bungalowu, Shiva zapytał:
- Dlaczego nie poszliśmy do jej klubu? Ona pewnie mieszka na zapleczu.
Pozwoliłaby ci się ze sobą przespać.
- Czemu sądzisz, że chciałbym spać z każdą kobietą, którą spotykam? -
naskoczyłem na niego bardziej zajadle, niż to było konieczne. - Ja nie chcę się z nią
przespać. A poza tym ona nie jest taka.
- Może już nie.
- Wiesz, miałem niejedną okazję to zrobić. Ale wybrałem, jak wybrałem. - Na
potwierdzenie moich słów opowiedziałem mu o praktykantce.
Nic mi nie odpowiedział, szliśmy więc dalej w ciszy. Zalazł mi za skórę. Nie
chciałem myśleć o Tsige w ten sposób. Nie chciałem zestawiać sobie w wyobraźni jej
ślicznej twarzy i tego, jak musiała zarabiać na życie. Myślenie o tym sprawiało mi ból,
Shiva nie miał takich skrupułów.
- Pewnego dnia będziemy uprawiali seks z kobietami - odezwał się. - Myślę, że
równie dobrze mogłoby to być dzisiaj. - Spojrzał w górę, jakby chcąc się upewnić, że
układ gwiazd jest pomyślny.
Zatrzymałem go i złapałem za koszulę. Próbowałem znaleźć argumenty, ale nie
wyszło mi najlepiej.
- Zapominasz o Hemie i Ghoshu. Myślisz, że byliby z tego zadowoleni? Ludzie
ich szanują. Nie wolno nam stawiać ich w kłopotliwym położeniu.
- Myślę, że to nieuniknione - powiedział Shiva. - Oni też to robią. Jestem
pewien, że...
- Przestań! - uciąłem. Niepokojąca myśl. Ale nie dla Shivy.
W tym samym miesiącu, w którym skończyliśmy szesnaście lat, mój głos zaczął
się łamać w najmniej odpowiednich chwilach. Zaczęły mi się pojawiać wągry, jakbym
najadł się nasion gorczycy. Ubrania, które kupowała mi Hema, robiły się za małe albo
za ciasne w przeciągu trzech, czterech miesięcy. Włosy zaczęły mi rosnąć w różnych
dziwnych miejscach. Myślenie o płci przeciwnej, przeważnie o Genet, sprawiało, że
nie umiałem się skupić. Trochę otuchy dodawało mi to, że tego samego rodzaju
fizyczne zmiany zachodziły też u Shivy, ale po naszej wymianie zdań na temat Tsige
nie mogłem już z nim rozmawiać o moich pragnieniach i nieodłącznym ich
powściąganiu. Shiva nie zamierzał się przed niczym powstrzymywać.
- Więzienie - powiedział kiedyś Ghosh ze śmiechem w rozmowie z Adidem - to
najlepsze, co się może przytrafić małżeństwu. Jeśli nie możesz tam posłać swojej
małżonki, idź sam. Więzienie potrafi zdziałać cuda.
Teraz, kiedy wiedziałem już, co miał na myśli, czułem się potwornie zawsty-
dzony, a nawet zszokowany.
Mimo naszej rozległej wiedzy na temat ludzkiego ciała w kontekście trawiących
go chorób, Shiva i ja przez dłuższy czas byliśmy dość naiwni w sprawach seksu - a
może to tylko ja byłem naiwny? Nie miałem pojęcia, że nasi etiopscy rówieśnicy,
zarówno w zwykłych, państwowych szkołach, jak i w naszej, prywatnej, już dawno
przeszli inicjację seksualną z panienką z baru albo swoją pokojówką. Nie przeżywali
tego zamętu myśli, który był moim udziałem, nie próbowali sobie wyobrazić
niewyobrażalnego.
Pamiętam pewną historię, którą opowiedział mi szkolny kolega Gaby, kiedy
miałem dwanaście, trzynaście lat - historię zasłyszaną od kuzyna emigranta z
Ameryki, w którą przez długi czas święcie wierzyliśmy.
- Kiedy wylądujesz w Nowym Jorku - opowiadał ponoć ów kuzyn - na lotnisku
zacznie, z tobą rozmawiać piękna blondynka. Jej perfumy doprowadzą cię do
szaleństwa. Wielkie piersi, minispódniczka. Ona przedstawi cię swojemu bratu.
Zaproponują ci podwiezienie do miasta swoim kabrioletem, a ty, oczywiście, nie chcąc
wyjść na chama, zgodzisz się. Podczas jazdy mężczyzna powie: „Wskoczymy po
drodze do mojego domu w Malibu. Napijemy się martini, zanim cię odwieziemy na
Manhattan". Wejdziesz do ich rezydencji. Dom, jakiego nigdy nie widziałeś. Kiedy
znajdziesz się w środku, mężczyzna wyjmie pistolet, wyceluje w ciebie i powie: „Albo
przelecisz moją siostrę, albo umrzesz".
Ileż nocy przeleżałem, śniąc na jawie, odgrywając w myślach ów okrutny,
pokręcony i piękny scenariusz, i żałując, że nie mogę pojechać do Ameryki. „Bracie,
odłóż broń, przelecę twoją siostrę za darmo", stało się hasłem, którym się raczyliśmy,
Gaby, ja i nasza mała paczka, naszym tajnym zwrotem, symbolem braterstwa
dojrzewającej chuci, gotującego się w nas na wolnym ogniu seksualnego wywaru.
Nawet kiedy uświadomiliśmy sobie w końcu, że ta historia jest w istocie stekiem
bzdur, bajeczką, nadal nam się podobała i nadal uwielbialiśmy powtarzać jej refren.
Kilka tygodni po tym, jak razem z Shivą spotkałem Tsige przed jej barem,
natknąłem się na starszą praktykantkę idącą w stronę bramy Missing. Nie miałem
szans na ucieczkę. Jej widok zawsze wywoływał we mnie niepokój.
Prowadziła swoją gromadkę uczennic. Zwykle w takich sytuacjach ignorowała
mnie, ale tym razem uśmiechnęła się i zarumieniła. Z czystej uprzejmości odwza-
jemniłem uśmiech. Mrugnęła do mnie okiem i podeszła, puszczając praktykantki
przodem.
- Dziękuję ci za wczorajszą noc. Mam nadzieję, że krew cię nie przestraszyła.
Zaskoczyło cię to, co? Tyle lat na ciebie czekałam. Warto było. - Otarła się o mnie. -
Kiedy znowu przyjdziesz? Będę liczyła dni.
Poszła za swoimi uczennicami, kołysząc każdą częścią ciała, jaką kobieta może
zakołysać. Poruszała się, jakby tuż za nią dreptał Chuck Berry i brzdąkał na gitarze.
Nie odwracając się, zawołała tak, żeby wszyscy dobrze słyszeli:
- Następnym razem nie uciekaj po wszystkim, dobra?
Pobiegłem do domu. Ostatnio, zwłaszcza w weekendy, Shiva wychodził sam.
Nie przejmowałem się tym. Nie miałem pojęcia, co może wywinąć.
Shiva, Genet i Hema siedzieli przy kolacji. Rosina podawała do stołu. Ghosh
poszedł się umyć. Złapałem Shivę za rękę i zaciągnąłem do naszego pokoju.
- Ona myśli, że to ja! - Pożałowałem, że opowiedziałem mu o tańcu z
praktykantką. - Czemuś mnie nie zapytał? Zabroniłbym ci do niej pójść. Właściwie to
przecież ci zabroniłem. Coś ty jej nagadał? Udawałeś, że jesteś mną?
Shiva był zdziwiony moją złością.
- Nie. Byłem sobą. Zapukałem do jej drzwi. Nic nie powiedziałem. Ona zrobiła
całą resztę.
- Mój Boże! Tak po prostu? Obydwoje straciliście dziewictwo?
- To był mój pierwszy raz z nią. A skąd ta pewność co do niej, hę, starszy
bracie? - Jego słowa były jak cios w brzuch. Nigdy wcześniej Shiva nie posługiwał się
sarkazmem w rozmowie ze mną. Był uszczypliwy. To nie było miłe. Mówił dalej, a ja
stałem przed nim jak skamieniały: - To nie był mój pierwszy raz, tak przy okazji.
Chodzę do Piazzy co niedziela.
- Co? Ile razy już tam byłeś?
- Dwadzieścia jeden.
Zatkało mnie. Byłem zszokowany, zażenowany, czułem obrzydzenie i potworną
zazdrość.
- Z tą samą kobietą?
- Nie, kobiet też było dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwie, jeśli dodać do tego
praktykantkę. - Stał przede mną z wysoko uniesioną brodą, oparty niedbale o ścianę.
Kiedy zdołałem już coś z siebie wydusić, powiedziałem:
- Czy mógłbyś z łaski swojej nie chodzić już do praktykantki?
- A czemu? Ty będziesz do niej chodził?
Czułem, że nie jestem już dla niego żadnym autorytetem, nie dysponuję
żadnym wiarygodnym doświadczeniem, które uzasadniałoby dawanie mu rad. Naraz
poczułem się zmęczony.
- Nieważne. Zrób to dla mnie: jeśli znów do niej pójdziesz, powiedz jej, kim
jesteś. A kiedy skończysz, zostań z nią, przytul ją i powiedz jej coś miłego do ucha.
Powiedz jej, że jest piękna.
- Mam jej coś szeptać? Po co?
- Zapomnij.
- Marionie, wszystkie kobiety są piękne - powiedział Shiva.
Spojrzałem mu w oczy i przekonałem się, że mówi z przekonaniem, bez
sarkazmu. Nie był speszony ani zdenerwowany tym, że oderwałem go od kolacji. W
swojej próżności sądziłem, że znam własnego brata, tym wszakże, co znałem, były
jego rytuały. Uwielbiał Gray's Anatomy, nosił ją wszędzie ze sobą i czytał tak
namiętnie, że na okładce widniały trwale odciśnięte ślady jego palców. Kiedy Ghosh
kupił mu nowe wydanie, mój brat odebrał to jako zniewagę, jak gdyby Ghosh
przyniósł mu jakiegoś bezpańskiego szczeniaka zamiast ukochanej Koochooloo, która,
nawiasem mówiąc, miała już swoje lata. Znałem rytuały, zwyczaje Shivy, ale nie
rozumiałem rządzącej nimi logiki. Shiva rzeczywiście uważał kobiety za piękne -
zrozumiałem to tego dnia, gdy po raz pierwszy poszliśmy obejrzeć obrót. Nie opuścił
potem ani jednego dyżuru i tak długo męczył Hemę, aż w końcu nauczyła go, jak
należy obracać płód. W jego zainteresowaniu obrotem, położnictwem i ginekologią
nie było niczego lubieżnego. Jeśli obroty przypadały w święto albo z jakiegoś powodu
Hema postanawiała, że akurat w tym tygodniu nie będzie przyjmowała pacjentek,
Shiva siadał na stopniach zamkniętego budynku. Kazałem mu być miłym dla
praktykantki, ale mógł mi przecież odpowiedzieć, że dał jej po prostu to, czego prag-
nęła, podczas gdy ja ograniczyłem się do uprzejmości, zachowując czystość dla „tej
jedynej". Moja abstynencja była czymś szlachetnym, ponieważ była czymś bardzo
trudnym. Chciałem, żeby mój celibat zrobił wrażenie na Genet. Jakżeby mogło stać się
inaczej?
Już od tamtej słonecznej soboty przed trzema laty, kiedy Genet wróciła z
wakacji w Asmarze, było dla mnie jasne, że jej okres dojrzewania prawie się
zakończył. Tamtej zimy rosła w oczach; jej nogi, palce, a nawet rzęsy wydłużały się w
imponującym tempie. Miała półprzymknięte powieki, jakby wiecznie chodziła
zaspana, i wydawało się, że oczy ma rozstawione szerzej niż do tej pory. Wkrótce po
powrocie z Asmary zaczęła doprowadzać dom do szaleństwa. Według Nelson
Textbook of Pediatrics pierwszymi oznakami dojrzałości płciowej u dziewcząt są
pączkujące piersi i rosnące włosy łonowe. Dziwne, że Nelson pominął pierwszą
oznakę, którą ja zauważyłem, a mianowicie uderzający, dojrzały zapach, który wabi
chłopca jak syreni śpiew Odyseusza. Kiedy używała perfum, zapachy mieszały się i
przyprawiały mnie o zawrót głowy. Jedyne, o czym wówczas myślałem, to zedrzeć z
niej ubranie i odnaleźć źródło zapachu.
Zmiany zachodzące w ciele Genet pobudzały Rosinę do działania, co było
widać. Hema i Rosina zawiązały sojusz, za cel stawiając sobie chronienie Genet przed
drapieżnikami - chłopcami. Niemniej jednak połączonym siłom matek nie zawsze, jak
na mój gust, udawało się należycie chronić Genet. W dodatku same podcinały gałąź,
na której siedziały wraz z Genet, kupując jej takie ubrania i dodatki, które w oczach
płci przeciwnej czyniły ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Ogary - czułem się jednym z
nich - instynktownie węszyły pod drzwiami i nic dziwnego, bo Genet, jak sama
przyznała, była w okresie rui.
Pewnego razu - był to czwartek - Genet powiedziała, że dziś nie wróci z nami ze
szkoły taksówką, ale pójdzie sama. Kiedy pokonywaliśmy z Shivą ostatnie dzielące nas
od domu pięćdziesiąt metrów podjazdu, przed bramą zatrzymał się lśniący czarny
mercedes benz i wysiadła z niego Genet.
Shiva poszedł do domu, ale ja zaczekałem.
- Nie podoba mi się, że Rudy cię podwozi - powiedziałem do niej.
Oględnie powiedziane - przez ten luksusowy wóz miałem totalne poczucie
niższości, a do tego potwornie mnie irytował. Ojciec Rudy'ego miał w Addis Abebie
monopol na wyroby porcelanowe i wyposażenie łazienek. W szkole było może trzech
uczniów, którzy jeździli własnymi samochodami. Najbardziej bolało mnie to, że Rudy
był kiedyś jednym z moich najlepszych kumpli.
- Mówisz jak matka - odparła Genet, nieczuła na moje cierpienie.
- Rudy jest następcą tronu króla toalet. Przecież on tylko chce się z tobą
przespać.
- A ty nie chcesz? - Spojrzała na mnie wyzywająco, przekrzywiając głowę.
- No tak. Ale ja chcę się przespać tylko z tobą. I kocham cię. To jest różnica.
Przy całej mojej nieśmiałości w stosunku do kobiet nie miałem problemu z
wyznaniem Genet, co do niej czuję. Być może to był błąd, że tak łatwo odkryłem karty.
Taka wiedza daje powierzchownej kobiecie wielką władzę nad mężczyzną, ale moja
wiara w Genet mówiła mi, że ona nie może być płytka, że miłość, zaangażowanie z
mojej strony, dadzą jej siłę, wyzwolą ją.
- Zrobiłbyś to ze mną? - zapytała.
- Oczywiście, że tak. Codziennie o tym marzę. Musimy zaczekać jeszcze tylko
trzy lata i będziemy mogli się pobrać. A potem oddamy sobie nawzajem dziewictwo w
tym miejscu - wyznawszy to, wyjąłem wielokrotnie złożone zdjęcie wyrwane z
„National Geographic". Przedstawiało Pałac na Jeziorze w Udajpurze, lśniący, biały
hotel pośrodku nieskazitelnie błękitnego jeziora. - Chciałbym wziąć ślub w Indiach -
powiedziałem. Wyobrażałem sobie siebie, czyli pana młodego, jadącego na słoniu,
symbolu pożądania i frustracji, które w sobie dusiłem; tylko słoń (albo jumbo jet)
nadawał się do tej roli. A piękna Genet, obwieszona biżuterią i ubrana w złote sari,
wokół niej jaśmin... Widziałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Zdążyłem
już nawet wybrać dla niej perfumy: Motiya Bela z kwiatów jaśminu. - A to jest
apartament dla nowożeńców. - Na odwrocie znajdowała się fotografia pokoju z
wielkim łóżkiem z baldachimem i ogromnymi drzwiami balkonowymi, z których
roztaczał się widok na jezioro. - Zwróć uwagę na łazienkę: jest wanna na nóżkach i
bidet. - Książę toalet nigdy w życiu nie przebije czegoś takiego.
Genet była zaskoczona i wzruszona zdjęciami i tym, że nosiłem je przy sobie w
portfelu. Moja tygrysica spojrzała na mnie zaintrygowana.
- Marionie, naprawdę dobrze to wszystko przemyślałeś, prawda?
Opisałem jej białe jedwabne prześcieradła na łóżkach; powiedziałem, że w
ciągu dnia cienkie bawełniane zasłony będą zapewniać apartamentowi cień, za to
nocą będą rozsunięte, a drzwi na werandę zostaną otwarte.
- Przykryję łóżko płatkami róży, a kiedy cię rozbiorę, będę lizał i całował każdy
cal twojego ciała, począwszy od palców u nóg...
Jęknęła. Położyła palec na moich ustach, przewróciła oczami i wygięła szyję w
łuk.
- Mój Boże, lepiej przestań, zanim oszaleję - westchnęła. - Ale posłuchaj,
Marionie. Co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że nie chcę wychodzić za mąż? Że nie
chcę czekać? Chcę, żebyś pozbawił mnie dziewictwa teraz. Nie za trzy lata.
- A co z Hemą? Co z twoją matką?
- Nie chcę, żeby to one mnie zdeflorowały. Chcę ciebie.
- To nie jest...
Wybuchnęła śmiechem, który jej wybaczyłem, bo podniosła mnie na duchu.
- Wiem, co sobie myślisz, głuptasie: a jeśli ja nie mam tyle silnej woli co ty? Są
dni, że po prostu mam ochotę to zrobić. Ty nie masz? Żeby już mieć to z głowy! Żeby
wiedzieć, jak to jest. - Westchnęła. - Jeśli ty nie chcesz tego zrobić, to może powinnam
poprosić o to Shive? Albo Rudy'ego?
- Tylko nie tego księciunia od toalet. A Shiva... no, Shiva nie jest już
prawiczkiem. Już to zrobił. Poza tym myślałem, że mnie kochasz.
- Co? - Klasnęła w dłonie z radości i rozejrzała się, szukając Shivy. - Shiva? -
Prawie skakała ze szczęścia. Wykręciła się od odpowiedzi na pytanie o miłość do
mnie. Wytłumaczyłem to sobie tak, że jest zbyt nieśmiała, by mi to wyznać. - Och,
Shiva, Shiva! Musimy go wypytać o szczegóły. Mówisz, że już nie jest prawiczkiem?
No to na co my, ty i ja, czekamy, hę?
- Ja czekam na ciebie i...
- Och, dajże spokój. Gadasz jak w głupim romansidle. Na miłość boską, gadasz
jak dziewczyna! Marionie, jeśli chcesz się na mnie załapać jako pierwszy, to się lepiej
pospiesz. - Chyba mówiła poważnie, bo na jej twarzy nie było śladu żartu. Bałem się,
kiedy tak mówiła. - Bo jak nie, to mam już pewne typy na oku. Twój kumpel Gaby
albo nawet książę toalet, chociaż akurat ten cuchnie serem. - Znowu wybuchnęła
śmiechem, czerpiąc przyjemność z moich katuszy, a zarazem dając mi znać, że - dzięki
Bogu - żartuje.
Nie mogłem dłużej znieść tego jej drażnienia się ze mną. Z bólem serca
słuchałem imion rywali. Dopiero teraz zobaczyłem, że ściska pod pachą plik pism
kobiecych.
- Co się z tobą stało? - naskoczyłem na nią. Zdenerwowała mnie. Przypom-
niałem sobie dziewczynę, która opanowała podręcznik Bickhama na tip-top i która po
śmierci Zemuiego żarłocznie pochłaniała książki, wszystko, co podsunęła jej Hema. -
Kiedyś byłaś... poważna - powiedziałem. Teraz jej najlepszymi przyjaciółkami były
dwie piękne siostry Ormianki. We trzy chodziły popołudniami na zakupy albo do kina
pooglądać aktorki, których ubrania i zachowanie uważały za wyznacznik stylu.
Wszystkich chłopców trzymały w niepewności. Kiedyś Genet miała tak dobre stopnie,
że przeskoczyła jeden poziom i dołączyła do naszej klasy. Ale ostatnio rzadko się
uczyła, a oceny miała dość przeciętne. - Co się dzieje, Genet? Nie chcesz już zostać
lekarzem?
- Tak, panie doktorze, chcę zostać lekarzem - powiedziała, podchodząc bardzo
blisko. - Panie doktorze, chciałabym, żeby pan mnie zbadał. - Rozłożyła ręce: w jednej
trzymała torbę z książkami, a w drugiej plik magazynów. Przysunęła się jeszcze bliżej i
przywarła do mnie biodrami. - Boli mnie tam na dole, panie doktorze.
Nagle przez frontowe drzwi naszego bungalowu jak diabeł z pudełka wypadła
Rosina. Pojawiła się tak niespodziewanie i tak nas wystraszyła, że aż podskoczyliśmy.
Ale nie wydaje mi się, żeby Rosinie podobał się sposób, w jaki Genet wybuchnęła
śmiechem.
Przeklinając w tigrinia z domieszką italinya, Rosina wrzeszczała i energicznym
krokiem szła w naszym kierunku. Genet biegała wokół mnie, nie dając się złapać
Rosinie i znajdując nieodkryte pokłady komizmu w wysiłkach matki. Rozumiałem co
dziesiąte słowo Rosiny, lecz domyśliłem się, o co jej chodziło: „Gdzie ty masz mózg?
Coś ty przed chwilą wyrabiała? Kim jest ten chłopak z samochodu? Nie wiesz, że jemu
zależy tylko na jednym? Czego tak się kleisz do Mariona jak dziwka z baru?". Każde
pytanie wywoływało w Genet kolejne salwy śmiechu.
Rosina spojrzała na mnie, jakbym to ja miał odpowiedzieć za jej córkę. Już po
raz drugi przyłapała mnie i Genet w niedwuznacznej sytuacji. Przeszła na amharski i
dobrała się do mnie:
- Ty! Dlaczego nie wróciła z tobą i Shivą? Co wyście tu wyczyniali?
- Będziemy lekarzami! Nie wiedziałaś o tym, matko? - krzyknęła Genet po
amharsku ze łzami w oczach. Z trudem wymawiała słowa. - Uczyłam go, jak badać
kobietę!
Nagrodą dla Genet było zszokowane oblicze Rosiny. Dziewczyna uznała to za
tak komiczny widok, że upuściła torbę i pisma, złapała się za brzuch i słaniając się,
poszła do domu. Ja i Rosina patrzyliśmy za nią, jak idzie wolnym krokiem, trzymając
się pod boki. Rosina odwróciła się do mnie, ukrywając konsternację pod surową
maską, którą nakładała, kiedy coś z Shivą zbroiliśmy. Tym razem jej poza wydawała
się do bólu sztuczna, wyłącznie na pokaz, zwłaszcza że przy swoich stu osiemdzie-
sięciu pięciu centymetrach wzrostu patrzyłem na moją nianię z góry.
- Co masz, Marionie, na swoje usprawiedliwienie?
Zwiesiłem głowę i zbliżyłem się do niej.
- Chcę powiedzieć... - zacząłem, a potem chwyciłem Rosinę, podniosłem ją do
góry i zakręciłem nią, podczas gdy ona wybijała pięściami rytm na moich ramionach. -
Chcę powiedzieć, że cieszę się, że cię widzę. I że chcę poślubić twoją córkę!
- Postaw mnie! Postaw mnie!
Postawiłem. Próbowała mnie spoliczkować, ale odskoczyłem.
- Głupi jesteś, wiesz? - powiedziała, poprawiając bluzkę i wygładzając spódnicę.
Za wszelką cenę starała się nie uśmiechnąć. - We wszystkich was, w całą trójkę,
wstąpiły złe duchy. - Podniosła torbę i pisma Genet i poszła za córką, krzycząc na nią
tak, żebym usłyszał. - Poczekajcie no, wy dwoje, wezmę kij, ustawię was w rzędzie, wy
diabły, i będę lała, dopóki złe z was nie wylezie!
- Rosino, dlaczego mówisz w ten sposób o swoim przyszłym zięciu? -
zawołałem za nią.
Zawróciła i ruszyła w moją stronę, ale uciekłem.
- Szaleństwo! Obłęd! - powiedziała i poszła, gderając pod nosem.
Zobaczyłem stojącego w oknie i obserwującego całe zajście Shivę. Wiatr wiejący
w eukaliptusach wywoływał suchy szelest, jakby nadchodziła ściana deszczu. Ale
niebo było bezchmurne. Przez szybę widziałem, jak Shiva przygląda mi się badawczo z
czerwoną twarzą. Nasze spojrzenia się spotkały. Z wyrazu jego twarzy wywniosko-
wałem, że się śmiał i że prawdopodobnie widział i słyszał wszystko. Podziwiałem jego
pozę: jedna ręka w kieszeni, kolana razem, ciężar na jednej nodze - mój brat, nawet
gdy tylko stał w miejscu, odznaczał się elegancją. Zresztą tę samą cechę miała Genet.
Rzadko się uśmiechał, a w sztywności jego górnej wargi krył się cień przebiegłości.
Wyszczerzyłem zęby. Nie miałem niczego do ukrycia. Czułem się dobrze. Byłem z
siebie zadowolony. Mój brat potrafił czytać mi w myślach. Mój brat mnie kochał,
kochał Genet, a ja kochałem ich obydwoje. Tak, Rosina miała rację: szaleństwo
opanowało Missing, ale tylko szaleniec chciałby być gdzie indziej.
Rozdział 34
Czas, by zebrać plony
Szaleństwo owego wieczoru nie mogło objawić się w bardziej niefortunnym
momencie. To był mój ostatni rok w Loomis Town & Country School i postanowiłem,
że na egzaminach końcowych wypadnę możliwie jak najlepiej. Moja motywacja była
prosta: na wzniesieniu, mając u swoich stóp Churchill Road, pocztę i Lycee Francais,
został wybudowany wspaniały szpital w kolorze kości słoniowej, pięć razy większy od
Missing. Miała to być klinika nowej szkoły medycznej, w której pracować mieli
lekarze zatrudnieni dzięki pomocy British Council, Swissaid i USAID. Wykładowcami
mieli zostać wybitni lekarze z zagranicy, którzy kończąc karierę akademicką, przyjęli
propozycję zawodowej odmiany, czyli krótkoterminowego kontraktu w Addis Abebie.
Tak więc kiedy Rosina pobiegła za córką, utyskując i ściskając torbę z
książkami i magazyny, które upuściła Genet, ja postanowiłem nie tracić cennego
czasu. Poszedłem do domu, umyłem się, a potem rozłożyłem książki na stole w
jadalni. Hema i Ghosh grali w brydża z kilkorgiem przyjaciół w starym bungalowie
Ghosha.
Uczyłem się i jadłem kolację. Każda minuta miała dla mnie znaczenie.
Wyliczyłem sobie, ile dni, godzin i minut pozostało do egzaminu końcowego. Jeśli
chciałem spać, grać w krykieta i do tego dostać się do szkoły medycznej, naprawdę nie
miałem chwili do stracenia.
Godzinę później przyszła Genet, żeby się ze mną pouczyć. Starałem się na nią
nie patrzeć. Wkrótce dołączył do nas Shiva. Przyniósł ze sobą najeżoną zakładkami
Jeffcoate's Principles of Gynecology. Shiva nie tyle czytał książki, co rozkładał je na
czynniki pierwsze, pożerał, po czym trawił, wchłaniając komórkami ciała.
Aby dostać się do szkoły medycznej, musieliśmy z Genet otrzymać najwyższe
oceny na teście końcowym. Genet twierdziła, że jest tak samo zakochana w medycynie
jak ja, ale zabierała się do nauki zwykle później ode mnie i wcześniej ją kończyła.
Czasem w ogóle nie przychodziła. Dwa razy w tygodniu wsiadałem pod wieczór do
taksówki i jechałem do Mr. Mammena na korepetycje z matematyki i chemii or-
ganicznej. Genet pojechała ze mną tylko raz, zjeżyła się, widząc twardą dyscyplinę Mr.
Mammena, i tyle ją widzieliśmy. Dla mnie pomoc korepetytora okazała się bezcenna.
W weekendy szedłem się uczyć do dawnego bungalowu Ghosha, pozwalając jemu i
Hemie włączyć radio albo oddać się jakiejś rozrywce, bez przejmowania się, że mi
przeszkodzą. Genet mogła uczyć się razem ze mną, ale rzadko dotrzymywała mi
towarzystwa.
Shiva nie miewał tego typu zmartwień. Czynił starania, żeby w ogóle rzucić
szkołę. Chciał funkcjonować jako asystent Hemy, a dyplomy i stopnie naukowe nie
miały dla niego żadnego znaczenia. Lecz Hema postawiła sprawę jasno: jeśli chce z
nią pracować, musi zaliczyć ostatni rok szkoły, nawet jeśli zdecydowałby się nie
przystąpić do egzaminu końcowego. Tymczasem Shiva na własną rękę uczył się
wszystkiego, co się tylko dało, o położnictwie i ginekologii. Kiedyś podsłuchałem
rozmowę Ghosha i Hemy, w której przyznali, że Shiva wie więcej na temat ginekologii
i położnictwa niż przeciętny student ostatniego roku medycyny.
Shiva zawłaszczył szopę, w której ukryliśmy motocykl. Farinachi nauczył go
spawać. W szopie trzymał palnik i cały sprzęt. Mniej więcej miesiąc wcześniej
zajrzałem tam i z zaskoczeniem stwierdziłem, że widać tylną ścianę. Motocykl gdzieś
zniknął, tak samo jak drewno, worki jutowe i Biblie - wszystko, czym zamaskowaliśmy
feralną maszynę.
- Rozebrałem go - powiedział Shiva, gdy zapytałem go o bmw.
Pokazał palcem na podstawę ciężkiego stołu do pracy: kwadratowa konstrukcja
ze sklejki kryła w sobie blok silnika. Ramę motoru owinął w ceratę i brezent i zakopał
pod stołem. Pozostałe elementy przechowywał w pojemnikach różnej wielkości - od
pudełek po zapałkach po ustawione jedna na drugiej skrzynki - skrzętnie ułożonych
na metalowych półkach, które sam zespawał.
- Shiva, opowiedz mi o tym - wyszeptała Genet, podnosząc wzrok znad książki
Chemistry by Concept. Wytrzymała zaledwie dziesięć minut, zanim przerwała ciszę i
moją koncentrację.
- Opowiedzieć ci o czym? - spytał Shiva, nie przejmując się odpowiednią modu-
lacją głosu.
- O twoim pierwszym razie! O czymże innym? Dlaczego mi wcześniej nie
powiedziałeś? Dowiedziałam się od Mariona, że nie jesteś prawiczkiem.
Historia Shivy, o którą przy całym moim wstydzie i zazdrości sam nie
zapytałem, okazała się zdumiewająca w swojej prostocie.
- Pojechałem do Piazzy. Skręciłem w boczną uliczkę obok piekarni Massawa,
wiecie, tam gdzie widać pokoje jeden przy drugim. Kobieta w każdych drzwiach,
różnokolorowe światła i tak dalej.
- Jak wybrałeś?
- Nie wybrałem. Wszedłem do pierwszych drzwi. I to wszystko - powiedział.
Uśmiechnął się i wrócił do pracy.
- Właśnie, że nie wszystko! - Wyrwała mu książkę z rąk. - Co się potem stało?
Udawałem, że mnie to drażni, ale każda komórka w moim mózgu była pełna
uwagi. Cieszyłem się, że to Genet go przesłuchuje.
- Zapytałem: „Ile?". Powiedziała: „Trzydzieści". Odpowiedziałem: „Mam tylko
dziesięć". Ona na to: „Okej". Zdjęła ubranie i położyła się na łóżku...
- Całe ubranie? - wypaliłem. Shiva spojrzał na mnie zaskoczony.
- Całe, z wyjątkiem bluzki, którą tylko podciągnęła do góry.
- A stanik? Co miała na sobie? - dopytywała się Genet.
- Jakiś sweterek chyba. Taki z rękawem tuż za łokieć. I minispódniczkę. Miała
gołe nogi i buty na wysokim obcasie. Nie miała bielizny. Nie miała stanika. Zdjęła
buty, zsunęła spódniczkę, podniosła bluzkę i położyła się.
- O Boże! Mów dalej - ponaglała Genet.
- Rozebrałem się. Byłem gotowy. Przyznałem się, że to mój pierwszy raz.
Powiedziała: „Boże, dopomóż". Odparłem, że Bóg nam chyba nie będzie potrzebny.
Wszedłem na nią, pomogła mi zacząć...
- Bolało ją? Czy miałeś...
- Erekcję? Tak. Nie, chyba jej nie bolało. Wiesz, wagina ma ścianki, które
potrafią się rozwierać tak, żeby przecisnęła się przez nie główka dziecka...
- Dobrze, dobrze - rzuciła Genet. - Co potem?
- Zaczęła się poruszać, pokazując mi, jak mam to robić, dopóki wszystkiego nie
zrozumiałem. Robiłem to, dopóki nie poczułem odruchu ejakulacyjnego.
- Że co? - skrzywiła się Genet.
- Skurcz mięśni i pęcherzyków nasiennych połączony z wydzieliną sterczową...
- Spuścił się - wyjaśniłem. Nauczyłem się tego słówka z niechlujnej broszurki
T.N. Ramana, autora kwiecistej prozy. Mój kolega z klasy, Satish, przywiózł ją z
wakacji w Bombaju. T.N. Raman był odpowiedzialny za całą wiedzę (lub raczej
niewiedzę) większości hinduskich chłopców na temat seksu.
- Aha... a potem? - powiedziała Genet.
- No, wstałem, ubrałem się i wyszedłem.
- Bolało cię? - zapytałem.
- Zero bólu. - Z jego pozbawionej uśmiechu twarzy wyczytałem, że równie
dobrze mógłby nam opowiedzieć o kupowaniu lodów w Enrico's.
- I już? - zapytała Genet. - I potem jej zapłaciłeś?
- Nie, zapłaciłem z góry.
- Co powiedziała, kiedy wychodziłeś?
Shiva zastanowił się chwilę.
- Powiedziała, że podoba jej się moje ciało i moja skóra. Że następnym razem
da mi... na pieska!
- Co to niby znaczy: „na pieska"?
- Nie wiedziałem. Oświadczyłem: „Po co czekać do następnego razu? Pokaż mi
teraz".
- Miałeś pieniądze?
- Też o to zapytała: „Masz forsę?". Nie miałem. Ale i tak pozwoliła mi to zrobić.
Na pieska to od tyłu. Wydaje mi się, że tym razem sama też... eksplodowała.
- Boże - powiedziała czerwona Genet, jęknąwszy, i osunęła się na krześle. - Co z
tobą, Marionie? Dokąd idziesz?
Wstałem z krzesła. Zapach Genet był zniewalający. Przed oczami widziałem
różowe mroczki.
- Co ze mną? - Nie byłem aż tak poirytowany, na jakiego pozowałem. - Niby jak
mam się uczyć w takich warunkach, może mi powiesz? Nie wierzę, że o to pytasz.
A ja po prostu, słuchając historii Shivy, strasznie się podnieciłem, i widząc
zmysłowe oczy Genet, mając jej ciało na wyciągnięcie ręki, czując zapach jej
podniecenia i mając świadomość, jak bardzo jest chętna, wiedziałem, że jeśli zaraz nie
wyjdę, eksploduję... w spodniach. Musiałem wyjść. Włożyłem notatki z biologii do
kieszeni kurtki.
Zobaczyłem Rosinę, która stała zbyt blisko kuchennych drzwi, a teraz
wykazywała przesadne zainteresowanie piecem. Nawet jeśli nie podsłuchiwała i nie
dysponowała nadmiernie wrażliwym węchem, nie mogła nie zauważyć różowej
chmury wiszącej w jadalni. Unikała mojego wzroku. Matka i córka były skazane na
siebie, a ponieważ Genet uparcie zachowywała się szokująco, a Rosina reagowała na
nią z taką samą determinacją, trudno było stwierdzić, która z nich w większym
stopniu prowokowała konflikt. W pewnym sensie Rosina była moim sprzymie-
rzeńcem, ponieważ usiłowała chronić dla mnie Genet. Ale drażniła mnie jej
wszechobecność.
- Idę do suku - rzuciłem szorstko.
- Ależ Marionie, przecież dopiero zasiadłeś do nauki.
Spojrzałem na nią, a mój wzrok mówił: „No to spróbuj mnie zatrzymać".
---------------------------------------------------
DALSZA CZĘŚĆ TEKSTU WYMAGA KOREKTY
---------------------------------------------------
Idąc do bramy, nie spieszyłem się. W suku kupiłem colę, ale potem oddałem ją
Gebrew. Usiadłem w jego budce strażnika. Wolałem nie wracać do domu, póki mój
umysł i moje ciało nie odnajdą zgubionego punktu odniesienia. Długa opowieść
Gebrew o jego nieznośnym bratanku skutecznie odwróciła moją uwagę.
W końcu pożegnałem się z Gebrew i poszedłem z powrotem do domu. Kiedy
minąłem rondo i zacząłem się wspinać drogą prowadzącą do naszego bungalowu,
zobaczyłem w szopie zapalone światło. Shiva często pracował do późna.
Zawsze, gdy szedłem tędy po ciemku, zbliżając się do miejsca, w którym
żołnierz piechoty zamienił się w powietrzno- desantowca, czułem strach. W
betonowym krawężniku było pęknięcie, które upamiętniało moment, gdy zatrzymało
się w nim przednie koło bmw.
Drzewa jęczały i trzeszczały. Szmer liści wydawał się złowieszczy. Nie
zdziwiłbym się, gdyby z ciemności wyłonił się żołnierz. Teraz, po tylu latach
wyobrażania sobie jego twarzy, ujrzenie go byłoby właściwie ulgą. Shiva nie miał
podobnych wyrzutów sumienia i bez problemu żary wał noce w szopie. Upływ czasu
wcale nie zmniejszył spoczywającego na mnie ciężaru tego, co wydarzyło się w tym
miejscu.
456Ze strachem zdążyłem się oswoić. Rozumiałem, co sprawia, że ludzie
czasem po wielu, wielu latach przyznają się do popełnionej zbrodni: dochodzą do
wniosku, że to jedyny sposób, by przestać się zadręczać. Prędko minąłem nieszczęsny
zakręt.
Usłyszałem muzykę płynącą z radia w szopie.
Minąłem ją i byłem już prawie na progu naszego bungalowu, kiedy ujrzałem
postać z determinacją kroczącą w dół zbocza. Było zupełnie ciemno, więc choć nie
widziałem twarzy, słyszałem jej monotonne mamrotanie, jakby mówiła do siebie.
Serce podeszło mi do gardła i nie spanikowałem wyłącznie dlatego, że głos tej zjawy
był głosem kobiety. Dopiero kiedy postać zbliżyła się do mnie na wyciągnięcie ręki,
poznałem, że to Rosina. Dokąd pędzi o tej porze? Podeszła do mnie bardzo blisko i
przyjrzała się mojej twarzy, tak jak miała w zwyczaju, kiedy chciała się upewnić, że nie
jestem Shiva. A potem, zanim zdołałem się zorientować, jak bardzo jest wściekła,
uderzyła mnie w twarz. Skoczyła na mnie, waląc mnie po głowie, ciągnąc za włosy
lewą ręką i jednocześnie bijąc po twarzy prawą.
- Ostrzegałam cię! - wrzasnęła.
- Rosina! O czym ty mówisz? - zapytałem, kuląc się przed ciosami. To ją jeszcze
bardziej rozwścieczyło. Myślę, że bez trudu mogłem ją
powstrzymać albo po prostu uciec, ale chyba byłem zbyt zszokowany, żeby
odpowiednio zareagować. Znowu uderzyła mnie w twarz.
- Zostawiam was na pięć minut i co się dzieje? Cwaniaczek, co? Udajesz, że
idziesz do suku, a ona, że do łazienki!
Kiedy poprosiłem, żeby mi wytłumaczyła, w czym rzecz, zamachnęła się na
mnie, a ja się uchyliłem, choć zyskałem tylko tyle, że trafiła mnie w tył głowy.
- Zaczekałam - powiedziała. - Mimo wszystko uwierzyłam warn na słowo. A
potem poszłam was szukać. Zobaczyłam ją, jak szła w górę po podjeździe. Puściłeś ją
pierwszą, co? A jeśli zajdzie w ciążę, to co wtedy? - wysyczała mi Rosina do ucha. -
Wtedy zostanie pokojówką jak ja. Wszystkie te lekcje angielskiego i książki niczego
nie zmienią w jej życiu.
457- Ależ Rosina, ja przecież...
- Nie kłam, dziecko, nie kłam. Nigdy nie potrafiłeś kłamać. Widziałam, jak na
siebie patrzyliście. Od razu powinnam była jej kazać pójść do domu.
Milczałem, wpatrując się w nią.
- Chcesz dowodu? O to chodzi? - wrzasnęła. Sięgnęła za pas, wyciągnęła coś
stamtąd i rzuciła we mnie. Para damskich majtek. - Jej krew... i twoje nasienie. -
Zdjąłem majtki z głowy. W tej ciemności niczego nie widziałem. Ale czułem krew i
zapach Genet... i jeszcze zapach nasienia. Mojego. Rozpoznałem tę charakterystyczną,
jakby lekko skrobiową woń. Nikt inny nie pachniał w ten sposób.
Nikt - poza moim bratem bliźniakiem.
Nie miałem serca ani energii na cokolwiek poza wczołganiem się do łóżka.
Czułem się zgnębiony. Czułem się samotny. Shiva przyszedł do łóżka dużo później.
Czekałem, ciekaw, czy coś powie. W pewnym momencie zasnął, podczas gdy ja
leżałem, nie mogąc spać. W Etiopii istniał pewien sposób udowodnienia czyjejś winy.
Ów sposób nazywał się lebashai: młodemu chłopcu podawano narkotyki, po czym
prowadzono go na miejsce, w którym popełniono przestępstwo. Chłopca proszono o
wskazanie winnego. Niestety oskarżycielski palec mającego halucynacje dziecka zbyt
często wskazywał osobę zupełnie niewinną, którą następnie bez skrupułów
kamienowano albo topiono. Metoda lebashai była już co prawda prawnie zakazana w
całym kraju, ale nadal praktykowano ją w niektórych wioskach. Tak właśnie się
czułem: fałszywie oskarżony przez palec losu i niezdolny do obrony swojej
niewinności.
Mogłem się zemścić. Winny spał tuż obok mnie. Mogłem tej nocy zabić Shivę.
Pomyślałem o tym. Uznałem, że to by niczego nie rozwiązało. Mój świat już został
zniszczony. Moje ramiona były martwe. Mój mózg otępiały. Moja miłość zamieniła się
w pośmiewisko, w kupę łajna. Nie miałem powodu ani chęci robić cokolwiek.
458Następnego dnia Genet nie poszła do szkoły. Shiva, za niechętnym
przyzwoleniem Hemy, wyjechał z Farinachim do Akaki, do fabryki tekstyliów, w
której zatarła się jedna z ogromnych maszyn do farbowania tkanin. Farinachiego
poproszono o naprawę uszkodzonej części. Chciał, żeby Shiva pojechał z nim i
zobaczył wielkie krosna.
Nie wstałem z łóżka. Kiedy przyszła do mnie Hema i zapytała, czemu nie
wstaję, odpowiedziałem jej, że nie czuję się najlepiej i wolałbym nie iść do szkoły.
Zbadała mi tętno i obejrzała gardło. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Kiedy spróbowała
mnie wypytać, odparłem:
- Nieważne. Pójdę.
To było prostsze niż przesłuchanie.
Zupełnie nie pamiętam, co się tego dnia wydarzyło w szkole. Ghosh i Hema nie
mieli pojęcia, co zaszło, ale wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Drzwi i okna kwatery
Rosiny były zamknięte, lecz słychać było, jak Rosina peroruje podniesionym głosem.
Tego wieczoru Hema powiedziała, że do Rosiny przyjechała w odwiedziny
trójka krewnych: kobieta i dwóch mężczyzn. Hema naciskała, dopytując się, o co
chodzi. Nie mogłem uwierzyć, że o niczym nie wie i że Rosina jej nie powiedziała.
Wyglądało na to, że w ogóle nikt nie rozmawiał o wydarzeniach zeszłej nocy. Byłem
pewien, że Rosina pójdzie do Hemy i poskarży się na mnie. Nie rozumiałem, dlaczego
do tej pory jeszcze tego nie zrobiła. Gdyby Hema porozmawiała z Shiva, wszystko by
się wyjaśniło. Ale nikomu nie przyszło do głowy, by go o cokolwiek pytać.
Shiva wrócił, akurat kiedy kończyliśmy kolację. Był zadowolony z wycieczki do
Akaki. Genet i Rosiny nie było z nami. Almaz powiedziała, że matka i córka kłócą się
zawzięcie i że rodzina Rosiny przyjechała, by pełnić między nimi funkcję rozjemcy.
Hema wstała z zamiarem pójścia do Rosiny i wywiedzenia się, o co ten cały
raban, ale Ghosh ją powstrzymał.
- Bez względu na to, o co poszło, jeśli ty się wtrącisz, będzie jeszcze gorzej.
459- Shiva nie odezwał się słowem i spokojnie jadł kolację.
Milczenie nie było z mojej strony oznaką szlachetności. Nie sądziłem, by
ktokolwiek chciał uwierzyć w moją wersję wydarzeń. Ocalenie leżało w gestii mojego
brata i Genet, bo tylko oni wiedzieli, co naprawdę się stało. Siedząc przy stole w
jadalni, przyglądałem się twarzy Shivy. Nic nie wskazywało na to, by zdawał sobie
sprawę, jakiego nieszczęścia stał się przyczyną. Zero, nic, żadnej oznaki.
Tego wieczoru poinformowałem Shivę, że przenoszę się do dawnego
bungalowu Ghosha. Miałem zamiar tam spać i uczyć się. „Chcę być sam - oznajmiłem
mu - i nie musieć na ciebie patrzeć".
Nie odpowiedział. Po raz pierwszy w życiu mieliśmy nie spać w jednym łóżku.
Jeżeli istniało jeszcze cokolwiek - włókna, kawałki żółtka i białka - co utrzymywało w
całości nasze podzielone jajo, niniejszym wziąłem do ręki skalpel.
W sobotę rano, kiedy przyszedłem na śniadanie, miałem wrażenie, że Shivie
spało się nie lepiej od mnie. Po śniadaniu poszedł do Farinachiego.
Już miałem wrócić do siebie i pouczyć się, kiedy do jadalni wpadła Almaz.
- Niech pani lepiej przyjdzie, proszę pani - powiedziała, kierując te słowa do
Hemy.
Zaprowadziła nas - Hemę, Ghosha i mnie - do kwatery służącej.
Rosina siedziała w kącie spowitego mrokiem pomieszczenia. Przyjęła pozycję
obronną. Była ponura i niespokojna. Genet leżała na łóżku. Była blada, kropelki potu
lśniły na jej czole. Miała otwarte, mętne oczy. W pokoju czuć było cierpki zapach
gorączki.
- Co tu się stało? - zapytała Hema, ale Rosina nie chciała spojrzeć jej w oczy ani
odpowiedzieć.
Almaz zapaliła światło, zasłoniła mi widok, po czym uniosła koc i pokazała coś
Hemie. Ghosh powiedział:
460- Marionie, otwórz okno. - Przysunął się bliżej, żeby się dobrze przyjrzeć.
- Mój Boże - powiedziała Hema. Genet jęknęła z bólu. Hema złapała Rosinę za
ramię. - Czy to ty? Czy ty... tej biednej dziewczynie? - Krztusząc się ze złości, Hema
potrząsnęła Rosiną. Ale Rosina nie chciała na nią spojrzeć. - Ty durna kobieto! -
krzyknęła Hema. - O Boże, Boże. Dlaczego? - Hema miała spojrzenie szalonej,
niebezpiecznej, nierozu- miejącej niczego. Myślałem, że udusi Rosinę. Ale tylko ją
odepchnęła. - Być może ją zabiłaś, Rosino. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - Po
policzkach Rosiny płynęły łzy, ale nadal patrzyła z nieskrywaną złością.
Ghosh wziął Genet na ręce. Gdy podnosił ją z łóżka, z jej ust wydobył się
nieludzki jęk.
- Samochód - rzucił Ghosh. Almaz pobiegła otworzyć drzwi. Za nią Hema.
Zatrzymałem się na chwilę w progu domu Genet. Moja niania siedziała tak, jak
ją znaleźliśmy. Przypomniałem sobie dzień, w którym brzytwą zrobiła nacięcia na
twarzy Genet i jak była wówczas dumna, wręcz arogancka. A teraz? Teraz nie
widziałem w niej niczego poza wstydem i strachem.
Kiedy podbiegłem do samochodu, żeby z nimi pojechać, Hema odwróciła się na
pięcie i warknęła:
- Myślę, Marionie, że masz z tym coś wspólnego. Nie jestem głupia! Wsiadła do
auta i zatrzasnęła za sobą drzwi. Odjechali. Ghosh
prowadził, a Almaz siedziała z tyłu, trzymając Genet na rękach. Pobiegłem w
dół podjazdem, skręciłem za szopą, pognałem przez pole i dogoniłem ich, gdy wnosili
ją do ambulatorium.
Wlali jej do żył płyny i podali antybiotyki. Hema zabrała ją na salę operacyjną
numer trzy, żeby móc dokładniej przebadać. Kiedy wyszła, nadal była wstrząśnięta,
ale już jakby bardziej opanowana. Gotowała się ze złości. Nie zastanawiała się, że
usłyszę jej rozmowę z Ghoshem i Matroną.
461- Potraficie sobie wyobrazić, że Rosina zapłaciła, by wycięto temu dziecku
łechtaczkę? Zresztą nie samą łechtaczkę, bo jeszcze wargi sromowe mniejsze. Potem
zszyli jej to zwykłą nicią! Boże drogi, możecie sobie wyobrazić ten ból? Usunęłam
szwy. Wdała się infekcja. Teraz wszystko w rękach Boga.
Genet przewieziono do pojedynczego pokoju zarezerwowanego dla VIP- ow.
Przypomniałem sobie, jak Ghosh opowiadał mi, że krótko po naszych narodzinach
generał Mebratu przyjechał do szpitala na nagłą operację i wówczas zajął ten właśnie
pokój.
Usiadłem na krześle przy jej łóżku. W pewnym momencie Genet ścisnęła mnie
za rękę, świadomie czy na zasadzie odruchu - tego nie byłem pewien. Odwzajemniłem
uścisk.
Hema siedziała po drugiej stronie w fotelu, podpierając twarz dłońmi, a łokcie
opierając na kolanach. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Byłem tak samo zły na
Hemę jak ona na mnie.
W pewnej chwili podniosła głowę i powiedziała:
- Ludzie, którzy jej to zrobili, powinni trafić do więzienia. - Nie pierwszy raz
ratowała kobietę, która znalazła się w takiej sytuacji. Hema była prawdopodobnie
jednym ze światowych ekspertów w dziedzinie leczenia spapranego, zaatakowanego
infekcją obrzezania kobiet. Wyczułem w niej gorycz, tak dla niej obcą.
Pod wieczór Genet otworzyła oczy. Zobaczyła mnie i spróbowała coś
powiedzieć. Zapytałem ją, czy chce się napić wody. Skinęła głową. Podałem jej słomkę
do ust. Rozejrzała się, chcąc zobaczyć, czy jest ktoś jeszcze w pokoju.
- Przepraszam, Marionie - szepnęła przez łzy.
- Nic nie mów - powiedziałem. - Już dobrze. - Nie było dobrze, ale nic innego
nie chciało mi przejść przez usta.
- Ja... powinnam była zaczekać - powiedziała.
„No to dlaczego nie zaczekałaś? - chciałem zapytać. - Nie miałem z tego żadnej
przyjemności, nie dostąpiłem zaszczytu bycia twoim pierwszym kochankiem, a teraz
na mnie spadła cała wina".
462Spróbowała się poruszyć, ale tylko jęknęła i oblizała usta. Dałem jej jeszcze
trochę wody.
- Moja matka uważa, że to byłeś ty - mówiła słabym głosem. Skinąłem głową,
ale milczałem.
- Kiedy powiedziałam jej, że to Shiva, społiczkowała mnie. Kopnęła mnie i
nazwała kłamczuchą. Nie uwierzyła mi. Ona jest przekonana, że Shiva jest
prawiczkiem. - Spróbowała się roześmiać, ale jedynie skrzywiła się i rozkaszlała.
Kiedy przeszedł jej atak, dodała: - Posłuchaj, kazałam matce obiecać, że nie powie o
niczym Hemie.
Nie zdołałem opanować sarkastycznego prychnięcia.
- O to się nie martw. Na pewno powie Hemie. Być może właśnie teraz o
wszystkim jej opowiada.
- Nie. Nie zrobi tego - powiedział Genet. - Taka była umowa.
- Nie rozumiem.
- Zgodziłam się, żeby zrobiła mi... to... w zamian za jej milczenie. Ma trzymać
język za zębami. Ani słowa Hemie. Ani słowa. I koniec z wrzeszczeniem na ciebie.
Słysząc to, osunąłem się na krzesło. Genet pozwoliła, by obca kobieta wycięła
jej części intymne niewysterylizowanymi narzędziami po to, żeby mnie chronić? Więc
teraz to ja byłem winny jej obrzezania? Myśl tak absurdalna, że zachciało mi się
śmiać, ale śmiech uwiązł mi w gardle. Wina zdecydowała się we mnie zamieszkać, jak-
by wiedziała, że znajdzie tu przytulny dom i że zawsze będzie mile widziana.
Shiva przyszedł wieczorem, blady i wymizerowany.
- Masz, siadaj tutaj - powiedziałem, zanim zdążył się odezwać. Nie byłem
pewien, czy zdołam się opanować w jego obecności. Potrzebowałem wytchnienia. -
Zostań z nią, póki nie wrócę. Potrzymaj ją za rękę. Robi się niespokojna, kiedy jej nie
trzymam. - Nie miałem mu nic więcej do powiedzenia. Nie czułem gniewu, a on nie
czuł smutku.
463Gorączka utrzymywała się u Genet przez trzy dni. Dzień i noc siedziałem
przy jej łóżku. Hema, Ghosh i Matrona nieustannie przychodzili i wychodzili.
Trzeciego dnia Genet przestała oddawać mocz. Ghosh był bardzo
zaniepokojony. Pobrał jej krew. Pobiegliśmy z Shiva zanieść próbkę do laboratorium,
pomogliśmy W.W. zmontować rurki i odczynniki, żeby zmierzyć poziom azotu
mocznikowego we krwi: był wysoki i rósł.
Genet ani na chwilę nie straciła całkowicie przytomności. Najczęściej była
senna, czasem zdezorientowana, zwykle pojękiwała, raz czuła straszliwe pragnienie.
Raz zawołała matkę, ale Rosiny nie było. Almaz powiedziała mi, że Rosina nie chce
wyjść ze swojego pokoju, co zresztą prawdopodobnie wszystkim wychodziło na dobre.
Atmosfera w szpitalu była wystarczająco napięta bez ataków Hemy na Rosinę.
Szóstego dnia nerki Genet zaczęły produkować mocz, a potem robiły to
intensywnie, wypełniając moczem cały pojemnik podłączony do cewnika. Ghosh
podwoił, a potem potroil ilość podawanych jej dożylnie płynów i kazał jej pić, żeby
zrównoważyć utratę wody.
- Mam nadzieję, że to oznacza, że jej nerki się regenerują - powiedział. - Na
razie nie są w stanie odpowiednio rozcieńczyć moczu.
Pewnego poranka, kiedy obudziłem się po nocy spędzonej na krześle przy łóżku
Genet, ujrzałem jej twarz, gładką skórę, jasne spojrzenie, wiedziałem już, że wyjdzie z
tego. Zawsze była dość koścista, ale teraz, wyniszczona chorobą, wyglądała, jakby
pobyt w szpitalu wypalił jej ciało do kości. Wróciły jej kolory. Niebezpieczeństwo
minęło.
Tego popołudnia wróciłem do swojego pokoju w dawnym bungalowie Ghosha i
zapadłem w czarny sen. Dopiero kiedy się przebudziłem, moje myśli powędrowały ku
Shivie. Czy zdaje sobie sprawę, że zniszczył moje marzenia? Czy rozumie, jak bardzo
zranił Genet, zranił nas wszystkich? Chciałem mu się odpłacić. Kłopot w tym, że nie
widziałem innego sposobu, aby to zrobić, jak tylko okładać go pięściami, aż
464poczuje taki sam ból, jaki mi zadał. Nienawidziłem mojego brata. Nikt nie
mógł mnie powstrzymać.
Nikt prócz Genet.
Kiedy powiedziała mi o swojej umowie z Rosiną, że dała się obrzezać, pod
warunkiem że Rosina nie piśnie ani słowa Hemie, Genet nie dokończyła tego, co
chciała mi wyznać. Tej pierwszej nocy, o późnej godzinie, siliła się, by zachować
przytomność. Poprosiła mnie o coś i kazała przysiąc.
- Marionie - powiedziała - ukarz mnie, lecz nie karz Shivy. Rzuć się na mnie,
wygoń mnie, ale zostaw Shivę w spokoju.
- Dlaczego? Nie mogę tego zrobić. Dlaczego miałbym go oszczędzić?
- Marionie, to ja zmusiłam Shivę, żeby tamtej nocy zrobił to, co zrobił. To ja go
o to poprosiłam. - Jej słowa bolały jak uderzenia. - Wiesz, że Shiva jest inny... że myśli
inaczej niż wszyscy. Uwierz mi, gdybym go nie poprosiła, on nadal czytałby tę swoją
książkę, a mnie by tu nie było.
Tej pierwszej nocy niechętnie dałem Genet słowo, że nie dojdzie do
konfrontacji pomiędzy mną a Shiva. Zrobiłem to przede wszystkim dlatego, że
wówczas wszystko wskazywało na to, że ma przed sobą ostatnią noc życia.
Nie powiedziałem Hemie, co naprawdę zakzło, i pozwoliłem jej wyobrażać
sobie, co tylko chciała, czyli że ja jestem przyczyną nieszczęścia.
Możecie zapytać, dlaczego postanowiłem dotrzymać słowa. Dlaczego nie
zmieniłem zdania, gdy zorientowałem się, że Genet przeżyje? Czemu nie
powiedziałem Hemie prawdy? Zrobiłem tak, bo podczas walki Genet ze śmiercią
dowiedziałem się czegoś zarówno o sobie, jak i o niej. Byłem tak bliski stracenia jej na
zawsze, że zrozumiałem: mimo wszystko nie chciałem, żeby umarła. Być może nigdy
jej nie wybaczę. Ale nadal ją kochałem.
465Kiedy uznano, że Genet może opuścić szpital, przeniosłem ją z samochodu
do domu. Nikt się temu nie sprzeciwił, a nawet gdyby ktoś się odezwał, twardo
postawiłbym na swoim. Moim nieustannym czuwaniem przy łóżku Genet zasłużyłem
sobie na niechętne uznanie w oczach Hemy. Nie ośmieliła się więc przeciwstawić
mojej decyzji.
Kiedy wnosiłem córkę służącej do mojego domu kuchennymi drzwiami, Rosina
stała w progu swojej kwatery i przyglądała się. Genet nawet nie spojrzała w jej stronę.
Zachowywała się tak, jakby jej matka i pokój, w którym przeżyła całe życie, przestały
istnieć. Rosina stała tam, wodząc błagalnym wzrokiem, żebrząc o wybaczenie. Lecz
zdolność dziecka do mściwości jest nieskończona i może trwać nawet całe życie.
Zaniosłem Genet do naszej dawnej sypialni, do obecnego pokoju Shivy, który
od tej pory miał należeć do niej.
Plan zakładał, że razem z Shiva zamieszkamy w starym bungalowie Ghosha -
każdy w osobnym pokoju: on w salonie.
Pół godziny później, kiedy poszedłem do kwatery Rosiny po ubrania Genet,
Rosina zamknęła się od środka i nie chciała otworzyć mimo mojego natarczywego
pukania. Ze złości naparłem na drewniane skrzydło. Stawiło opór. Poczułem, że albo
się zabarykadowała, albo stała oparta o drzwi. W powietrzu panowała osobliwa cisza.
Podszedłem do okna. Okiennice były co prawda zamknięte, ale z pomocą Almaz
pociągnąłem za jedną z przegniłych listew, aż odpadła. Rosina zablokowała okno
szafą. Wdrapałem się na parapet i próbowałem odsunąć mebel, ale mi się nie udało.
Wyciągnąłem szyję, żeby nad szafą zajrzeć do środka. To, co zobaczyłem, sprawiło, że
trzymając się futryny, oparłem obydwie stopy o szafę i niewiele myśląc, popchnąłem.
Szafa się wywróciła. Uderzyła o podłogę z głośnym łoskotem, sypiąc drzazgami,
krusząc lustro i tłukąc talerze. Natychmiast zrobiło się zbiegowisko.
Teraz widziałem już wyraźnie. Wszyscy to widzieliśmy. Hema, Ghosh i Shiva
stali za mną. Nawet Genet, słysząc tumult, dowlokła się na miejsce.
466Dostrzegłem w tej scenie pewną matematyczną precyzję, aczkolwiek ani w
Geometrii Carra, ani w żadnym innym podręczniku nie istnieje taki kąt, do jakiego
można by przyrównać ułożenie tej szyi. Farmakopea nie zna lekarstwa, które
umiałoby usunąć z pamięci to wspomnienie. Ciało wisiało na krokwi, miało
przechyloną głowę, otwarte usta i wystający język, który wyglądał, jak gdyby wyrwano
go z ust. To była Rosina.Rozdział 35
Gorączkę od gorączki
Omszałe kamienne mury i potężna brama Empress Menen School nadawały
uczelni wygląd starożytnej fortecy. Ubrana w jasnoniebieską bluzkę, granatową
spódniczkę i białe skarpetki, bez opaski na głowie, bez klipsów i kolczyków, Genet
wyglądała jak pozostałe dziewczęta, wtapiała się w tłum. Jedyną jej ozdobą był
wiszący na szyi krzyż św. Brygidy. Nie chciała się wyróżniać. Pełne życia, radosne
wcielenie Genet umarło w chwili, gdy zdjęliśmy ciało powieszone na krokwi i
pochowaliśmy je na cmentarzu Gulele.
Odwiedzanie Genet w sobotnie wieczory stało się moim nowym rytuałem.
Mieszkała teraz niedaleko pałacu, w którym generał Me- bratu (z Zemuim u boku)
wziął zakładników i podjął próbę zmiany istniejącego porządku.
Genet mogła przyjeżdżać do domu na weekendy, ale twierdziła, że Missing
wywołuje w niej bolesne wspomnienia. Upierała się, że w Empress Menen czuje się
szczęśliwa. Hinduscy nauczyciele byli co prawda wymagającymi, ale zarazem bardzo
dobrymi pedagogami. Genet, ukryta przed nami i przed innymi ludźmi, ciężko
pracowała.
468Razem poszliśmy na kurs przygotowujący do studiów medycznych, a rok
później dostaliśmy się do szkoły medycznej. Teraz, kiedy nie musiała już nosić
mundurka, jej codzienne ubranie, ale też zachowanie, pełne było rezerwy i jakby
przygaszone. Za każdym razem, gdy szedłem do niej w odwiedziny do Mekane Yesus
Hostel znajdującego się naprzeciwko uniwersytetu, modliłem się, aby to był ten dzień,
w którym zamknięte na cztery spusty drzwi do jej serca otworzą się i przez szczelinę
zobaczę dawną Genet. Była, owszem, wdzięczna za paczki z jedzeniem od Almaz i
Hemy, ale bariery, jaką wzniosła wokół siebie, nie dało się przełamać.
Nadal ją kochałem.
Wolałbym nie kochać.
Zostaliśmy przyjęci do First School of Medicine imienia Hajle Syl- lasje w 1974
roku (jako dopiero trzeci rocznik tej uczelni). Na zajęciach z dysekcji zwłok mieliśmy
pracować w parze, co akurat dobrze się dla niej złożyło, ponieważ gdyby trafiła na
kogoś innego, ta osoba prędzej czy później miałaby dość jej częstych nieobecności i
kłopotów z udźwignięciem brzemienia przeszłości. Nie sądzę, aby była po prostu
leniwa. Nie istniało żadne wytłumaczenie. Coś wisiało w powietrzu, a ja nie miałem
pojęcia, co.
Nasi nauczyciele byli świetnymi specjalistami. Znajdowali się pośród nich
brytyjscy i szwajcarscy profesorowie, a także kilku etiopskich lekarzy, którzy
ukończyli Uniwersytet Amerykański w Bejrucie, a następnie zrobili kurs
podyplomowy w Anglii lub Stanach Zjednoczonych. Wykładał tu również jeden
Hindus: nasz Ghosh. Miał nawet własny, unikalny tytuł. Nie był adiunktem ani
docentem, ani nawet adiunktem nadzorującym praktyki studentów (co by sugerowało
honorową, niepłatną funkcję), lecz profesorem medycyny i adiunktem chirurgii.
Myślę, że chyba nikt z nas, łącznie z Hemą, nie zdawał sobie sprawy z wielkości
osiągnięć naukowych Ghosha w ciągu tych dwudziestu ośmiu lat spędzonych w
Etiopii. Ale sir Ian Hill, dziekan nowej szkoły
469medycznej, z pewnością je docenił. Ghosh miał na koncie czterdzieści jeden
opublikowanych artykułów plus rozdział w podręczniku. Początkowe zainteresowanie
chorobami przenoszonymi drogą płciową doprowadziło go do poważnych badań nad
durem powrotnym i stał się światowym ekspertem w tej dziedzinie, ponieważ
przenoszona przez wszy odmiana tej choroby była endemiczna w Etiopii i ponieważ
żaden człowiek przed nim nie przyjrzał się tej chorobie tak wnikliwie.
Dowiedziałem się o durze powrotnym jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej,
kiedy to Ali z suku po drugiej stronie ulicy przyprowadził do Missing swojego brata
Saleema i poprosił mnie o interwencję. Salee- ma trawiła gorączka i majaczył. Potem
dowiedziałem się od Ghosha, że historia choroby Saleema była dość typowa.
Przyjechał do Addis Abeby ze wsi, wioząc swój dobytek w worku przerzuconym przez
ramię. Ali znalazł dla brata punkt zaczepienia w rojnych dokach Merkato, gdzie -
monsun czy nie monsun - Saleem zdejmował worki z ciężarówek i przenosił je do
magazynu. Nocą sypiał w podłej norze, głowa przy głowie z dziesięcioma innymi
robotnikami. W porze deszczowej raczej nie prało się ubrań, bo musiałyby schnąć
wiele dni. Warunki, w jakich żył Saleem, urągały ludzkiej godności, a dla wszy były
rajem. Drapiąc się, Saleem musiał rozgnieść jedną z nich, a krew stworzenia przez
zadrapanie wniknęła do jego organizmu. Ponieważ Saleem pochodził ze wsi, nie był
odporny na tę typowo miejską chorobę.
W ambulatorium Saleem położył się na podłodze, półprzytomny, zbyt słaby, by
stać lub siedzieć. Adam, nasz jednooki specjalista od leków, pochylił się nad
pacjentem i jednym sprawnym ruchem postawił diagnozę.
Wiele lat później Ghosh pokazał mi swoją korespondencję z redaktorem „New
England Journal of Medicine", który zamierzał opublikować przełomową serię
artykułów Ghosha na temat przypadków duru powrotnego. Redaktor uważał, że
„objaw Adama" brzmi pretensjonalnie. Ghosh postanowił bronić honoru swojego
pozbawionego wykształcenia specjalisty od przygotowywania leków, nawet za cenę
rezygnacji z publikacji tekstu w prestiżowym magazynie.
470Szanowny Doktorze Giles!
.. .w Etiopii klasyfikujemy przepuklinę pachwinową jako „poniżej kolana" i
„powyżej kolana", a nie jako „skośną" i „prostą". To inny rząd wielkości, Szanowny
Panie. W naszym ambulatorium często leży plackiem na podłodze aż pięciu
pacjentów z gorączką. Klinicysta pyta więc: Czy to malaria? Czy to dur? A może dur
powrotny? Nie ma wysypki, która pomogłaby postawić diagnozę (te „różowe
plamki" przy durze są u naszej populacji po prostu niewidoczne), aczkolwiek muszę
przyznać, że faktycznie dur powoduje zapalenie oskrzeli i zwalnia tętno, a chorzy na
malarię często mają znacznie powiększoną śledzionę. Niedbalstwem z mojej strony
byłoby, gdybym napisał artykuł na temat duru powrotnego, nie zapewniwszy przy
tym klinicyście praktycznego sposobu rozpoznawania tej choroby, zwłaszcza w
warunkach, gdy wykonanie badania krwi i surowicy jest problematyczne.
Wystarczy, że klinicysta złapie pacjenta za udo i ściśnie - mocno ściśnie - mięsień
czworogłowy; pacjent z durem powrotnym podskoczy, ponieważ zapalenie mięśni i
ich wrażliwość, które zwykle pozostają niezauważone, stanowią symptom tej
choroby. Zresztą jest to nie tylko doskonała oznaka przy stawianiu diagnozy, lecz
również coś, co postawi na nogi nawet umarłego. Ten objaw po raz pierwszy
zauważył Adam, dlatego uważam, że zasługuje on na eponim „objaw Adama".
Mogłem osobiście poręczyć za skuteczność objawu Adama - Sa- leem wrzasnął
wniebogłosy i zerwał się na nogi w tej samej sekundzie, w której Adam ucisnął udo.
Redaktor przysłał odpowiedź. Był zadowolony ze wszystkich obserwacji Ghosha, z
wyjątkiem objawu Adama, który nadal pozostał kwestią sporną. Ghosh nie dał jednak
za wygraną.
Szanowny Doktorze Giles!
...istnieje objaw Chvostka, objaw Boasa, objaw Courvoisiera, objaw
Quinckego - wygląda na to, że nie istnieją żadne ograniczenia, jeśli chodzi o białych
użyczających swojego nazwiska do opisania różnych zjawisk. Uważam, że świat jest
gotowy na eponim honorujący prostego mieszacza leków,
471który na własne jedno oko widział więcej przypadków duru powrotnego,
niż ja łub pan kiedykolwiek zobaczymy, mając dwoje oczu.
Ghosh, lekarz pracujący w obskurnym afrykańskim szpitalu z dala od głównego
nurtu medycyny akademickiej, dopiął swego. Prestiżowe pismo opublikowało jego
artykuł, co bez wątpienia doprowadziło do zaproszenia do napisania rozdziału w
Harrison's Principles of Internal Medicine, biblii studentów medycyny starszych lat.
Tak Ghosh dorobił się profesury. Hema kupiła naszemu świeżo upieczonemu
nauczycielowi dwa piękne garnitury w prążki, jeden czarny, a drugi niebieski, do tego
tweedowy płaszcz ze skórzanymi łatami na łokciach, które jak gdyby brały całe to jego
„profesorowanie" w nawias. Sam wpadł na pomysł muszki. We wszystkim, zwłaszcza
jeśli nie kosztowało to zbyt wiele i nie robiło krzywdy innym, Ghosh był panem
samego siebie. Muszka oznajmiała światu, jak bardzo cieszy się z życia i ze swojej
pracy, którą nazywał „romantyczną, namiętną pasją". W tych słowach zawierała się
cała filozofia, z jaką Ghosh żył i uprawiał swój zawód.Rozdział 36
Czynniki prognostyczne
z
ycie pełne jest znaków. Rzecz w tym, by umieć je odczytać. Ghosh nazywał to
heurystyką, sposobem na rozwiązywanie problemów, na które nie wymyślono jeszcze
żadnej metody.
Gdy czerwono słońce wschodzi, w marynarzu bojaźń się rodzi*.
Ropa tu, ropa tam, ropę wszędzie w brzuchu mam.
Niski poziom płytek krwi u kobiety oznacza toczeń,
dopóki nie okaże się, że to coś innego.
Uwaga na mężczyzn ze szklanym okiem i dużą wątrobą...
\
W ambulatorium Ghosh wypatrzyłby na przykład zasapaną młodą kobietę,
której rumieniec wyraźnie kontrastowałby z jej ogólną bladością. Wówczas Ghosh
podejrzewałby zwężenie zastawki dwudzielnej serca, chociaż miałby trudności z
wyjaśnieniem, dlaczego wskazał akurat to schorzenie. Osłuchałby ją pod kątem
cichego, dudniącego szmeru charakterystycznego dla zwężenia, tego diabelskiego
Krzysztof Baranowski, Praktyka oceaniczna, Almapress, Warszawa 2001, s.
33.
473pomruku, który, jak sam mówił, „usłyszysz tylko wtedy, kiedy wiesz, że tam
jest", słyszalnego jedynie przez stetoskop delikatnie przyłożony do ciała po wysiłku
fizycznym tuż nad koniuszkiem serca.
Wypracowałem sobie własną heurystykę, mieszankę rozsądku, intuicji, wyrazu
twarzy i zapachu. O tym nie pisano w książkach. Żołnierz, który próbował nam ukraść
motocykl, w chwili zgonu pachniał w pewien specyficzny sposób, podobnie jak Rosina
- ich zapachy były identyczne i mówiły o nagłej śmierci.
Mimo to, kiedy powinienem był to zrobić, nie zawierzyłem węchowi, gdy
odebrał od Ghosha sygnały, które postawiły mnie w stan czujności. Zrzuciłem to na
karb jego, Ghosha, nowej funkcji profesora uniwersytetu, skutek uboczny, zapach
nowych garniturów i nowego środowiska. Gdy przebywałem w jego towarzystwie,
opanowywał mnie spokój. Ghosh zawsze był optymistą i człowiekiem pogodnym.
Teraz jego wesołość osiągała nowe poziomy. Odnalazł swoją najlepszą stronę. Był
człowiekiem dumnym ze swojej zasady „trzech L: Loving (miłość), Learning (nauka),
Legacy (spuścizna)", którą opanował do perfekcji.
W rocznicę ślubu Hemy i Ghosha obudziłem się o czwartej nad ranem, żeby się
pouczyć. Dwie godziny później pokonałem dystans dzielący dawny bungalow Ghosha
i nasz dom. Wcześniej Shiva przeprowadził się do naszego starego pokoju. Na dworze
panował półmrok. Postanowiłem zajrzeć do pokoju Shivy i sprawdzić, czy koszula,
która gdzieś mi się zapodziała, nie została czasem po upraniu powieszona w jego
szafie. Wszedłem do domu razem z Almaz. Uściskałem ją i zaczekałem, aż zrobi na
moim czole znak krzyża i odmówi pod nosem modlitwę.
Hema jeszcze spała. Drzwi do łazienki w korytarzu były otwarte, a ze środka
dobywały się kłęby pary. Ghosh, przepasany ręcznikiem, stał pochylony nad
umywalką i wspierał się o nią rękami. Wczesna pora jak na niego. Przyszło mi do
głowy pytanie, dlaczego skorzystał akurat z tej łazienki. Żeby nie obudzić Hemy?
Usłyszałem jego ciężki oddech, zanim go ujrzałem i oczywiście zanim on zobaczył
mnie.
474Kąpiel potwornie go wykończyła. W chwili nieuwagi, patrząc na swoje
odbicie w lustrze, zdradził się: był zmęczony, na jego twarzy malował się smutek i lęk.
Zobaczył mnie. Zanim się do mnie odwrócił, zdążył założyć swoją radosną maskę,
którą wcześniej zrzucił.
- Co się dzieje? - zapytałem. Poczułem łaskotanie w żołądku. Zapach. Musiał
mieć coś wspólnego z tym, co przed chwilą widziałem.
- Nic się nie dzieje. Przerażające, co? - Zrobił przerwę, by złapać oddech. - Moja
piękna żona śpi jak anioł. Moi synowie napawają mnie dumą... Dziś zabieram żonę na
tańce i poproszę ją, żeby przedłużyła naszą umowę małżeńską na kolejny rok. Jedyny
kłopot w tym, że grzesznik taki jak ja nie zasługuje na takie dary losu.
Hema wstała i wyszła na korytarz, strzepując z siebie resztki snu. Ghosh rzucił
mi zaniepokojone spojrzenie.
Odwrócił się do lustra i ochlapał wodą kolońską, pogwizdując przy tym. Jego
spojrzenie błagało mnie, bym nie mówił niczego, co mogłoby zmartwić Hemę. Z
trudem trzymając ręce w górze, zaintonował własną, pełną pauz i urywanych
dźwięków, wersję When the Saints Come Marching in. Zabrałem swoją koszulę i
wyszedłem.
Rano miałem zajęcia, naprawdę ważne, lecz mimo to zaufałem instynktowi i
poszedłem za głosem intuicji - za nosem. Ubrałem się, a potem ukryłem za szopą
Shivy. Wkrótce z mgły wyłonił się volkswagen, za którego kierownicą siedział Ghosh.
Pobiegłem za nim.
Dotarłem do ambulatorium w samą porę, by zobaczyć, jak Ghosh wchodzi do
biura Matrony. Zdziwiło mnie nie tylko to, że Matrona urzędowała u siebie o tak
wczesnej porze, ale że czekała n\ gościa. Stałem, przyglądając się i zastanawiając, o co
może chodzić, kiedy nadszedł Adam, niosąc butelkę krwi. Drzwi do biura siostry
przełożonej otworzyły się. Kilka chwil później Adam wyszedł z pustymi rękami.
Zdziwił się na mój widok i próbował zamknąć za sobą drzwi, ale zablokowałem je
nogą.
Ghosh leżał na szezlongu ze stopami w górze i poduszką pod głową,
uśmiechając się. Na wiekowym gramofonie Matrony kręciła się płyta
475z Glorią Bacha. Matrona stała pochylona nad ramieniem Ghosha i taśmą
mocowała igłę tłoczącą krew do jego żyły. Obydwoje zwrócili głowy w moim kierunku,
myśląc zapewne, że to Adam czegoś zapomniał. Ghosh poruszył ustami.
- Synu, wiesz, ja...
- Nie musisz kłamać - odparłem.
Spojrzał na Matronę, jakby oczekując od niej wyjaśnienia. Westchnęła.
- Taki już los, Ghosh. Zawsze uważałam, że Marion powinien o tym wiedzieć.
Nigdy nie zapomnę bezruchu, wahania na twarzy Ghosha, a także czegoś, czego
jeszcze nigdy u niego nie widziałem: przebiegłości. Zaraz zastąpiła ją rezygnacja i
wpatrzone w daleki punkt spojrzenie. Przez chwilę widziałem świat jego oczami, jego
umysłem, jego wizją, która zawierała w sobie Hipokratesa, Pawiowa, Freuda, Marię
Curie, odkrycie streptomycyny i penicyliny, grupy krwi Landsteinera; w której istniały
przebłyski z oddziału zakaźnego, gdzie zabiegał o względu Hemy, z sali operacyjnej
numer trzy, w której wbrew sobie został chirurgiem; która sięgała do dnia naszych
narodzin i wybiegała w przyszłość, poza koniec jego życia, dalej niż zmierzch mojego
istnienia i jeszcze dalej. Wtedy, dopiero wtedy, ostygła, zebrała się w sobie i skupiła na
teraźniejszości, na chwili, w której miłość między ojcem a synem stała się wręcz
namacalna, a myśl, że mógłby nastąpić jej koniec, że mogłoby pozostać po niej ledwie
wspomnienie, była nie do przyjęcia.
- W porządku, Marionie, ty dobrze się zapowiadający klinicysto. Jak sądzisz: co
mi dolega? - Uwielbiał metodę sokratyczną. Z tym, że teraz to on był pacjentem, a ja
musiałem zaprząc do pracy moją heurystykę.
Już wcześniej zauważyłem jego bladość, ale wyparłem ją z myśli.
Przypomniałem sobie, że od kilku miesięcy na rękach i nogach pojawiały mu się
siniaki, które zawsze jakoś potrafił wytłumaczyć. Nie dalej jak przed tygodniem byłem
świadkiem, jak zaciął się w palec papierem. Nastąpiło lekkie krwawienie, ale kilka
godzin później
476z rany nadal płynęła krew. Jakże mogłem to przeoczyć? Przypomniałem też
sobie, że godzinami bywał narażony na promieniowanie starego Koota, wiekowego
urządzenia do zdjęć rentgenowskich, którego - na przekór protestom - używał tak
długo, aż do Missing przywieziono nową maszynę. Koota młotami rozbito na kawałki i
wrzucono do Tonącej Ziemi; dotrzyma towarzystwa żołnierzowi, którego kości zaczną
świecić.
- Rak krwi? Białaczka? - wypowiedziałem słowa, których brzmienie w moich
ustach z miejsca znienawidziłem. Choroba Ghosha narodziła się w momencie, gdy ją
nazwałem. Stała się i została.
Rozpromienił się, odwrócił do Matrony i uniósł brwi.
- Uwierzyłabyś, Matrono? Mój syn klinicysta.
Potem jego głos stracił całą żywiołowość. Zaczął mówić głosem pozbawionym
wszelkich pozorów jak drzewa liści zimą.
- Cokolwiek się stanie, Marionie, nie możesz pozwolić, żeby He- ma się o tym
dowiedziała. Dwa lata temu za pośrednictwem Eliego Harrisa wysłałem mój preparat
histologiczny do doktora Maxwella Wintrobe'a w Salt Lake City w stanie Utah. To
wybitny hematolog. Uwielbiam jego książkę. Odpisał mi osobiście. To, co w sobie
mam, przypomina aktywny wulkan, bulgoczący i plujący lawą. To jeszcze nie
białaczka, ale wszystko ku niej zmierza. Mam mielofibrozę - powiedział, wymawiając
to słowo, jak gdyby opisywało coś delikatnego i wyjątkowo kunsztownego. -
Zapamiętaj tę nazwę, Marionie. To interesująca choroba. Jestem pewien, że nadal
zostało mi sporo lat życia. Jedynym kłopotliwym objawem, jaki mam, jest anemia. Te
transfuzje krwi to dla mnie jak zmiana oleju w samochodzie. Dzisiaj idę na tańce z
Hemą. Wiesz, dziś jest ważny dzień. Potrzebowałem paliwa.
- Dlaczego nie chcesz, żeby mama się dowiedziała? Dlaczego mi nic nie
powiedziałeś?
Ghosh potrząsnął głową.
- Hema zwariuje... Ona nie powinna, nie może... Nie patrz tak na mnie, synu.
To nie szlachetność przeze mnie przemawia, zapewniam cię.
477- W takim razie nie rozumiem.
- Przez te dwa lata nie dowiedziałeś się o mojej diagnozie, prawda? Gdybyś
wiedział, zmieniłoby to twój stosunek do mnie. Nie sądzisz? - Wyszczerzył zęby w
uśmiechu i zmierzwił mi włosy. - Wiesz, co dało mi najwięcej przyjemności w życiu?
Nasz bungalow, jego normalność, rytuał mojej pobudki, Almaz krzątająca się w
kuchni, moja praca. Moje zajęcia, obchody ze studentami starszych roczników.
Spotkania z tobą i Shiva przy kolacji, a potem kładzenie się spać u boku mojej żony. -
Przerwał, długo milcząc i rozmyślając o Hemie. - Chcę, żeby tak zostało. Nie chcę,
żeby wszyscy nagle przestali zachowywać się normalnie. Wiesz, o co mi chodzi? Nie
chcę zniszczyć tego wszystkiego. - Uśmiechnął się. - Kiedy mój stan się pogorszy, jeśli
do tego dojdzie, wtedy powiem twojej mamie. Obiecuję. - Wbił we mnie baczne spoj-
rzenie. - Dochowasz tajemnicy? Proszę. To jest to, co możesz dla mnie zrobić. To
będzie twój prezent, jeśli tak wolisz. Podaruj mi tyle normalnych dni, ile zdołam
przeżyć. Nie wolno ci też wyjawić sekretu swojemu bratu. To może się okazać dla
ciebie najtrudniejsze. Wiem, że między wami dwoma doszło do... nieporozumienia.
Ale ty znasz Shivę lepiej niż ktokolwiek inny. Wiem, że zależy ci na nim na tyle, by nie
dowiedział się o mojej chorobie zbyt prędko.
Dałem mu słowo.
Niewiele pamiętam z tego, co działo się przez kolejne kilka miesięcy, może poza
tym, że objawiła mi się mądrość Ghosha. Niewiedza o jego trwającej od dwóch lat
chorobie była błogosławieństwem. Teraz, gdy wiedziałem, co się święci, było za późno,
żeby cofnąć czas i wymazać tę wiedzę; czułem się, jakby wrócił za kratki, a ja razem z
nim. Przeczytałem wszystko, co zdołałem znaleźć na temat mielofibrozy (jakże
nienawidziłem tej nazwy, którą on najwyraźniej ukochał). Kiedy się o niej
dowiedziałem, jego szpik kostny zachowywał się normalnie, ale z czasem choroba
stała się bardziej aktywna, wulkan zaczął się
478burzyć, pluć fontannami lawy, przy sprzyjającym wietrze rozsiewać swoje
charakterystyczne siarkowe wyziewy.
Spędzałem z Ghoshem tyle czasu, ile tylko mogłem. Pragnąłem wiedzy,
każdego jej elementu, jaki mógł mi przekazać. Synowie powinni notować każde słowo,
które mówią im ojcowie. Spróbowałem tak robić. Dlaczego dopiero choroba sprawiła,
że doceniłem wartość spędzanego z nim czasu? Wygląda na to, że my, ludzie, nigdy się
nie nauczymy. Każde kolejne pokolenie uczy się od nowa tego samego, a kiedy już
opanuje tę wiedzę, pragnie pisać ewangelie, pragnie nawracać znajomych, chwytać
ich za ramiona, potrząsać i mówić: „Chwytaj dzień! Liczy się każda chwila!".
Większość z nas nie potrafi zawrócić i naprawić błędów. Przepadły nasze
„powinienem był", „mogłem". Niektórzy szczęśliwcy tacy jak Ghosh nie mają
podobnych zmartwień, oni nie muszą niczego rekompensować innym, oni nie
przegapili żadnego dnia, żadnej chwili.
Od czasu do czasu Ghosh uśmiechał się i puszczał do mnie oko. Uczył mnie
umierać, tak samo jak kiedyś nauczył mnie żyć.
Shiva i Hema żyli w nieświadomości. Rzucili się w wir pasjonujących
doświadczeń. Shiva namówił Hemę, by na poważnie zaangażowała się w leczenie
kobiet ze schorzeniem przetoki pochwowo- pęcherzowej. Nie było to coś, na widok
czego Hema (albo w ogóle chirurg ginekolog) uśmiechnęłaby się z zadowoleniem, bo
operacja przetoki do łatwych nie należała.
Teraz już mogę wyjaśnić, dlaczego ta dziewczyna, którą zobaczyliśmy jako
dzieci - ta, która wspinała się pod górę wspierana przez ^jjca, z pochyloną wstydliwie
głową, oddająca przy każdym kroku mocz, wydzielająca nieopisaną woń - miała tak
głęboki wpływ na życie Shivy.
Choć wówczas nie mogliśmy o tym wiedzieć, Hema operowała ją trzykrotnie;
dopiero za ostatnim razem skutecznie. Nie widzieliśmy, żeby opuściła Missing, ale
Hema dała nam słowo, że dziewczyna została wyleczona i wyjechała szczęśliwa. Blizny
w jej psychice
479pozostaną jednak na zawsze. Wtedy niewiele rozumieliśmy z tego, co jej
dolegało, ponieważ Hema nie rozmawiała z nami na takie tematy. Ale teraz z dużą
dozą prawdopodobieństwa potrafiliśmy odtworzyć jej los. Wszystko wskazywało na
to, że dziewczyna, zanim stała sie nastolatką, została wydana za mąż za mężczyznę,
który mógł być nawet w wieku jej ojca. Bolesne skonsumowanie małżeństwa (o wiele
bardziej traumatyczne, jeśli pamiątką po obrzezaniu jest tkanka bliznowata u wejścia
do pochwy, do której próbował wcisnąć się jej mąż) z pewnością ją przeraziło. Być
może była zbyt młoda, by skojarzyć ów akt z zajściem w ciążę, niemniej jednak
wkrótce urosło jej w brzuchu dziecko. Kiedy zaczął się poród, główka płodu
zaklinowała się w wylocie miednicy dodatkowo zwężonym krzywicą. W kraju rozwi-
niętym albo nawet w dużym etiopskim mieście zrobiono by jej cesarskie cięcie, gdy
tylko zaczęłyby się skurcze. Ale na zapadłej wiosce, mając przy sobie jedynie teściową,
biedna cierpiała wiele dni. Macica usiłowała dokonać niemożliwego, osiągając tylko
tyle, że główka dziecka rozerwała pęcherz i szyjkę macicy, miażdżąc je o nieustępliwą,
kościstą miednicę. Wkrótce dziecko umarło w łonie matki. Zwykle matka umierała
niedługo potem z powodu pękniętej macicy, infekcji i sepsy. Rodzina zdołała
dotransportować matkę do przychodni, co zdarzało się niezwykle rzadko. Tam po
kawałku usunięto z jej organizmu martwy płód, najpierw krusząc jego czaszkę, a
potem wyjmując resztę ciała.
Podczas rekonwalescencji po koszmarnym porodzie martwa zgorzelinowa
tkanka w drogach rodnych dziewczyny w końcu odpadła, zostawiając po sobie
poszarpaną dziurę między pęcherzem a waginą. Mocz, zamiast przemieszczać się z
pęcherza do cewki moczowej i wydalać się otworem zlokalizowanym tuż pod
łechtaczką (sterowanym wolą właścicielki), wyciekał z dziurawego pęcherza prosto do
waginy i płynął po nogach. Dziewczyna była wiecznie mokra, a jej ubranie stale
przesiąknięte moczem, ponieważ mocz ciekł przez całą dobę. Pęcherz szybko dopadły
infekcje, które odpowiadały za nieprzyjemny
48Ozapach. W mgnieniu oka jej wargi sromowe i uda zamieniły się w na-
siąknięte, jątrzące się ropnie. Prawdopodobnie wtedy odrzucił ją mąż, a ojciec przybył
na ratunek.
Przetoki opisywali już starożytni lekarze, ale dopiero w 1849 roku w
Montgomery w stanie Alabama doktor Marion Sims, mój imiennik, dokonał
pierwszych udanych operacji przetoki pochwowej. Jego pacjentkami były Anarcha,
Betsy i Lucy, trzy niewolnice z powodu schorzenia wygnane przez rodziny i
właścicieli. Sims operował je - ponoć zgodziły się dobrowolnie - z zamiarem
naprawienia przetoki. Niedawno odkryto eter, ale jego zastosowanie w medycynie nie
było wówczas jeszcze szeroko rozpowszechnione, więc podczas operacji wszystkie
pacjentki były przytomne. Sims zaszył ziejącą między pęcherzem a waginą dziurę
jedwabną nicią i uznał, że sprawa załatwiona. Po tygodniu odkrył maleńkie dziurki
wzdłuż linii szwu, przez które wyciekał mocz. Próbował dalej. Anarchę operował około
trzydziestu razy. Za każdym razem uczył się na błędach i zmieniał technikę, aż w
końcu jedna z operacji zakończyła się powodzeniem.
Kiedy Hema operowała dziewczynę, którą widzieliśmy przy bramie, robiła to
według zasad opracowanych przez Mariona Simsa. Najpierw przez cewkę moczową
wprowadziła cewnik do pęcherza, aby skierować mocz z dala od przetoki - w ten
sposób mokra, zmacerowa- na tkanka mogła wyschnąć i zregenerować się. Tydzień
później operowała przez waginę, używając do tego zakrzywionej łyżki z pewteru, .
którą wynalazł chirurg z Alabamy - dziś nazywamy ją wziernikieni Simsa - a która
zapewniała dobrą widoczność i w ogóle umożliwiła operowanie z poziomu pochwy.
Hema musiała delikatnie wyizolować krańce przetoki, próbując zlokalizować coś, co
kiedyś było wyraźnie widocznymi warstwami wyściółki pęcherza, ścianą pęcherza,
ścianami pochwy i wyściółką tejże. Kiedy przycięła już brzegi, szyła, warstwa po
warstwie. Sims, odniósłszy najpierw niejedno niepowodzenie, zdecydował się w końcu
wykorzystać zrobiony na zamówienie przez jubilera cieniutki srebrny drut, którym
zamykał przetokę. Srebro
481powodowało najsłabszą reakcję zapalną tkanek, a właśnie zapalenie było
przyczyną, dla której operacja nie dawała oczekiwanych efektów. Hema użyła
chromowego katgutu.
Pewnego dnia przy kolacji, miesiąc po tym, jak dowiedziałem się o chorobie
krwi Ghosha, Hema pochwaliła się nam, że razem z Shiva zoperowała już piętnaście
pacjentek z przetoką i u żadnej z nich nie wystąpił nawrót choroby.
- Zawdzięczam to Shivie - powiedziała. - Przekonał mnie, że powinnam
poświęcać więcej czasu przygotowaniu pacjentek do operacji. Teraz przyjmujemy
kobiety i przez dwa tygodnie karmimy je jajkami, mięsem, mlekiem i witaminami.
Podajemy im antybiotyki, dopóki mocz się nie oczyści. Smarujemy im uda i srom
pastą cynkową. Shiva miał pomysł, żeby przed operacją odrobaczać je i leczyć u nich
nie- dokrwistość z niedoboru żelaza. Pracujemy nad wzmacnianiem nóg,
uruchamiamy je. - Spojrzała z dumą na Shivę. - Wstyd mi się do tego przyznać, ale on
lepiej dostrzega i rozumie ich potrzeby niż ja, po tylu latach. Już sam pomysł
fizykoterapii...
- Nie możemy ich zmusić do chodzenia po operacji, jeśli wcześniej nie chciały
chodzić - powiedział Shiva.
W przypadku czterech pacjentek dziura w pęcherzu była tak wielka, a tkanka
tak zabliźniona i ściągnięta, że nie sposób było złączyć ze sobą jej końców. U tych
chorych Hema i Shiva nauczyli się odsłaniać wąski, lecz gruby płat tkanek tuż pod
wargami sromowymi, który pozostawiali na jednym końcu połączony z naczyniami
krwionośnymi, zawijali do środka pochwy i wykorzystywali jako żywą łatę na
przetokę.
- Matrona ma sponsora,/który jest zainteresowany finansowaniem wyłącznie
operacji przetoki - oświadczył Shiva. - Dostajemy co miesiąc tysiąc dolarów
amerykańskich.
Nie mogę na niego patrzeć, a co dopiero mu gratulować.
Przestałem się troszczyć o Genet. Kiedy na pierwszym roku oblała dwa spośród
czterech przedmiotów i musiała powtarzać obydwa semestry,
482byłem zbyt zaabsorbowany chorobą Ghosha, żeby się tym przejąć. Nie
cieszyła się z życia, nie czerpała z niego przyjemności. Straciła cały zapał i cel, o ile
kiedykolwiek go miała. Wystarczył tydzień nieuczenia się i opuszczania zajęć, żeby
nagromadziło się zbyt dużo materiału do nadrobienia - tak szalone było tempo nauki
na pierwszym roku studiów medycznych.
W połowie drugiego roku dowiedziałem się, że Genet znowu opuściła kilka
zajęć laboratoryjnych z anatomii. Poczułem się w obowiązku sprawdzić, czy wszystko
z nią w porządku.
Drzwi do jej pokoju w Mekane Yesus Hostel były otwarte. Gość stał do mnie
tyłem. Nie zauważył mnie. Genet dzieliła pokój z dziewczyną, której akurat nie było.
Maleńki pokój - mieściło się w nim piętrowe łóżko i nieduży stolik dla dwóch osób -
kiedyś schludny, teraz wyglądał jak chlew. Gdy Zemui żył, Genet zachowywała się,
jakby ojciec ją drażnił, ale wystarczyło, że dzielny i lojalny tata zginął zasypany
gradem kul, by córka przyczepiła sobie jego zdjęcie do sufitu i leżąc na górnej pryczy,
przypatrywała się umieszczonej kilkanaście centymetrów od twarzy fotografii.
Ostre rysy gościa i jego szorstkie maniery wyróżniały go z tłumu. Znałem go
jako studenckiego podżegacza, wiecznie nawołującego do zmian w programie
nauczania i zbierającego podpisy pod wnioskami o odwołanie nielubianego rektora.
Ale przede wszystkim był Erytrejczykiem, tak samo jak Genet. Wyzwolenie Erytrei
było dla niego bez wątpienia celem życia, choć musiał trzymać go w sekrecie.
Rozmawiał z Genet w tigrinia, ale usłyszałem też kilka angielskich słów: „hegemonia"
i „proletariat". Kiedy wyczuł moją obecność, urwał w pół zdania. Jego tępe oczy
powiedziały mi: „Nigdy nie będziesz jednym z nas".
Celowo odezwałem się do Genet po amharsku, żeby gość wiedział, że posługuję
się tym językiem lepiej niż on. Mruknął do niej coś w tigrinia i zmył się.
- Kim są ci twoi kumple radykałowie, Genet?
- Jacy radykałowie? Po prostu zadaję się z Erytrejczykami.
483- Tajna policja ma na tym piętrze swoich informatorów - powiedziałem. -
Powiążą cię z Ludowym Frontem Wyzwolenia Erytrei.
Wzruszyła ramionami.
- Wiesz, Marionie, że Front kontroluje coraz większy obszar Erytrei? Nie, nie
możesz wiedzieć, bo przecież nie napisali o tym w „Ethiopian Herald". Ale chyba nie
przyszedłeś tutaj rozmawiać o polityce.
W przeszłości poczułbym się dotknięty jej zachowaniem.
- Hema cię pozdrawia. Ghosh mówi, że mogłabyś czasem przyjść na kolację...
Genet, martwię się o twoje zajęcia z sekcji. Tym razem nie ma kto za ciebie
odfajkować ćwiczeń w laboratorium. Jeśli się nie pokażesz, nie zdasz. Dajże spokój,
Genet.
Jej twarz, tak ożywiona i zainteresowana, kiedy rozmawiała z tamtym
mężczyzną, teraz zrobiła się posępna.
- Dziękuję - odparła lodowato.
Tak bardzo chciałem jej powiedzieć o chorobie Ghosha, wstrząsnąć tą
pochłoniętą sobą Genet, ale byłem jak zaczarowany jej obecnością. Czar kazał mi
chodzić za nią i wmawiać sobie, że nadal ją kocham, bez względu na jej zachowanie;
że kocham ją, chociaż nasze drogi rozeszły się na dobre.
Na ostatnim roku studiów medycznych podczas moich praktyk chirurgicznych
wulkan, który uaktywnił się w organizmie Ghosha, wybuchł. Kiedy wróciłem dc*
domu, wystarczyło jedno spojrzenie na Hemę, bym się przekonał, że/już wie.
Przygotowałem się na tyradę. Ale ona tylko mnie przytuliła./
Ghosh wymiotował krwią i dostał poważnego krwotoku z nosa. Próbował to
ukryć, ale mu się nie udało. Leżał w sypialni. Zajrzałem do niego, a potem wróciłem
do jadalni i usiadłem z Hemą przy stole. Almaz, z przekrwionymi oczami, przyniosła
mi herbatę.
- Chyba jestem mu wdzięczna, że mi nie powiedział - stwierdziła Hema.
Poznałem po jej opuchniętych powiekach, że większość popołudnia spędziła na
płaczu. - Zwłaszcza, że niewiele możemy dla
484niego zrobić. Nacieszyłam się nim. To były doskonałe dni, nieobarczo- ne
wiedzą o... o tym wszystkim. - Bawiła się pierścionkiem z brylantem, prezentem od
Ghosha z okazji ostatniego odnowienia ich rocznej umowy. - Gdybym wiedziała...
może zdecydowalibyśmy się na podróż do Ameryki. Zapytałam go o to. Powiedział, że
woli zostać tutaj. Chce po przebudzeniu oglądać tylko mnie, wyobraź sobie! Ayoh,
ależ z niego romantyk, nawet teraz. Wiesz, to zabawne, ale kilka miesięcy temu
naprawdę myślałam, że jest nam tak dobrze, że musi się wydarzyć coś złego. Wszędzie
widziałam znaki, ale nie zwracałam na nie uwagi.
- Ja też - powiedziałem.
Almaz płakała w kuchni, a Gebrew ze łzami w oczach i swoją maleńką Biblią w
dłoni, kołysał się i czytał wersety, pragnąc pocieszyć kucharkę. Kiedy mnie zobaczyli,
Gebrew powiedział:
- Będziemy pościć. Nasze modlitwy to za mało.
Almaz skinęła głową i chociaż pozwoliła się przytulić i pocieszyć, nadal była
wzburzona.
- Za małośmy się modlili - stwierdziła. - Dlatego to na nas spadło.
Zapytałem Gebrew, czy widział Shivę. Odparł, że mojego brata nie było cały
dzień, a jeśli wrócił, to pewnie jest w swojej szopie. Poszedł ze mną.
- Nosisz zwój? - zapytał, mając na myśli cieniutki pasek owczej skóry, na
którym narysował oko, ośmioramienną gwiazdę i królową i napisał drobnym
maczkiem werset z Biblii. Pasek dobrze zwinął i umieścił w łusce po naboju. Na
metalu wyrył krzyż i moje ijmię.
- Tak, mam go zawsze przy sobie - odparłem, co w zasadzie było prawdą,
ponieważ nosiłem to filakterium w teczce.
- Gdybym zrobił zwój dla doktora Ghosha, nic by mu się nie stało. Zdumiały
mnie słowa wiernego przyjaciela. W Etiopii, aby zostać
księdzem, wystarczyło, żeby arcybiskup Addis Abeby napełnił powietrzem ze
swych płuc szmacianą torbę, którą następnie przewożono na prowincję i otwierano
przed kościołem, udzielając w ten sposób
485masowych święceń setkom wiernych. Z punktu widzenia Etiopskiego
Kościoła Ortodoksyjnego, im więcej księży, tym radośniej.
Ale obecność w kraju tysięcy, setek tysięcy księży oznaczało dla bogobojnych
ludzi pokroju Almaz określone problemy. Część księży to zwykłe pijusy i darmozjady,
dla których kapłaństwo było sposobem na uniknięcie śmierci głodowej i okazją do
zaspokojenia innych potrzeb. Najgorszy potępieniec mógł wyciągnąć przed Almaz
krzyż i kazać jej całować jego cztery ramiona. Pewnego dnia spotkałem ją przygnębio-
ną, ubranie miała w kompletnym nieładzie. Powiedziała mi, że musiała przegonić
parasolką księdza, który zaczął się do niej dobierać. Przechodnie pospieszyli jej z
pomocą i sprali gościa.
- Marion, kiedy będę umierała, pójdź do Merkato i sprowadź mi dwóch księży -
powiedziała mi wtedy. - W ten sposób, zupełnie jak Chrystus, umrę w towarzystwie
złodziei.
Gebrew był inny. Almaz była przekonana, że Bóg patrzy na Gebrew
przychylnym okiem. Spędzał długie godziny z nosem w modlitewniku, wspierając się
na makaturia - lasce do modlitwy - przesuwając paciorki między palcami. Nawet
kiedy zrzucał księżowski strój, żeby skosić trawę, załatwić sprawunki, popracować
jako strażnik i odźwierny Missing, na jego głowie cały czas tkwił turban, a usta nigdy
mu się nie zamykały.
- Zrób, proszę, zwój dla Ghosha - powiedziałem Gebrew. - Miej wiarę. Może nie
jest za późno. ;
Shiva niedawno wrócił. Od u/ieków nie zaglądałem do tej jego szopy, nie byłem
więc przygotowany na totalny bałagan, jaki tam zastałem. Na podłodze walały się
części silników i puszki elektryczne. Przez labirynt szpargałów prowadziła wąziutka
ścieżka kończąca się przy rozstawionym sprzęcie do spawania i stosie blachy. Shiva
ustawił wzdłuż ścian szopy rusztowanie z pospawanych metalowych elementów i
zawiesił na nim swoje narzędzia w czymś w rodzaju drucianych kabur. Sam zaś
siedział przy biurku, ukryty za prawdziwą górą książek i papierzysk. Przedarłem się
do niego. Szkicował projekt jakiejś konstrukcji, aparatu,
486który miał ponoć usprawnić operację przetoki. Odłożył ołówek, czekając, aż
coś powiem. Nie miał pojęcia, co zaszło w bungalowie. Powiedziałem mu prawdę na
temat Ghosha.
Wysłuchał mnie, ale nic nie powiedział. Co prawda zbladł trochę, ale poza tym
nie okazał żadnych emocji. Wspiął się do swojego domku na drzewie i wciągnął za
sobą drabinę. Nie miał żadnych pytań. Czekałem. Przekonałem się, że nawet tego
rodzaju wieści nie są w stanie zburzyć muru między nami.
Potrzebowałem go. Długo w samotności nosiłem w sobie tajemnicę Ghosha i
teraz gotów byłem podzielić się tym brzemieniem. Potrzebowałem jego siły na
nadchodzące dni, choć nie chciałem się do tego przyznać. O czym myślał Shiva? Czy w
ogóle cokolwiek czuł? Wyszedłem od niego kilka chwil później, oburzony i
przekonany, że nie mogę na niego liczyć.
Lecz Shiva mnie zaskoczył. Tej nocy, jak i przez dwie następne, spał w
korytarzu przed sypialnią Hemy i Ghosha, owinięty tylko kocem. W ten swój osobliwy
sposób, przebywając blisko, wyrażał miłość do Ghosha. Nad ranem, gdy Ghosh ujrzał
Shivę skulonego we śnie pod drzwiami, wzruszył się do łez. Kiedy Hema mi o tym
opowiedziała, poczułem, jak pęka mi skorupa wokół serca. Czwartej nocy, gdy stan
Ghosha się pogorszył, postanowiłem przenieść się z jego dawnego bungalowu do
sypialni, którą niegdyś dzieliłem z Shiva. Przekonałem Shi- vę, żeby nie spał na
podłodze w korytarzu. Spaliśmy w niezgrabnych pozach, każdy na skraju swojej części
łóżka, i kilka razy wstawaliśmy w nocy sprawdzić, co u Ghosha. Nad ranem nasze
głowy się stykały.
Shiva i ja mieliśmy tę samą grupę krwi co Ghosh. Z pomocą Adama
gromadziłem zapasy właśnie na taką chwilę. Shiva też zdecydował się oddać krew. Ale
okazało się, że to już nie wystarcza, a w dodatku powoduje niebezpieczne przeciążenie
organizmu żelazem. Płytki krwi u Ghosha nie pracowały jak należy. Krwawił z dziąseł.
Krew przesączała się do jelita. Z każdym dniem słabł w oczach.
487Nie chciał pójść do szpitala. Wkrótce anemia skróciła mu oddech tak, że nie
mógł leżeć. Przenieśliśmy go z małżeńskiego łoża, które służyło mu przez ponad
dwadzieścia lat, na ulubiony fotel w salonie, opierając mu nogi na stołku.
Spokojnie, systematycznie, spędzał trochę czasu ze wszystkimi, których kochał.
Posłał po Babu, Adida, Evangeline, panią Reddy i pozostałych partnerów od brydża.
Słyszałem, jak śmiali się i wspominali, choć nie zawsze ze śmiechem. Jego drużyna
krykieta zaskoczyła Ghosha, przychodząc ubrana w oficjalne białe stroje, by oddać
cześć swojemu kapitanowi. Uraczyli go przesadzonymi opowieściami o jego
minionych dokonaniach.
Z czasem doszło do tego, że musiał oddychać tlenem przez plastikową maskę
luźno opartą na brodzie. Nadeszła moja pora na tę rozmowę z Ghoshem. Bałem się tej
chwili, nie mając pojęcia, co za sobą pociągnie.
- Unikasz mnie, Marionie - powiedział. - Musimy zacząć. Nie skończymy, jeśli
nie zaczniemy, co?
Nigdy bym nie zgadł, co miał mi do powiedzenia.
- Nie chcę, byś czuł się odpowiedzialny za całą rodzinę. Hema potrafi o was
zadbać. Matrona, choć ma już swoje lata, to twarda i zaradna kobieta. Mówię ci to, bo
chciałbym, żebyś skupił się na swojej karierze medycznej i jak najwięcej osiągnął. Nie
cziij się zobowiązany do zostania tutaj ze względu na Shivę, Hemę i Matronę. Lub
Genet - dodał, marszcząc lekko brwi, gdy wymówił jej imię. Nachylił się i złapał mnie
za rękę. Chciał się upewnić, że rozumiem powagę jego słów. - Tak bardzo chciałem
wyjechać do Ameryki. Przez te wszystkie lata zaczytywałem się w Harrisónie i innych
podręcznikach... Czytałem o tym, co tam robią, jakie przeprowadzają badania... To
było jak czysta fikcja, wiesz? Pieniądze nie grają roli. Jak menu bez cen. Ale kiedy tam
się znajdziesz, to przestanie być fikcją i stanie się prawdą. - Wyobraził to sobie i jego
wzrok stał się mętny.
488- To myśmy nie pozwolili ci wyjechać, prawda? Ja i Shiva. Nasze
narodziny.
- Nie opowiadaj głupstw. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że mógłbym
zrezygnować z tego? - powiedział, wykonując ruch ręką, co miało oznaczać, że ma na
myśli rodzinę, Missing, bungalow, który zamienił się w nasz dom. - Dostąpiłem łaski.
Mój geniusz dawno temu podpowiedział mi, że pieniądze nie wystarczą, bym był
szczęśliwy. Albo może usprawiedliwiam tak sam siebie, że nie zostawiam warn
pokaźnej fortuny! Z pewnością mogłem zarobić więcej pieniędzy, gdyby tylko to było
moim celem. Ale nie pozwalam sobie na żal. Moi pacjenci, wiesz, zwłaszcza ci „bardzo
ważni pacjenci", często na łożu śmierci żałują tak wielu rzeczy. Żałują goryczy, jaka
pozostanie w ludzkich sercach po ich odejściu. Uświadamiają sobie, że żadne
pieniądze, żadna msza, żadna mowa pogrzebowa, żadna procesja, nieważne jak
wymyślna, nie jest zdolna wymazać spuścizny zła.
Oczywiście, zarówno ja, jak i ty, byliśmy świadkami niezliczonych agonii
biednych ludzi. Oni bez wątpienia żałują, że urodzili się w biedzie i cierpieli od
narodzin aż po śmierć. Wiesz, w Księdze Hioba jest taki fragment, gdzie Hiob zwraca
się do Boga: „Panie, powinieneś był z łona matki położyć mnie prosto do grobu! Po
cóż było to pomiędzy, po cóż życie, skoro szło w nim tylko o to, by cierpieć?". Coś w
tym stylu*. Dla biednych śmierć jest przynajmniej końcem cierpienia.
- Roześmiał się, jak gdyby spodobało mu się to, co powiedział. Jego palce
automatycznie powędrowały do kieszeni w piżamie, a potem za ucho, ponieważ
dawny Ghosh zaraz by wszystko zapisał. Alę za uchem nie miał już ołówka i nie było
sensu niczego zapisywać.
* Ghosh ma na myśli rozmowę Hioba z przyjaciółmi i Bogiem, jego pretensje w
rodzaju: „Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by
skonać?" (Hi 3,11) lub „Czemuż wywiodłeś mnie z łona? Bodajbym zginął i nikt mnie
nie widział, jak ktoś, kto nigdy nie istniał, od łona złożony do grobu" (Hi 10,18- 19).
489- Nie cierpiałem. Cóż, może przez krótką chwilę. Jedynie wówczas, gdy
moja ukochana Hema latami kazała mi uganiać się za sobą. To było dopiero
cierpienie! - Jego uśmiech powiedział mi, że takiego cierpienia nie oddałby za żadną
sławę i bogactwo. - Shiva rozkwitnie u boku Hemy. Ona go potrzebuje, by mieć się
kim zajmować. Hema podświadomie będzie pragnęła wrócić do Indii. Narobi wokół
tego dużo szumu. Ale nie zrobi tego, bo Shiva się nie zgodzi. Zostanie więc tutaj, w
Addis Abebie. Chcę ci powiedzieć, że to nie powinno cię martwić. Rozumiesz mnie?
Skinąłem głową, choć bez przekonania.
- Właściwie to żałuję jednego - powiedział Ghosh. - To drobna rzecz, przy
której możesz mi pomóc. Ma to coś wspólnego z twoim ojcem.
- Ty jesteś jedynym ojcem, jakiego kiedykolwiek miałem - powiedziałem
szybko. - Szkoda, że Thomas Stone nie ma zamiast ciebie tej białaczki. Nie obeszłoby
mnie, gdyby umarł!
Odczekał chwilę, przełknąwszy głośno ślinę.
- Marionie, to, że uważasz mnie za swojego ojca, ogromnie wiele dla mnie
znaczy. Więcej niż cokolwiek. Jestem z ciebie dumny, z tego, kim się stałeś. Ale
wspominam nazwisko Thomasa Stone'a z egoistycznych pobudek. Jak już
powiedziałem, to jego żałuję. Bo widzisz, byłem przyjacielem twojego ojca,
najbliższym, na jakiego mógł sobie pozwolić. Musisz sobie wyobrazić, jak to wtedy
było. On był wówczas jedynym lekarzem mężczyzną w Missing. Kiedy się poznaliśmy,
różniliśmy się od siebie we wszystkim, nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego, a
przynajmniej tak mi się zdawało. Ale przekonałem się, że on kochał medycynę tak
samo jak ja. Był jej oddany./Jego namiętność do medycyny. .. jak gdyby pochodził z
innej planety, z mojej planety. Łączyło nas coś wyjątkowego. /
Jego spojrzenie powędrowało ku oknu. Zatopił się w myślach, być może
wspominał. Czekałem. W końcu odwrócił się do mnie i ścisnął mnie za rękę.
490- Marionie, twój ojciec czuł się głęboko zraniony, Bóg jeden wie czym. Jego
rodzice umarli, gdy był jeszcze dzieckiem. Nigdy nie rozmawialiśmy o tego rodzaju
sprawach. Tu, w Missing, pracując z siostrą Mary Joseph Praise u boku, pracując z
nami wszystkimi, Thomas znalazł schronienie. Był na tyle szczęśliwy, na ile szczęśliwy
może być człowiek jego pokroju. Czułem, że za niego odpowiadam. Wiedział, jak
operować, ale w ogóle nie rozumiał życia.
- Chcesz powiedzieć, że był taki jak Shiva? Zrobił przerwę, żeby to przemyśleć.
- Nie. Był zupełnie inny. Shiva jest zadowolony! Spójrz na niego. Jemu
niepotrzebna przyjaźń, uznanie w towarzystwie, poparcie, Shiva żyje w chwili obecnej.
Thomas Stone nie był taki. Pragnął tego samego, czego wszyscy pragniemy. Ale bał
się. Tłamsił w sobie potrzeby i pragnienia i dusił przeszłość.
- Czego się bał? - Niełatwo było mi przełknąć jego słowa. - Matro- na
opowiadała mi, że kiedy się zdenerwował, rzucał instrumentami. Mówiła, że miał
charakterek i że był nieustraszony.
- Och, nieustraszony podczas operacji, jak sądzę. Ale to też nie musi być
prawdą. Dobry chirurg musi mieć w sobie strach, a Thomas był dobrym chirurgiem,
najlepszym, wyzbytym brawury, zawsze z odpowiednią dozą strachu. Cóż... czasem się
mylił, ale w końcu był człowiekiem. Lecz jeśli chodzi o relacje z innymi ludźmi, on...
bywał przerażony. Obawiał się, że jeśli do kogoś się zbliży, zostanie zraniony. Albo
może że to on zrani.
Opierałem się temu wizerunkowi Thomasa Stone'a, tak różneniu od mojego
wyobrażenia, które ukształtowało się na przestrzeni kilkunastu lat. Spytałem
wreszcie:
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Teraz, kiedy mój czas dobiega końca, Marionie... chcę, żeby Thomas Stone się
dowiedział, że mimo wszystko zawsze uważałem się za jego przyjaciela.
- Dlaczego do niego nie napiszesz?
491- Nie mogę. Nigdy nie potrafiłem tego zrobić. Hema nigdy mu nie
wybaczyła, że odszedł. Nawet się z tego cieszyła, bo chciała zaopiekować się waszą
dwójką od chwili, gdy przyszliście na świat. Mimo to nie zdołała mu wybaczyć. A
potem, kiedy już odszedł, bała się - zawsze się bała - że pewnego dnia wróci i zażąda
prawa do opieki nad wami. Musiałem jej obiecać, przysiąc, że nie napiszę do niego ani
też nie będę próbował się z nim porozumieć w jakikolwiek inny sposób. - Spojrzał na
mnie i powiedział cicho, ale z dumą: - Dotrzymałem słowa, Marionie.
- To dobrze. Cieszę się.
Gdy byłem młodszy, zżerała mnie ciekawość dotycząca Thomasa Stone'a.
Fantazjowałem o jego powrocie. Tymczasem teraz opierałem się prośbie Ghosha, nie
wiedząc, dlaczego.
Ghosh mówił dalej:
- Spodziewałem się, że to Stone będzie próbował się ze mną skontaktować. Z
czasem byłem coraz bardziej zawiedziony, że jednak tego nie zrobił. Posłuchaj,
Marionie, jego wypełnia bezgraniczny wstyd, on wychodzi z założenia, że to ja nie
mam ochoty go widzieć. Że go nienawidzę.
- Skąd wiesz?
- Nie mam możliwości, by potwierdzić moje przypuszczenia. Podejrzewam, że
aż po dziś dzień on uważa się za człowieka przynoszącego pecha. Możesz to nazwać
przeczuciem klinicysty, jeśli tak ci wygodniej. Prawda jest taka, że lepiej warn było z
nami niż z nim. Nie jestem przekonany, czy byłby w stanie - nawet gdyby się postarał
- stworzyć warn to, co my warn daliśrny: rodzinę. Nie chcę więc, żebyś nienawidził
tego człowieka. Krzyż,; który dźwiga, jest naprawdę ciężki.
- Dlaczego teraz mi o tym mówisz? - zapytałem. - Przestałem o nim myśleć po
tym, jak wyszedłeś z więzienia. Nie było go przy nas, gdyśmy go potrzebowali. Czemu
miałbym tracić czas na myślenie o nim?
492- Dla mnie. Powiedziałem ci: to jest dla mnie. Jedyna rzecz, jakiej żałuję.
Nie chodzi o ciebie, ale to ty jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc.
Milczałem.
- Pozwól, że spróbuję ci wytłumaczyć... - Wbił na chwilę spojrzenie w sufit. -
Marionie, moje życie będzie niedokończone, jeśli on się nie dowie, że uważam go za
brata. - W jego oczach pojawiły się łzy. - 1 że nieważne, dlaczego przez te wszystkie
lata milczał, nadal... go kocham. Ja nie mogę się z nim zobaczyć, nie mogę mu
powiedzieć tego wszystkiego. Ale ty możesz. Ja już tego nie doczekam, ale tego
pragnę. Zrób tak, żeby nie zranić uczuć Hemy. Zrób to dla mnie. Dokończ to, co
niedokończone.
- Zamierzasz powiedzieć o tym Shivie?
- Gdybym powiedział Shivie, że takie jest moje ostatnie życzenie przed
śmiercią, zrobiłby to. Ale Shiva nie wiedziałby, jak to zrobić, jak... go uleczyć. Ta misja
wymaga czegoś więcej, niż tylko przekazania wiadomości. - Zawahał się. - A skoro
mowa o Shivie: muszę cię prosić, żebyś wybaczył mu, cokolwiek ci zrobił.
Zaskoczył mnie. Zaplanował sobie, że to powie? Czy może przyszło mu to do
głowy po zastanowieniu? Wydawało mi się, że Ghosh nie wie, jak głęboka jest moja
rana, jaką czuję gorycz w stosunku do Shivy, ale widać nie doceniłem go. Nie
chciałem, żeby to, co zaszło między Shiva a mną, stało się tematem mojej rozmowy z
Ghoshem. Wspomnienie było zbyt bolesne, zbyt osobiste.
- Zrobię, co mogę w sprawie Thomasa Stone'a. Dla ciebie. Ale ni< wierzę, że
właśnie tego chcesz. Zapominasz, że ten człowiek spowodował śmierć mojej matki...
śmierć zakonnicy. Zakonnicy, którą zapłodnił. A potem porzucił swoje dzieci. Do dziś
nikt chyba nie wie, jak to się stało.
Mówiąc to, nieświadomie podniosłem drżący głos, ale Ghosh milczał. Patrzył
na mnie pewnym wzrokiem, dopóki nie opuściłem ramion i nie poddałem się. Zrobię,
o co mnie prosi.
493Kiedy tydzień później nadszedł jego koniec, nadal siedział w swoim fotelu,
a my zebraliśmy się wokół niego. Shiva i ja trzymaliśmy go za lewą rękę, Matrona za
prawą. Almaz, która dramatycznie schudła na skutek rygorystycznego postu, usiadła
za fotelem i położyła Ghoshowi dłoń na ramieniu. Hema usiadła na podłokietniku, tak
żeby Ghosh mógł oprzeć głowę o jej pierś. Nie było z nami Genet. Kiedy posłaliśmy
Gebrew taksówką, żeby sprowadził ją z akademika, nie znalazł jej. Gebrew stał obok
Almaz i modlił się.
Ghosh oddychał z trudem. Hema podała mu morfinę - to on ją tego nauczył,
powiedziała. Morfina „odłącza mózg od głowy", więc o ile trudności w oddychaniu nie
ustąpiły, o tyle związany z nimi strach - tak.
Otworzył oczy, jakby się czegoś przestraszył. Spojrzał najpierw na Hemę, a
potem na nas. Uśmiechnął się i zamknął oczy. Lubię myśleć, że w tym spojrzeniu
zawarł się żywy obraz jego rodziny, krew z krwi i kość z kości, ponieważ w jego żyłach
krążyła nasza krew. Lubię myśleć, że gdy nas zobaczył, poczuł, że dobrze wypełnił
swoją rolę.
W ten sposób przeszedł z jednego życia w drugie, bez wielkiej pompy, z typową
dla niego prostotą, bez strachu, otworzywszy oczy po raz ostatni, by upewnić się,
zanim odejdzie, że wszystko z nami w porządku.
Kiedy jego klatka piersiowa przestała się unosić, ból zmieszał się we mnie z
ulgą. Od wielu dni dostosowywałem swój oddech do rytmu jego oddechu.
Wiedziałem, że Hema czuje to samo. Oparła głowę o jego czoło i cicho zapłakała,
wciąż go obejmując.
Wraz ze śmiercią Ghosha na nowo zrozumiałem znaczenie słowa „strata".
Straciłem swoją prawdziwą matkę i ojca, straciłem generała, straciłem Zemuiego,
straciłem Rosinę. Ale dopiero po stracie Ghosha dowiedziałem się, co to tak naprawdę
znaczy. Dłoń, która głaskała mnie po głowie i kładła mnie do łóżeczka, usta, które
nuciły słowa kołysanki, palce, które prowadziły moje dłonie, pokazywały, jak opukać
494klatkę piersiową, jak wyczuć powiększoną wątrobę lub śledzionę, serce,
które przekonało mnie, że warto słuchać serca innych - wszystko to umarło.
W chwili jego śmierci poczułem przechodzącą z niego na mnie od-
powiedzialność, niczym całun. Przewidział to. Przypomniałem sobie jego radę, bym
nie owinął się tym całunem zbyt szczelnie. Przekazał mi zawodową pałeczkę, pragnął,
bym został lekarzem, który przyćmi jego dokonania, i żebym następnie przekazał tę
wiedzę swoim dzieciom i dzieciom moich dzieci, jak łańcuch poznania.
- Nie przerwę łańcucha - powiedziałem, mając nadzieję, że jeszcze mnie słyszy.
Przypomniałem sobie, że Freud napisał kiedyś, że człowiek staje się mężczyzną
w chwili śmierci swego ojca.
Gdy Ghosh umarł, przestałem być synem.
Stałem się mężczyzną.Rozdział 37
Exodus
Kiedy dwa lata po śmierci Ghosha wyjechałem z Etiopii, nie miało to nic
wspólnego z jego przedśmiertnym życzeniem. Nie chodziło o odnalezienie Thomasa
Stone'a i złagodzenie jego bólu. Wyjechałem nie dlatego, że cesarz został
zdetronizowany przez zbuntowanych wojskowych, ani też dlatego, że „komitet" sił
zbrojnych, który po przewrocie przejął władzę, został wskutek konfliktów
wewnętrznych i morderstw zredukowany do jednego szalonego dyktatora, sierżanta,
człowieka o imieniu Mengystu, przy którym Stalin wyglądał jak aniołek.
O, nie. Wyjechałem w środę, 10 stycznia 1979 roku - tego samego dnia, w
którym po mieście niczym grypa rozeszła się wieść, że czworo erytrejskich
partyzantów udających pasażerów porwało należącego do Ethiopian Airlines Boeinga
707 i zmusiło go do lądowania w Chartumie, stolicy Sudanu. Jednym z tych
partyzantów okazała się Genet. Rano była jeszcze studentką medycyny, co prawda
taką, która miała do nadrobienia trzy lata zaległości, a wieczorem stała się
bojowniczką o wolność Erytrei. ja w końcu zostałem lekarzem - stażystą kończącym
ostatni etap praktyk. Przepracowałem po trzy miesiące na oddziale wewnętrznym,
496chirurgii, położnictwie i ginekologii, i teraz został mi jeszcze tylko miesiąc
pediatrii.
Późnym popołudniem zadzwoniła Hema. Dotarły do niej wiadomości o Genet.
- Marionie, przyjedź natychmiast do domu.
Ton jej głosu sprawił, że powietrze wokół mnie zamarło w bezruchu.
- Mamo, wszystko w porządku? Nie możemy jej pomóc. Być może będą chcieli
z nami porozmawiać. Jesteś jej prawnym opiekunem.
Po śmierci Ghosha, pozbawiony jego dającej poczucie bezpieczeństwa
obecności, zbliżyłem się do Hemy. Ona pragnęła mojej porady, a ja starałem się
spędzać z nią dużo czasu. Czułem w tym rękę Ghosha.
- Marionie, kochanie, nie chodzi o Genet... Właśnie dzwonił do mnie Adid.
Tajna policja szuka współspiskowca o nazwisku Marion Praise Stone. Może już po
ciebie jadą.
Bogu niech będą dzięki za źródło informacji w postaci nieocenionego Adida,
muzułmanina w służbie bezpieczeństwa, który miał słabość do Missing.
Współlokatorka Genet, niewyrośnięte, biedne dziecko, które - jestem tego pewien -
nie miała zielonego pojęcia o spisku, chlapnęła moje nazwisko w niespełna godzinę po
porwaniu samolotu. Człowiek powie wszystko, kiedy wyrywają mu paznokcie.
Przed oczami mignęło mi wspomnienie ogolonego prawie na łyso Ghosha na
dziedzińcu więzienia Kerchele. Problem w tym, że dawne Kerchele przypominało
ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy w porównaniu z obecnym Kerchele:
przeludnioną szkołą tortur, ubojnią, w której dogorywali wrogowie państwa. Ciała,
czasem tylko części ciał, każdej nocy wywożono ciężarówkami i umieszczano w
różnych punktach miasta niczym makabryczny element programu popularyzacji
sztuki miejskiej ku nauce i przestrodze. Portret artysty jako trupa. Bezgłowa kobieta
wskazuje gwiazdozbiór Oriona. Zdrajca trzymający w rękach własną głowę.
Martwy mężczyzna z penisem w ustach. Przekaz tej twórczości był jasny: „Umrzesz,
jeśli z nami zadrzesz".
497Prezydent sierżant, nieokrzesany barbarzyńca, miał z cesarzem tylko jedną
wspólną rzecz: nigdy nie zgodził się za secesję Erytrei. Poprowadził zakrojoną na
szeroką skalę ofensywę wojskową przeciwko tej prowincji, bombardując erytrejskie
wioski, w których rebelianci mieszkali pośród ludności cywilnej, i nieustannie nękając
erytrejską ziemię. Wszystkie jego wysiłki działały, rzecz jasna, jak katalizator na akcje
Ludowego Frontu Wyzwolenia Erytrei.
Tymczasem wolności zapragnęły również plemiona Oromów. Lud Tigre (który
posługuje się językiem podobnym do erytrejskiego ti- grinia) sformował swój własny
front wyzwolenia. Rozlokowani wokół Addis Abeby rojaliści, którzy nadal wierzyli we
władzę cesarza i monarchię, z lubością podkładali bomby pod znajdujące się w stolicy
budynki rządowe. Studenci uniwersytetu, niegdyś wielcy zwolennicy „komitetu",
podzielili się na dwie frakcje: tych, którzy popierali demokrację, i tych, którzy uważali,
że Etiopii przydałyby się rządy marksistowskie na wzór Albanii. Sąsiadująca z Etiopią
Somalia uznała to za doskonały moment, by odświeżyć zadawnione roszczenia do
pustynnego terenu prowincji Ogaden, gdzie nawet sępy nie chciały mieszkać. Kto
powiedział, że dyktatura to łatwe zadanie? Prezydent sierżant miał pełne ręce roboty.
Nie mówiąc nikomu ani słowa, wymknąłem się chyłkiem tylnym wyjściem
Etiopsko- Szwedzkiego Szpitala Pediatrycznego i pozostawiwszy swój samochód na
parkingu przed budynkiem szpitala, złapałem taksówkę i pojechałem do domu. Nie
mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Co takiego Genet osiągnęła? W porwaniu
samolotu Ethiopian Airlines chodziło wyłącznie o rozgłos. Owszem, BBC z pewnością
zwróci uwagę na to wydarzenie, które przyniesie wstyd prezydentowi sierżantowi, ale
przecież sam też radzi sobie nieźle z psuciem własnego wizerunku. Nawet gdyby czyn
Genet nie naraził mnie bezpośrednio na niebezpieczeństwo, miałbym jej go za złe, bo
Ethiopian Airlines były naszą chlubą narodową. Obcokrajowcy rozpływali się w
zachwytach
498nad doskonałą obsługą naszych linii lotniczych, nad świetnymi pilotami.
Odrzutowce kursujące między Addis Abebą a Rzymem, Londynem, Frankfurtem,
Nairobi, Kairem i Bombajem ułatwiały turystom wizytę w naszym kraju. Natomiast
obsługujące ruch lokalny maszyny DC- 3 latały codziennie po zapętlonej trasie
ułożonej tak, że mogłeś rano wyjść z hotelu Hilton w Addis Abebie, zobaczyć zamki w
Gonderze, starożytne obeliski w Aksum, zwiedzić wykute w skale kościoły Lalibeli i
wrócić do holu Hiltona w Addis Abebie w samą porę, by spotkać roztaczające wokół
siebie woń perfum dziewczęta do towarzystwa i posłuchać Velvet Ashantis grających
swój flagowy utwór, czyli własną wersję Walk, Don't Run zespołu The Ventures.
Ethiopian Airlines od lat były celem ataków bojowników z Ludowego Frontu
Wyzwolenia Erytrei. Lecz nawet za czasów cesarstwa pracownikom ochrony,
przebranym za pasażerów i latającym na pokładzie samolotów, udawało się zapewnić
bezpieczeństwo - aż do pamiętnego lotu Genet. Raz zdarzyło się, że siedmiu
erytrejskich porywaczy wstało w pewnym momencie z miejsc i ogłosiło swoje zamiary.
Dwóm ochroniarzom udało się położyć trupem pięciu porywaczy z taką samą
łatwością, jakby z dziesięciu kroków strzelali do puszek ustawionych na płocie.
Szóstemu też dali radę, ale siódmy - kobieta - zamknął się w łazience i zdetonował
granat. Pilot wylądował uszkodzoną, pozbawioną steru maszyną, w której w części
ogonowej ziała potężna dziura. Przy innej okazji funkcjonariusze służb
bezpieczeństwa obezwładnili porywacza i przywiązali go do fotela w kabinie pierwszej
klasy. Nie zastrzelili go, lecz położyli mu pod szyją ręcznik jak śliniak i poderżnęli
gardło.
Owego styczniowego popołudnia Genet i jej kumple bez walki przejęli kontrolę
nad samolotem. Chodziły słuchy, że otrzymali pomoc z szeregów ochrony.
Niewykluczone, że pracownicy służby bezpieczeństwa zmienili front.
Jadąc taksówką przez Merkato, zapamiętywałem widoki, które tak dobrze
znałem. Czy to możliwe, że oto jadę tędy po raz ostatni, że ostatni raz czuję zapach
chmielu z browaru St. George's? Kobieta
499z włosami splecionymi w cienkie warkoczyki zaczesane rządkami do tyłu -
w stylu erytrejskim - zatrzymała moją taksówkę.
- Do Lidety, proszę - powiedziała.
- Do Lidety? - zdziwił się taksówkarz. - To może sobie polecisz samolotem,
kochanieńka?
Najpierw jej twarz wyraziła zdziwienie, a potem stężała. Kobieta darowała
sobie kłótnię. Po prostu odwróciła się i odeszła.
- Te bydlaki niech się lepiej dziś nie wychylają - powiedział do mnie
taksówkarz, ponieważ najwyraźniej nie byłem jednym z „bydlaków". - Proszę spojrzeć
- rzucił, pokazując dłonią na przechodniów po obydwu stronach jezdni. - Oni są
wszędzie. - W Addis Abebie mieszkały tysiące Erytrejczyków, ludzi takich jak starsza
praktykantka, jak Genet. Byli administratorami, nauczycielami, wykładowcami
uniwersyteckimi, studentami, pracownikami rządowymi, oficerami w siłach
zbrojnych, dyrektorami w branży telekomunikacyjnej, w wodociągach, w służbie
zdrowia. Prócz nich istniały całe zastępy szarych obywateli. - Piją nasze mleko i jedzą
nasz chleb. A dziś wieczorem zamknięci w domach zarżną owcę.
Od przejęcia władzy przez wojsko wielu Erytrejczyków, których osobiście
znałem, włączając w to niektórych lekarzy i studentów medycyny, zeszło do podziemia
i dołączyło do Ludowego Frontu Wyzwolenia Erytrei.
Po stolicy krążyły wieści, że sytuacja w północnej części Etiopii w okolicach
Asmary obróciła się na niekorzyść prezydenta sierżanta. Nocą partyzantka erytrejska
urządzała zasadzki na konwoje wojska, a za dnia rozpływała się w powietrzu.
Widywałem ziarniste fotografie przedstawiające członków ruchu oporu. Ubrani w
charakterystyczne sandały, szorty w kolorze khaki i koszule, mieli po swojej stronie
odwagę, przekonanie o słuszności własnych racji i namiętność patriotów walczących z
okupantem. Poborowi żołnierze etiopscy w jeepach i czołgach, obciążeni hełmami,
butami, kurtkami i wyposażeniem, trzymali się przeważnie głównych szlaków. Niby
jak mieli znaleźć
500wroga, którego nie widzieli, w kraju, którego językiem mieszkańców się nie
posługiwali i w którym nie potrafili odróżnić partyzantów od cywilów?
Kiedy taksówka podjechała pod bramę Missing, zobaczyłem Tsige wysiadającą
ze swojego Fiata 850 zaparkowanego przed barem. Przez te wszystkie lata dobrze
zarządzała interesem, a nawet przejęła lokal obok, dodała kuchnię, otworzyła
restaurację pełną gębą i zatrudniła kolejne dziewczyny do obsługi klientów. Dzięki
nowym meblom, dwóm stołom z piłkarzykami i telewizorowi jej bar nie ustępował
najlepszym przybytkom w Piazzy. Tsige miała własną taksówkę, a kiedy rozmawiali-
śmy poprzednim razem, powiedziała, że rozgląda się za kolejną. Zawsze mnie
zachęcała, mówiła, jak jest ze mnie dumna i że modli się za mnie każdego dnia. Teraz,
widząc jej cudowną nogę w pończosze, nabrałem ogromnej ochoty, żeby zatrzymać się
i pożegnać, ale nie mogłem tego zrobić. To był w końcu też jej kraj i miałem nadzieję,
że w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie będzie musiała z niego uciekać.
Brama Missing była otwarta na oścież. Umówiliśmy się z Hemą, że będzie to
dla mnie znak, że droga jest wolna i mogę wejść.
Gdybyś miał zaledwie kilka minut, by opuścić dom, w którym spędziłeś całe
dwadzieścia pięć lat swojego życia, co byś ze sobą zabrał?
Hema zgromadziła wszystkie moje dyplomy i certyfikaty, paszport, trochę
ubrań, pieniądze, chleb, ser i wodę i zapakowała do pojemnej torby na ramię z logo
Air India. Miałem na sobie tenisówki i kilka warstw ubrań, w razie gdyby zrobiło się
zimno. Wrzuciłem do torby jeszcze kasetę, na której była nagrana zarówno szybka, jak
i wolna wersja Tizity, ale nie zabrałem magnetofonu. Zastanawiałem się, czy zabrać
Harrison's Principles of Internal Medicine lub Schwartz's Principles of Surgery, ale
ponieważ każdy z tych podręczników ważył prawie trzy kilogramy, dałem sobie z nimi
spokój.
Ruszyliśmy na piechotę, nasz minikonwój zmierzał ku bocznemu ogrodzeniu
Missing, ale uparłem się, żeby najpierw odwiedzić
501zagajnik, w którym zostali pochowani Ghosh i siostra Mary Joseph Praise.
Szedłem, obejmując Hemę. Shiva pomaga! iść Matronie, a Al- maz i Gebrew poszli
przodem. Czułem drżenie Hemy.
Stanąwszy nad grobem Ghosha, pożegnałem się z nim. Wyobraziłem sobie, jak
próbuje dodać mi otuchy i sprawić, bym spojrzał na to od dobrej strony: „Przecież
zawsze chciałeś podróżować! Masz swoją szansę. Bądź ostrożny! Podróżowanie
poszerza horyzonty, ale też rozluźnia jelita". Ucałowałem marmurowy nagrobek i
odwróciłem się. Nie spędziłem zbyt wiele czasu na grobie mojej rodzicielki. Jeśli
chciałem się z nią pożegnać, nie było to najlepsze ku temu miejsce. Przez ponad dwa
lata nie zaglądałem do pomieszczenia z autoklawem. Poczułem wyrzuty sumienia, ale
było już za późno, żeby tam wrócić.
Gdy dotarliśmy do muru, Hema mnie objęła. Położyła głowę na mojej piersi i
pozwoliła popłynąć łzom, tak jak wcześniej płakała po śmierci Ghosha. Nie
powiedziała ani jednego słowa.
Matrona, ostoja wiary w czasach kryzysu, pocałowała mnie w czoło i
powiedziała po prostu:
- Idź z Bogiem.
Almaz i Gebrew modlili się za mnie. Almaz wręczyła mi chustkę, w którą były
zawinięte dwa gotowane jaja. Gebrew dał mi maleńki zwój, który miałem połknąć dla
ochrony. Włożyłem go sobie do ust.
Nie płakałem, ponieważ nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się
naprawdę. Spojrzawszy na tych, którzy przyszli mnie pożegnać, poczułem nienawiść
do Genet. Erytrejczycy w Addis Abebie mogą sobie dziś wiwatować na jej cześć i może
zabiją z tej okazji owcę, ale chciałem, żeby mogła nas teraz ujrzeć: rodzinę, która przez
nią została rozbita.
Nadszedł czas pożegnać się z Shiva. Zdążyłem zapomnieć, jak to jest trzymać
go w ramionach, jak doskonale jego ciało pasowało do mojego - dwie połowy jednej
istoty. Od okaleczenia Genet spaliśmy osobno, z wyjątkiem krótkiego okresu
poprzedzającego śmierć Ghosha. Po tym wydarzeniu wróciłem do dawnego
bungalowu Ghosha, zostawiając Shivie naszą starą sypialnię. Dopiero teraz zdałem
sobie
502sprawę z dotkliwości pokuty, jaką mu zadałem, decydując się na sypianie
oddzielnie. Nasze ramiona zachowywały się jak magnesy i nie chciały się rozpleść.
Odchyliłem głowę do tyłu i przyjrzałem się jego twarzy. Zobaczyłem w niej
niedowierzanie i bezdenny smutek. Dziwne, ale ucieszyło mnie to, reakcja mojego
brata pochlebiała mi. Wcześniej jedynie dwukrotnie widziałem taką jego minę:
pierwszy raz w dniu, gdy aresztowano Ghosha, a drugi - gdy umarł. „Nasze rozstanie
przy murze Missing równa się śmierci", zdawała się mówić jego twarz. Jeśli on tak
czuł, ja również to czułem. A przynajmniej powinienem.
Kiedyś, dawno temu, jak mi się dziś wydało, istniało między nami coś takiego,
co pozwalało nam czytać sobie wzajemnie w myślach. Byłem ciekaw, czy Shiva nadal
potrafi odgadnąć, o czym myślę. Odkładałem w czasie tę chwilę, tę konfrontację z
nim. Miałem umowę z Genet, której nie czułem się już w obowiązku przestrzegać.
Teraz w myślach wyraziłem wszystko.
„Shivo, czy rozumiesz, że to pozbawienie Genet dziewictwa, dla ciebie niewiele
więcej ponad czysto biologiczny akt, doprowadziło do tego wszystkiego?
Doprowadziło to tego, że Rosina się zabiła, a Genet od nas odeszła. Doprowadziło do
tej chwili, kiedy obdarzyłem nienawiścią kobietę, którą miałem nadzieję poślubić.
Hema nadal sądzi, że to ja wprawiłem tę machinę w ruch, że to ja zrobiłem coś Genet.
Czy rozumiesz, jak mnie zdradziłeś?
Żegnając się z tobą, czuję się, jakbym odcinał sobie część ciała.
Kocham cię tak, jak kocham samego siebie - od tego nie ma ucieczki.
Ale nie potrafię ci wybaczyć. Może z czasem, ale to też tylko dlatego, że Ghosh
tego pragnął. Z czasem, Shivo, ale nie dziś".
Staliśmy u stóp drabiny, którą Gebrew oparł o wschodnią część ogrodzenia
Missing.
Shiva podał mi szmacianą torbę. W ciemności nie sposób było tego stwierdzić,
ale miałem wrażenie, że rozpoznaję kształt i kolor jego
503zaczytanego egzemplarza Gray's Anatomy, a pod nim znajdowała się jakaś
inna ciężka książka, ale w idealnym stanie. Chciałem zaprotestować, ale ugryzłem się
w język. Dając mi swojego Graya, Shiva poświęcał część samego siebie, odłączalny i
przenośny element swojego ciała, najcenniejszą rzecz, jaką posiadał.
- Dziękuję, Shivo - powiedziałem, mając nadzieję, że nie zabrzmi to
sarkastycznie. Teraz musiałem dźwigać dwie torby.
Gebrew zarzucił grube worki na wystające z muru jak szczerbaty grzebień
kawałki szkła. Przeszedłem na drugą stronę. Znajdowała się tam droga, którą
oglądałem z okna sypialni, lecz którą nigdy nie wędrowałem. Widok zawsze kojarzył
mi się z sielanką, idyllą, szlakiem znikającym we mgle, przecinającym góry i
wiodącym do krainy, w której nie ma zmartwień. Dziś droga wyglądała złowieszczo.
- Do widzenia - krzyknąłem jeszcze raz, dotykając dłonią wilgotnych kamieni,
tego żyjącego, oddychającego szkieletu zewnętrznego Missing. Odpowiedział mi chór
tak drogich mi głosów tych, którzy stanowili bijące serce Missing.
Sto metrów dalej ciężarówka pracowała na jałowym biegu. Przewoziła ładunek
nowo bieżnikowanych opon. Kierowca pomógł mi wspiąć się na pakę, wewnątrz której
rozpięto między oponami brezent, tak żeby człowiek mógł się schować w utworzonej
tym sposobem maleńkiej kryjówce. Adid przygotował mi wodę, herbatniki i koce.
Zorganizował moją ucieczkę pod egidą Ludowego Frontu Wyzwolenia Erytrei. Front
stał się popularnym „przewoźnikiem" dla chcących wyjechać z Etiopii, zwłaszcza jeśli
planowało sie ucieczkę przez północną część kraju i było się gotowym uiścić sowitą
zapłatę.
Im mniej opowiem o mojej stojącej pod znakiem zimna i wybojów
siedmiogodzinnej podróży do Desje, tym lepiej. Spędziwszy noc w magazynie w Desje,
gdzie spałem na normalnym łóżku, i mając za sobą kolejny nocleg, tym razem w
mieście Mekelie, trzeciego dnia podróży na północ dotarliśmy w końcu do Asmary,
serca Erytrei. Miasto, które Genet tak bardzo pokochała, było okupowane. Obecność
armii
504etiopskiej przejawiała się czołgami i wozami opancerzonymi zaparko-
wanymi na każdym kluczowym skrzyżowaniu. Wszędzie natrafialiśmy na punkty
kontrolne. Ani razu nie przeszukano ciężarówki, ponieważ z papierów, którymi
dysponował kierowca, wynikało, że wiezie opony jako zaopatrzenie dla etiopskiej
armii.
Przewieziono mnie do bezpiecznego schronienia, przytulnej chaty otoczonej
bugenwillami, w której miałem zaczekać do czasu, aż uda się zorganizować wyjście z
Asmary i podróż na erytrejską wieś. Jedynym meblem w mojej kryjówce był rozłożony
na podłodze materac. Nie wolno mi było wychodzić do ogrodu. Sądziłem, że spędzę
tutaj dzień, może dwa, ale oczekiwanie przedłużyło się do dwóch tygodni. Mój
erytrejski opiekun, Luke, codziennie przynosił mi jedzenie. Był młodszy ode mnie.
Niewiele się odzywał. Zanim zszedł do podziemia,. studiował w Addis Abebie.
Zasugerował, że powinienem jak najczęściej rozprostowywać nogi, chodząc po domu.
- Oto koła Frontu - powiedział, uśmiechając się i klepiąc się po udach.
W swoim skromnym bagażu odkryłem dwie niespodzianki. Tym, co
początkowo wziąłem za kartonowe dno torby Air India, którą spakowała mi Hema,
było w istocie oprawione zdjęcie - reprodukcja obrazka św. Teresy od Jezusa, którą
siostra Mary Joseph Praise miała na ścianie pomieszczenia z autoklawem. Hema
dołączyła liścik, w którym wyjaśniła:
Ghosh oprawił ten obrazek na kilka tygodni przed śmiercią. W swojej
ostatniej woli zaznaczył, ze jeśli kiedykolwiek wyjedziesz z kraju, masz zabrać go ze
sobą. Marionie, ponieważ ja nie mogę z tobą wyjechać, niech Ghosh, siostra Mary
Joseph Praise i św. Teresa czuwają nad tobą.
Pogłaskałem ramę, którą musiały dotykać dłonie Ghosha. Zastanawiałem się,
po co zadał sobie tyle trudu, ale ucieszyłem się. To będzie mój talizman, moja
ochrona. Co prawda nie pożegnałem się z nią
505w pomieszczeniu z autoklawem, ale okazało się, że nie było to konieczne, bo
postanowiła wyjechać razem ze mną.
Drugą niespodzianką była książka ukryta pod bezcennym egzemplarzem
Gray's Anatomy Shivy. Był to podręcznik Thomasa Stone'a Skuteczny chirurg: krótki
kurs operowania w tropikach. Nie wiedziałem o istnieniu takiej książki. (Później
dowiedziałem się, że nakład został wyczerpany kilka lat po naszych narodzinach).
Przewracałem karty, zaintrygowany, zastanawiając się, dlaczego nigdy wcześniej jej
nie widziałem i jakim sposobem Shiva wszedł w jej posiadanie. I wtedy, zupełnie
niespodziewanie, pojawił się on - na fotografii, która zajmowała trzy czwarte strony -
patrzył na mnie z lekkim uśmiechem na ustach: Thomas Stone, dyplomowany
chirurg, członek Królewskiego Kolegium Chirurgów. Musiałem zamknąć książkę.
Wstałem i napiłem się wody. Nie spieszyłem się. Chciałem wziąć się w garść i spojrzeć
na niego na moich własnych warunkach. Kiedy ponownie otworzyłem książkę,
zwróciłem uwagę na jego palce - dziewięć zamiast dziesięciu. Musiałem przyznać, że
był podobny do Shivy, a zatem również do mnie. Podobieństwo tkwiło głównie w
głęboko osadzonych oczach, w spojrzeniu. Nie mieliśmy tak kwadratowej szczęki jak
on, a nasze czoło było szersze. Ciekawiło mnie, dlaczego Shiva podarował mi tę
książkę.
Wyglądała na zupełnie nową, jak gdyby nie była wcześniej otwierana. Na
zakładce, zatkniętej na stronie z notką o prawach autorskich, napisano: „Z wyrazami
szacunku od wydawcy". Zakładka tkwiła sprasowana pomiędzy stronicami tak długo,
że kiedy ją oderwałem, pozostał po niej blady, prostokątny cień.
Na odwrocie znalazłem słowa:
19 września 1954 roku
Drugie wydanie. Paczka przyszła zaadresowana na mnie, ale jestem prze-
konana, że wydawcy chodziło o Ciebie. Gratulacje. Załączam swój list do Ciebie.
Przeczytaj go, proszę, natychmiast.
SMJP.
506Moja matka napisała tę notatkę na dzień przed naszymi urodzinami a
swoją śmiercią. W jej wyraźnym piśmie, równiutkich literach, zachowała się
niewinność uczennicy. Od jak dawna Shiva miał tę książkę i tę zakładkę? Dlaczego mi
ją dał? Czy po to, bym miał coś, co należało do matki?
Próbując zachować kondycję, chodziłem po domu, targając na plecach torbę z
książkami. Podczas tych dwóch tygodni czekania przeczytałem podręcznik Stone'a.
Początkowo opierałem się lekturze, wmawiając sobie, że to przestarzała książka, ale
autor potrafił tak opisać swoje chirurgiczne doświadczenie w kontekście wiedzy
naukowej, że czytało się to całkiem dobrze. Często studiowałem zakładkę, wiele razy
czytając słowa matki. Co było w liście, który zostawiła Sto- ne'owi? Co takiego chciała
mu powiedzieć zaledwie na dzień, zanim my, jej jednojajowe bliźnięta, przyszliśmy na
świat? Przepisałem notatkę, kopiując wszystkie pętelki.
Pewnego dnia, kiedy Luke przyniósł mi jedzenie, powiedział, że wyruszamy tej
nocy. Spakowałem się po raz ostatni. Musiałem zabrać ze sobą obydwie książki. Choć
torba Air India była naprawdę ciężka, żadnej z nich nie mogłem zostawić.
Wyruszyliśmy po godzinie policyjnej.
- To dlatego tyle czekaliśmy - powiedział Luke, pokazując palcem na niebo. -
Kiedy nie ma księżyca, jest bezpieczniej.
Poprowadził mnie wąskimi ścieżkami pomiędzy domami, a potem wzdłuż
rowów melioracyjnych. Wkrótce znaleźliśmy się poza terenami zamieszkanymi.
Przecinaliśmy pola, poruszając się w kompletnych ciemnościach. Wyczuwałem
wzgórza gdzieś w oddali. Po niespełna godzinie marszu potwornie rozbolało mnie
ramię od dźwigania torby, chociaż często przekładałem ją z prawego ramienia na lewe
i odwrotnie. Luke uparł się, żeby przerzucić część rzeczy z mojej torby do jego ple-
caka. Zaskoczył go widok książek, ale nic nie powiedział. Wziął Graya.
Szliśmy wiele godzin, robiąc tylko jeden postój. W końcu dotarliśmy do wzgórz
i rozpoczęliśmy wspinaczkę. O wpół do piątej rano
507usłyszeliśmy cichy gwizd. Wyszła nam na spotkanie grupa jedenastu
partyzantów. Powitali nas w typowy dla siebie sposób: podając rękę i uderzając się
barkami, mówiąc przy tym: „Kamela- hai" albo „Salam". Były wśród nich cztery
kobiety z równie bujnym afro jak mężczyźni. Z zaskoczeniem rozpoznałem jednego z
partyzantów, owego podżegacza, studenta o tępym wzroku, którego spotkałem w
pokoju Genet w akademiku. Wówczas zmył się, rzucając mi pogardliwe spojrzenie,
tym razem, poznawszy mnie, rzucił mi krzywy uśmiech. Obydwiema rękami uścisnął
mi dłoń. Nazywał się Tsahai.
Partyzanci byli wykończeni, nogi mieli białe od pyłu, ale żaden się nie skarżył.
Nieśli karabin maszynowy rozłożony na części.
Tsahai podsunął mi coś pod nos.
- Wysokobiałkowy chleb polowy - powiedział. Była to racja żywnościowa
pomysłu rebeliantów, ale niestety chleb smakował jak karton. Rozmawiając ze mną,
Tsahai drapał się po kolanie, które wyglądało na opuchnięte. Nawet jeśli go bolało, nie
pisnął ani słowa.
Unikaliśmy tematu Genet. Tsahai opowiedział, jak wcześniej tej samej nocy
urządzili zasadzkę na konwój armii etiopskiej, który wyjechał na jeden z nieczęstych
nocnych patroli.
- Ich żołnierze boją się ciemności. Nie chcą walczyć i nie chcą tutaj być. Ich
morale jest okropnie niskie. Kiedy ostrzelaliśmy pojazd jadący na czele kolumny,
żołnierze wyskoczyli, zapominając o strzelaniu. Zaczęli uciekać. Myśmy mieli po obu
stronach podwyższenie terenu. Od razu zaczęli krzyczeć, że się poddają, chociaż oficer
rozkazywał im walczyć. Zabraliśmy im mundury i wysłaliśmy ich na piechotę z
powrotem do garnizonu.
Tsahai i jego towarzysze spuścili benzynę z ciężarówek, a potem ukryli jeden ze
sprawnych pojazdów w buszu, wypakowawszy go uprzednio mundurami, amunicją i
bronią po to, by móc po niego wrócić przy następnej okazji. Prawdziwą nagrodą za ich
wysiłek był karabin maszynowy i naboje, które zabrali ze sobą, transportując wszystko
na własnych plecach.
508Wyruszyliśmy po piętnastu minutach. Przed świtem dotarliśmy do dobrze
ukrytego niewielkiego bunkra wykutego w skale. Nie sądziłem, że uda mi się aż tak
daleko zajść o własnych siłach. Niewątpliwie pomogła mi świadomość, że moi
współtowarzysze niosą na plecach ciężar pięciokrotnie przewyższający mój i się nie
skarżą.
Luke i ja zostaliśmy w bunkrze. Pozostali ruszyli dalej, ryzykując marsz za dnia
i dostrzeżenie przez załogi krążących po niebie migów, ale konieczność zmontowania
karabinu usprawiedliwiała pośpiech i ryzyko.
Spałem, dopóki Luke mnie nie obudził. Miałem wrażenie, jakby na moje nogi
przewróciła się ściana.
- Weź to - powiedział, wręczając mi dwie tabletki i blaszany kubek herbaty. - To
nasz własny środek przeciwbólowy, paracetamol robiony w naszej aptece.
Byłem tak zmęczony, że po prostu połknąłem proszki. Wmusił we mnie jeszcze
trochę chleba, po czym znowu zasnąłem. Obudziłem się co prawda mniej obolały, ale
za to tak sztywny, że ledwo podniosłem się z ziemi. Wziąłem jeszcze dwie tabletki.
Kiedy się ściemniło, pojawiło się pięciu partyzantów, którzy mieli nam
towarzyszyć w dalszej drodze. Jeden z nich miał częściowo uschniętą nogę -
wiedziałem: choroba Heine- Medina. Patrząc na jego dziwny, kołyszący chód, na to,
jak używał karabinu jako przeciwwagi, zapomniałem o własnych niewygodach.
Ten marsz okazał się o połowę krótszy. Stopniowo sztywność nóg ustąpiła. Na
długo przed świtem doszliśmy do jakichś mało zachęcających wzgórz. Wąski szlak
przed nami prowadził do jaskini, którą maskowała gęsta roślinność i skały.
Obudowane drewnianymi balami wejście prowadziło na stromą drewnianą rampę, po
której schodziło się do położonych dużo niżej grot. Szlak na zewnątrz wiódł w górę i w
dół wzgórza, pozwalając dotrzeć do innych jaskiń, do których wejścia starannie
zamaskowano.
509Zaprowadzono mnie do środka. Zdjąłem buty i położyłem się na
słomianym posłaniu. Czułem się jak w luksusowym hotelu. Spałem prawie do
wieczora. Luke oprowadził mnie po jaskini. Był w doskonałej formie, a ja znowu
czułem się zesztywniały. W bazie nie było nikogo poza nami, ponieważ na noc
zaplanowano dużą operację.
Chyba powinienem być pełen podziwu dla partyzantów, którzy potrafili śmigać
w pyle jak moskity. Powinienem podziwiać ich zaradność, umiejętność
przygotowywania własnych kroplówek, sulfamidów, penicyliny i tabletek
paracetamolu wytłaczanych ręczną prasą. W tych niewidocznych zarówno z ziemi, jak
i z powietrza jaskiniach znalazło się miejsce na salę operacyjną, klinikę protetyczną,
oddziały szpitalne, a nawet szkołę. Organizacja bazy robiła tym większe wrażenie, im
bardziej człowiek uświadamiał sobie, w jak spartańskich warunkach wszystko to się
odbywało. Milcząca dyscyplina, świadomość, że zadania w rodzaju przyrządzania
posiłków, opiekowania się dziećmi, zamiatania podłóg są równie istotne jak akcje
zbrojne, przekonała mnie, że oni przetrwają i pewnego dnia wygrają tę swoją wolność.
Przyglądałem się dziewczynie odpoczywającej na zewnątrz bunkra. Słońce
przesączające się przez gałęzie akacji tworzyło na jej twarzy ruchomą mozaikę i
ogrzewało strzelbę spoczywającą na kolanach. Mruczała pod nosem melodię,
przeczesując jednocześnie niebo za pomocą lornetki w poszukiwaniu migów
pilotowanych przez przebywających w Etiopii rosyjskich i kubańskich „doradców".
Ameryka przez długi czas wspierała cesarza, ale kiedy do władzy doszedł prezydent
sierżant Mengystu, wycofała pomoc, wstrzymując sprzedaż broni i części zamiennych.
Lukę natychmiast zapełnił komunistyczny blok wschodni.
Partyzantka była mniej więcej w moim wieku i przypominała mi Genet
sposobem układania kończyn, swobodnymi ruchami ciała. Mimo śmiercionośnej
broni, którą trzymała w ręku, jej gesty były delikatne. Nie nosiła makijażu. Jej stopy
były pokryte pyłem i zrogowaciałe. Patrząc na nią, za jedno byłem wdzięczny: mój sen
o Genet się skończył i krzyżyk mu na drogę. Byłem głupi, że tak długo podsycałem
510tę jednostronną fantazję. Miesiąc miodowy w Udajpurze, nasz własny
bungalow w Missing, wychowywanie dzieci, wychodzenie rano do szpitala i wspólna
praca jako lekarzy... To się nigdy nie spełni. Nie chciałem jej więcej widzieć. Zresztą
najpewniej nie będzie ku temu okazji. Ona przebywała w Chartumie, pławiąc się w
blasku sławy swojej śmiałej operacji. Dla niej, tak samo jak dla mnie, nie było już po-
wrotu do Addis Abeby. Wkrótce dołączy do partyzantów i będzie żyła w bunkrze i
walczyła ramię w ramię ze swoimi towarzyszami. Miałem nadzieję, że do tej pory już
dawno mnie tu nie będzie. W ogóle wolałbym, żeby mnie tu nie było, w ich obozie, i
wolałbym nie musieć zwracać się do nich o pomoc.
W nocy obudził mnie huk przelatujących migów i bomb zrzucanych co prawda
dość daleko, ale na tyle blisko, byśmy usłyszeli złowieszcze dudnienie. Do tego doszły
ledwo słyszalne, głuche odgłosy artylerii. Zabroniono nam używać światła.
Luke powiedział, że partyzanci - włączając w to grupę Tsahaiego - zaatakowali
składy broni i paliwa. Użyli do tego skradzionej wojskowej ciężarówki. Kiedy znaleźli
się w środku, podłożyli ładunki wybuchowe, ale czekających na zewnątrz partyzantów
zaskoczył oddział wojsk etiopskich, który zaatakował rebeliantów od tyłu. Nie
wszystko poszło zgodnie z planem. Dziewięciu partyzantów, w tym Tsahai, zginęło, a
wielu było rannych. Straty Etiopczyków okazały się znacznie większe, a do tego
częściowo udało się zniszczyć skład paliwa. Nad ranem dostarczą do naszej jaskini
rannych.
Obudziły mnie podniesione głosy i ogólne poruszenie. Słyszałem jęki i okrzyki
bólu. Luke zabrał mnie na oddział chirurgiczny.
- Cześć, Marion - odezwał się ktoś.
Odwróciłem się i zobaczyłem Solomona, kolegę ze studiów ze starszego
rocznika. Zszedł do podziemia, jak tylko ukończył staż. Zapamiętałem go jako
pulchnego, dobrze odżywionego, a tymczasem stojący przede mną mężczyzna miał
zapadnięte policzki i był chudy jak patyk.
511Ruszyłem za Solomonem i pochyliwszy się, wszedłem do niskiego tunelu, w
którym na podłodze ułożono parami nosze w taki sposób, że ranni, którym niezbędna
była pomoc chirurga, znajdowali się najbliżej sali operacyjnej na końcu tunelu, a lżej
ranni najdalej. Salę od poczekalni oddzielał zaledwie parawan.
Rany wyglądały koszmarnie. Pewien mężczyzna na granicy przytomności
szeptał coś do ucha swojego kolegi, który nachylał się nad nim i desperacko notował.
Z haków wbitych w skałę zwieszały się kroplówki i pojemniki z krwią. Pielęgniarze
pracowali, kucając przy noszach.
Solomon powiedział, że znalazł się blisko miejsca walki.
- Zwykle siedzę tutaj. Podczas akcji reanimujemy. Kroplówka, tamowanie krwi,
antybiotyki, nawet jakieś polowe zabiegi chirurgiczne. Możemy walczyć ze wstrząsem
jak Amerykanie w Wietnamie, tyle że my nie mamy helikopterów. - Klepnął się w uda.
- To są nasze helikoptery. Transportujemy rannych na noszach. Na piechotę. -
Rozejrzał się dokoła. - Temu mężczyźnie, o tam, trzeba założyć dren do opłucnej -
powiedział, pokazując głową. - Zrób to, proszę. Tumsghi ci pomoże. Ja pójdę na salę.
Tamten towarzysz nie może czekać. - Pokazał bladego żołnierza z krwawą plamą na
brzuchu leżącego na noszach obok parawanu. Był ledwo przytomny. Ciężko oddychał.
Partyzant, któremu należało zrobić torakostomię, wyszeptał: „Sa- lam", kiedy
kucnąłem obok niego. Kula przebiła mięsień trójgłowy, a następnie klatkę piersiową,
cudem omijając najważniejsze arterie, serce i kręgosłup. Kiedy opukałem jego klatkę
piersiową powyżej prawego sutka, odgłos był przytłumiony, zupełnie inny niż
donośny dźwięk z lewej strony. W opłucnej zebrała się krew, dociskając w ogra-
niczonej przestrzeni klatki piersiowej prawe płuco do lewego płuca i do serca. Tuż za
prawą pachą wstrzyknąłem mu lidokainę i znieczuliłem skórę, a potem wbiłem się
głębiej, aż do opłucnej, po czym wykonałem dwucentymetrowe nacięcie skalpelem.
Wcisnąłem do środka zamknięty disektor, aż poczułem, że przebił się przez opłucną.
Włożyłem do rany palec, rzecz jasna w rękawiczce, krążąc nim dokoła,
512żeby zrobić miejsce na dren - gumową rurkę z otworami w ściankach i na
końcu - który następnie wprowadziłem przez otwór do klatki piersiowej. Tumsghi
podłączył drugi koniec butli do drenażu, w której znajdowała się woda, tak żeby
końcówka rurki znalazła się pod wodą. Taka prymitywna „podwodna plomba"
zapobiega nawrotowi powietrza do klatki piersiowej. Niemal od razu pojawiła się
ciemna krew, a żołnierz zaczął lepiej oddychać. Powiedział coś w tigrinia i zdjął maskę
tlenową. Tumsghi powiedział:
- Chce, żebyś oddał tlen innemu.
Poszedłem na salę operacyjną, żeby dołączyć do Solomona akurat w chwili, gdy
zdejmowano ze stołu jego pacjenta. Pierś mężczyzny była nieruchoma. Zapadła cisza,
która trwała nie dłużej niż pięć sekund. Jedna z kobiet, walcząc ze łzami, przyklęknęła
i zasłoniła zmarłemu twarz.
- Niektóre rzeczy są poza naszym zasięgiem - powiedział cicho Solomon. - Miał
ranę szarpaną wątroby. Próbowałem założyć mu szew materacowy, ale miał
dodatkowo rozerwaną żyłę główną dolną tuż za wątrobą. Ciągle krwawił. Nie mogłem
tego zatamować, chyba że zaciskając żyłę, co by go zabiło. Pamiętasz, jak profesor
Asrat zwykł mawiać, że kiedy chirurg próbuje leczyć uszkodzenia żyły głównej dolnej
tuż za wątrobą, wówczas widzi Boga? On mówił takie rzeczy, a ja go wtedy nie
rozumiałem. Teraz już rozumiem.
Kolejny pacjent miał ranę brzucha. Solomon systematycznie uporządkował coś,
co mnie wydało się beznadziejnym bałaganem. Wyjął jelito cienkie, znalazł kilka
perforacji i zaszył je. Śledziona okazała się pęknięta, więc ją usunął. Esica miała
postrzępioną ranę. Solomon wyciął jej fragment, a potem zrobił dwulufową
kolostomię, wyłaniając dwa otwarte końce jelita. Energicznie przepłukaliśmy jamę
brzuszną, umieściliśmy odpowiednio dreny i policzyliśmy gaziki. Miejsce akcji
wyglądało znacznie schludniej, niż kiedy zaczynaliśmy. Solomon najwyraźniej czytał
mi w myślach. Wyciągnął w górę ręce, pokazując mi pulchne palce i twarde jak młoty
kciuki.
513- Chciałem być psychiatrą - powiedział. W ciągu ośmiu godzin, jakie
spędziliśmy w sali operacyjnej, więcej się nie uśmiechnął.
Amputowaliśmy pięć kończyn. Na koniec przewierciliśmy czaszki u dwóch
pacjentów będących w stanie śpiączki. Użyliśmy przerobionego wiertła stolarskiego.
W pierwszym przypadku udało się uwolnić krew nagromadzoną zaraz pod oponą
twardą, gdzie naciskała na mózg. Drugi pacjent konał. Miał nieruchome, rozszerzone
źrenice. Wiercenie nie dało rezultatów, ponieważ do krwawienia doszło głęboko w
mózgu.
Dwa dni później opuściłem Solomona. Miał ciemne koła pod oczami i
wyglądał, jakby miał się przewrócić. Nikt by nie śmiał kwestionować jego motywów i
poświęcenia.
- Idź. Powodzenia - powiedział. - To nie jest twoja walka. Na twoim miejscu też
bym odszedł. Opowiedz o nas światu.
To nie jest twoja walka. Myślałem o jego słowach, przedzierając się w eskorcie
dwóch partyzantów do granicy. Co Solomon miał na myśli? Czy widział mnie po
stronie etiopskiej, po stronie okupanta? Nie, raczej nie, postrzegał mnie chyba jako
ekspatrianta, kogoś, kogo ta wojna po prostu nie dotyczy. Choć urodziłem się w tym
samym miejscu co Genet, chociaż posługiwałem się amharskim jak tubylec, bez
względu na to, że studiowaliśmy medycynę jak równy z równym, dla Solomona byłem
ferengi - cudzoziemcem. Być może miał rację, chociaż sam nie chciałem się do tego
przyznać. Gdybym był kochającym ojczyznę Etiopczykiem, czy nie powinienem był
raczej zejść pod ziemię i przyłączyć się do rojalistów albo innych ugrupowań dążących
do obalenia reżimu sierżanta Mengystu? Gdyby zależało mi na losie mojego kraju, to
czy nie byłbym gotów za niego umrzeć?
Wcześnie wieczorem przekroczyliśmy granicę z Sudanem. Złapałem autobus,
który zawiózł mnie do Port Sudan, a potem samolotem Sudan Airways poleciałem do
Chartumu. Dopiero tam mogłem zadzwonić pod numer, który podał mi Adid, żeby
przekazać Hemie, że jestem bezpieczny. Dwa dni w dusznym Chartumie ciągnęły się
jak dwa lata, ale w końcu zdołałem odlecieć do Kenii.
514W Nairobi Eli Harris, którego kościół stanowił od lat filar wspierający
działalność szpitala Missing, załatwił mi pokój w przychodni misyjnej. Matrona i
Harris ustalili wszystko za pomocą telegramu. Okazało się, że praca w niewielkim
ambulatorium nie należała do najłatwiejszych, co po części było zasługą, jak sądzę,
kłopotów językowych. W wolnym czasie uczyłem się do egzaminów, które musiałem
zdać, aby rozpocząć studia w Ameryce.
Nairobi była zieloną, porośniętą bujną roślinnością jak Addis Abeba stolicą.
Trawa rosła tutaj między płytami chodnikowymi, jak gdyby pod wierzchnią warstwą
miasta kipiała pradawna dżungla gotowa w każdej chwili przejąć władzę nad
betonem. Infrastruktura i ogólnie zaawansowanie cywilizacyjne Nairobi górowało nad
Addis Abebą. Miasto zawdzięczało to wieloletnim rządom Brytyjczyków, którzy nawet
teraz, gdy Kenia była niezawisłym państwem, licznie tu zamieszkiwali. Byli też
Hindusi - tylu, że w niektórych rejonach Nairobi miało się wrażenie, że spaceruje się
ulicami Vadodary lub Ahmadabadu, z ich nieodłącznymi sklepami z sari, z czatem,
ostrym zapachem masali dosłownie wszędzie i rozbrzmiewającym dokoła językiem
gudżarati.
Początkowo spędzałem wieczory w barach, topiąc smutki i słuchając muzyki
benga i soukous. Jazzujące kongijskie i brazylijskie rytmy podnosiły mnie na duchu i
tchnęły optymizmem, lecz kiedy wracałem do pokoju, z piwem szumiącym w głowie,
zawsze dopadała mnie jeszcze większa melancholia. Poza muzyką kultura kenijska nie
robiła na mnie żadnego wrażenia. Wina leżała całkowicie po mojej stronie. Opierałem
się temu miejscu. Po ucieczce z Etiopii, prześladowany przez demony przeszłości,
trafił tu Thomas Stone. Jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałem zostać w
Nairobi.
Zgodnie z umową, dzwoniłem do Hemy w każdy wtorek, za każdym razem
wykręcając numer telefonu innego znajomego. Mówiła, że nie jest lepiej. Gdybym
chciał wrócić, nadal groziło mi niebezpieczeństwo.
515Siedziałem więc w pokoju i uczyłem się, gdy tylko miałem na to czas. Dwa
miesiące później zdałem amerykańskie egzaminy wyrównawcze i od razu stawiłem się
w amerykańskiej ambasadzie z wnioskiem o przyznanie wizy. Raz jeszcze Harris
ułatwił mi nieco zadanie.
Postąpiłem słusznie: skoro mój kraj zamierzał torturami wymóc na mnie
zeznanie, skoro nie zależało mu na moich usługach jako lekarza, wyrzekłem się
mojego kraju. Ale prawda jest taka, że zanim to zrobiłem, już wiedziałem, że nie
wrócę do Etiopii, nawet jeśli wszystko się w niej ułoży jak najlepiej.
Chciałem wyjechać z Afryki.
Doszedłem do wniosku, że w gruncie rzeczy Genet wyświadczyła mi
przysługę.Część czwarta
Człowiek w rozumie swoim stoi na rozstaju
Między doskonałością w życiu lub działaniu;
Jeśli drugie wybiera, z góry rezygnuje
Z niebiańskiego mieszkania, szaleje w otchłani.
William Yeats, Wybór
(przeł. Tadeusz Rybkowski)Rozdział 38
Zestaw powitalny
Pilotem lotu 707 East African Airways, którym opuściłem Nairobi, był kapitan
Getachew Syllasje, niespokrewniony z cesarzem. W czasie krótkiej nocy dwukrotnie
usłyszałem jego opanowany głos. Żywiłem świeżo nabyty szacunek do jego profesji,
która w moich oczach zbliżała go do Boga bardziej niż jakiegokolwiek kleryka. Był
pierwszym z trzech pilotów, którzy pomogli mi pokonać dziewięć stref czasowych.
Rzym. Londyn. Nowy Jork.
Rytuał kontroli paszportowej i odbioru bagażu na lotnisku Kenne- dy'ego odbył
się tak szybko, że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem coś mnie nie
ominęło. Gdzie uzbrojeni po zęby żołnierze? Gdzie psy? Kilometrowe kolejki?
Kontrola osobista? Gdzie się podziały stoły, na których otwierano bagaż i nożem
rozcinano podszewkę? Przeszedłem wyłożonym marmurem korytarzem, potem w
górę i znowu w dół ruchomymi schodami, aż dotarłem do ogromnej sali
519przylotów, która, choć właśnie z dwóch samolotów wylały się tłumy
pasażerów, sprawiała wrażenie wypełnionej jedynie w połowie. Nie było nikogo, kto
poprowadziłby nas za rękę do kolejnego punktu.
Zanim się zorientowałem, znalazłem się na zewnątrz sterylnego, wyciszonego
inkubatora odprawy celnej. Automatyczne drzwi zamknęły się za mną ze świstem,
jakby odcinając przyjezdnych od zaraźliwej kakofonii przewalających się tłumów
odgrodzonych od gości metalową barierką.
Pewna Ghanka, której kwiecista suknia i chusta nadawały na lotnisku w
Nairobi iście królewski wygląd, wyszła z odprawy tuż za mną. Byliśmy obydwoje
wykończeni, zdezorientowani i nieprzygotowani na morze bacznie obserwujących nas
twarzy. Staliśmy, ściskając w ręku brązowe koperty ze zdjęciem rentgenowskim
(jedno z wymagań kontroli paszportowej, którego nikt nie sprawdził), dźwigając na
plecach ciężkie bagaże i patrząc na wszystko szeroko otwartymi oczyma jak zwierzęta,
które zeszły z Arki.
Uderzyło mnie, że miejscowi są różnych kolorów i kształtów, a nie stanowią,
jak oczekiwałem, wielkiej masy białych ludzi. Prześlizgiwały się po nas ich wulgarne,
wścibskie spojrzenia. W oszałamiającej mieszance nowych woni wyczułem zapach
strachu Ghanki. Przysunęła się bliżej mnie. Jacyś mężczyźni w czarnych garniturach
trzymali tabliczki z umieszczonymi na nich nazwiskami. Mieli obojętne spojrzenia,
jak nadzorcy oceniający biodra Ghanki, notujący w myślach przerwę między jej
pierwszym a drugim palcem u nogi, o której wszyscy wiedzą, że jest jedyną
wiarygodną miarą płodności. Wyobraziłem sobie współczesną wersję Środkowego
Szlaku* czarnych kobiet
* Ang. Middle Passage, specyficzny rodzaj tzw. handlu trójkątnego pomiędzy
Starym Światem, Afryką a Nowym Światem. W Środkowym Szlaku chodziło o handel
niewolnikami: statek wypływa! z europejskiego portu i wiózł na pokładzie towary do
Afryki, które, dotarłszy na miejsce, wymieniał na niewolników (nabytych lub
złapanych); Murzynów okręt przewoził następnie przez Atlantyk do Ameryki, gdzie
byli sprzedawani lub wymieniani na surowce; zakupione materiały transportowano
następnie do Europy, aby wytworzyć z nich towary sprzedawane Afryce itd.
520wlokących się noga za nogą w dół trapu i pobrzękujących łańcuchami,
podczas gdy setki par oczu oceniają ich biodra, mięśnie i wypatrują na odsłoniętym
ciele oznak frambezji - syfilisu Starego Świata. Ja zaś - ja byłem nikim, jej eunuchem.
Zezłoszczona aż upuściła torbę.
Dopiero kiedy się schyliłem, żeby jej pomóc, zobaczyłem tabliczkę w rękach
śniadego, brązowookiego mężczyzny. Trzymał ją na wysokości pasa, jak gdyby nie
chcąc się identyfikować z konkurencją w liberii. Jego obszerna koszula wisiała luźno
nad białymi workowatymi spodniami wyglądającymi jak od piżamy. Stroju dopełniały
brązowe sandały włożone na gołe stopy. Litery na jego tabliczce układały się w
MARVIN lub może MARMEN, albo MARTIN. Drugie słowo brzmiało: STONE.
- Czy to ma być „Marion"? - zagadnąłem.
Zmierzył mnie od góry do dołu, a potem odwrócił głowę, jakbym nie był godny
odpowiedzi. Ghanka krzyknęła z radości, rozpoznawszy swoją rodzinę, i pobiegła do
niej.
- Przepraszam - powiedziałem, przesuwając się tak, żeby mnie widział. -
Nazywam się Marion Stone. Do Matki Bożej Nieustającej Pomocy?
- Marion to dziewczyna! - odparł gardłowym, topornym akcentem.
- Nie tym razem - powiedziałem. - Dostałem imię po Marionie Sim- sie,
słynnym ginekologu.
W Central Parku, u zbiegu Sto Trzeciej ulicy i Piątej Alei, znajdowała się
(według Encyclopaedia Bńtannica) statua Mariona Simsa, która, o ile mi wiadomo,
stanowiła punkt orientacyjny dla kierowców taksówek. Sims rozpoczął pracę naukową
w Alabamie, ale udane operacje przetok przeniosły go do Nowego Jorku, gdzie
otworzył Woman's Hospital, a następnie szpital dla chorych na raka, który później
przeistoczył się w Memorial Sloan- Kettering Cancer Center.
- Ginekolog powinien być kobietą! - wychrypiał, jakbym złamał fundamentalną
zasadę rządzącą, światem.
- Cóż, Sims nie był i ja też nie jestem.
- Nie jesteś ginekologiem?
521- Chodziło mi o to, że nie jestem kobietą. I nie, nie jestem ginekologiem.
Pogubił się.
- Kis oomak - powiedział w końcu. Znałem arabski na tyle, by zrozumieć, że
właśnie użył pewnego ginekologicznego terminu w odniesieniu do mojej matki.
Ubrani w czarne garnitury kierowcy wiedli swoich pasażerów do lśniących
czarnych aut, lecz mój człowiek zaprowadził mnie do wielkiej żółtej taksówki. Chwilę
później wyjeżdżaliśmy z lotniska Kennedy'ego i kierowaliśmy się w stronę Bronksu.
Włączyliśmy się do ruchu na autostradzie z astronomiczną dla mnie prędkością i
gładko wpasowaliśmy się w ciąg pędzących wozów. „Marionie, podróż odrzutowcem
uszkodziła ci bębenki w uszach", powiedziałem sam do siebie, ponieważ cisza była
wręcz nierzeczywista. W Afryce samochody poruszają się napędzane nie benzyną, ale
skrzeczeniem i trąbieniem klaksonów. Tu było inaczej: auta sunęły bezgłośnie jak
ławica ryb. Słyszałem jedynie miarowe szuuu gumy po asfalcie lub betonie.
Superorganizm. Biolodzy ukuli to pojęcie, aby opisać gigantyczne mrowiska
naszych afrykańskich mrówek, twierdząc, że świadomość i inteligencja tych stworzeń
nie zasadza się na zdolnościach jednostki, lecz polega na kolektywizacji mrówczego
umysłu. Ciągnące się po horyzont smugi czerwonych świateł, które otaczały nas, gdy
0 świcie kluczyliśmy arteriami Nowego Jorku, przywiodły mi na myśl
superorganizm. Pojedyncze pojazdy z pewnością podlegają jakiemuś wyższemu
ładowi i celowi. Tego ranka usłyszałem pomruk i poczułem oddech superorganizmu.
Myślę, że jest to coś, co słyszą jedynie imigranci, w dodatku tylko ci, którzy są tu po
raz pierwszy, ale
1 to przez krótką chwilę. Zanim nauczyłem się mówić: „Duży numer siedem na
żytnim. Z serem. Bez sałaty", po dźwięku nie został ślad. Stał się częścią tego, co
umysł klasyfikował jako ciszę. Zostałeś częścią superorganizmu.
522Sylwetka tego najsłynniejszego miasta - podwójny wykrzyknik z jednej
strony, zabawka do wspinania się King Konga z drugiej - była mi dobrze znana.
Charles Bronson, Gene Hackman, Clint Eastwood, Empire Theater i Cinema Adowa
zadbali o to. W swej nieposkromionej pysze uznałem, że obejrzawszy pewną dawkę
tego rodzaju filmów, rozumiem Amerykę. Ale pycha, jaką teraz oglądałem, była pychą
samej Ameryki, i to na odpowiednio większą skalę. Zobaczyłem ją w stalowych
mostach rozpiętych nad wodami, w autostradach zapętla- jących się jedna wokół
drugiej jak tasiemce. Oznaką pychy był prędkościomierz w mojej taksówce, większy
niż kierownica, jakby Dali złapał okrągłą tarczę za uszy i rozciągnął ją. Pyszna była
wskazówka pokazująca siedemdziesiąt mil na godzinę, czyli trochę ponad sto dziesięć
kilometrów, prędkość niewyobrażalną w naszym wiernym volkswage- nie - nawet
gdyby udało nam się znaleźć drogę, na której dałoby się tak rozpędzić.
Jaki ludzki język potrafi ogarnąć to przemieszczenie, tę nieznośną marność
własnego bytu w obliczu superorganizmu, uczucie tonięcia, kurczenia się pod
wpływem demonstracji potęgi stali i światła? Miałem wrażenie, jak gdyby wszystko,
co do tej pory w życiu robiłem, przestało się liczyć. Jak gdyby moja przeszłość okazała
się stratą czasu, gestykulowaniem w zwolnionym tempie, ponieważ to, co uważałem
za rzadkie i cenne, było w rzeczy samej powszechne i tanie, a to, co w moich oczach
stanowiło szybki postęp, przebiegało w tempie pełznącego lodowca.
Obserwator, ten archiwista, kronikarz wydarzeń, objawił mi się w taksówce.
Wskazówki mojego zegarka stały się elastyczne, podczas gdy ja usiłowałem wyryć
doznania w pamięci. Musisz to zapamiętać. To wszystko, co mam, co kiedykolwiek
miałem, jedyna waluta, jedyny dowód, że żyję.
Pamięć.
Siedziałem sam na tylnym siedzeniu taksówki K.L. Hamida z bagażem pod
ręką. Od kierowcy oddzielała mnie porysowana ścianka
523z pleksiglasu. Dwóch obcych sobie ludzi, odizolowanych i oddalonych od
siebie, w samochodzie tak szerokim, że tylne siedzenie pomieściłoby piątkę pasażerów
i jeszcze dwie owce.
Jechaliśmy tak szybko, że byłem spięty. Bałem się, że wpadniemy na jakieś
dziecko suszące na gorącym asfalcie krowie placki albo że jakaś krowa lub koza
wkroczy bezceremonialnie na jezdnię. Ale nie widziałem żadnych zwierząt ani też
żadnych ludzi, poza tymi w autach.
Okrągłą głowę Hamida pokrywały gęste czarne loki. Na zdjęciu w laminowanej
licencji przyczepionej obok licznika uchwycono zaskoczenie. Widać było wyraźnie
białka oczu. Uznałem, że zrobiono mu tę fotografię w dniu, kiedy wylądował w
Ameryce i zobaczył, i poczuł to samo co ja.
Dlatego tak bardzo mnie uraziłajego nieuprzejmość. Nawet nie miał ochoty
spojrzeć w moją stronę. Być może kiedy prowadzi się taksówkę od tak dawna, pasażer
staje się jedynie obiektem zdefiniowanym przez cel podróży, podobnie jak pacjenci
(jeśli nie jest się ostrożnym) stają się obiektami, o których mówimy: „stopa
cukrzycowa w łóżku numer dwa" lub „zawał mięśnia sercowego w łóżku numer trzy".
Czy Hamid doszedł do wniosku, że gdyby na mnie spojrzał, oczekiwałbym od
niego wsparcia? Czy uważał, że będę go prosił o objaśnienie każdego widoku, aby
złagodzić swój strach? Jeśli tak, to miał rację.
„W takim razie - powiedziałem do siebie - milczenie Hamida powinno być
pouczające, powinno być swego rodzaju napomnieniem, łagodnym ostrzeżeniem ze
strony kogoś, kto przybył do tego kraju wcześniejszym statkiem: »Ej, ty! Słuchaj!
Niezależność i odporność! Oto, czego przybysz tu potrzebuje. Niech cię nie zwiedzie
ten ciągły ruch. Nie odwołuj się do superorganizmu. Nie, nie. W Ameryce funkcjonuje
się w pojedynkę. Zacznij już teraz«". Tak brzmiał jego przekaz. Taki sens miała jego
gburowatość: „Znajdź w sobie dość odwagi albo daj się wchłonąć".
Uśmiechnąłem się i rozluźniłem, pozwalając, by krajobraz leniwie przesuwał
się za oknem. Zrozumienie tego wymagało wielkiego
524wysiłku. Uderzyłem dłonią w siedzenie i głośno wypowiedziałem to, o czym
myślałem.
- Tak jest, Hamid. Napnij cięciwę odwagi - powiedziałem, przywołując pamięć
o Ghoshu, który nigdy nie zobaczył tego, co teraz widziałem, nigdy nie miał okazji
wsłuchać się w superorganizm. Z jak wielką radością powitałby to nowe
doświadczenie.
Hamid na dźwięk mojego głosu rzucił na mnie okiem w lusterku, potem
popatrzył na drogę, a potem znowu na mnie. Pierwszy kontakt wzrokowy! Chyba
dopiero wtedy zrozumiał, że nie wiezie worka ziemniaków.
- Dziękuję ci, Hamidzie - powiedziałem.
- Co? Co mówisz?
- Powiedziałem: „Dziękuję".
- Nie, wcześniej!
- Ach, to. To z Makbeta - odparłem, zbliżając twarz do pleksiglasu, spragniony
rozmowy. - Słowa Lady Makbet. Mój ojciec często powtarzał: „Napnij cięciwę
odwagi".
Milczał, patrząc to na drogę, to na moje odbicie w lusterku wstecznym.
Wreszcie wypalił:
- Obrażasz mnie?
- Słucham? Nie. Nie! Właściwie mówiłem do siebie. To jak...
- Zapnij? A sam się zapnij! - powiedział.
Opadła mi szczęka. Czy to możliwe być tak zupełnie niezrozumianym? Jego
twarz w lusterku posłużyła mi za odpowiedź: można. Osunąłem się na siedzenie i
pokręciłem z rezygnacją głową. Musiałem się roześmiać. Pomyśleć, że można błędnie
odczytać słowa Ghosha, a w zasadzie Lady Makbet!
Hamid wciąż mi się przyglądał. Mrugnąłem do niego.
Zobaczyłem, że sięga do schowka. Wyciągnął pistolet. Zaczął nim wymachiwać
za ścianką z pleksiglasu, pokazując mi go ze wszystkich stron, jakby próbował mi go
zhandlować albo udowodnić, że trzyma
525w ręku prawdziwą broń, a nie plastikową zabawkę (chociaż pukawka
właśnie tak wyglądała).
- Myślisz, że żartuję? - powiedział ze złośliwym wyrazem twarzy, jak gdyby
przedmiot w jego dłoni uczynił z niego nie dowcipnisia, lecz filozofa.
Nie miałem zamiaru dolewać oliwy do ognia. Nie uważam, żebym był
lekkomyślny albo odważny, ale uznałem ten jego rewolwer za żałosny i nie wierzyłem
- właściwie to byłem pewien - że mógłby go użyć. To było przezabawne. Broń nie była
mi obca, w końcu zrobiłem człowiekowi dziurę w brzuchu pistoletem dwa razy
większym od tego. Wrzuciłem broń i jej właściciela do bagna (nadal każdej nocy groził
mi, że się z niego wydostanie). Zaledwie cztery miesiące temu operowałem
partyzantów podziurawionych kulami. Ta jego pukawka, w kontekście Ameryki, w
której na autostradzie samochody stoją w korku, gdzie na odprawie celnej nie
otwierają twojej walizki, wydawała się niczym więcej jak rekwizytem, kosmicznym
żartem. Czy naprawdę nie mogłem dostać porządnego kierowcy Amerykanina? A jeśli
nie, to może chociaż ten kierowca mógłby wymachiwać pistoletem, którego nie
powstydziłby się Brudny Harry? Po co uciekać z Addis Abeby, z Asmary, z Chartumu i
porzucać Nairobi - tylko żeby zobaczyć to?
Pierworodni dysponują głębokimi pokładami cierpliwości. Ale w pewnym
momencie kropla przelewa czarę i choć starasz się nad sobą zapanować, mówisz: „Do
diabła z cierpliwością. A niech sobie wierzą w ten swój zafałszowany świat". Twoim
zadaniem jest ocalić siebie samego przed skokiem w tę ich otchłań. Osiągnięcie tego
punktu, tego absurdalnego poziomu, wiąże się z ulgą, ponieważ wówczas stajesz się
wolny i wiesz, że niczego im nie zawdzięczasz. Doszedłem do tego z Hamidem. Moim
ciałem wstrząsnęły spazmy śmiechu. Zmęczenie, zmiana czasu, dezorientacja -
wszystko to razem sprawiło, że uznałem sytuację za zabawną.
526Hamid użył czasownika screw w zupełnie innym znaczeniu niż Szekspir*.
Sposób, w jaki wymówił to słowo, przypomniał mi o historyjce, która krążyła między
nami, nastolatkami, gdy miałem jeszcze więcej pryszczy niż zdrowego rozsądku i
więcej ciekawości niż rzeczywistej wiedzy o seksie. Mit o pięknej blondynce i jej
bracie, których można było spotkać na lotnisku po wylądowaniu w Ameryce. Propo-
nowali ci podwózkę, zabierali do domu na drinka, a potem brat zaczynał wymachiwać
bronią i krzyczeć: „Albo przelecisz moją siostrę, albo umrzesz!". Długo po tym, jak się
zorientowałem, że ta opowieść jest wierutną bzdurą, uwielbiałem zawarty w niej
ładunek fantastycznego komizmu. Albo przelecisz moją siostrę, albo umrzesz] Oto
więc przyleciałem do Ameryki i miałem swojego faceta wymachującego bronią. Ża-
łowałem, że nie mogę o tym opowiedzieć Gaby'emu, koledze ze szkoły, który jako
pierwszy sprzedał nam tę historyjkę. Przewrotny impuls nakazał mi powtórzyć w tym
momencie hasło, którym jako dzieciaki uwielbialiśmy się przerzucać, to wyzwanie, tę
zawoalowaną groźbę, choć skręcałem się ze śmiechu:
- Bracie, odłóż broń, przelecę twoją siostrę za darmo.
Nie wiem, czy wyczuł moją zmianę nastroju i brzmienia głosu ani nawet czy
mnie usłyszał. Możliwe, że uznał po prostu, że z takim szaleńcem jak ja nie warto
zadzierać. W każdym razie odłożył pistolet.
Żelazna brama Matki Bożej Nieustającej Pomocy była otwarta na oścież.
Doktor Abramovitz, szef oddziału chirurgii, miał odbyć ze mną rozmowę o dziesiątej
rano. Zaplanowałem sobie, że kiedy skończę spotkanie z nim, pojadę taksówką do
Queens i dopiero wtedy poszukam
* Szekspir napisał: „Screw your courage to the sticking place", co Stanisław
Barańczak przełożył jako: „Napnij tylko cięciwę odwagi" (patrz przypis w rozdziale
20). Czasownik screw mieści pełen zestaw znaczeń: przykręcić, przymocować,
doczepić, przypiąć, ale też walić, pieprzyć, zerżnąć, posunąć, przelecieć - w kontekście
jak najbardziej seksualnym - stąd nieporozumienie.
527sobie hotelu, w którym podejmę walkę ze zmęczeniem podróżą. Na
najbliższe kilka dni miałem już umówione rozmowy w Queens, Jersey City, Newark i
na Coney Island.
Kiedy taksówka Hamida zatrzymała się przed bramą, podszedł do nas
mężczyzna o imieniu LOUIS wyhaftowanym na niebieskim fartuchu.
- Lou Pomeranz, główny dozorca Matki Bożej Nieustającej Pomocy -
powiedział, ściskając mi dłoń. Z kieszeni na piersiach wystawała mu miękka paczka
salemów. Miał wydatny tors i piersi prawie jak u kobiety. - Grasz w krykieta?
- Tak.
- Batsman czy bowler?
- Wicketkeeper i opening batsman. - Spuścizna po Ghoshu.
- To dobrze! Witaj w Matce Bożej. Mam nadzieję, że będziesz zadowolony -
powiedział Pomeranz. Wręczył mi plik dokumentów. - To twoja umowa. Pokażę ci
kwatery stażystów, to sobie usiądziesz i podpiszesz. Srebrny klucz jest do głównego
wejścia. Złoty klucz jest do twojego pokoju. Oto twój tymczasowy identyfikator. Kiedy
kadry zrobią ci zdjęcie, dostaniesz normalny identyfikator.
Podniósł moją walizkę i ruszył do przodu. Poszedłem za nim.
- Ale... - zacząłem, żonglując rzeczami, które trzymałem w ręku, i próbując
sięgnąć po list do kieszeni płaszcza. Pokazałem mu go. - Nie chciałbym robić
zamieszania, ale przyjechałem tylko na rozmowę z doktorem Abramovitzem.
- Z Popsym? - Zarechotał. - E tam! Popsy nie przeprowadza rozmów. Widzisz
ten podpis? - Popukał w list jak w kawałek drewna. - To pismo siostry Magdy. -
Spojrzał na mnie i błysnął zębami w uśmiechu. - Rozmowa? Zapomnij. Taksówka była
opłacona. Normalnie zapłaciłbyś fortunę. Jesteś zatrudniony. Dałem ci umowę, tak?
Przyjęliśmy cię!
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Eli Harris, baptysta z Houston, zasugerował, że
powinienem złożyć aplikację do określonych szpitali w Nowym Jorku i New Jersey z
prośbą o przyjęcie na staż dla chirurgów.
528Harris najwyraźniej wiedział, co robi, ponieważ wkrótce po tym, jak
złożyłem papiery, do Nairobi przyszedł telegram od Popsy'ego (a może raczej od
siostry Magdy) z zaproszeniem na rozmowę. Niedługo później dotarły list i broszura.
Wszystkie szpitale, których nazwy podsunął mi Harris, odpowiedziały prawie
natychmiast, zaledwie w ciągu kilku dni.
- Panie Pomeranz, czy jest pan pewien, że zostałem zatrudniony? O staż u
państwa musi się ubiegać wielu kandydatów. Z pewnością papiery składa też wielu
amerykańskich studentów medycyny.
Louis zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na mnie. Roześmiał się.
- Ha! A to dobre, doktorku. Amerykańscy studenci medycyny? Ciekawe, jak
wyglądają.
Okrążył nieczynną, upstrzoną odchodami gołębi fontannę, która przypominała
imponującą konstrukcję odmalowaną z rozmachem w broszurze, z tą różnicą, że
zrobiony z brązu wielebny, który stanowił centralny element fontanny, tu
niebezpiecznie przechylał się do przodu. Na twarzy wielebnego zaznaczał się upływ
czasu, zupełnie jak na obliczu Sfinksa. W broszurze nie widać było również żelaznego
pręta spinającego talię wielebnego z brzegiem fontanny, tak żeby się nie przewrócił.
Wyglądało to, jakby wielebny podpierał się monstrualnie długim fallusem.
- Panie Pomeranz...
- Wiem. Wygląda jak jego ptaszek - powiedział, rzężąc. - Zamierzamy się tym
zająć.
- Nie o to mi...
- Mów do mnie: Louis.
- Louis... czy jesteś pewien, że to o mnie chodzi? Marion? Marion Stone?
Zatrzymał się.
- Doktorku, spójrz no w umowę, dobra? Moje nazwisko widniało na samej
górze.
- Jeśli to jesteś ty, to znaczy, że spodziewałem się ujrzeć właśnie ciebie. - Nagle
posmutniał. - Zdałeś ECFMG, no nie?
529Zdany egzamin przed ECFMG - Educational Commission for Foreign
Medical Graduates (Komisja Edukacyjna do spraw Zagranicznych Absolwentów
Studiów Medycznych) - stwierdzał, że mam wiedzę i kwalifikacje niezbędne do
podjęcia szkolenia podyplomowego w Ameryce.
- Tak, zdałem.
- No więc o co biega?... Czekaj no. Zaraz, chwila. Nie chcesz mi chyba
powiedzieć, że dorwały się do ciebie te sukinkoty z Coney Island i Jersey? Przysłali ci
umowę? Sukinsyny! Mówiłem siostrze Magdzie, że też powinniśmy tak robić: wysyłać
umowę bez zapoznania się z nabytkiem. Taksówka to jej pomysł, ale widać to za mało.
- Podszedł do mnie bliżej. - Doktorku, pozwól, że powiem ci coś o tych miejscach.
Tam jest okropnie. - Louisowi zabrakło tchu. Zapłonął gniewem. Zmrużył kaprawe
oczka. - Powiem ci coś jeszcze: dam ci pokój narożny w kwaterach stażystów. Ma
nieduży balkon. Co ty na to?
- Nie, nie. Bo widzisz...
- Chodzi o tych z Lincoln- Misericordia? Z Harlemu? Z Newark? Rozglądasz się
za najlepszą ofertą?
- Nie, zapewniam cię...
- Posłuchaj, doktorku, skończmy z tymi gierkami. Powiesz mi: tak czy nie,
chcesz ten staż czy go nie chcesz? - Oparł dłonie na biodrach i stał, ciężko dysząc.
- Nie, to znaczy tak... Owszem, jestem umówiony na rozmowę w innych
miejscach... To dopiero mój pierwszy przystanek. Ale szczerze powiedziawszy...
wydawało mi się, że nie będzie łatwo dostać się na staż... Chciałbym z ochotą... Tak!
- Dobrze! No to podpisz tę cholerną umowę na miłość boską - żebym chociaż
był katolikiem!
Zatrzymałem się obok fontanny i podpisałem.
- Witaj w Matce Bożej, doktorku - powiedział Louis z ulgą, wyrywając mi z ręki
umowę i ściskając moją dłoń. Zrobił szeroki gest w stronę otaczających nas
budynków. - Oto jedyne miejsce, w jakim kiedykolwiek
530pracowałem. Pierwsza praca po służbie... i pewnie ostatnia. Widziałem
doktorków takich jak ty, przychodzili i odchodzili. A tak. Z Bombaju, Puny, Dżajpuru,
Ahmadabadu, Karaczi, co tylko zechcesz. Nigdy wcześniej nie mieliśmy nikogo z
Afryki. Myślałem, że będziesz wyglądał trochę inaczej. Powiem ci, że nieźle żeśmy ich
zajeździli. Ale dali z siebie wszystko. I dużo się tutaj nauczyli. Uwielbiałem ich.
Uwielbiałem ich jedzenie. Nawet nauczyli mnie miłości do krykieta. Przepadam za
nim. Słuchaj, baseball nawet się nie umywa do krykieta. Moi chłopcy pojechali w
świat - powiedział, pokazując ponad ogrodzeniem. - Zgarniają gruby szmal w
Kentucky albo w Dakocie Południowej - wszędzie tam, gdzie naprawdę potrzeba
lekarzy. Doktor Singh wysłał mi bilet na samolot do El Paso, żebym przyleciał na ślub
jego córki. Jeśli jest akurat w Nowym Jorku, przyjeżdża w odwiedziny. Mamy drużynę
Old Boys Eleven, która gra z nami co roku. Old Boys wybudowali nam nowe boisko i
siatkę. Szczycą się tym, że są „Wu Ef' - Wiecznymi Frajerami - tak nazywamy naszych
wychowanków. Podjeżdżają tu swoimi wypa- sionymi brykami. Ja im mówię: „Nie
zadzierać mi tu nosa. Pamiętam, jak byliście ciemni jak tabaka w rogu. Pamiętam, jak
nie potrafiliśmy zrozumieć, co do nas mówicie. A teraz - spójrzcie tylko na siebie!".
To, co do tej pory zobaczyłem w Matce Bożej Nieustającej Pomocy, zrobiło na
mnie wrażenie. Szpital wybudowano na planie litery L, przy czym dłuższe ramię miało
siedem kondygnacji, a jego okna wychodziły na ulicę, od której teren szpitala
oddzielał mur. Krótsze ramię było nowsze i liczyło tylko cztery piętra, ale miało za to
na dachu lądowisko dla śmigłowca. Wyłożony dachówką dach starszej części wygiął
się w siodło pomiędzy kominami, zaś środkowe piętra delikatnie się wybrzuszyły.
Ozdobne kratownice pod okapem dachu skorodowały i nabrały zgniłozielonej barwy.
Rdza spłynęła po ceglanej ścianie jak tusz do rzęs, tworząc smugi równoległe do
rynien. Nad wejściem sterczał samotny gargulec, jego brat bliźniak po drugiej stronie
został zredukowany do postaci bezkształtnego guza. Ja, przybysz z Afryki, nie
ujrzałem w tym oznak upadku, a jedynie kurz historii.
531- Imponujący - powiedziałem.
- Nic takiego, ale dom to dom, tak? - odparł Pomeranz, spoglądając na
budynek z nieskrywanym uwielbieniem.
Istniały bez wątpienia inne szpitale, nowsze i bardziej okazałe, przynajmniej
jeśli wierzyło się broszurom, ale - o czym się właśnie przekonywałem - broszurom nie
należało ufać.
Z boku głównego budynku szpitala, oddalony od niego jakieś pięćdziesiąt
metrów, stał dwupiętrowy budynek pracowniczy, do którego zaprowadził mnie
Pomeranz. Na przeszklonych drzwiach prowadzących do holu ktoś przyczepił
napisaną odręcznie czarnym mazakiem na żółtej kartce wielkości A4 informację:
Indie kontra Australia, drugi mecz, Brisbane Transmisja w pokoju B.C.
Gandhiego
(Zapraszamy Pakistańczyków, Lankijczyków, Banglijczyków
i Antylczyków, ale jeśli kibicujesz Australii, szefostwo rezerwuje sobie prawo,
by cię wyprosić)
Piątek, 11 lipca 1980 roku, 19:00 (10 dolarów od osoby. Proszę przynieść
napoje i mięsne dania,
powtarzam: wyłącznie mięsne dania. Jeśli żarcie się nie ruszało, zanim zostało
ugotowane, niech spada!!!
Mile widziane samotne panie. Krzesła są.
Jeśli przychodzisz z małżonką, płacisz 10 dolarów. Plus własne krzesło) B.C.
Gandhinesan, doktor medycyny,
Kapitan Our Lady's Eleven, Komisarz do spraw krykieta przy Matce Bożej
Nieustającej Pomocy
W holu poczułem kolendrę i kmin, zapachy jakże znajome z kuchni Al- maz. Na
schodach wciągnąłem aromat dokładnie tego samego kadzidła, które Hema zapalała
każdego ranka. Na półpiętrze między pierwszym a drugim piętrem usłyszałem ciche
buczenie Supmbhatam śpiewanej przez M.S. Subbulakshmi, a także dobiegający z
innego pokoju dźwięk
532dzwonków towarzyszących obrzędowi pudźa. Poczułem tęsknotę za do-
mem. Zatrzymaliśmy się, żeby Pomeranz mógł złapać trochę tchu.
- Na obydwu piętrach musieliśmy zamontować ogromne wentylatory w
okapach nad kuchenkami. Inaczej się nie dało! Nie szło wytrzymać, kiedy wszyscy
zaczynali gotować tę swoją masalę!
Na schodach, zbiegając wielkimi susami, pojawił się wysoki, przystojny Hindus
z długimi, wciąż mokrymi po prysznicu włosami. Miał duże, mocne zęby, uśmiech
zwycięzcy i używał wody po goleniu, która pachniała wprost niebiańsko. (Później
dowiedziałem się, że to był Brut).
- B.C. Gandhinesan - powiedział, wyciągając do mnie rękę.
- Marion Stone.
- Doskonale! Możesz do mnie mówić B.C. albo Gandhi - oświadczył, ściskając
mi dłoń. - Albo kapitanie. Czy ty...?
- Wicketkeeper - wtrącił Pomeranz z triumfalną miną. - I opening batsman.
B.C. Gandhi klepnął się w czoło i zatoczył.
- Bóg jest wielki! Cudownie! Potrafisz bronić wickety przed pace bowlerem?
Prawdziwym pace bowlerem?
- Takich lubię najbardziej - odparłem.
- Wybornie! Jestem na czwartym roku stażu. W przyszłym roku będę szefem
rezydentów. Obecnie Deepak jest naszym szefem rezydentów. Jestem też kapitanem
Our Lady's Eleven. Dwa razy z rzędu wygraliśmy puchar na zawodach
międzyszpitalnych, dopóki w zeszłym roku te chutya z programu stażowego, których
nazwisk nie wymienię, nie sprowadziły batsmana z Hajdarabadu. Zawodnik na pozio-
mie ligi zawodowej. Straciłem przez niego sporą sumkę. Przez cały rok wychodziłem z
długów
- Palanty - dodał Louis ponuro, mając na myśli, jak sądzę, jakiś inny program
stażowy. - Powinno się im odebrać tę ostatnią wygraną.
- Okazało się, że mają świetnego batsmana, ale niestety nie lekarza - wyjaśnił
B.C. - Gnojek był specem od kserokopiarek. Ale na
533papierze, na mocy statutu Nowego Jorku, w czasie, gdyśmy z nimi grali, byl
doktorem, Lou. Więc zapomnij o kasie.
- Chujki - powiedział Lou. - Rozwalili nas.
- W tym roku mamy własną tajną broń - wyznał mi B.C., pocieszającym gestem
obejmując Lou. - Osobiście poleciałem na Trynidad z jednym z Old Boys, żeby
zrekrutować tego gracza. Wkrótce go poznasz. Nestor. Wysoki, silny koleś. Sto
dziewięćdziesiąt centymetrów. Fast bowler, new- ball bowler, seam bowler, body- line
bowler, co tylko zechcesz. Ale żaden z nas nie daje przy nim rady z wicketami - mor-
dercze tempo. Teraz, z tobą, rozłożymy tych chutya na łopatki i puchar będzie nasz.
Idź odpocznij, Marionie. Widzimy się za dwadzieścia cztery godziny na
treningu.Rozdział 39
Lek na wszelkie zło
Pacjent na stole. Na co czekamy? Kto się nim zajmuje? - zapytał doktor
Ronaldo. - Ja - odpowiedziałem.
Ronaldo zakręcił pokrętłem na wózku z aparaturą kontrolującą znieczulenie
ogólne, jakby informacja, którą uzyskał, usprawiedliwiała zmianę mieszanki.
- Deepak jest moim opiekunem - dodałem, ale Ronaldo mnie zignorował.
Siostra Ruth, pielęgniarka instrumentariuszka, kręcąc głową, odsłoniła tacę z
narzędziami.
- Obawiam się, że nic z tego. Właśnie dzwonił Popsy. On chce operować.
Marionie, lepiej przejdź na tę stronę.
- Popsy! Boże, dopomóż - stwierdził doktor Ronaldo, uderzając się otwartą
dłonią w policzek. - Zdejmijcie zegar. Zadzwońcie do mojej żony. Spóźnię się na
kolację.
Wyczułem zapach Bruta, a potem tytoniu, jakiego używają w win- stonach. Po
chwili B.C. Gandhi był już obok mnie. Pewnie ostatni raz zaciągnął się w przebieralni.
535- Wiem, słyszałem - powiedział, zanim zdążyłem się odezwać. - Robię
woreczek żółciowy w sali obok. Słuchaj, Marionie. Jeśli Deepak nie zjawi się tutaj
przed Popsym, będziesz miał za zadanie... pobrudzić staruszka, jak tylko sięgnie po
skalpel.
- Że co? Niby jak?
- Nie wiem. Podrap się po tyłku i dotknij jego rękawiczki. Cwany z ciebie
gnojek, wymyślisz coś. Nie pozwól mu dorwać się do pacjenta, okej? - I już go nie
było.
- Mówił poważnie? - zapytałem. Ronaldo odparł:
- Gandhi nigdy nie mówi poważnie. Ale ma rację. Pobrudź go. Odwróciłem się
do siostry Ruth w nadziei, że pospieszy mi z pomocą.
- Módl się o wstawiennictwo Matki Bożej - powiedziała. - 1 pobrudź go.
Trwał dwunasty tydzień mojego stażu chirurgicznego w szpitalu Matki Bożej
Nieustającej Pomocy.
Nie miałem pojęcia, że przez te trzy miesiące półgodzinna jazda taksówką z
lotniska do Bronksu będzie dla mnie jedyną okazją do zobaczenia Ameryki.
Zaledwie po tygodniu spędzonym w szpitalu miałem wrażenie, że nie jestem w
Ameryce, ale w zupełnie innym kraju. Moim światem była kraina fluorescencyjnych
lamp, w której dzień i noc wyglądały tak samo i której ponad połowa mieszkańców
mówiła po hiszpańsku. Gdy odzywali się po angielsku, nie była to mowa, jakiej
spodziewałbym się po obywatelach kraju George'a Washingtona i Abrahama
Lincolna. Potomkowie pasażerów „Mayflower" najwyraźniej jeszcze nie dotarli w te
okolice.
Trzy miesiące w Matce Bożej Nieustającej Pomocy minęły z prędkością
błyskawicy. W porównaniu z normami obowiązującymi w innych amerykańskich
szpitalach, w naszym brakowało rąk do pracy, ale z drugiej strony, nie wiedziałem, ile
wynosi norma. W szpitalu Missing
536w najlepszych czasach pracowało czterech, pięciu lekarzy; tutaj mieliśmy
trzykrotnie więcej samych tylko chirurgów. Ale do szpitala Matki Bożej Nieustającej
Pomocy trafiało też znacznie więcej pacjentów. Mieliśmy na oddziale intensywnej
terapii tak wielu pacjentów ze skomplikowanymi urazami, żyjących dzięki
podłączeniu do respiratora, przeprowadzaliśmy tak wiele badań laboratoryjnych i
mieliśmy takie mnóstwo roboty papierkowej, że praca tutaj okazała się kompletnie
innym doświadczeniem niż w Missing, gdzie Hema i Ghosh rzadko kiedy wpisywali
cokolwiek do karty - najczęściej tylko jakieś tajemnicze znaczki, resztę pozostawiając
pielęgniarkom. Dowiedziałem się, że te ciche, długie amerykańskie auta, te unoszące
się nad ziemią salony na kółkach, powodują potworne obrażenia podczas wypadków.
Sanitariusze przywozili do nas ofiary, zanim jeszcze przestały się kręcić koła
wywróconego wraku. Ratowali ludzi, jakich nigdy nie uświadczylibyśmy w Missing,
ponieważ nikt nie zabierałby ich do szpitala. Tutaj uznanie człowieka za ofiarę, której
nie można już pomóc, nie mieściło się w głowie ani policjantom, ani strażakom, ani
lekarzom.
W Matce Bożej pełniliśmy dyżury co drugą noc. Nie miałem czasu, by
odczuwać tęsknotę za domem. Mój typowy dzień zaczynał się wczesnym rankiem
obchodem z szefem zespołu B.C. Gandhim. Następnie mój zespół i inne zespoły
chirurgiczne spotykały się o wpół do siódmej, żeby wspólnie zrobić oficjalny obchód
pod przewodnictwem szefa rezydentów Deepaka Jesudassa. Jeśli wypadał dzień
operacji, czyli wtorek lub piątek, my, stażyści, dyżurowaliśmy na poszczególnych
oddziałach i na oddziale pomocy doraźnej. Robiliśmy, co do nas należało, aż do
późnego popołudnia. Następnie, jeżeli byłem akurat na dyżurze, kontynuowałem
pracę w nocy, przyjmując nagłe przypadki i zajmując się już leżącymi w szpitalu
pacjentami, zarówno moimi, jak i moich kolegów, tych, którzy tej nocy nie mieli
dyżuru. Podczas dyżuru istniała szansa, że będziemy mieli okazję asystować przy
operacji, a nawet operować jako stażyści. Rzadko się zdarzało, byśmy mogli
537sobie pospać. Zresztą nawet nie próbowałem tego robić. Następnego dnia
pracowaliśmy do późnego popołudnia, a potem wreszcie było wolne. Kiedy miałem
wolną noc, jedyne, o czym marzyłem, to rzucić się na łóżko i zapaść w głęboki sen.
Rano cykl zaczynał się od nowa. Mój starszy doświadczeniem kolega B.C. Gandhi
zapytał mnie pewnego razu późną nocą, gdy obaj byliśmy już mocno skołowani
brakiem snu:
- Wiesz, jakie są wady pełnienia dyżuru co drugą noc?
Pytanie z nieprzewidywalną odpowiedzią. Pokręciłem przecząco głową.
Uśmiechnął się i powiedział:
- Omija cię połowa interesujących pacjentów. Grafik był okrutny,
odczłowieczający, wycieńczający. Uwielbiałem go.
O północy, kiedy korytarze szpitala pustoszały, były w nim takie miejsca, gdzie
światło przygasało, a wówczas dostrzegałem w nich ślady dawnej chwały Matki Bożej
Nieustającej Pomocy - widać ją było w złotych filigranowych zdobieniach wygiętego w
łuk sufitu, w wysokim sklepieniu wiekowego oddziału położniczego, w marmurowej
posadzce holu administracyjnego i w pociągniętej bejcą kopule kaplicy. Matka Boża
Nieustającej Pomocy, niegdyś duma bogatej katolickiej społeczności, a później
służebniczka wspólnoty Żydów z klasy średniej, upodobniła się do otoczenia; służąc
biednym, sama stała się biedna. B.C. Gandhi wyjaśnił mi to następująco:
- Najbiedniejsi obywatele Ameryki są zarazem najbardziej chorzy. Biednych nie
stać na profilaktykę ani na ubezpieczenie. Biedni nie chodzą do lekarza. Przychodzą
do nas dopiero wtedy, kiedy ich stan się mocno pogarsza.
- Kto więc za to wszystko płaci? - zapytałem.
- Rząd, w ramach programów Medicaid i Medicare. Z twoich podatków.
- W takim razie jak to możliwe, że stać nas na helikopter i utrzymanie
lądowiska, skoro jesteśmy tacy biedni?
538Lądowisko na dachu nowszej, czteropiętrowej sekcji, wyposażone w
migające niebieskie światła, a także błyszczący śmigłowiec, który nieustannie
startował z niego i na nim lądował, wydawały się tu nie na miejscu.
- Salah, nie wiesz, że tutaj dąży się do sławy? Że to przemysł numer jeden?
Czasami zapominam, żeś dopiero co zszedł na ląd. Człowieku, za ten helikopter płacą
szpitale, które są naszym przeciwieństwem - bogate szpitale. To ich maszyna, nie
nasza. Tamte szpitale opiekują się bogatymi, ubezpieczonymi. A nawet jeśli któryś z
nich przyjmuje też biednych, to ma przy okazji własną uczelnię albo prywatną klinikę,
które pokryją koszty leczenia. Takie „dbanie o biednych" nobilituje.
- A nasze dbanie o biednych?
- Godne pożałowania. Praca niedotykalnych. Te bogate szpitale z całego
Wschodniego Wybrzeża zrzuciły się na nasze lądowisko, żeby ich śmigłowce mogły tu
przylatywać. Po co? Czas niedokrwienia! Bo widzisz, mamy tu w okolicy mnóstwo
broni, WM i WL - Wściekłych Murzynów i Wściekłych Latynosów, chociaż w gruncie
rzeczy mamy pod dostatkiem wściekłych kolesiów każdej maści, nie wspominając o
zazdrosnych kobietach. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że na ulicy spotkasz
człowieka mającego przy sobie broń niż człowieka, który miałby przy sobie długopis.
Pif! Paf! Tratatata! I tym sposobem trafiają do nas zastępy pacjentów WNC -
Wyłącznie Na Części. Młodzi, poza tym zdrowi, ale w stanie śmierci mózgowej. Serca
w idealnym stanie, wątroby i co tam jeszcze. Gwarantowane, że będą chodzić długo po
tym, jak padnie ci ptaszek. Świetne organy. Świetne do przeszczepu. Przeszczepu,
którego my nie możemy zrobić. Ale możemy utrzymać ich przy życiu, zanim zlecą się
sępy. Łapią organy i już ich nie ma. Następnym razem, kiedy usłyszysz wup- wup-
wup, niech ci się to nie skojarzy z łopatami śmigłowca. Pomyśl raczej o paysa,
kasiorze, dinerol Transplantacja serca kosztuje ile, z pół miliona dolarów? Nerki to
będzie ze sto tysięcy albo i więcej.
- Tyle nam płacą?
539- Nam? Nie płacą nam jebanego centa! Oni sami tyle na tym zarabiają!
Przychodzą, wycinają, biorą, co chcą, pokazują nam środkowy palec i odlatują swoim
świetlistym ptakiem, zostawiając nas na grzbietach wielbłądów. Więc następnym
razem, kiedy usłyszysz helikopter, przyjdź zobaczyć, jak wyglądają sahibowie - władcy
medycyny.
Widziałem ich nieraz w białych fartuchach ozdobionych wyraźnym logo
uniwersytetu na piersi i ramieniu i z tym samym emblematem na chłodniach, igloo na
kółkach, a nawet na śmigłowcu. Widziałem na ich twarzach to samo zmęczenie, które
było również moim udziałem, choć to ich znużenie wydawało mi się jakoś bardziej
szlachetne.
Doktor Ronaldo krzyżował i rozkładał ręce, spoglądając to na zegar, to na drzwi
i wypatrując Popsy'ego. Ułożyłem wyjałowione serwety w doskonały prostokąt,
będący teraz portalem do jamy brzusznej Hugh Waltersa juniora.
Pan Walters, siwiejący dżentelmen, trafił na nasz oddział pomocy doraźnej
tydzień wcześniej. Akurat tamtej konkretnej nocy mieliśmy tak wiele zgłoszeń, że
nosze z chorymi dosłownie wylewały się z oddziału na korytarze. Nieprzebrany tłum
kobiet i mężczyzn zionął alkoholem - z płuc, przez skórę, za pośrednictwem wydzielin
- tak, że oddział śmierdział jak speluna. Mieliśmy dwóch mężczyzn w stanie upojenia
alkoholowego, którzy wymiotowali krwią, ścigając się, który z nich będzie to robił
głośniej. Kiedy zjawił się pan Walters, również wymiotując krwią, niesprawiedliwie
zaklasyfikowałem go jako jednego z nich, towarzysza meneli w zamroczeniu i z
marskością wątroby. Założyłem, że powodem krwawienia są podobne do dżdżownic
żylakowate żyły w jego żołądku podrażnione chorą wątrobą. W przeciągu dwudziestu
czterech godzin włożyłem każdemu z trzech wymiotujących krwią pacjentów
gastroskop do gardła i zajrzałem im do żołądków. Okazało się, że w przeciwieństwie
do pozostałej dwójki, u pana Waltersa nie występuje charakterystyczna wściekła czer-
wień alkoholowego zapalenia żołądka ani też nie ma krwawiących
540żylakowatych żył typowych dla marskości wątroby. Miał za to wielki,
sączący się wrzód żołądka. Pobrałem próbkę tkanki.
Kilka godzin po endoskopii pan Walters cichym, dostojnym głosem ponownie
zapewnił mnie, że nie bierze do ust alkoholu; tym razem mu uwierzyłem. Był
duchownym. Pracował jako nauczyciel w gimnazjum. Zrugałem się w myśli za
wrzucenie go do tego samego worka, co dwóch pijaków. Rozpoczęliśmy intensywne
leczenie jego wrzodu.
Okazało się, że pan Walters wie co nieco o kraju mojego urodzenia.
- Kiedy zginął Kennedy, oglądałem w telewizji jego pogrzeb. Pański cesarz
Hajle Syllasje przebył daleką drogę, żeby wziąć w nim udział. Był tam najniższym
spośród wszystkich mężczyzn, ale zarazem największym. Był jedynym cesarzem.
Jedynym cesarzem. Szedł za trumną w pierwszym rzędzie, na czele wszystkich tych
dygnitarzy. Dzięki niemu poczułem się dumny, że jestem czarny.
W ustach pana Waltersa słowo nabrało wagi i dostojności. Pan Walters
codziennie czytał „New York Timesa". Ta gazeta i Biblia miały swoje stałe miejsce na
stoliku przy jego łóżku.
- Nigdy nie było mnie stać na college. Jedynie na szkołę biblijną. Powtarzam
moim uczniom: „Jeśli będziecie codziennie czytali tę gazetę, będziecie mieli zasób
słownictwa na poziomie doktora filozofii i będziecie wiedzieli więcej niż przeciętny
absolwent college'u. Gwarantuję warn to".
- Słuchają pana? Wystawił w górę palec.
- Co roku znajduje się jedna osoba, która mnie słucha - powiedział,
uśmiechając się szeroko. - Ale dla tej jednej osoby warto to robić. Nawet Jezusowi
udało się zgromadzić zaledwie dwunastkę. Moim celem jest jedna osoba rocznie.
Mimo podania środków zobojętniających kwas i blokerów receptora H2, wrzód
pana Waltersa nadal krwawił. Jego stolec wciąż miał konsystencję i kolor smoły -
niechybna oznaka krwi mieszającej się
541z sokiem żołądkowym. Pięć dni po przyjęciu go do szpitala zespół zebrał się
nad jego łóżkiem podczas wieczornego obchodu.
Deepak Jesudass, szef rezydentów, przysiadł na brzegu łóżka pacjenta.
- Panie Walters, musimy pana jutro operować. Pana wrzód nadal krwawi. Nie
wygląda na to, żeby miał przestać.
Naszkicował na kartce papieru, jak będzie wyglądało częściowe wycięcie
żołądka - usunięcie fragmentu odpowiedzialnego za produkcję kwasu. Podziwiałem
delikatność Deepaka, jego sposób postępowania z pacjentami, dzięki któremu mieli
wrażenie, że skupiają na sobie całe zainteresowanie lekarza i że przedkłada ich ponad
innych chorych. Ale największym podziwem darzyłem jego wspaniały, bardzo
brytyjski akcent, który wydawał się podwójnie egzotyczny, ponieważ posługiwał się
nim człowiek pochodzący z południowej Azji. Deepak nabył tego akcentu, przez wiele
lat mieszkając w Wielkiej Brytanii. Jako lekarz pomagał pacjentom odzyskać pewność
siebie.
Kiedy Deepak rozmawiał z chorym, B.C. Gandhi spojrzał na mnie i przewrócił
oczami. Przypomniało mi się coś, co powiedział mi zeszłej nocy.
- Możesz być skończonym idiotą, ale jeśli tylko posługujesz się akcentem
królowej angielskiej, zaraz trafiasz do Johnny'ego Carsona, który śmieje się ze
wszystkiego, co powiesz.
B.C. co prawda silił się na dowcip, ale odwiedzając pacjentów w ich pokojach,
widziałem urywki różnych sitcomów: o czarnym, ale za to bardzo brytyjskim
kamerdynerze obsługującym czarną amerykańską rodzinę, o ekscentrycznym
Angliku, sąsiedzie bogatej czarnej rodziny mieszkającej na Upper East Side na
Manhattanie, o bogatym wdowcu Brytyjczyku i jego niebrzydkiej brooklyńskiej niani.
Pan Walters chłonął każde słowo Deepaka. W końcu powiedział:
- Wierzę w pana. Gdyby nie wy, nie mielibyśmy tu żadnych lekarzy. Ale wierzę
też w kogoś innego - dodał, pokazując palcem sufit.
542Kiedy nadszedł dzień operacji, wstałem o wpół do piątej, żeby po wtórzyć
etapy operacji z Zollinger's Surgical Atlas. Deepak poinformował mnie, że pan
Walters jest moim pacjentem, więc w sali będę stał po prawej stronie, a Deepak
będzie mi tylko asystował. Byłem podekscytowany i zdenerwowany. Po raz pierwszy
będę pracował bezpośrednio z szefem rezydentów.
Lecz Popsy pokrzyżował nam plany. Stanąłem po lewej stronie pacjenta,
czekając na legendarnego doktora Abramovitza. Jak dotąd nie dane mi było go
poznać. Deepak gdzieś przepadł.
Nagle zjawił się Popsy. Jego głowa znalazła się niebezpiecznie blisko lamp.
Miał twarz pokrytą głębokimi bruzdami. Świeciły w niej pełne życzliwości niebieskie
oczy ze źrenicami otoczonymi szarą obwódką, mające w sobie coś intrygującego,
chłopięcego. Maska wisiała mu tuż pod nosem. Z nozdrzy wystawały włosy sztywne
jak druciki. Wyciągnął ubraną w rękawiczkę dłoń po nóż. Siostra Ruth zawahała się i
zanim podała mu skalpel, rzuciła mi spojrzenie.
Popsy wydał z siebie gardłowy dźwięk. Skalpel w jego dłoni zadrżał. Siostra
Ruth dała mi kuksańca. Zanim zdążyłem zareagować, Popsy zrobił pierwsze cięcie. To
było śmiałe. Bardzo śmiałe. Przetarłem i zacisnąłem zaciskiem maleńkie krwawiące
naczynia, a kiedy Popsy nie zawrócił sobie głowy podwiązaniem ich, sam to zrobiłem.
Popsy wziął kleszcze i spróbował podnieść otrzewną, ale nie mógł znaleźć dobrego
punktu oparcia na tkance.
Nic dziwnego. W jednym miejscu nacięcie, które wykonał na skórze, naruszyło
powięź i otrzewną. Do rany wlała się jakaś płynna materia, podejrzanie podobna do
treści jelitowej. Ronaldo zerknął zza urządzenia anestezjologa. Jego brwi zniknęły pod
czepkiem.
Popsy spróbował raz jeszcze z kleszczami, ale instrument wypadł mu z ręki i
potoczył się z brzękiem po podłodze. Podniósł do góry rękę.
543- Dotknąłem stołu... - Patrzył na mnie, jakbym miał ochotę z nim
dyskutować. - Pobrudziłem się.
- Chyba tak - rzekła pospiesznie siostra Ruth, kiedy zorientowała się, że odjęło
mi mowę.
- Zgadza się, proszę pana - dorzucił Ronaldo. Ale Popsy nadal patrzył na mnie.
- Tak, proszę pana - bąknąłem.
- Kontynuuj - powiedział i wyszedł, powłócząc nogami.
- Popsy, coś ty narobił? - mruknął Deepak pod maską, wyciągając uszkodzoną
pętlę jelita cienkiego. Pozostałem po lewej stronie stołu. - Mówi się, że są starzy
chirurdzy i zuchwali chirurdzy, ale nie ma starych zuchwałych chirurgów. Ktokolwiek
to powiedział, nie znał Popsy'ego. Na szczęście to tylko rozcięcie jelita cienkiego, więc
wystarczy założyć szew.
- Próbowałem... - wydusiłem.
- Mamy poważniejszy problem - powiedział Deepak.
Pokazał coś, co początkowo wyglądało jak niewielka grudka na powierzchni
jelita. Ale kiedy zobaczyłem jedną, naraz ujrzałem je wszystkie, nawet na sieci -
tłustym fartuchu, który pokrywał jelito. Wątroba była zniekształcona. Z trzema
złowieszczymi uwypukleniami wyglądała jak łeb hipopotama.
- Biedaczysko - powiedział Deepak. - Pomacaj jego żołądek. - Ścianka żołądka
była twarda jak skała. - Marionie, zrobiłeś mu biopsję wrzodu podczas gastroskopii,
zgadza się?
- Tak. Wynik pokazał, że jest łagodny - odparłem.
- Ale to był duży wrzód na krzywiźnie większej? - Tak.
- Które wrzody żołądka częściej bywają złośliwe?
- Te na krzywiźnie większej.
- Więc istniało duże podejrzenie guza? Obejrzałeś szkiełka z patologiem?
- Nie - powiedziałem, wbijając spojrzenie w podłogę.
544- Rozumiem. Zawierzyłeś patologowi, że odczyta biopsję za ciebie?
Milczałem.
Deepak nie mówił podniesionym głosem. Równie dobrze mógł się wypowiadać
o pogodzie. Doktor Ronaldo go nie słyszał.
Deepak zbadał miednicę. Przesunął palcami po miejscach, których nie
widzieliśmy. W końcu powiedział niemalże do siebie pod nosem:
- Marionie, kiedy masz do czynienia ze swoim pacjentem i uzasadniasz decyzję
operacji wynikami biopsji, zapamiętaj, żeby najpierw obejrzeć szkiełka z patologiem.
Zwłaszcza jeśli rezultaty nie są takie, jakich oczekiwałeś. Nie opieraj się na samych
wynikach.
Czułem się fatalnie. Mogłem oszczędzić panu Waltersowi tej operacji i
oszczędzić mu kontaktu z Popsym. Patrząc na to z perspektywy czasu, wyniki badania
wątroby pana Waltersa tylko odrobinę przekraczały normy, co już powinno dać mi do
myślenia.
Deepak naprawił dziurę w jelicie. Na szczęście była tylko jedna. Zaszył
krwawiący wrzód żołądka, który z czasem znów da o sobie znać. Wypłukaliśmy jamę
brzuszną kilkoma litrami soli fizjologicznej, wlewając ją do środka i następnie
odsysając.
- Okej, przejdź na tę stronę, Marionie. Chcę, żebyś go zamknął. Pracowałem
systematycznie pod jego czujnym okiem.
- Przerwij - powiedział Deepak. Przeciął węzeł, który zawiązałem. - Wiem, że w
Afryce wykonywałeś prawdopodobnie wiele operacji, ale trening nie czyni mistrza,
jeśli jest to niewłaściwy trening. Pozwól, że cię o coś zapytam, Marionie... Czy ty
chcesz zostać dobrym chirurgiem?
Skinąłem głową.
- Odpowiedź nie musi być automatycznie twierdząca. Zapytaj siostrę Ruth.
Pracując tutaj, zadałem to samo pytanie kilku innym stażystom. - Poczułem, jak
czerwienią mi się uszy. - Odpowiadali: „Tak", chociaż niektórzy z nich powinni byli
powiedzieć: „Nie". Nie znali samych siebie. Bo widzisz, możesz być złym chirurgiem i
z reguły zarabiać wówczas większe pieniądze. Marionie, muszę cię zapytać raz jeszcze:
czy naprawdę chcesz zostać dobrym chirurgiem?
545Spojrzałem na niego.
- Chyba powinienem zapytać, co to oznacza.
- Dobrze. Powinieneś zapytać. Aby być dobrym chirurgiem, należy się temu
poświęcić. Proste. Musisz być skrupulatny nawet w najdrobniejszych rzeczach. Nie
tylko w sali operacyjnej, ale również poza nią. Dobry chirurg zrobiłby ten węzeł
ponownie. W swoim życiu zawiążesz tysiące węzłów. Jeśli każdy z nich zawiążesz
najlepiej, jak to tylko możliwe, doświadczysz mniej komplikacji. Chcę widzieć równe
napięcie w obydwu krańcach. Ostatnią rzeczą, jaką chcesz zafundować panu
Waltersowi, jest pęknięty brzuch, kiedy dostanie pooperacyjnego wzdęcia. Ten węzeł,
dobrze zrobiony, umożliwi mu powrót do domu i załatwienie wszystkich spraw. Jeśli
zawiążesz go źle, pacjent spędzi w szpitalu więcej czasu, z jedną komplikacją po
drugiej, aż w końcu umrze. W chirurgii to, co wielkie, zależy od tego, co małe.
Tego popołudnia usiedliśmy w ciasnym pokoju doktor Ramuny, patologa.
Znalazła raka na skraju jednej z sześciu biopsji, jakie pobrałem kilka dni wcześniej.
Doktor Ramuna, kobieta zasadnicza, ściągała usta zupełnie jak Hema. Nie przejęła się
zbytnio, że nie zauważyła raka za pierwszym razem. Pokazała na chylący się ku
upadkowi stos kartonowych tacek obok mikroskopu: biopsje czekające na odczytanie.
- Robię za czterech patologów, chociaż pracuję tylko na pół etatu. Matki Bożej
nie stać na więcej. Pracuję na pół etatu, ale to nie znaczy, że dają mi połowę
normalnej pracy. Brakuje mi czasu, żeby posiedzieć nad każdą próbką. Jasne, że go
przeoczyłam! Deepak, przecież nikt poza tobą nie przychodzi tu do mnie, żeby
obejrzeć szkiełka. Tylko dzwonią. „Czy obejrzała już pani próbki? Obejrzała już je
pani?". Odpowiadam im, że jeśli to takie ważne, niech do mnie zejdą. Dajcie mi dobre,
kliniczne informacje, a wtedy lepiej zinterpretuję to, co widzę.
Czuwałem przy panu Waltersie. Wsunęliśmy mu przez nos sondę do żołądka i
podłączyliśmy ją do ssaka, żeby przez kilka najbliższych dni jego jelita były puste. Źle
znosił tę rurkę i prawie się nie odzywał.
546Trzeciego dnia wyjąłem mu sondę. Usiadł, uśmiechnął się po raz pierwszy
od operacji i wziął głęboki oddech przez nos.
- Ta rurka to narzędzie samego diabła. Nawet gdyby mi pan oferował całe
bogactwo Hajle Syllasje, drugi raz bym się na nią nie zgodził.
Ja też głęboko odetchnąłem. Usiadłem na brzegu łóżka. Wziąłem go za rękę.
- Panie Walters, obawiam się, że mam dla pana złe wiadomości. Znaleźliśmy
coś w pana brzuchu. - Po raz pierwszy, będąc w Ameryce, musiałem przekazać komuś
informację o jego śmiertelnej chorobie, ale czułem się, jakbym wcześniej nigdy tego
nie robił. W Etiopii, a nawet w Nairobi, ludzie zakładali, że każda choroba - nawet
jakaś banalna lub wyimaginowana - jest śmiertelna. Oni spodziewali się śmierci. W
Afryce przekazywało się wiadomość, że chorobę udało się opanować i śmierć się
oddaliła. O tym, czego lekarz nie mógł zrobić, o chorobach, których nie był w stanie
wyleczyć, nie mówiło się, ale rozumiało się to. Nie przypominam sobie amharskiego
słowa na „rokowania". Nigdy nie próbowałem rozmawiać z pacjentem na temat tego,
ilu chorych żyje nawet pięć lat po wykryciu raka, o tego typu sprawach. W Ameryce
zyskałem przeświadczenie, że śmierć lub sama możliwość utraty życia zawsze wydaje
się chorym niespodzianką, jakby byli przekonani o swojej nieśmiertelności i uważali,
że śmierć jest w gruncie rzeczy ich wyborem.
Pan Walters od początkowej radości z rurki, której się w końcu pozbył,
przeszedł do zaskoczenia i w końcu do przygnębienia. Po jego policzku popłynęła
pojedyncza łza. Zwilgotniały mi oczy. Odezwał się mój biper, ale zignorowałem go.
Myślę, że nie sposób być lekarzem i nie dostrzegać odbicia samego siebie w
chorobie pacjenta. Jak ja bym sobie poradził, gdyby ktoś powiedział mi to, co właśnie
przekazałem panu Waltersowi?
Kilka minut później wytarł oczy rękawem. Twarz rozjaśnił mu uśmiech.
Poklepał mnie po ręce.
- Śmierć jest lekarstwem na wszystkie choroby, czyż nie? Nieważne, co ludzie
mówią, nikt nie jest przygotowany na taką wiadomość.
547Mam sześćdziesiąt pięć lat. Jestem już stary. Miałem dobre życie. Chcę się
spotkać z moim Panem i Zbawcą. - W jego oczach błysnął figlarny ognik. - Ale jeszcze
nie teraz - dodał, unosząc do góry palec i śmiejąc się powolnym rytmicznym ha, ha,
ha... Uśmiechnąłem się razem z nim.
- Zawsze pragniemy więcej, ha, ha, ha - powiedział. - Nie tak jest, doktorze
Stone? Panie, nadchodzę. Jeszcze nie. Zaraz tam będę. Idź przodem, Panie. Zaraz cię
dogonię.
Podziwiałem pana Waltersa. Chciałem się nauczyć być jak on, istnieć do tego
wewnętrznego, stałego rytmu cicho grającego w moim wnętrzu.
- Widzi pan, młody doktorze Marionie, to czyni z nas ludzi. Zawsze chcemy
więcej. - Ścisnął moją dłoń, jakby to on mnie doglądał, jak gdybym to ja usiadł na jego
łóżku w poszukiwaniu pociechy, odwagi, wiary. - Niech pan już idzie. Wiem, że jest
pan zajęty. Wszystko w porządku. Naprawdę w porządku. Po prostu muszę to sobie
przemyśleć.
Wyszedłem, a on nadal się uśmiechał, jakbym podarował mu najwspanialszy
prezent, jaki jeden człowiek może wręczyć drugiemu.Rozdział 40
Sól i pieprz
Wyszedłszy od pana Waltersa, usiadłem na ławeczce obok kwater personelu.
To niesprawiedliwe, że tak niebywale piękny dzień okazał się najmroczniejszym
dniem w jego życiu. Liście drzew rosnących na terenie szpitala Matki Bożej nabrały
barw, jakich w Afryce nigdy nie widziałem, po czym obdarzyły ziemię
ognistoczerwonym, płomiennie pomarańczowym i żółtym dywanem, który szeleścił
pod stopami i wydzielał suchy, słodki zapach.
Śmiech i krzyki dobiegające od strony naszego budynku, z tarasu, brzmiały
bluźnierczo. B.C. Gandhi ochrzcił nasze kwatery mianem Przybytku Nieustającego
Cudzołóstwa. Doprawdy to były czasy, gdy myślałem, że mieszkam w Sodomie.
Kiedy zrobiło się chłodno, wszedłem do środka. Z ustawionego na tarasie
żeliwnego gara buchały długie języki ognia. Poczułem zapach tytoniu i jakiś gryzący
aromat. Nestor, nasz karaibski fast bowler i mój kolega stażysta, urządził na tyłach
budynku nieduży ogródek z ziółkami. Latem tego samego roku, gdy tu przyjechałem,
posadził dla niepoznaki rutę, pomidory i szałwię, a prócz nich - konopie indyjskie.
549Tuż za krańcem ogródka teren opadał w dół rozległą łąką i dochodził do
ceglanego muru zwieńczonego drutem kolczastym. Ogrodzenie oddzielało nas od
osiedla, które dwadzieścia lat wcześniej władze miasta ochrzciły mianem Przyjaźń, a
które dziś wszyscy jednym głosem nazywali Pole Bitwy. Nocami słyszeliśmy odgłosy
wystrzałów dochodzące z Pola Bitwy i widzieliśmy smugi pocisków jak wiadomości
przesyłane na linii ziemia- powietrze.
W poniedziałki zbieraliśmy się w kwaterach pielęgniarek na organizowaną
przez nie wspólną kolację. Tym razem to one odwiedziły nas. Dołączyłem do tłumu.
- Jak poszło? - zapytał B.C., podchodząc do mnie i obejmując ramieniem.
Opowiedziałem mu o rozmowie z panem Waltersem.
B.C. wysłuchał w milczeniu, po czym odezwał się:
- Dobry z niego człowiek! Co za odwaga. Wiesz, miałeś szczęście z tym panem
Waltersem, zwłaszcza że jest z niego początkujący pępkobrud. Co to jest pępkobrud,
zapytasz? Ta twarda, woniejąca konkrecja, która zbiera się w pępku. Pacjent z
czterema kulkami pęp- kobrudu to często alkoholik. Ma za sobą jeden albo dwa
zawały. Bije żonę. Parę razy go postrzelono. Ma cukrzycę. Nerki ciągną mu ostatkiem
sił. Spróbuj na nim przeprowadzić ZWO na TAB, to zobaczysz, co się stanie.
ZWO, czyli Zajebiście Wielka Operacja, na TAB, czyli Tętniak Aorty Brzusznej.
B.C. uwielbiał akronimy i twierdził, że wiele spośród nich osobiście wymyślił. Pacjent
bliski śmierci był na ten przykład PWRO - Prawie W Rurze Odpływowej.
- Poczwórny pępkobrud?... Domyślam się, że fatalnie znosi poważne operacje -
podrzuciłem.
- Nie! Właśnie przeciwnie. Bo widzisz, on już pokazał, że umie przetrwać.
Zawały, udary, rany kłute, upadki z budynków - jego pro- toplazma jest odporna.
Dużo naczyń krążenia obocznego, rezerwowe mechanizmy i tak dalej. Wychodzi z sali
pooperacyjnej jak gdyby nigdy nic, pierdzi pierwszej nocy, sika na podłogę, próbując
dotrzeć do
550łazienki, i radzi sobie świetnie mimo burbona, który przemyca rodzina,
żeby mógł sobie urozmaicić szpitalną dietę.
Należy szczególnie uważać na początkujących pępkobrudów. To zwykle
duchowni lub lekarze. Ludzie pokroju twojego Waltersa. Prowadzą dobre, czyste
życie, trwają w związku małżeńskim z tą samą kobietą, wychowują dzieci, chodzą w
niedzielę do kościoła, monitorują ciśnienie krwi, nie jedzą lodów. Spróbuj z nimi
ZWO na TAB, a będziesz miał JFBT.
Jazdę Figurową Bez Trzymanki.
- Jak tylko anestezjolog przyłoży takiemu maskę do twarzy, ten początkujący
pępkobrud zaraz dostanie zawału serca na cholernym stole. Jeśli uda ci się rozpocząć
operację, to potem nawalą mu nerki albo rozejdzie się rana. Albo po wszystkim
pochrzani mu się w głowie i zanim zawiadomisz konowała od czubków, wyskoczy ci
przez okno. Rozumiesz więc, że pan Walters miał w istocie szczęście.
Deepak zaciągnął się wielkim jak cygaro skrętem, który podał mu Nestor.
Potem przekazał go mnie.
- Masz - powiedział, zatrzymując dym w płucach i mówiąc dalej urywanym
głosem. - Rzecz w tym, że... że życie w czystości może cię zabić, stary.
Marihuana nie pomogła na zmęczenie. Wkrótce poczułem, jak moja twarz i
ciało zamieniają się w wosk. Popatrzyłem na niebo ponad Polem Bitwy. Parada
dźwięków - pogodnych jęknięć i krzyków, pulsowania magnetofonu, kołatanie
metalowej obręczy, od której odbijała się piłka do koszykówki, pisku opon - stała się
symfonią, ścieżką dźwiękową dla światłocieniowych iluminacji na ceglastym tle muru.
Miałem wrażenie, że jestem w stanie przejrzeć go na wylot i zajrzeć w życie setek
mieszkających tam Amerykanów, rodzin, które otrzymywały od nas pomoc medyczną.
Poczułem się jak wizjoner.
- Czy to nie dziwne - powiedziałem po dłuższej chwili, próbując nadać pytaniu
taki kształt, żeby nie zabrzmiało głupio. - Czy to nie dziwne, że... jesteśmy tu wszyscy,
obcy lekarze...
551- Chcesz powiedzieć: hinduscy lekarze - sprostował Gandhi. - Ty jesteś w
połowie Hindusem, ale na szczęście dla ciebie, to ta ładniejsza połówka. Nawet Nestor
ma ojca Hindusa, tylko o tym nie wie.
Nestor rzucił w Gandhiego kapslem.
- No tak, ale czy to nie dziwne - ciągnąłem dalej - że jesteśmy tutaj, w szpitalu
pełnym hinduskich lekarzy, a po drugiej stronie tego muru są pacjenci, o których
dbamy. Amerykańscy pacjenci, ale niere- prezentatywni dla...
- Masz, kolego, na myśli czarnych pacjentów - powiedział Nestor ze śpiewnym
akcentem. - I Portorykańczyków.
- No... ale mnie chodzi o to... gdzie są pozostali amerykańscy pacjenci? A skoro
już o tym mowa, to gdzie są amerykańscy lekarze?
- To znaczy: gdzie są biali pacjenci? I gdzie są biali lekarze, czy nie tak, kolego?
- Tak! - powiedziałem. - Właśnie!
- Posłuchaj, Marionie - zaczął Gandhi. - Chcesz powiedzieć, że aż do tej pory
tego nie zauważyłeś?
- Nie... to znaczy tak, zauważyłem. Daj spokój. Chciałem tylko zapytać, czy
wszystkie szpitale w Ameryce wyglądają jak ten?
- Na Boga, Marionie, chyba rozumiesz, dlaczego znalazłeś się tutaj, a nie w
Mass General?
- Bo... nie wysłałem tam papierów.
Byiem kompletnie nieprzygotowany na salwy śmiechu, jakie wybuchły po
mojej odpowiedzi. I to akurat, kiedy wydawało mi się, że uchwyciłem jakąś głębszą
myśl.
Nestor wstał i zaczął przebierać nogami w miejscu, skandując:
- Nie złożył papieeerów! Nie złożył papieeerów!
Konopie wyraźnie sprzyjały ich histerycznemu chichotowi, ale na mnie
podziałały zupełnie inaczej. Wściekły podniosłem się z zamiarem opuszczenia
towarzystwa.
Gandhi złapał mnie za rękę.
552- Marion, siadaj. Zaczekaj. Oczywiście, że nie złożyłeś tam papierów -
powiedział łagodnie. - Wolałeś nie marnować czasu na Massachusetts General
Hospital.
Nadal nie rozumiałem.
- Popatrz no. - Podniósł solniczkę i pieprzniczkę, po czym ustawił je obok
siebie. - Ta pieprzniczka to szpital taki jak nasz. Nazwijmy go...
- Nazwijmy go syfiarnią, kolego - podrzucił Nestor.
- Nie, nie. Nazwijmy go Ellis Island Hospital. Tego rodzaju szpitale znajdziesz
wszędzie tam, gdzie mieszka biedota. W niebezpiecznej okolicy. Zwykle tego rodzaju
szpitale nie są częścią żadnej szkoły medycznej. Czaisz? Teraz weźmy tę solniczkę.
Niech to będzie Mayflower Hospital, okręt flagowy, klinika wielkiego uniwersytetu
medycznego. Tam wszyscy studenci i stażyści mają superbiałe fartuchy z identyfi-
katorami, na których jest napisane: SUPERLEKARZ MAYFLOWER. Nawet jeśli
zajmują się biednymi, robią to, bo to zaszczytne, wiesz, jak praca w Korpusie Pokoju.
Każdy amerykański student medycyny marzy o stażu w Mayflower, a jego najgorszym
koszmarem jest trafić do Ellis Island Hospital. I tu pojawia się problem: kto niby
przyjdzie pracować w szpitalu takim jak nasz, w niebezpiecznej okolicy, bez zaplecza
szkoły medycznej, zero prestiżu? Nie ma znaczenia, ile szpital, albo nawet rząd, gotów
jest zapłacić, i tak nie znajdzie chętnych lekarzy na pełny etat.
Medicare wpadł więc na pomysł, że będzie płacił szpitalom takim jak nasz za
stażystów i programy szkoleniowe dla stażystów- rezyden- tów - to my, tacy, którzy
mieszkają na terenie szpitala. Kumasz? Według nich w takiej sytuacji nie ma
przegranych: szpital zyskuje stażystów, którzy dwadzieścia cztery godziny na dobę
opiekują się chorymi, bo mieszkają pod ręką, i których uposażenie stanowi marny
ułamek tego, co szpital powinien zapłacić pełnoetatowemu lekarzowi, a Medicare
zapewnia opiekę zdrowotną najuboższym.
553Ale kiedy Medicare przedstawił projekt programu, pojawił się pewien nowy
problem. Skąd wziąć stażystów mających zapełnić wszystkie te wolne stanowiska?
Miejsc dla stażystów jest więcej niż amerykańskich studentów kończących uczelnie
medyczne. Amerykańscy studenci mają swoje upatrzone szpitale i możesz mi wierzyć,
że wśród nich nie ma naszego szpitala - nie, kiedy mogą pójść do Mayflower. A zatem
każdego roku Matka Boża i wszystkie szpitale w rodzaju Ellis Island ogłaszają nabór
na stażystów z innych krajów. Ty jesteś jednym z setek, którzy przybyli tutaj w
ramach dorocznej migracji mającej zapewnić sens istnienia miejsc takich jak to.
B.C. rozparł się na krześle.
- Czegokolwiek zapragnie Ameryka, świat jej to da. Kokaina? Zgłasza się
Kolumbia. Brakuje rąk do pracy na farmach, kogoś do czyszczenia kukurydzy? Dzięki
Bogu za Meksyk. Nie ma kto grać w baseball? Viva Dominical Jest zapotrzebowanie
na stażystów? Zindabad Indie i Filipiny!
Czułem się głupio, że nie dostrzegłem tego wcześniej.
- Czyli szpitale, do których chciałem pojechać na rozmowę - powiedziałem. -
Na Coney Island, w Queens...
- To wszystko szpitale z gatunku Ellis Island. Tak jak nasz. Wszyscy stażyści to
obcokrajowcy, podobnie jak bardzo wielu lekarzy specjalistów. Niektórzy z nich to
czystej krwi Hindusi. Inni mają w sobie domieszkę perskiej krwi. Są Pakistańczycy i
Filipińczycy. Tak to się roznosi. Sprowadzasz kuzyna, który sprowadza kolegę z klasy i
tak dalej. A kiedy już skończy się nasze szkolenie, to jak sądzisz, Marionie, co się z
nami dzieje? Gdzie lądujemy?
Pokręciłem przecząco głową. Nie wiedziałem.
- Gdziekolwiek. Tak brzmi odpowiedź. Rozjeżdżamy się do małych miasteczek,
gdzie nas potrzebują. Nie wiem, Toejam w Teksasie albo Armpit na Alasce. Jedziemy
to takich miejsc, do których żaden amerykański lekarz w życiu nie pojechałby
pracować.
- Dlaczego nie?
554- Bo, salah, w tych wiochach nie ma symfonii! Nie ma kultury! Nie ma
profesjonalnej drużyny baseballu! Niby jak ma amerykański lekarz żyć w takim
miejscu?
- Ty też tam pojedziesz, B.C.? Do małego miasteczka? - zapytałem.
- Żartujesz sobie? Oczekujesz, że będę żył bez symfonii? Bez Met- sów albo
Yankesów? O nie, proszę pana. Gandhi zostaje w Nowym Jorku. Urodziłem się i
wychowałem w Bombaju, a czymże jest Nowy Jork, jak nie wersją light Bombaju?
Będę miał własny gabinet przy Park Avenue. Bo widzisz, opiekę medyczną przy Park
Avenue dopadł kryzys. Obywatele cierpią, bo mają zbyt małe piersi, zbyt długie nosy
albo tłustą oponę wokół brzucha. I kto im pomoże?
- Ty?
- No, kurwa, jasne, że ja, chłopcy i dziewczęta. Trzymajcie się, miłe panie,
Gandhi nadchodzi. B.C. zmniejszy, powiększy, zmiękczy, upiększy, co dusza
zapragnie, byle było lepiej.
Uniósł piwo wysoko do góry.
- Toast! Panie i panowie. Żeby żaden Amerykanin nie odszedł z tego świata,
nie mając u swego boku zagranicznego lekarza, bo jestem pewien, że żaden z nich
nie przyszedł bez niego na świat.Rozdział 41
Po jednym węźle naraz
Pewnego popołudnia, dziewięć miesięcy po tym, jak zacząłem staż w Matce
Bożej Nieustającej Pomocy, szliśmy z Deepakiem Jesudassem na salę operacyjną, gdy
nagle pojawił się komornik i wręczył szefowi rezydentów plik papierów. Deepak
odebrał je bez słowa komentarza i udaliśmy się do pracy. Było już dobrze po północy,
kiedy usiedliśmy w przebieralni przed salą operacyjną i zapaliliśmy. Deepak
uśmiechnął się i powiedział:
- Ktoś inny zapytałby mnie, co to za papiery.
- Powiedziałbyś mi, gdyby mnie dotyczyły - odparłem.
Kiedy go poznałem, Deepak miał około trzydziestu siedmiu lat. Miał
młodzieńczą twarz i tak chłopięce ramiona, że kontrastowały z workami pod oczami i
czupryną upstrzoną siwymi pasemkami. Gdyby ktoś przyjrzał się naszej paczce
siedzącej razem w bufecie, powiedziałby, że to B.C. Gandhi jest szefem stażystów, bo
bez wątpienia na takiego wyglądał. Ale wracając myślami do lat stażu chirurgicznego,
czuję głęboką wdzięczność dla niewysokiego, ciemnego faceta, skromnego chirurga, o
którego talencie świat być może nigdy się nie dowie.
556W sali operacyjnej Deepak był cierpliwy, energiczny, błyskotliwy, twórczy,
skrupulatny i stanowczy - prawdziwy rzemieślnik.
„Nie grzeb się z tym imadłem". „Trochę samodyscypliny. Oszczędzaj dłonie,
Marionie. Każda czynność tylko raz, żadnych zbędnych ruchów". Kiedy już nauczyłem
się krzyżować ręce, tak jak mi zasugerował - żeby położyć równy nacisk na obydwa
końce węzła - pojawiła się kolejna rzecz: „Łokcie przy sobie, chyba że chcesz odlecieć".
Pracując z nim, musiałem poprawić więcej węzłów, niż założyłem poprawnie za
pierwszym razem. Rozcinałem szwy i zaczynałem od nowa, dopóki nie był
zadowolony. Zacząłem poświęcać więcej uwagi światłu i ekspozycji. „Tylko krety
pracują w ciemności. My jesteśmy chirurgami". Jego rady bywały czasem sprzeczne z
intuicją: „Kiedy prowadzisz auto, obserwujesz drogę przed sobą. Ale kiedy robisz
nacięcie, przyglądasz się temu, co już za tobą".
Deepak pochodził z miasta Mysore w południowych Indiach. Tamtej nocy w
przebieralni powiedział coś, czego, jak sądzę, nie wyznał nikomu w Matce Bożej poza
mną. Otóż kiedy Deepak ukończył szkołę medyczną, jego rodzice prędko zaaranżowali
dla niego ożenek z urodzoną w Wielkiej Brytanii hinduską dziewczyną mieszkającą w
Birmingham. Panna bardzo niechętnie zgodziła się na zamążpójście, zmuszona
groźbami rodziców, którym nie podobało się towarzystwo, w jakim zaczęła się
obracać. Przyleciała do Indii razem z rodzicami na kilka dni przed ślubem i wyleciała
zaraz po nim, ponieważ czekały ją zajęcia w college'u. Dopiero pół roku później
Deepak doczekał się wizy i mógł wreszcie do niej przyjechać, to znaczy do domu jej
rodziców. Wkrótce przekonał się, że przynosi jej wstyd za każdym razem, gdy otwiera
usta, by coś powiedzieć. Żona nie pozwalała mu się do siebie zbliżyć ani w miejscu
publicznym, ani prywatnie. Wyprowadził się więc od niej po kilku tygodniach i znalazł
zajęcie jako asystent (mniej więcej odpowiednik amerykańskiego stażysty) w Szkocji.
Po roku awansował na stanowisko chirurga, czyli lekarza zatrudnionego
557w szpitalu i będącego w trakcie specjalizacji, a następnie wskoczył oczko
wyżej na szczebel starszego chirurga. Zdał trudne egzaminy i został członkiem
Królewskiego Kolegium Chirurgów. Od tej pory mógł stawiać magiczne litery FRCS
przy swoim nazwisku.
- Mogłem wtedy wrócić do Mysore. Będąc FRCS, miałbym w Indiach niezły
start. Ale pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy byli na moim weselu. Nie
potrafiłbym spojrzeć im w oczy... po prostu nie umiałbym.
Kolejnym stopniem angielskiej kariery medycznej Deepaka mogła być posada
chirurga konsultanta najwyższego stopnia pracującego w szpitalu.
- Nie ma zbyt wielu możliwości zatrudnienia. Ktoś musi umrzeć, żebyś zaczął
się starać o jego stanowisko.
Po sześciu miesiącach pracy jako starszy lekarz i zastępca chirurga konsultanta
i zajmowania się nagłymi przypadkami Deepak postanowił wyjechać do Ameryki.
- To oznaczało konieczność rozpoczęcia wszystkiego od nowa, ponieważ tutaj
nikt nie honoruje szkoleń odbytych poza Stanami. W moim wieku i po latach uczenia
się zawodu zastanawiałem się, czy jestem w stanie to zrobić.
Amerykański system szkolenia chirurgów wyglądał inaczej: po roku stażu i
czterech latach pracy jako chirurg stażysta- rezydent z coraz większym obszarem
odpowiedzialności (ostatni rok przepracowawszy jako szef rezydentów), można było
przystąpić do egzaminu, aby zostać certyfikowanym przez komisję chirurgiem
specjalistą.
- Zrobiłem staż w prestiżowym szpitalu w Filadelfii. Ciężko dla nich
pracowałem... - Zamknął oczy i potrząsnął głową na wspomnienie dawnych czasów. -
Kiedy umarł mój ojciec, nikomu o tym nie powiedziałem. Nawet nie próbowałem
wziąć wolnego. Dostałem promocję na drugi rok, chociaż moja praca była na znacznie
wyższym poziomie, ale oni wykorzystywali mnie, jakbym był szefem rezydentów.
Pozbyli się mnie po trzecim roku. Jeden z lekarzy prowadzących, który wstawił się za
mną,
558poczuł się tak dotknięty całą sprawą, że złożył wymówienie. Mogłem się
zająć chirurgią plastyczną albo urologią. W tym kierunku często idą osoby, które
odpadną na tym etapie. Wielu zagranicznych absolwentów poddaje się i kończy jako
psychiatrzy albo coś w tym guście. Ale ja uwielbiam chirurgię. Ten sam lekarz, który
stanął po mojej stronie, dostał angaż w innym szpitalu, tym razem w Chicago, i
pociągnął mnie ze sobą obietnicą, że dostanę awans, jeśli powtórzę trzeci rok stażu.
Pracowałem jeszcze ciężej niż do tej pory i znowu mnie wyrzucili. - Roześmiał się,
widząc na mojej twarzy niedowierzanie. - To chyba ukształtowało mój charakter.
Nauczyło mnie, żeby nie mieć zbyt wysokich oczekiwań. Żeby kochać chirurgię dla
samej chirurgii. Ale miałem szczęście. Jeden z chicagowskich lekarzy postawił na
mnie. Zadzwonił do Popsy'ego, a on załatwił to tak, że przyjechałem do Nowego Jorku
jako stażysta- rezydent czwartego roku. To jest właśnie najzabawniejsze w Ameryce -
opatrzność. Choć większość ludzi próbuje podciąć ci skrzydła, są pomiędzy nimi
aniołowie, których ładunek człowieczeństwa przyćmiewa tę resztę. I ja miałem swoich
aniołów. Popsy był jednym z nich.
Popsy z miejsca awansował Deepaka na szefa rezydentów, ale z zastrzeżeniem,
że będzie pełnił tę funkcję przez dwa lata. Kiedy Deepak przyjechał do Nowego Jorku,
miał przed sobą jeszcze tylko rok szkolenia.
- Aha, czyli razem ukończymy staż? Zaniepokoiło mnie jego milczenie. Powoli
pokręcił przecząco głową.
- Dzisiaj dostaliśmy zawiadomienie o wizytacji ludzi, którzy zatwierdzają nasz
program szkoleń dla rezydentów. Jeśli nie spodoba im się to, co zobaczą, mogą nas
zamknąć. Mamy zbyt mało stażystów. I zbyt mało lekarzy na każdym poziomie w
stosunku do liczby pacjentów. Już nie wspominając, że brakuje nam kadry
nauczającej.
- Jak to się stało?
- Nasza konkurencja nie śpi i skutecznie kusi kandydatów. Mieliśmy szczęście,
że trafiliście do nas ty, Nestor i Rahul. Potrzebujemy stażystów i więcej pełnoetatowej
kadry. Popsy nie ma już tej samej
559siły przebicia co kiedyś i nie potrafi przyciągnąć dobrych specjalistów. W
ten chwili poza kwalifikacjami Popsy'ego i sukcesami w przeszłości nic więcej nie
przemawia na korzyść naszego programu. Na papierze Popsy jest na wagę złota. Ale
jeśli ustąpi albo się wyda, że cierpi na przedwczesną demencję starczą, nasz domek z
kart się rozsypie. Musiałem wyglądać na przejętego, bo dodał:
- Nie martw się tak. Znajdziesz sobie inne miejsce. Zaliczą ci ten rok.
- O to chodziło? To dlatego komornik wręczył ci te papiery?
- Ach, tamto. Nie, to moja tak zwana żona. Najwyraźniej uważa, że zarabiam
kokosy, więc wniosła pozew o alimenty. Mój prawnik mówi, że nie ma się czym
przejmować. Niczego nie jestem jej winien.
- A co z tobą, Deepak? Co zrobisz, jeśli zamkną ten program?
- Nie wiem, Marionie. Nie chcę znowu przez to przechodzić. Nie mam już
ochoty asystować komuś, kto jest ode mnie starszy rangą, ale masakruje chorego, bo
nie ma za grosz rozsądku, żeby poprosić mnie o pomoc. Może tu zostanę? Siostra
Magda twierdzi, że szpital mógłby mnie zatrudnić. Będę tu mieszkał, tak samo jak
Popsy. Będę operował. Szpital nie dba o to, czy mam certyfikat komisji, czy nie,
zwłaszcza jeśli zamkną program dla stażystów- rezydentów. Matka Boża potrzebuje
chirurgów. Zostanę drugim Popsym. Możesz wierzyć albo nie, ale przed załamaniem
Popsy był pierwszorzędnym chirurgiem - powiedział Deepak. - A co ważniejsze, był
świetnym człowiekiem. Nie zwracał uwagi na kolor skóry.
Po operacji pana Waltersa Deepak wydał ciche polecenie, by nigdy, za żadną
cenę, nie dopuszczać Popsy'ego do stołu operacyjnego.
- Możemy coś zrobić, żeby nas nie zamknęli? - zapytałem Deepaka.
- Tak. Modlić się - odpowiedział.Rozdział 42
Linia rodu
Modliłem się, ale to nie pomagało. Na dwa miesiące przed końcem mojego
stażu i rezydentury Deepaka program wzięto pod obserwację. Martwiłem się o swój
los. Ewentualne zamknięcie było co prawda wystarczająco złą wiadomością, ale sen z
powiek dodatkowo spędzała mi obawa, że nie zostanie mi uznany ostatni rok stażu.
Czułem się okropnie z powodu Deepaka, który był tak bliski ukończenia roku jako szef
rezydentów. Dopóki jednak nie wysłuchano naszej apelacji i dopóki nikt nie wydał
oficjalnej decyzji o zamknięciu programu, nie pozostawało nam nic innego, jak
posuwać się mozolnie naprzód.
Pewnego piątkowego wieczoru dostałem wezwanie na oddział urazowy i
dotarłem do niego równocześnie z karetką na sygnale, która wyjąc, zatrzymała się
przed wejściem. Personel rozłożył nosze, wysunął kółka, a potem pognał, pchając
przed sobą wózek jak rozpędzony taran. Szklane drzwi otworzyły się w ostatniej
chwili. Postrzegałem takie rzeczy jak automatycznie otwierające się drzwi jako małe,
ułatwiające życie cuda stojące w jaskrawym kontraście do tego, co znałem z Afryki.
Pobiegłem obok noszy. Spędziwszy w szpitalu Matki Bożej
561już prawie rok, wiele razy miałem okazję to robić, ale za każdym razem
czułem wyrzut adrenaliny.
- NN, wypadek samochodowy, na miejscu prawie nie oddychał - powiedział
jeden z sanitariuszy pchających nosze. - Wjechał na czerwonym. Od strony kierowcy
walnął go van. Nie miał zapiętych pasów. Wyrzuciło go przez przednią szybę... Potem,
nie uwierzysz, jego własny samochód zrobił obrót i trzasnął w niego. Piłka na środek
pola... Bez kitu. Są świadkowie. Gość wylądował na chodniku. Nie widać obrażeń szyi.
Strzaskana lewa kostka... krwiaki na piersi i brzuchu. - Zobaczyłem przystojnego,
schludnego czarnego mężczyznę. Najwyżej dwadzieścia lat.
Personel karetki podał mu dwie kroplówki z soli fizjologicznej. Wcześniej
pobrali ofierze krew, a teraz przekazali laborantowi probówki z czerwonym,
niebieskim i lawendowym korkiem; laborant określi grupę krwi i przeprowadzi próbę
krzyżową, zanim zdążymy rozciąć ubranie pacjenta.
- To nie wszystko - powiedział kierowca karetki. - Wjechał na czerwonym
dlatego, że wdał się w strzelaninę z gangsterami. Jeden dostał postrzał w głowę.
Karetka z nim już tu jedzie. Nie przejmujcie się... to nie jest nagły przypadek. Musieli
zebrać z chodnika kawałki jego mózgu - z wyglądu przedszkole, maksymalnie piąta
klasa, tamten facet. Ten gość - powiedział, pokazując na pacjenta - strzelał.
Czaszka naszego pacjenta była nietknięta, lecz mimo to pozostawał
nieprzytomny. Przedziałek biegnący mu przez środek głowy był prosty, jakby ktoś
zrobił go pod linijkę. Kiedy poświeciłem mu w oczy, źrenice ochoczo się zwęziły -
prymitywna, ale dodająca otuchy oznaka, że z jego mózgiem wszystko w porządku.
Puls, który zbadałem mu palcami, miał rwany i bardzo szybki. Urządzenie pokazało
sto sześćdziesiąt uderzeń na minutę.
Pielęgniarka odczytała ciśnienie:
- Osiemdziesiąt na zero. - Kilka sekund później dodała: - Pięćdziesiąt na zero.
562Dostał płyny, krew była w drodze. Pod prawymi żebrami widoczne było
zasinienie. Jego brzuch był napięty i miałem wrażenie, że z każdą chwilą coraz
bardziej się wzdyma.
- Brak ciśnienia - oświadczyła pielęgniarka i jednocześnie pojawił się laborant z
przenośnym rentgenem.
- Nie mamy na to czasu. Wykrwawia się - powiedziałem. - Bierzemy go na salę.
To jego jedyna szansa.
Nikt się nie poruszył.
- Teraz! - powiedziałem, pchając nosze. - Zadzwońcie do moich zmienników i
powiadomcie o wszystkim.
W sali operacyjnej wyszorowałem ręce - zajęło mi to tylko trzydzieści sekund -
podczas gdy doktor Ronaldo, anestezjolog, założył pacjentowi rurkę intubacyjną.
Ronaldo spojrzał na mnie i pokręcił głową.
Włożyłem rękawiczki, przyglądając się jednocześnie temu, co przygotowała
pielęgniarka instrumentariuszka.
- Za waciki dziękuję, proszę o serwety. Będzie mnóstwo krwi. Poproszę jeszcze
o duże miednice na skrzepy.
Brzuch pacjenta zrobił się jeszcze bardziej napięty. Ronaldo, patrząc na mnie
znad maski jak krokodyl, wzruszył ramionami, kiedy rzuciłem mu pytające spojrzenie,
czy możemy zaczynać.
- Przygotuj się - powiedziałem do niego - bo kiedy go otworzę, ciśnienie
spadnie.
- Jakie ciśnienie - odezwał się Ronaldo. - Zero ciśnienia.
Na razie krew wzdymająca brzuch podziałała jak tampon, zatykając cieknące
naczynie, wszystko jedno, gdzie znajdował się otwór. Ale jak tylko otworzę mu brzuch,
siknie gejzer. Porozkładałem gazę, gdzie się dało. Polałem skórę jodyną, starłem ją,
zmówiłem modlitwę i nacisnąłem skalpel.
Trysnęła krew i jak lawa rozlała się wokół rany. Nie zważając na serwety z gazy
i nie bacząc na łakomie pracujący ssak, krew przesiąkła przez prześcieradła obłożenia,
spłynęła na stół i zaczęła kapać na
563podłogę. Poczułem, jak przesącza się przez mój kitel, przykleja się do ud,
wpływa do skarpetek i zaczyna chlupać w butach.
- Więcej serwet! - Próbowałem ostrzec pielęgniarki, ale żadne z nas nie było
przygotowane na taką powódź.
Sięgnąłem ręką do środka i złapałem jelito cienkie, prowokując w ten sposób
kolejną falę krwi. Włożyłem drugą rękę i wyjąłem zwoje na zewnątrz, kładąc je na
serwecie obok nacięcia. W kilka sekund udało mi się skutecznie wypatroszyć pacjenta.
W drzwiach stanął Deepak, umyty i ubrany. Splotłem palce obu dłoni i
zrobiłem krok do tyłu, żeby przejść na drugą stronę stołu, ale potrząsnął głową.
- Zostań - powiedział. Wziął hak do rozchylania rany i pociągnął tak, żebym
mógł zajrzeć pod przeponę.
Wcisnąłem gazowe serwety do środka i obłożyłem wątrobę. Potem zrobiłem to
samo po lewej stronie w okolicy śledziony. Palcami usunąłem wielkie skrzepy, które
zalegały w jamie brzusznej. Wyłożyłem jamę kolejnymi serwetami i setonami i
włożyłem następne do miednicy, tak żeby mieć wszystko porządnie unieruchomione.
Nie zauważyłem żadnego krwawiącego naczynia.
Teraz mogliśmy zatrzymać się na chwilę i wziąć oddech.
- Jak tam, nadrabiamy z ciśnieniem krwi? - zapytałem Ronaldo.
- W ogóle nie nadrabiamy - powiedział. Nie odrywałem od niego wzroku, więc
tylko wzruszył ramionami. Skinął głową na swoje wskaźniki, jakby chciał powiedzieć,
że od początku nic się nie zmieniło - przynajmniej miałem nadzieję, że o to mu
chodziło.
Następnie ostrożnie zacząłem usuwać serwety, począwszy od miejsc, w których
najmniej się spodziewałem obecności krwawiącego naczynia. Miednica była czysta -
fontanna sikała gdzie indziej. Wyjąłem setony z okolic śledziony. Jeśli można
porównać brzuch pacjenta do pokoju, to wcześniej usunąłem z niego meble - te
położone w środkowej części, które można było usunąć - żeby móc widzieć zakamarki.
Jeśli źródłem przecieku była rozerwana aorta lub jedno z jej ramion.
564wówczas na tylnej ścianie jamy brzusznej - przestrzeń zaotrzewno- wa -
znalazłbym paskudnego krwiaka. Ale teren był czysty.
Miałem przeczucie, że winowajcę znajdziemy za wątrobą - w ciemnym, mało
widocznym miejscu, w którym niełatwo operować, tam gdzie żyła główna dolna,
największa żyła w ciele człowieka, transportuje krew z powrotem z niższych partii
ciała i z tułowia, przebiegając po drodze do serca przez wątrobę i za nią. Biegnąc przez
wątrobę, zbiera szerokie, napięte żyły wątrobowe i służy jako odpływ dla tego organu.
Zdjąłem sączek z wątroby. Nic.
Delikatnie podniosłem wątrobę, żeby przyjrzeć się jej ciemnej stronie.
Raptem trysnęła wściekła fontanna krwi, zalewając jamę brzuszną. Szybko
odłożyłem wątrobę na miejsce i gejzer się uspokoił. Wszystko było w porządku, pod
warunkiem że nie ruszałem wątroby. Co powiedział Solomon, gdy operowaliśmy w
buszu? Uraz, w którym chirurg widzi Boga.
- Okej - powiedział Deepak - zostawmy to tak.
- Co teraz?
- Krwawi z rany i z naczyń. Jego krew nie chce krzepnąć - Deepak mówił tak
cicho, że musiałem się pochylić, żeby go słyszeć. - To nieuniknione przy takich
urazach. Otwieramy ich, wlewamy w nich płyny, a temperatura ciała spada...
Rozcieńczyliśmy mu system odpowiadający za krzepliwość krwi, to i mamy.
Obłożymy wątrobę i przeniesiemy go na intensywną terapię. Rozgrzejemy go, podamy
mu więcej świeżo mrożonego osocza i krwi. Za kilka godzin, jeśli nadal będzie żył i
jeśli jego stan będzie stabilny, wrócimy do operacji.
Obłożyłem szczelnie wątrobę serwetami i umieściłem jelito cienkie na powrót
w jamie brzusznej. Nie zaszyłem rany, a tylko zacisnąłem brzegi.
- Sępy zlecą się po rogówki, serce, płuca, wątrobę i nerki faceta, którego
postrzelił - powiedział Deepak. - Oddam im tę salę, bo jest większa.
565Dwie godziny później na oddziale intensywnej terapii krwawienie ustało.
Przedostanie się przez labirynt stojaków z kroplówkami i rozmaitej maszynerii do
Shane'ajohnsona juniora - tak się nazywał - nie należało do najprostszych. Rodzina
pacjenta siedziała w poczekalni, próbując zgłębić to, co niezgłębione. Świeżo mrożone
osocze, podgrzana krew i płyny podwyższyły Shane'owi ciśnienie krwi i ciepłotę ciała.
Żył, ale był na granicy śmierci.
- Okej - powiedział Deepak, obejrzawszy ponownie pacjenta i zerknąwszy na
zegarek. - Zajrzyjmy do niego.
Tym razem zawieźliśmy go do mniejszej sali operacyjnej. Ronal- do nadal był
jednym przygnębieniem. Shane miał obrzękniętą twarz i kończyny. Przez kapilary
przeciekało to, cośmy w niego wtłaczali. Ale musieliśmy wlewać w niego płyny po to,
żeby utrzymać ciśnienie krwi - to jakby stale napełniać dziurawe wiadro.
Deepak postanowił, że ponownie stanę po prawej stronie pacjenta. W ciągu
kilku sekund odkryłem go, przetarłem mu skórę i zdjąłem zaciski, które
prowizorycznie zamykały ranę. Usunąłem serwety.
Deepak pomógł mi znaleźć pęk naczyń prowadzących do wątroby.
- Dobra - powiedział. - Zaciśnij tutaj.
Manewr Pringle'a. Zacisnąłem więzadło wątrobowo- dwunastnicze, odcinając
dopływ krwi do narządu, a Deepak usunął ostatni kawałek gazy i podniósł wątrobę.
Natychmiast trysnęła krew, zamieniając suche, czyściutkie miejsce operacji w
wilgotny, krwawy chaos.
- Okej, możesz puścić - powiedział, odkładając wątrobę na miejsce. - Tego się
obawiałem. Żyła główna jest na bank rozcięta. Dlatego mimo manewru Pringle'a
nadal krwawi.
U niektórych ludzi żyła główna dolna ledwo zahacza o tylną część wątroby, ale
u naszego pacjenta była owinięta tkanką wątroby jak świnia kocem. Kiedy Shane'a
wyrzuciło przez przednią szybę samochodu, a potem uderzyło nim o chodnik, pęd
wątroby w przemieszczającym
566się ciele spowodował rozerwanie żył łączących ją z żyłą główną dolną i
zostawił po sobie poszarpane rozdarcie.
Deepak poprosił o szew na długim imadle. Na jego znak uniosłem wątrobę, a
on spróbował wbić igłę w jeden z końców rozdartej żyły. Ale zanim zdążył cokolwiek
zobaczyć, ranę zalała krew.
- Boże - powiedziałem, łamiąc kardynalną regułę milczenia podczas asysty. -
Jak my to naprawimy?
- O, naprawienie żyły głównej nie jest trudne - powiedział Deepak. - Chodzi
tylko o to, że przeszkadza nam wątroba. - Dopiero po chwili zrozumiałem, że Deepak
właśnie podjął próbę zażartowania podczas operacji.
Milczał przez dłuższą chwilę, jakby wpadł w trans, a ja starałem się nie robić
zbędnego hałasu. Wreszcie, jak ksiądz kończący modlitwę, poruszył się.
- Dobra - powiedział. - Zaryzykujmy. Zobaczymy od innej strony.
Nie byłem przygotowany na to, co nastąpiło potem. Mogłem jedynie stać,
podziwiać i asystować mu najlepiej, jak potrafiłem. Deepak przetarł Shane'owi klatkę
piersiową, a potem zrobił pionowe nacięcie wzdłuż mostka, po czym przejechał w tym
samym miejscu piłą elektryczną. W powietrzu uniósł się zapach palonego mięsa i
kości. Nagle klatka piersiowa otworzyła się jak niedomknięta walizka.
Nie zapytałem, co zamierza zrobić, a on nie wyjaśniał. Moje doświadczenie z
chirurgią klatki piersiowej ograniczało się głównie do odsączania płynów zbierających
się wokół płuc oraz, rzadko, przyglądania się, jak Deepak wycina zaatakowany przez
raka płat płuca. Trzy razy w ciągu całego mojego stażu zdarzyło się, że otworzyliśmy
klatkę i musieliśmy zszyć ranę kłutą serca. Jedna z tych trzech osób przeżyła. To był
jeden z problemów ciążących nad naszym programem i zarazem jedna z przyczyn,
dlaczego go likwidowano: to, że większość przypadków wymagających operacji klatki
piersiowej - już nie wspominając o urologii i chirurgii plastycznej - musieliśmy
odsyłać do innych szpitali.
567Zobaczyliśmy serce Shane'a - mięsistą, pokrytą żółtawymi smugami masę
spoczywającą w osierdziu - które pompowało krew tak samo, jak robiło to przez
ostatnie dziewiętnaście lat. Nigdy wcześniej nie groziło mu większe
niebezpieczeństwo. Deepak przeciął osierdzie.
Byłem świadom aktywności mającej miejsce w drugiej sali operacyjnej i we
współdzielonej umywalni. W pewnym momencie rozejrzałem się dokoła i poprzez
potrójne okno zobaczyłem tłum białych twarzy kłębiący się wokół drugiego stołu
operacyjnego.
Deepak założył szew kapciuchowy na prawy przedsionek serca, tę górną jamę,
która odbiera krew z żyły głównej. Wziął rurkę intubacyj- ną i nożyczkami naciął jej
ścianki. Następnie zrobił niewielkie nacięcie w przedsionku serca, w samym środku
szwu kapciuchowego. Wsunął rurkę do przedsionka w taki sposób, że szew posłużył
jak tkanka- - uszczelka opasująca rurkę, którą Deepak włożył w otwór ujścia żyły
głównej dolnej i zaczął wsuwać w dół.
- Powiedz, kiedy dotrze do żyły nerkowej - polecił. Patrzyłem, jak żyła główna
dolna rozdyma się niczym napełniający
się wodą wąż ogrodowy.
- Już - powiedziałem.
- Rurka służy do utrzymania drożności żyły głównej dolnej - objaśnił Deepak,
nachylając się, żeby przyjrzeć się sytuacji od spodu. - To jednocześnie prymitywne
obejście, żeby krew z tułowia mogła wrócić do serca, podczas gdy my będziemy
naprawiać żyłę. A teraz... zobaczymy, czy uda nam się za nią zabrać.
Poprawił lampę. Kiedy podniosłem wątrobę, krwawienie okazało się znacznie
słabsze niż wcześniej, a co najważniejsze, postrzępione końcówki żyły były teraz
całkiem dobrze widoczne na tle rurki. Deepak złapał jeden koniec kleszczykami,
przeprowadził przez niego igłę, a potem złapał drugi koniec, zszył obydwa brzegi ze
sobą i zawiązał nitkę. Opuściłem wątrobę. To była pracochłonna naprawa:
568podnieść, złapać, przełożyć igłę, przetrzeć, przewlec igłę przez drugi koniec,
przetrzeć, zawiązać, poluzować uścisk na wątrobie.
W pewnym momencie, kiedy zbliżaliśmy się już do końca, wyczułem czyjąś
obecność za plecami. Deepak zerknął nad moim ramieniem, ale się nie odezwał.
- Czy to sztuczna przetoka Shrocka, synu? - zapytał głos.
To był męski głos, uprzejmy, świadomy, że zadaje pytanie w delikatnym
momencie, ale zarazem nacechowany autorytetem kogoś, kto ma pełne prawo
zadawać takie pytania.
Deepak ponownie spojrzał, a potem wrócił do pracy.
- Tak, proszę pana - odpowiedział.
- Jak duże było rozdarcie?
Deepak podniósł wątrobę i poprawił lampę, tak żeby gość sam mógł zobaczyć.
- Trzy czwarte obwodu żyły głównej dolnej.
Rurka, którą wepchnął od strony serca, posłużyła doskonale jako wewnętrzna
szyna unieruchamiająca żyłę. Szycie z rurką jak pod linijkę stanowiło pierwszy etap
starannej naprawy w wykonaniu Deepaka. To był piękny widok - porządek
wyłaniający się z chaosu.
- Imponujące - stwierdził głos. Nie było w tym słowie sarkazmu, a jedynie
szczery podziw. Zrobiłem krok do tyłu, żeby nasz gość mógł się lepiej przyjrzeć.
Nachylił się. - Bardzo, bardzo dobre. Ja bym dał trochę pianki hemostatycznej wokół
otartej części wątroby. Zamierza pan zostawić dreny?
- Tak, proszę pana.
- Zakładam, że jest pan lekarzem prowadzącym - powiedział głos.
- Nie, jestem szefem rezydentów. Mam na imię Deepak.
- A gdzie lekarz?
Deepak spojrzał gościowi w oczy i nie odezwał się.
- Rozumiem. Jego zdaniem coś takiego nie byłoby warte zachodu. Widuje go
pan czasem?
569Ronaldo, jakby to jego zapytano, prychnął i zajął się swoimi urządzeniami,
udając brak zainteresowania. Gość spojrzał na anestezjologa takim wzrokiem, jakby
chciał mu odgryźć głowę, ale potem, przypomniawszy sobie, że nie znajduje się u
siebie, opamiętał się.
- Ile razy wykonywał pan do tej pory przetokę Shrocka, panie Deepak?
- To moja szósta.
- Naprawdę? W jakim przedziale czasu?
- Przez dwa lata tutaj... Niestety, często mamy do czynienia z poważnymi
urazami.
- Niestety dla was. Ale stety dla nas. Nie jesteśmy niewdzięczni... Ale cóż, sześć
Shrocków, mówi pan? Wyjątkowe. Z jakim rezultatem?
- Jeden zmarł, ale dopiero tydzień po operacji. Chodził, jadł. Prawdopodobnie
zator płucny.
- Zrobiliście autopsję?
- Częściową. Rodzina pozwoliła nam ponownie otworzyć brzuch. Reperacja
żyły wyglądała całkiem nieźle. Zrobiliśmy zdjęcia.
- A pozostali?
- Drugi, trzeci i piąty żyją i mają się dobrze, są pół roku po operacji. Czwarty
zmarł na stole. Zdążyłem tylko otworzyć mu serce.
- Policzył go pan?
- Powinienem. Analiza z zamiarem leczenia... to się liczy.
- Dobrze! Powinien pan to uwzględnić. Większość chirurgów nie zrobiłaby
tego. A szósty?
- To ten - odparł Deepak.
- Jasne. Cóż, to i tak więcej niż moje doświadczenie. Ja zrobiłem pięć. I to przez
sześć lat. Wszyscy zmarli. Dwóch na stole, dwóch tak szybko po operacji, że właściwie
można powiedzieć, że umarli na stole. Nie wszyscy trafili do mnie z urazami jak ten
tutaj. Dwaj mieli uszkodzoną żyłę przez kogoś, kto próbował usunąć przylegającą do
żyły tkankę nowotworową. Powinien pan opisać swoje doświadczenie.
Deepak odchrząknął.
570- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale już to zrobiłem. Tyle że nikt nie
opublikuje raportu z Matki Bożej...
- Nonsens. Jak brzmi pana nazwisko?
- Deepak Jesudass, proszę pana. A to mój stażysta...
- Powiem panu coś: proszę opisać ten przypadek, dodać go do pozostałych, a
potem pokazać mi do przeczytania cały artykuł. Jeśli będzie dobry, dopilnuję, żeby go
opublikowano. Wyślę go do redaktora w „American Journal of Surgery". Sprawdzę
później, jak się ma pacjent. Powodzenia. A tak przy okazji, nazywam się...
- Wiem, kim pan jest, proszę pana. Dziękuję. Gość już wychodził, kiedy Deepak
powiedział nagle:
- Proszę pana?... Gdyby pan zechciał... a zresztą, nieważne.
- O co chodzi, panie kolego? Mam do ogołocenia z organów zwłoki, które już
powinny leżeć na stole. Wstąpiłem, żeby popodziwiać pana pracę.
- Gdyby pan zechciał pokazać nam, jak wyciąć wątrobę pod kątem
przeszczepu... moglibyśmy zacząć za pana. Oszczędziłby pan na czasie.
Próbowałem się odwrócić, ale ponieważ trzymałem hak, nie mogłem tego
zrobić.
- Nie mam zaufania do innych w tej kwestii - powiedział głos. - Dlatego robię to
sam. Moi szefowie rezydentów nie dysponują wystarczającymi umiejętnościami...
Bystre chłopaki, ale nie mają tyle pracy co wy tutaj.
- Mamy mnóstwo pracy, a mimo to nas zamykają.
- Słucham? Owszem, słyszałem plotki, ale... Słyszałem o Popsym... Czy to
prawda?
Deepak tylko skinął głową.
- To pana piąty rok? - zapytał głos.
- Siódmy. Ósmy. Dziesiąty. Zależy, jak na to spojrzeć, proszę pana. - Nie
wspomniał o szkoleniu w Wielkiej Brytanii.
Nie musiał, ponieważ gość powiedział:
571- Słyszę w pana akcencie element szkockiego. Był pan w Szkocji? Jest pan
FRCS?
- Tak.
- Glasgow?
- Edynburg. Pracowałem też w Fife. W różnych miejscach w Fife - odparł
Deepak.
Zapadła głęboka cisza. Człowiek stojący za moimi plecami nie poruszył się.
Miałem wrażenie, że intensywnie nad czymś myśli.
- Co pan zrobi, jeśli was zamkną? Deepak wbił wzrok w podłogę.
- Nadal będę pracował. Prawdopodobnie tutaj. Kocham chirurgię... Minęła cała
wieczność, zanim głos znów się odezwał:
- Deepak Jesudass przez „]", zgadza się? - Przeliterował imię i nazwisko. -
Dobrze? Proszę mnie odwiedzić w Bostonie, doktorze Jesudass. Zaproponujemy panu
uczciwą stawkę. Zaprowadzę pana do mojego laboratorium. Coś panu znajdziemy.
Jeśli ktokolwiek ma dla mnie wycinać organy, to być może właśnie pan. Kiedy pan
przyjedzie, porozmawiamy dłużej. Teraz muszę uciekać. Dobra robota, Deepak.
Usłyszeliśmy machnięcie drzwi wahadłowych. Pracowaliśmy w ciszy. W końcu
Deepak powiedział:
- Usłyszał moje nazwisko tylko raz... i od razu potrafił je powtórzyć. - Reperacja
dobiegła końca. Zabrał się do zaszywania pacjenta, z taką samą pieczołowitością i
ostrożnością, z jaką go otworzył. Poprosił instrumentariuszkę o piankę żelującą. -
Przez te wszystkie lata, jak tu pracuję, nikt nie potrafił zapamiętać mojego nazwiska.
Nikomu nie zależało. Zwykle widzą w nas określony typ człowieka, a nie pojedynczą
ludzką istotę.
Oczy lśniły mu żywiej niż zwykle, plecy były prostsze. Nigdy nie widziałem
swojego szefa rezydentów w takiej euforii. Cieszyłem się razem z nim i byłem z niego
dumny.
- Kto to był? - spytałem, nie umiejąc dłużej powstrzymać ciekawości.
572- Powiesz, że jestem staroświecki - stwierdził Deepak - ale zawsze
wierzyłem, że ciężka praca popłaca. Moja własna wersja biblijnych Ośmiu
Błogosławieństw. Rób, co do ciebie należy, cierpliwie znoś niesprawiedliwości,
egoizm, pozostań wierny sobie... pewnego dnia zostanie ci to wynagrodzone.
Oczywiście, nie wiem, czy ludzie, którzy czynili ci zło, cierpią, czy zostało im
odpłacone pięknym za nadobne. Zresztą to chyba tak nie działa. Ale naprawdę wierzę,
że pewnego dnia czeka cię nagroda.
- Znasz go? - zapytałem ponownie.
Deepak zignorował moje pytanie i zwrócił się do pielęgniarki asystującej:
- Czy ten zespół przyjechał po wątrobę, czy po serce?
- Po wątrobę. Inny zespół zabrał serce i odleciał. Deepak uśmiechnął się i
powiedział do mnie:
- Marionie, nie jestem w stu procentach pewny, bo miał na sobie maskę;
gdybym zobaczył jego palce, przekonałbym się. Ale raczej się nie mylę. Właśnie
poznałeś jednego z najwybitniejszych chirurgów, specjalistę od wątroby, pioniera
przeszczepów wątroby.
- Jak się nazywa?
- Thomas Stone.Rozdział 43
Sąd nad lekarzem
Wierzę w czarne dziury. Wierzę, że kiedy wszechświat zostanie wessany w
nicość, przeszłość i teraźniejszość zawirują i wymieszają się, zanim wpadną do
kosmicznego odpływu. Wierzę, że w taki sposób Thomas Stone zmaterializował się w
moim życiu. Jeśli to żadne wytłumaczenie, to muszę przywołać bezstronnego Boga,
który pozostawia nas samym sobie, ani nie wywołując tornad i zaraz, ani nie
przeciwdziałając im, lecz który tu i ówdzie przytknie palec do obracającego się koła
fortuny tak, by ojciec, który oddzielił się oceanem od własnych synów, znalazł się w
tym samym pomieszczeniu co jeden z nich.
Jako dziecko tęskniłem za Thomasem Stone'em, a przynajmniej za moim jego
wyobrażeniem. Tak wiele ranków czekałem na niego przy bramie Missing. Dziś
postrzegam to czuwanie jako konieczność, nieodzowny warunek, by zahartować i
uleczyć moje wnętrze, tak jak należy odpowiednio sprawić rakietę kija do krykieta,
aby gotów był przez całe życie odbijać piłkę. Na tym polegała lekcja odebrana przy
bramie Missing: świat nie jest ci nic winien - ojciec też nie.
Nie zapomniałem tego, o co prosił mnie Ghosh. Powiedzmy, że chwilowo
odłożyłem na bok spełnienie jego prośby. Nie czułem się
574winny, że nie zrobiłem tego od razu. Nigdy nie miałem czasu, by szukać
Thomasa Stone'a, a poza tym, gdziekolwiek by był, nigdy nie miałem poczucia, że
przyjechałem do jego Ameryki. Znajdowałem się na wyspie, w protektoracie, na
terytorium, które należało do Ameryki tylko z nazwy. Zabierając ze sobą jego
podręcznik - z Addis Abeby do Sudanu i Kenii, potem do Ameryki - wyhodowałem w
sobie, chcąc nie chcąc, szacunek dla autora. Wmówiłem sobie, że książka jest dla mnie
łącznikiem z siostrą Mary Joseph Praise. Widziałem jej rękę w licznych ilustracjach,
nosiłem w portfelu zakładkę z jej odręcznym pismem. Odkryłem w tekście postać
Thomasa Stone'a, tak samo jak on musiał odkryć samego siebie, narzucając sobie
dyscyplinę prowadzenia notatek w kraju chorób i biedy, przezwyciężając zmęczenie
po to, by wypełniać zeszyty obserwacjami. Byłem przekonany, że przygotowując swój
podręcznik, po prostu złożył w jedną całość zapiski ze swoich dzienników. Wiedza
stała się księgą.
Lecz kiedy ów pisarz, jedyny żyjący autor mojego DNA, stał, zaglądając mi
przez ramię, objawił się w formie cielesnej - ciało mojego ciała, zapach, który
powinienem był rozpoznać jako spokrewniony, i głos, który dostałem w spadku. Kiedy
pochylił się nad pacjentem, żeby obejrzeć sobie nasze dzieło, przekrzywił głowę
jedynie na kręgu szczytowym i obrotowym, przyłożył ręce do klatki piersiowej, wysta-
wiając łopatki, zmalał tak, żeby nie zanieczyścić stołu - wówczas jego ruchy stanowiły
odbicie moich.
Bez wątpienia Thomas Stone zauważył poruszenie we wszechświecie i dlatego
pojawił się w naszej sali. Przyznaję, że kiedy nie wiedziałem, kim jest, nie poczułem
nic: żadnej aury, żadnego mrowienia, nic poza dumą z cudu, jakiego udało się
dokonać Deepakowi z kawałkiem rurki z PCW, i z niebywałej sprawności jego rąk -
zdolności, którą docenił również przybysz. Kiedy dowiedziałem się, że nasz gość
nazywa się Thomas Stone, ani trochę nie byłem na to gotowy. Czy moją pierwszą
reakcją powinna być złość? Poczucie sprawiedliwości? Umknęła mi szansa za
odpowiednią reakcję, gdy przebywał w pomieszczeniu.
575Teraz, po raz pierwszy od dzieciństwa, pragnąłem czegoś więcej niż
przyglądanie się jego dziewięciopalczastemu portretowi. Chciałem dowiedzieć się
czegoś więcej o tym żyjącym i oddychającym chirurgu, który stał obok mnie.
W następnych dniach sprawdziłem Thomasa Stone'a w Index Medi- cus w
naszej bibliotece, zdejmując z półki jeden za drugim wielgachne tomy, począwszy od
roku 1954 - roku moich narodzin. Chciałem się dowiedzieć, co się z nim działo po
opublikowaniu Skutecznego chirurga; chciałem się przekonać, jak wyglądał jego
wkład w rozwój nauki po wyjeździe z tropików. Biblioteka szpitalna była skromna, ale
na szczęście Popsy przekazał placówce swoją prywatną, sięgającą lat pięćdziesiątych
kolekcję czasopism chirurgicznych. Udało mi się znaleźć większość artykułów
wymienionych w Index Medicus.
Prześledziwszy artykuły, jakie opublikował, naszkicowałem sobie karierę
naukową Thomasa Stone'a. W Ameryce skupił się na chirurgii wątroby, a jego ścieżka
zawodowa splotła się z historią transplantacji, zuchwałym pomysłem, by zabrać
organ Peterowi, aby uratować życie Paulowi. Oczywiście rzecz miała swój początek
jakiś czas przed pojawieniem się na arenie Stone'a. Sir Peter Medawar i sir Frank
Burnet w latach czterdziestych dwudziestego wieku pokazali nam, jak układ
odpornościowy odróżnia tkanki „własnego" organizmu od tkanek obcych, odrzuca te
drugie i je niszczy. Dwa miesiące przed naszymi urodzinami Thomas Stone
opublikował list do redaktora „British Medical Journal" opisujący nadzwyczajnej
długości i okazałości okrężni- cę występującą u wielu Etiopczyków, która wyjątkowo
łatwo skręca się, powodując zawęźlenie. W 1967 roku, kiedy Christiaan Barnard w
szpitalu Groote Schuur w Kapsztadzie zastąpił chore serce Louisa Washkansky'ego
sercem młodej Denise Darvall zmarłej w wypadku samochodowym, mój ojciec, już w
Bostonie, zainteresował się resekcją wątroby. Za cel postawił sobie znalezienie
odpowiedzi na pytanie: jak dużą część wątroby można usunąć, by to, co zostanie,
wystarczyło do podtrzymania życia człowieka?
576Pionierem amerykańskiej transplantologii był genialny chirurg, też
Thomas, tyle że Starzl. Pracując w stanie Kolorado, Starzl dokonał w latach 1963 i
1964 pierwszych przeszczepów wątroby u ludzi, ale żaden z pacjentów nie przeżył.
Thomas Stone z Bostonu, jak się dowiedziałem z przypisu, również podjął taką próbę
- w roku 1965 - która także zakończyła się porażką. Pomimo rosnącej krytyki, Starzl
się nie poddał. Pierwszą udaną transplantację przeprowadził w 1967 roku. Wkrótce to
samo powiodło się innym, w tym także Thomasowi Stone'owi. Operacja przeszczepu
nadal obarczona była ogromnym ryzykiem, ale dzięki opisywaniu swoich doświadczeń
i metod - na przykład stworzenia na czas długiej operacji obejścia krwi wrotnej do
żyły głównej górnej albo wykorzystania „roztworu Uniwersytetu Wisconsin"* dla
lepszego zachowania wątroby w zwłokach - lekarze osiągali coraz lepsze rezultaty.
Problem przestał być natury technicznej, choć była to w istocie najtrudniejsza z
technicznego punktu widzenia operacja, jaką można sobie wyobrazić - medyczny
odpowiednik Rapsodii na temat Paganiniego Rachmaninowa, podczas wykonywania
której pianiście nie wolno pominąć ani jednej nuty, ani razu zagrać fałszywie.
Operacja trwała dziesięć, czasami dwadzieścia godzin. Starzl pokazał, że jest
wykonalna. Kolejnymi przeszkodami do pokonania okazało się znalezienie
wystarczającej liczby organów do transplantacji, jak również, rzecz jasna, kwestia
odrzucenia przeszczepu przez układ odpornościowy biorcy.
W 1980 roku, gdy ja zaczynałem staż, Starzl stopniowo koncentrował się na
zagadnieniu odrzutu przeszczepu, stosując nowy, obiecujący lek wynaleziony przez
pracującą w Cambridge grupę pod kierownictwem sir Roya Calne'a: cyklosporynę.
Thomas Stone poszedł inną drogą, zajął się bowiem problemem braku organów
i zbadał rozwiązanie, które większość innych naukowców
Roztwór znany pod nazwą handlową viaspan służący do perfuzji.
577uznała za ślepą uliczkę: usunięcie części wątroby żyjącego, zdrowego
rodzica i przeszczepienie jej dziecku ze szwankującą wątrobą. Odkrył, przynajmniej w
przypadku psów, że wątroba dawcy odrasta, powiększając swoje rozmiary tak, by
powetować stratę, jednocześnie przeszczepiony fragment podtrzymuje funkcje biorcy.
Niemniej jednak podział wątroby nastręczał kolejne komplikacje, takie jak wyciek
żółci i zakrzepy w żyle wątrobowej, która zaopatruje organ w krew. Operacja narażała
również na poważne niebezpieczeństwo życie dawcy, ponieważ wątroba, w
przeciwieństwie do nerki, nie jest w organizmie sparowana. Znacznie bardziej
obiecująca i przynosząca natychmiastowe rezultaty była praca Stone'a na polu
wykorzystania zwierzęcych komórek wątroby, a zwłaszcza próby usunięcia z tych
komórek powierzchniowych antygenów, poprzez które komórki ludzkie rozpoznają je
jako obce, a następnie wyhodowanie ich na błonie, by stworzyć z nich coś na kształt
sztucznej wątroby - rozwiązanie z gatunku dializy.
Czytając o transplantacjach, czułem się podekscytowany. Wyraźnie było widać,
że to jeden z najważniejszych rozdziałów w historii amerykańskiej medycyny.
Shane był w centrum zainteresowania naszego oddziału intensywnej terapii.
Znajdował się pod wpływem silnych środków uspokajających. Jego gałki oczne
poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Skutkiem urazu było tak zwane płuco
wstrząsowe, przez niektórych określane jako płuco z Da Nang (zaobserwowano je
bowiem u żołnierzy amerykańskich w Wietnamie, którzy wkrótce po reanimacji na
polu bitwy zapadali na tę osobliwą sztywność płuc), a ponadto niewydolność nerek.
Zgodnie z regułą B.C. Gandhiego, jeśli masz w sobie więcej niż siedem rurek, w
zasadzie już nie żyjesz. Shane miał dziewięć. W ciągu kilku tygodni wyciągaliśmy z
niego jedną po drugiej, a stan zdrowia Shane'a stopniowo się poprawiał. Jako pacjent
wymagał pieczołowitej opieki. Studiowaliśmy z Deepakiem jego kartę i wyniki badań,
przewidywaliśmy jego potrzeby i reagowaliśmy na pojawiające się po drodze
578komplikacje. Junior, jak nazywała go rodzina, po czterdziestu trzech dniach
został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do zwykłej sali. Tydzień później,
uśmiechając się nieśmiało, wyszedł o własnych siłach, asekurowany przez personel
oddziału intensywnej terapii i urazowego. Przekroczył próg głównego wejścia do
szpitala i wydał z siebie okrzyk radości. Nawet jeśli kogoś postrzelił, świadkowie
rozpłynęli się, a policja straciła zainteresowanie, tak więc Junior mógł śmiało wrócić
do domu. Wydaje mi się, że właśnie wtedy, zobaczywszy go, jak przekracza próg
szpitala, powziąłem decyzję o specjalizacji w chirurgii urazowej. Oczywiście jego
powrót do zdrowia nie był regułą w przypadku traumatologii, ale wyzdrowienia miały
miejsce na tyle często, zwłaszcza u osób młodych i wcześniej zasadniczo zdrowych, że
podejmowany przez chirurga heroiczny wysiłek ratowania życia stawał się wart
zachodu. Umysł to rzecz krucha i kapryśna, lecz ludzkie ciało potrafi być odporne.
Jako stażystom przysługiwało nam prawo do udziału w jednej ogólnokrajowej
konferencji podczas całego stażu - wówczas wszelkie związane z nią wydatki
pokrywało państwo. Ja wybrałem odbywającą się w Bostonie majową konferencję na
temat przeszczepu wątroby. Przyjechałem do Bostonu w piękny, wiosenny dzień.
Centrum miasta było dla mnie uosobieniem wizji kolonialnej Ameryki, na każdym
kroku wydawało mi się wręcz przesiąknięte historią, zupełnie inaczej niż moja nędzna
enklawa w Bronksie. Wmówiłem sobie, że konferencja zupełnie przypadkiem ma się
odbyć akurat w Bostonie, rzut beretem od miejsca pracy Thomasa Stone'a.
Przekonywałem sam siebie, że nie przyjechałem, by się z nim spotkać, ale żeby
posłuchać wykładu najważniejszego uczestnika konferencji, Thomasa Starzla. Co zaś
się tyczyło sesji plenarnej Thomasa Stone'a, to nie zdecydowałem jeszcze, czy wezmę
w niej udział.
Gdy nadszedł dzień konferencji, nie potrafiłem się już dłużej okłamywać.
Opuściłem spotkanie poświęcone transplantologii i poszed-
579łem sześć przecznic dalej, do szpitala, w którym przez te wszystkie lata
pracował Thomas Stone. Czułem się dziwnie w garniturze i krawacie, jak w
przebraniu, może dlatego, że wcześniej przez prawie rok właściwie nie zdejmowałem
bluzy lekarskiej.
- Wyślijcie ich do mekki - mówiliśmy, kiedy musieliśmy odsyłać pacjentów do
szpitala, który był w stanie zaoferować im to, czego Matka Boża Nieustającej Pomocy
zapewnić nie mogła. Zresztą mówiło się tak nie tylko u nas; w szpitalach w całej
Ameryce wyrażano się w ten sposób o najbardziej prestiżowych klinikach - raz nawet
widziałem to sformułowanie w liście od czytelnika do redakcji pisma medycznego.
Cóż, teraz ja pielgrzymowałem do mekki.
„Mekka" składała się z nowiutkiej wieży o dziwnym kształcie, połyskującej,
jakby była zrobiona z platyny. To był taki rodzaj budowli, o której zaprojektowanie
biją się architekci, ale z punktu widzenia pacjenta nie wyglądało to zachęcająco. Za
wieżą kryły się starsze, wzniesione z cegły oddziały szpitala, których architektura
sprawiała wrażenie naturalnej i dopasowanej do charakteru otoczenia.
- Dzień dobry panu - powiedział młody człowiek w purpurowej marynarce.
Spojrzałem na niego, sądząc, że przemawia przez niego sarkazm. Chwilę później
zrozumiałem, że on i jeszcze dwóch innych mężczyzn stoją pod szpitalem i zajmują się
parkowaniem aut i pomaganiem pacjentom na wózkach.
Przez obrotowe drzwi wszedłem do przeszklonego atrium, którego sufit
znajdował się przynajmniej trzy piętra wyżej i dawał schronienie prawdziwemu
drzewu. W holu grało napędzane tajemniczym mechanizmem wielkie pianino. Wokół
stały lampy i luksusowe skórzane fotele. Dalej szumiał wodospadzik; woda
rozpryskiwała się o granitowy blok. Przeniosłem spojrzenie na recepcję, gdzie jedna z
trzech recepcjonistek stała uśmiechnięta, gotowa pospieszyć z pomocą. Poszedłem
wzdłuż wyrysowanej na podłodze niebieskiej linii, która zaprowadziła mnie do wind w
Wieży A. Zgodnie z instrukcjami recepcjonistki
580pojechałem na osiemnaste piętro, na którym znajdował się oddział
chirurgii. Zapomniałem życzyć jej miłego dnia. Z trudnością przyszło mi uwierzyć, że
jestem w szpitalu.
Wyszedłszy z windy, wpadłem na pięciu mężczyzn i jedną kobietę - wszyscy
byli mniej więcej w moim wieku, ubrani w czarne garnitury z identyfikatorami z
napisem GOŚĆ tak jak ja.
- Kazali nam tu zaczekać - grzecznie odezwała się do mnie kobieta. W tym
samym momencie pojawił się młody mężczyzna w fartuchu
narzuconym na niebieską bluzę.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział, choć wcale nie brzmiało to tak, jakby
rzeczywiście było mu przykro. - Witam na oddziale chirurgii. Nazywam się Matthew. -
Posłał nam uśmiech. - Mój Boże, jeszcze rok temu byłem na waszym miejscu i
rozmawiałem o moim stażu. Ale ten czas leci! Świetne garnitury! Okej, mamy jakieś
dwadzieścia minut, zanim zacznie się konferencja na temat zachorowalności i
umieralności, którą, jak wiecie, nazywamy w skrócie M&M. Oprowadzę was tak na
szybko po oddziale chirurgii. Po M&M pójdziecie na lunch z personelem, potem
zaczną się indywidualne rozmowy, a na koniec duża wycieczka po szpitalu.
Zaprowadzę was do sali konferencyjnej i muszę uciekać, bo podczas M&M będziemy
omawiać jednego z moich pacjentów. Muszę pójść włożyć zbroję.
Przez rok, jaki spędziłem w Matce Bożej Nieustającej Pomocy, ani razu nie
zdarzyło mi się oprowadzać po szpitalu potencjalnych kandydatów na stażystów.
Mówiąc szczerze, nigdy nie widziałem, żeby ktoś przyszedł na rozmowę. W mekce coś
takiego odbywało się raz w tygodniu. Postanowiłem przyłączyć się do grupy.
W indywidualnych dyżurkach znajdowały się telewizory, lodówki, biurka i
każda miała własną łazienkę. Bynajmniej nie przypominało to dyżurki w Matce Bożej,
do której wepchnięto piętrowe łóżka, wstawiono jeden telefon i kazano odpoczywać
stażystom wszystkich specjalności naraz. Nigdy nie korzystałem z tego pokoju.
Następnie Matthew pokazał nam „małą" salę konferencyjną, w której zespół
chirurgów
581mekki odbywał poranną naradę. Pomieszczenie wyglądało jak sala
posiedzeń w dużej firmie: długi stół i szereg skórzanych foteli z wysokimi oparciami.
Ze ścian patrzyli na nas uwiecznieni na olejnych portretach dawni ordynatorzy
oddziału - galeria sław chirurgii.
- Spójrzcie na to - powiedział Matthew i nacisnął guzik. Zamontowane za
zasłonami rolety zjechały w dół, odcinając dopływ światła, a ze stolika wysunął się
projektor. Constance, jedyna kobieta w naszej grupie, przewróciła oczami, jakby
uznała prezentację za prostacką.
Gdy dotarliśmy do auli, w której miała się odbyć M&M, Matthew przeprosił
nas na chwilę.
- Muszę się przebrać. Doktor Stone ma bzika na punkcie bluz. Nie lubi, kiedy je
nosimy nawet na obchodzie.
Aula przypominała pomniejszoną wersję Cinema Adowa w Addis Abebie,
wyposażoną jednak w lepsze fotele, obite beżową tkaniną, gładką w dotyku. Ponieważ
rzędy siedzeń zamontowano pod dużym kątem w stosunku do środka auli, widok z
tyłu był doskonały - i tam właśnie my, potencjalni stażyści, usiedliśmy. Za podium
znajdował się szereg ruchomych paneli do podglądu zdjęć rentgenowskich. Jeden z
rezydentów ładował kolejne klisze i za pomocą pedału przesuwał panele.
Constance usiadła obok mnie. Stadko studentów medycyny w krótkich białych
fartuchach weszło do auli i dołączyło do nas. Zdążyłem zapomnieć o istnieniu
studentów medycyny. Byłoby miło mieć w Matce Bożej Nieustającej Pomocy kogoś,
kto znajdowałby się w łańcuchu pokarmowym niżej ode mnie. Rezydenci nosili
dłuższe fartuchy i nie zachowywali się tak beztrosko jak studenci. Lekarze
prowadzący, którzy zjawili się jako ostatni, nosili najdłuższe fartuchy. My, kandydaci,
w tych naszych ciemnych wdziankach, wyróżnialiśmy się jak pingwiny na zjeździe
niedźwiedzi polarnych. Pracując w Matce Bożej, ani razu nie byłem na takim
zebraniu. Deepak spotykał się z nami regularnie na szkoleniach, ale tu, w tej auli,
czuło się powiew tradycji, rytuał, który nie zmienił się od dziesięcioleci.
582- Z jakiej jesteś szkoły? - zapytała Constance. Słyszałem, jak wcześniej
mówiła, że uczyła się w Bostonie, ale na innej uczelni.
- Chodziłem do szkoły w Etiopii - poinformowałem ją. Gdyby mogła się
przesiąść fotel dalej, pewnie by to zrobiła.
Kiedy Thomas Stone wszedł, nawet nie spojrzał na tłum w auli, po prostu z
góry założył, że słuchacze są obecni. Był wyższy, niż zapamiętałem ze spotkania na sali
operacyjnej w Matce Bożej, prawie tak wysoki jak Shiva i ja. W pomieszczeniu zaległa
cisza. Stone trzymał ręce w kieszeniach białego fartucha. Sposób, w jaki wślizgnął się
na swoje miejsce, lekkość i płynność tego ruchu, skojarzyły mi się z Shiva. Siedział
sam w pierwszym rzędzie. Byłem co prawda daleko za nim, ale zarazem trochę z boku,
więc widziałem go z profilu. Po raz pierwszy dobrze się przyjrzałem mojemu ojcu.
Poczułem rozchodzące się po moim ciele ciepło. Nie potrafiłem studiować jego twarzy
na zimno, beznamiętnie, klinicznie. Umysł pracował na pełnych obrotach, a serce
waliło mi w piersi - bałem się, że się zdradzę, że wyczuje moją obecność. Odwróciłem
wzrok, próbując się opanować. Kiedy znowu na niego spojrzałem, Stone przeglądał
jakieś papiery. Trudno było stwierdzić, czy jego dłoni brakuje palca. Jego włosy na
skroniach były mocno posiwiałe, ale na czubku głowy czupryna nadal była
ciemnobrązowa. Miał wydatny żwacz, który podkreślał jego szczękę i sprawiał, że wy-
glądał, jakby nieustannie zaciskał zęby. Oko, które widziałem z mojej strony, było
osadzone w głębokim, ciemnym oczodole. Zauważyłem, że trzyma głowę wyjątkowo
sztywno.
Nie potrafię powiedzieć zbyt wiele o sprawie, o której dyskutowano, ani co się
ostatecznie okazało. Kiedy siedziałem, wpatrując się w Tho- masa Stone'a i czując
obecność zdegustowanej Constance, przepalił się we mnie bezpiecznik i mógł w
każdej chwili doprowadzić do spięcia. Byłem gotów ciskać meblami, włączyć instalację
przeciwpożarową, wykrzykiwać obelgi i rozpirzyć to całe układne zgromadzenie.
Poczułem, że zaczynam tracić kontrolę nad sobą. W pewnym momencie,
583gdy wściekłość sięgnęła zenitu, musiałem chwycić się podłokietników
fotela. Potem stopniowo napięcie zaczęło opadać.
- To była moja wina - powiedział Thomas Stone, odwracając do mnie twarz.
Przez chwilę myślałem, że jest jasnowidzem. Usłyszał mnie. Wcześniej Matthew, nasz
strażnik i przewodnik, a teraz osoba referująca przypadek, stał się obiektem ostrej
krytyki z różnych części sali, ponieważ, choć był jedynie posłańcem, jego lekarz
prowadzący i szef rezydentów nie pospieszyli mu z pomocą. Matthew odczuł siłę
ataków na własnej skórze. Kiedy Thomas Stone wstał, ujadające paszcze natychmiast
zamilkły.
- Tak, to była moja wina. Bez wątpienia stać nas na więcej. Zleciłem instalację
kamer wideo w dwóch izbach przyjęć na urazówce. Chcę, żebyśmy za każdym razem,
gdy przywiozą nam pacjenta z poważnymi urazami, analizowali nagrania. Czy
staliśmy we właściwym miejscu? Czy musieliśmy zrobić trzy kroki, aby sięgnąć po
rurkę do- tchawiczą, którą powinniśmy mieć na wyciągnięcie ręki? Czy ktoś musiał
poprosić o coś, co powinien mieć pod ręką? Czy rozpraszaliśmy się nawzajem
niepotrzebnymi słowami? Kto był tam zbędny? Czy można było lepiej? To zawsze
wyzwanie. - Wyjął z kieszeni kartkę papieru i rozłożył ją. - Biorę również
odpowiedzialność za kwestię poruszoną w tym liście.
Miał lekki brytyjski akcent, który co prawda zmiękczyły lata spędzone w
Ameryce, ale którego nie zdążyła zniekształcić irytująca amerykańska odmiana
narzucająca specyficzną modulację. Kiedy rozmawiał z Deepakiem w sali operacyjnej
szpitala Matki Bożej, nie zwróciłem uwagi na jego akcent.
- Ten list napisała do mnie matka zmarłego pacjenta. Chcę być pewien, że to się
nie powtórzy. Oto, co pisze ta kobieta: „Doktorze Stone. Nigdy nie pogodzę się z
tragiczną śmiercią mojego syna, choć być może z czasem wspomnienie stanie się
mniej bolesne. Nie potrafię zapomnieć ostatniego obrazu, który mam w pamięci,
obrazu, który mógł wyglądać inaczej. Zanim dość nieuprzejmym tonem poproszono
584mnie o opuszczenie pomieszczenia, muszę panu powiedzieć, że zobaczyłam
strach mojego syna - strach, którym nikt się nie przejął. Jedyną osobą, która
próbowała coś zrobić, była pielęgniarka. Wzięła mojego syna za rękę i powiedziała:
»Nie martw się, wszystko będzie dobrze«. Wszyscy pozostali zignorowali go.
Oczywiście, rozumiem, że lekarze byli zajęci jego ciałem. Jakimże wybawieniem
byłoby dla niego, gdyby pozostał nieprzytomny. Mieli ważne rzeczy do roboty.
Martwili się o klatkę piersiową i brzuch, ale nie o małego chłopca, który się bał.
Owszem, to był dorosły mężczyzna, ale w takiej chwili bezsilności zamienił się w
malutkiego chłopca. Nie zauważyłam w lekarzach choćby śladu ludzkiej życzliwości.
Ja i mój syn byliśmy dla pana zespołu jedynie źródłem irytacji. Woleliby zapewne,
żebym sobie poszła, a chłopak, żeby się uciszył. W końcu dostali, czego chcieli.
Doktorze Stone, czy jako szef chirurgii, być może również jako rodzic, nie czuje się
pan w obowiązku dopilnować, by pańscy ludzie dodawali pacjentom otuchy? Czy
mniej zdenerwowany pacjent, pacjent, który się nie boi, to nie lepszy pacjent?
Ostatnie świadome doznanie, jakie mój syn wyniósł z tego świata, to wspomnienie
lekceważących go ludzi. Ja zaś zapamiętam go jako małego chłopca patrzącego z
przestrachem za wyprowadzaną z sali matką. To głęboko wyryty w mojej pamięci
obraz, który zabiorę ze sobą do grobu. Fakt, że pańscy ludzie zadbali o jego ciało, nie
usprawiedliwia zignorowania jego jestestwa".
Thomas Stone złożył list i umieścił go w kieszeni na piersi. Po auli rozszedł się
szmer i pomruk, skrępowani słuchacze poprawili się w fotelach. Wyczułem w
powietrzu ochotę, żeby machnąć ręką na list, wydrwić to, o czym mówił, ale postawa
Stone'a sprawiła, że nikomu nie spieszyło się, by zabrać głos. Stone stał w ciszy, jakby
samemu rozważając sens listu, nieświadom obecności pełnego audytorium. Nikt się
nie odezwał. Milczenie się przedłużało. Ucichły wszelkie odgłosy, tak że dało się
słyszeć jedynie miarowy pogłos klimatyzacji. Thomas Stone miał zamyślony wyraz
twarzy, z pewnością brakowało w jego obliczu złości. Potem, jakby budząc się z
głębokiego snu, rozejrzał się
585po sali, oczekując jakiejś reakcji, chcąc sprawdzić, czy słowa autorki listu
poruszyły słuchaczy. Szydercy przemyśleli swoje stanowisko.
Kiedy Stone wreszcie się odezwał, mówił cicho, ale pewnie, głosem, który
domagał się uwagi. Zadał pytanie.
Znałem na nie odpowiedź, bo znajdowała się w jego książce - książce, którą
przeczytałem bardzo dokładnie, i to nie raz, podczas ucieczki z Etiopii i w czasie
pobytu w Kenii.
- Jakiego rodzaju środek pierwszej pomocy podaje się pacjentowi przez ucho?
Zapewne przy mniej więcej dwustu osobach obecnych w auli, przynajmniej
pięćdziesięcioro z nich powinno znać odpowiedź.
Ale nikt się nie odezwał.
Czekał. Poczucie dyskomfortu stało się jeszcze bardziej nieznośne. Poczułem,
jak obok mnie Constance zesztywniała.
Thomas Stone stanął na rozstawionych nogach i założył ręce do tyłu. Zdawał
się gotów spędzić tak cały dzień. Uniósł brwi. Wyczekiwał. Studenci siedzący po mojej
lewej stronie bali się nawet mrugnąć.
Stone spojrzał na mnie, zaskoczony, że reakcja nastąpiła ze strony rzędu
ciemnych garniturów. Poczułem, że przewierca mnie wzrokiem. Wówczas dopiero
drugi raz zauważył moje istnienie; pierwszy raz zrobił to, gdy się urodziłem. Tym
razem wystarczyło, że podniosłem rękę.
- Tak? - powiedział. - Proszę nam powiedzieć, jakiego rodzaju środek pierwszej
pomocy podaje się pacjentowi przez ucho.
Wszystkie oczy spojrzały na mnie. Nie spieszyło mi się. W ogóle mi się nie
spieszyło.
Wtedy oczy zaszły mi mgłą, bo pomyślałem o Ghoshu i jego ofierze dla nas.
Choć tak naprawdę zmarł na białaczkę, miałem poczucie, że od dnia naszych narodzin
stopniowo oddawał własne życie po to, byśmy z Shiva mogli mieć swoje. Kiedy umarł,
miałem wrażenie, że po raz drugi przecięto mi pępowinę. Pomyślałem o owdowiałej
He- mie, pracującej teraz samotnie z Shiva w Missing, piszącej do mnie
586w listach, że serce jej pęka z tęsknoty, i pytającej, czy wybaczę jej brak
uwagi i miłości, na które zasługiwałem. Przez te wszystkie lata Thomas Stone
prawdopodobnie nie opuścił nawet jednej M&M, nie było dnia, żeby poczuł się
nieswojo przeze mnie lub przez Shivę. Pomyślałem o Matronie, trzymającej Missing w
kupie, pracowitej, kochającej matce chrzestnej dwóch chłopców, kotwicy naszego
życia. I pomyślałem o Gebrew, Almaz i Rosinie, którzy próbowali wypełnić pustkę po
mężczyźnie, który odszedł.
Cóż to za niesprawiedliwość, że nagrodą dla Thomasa Stone'a za wszystkie jego
wady, za jego egoizm, jest przywilej zasiadania w fotelu szefa i odbierania szacunku,
podziwu i zachwytu ludzi pokroju Constance i pozostałych zgromadzonych w tej sali.
Przecież nie sposób być zarazem świetnym lekarzem i złym człowiekiem - przecież
prawa ludzkie, jeśli nie boskie, nie pozwalają na to.
Odwzajemniłem jego spojrzenie. Nawet nie mrugnąłem.
- Słowa pociechy - powiedziałem mojemu ojcu.
Dzielące nas lata zostały ściśnięte jak książki pomiędzy podpórkami. Słuchacze
patrzyli to na mnie, to na niego, zdenerwowani, niepewni, czy podałem właściwą
odpowiedź. Dla mnie i dla niego nie istniał nikt poza nami.
- Dziękuję - odezwał się zmienionym głosem. - Słowa pociechy. Wyszedł,
spojrzawszy na mnie raz jeszcze, zanim położył dłoń na
klamce.
Przypadkiem odkryłem, gdzie mieszka. Stawiałbym na elegancki
apartamentowiec na drugim brzegu rzeki. Ale nie - u stóp Wieży A zauważyłem
szklane drzwi prowadzące na zewnątrz; po drugiej stronie ulicy znajdowało się
wejście do kolejnego budynku. Zobaczyłem, jak wchodzi tam Thomas Stone. Portier
ukłonił mu się. Postanowiłem zaczekać. Po kilku minutach Stone wyszedł, bez białego
fartucha, ale za to niosąc czarno- żółte pudło - rzutnik przezroczy z obrotowym
587bębnem. Szedł na konferencję o transplantologii. Dałem mu pół godziny,
po czym podszedłem do portiera. Machnąłem mu przed oczami identyfikatorem.
- Marion Stone. Doktor Stone zapomniał zabrać slajdy, które będą mu
potrzebne podczas prelekcji. Przysłał mnie po nie.
Już miał zamiar mnie przepytać i spławić, kiedy nagle przekrzywił głowę i
zapytał:
- Jest pan z nim spokrewniony?
- Jestem jego synem.
- Na Boga, ależ tak! - powiedział, podchodząc bliżej, by spojrzeć mi w oczy, jak
gdyby to w nich kryło się całe podobieństwo. Rozpromienił się, jakby wiadomość
usprawiedliwiała zachowanie Stone'a, jakby naraz zyskał nowy, ludzki aspekt, jakby
dostąpił odkupienia.
- Na Boga, ależ tak! - Z radości klepnął się w udo. - Tyle czasu, a nie pisnął
nawet słówka.
- Bo aż do tej pory o niczym nie wiedział - powiedziałem i puściłem do niego
oko.
- Święta Mario i Józefie! Nie mów pan! Uśmiechnąłem się i spojrzałem na
zegarek.
- Wie pan, gdzie to jest? - zapytał.
- Czwarte piętro?
- Numer cztery zero dziewięć.
Wszedłem do jego domu dzięki scyzorykowi i pewnym dodatkowym
chirurgicznym zdolnościom, których nauczyć cię może jedynie B.C. Gandhi.
Mieszkanie składało się z salonu i sypialni.
W salonie nie znalazłem niczego, co uzasadniałoby nadanie mu tej szumnej
nazwy. Większość powierzchni zajmował wielki, przypominający stół kreślarski blat
do pracy. Po obydwu stronach umieszczono mniejsze blaty, razem ze środkowym
stworzyły konstrukcję
588w kształcie litery U. Na mniejszych blatach leżały papiery ułożone w
zgrabne stosy. Wzdłuż ścian stał segmentowy regał pełen książek i czasopism, które
ułożono nie na pokaz, ale pod względem łatwości dostępu.
W kuchni na dzbanku do kawy zbierał się kurz. Wyglądało na to, że kuchenka
nigdy nie była używana. Z tostera stojącego na blacie sypały się okruchy pieczywa. W
lodówce znalazłem tylko karton soku pomarańczowego, kostkę masła i pół bochenka
chleba.
W sypialni, ponieważ zasłony były szczelnie zasłonięte, panował mrok. W tym
pokoju nie znalazłem żadnych książek ani czasopism. Jedynie wojskową pryczę i koc
złożony w schludną kostkę, jakby lokator zatrzymał się tu na jedną noc.
Na gzymsie elektrycznego kominka stało oprawione zdjęcie. Typowa dla lat
dwudziestych aerografia nadawała skórze matki i syna alabastrowy wygląd. Osoby na
zdjęciu jakby pozowały do obrazu Madonny z Dzieciątkiem. Chłopiec miał może trzy
lata, siedział wygodnie usadowiony na kolanach kobiety, która była chyba moją
babcią - osobą, o której, co sobie właśnie uświadomiłem, przedtem w ogóle nie
myślałem.
Obok zdjęcia stał szklany walec wypełniony mętnym płynem. Po bliższym
przyjrzeniu się stwierdziłem, że w środku unosi się ludzki palec.
Przyszedłem tutaj z zamiarem... z zamiarem wyrządzenia szkód.
To zdjęcie sprawiło, że zmieniłem zdanie.
Pootwierałem tylko szafki w kuchni i zostawiłem drzwi otwarte na oścież.
Otworzyłem drzwiczki piekarnika i lodówkę. Zdjąłem zakrętkę z kartonu z sokiem.
Pootwierałem szafki w łazience. Odkręciłem tubkę z pastą, otworzyłem butelkę z
szamponem i z odżywką, starannie kładąc zakrętki obok nich. Otworzyłem wszystko,
co miało pokrywkę, zakrętkę, drzwi. Otworzyłem szafę, komodę, szafkę na
dokumenty, butelkę z atramentem, buteleczki z lekami. Pootwierałem nawet okna.
589Na samym środku jego biurka położyłem zakładkę z pismem siostry Mary
Joseph Praise.
19 września 1954 roku
Drugie wydanie. Paczka przyszła zaadresowana na mnie, ale jestem prze-
konana, że wydawcy chodziło o Ciebie. Gratulacje. Załączam swój list do Ciebie.
Przeczytaj go, proszę, natychmiast.
SMJP.
Byłem pewien, że Stone ma list, o który chodziło mojej matce. Teraz, będąc w
jego domu, ponownie zadałem sobie pytanie: „Gdzie on jest... I co jest w nim
napisane?". Kusiło mnie, żeby przewrócić mieszkanie do góry nogami i znaleźć list,
ale w ten sposób zniszczyłbym to, co stworzyłem.
Odkręciłem słoik z formaliną, wyłowiłem ze środka paluch, poczekałem, aż
spłynie z niego płyn, i położyłem go obok zakładki. Przyjrzałem się własnemu dziełu.
Zmieniłem zdanie co do palca. Włożyłem go z powrotem do słoja z formaliną,
zakręciłem i zabrałem ze sobą. To sprawiedliwe. W końcu zostawiłem mu w zamian
coś swojego.
Wychodząc, podparłem drzwi, żeby się nie zamknęły.Rozdział 44
Zacznij od początku
Dwa tygodnie później, w niedzielę, usłyszałem pukanie do drzwi. Niedawno
rozgromiliśmy naszych najważniejszych rywali z Coney Island w meczu
jednodniowym na ich własnym boisku, wychodząc z tego starcia z międzyszpitalnym
pucharem krykie- ta w garści. Nestor zdobył sześć wicketów na dwadzieścia pięć
runów, rzucając jedną piłkę za drugą w morderczym tempie; cztery z nich dzięki
moim chwytom daleko za wicketem. Palce bolały mnie mimo rękawic, a kolana też
dawały do wiwatu, więc wymówiłem się od świętowania u B.C. Gandhiego i
zaplanowałem, że położę się wcześniej spać.
- Proszę - powiedziałem.
Rozejrzał się po pokoju, chcąc zorientować się w sytuacji. Nawet jeśli zobaczył
cień mojego łóżka, raczej mnie nie zauważył, ponieważ spojrzał w inną stronę,
zaciekawiony światłem wypływającym spod drzwi do łazienki. Potem przesunął
wzrokiem po zasłoniętym oknie. Kiedy znowu spojrzał na łóżko, nie leżałem, lecz
siedziałem. Zaskoczony wzdrygnął się.
Zamknął drzwi. Stał bez ruchu - on, człowiek, który wkroczył we własną
przeszłość.
591Czekałem. Nie zapraszałem go tutaj. Mijały sekundy, a on najwyraźniej
zamierzał milczeć. Musiałem mu przyznać, że rozgryzł mnie i namierzył. Być może
tego dnia, gdy zajrzał mi przez ramię w sali operacyjnej, jednak zauważył moją
obecność? A może w auli, gdy odpowiedziałem poprawnie na jego pytanie, ujrzał w
mojej twarzy rysy mojej matki lub swoje? Jakież to musi być osobliwe uczucie, ujrzeć
syna, którego nigdy wcześniej się nie widziało, ani nawet nie myślało o nim aż do
dnia, kiedy zjawił się na konferencji M&M, nadając jej zupełnie nowe znaczenie.
- Skoro już wszedłeś, to może usiądziesz - powiedziałem. Nie zaproponowałem,
że zapalę światło.
Za moim łóżkiem stało krzesło. Ruszył prosto przed siebie, szybko jak ślepiec,
który wolałby raczej uderzyć w coś kolanem, niż okazać wahanie i poprosić o pomoc.
Opadł na krzesło.
Chyba nie widział mojej twarzy. Za to ja mogłem się przyjrzeć jemu. Gdy jego
oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, obejrzał moje rzeczy. Posiadałem więcej niż
on. Nie licząc książek. Widziałem, jak zatrzymał się na dłużej przy oprawionej
reprodukcji Ekstazy św. Teresy - musiał od razu rozpoznać, skąd wziął się ten
obrazek. Ach tak - palec w słoju. Już wiedział, że trafił do właściwego pokoju.
Mijały minuty. Była dziesiąta wieczorem.
- Mogę zapalić? - powiedział w końcu.
- Przecież nie palisz. - Nie poczułem zapachu papierosów w jego mieszkaniu.
Tylko jego własną woń, którą wyczułem ponownie, zaraz gdy wszedł do pokoju.
- Teraz już tak... A ty kiedy zacząłeś?
Miał dobry nos. Nie spieszyłem się z odpowiedzią.
- Kiedy tu przyjechałem. To niezbędny element szkolenia chirurga. Nie krępuj
się.
Pogrzebał w kieszeni koszuli i wyjął z niej dwa papierosy. Pomyślałem o Alim i
jego suku, jedynym miejscu, o jakim wiedziałem, że sprzedaje papierosy na sztuki. W
Ameryce kupowało się je kartonami albo na ciężarówki.
592Podał mi papierosa. Spojrzałem na niego. Już miał cofnąć dłoń, kiedy
jednak go przyjąłem. Zapalił zapalniczkę i wstał. Ja przerzuciłem nogi na drugą stronę
łóżka.
Dłońmi, tym dziewięciopalczastym grobowcem, osłonił ogień. Pochyliłem się
nad płomieniem i zassałem powietrze, aż zajarzył się koniec papierosa.
Dzięki ci, ojcze.
Z powrotem usiadłem na łóżku. Znalazł stojący w zasięgu ręki stary
styropianowy kubek. Zaciągnąłem się długo, kontemplacyjne, oceniając jego
papierosy. Rothmansy, powrót do czasu spędzonego w Etiopii, albo żebym nie
zapomniał, do pobytu w Wielkiej Brytanii. W Matce Bożej też paliliśmy rothmansy
dzięki B.C. Gandhiemu, który kupował je kartonami na Canal Street z gigantyczną
zniżką.
W snopie światła bijącym spod drzwi łazienki dym kreślił zawiłe kształty.
Przypomniałem sobie naszą kuchnię w Missing i to, jak drobinki kurzu tańczące w
promieniach porannego słońca zdawały się tworzyć własną galaktykę. Kiedy byłem
dzieckiem, ten widok nie pozwalał mi zapomnieć, jak cudownym i zarazem
przerażającym miejscem jest wszechświat, że im baczniej mu się przyglądasz, tym
mniej jest w stanie ukryć przed twoim wzrokiem, i że wyobraźnia człowieka jest dla
niego jedynym ograniczeniem.
- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia - powiedział i przez chwilę miałem
wrażenie, że mówi o drobinkach kurzu. Drażniło mnie brzmienie jego głosu. Kto dał
mu prawo, by się odezwać? W moim pokoju?
- Nie rozmawiajmy o tym. Znów zapadła cisza.
On pierwszy ją przerwał.
- Jak ci się podoba chirurgia?
Czy naprawdę miałem ochotę mu odpowiedzieć? Czy odpowiadając, przyznam
się do czegoś? Będę musiał to przemyśleć. Niech się poci.
593- Jak mi się podoba chirurgia? Hm... Mam szczęście, że jest tu Deepak. Nie
ma ze mną lekko. Podstawy, dobre nawyki. Myślę, że to ważne... - Raptem zamilkłem.
Wydawało mi się, że powiedziałem zbyt wiele. Wyczułem w tonie swojego głosu
potrzebę akceptacji z jego strony, szukałem potwierdzenia, a przecież to ostatnia
rzecz, jakiej pragnąłem. Pomyślałem o Ghoshu, który został chirurgiem przypadkowo,
tylko dlatego, że Stone odszedł. Nie miał kto go nauczyć. Ach, Ghosh! Ostatnim
życzeniem Ghosha było...
- Znam niektórych spośród tych, których uczył Deepak - powiedział Stone,
przerywając mi bieg myśli. Wiadomość Ghosha mogła zaczekać. To nie była najlepsza
pora. Nie byłem w nastroju.
- Naprawdę?
- Wywiedziałem się o niego. Masz szczęście.
- Ale Deepak go nie ma. Znowu go zrobią w wała. W sumie, to nas wszystkich
zrobią.
- Może nie - powiedział.
Nie ciągnąłem go za język. Tylko bez przysług, proszę. Niczego od niego nie
chciałem. Poprawił się na krześle, ale nie dlatego, że było mu niewygodnie. Chodziło o
to, co w sobie dusił, czekał, aż zapytam. Nie dam mu tej przyjemności.
- Ja też miałem w życiu swojego Deepaka - powiedział. - Wystarczy jedna taka
osoba. Mój nazywał się doktor Braithwaite. Miał bzika na punkcie poprawności.
Dzisiaj wspominam go lepiej, niż wtedy o nim myślałem. Mimo to, po tych wszystkich
latach, jest mi wyjątkowo trudno...
Zabrakło mu słów. To był ogromny wysiłek, fizyczny sprawdzian ze sztuki
konwersacji. Sądzę, że nie był mężczyzną, który umiałby w ten sposób rozmawiać.
Dzielenie się z kimś osobistymi przemyśleniami nie było w jego stylu. Nie zdradzał się
z nimi nawet przed samym sobą. Dałem mu mnóstwo czasu.
- Co? Jest ci wyjątkowo trudno... co?
Powinienem powiedzieć mu, żeby wyszedł. A tymczasem rozmawiałem z nim,
pomagałem mu znaleźć słowa.
594- Jest mi trudno operować. Zwłaszcza przeprowadzać operacje na zimno.
Czuję obawy - mówił powoli, cedząc słowa. - Nikt o tym nie wie. Nawet kiedy operuję
przepuklinę albo wodniaka... tak naprawdę, to im prostsza operacja, tym częściej mi
się to zdarza... Muszę powtarzać anatomię, od nowa tłumaczyć sobie krok po kroku
czynności z podręcznika, choć przecież po tylu latach już nie mam potrzeby tego
robić. Boję się, że zapomnę. Albo że nagle będę miał pustkę w głowie... Czasami
wymiotuję. Jest mi niedobrze, kręci mi się w głowie. To nie chce minąć. Myślałem,
żeby zrezygnować z operowania. Najgorzej, kiedy pracuję nad kimś, kogo znam,
wiesz, pracownik szpitala przyprowadza matkę...
Pomyślałem o chirurgicznym atlasie anatomicznym, który widziałem u niego w
mieszkaniu, wielkiej księdze in folio, obok której leżał atlas operacyjny, obydwa
rozłożone na biurku, jakby były ostatnimi rzeczami, na które rzucił okiem przed
wyjściem.
- A ten dzień, kiedy ja... dzień konferencji M&M?
- No właśnie. Tego samego dnia rano miałem do zrobienia proste wycięcie guza
piersi, a gdyby biopsja dała pozytywny rezultat, wówczas także mastektomię z
wycięciem węzłów pachowych. Robiłem to już setki razy. Może nawet więcej. Ale to
była jedna z naszych pielęgniarek. Ktoś, kto pokładał we mnie nadzieję.
- I co się stało?
- Wszedłem do sali, mając wrażenie, że zaraz zemdleję. Oczywiście, nikt o tym
nie wie. Okazuje się, że maska dużo pomaga. Ale jak tylko robię pierwsze nacięcie,
wszystko znika. Wtedy czuję się głupio, że tak strasznie się bałem. To niedorzeczne.
„Nigdy więcej to się nie powtórzy", mówię sobie. Ale powtarza się.
- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się to w Etiopii? Pokręcił głową.
- Myślę, że to chyba dlatego, że wiedziałem, iż jestem jedyną szansą dla
pacjenta. Nie było wyboru, nie było innych opcji. Poza mną dwóch chirurgów na całe
miasto. A tutaj jest ich tak wielu.
595- A może tamte życia nie były tak cenne? Tubylcy, zgadza się? Kogo
obchodzą tubylcy? Mieli do wyboru ciebie albo śmierć, więc po co się przejmować?
Tak samo jak przylatujesz po organy naszych pacjentów w Matce Bożej.
Wzdrygnął się. Zorientowałem się, że nikt nie rozmawiał z nim w ten sposób.
Nie ustaliliśmy żadnych zasad. Jeśli mu się nie podobało, mógł zwyczajnie wyjść.
Przyszedł do Matki Bożej. Nie był w swojej mekce.
Ścisnął usta.
- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia - powiedział. Wiedziałem, że nie ma na
myśli swoich obaw.
Pomacał się po kieszeniach. Nie znalazł tego, czego w nich szukał. Oparł się
więc na krześle i siedział tak, czekając na dalszą część kary.
Osunął się, założył nogę na nogę, wkładając stopę pod łydkę drugiej nogi,
skręcając się jak winorośl.
- Widzisz... Mar- ionie... - nie był przyzwyczajony do mojego imienia. - Ja... To
nie tak, że wszystko da się logicznie wytłumaczyć.
Postawił obydwie stopy na podłodze i nachylił się.
- Nie potrafię ci dobrze wyjaśnić, dlaczego.... zrobiłem to, co zrobiłem,
ponieważ sam tego nie rozumiem. Nawet po tylu latach...
Które „to" miał na myśli? Trzymałem w gotowości sztylet, a w odwodzie czekały
lance i maczugi. Przyszły mi do głowy różne mądre rzeczy, jakie mogłem mu
powiedzieć: „Daruj sobie". Albo: „Wszystko rozumiem. Poszedłeś tą rzadziej
uczęszczaną drogą. Ulotniłeś się. Cóż tu więcej do rozumienia?". Ale może mówiąc
„to", chodziło mu o zapłodnienie mojej matki.
- Ghosh powiedział, że nie wiedziałeś, jak to się stało. Że to była dla ciebie
zagadka.
- Tak! - powiedział z ulgą, ale wyczułem, że się zarumienił. - Naprawdę tak
powiedział? Tak, tak było.
- Jak Józef? Który nie miał pojęcia, że Maria jest w ciąży? Podwójnej w twoim
przypadku.
- Tak. - Założył nogę na nogę.
596- A może uważasz, że nie jesteś moim ojcem?
- Nie, to nie tak. Ja jestem twoim ojcem, ja...
- Nie, nie jesteś! Ghosh był moim ojcem. To on mnie wychował. To on nauczył
mnie wszystkiego, od jazdy na rowerze po wiedzę, jak uderzyć square drive z back
foot. Przekazał mi miłość do medycyny. Wychował mnie i Shivę. Jestem tutaj dzięki
Ghoshowi. Nie znałem człowieka wspanialszego niż on.
Zastawiłem pułapkę i zwabiłem go do środka. Ale to ja sam złapałem się na
przynętę.
- „Był"...? - zapytał, pochylając się do przodu.
- Ghosh umarł.
Jego twarz zrobiła się ziemista, a potem całkiem blada.
Pozwoliłem tu przetrawić tę wiadomość. Jestem pewien, że chciał się
dowiedzieć, jak, dlaczego, ale nie był w stanie o nic zapytać. Widziałem, że wieść
zmroziła go i przygnębiła. To dobrze. To mnie poruszyło, ale to jeszcze nie koniec.
Byłem pod wrażeniem, jak przyjął wiadomość, jak czekał na jeszcze.
- No, to masz święty spokój - powiedziałem - bo ja miałem ojca. Westchnął.
- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia - powtórzył.
- Mimo to możesz mi powiedzieć.
- Od czego mam zacząć?
- „Zacznij od początku - pouczył go z namaszczeniem Król - i posuwaj się
stopniowo aż do końca; tam zakończ". Wiesz, kto to powiedział?
Dobrze się bawiłem. Przypiekałem słynnego Thomasa Stone'a, wbijałem mu
szpilę, odpłacałem mu tą samą monetą. Pewnie, że potrafił wyklepać odgałęzienia
tętnicy szyjnej zewnętrznej i zakończenia otworu sieciowego, ale czy wiedział
cokolwiek o Lewisie Carrollu? Czy znał swoją Alicję w Krainie Czarów?
Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. Była błędna, a zarazem prawidłowa.
- Ghosh - powiedział, wypuszczając powietrze.Rozdział 45
Kwestia czasu
Thomas Stone jako mały chłopiec zapytał maali - ogrodnika - skąd biorą się
dzieci. Maali, śniady mężczyzna o mętnym wzroku i oddechu cuchnącym wypitym
zeszłej nocy arakiem, powiedział:
- Pojawiłeś się wraz z wieczornym przypływem, to jasne! Znalazłem cię. Byłeś
soczysty i różowy. Miałeś jedną długą płetwę i żadnych łusek. Mówią, że takie ryby
istnieją tylko na Cejlonie, no ale ty byłeś tutaj. Byłbym cię zjadł, ale nie byłem głodny.
Odciąłem płetwę tym oto sierpem i zaniosłem cię twojej matce.
- Nie wierzę ci. Mamę i mnie musiało razem wyrzucić na brzeg. Byliśmy jedną
dużą rybą. Byłem w jej brzuchu i wyszedłem z niego - powiedział chłopczyk,
odchodząc.
Maali być może lepiej niż ogrodnicy sąsiadów potrafi nakłonić róże do
wypuszczania pąków, ale jeśli nadal będzie opowiadał jej jedynemu synkowi takie
historie, Hilda Stone zwolni go.
Dom chłopca znajdował się tuż za murami Fort St. George w Madra- sie w
Indiach. Strzelista wieża kościoła St. Mary's wystawała sponad niedokończonego
parapetu murów obronnych. Zadbany staroświecki
598cmentarz kościoła był dla Thomasa placem zabaw, miejscem, w którym
spoczywało ponad pięć pokoleń angielskich mężczyzn, kobiet i dzieci, zabranych przez
dur, malarię, kala azar*, a także, rzadko, bo rzadko, starość.
Fort St. George był pierwszą siedzibą Kompanii Wschodnioin- dyjskiej. Kościół
St. Mary's, wzniesiony w 1680 roku, był zaś pierwszym anglikańskim kościołem na
indyjskiej ziemi (w żadnym razie nie pierwszym kościołem w Indiach w ogóle, ten
bowiem wybudował w roku pańskim 54 Tomasz Apostoł, który wylądował na
wybrzeżu Kerali). Tabliczka wmurowana w ścianę kościoła upamiętniała ślub barona
Clive'a, inna zaś ożenek gubernatora Elihu Yale'a, który później założył uniwersytet w
Stanach Zjednoczonych. Chłopiec nie znalazł w St. Mary's żadnej tabliczki mającej
upamiętnić związek małżeński Hildy Masters z Fife, nauczycielki i guwernantki, z
Justifusem Stone'em, urzędnikiem służby cywilnej Indii Brytyjskich, mężczyzną
niemal dwie dekady starszym od swej wybranki.
Thomasowi wydawało się, że każde dziecko dorastało tak samo jak on: mając w
zasięgu wzroku Ocean Indyjski, słuchając przerażającego odgłosu fal rozbijających się
o skały wokół Fortu St. George. Zakładał również, że wszyscy ojcowie podobni byli do
jego papy: potykali się o meble i nocą wydawali z siebie niepokojące dźwięki.
Głos Justifusa Kaye'a Stone'a grzmiał na wysokości, a jego wyglądające jak
szczotka do czyszczenia butelek wąsiska skutecznie trzymały małych chłopców na
dystans. Poborcy okręgowi Indyjskiej Służby Cywilnej cieszyli się statusem półbogów,
ciągnąc za sobą wianuszek sekretarzy i posłańców krążących wokół nich jak muchy
nad przejrzałymi owocami mango. Poborcy wyruszali na wielotygodniowe objazdy,
brylując w każdym odwiedzanym mieście. Kiedy Justifus Stone bywał w domu, to
mimo swojej hałaśliwej obecności, jakby go nie było. Thomas rozumiał (po
dziecinnemu, choć dzieciom brakuje słów, by móc
Leiszmanioza, choroba pasożytnicza wywoływana przez wiciowce.
599to wyrazić), że ojciec jest człowiekiem egocentrycznym i zaniedbuje żonę.
Być może dlatego Hilda stopniowo zwróciła się ku religii. Gdy wyobrażała sobie
cierpienie Chrystusa, łatwiej przychodziło jej żyć ze swoim.
Błogosławieni ubodzy w duchu.
Błogosławieni pokój czyniący.
Błogosławione młode guwernantki, które wychodzą za mąż za poborców
okręgowych w nadziei, że oczyszczą ich żółtawą od chininy skórę, że uleczą ich
pokusę sięgania po gin i tubylcze kobiety, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie.
Błogosławieństwo spadło na Hildę w postaci niebieskookiego jasnowłosego
chłopczyka, którego stopom nie pozwalała dotykać ziemi, nawet gdy był już na tyle
duży, by samemu chodzić.
Ayah Sebestie, piastunce chłopca, nie pozostawało nic innego, jak brać udział
w tej zabawie, skoro sama Hilda godziła się, by dosiadał jej pleców i udawał, że jest
Jimem Corbettem, słynnym myśliwym, a ona słonicą wiozącą go do kryjówki tygrysa.
Hilda rysowała czerwoną kredą wickety na bielonych wapnem ścianach i rzucała mu
piłkę do tenisa. Śpiewała mu hymny i wachlowała go, kiedy było zbyt parno, by
zasnąć. Jej czysty jak dzwon głos sprawiał, że senne, przysiadłe na murze jaszczurki
stawały na baczność. Jej brązowe włosy z przedziałkiem pośrodku spadały ze
strzelistej jak wieża czaszki. Nieważne jak usilnie starała się je ogarnąć, kręcona
aureola bez przerwy otaczała jej twarz.
W środku nocy wyciągał do niej rękę, a ona zawsze przy nim była. Lecz gdy
Justifus Stone spędzał noc w domu, wówczas chłopiec nie spał dobrze, bał się bowiem
o matkę, ponieważ tylko w takich chwilach opuszczała jego łóżko. Czuwał z kijem do
krykieta za zamkniętymi drzwiami sypialni rodziców, gotów włamać się, jeśli hałas nie
ustanie. Zawsze ustawał, i dopiero wtedy chłopiec wracał do swojego pokoju. Rano,
gdy otwierał oczy, znów była u jego boku, obudzona i patrząca na niego spomiędzy
opadających loków.
Każde dziecko winno mieć matkę o tak równym usposobieniu; kiedy z rzadka,
delikatnie do tego, okazywała niezadowolenie, efekt
600potrafił trwać bardzo długo. Thomas żył po to, by sprawiać radość matce, i
bardzo poważnie podchodził do tego obowiązku. Jakby obydwoje wiedzieli - choć nie
mogli tego wiedzieć - że życie jest krótkie, że czas ucieka.
Miał osiem lat, gdy Hilda musiała wymówić się od udziału w zajęciach chóru.
Kaszel, który początkowo brzmiał jak dochodzące z daleka wystrzały artylerii, wkrótce
zaczął przypominać bębnienie paznokciami po papierowej torebce. Doktor Winthrop,
przesadnie strojny mężczyzna, który nie tyle rozmawiał z ludźmi, co wydawał oświad-
czenia, stwierdził, że matka i syn muszą sypiać oddzielnie, „dla dobra dziecka".
Chłopiec słuchał nocnych parkosyzmów rodzicielki z drugiego pokoju i zatykał
uszy poduszkami.
- Niewątpliwie suchoty - powiedział pewnego dnia Thomasowi doktor
Winthrop, odłożywszy stetoskop i termometr, używając łagodnego określenia na
gruźlicę. - Kaszel stał się suchy. Rozumiesz, phthisis w formie sicca. - Rozmawiał z
chłopcem jak z kolegą po fachu, a potem z powagą potrząsnął jego dłonią. Kiedy
wydobrzeje? - Odpoczynek, dieta i hydroterapia - powiedział lekarz. - W niektórych
przypadkach - powiedzmy, że w wielu przypadkach - choroba się uspokaja. Cóż, w
końcu niewiele tu od nas zależy, czyż nie, paniczu Stone?
Kiedy Thomas zapytał: „Proszę pana, niech pan powie, od kogo to więc zależy",
Winthrop wniósł oczy ku sufitowi. Dopiero później chłopiec zrozumiał, że lekarz nie
miał na myśli Justifusa, którego ciężki chód kołysał żyrandolem. Chodziło mu o Boga.
Pewnego ranka Thomas obudził się ze snu o ciągniętych przez konie powozach,
a echo kopyt nadal huczało mu w głowie. Odkrył, że nocą matka zaczęła kaszleć krwią,
tak dużą ilością krwi, że aż wezwano Winthropa. Wyekspediowali ją do szpitala, nie
pozwoliwszy nawet ucałować czoła synka. Pojechała do Coimbatore, a stamtąd wą-
skotorowa, zabawkowa kolejka zabrała ją wyiej, na górską stacyjkę tuż
601poniżej Utakamandu. W górach Nilgiri doktor Ross wybudował sanatorium
wzorowane na słynnym, założonym przez Trudeau sanatorium w Saranac Lake w
stanie Nowy Jork. Białe chatki wzniesione wokół budynku szpitala były replikami
tych z Saranac, miały nawet identyczne przestronne ganki i były wyposażone w takie
same wysuwane łóżka.
Łkając, Thomas zasnął na kościstej piersi Sebestie. Był zły na Hil- dę, że
zachorowała, wpoiwszy mu przedtem tak przemożną potrzebę swojej bliskości, że
oddalenie od matki okazało się myślą nie do zniesienia. Niepodobny był do swoich
kolegów ze szkoły, którzy bardziej niż rodziców kochali swoje ayah i nie przejmowali
się długą rozłąką. Przez noc Sebestie przemieniła się w zastępczą matkę, choć Thomas
nieufnie obdarzył ją miłością. Bo przecież ona również mogła odejść.
Przed szkołą Thomas zaszedł do St. Mary's i wyrecytował pięćdziesiąt
ojczenaszzdrowaśmaryjo, po czym powtórzył to samo w drodze powrotnej. Tak często
padał na kolana, że pod rzepką skóra stała się miękka jak grunt nad bagnem. Owinął
sobie szyję szpagatem i zawiesił na nim ciężki krucyfiks, zdjąwszy go ze ściany w
pokoju matki. Nosił go pod szkolnym mundurkiem; metal wbijał mu się w mostek, a
szpagat ciął skórę na szyi. Nie dysponując własnym pierworodnym na ofiarę ani
barankiem, ani kozłem, poświęcił kij do krykieta z podpisem Dona Bradmana*,
roztrzaskując go o kamień, na którym prały kobiety. Pościł, aż zaczęło mu się kręcić w
głowie. Naciął przedramię brzytwą, polewając krwią ołtarzyk ku czci Maryi Dziewicy,
który zbudował sobie w pokoju. Sebestie zabrała go do świątyni w Mambalam, a
nawet chodziła z nim do niewielkiej kapliczki za domem. Jeśli wszystko było w rękach
Boga, Bóg najwyraźniej chłopca nie słuchał.
Tymczasem ojciec Thomasa nie opuścił ani jednego przystanku na swojej
trasie: Vellore, Maduraj, Tuticorin i wszystkie miejscowości między nimi. Gdy
Justifus Stone wracał do domu, ledwo znajdował czas, by zdjąć swój korkowy hełm i
rozpakować walizki, bo zaraz znów
* Don Bradman - gracz uznawany za największego batsmana wszech czasów.
602wyruszał w drogę. Justifus nazywał synka Arcybiskupem Canterbury, zupełnie
jakby te słowa miały przynieść otuchę - dla Thomasa nic nie znaczyły. Ojciec
przemawiał do syna, jakby zwracał się do mas. Nocami Thomas słuchał jego
nierównych kroków, gdy przemieszczał się jak olbrzym w sypialni lilipucich
rozmiarów, co rusz przewracając meble. Thomas czuł ulgę, kiedy ojciec wyruszał z
domu.
Minął rok życia Thomasa w pozbawionym rodziców domu, u boku jedynie
Sebestie, Durai (kucharki), maali, Sethumy (która prała ubrania i zmywała
wykafelkowaną podłogę) i jednego niedotykalnego, który raz w tygodniu czyszcił
toalety - to była cała jego rodzina.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia syn i lubiący poklepywać innych po
plecach ojciec spotkali się przy kolacji; sekretarz ojca Andrew Fothergill był jedynym
ich gościem.
- Ach, cóż za uczta! Dobrze, że tu jesteście. Wspaniały posiłek, po prostu
wspaniały. Jedzcie, proszę, jedzcie - zachwycał się Justifus, mając za świadków
dwójkę biesiadników i Durai stojącą przy kuchennych drzwiach. - Nie możemy
pozwolić, żeby uszło im to na sucho. Na włóknie kokosowym można zarobić. Liny,
słuchajcie, albo maty. Zasługujemy na to, w końcu żeśmy na to zarobili, mówię ci, i do
dia- ska, weźmiemy, co nasze - i tak dalej, prawie bez przerw na połykanie kęsów,
plując okruszkami wokół siebie.
Fothergill usiłował dzielnie spleść słowa szefa w rozsądną myśl, wesprzeć luźne
uwagi solidnym kręgosłupem, nadać im jakikolwiek sens. Justifus tymczasem tarł
sobie udo, potem drugie, wiercąc się, zerkając z irytacją w dół, jakby u jego stóp leżał
pies, ale pies, suczka, nigdy nie wchodziła do domu, kiedy był w nim pan. Zanim na
stół podano deser, tarcie zyskało tak wściekłą intensywność, że Thomas nie mógł się
powstrzymać, by nie zapytać:
- Ojcze, powiedz, co z tobą.
- Mam futro na nogach, synu, ot co. Nic przez to nie czuję, o nie. Czerwone
utrapienie.
603Ojciec z trudem wstał, niemal przewracając przy tym stół. Wyszedł,
potykając się, szukając oparcia w szafkach i ścianie, a podłoga przyciągała jego stopy
jak magnes. Thomas zapamiętał współczujący wyraz twarzy Fothergilla, którego
wkrótce odprowadził do drzwi.
20 stycz.
Mój drogi synu!
Mierzyli mi temperaturę. Miałam 36,7, 37,2, 37,8, 37,3. Nie uwzględniani
38,6, bo w to nie wierzę. Wystawiają nas z łóżkami na ganek, a wieczorem
wstawiają z powrotem do środka. Na zewnątrz i do środka. Nie wolno mi nawet
pójść do ubikacji. WYŁĄCZNIE LEŻENIE W ŁÓŻKU, ale wielki wysiłek, jakiego
wymaga ta czynność, zdaje się zaprzeczać idei wypoczynku. Trudno mi uwierzyć, że
na tym ganku, we mgle i przy powietrzu tak zimnym ciało potrafi wytworzyć
ciepłotę ponad 36 stopni. Nic dziwnego, że nazywa się nas ciepłokrwistymi
zwierzętami.
Narysowała na kartce bezkształtną plamę i podpisała ją: „Moje łzy, które za
tobą wylewam, mój kochany chłopczyku". W każdym liście Hilda powtarzała mu, że
musi być dzielny i cierpliwy.
Czas dla Thomasa nie dzielił się już na dni, noce ani nawet pory roku. Czas stał
się ciągłą tęsknotą za matką.
Mówią, że nie polepszyło mi się zbytnio, ale powinnam się cieszyć, że nie jest
gorzej...
W szkole stwarzał pozory. Matka nakłaniała go do modlitwy, mówiąc, że sama
modli się co godzinę i że Bóg jej słucha i nigdy nie zawiódł. On modlił się bez ustanku,
przekonany, że modlitwy przynajmniej utrzymują ją przy życiu.
Wiem, że Bogu nie chodziło o to, by nas rozdzielać, więc wkrótce znów
będziemy razem.
604Pewnego ranka Thomas obudził się i poczuł, że jego poduszka jest
wilgotna. Sebestie zapaliła lampę i ujrzała znamię bestii: delikatną, czerwoną mgiełkę
na poszewce, osobliwie piękny wzór. Sebestie rozpłakała się, ale chłopiec był
przeszczęśliwy. Wiedział, że wkrótce znowu ujrzy matkę. Dlaczego wcześniej o tym
nie pomyślał?
Jego pociąg zatrzymał się na stacji w Utakamand. Na spotkanie wyszło mu
dwóch bosonogich mężczyzn w świeżo wyprasowanych białych drelichach. Nieśli ze
sobą nosze. Zabrali go od razu do chaty Hildy. Wspiął się na jej wąskie łóżko i ułożył w
jej ramionach. Miał jedenaście lat.
- Twój przyjazd jest najlepszym i zarazem najgorszym prezentem, jaki mogłam
dostać - powiedziała.
Poszarzała, skurczona do obwisłego worka skóry i kości, była zaledwie cieniem
matki, którą znał. Znikła jej wesołość, ale nie został też jej ślad w wysokim, chudym
synu z udręczonym wzrokiem i zmarszczkami wokół oczu. Usiedli obok siebie na
ganku z dłońmi splecionymi jak zeschłe korzenie. W promieniach porannego słońca
przyglądali się zbieraczom herbaty idącym rządkiem pobliską ścieżką; ich stopy kryły
się we mgle, a pojemniki z drugim śniadaniem skrzypiały przy każdym kroku. W ciągu
dnia jedynie pielęgniarki przerywały samotność kuracjuszy, przychodząc zmierzyć
temperaturę i przynosząc posiłek i leki. O zmierzchu, gdy zbieracze herbaty wracali tą
samą drogą, oznaczało to czas na sen.
Ponieważ Hildzie brakowało tchu, czytał jej. Roniła łzy, dumna z jego płynności
w czytaniu. Wielkie fotele wypoczynkowe o trzcinowych siedziskach miały szerokie
podłokietniki i były wyposażone w przybor- nik do pisania wykonany z drewna
tekowego. Korzystając z nich, pisali do siebie listy, wkładali je do kopert i zaklejali, a
po lunchu wymieniali się kopertami, rozrywali i czytali listy. Modlili się co najmniej
trzy razy dziennie. Choć bywało, że na zewnątrz panował przejmujący chłód, nie
wchodzili do środka, lecz opatuleni siedzieli na ganku.
605Początkowo Thomasowi kręciło się w głowie przez wzgląd na wysokość, na
jakiej się znajdowali. Ale zahartował się. Jego kaszel osłabł. Nic wszakże - ani świeże
powietrze, ani mleko, mięso i jajka, ani leki tonizujące, które kazano jej zażywać - nie
pomagało Hildzie. Jej kaszel był inny: becząco- gulgoczący. Chłopiec zauważył u
matki wyjątkowo bolesną opuchliznę w okolicy mostka, guz rosnący pod bluzką.
Wstydził się z nią o tym porozmawiać, ale pamiętał, by nie opierać tam głowy. Raz,
gdy się rozbierała, zobaczył go; był wielkości jajka rudzi- ka, ale miał ciemniejszy
kolor. Chłopiec przyjął, że to jest właśnie ta suchota, phthisis, prątek Kocha, TB,
Mycobacterium tuberculosis - nieważne, jak się nazywało, było podstępnym wrogiem
rosnącym w ciele matki.
Pewnego wieczoru, gdy leżeli obok siebie, zestawiwszy łóżka, gdy czytał jej z
modlitewnika, wydała z siebie zaskoczony okrzyk. Cofnął się wzrokiem, upewniając
się, czy nie popełnił błędu w czytaniu. Potem spojrzał na nią i ujrzał krew na jej
nocnej koszuli - plama powiększała się, jakby matkę postrzelono.
Jak długo żyje, zapamięta tę straszną chwilę, gdy uświadomił sobie, że matka
umiera. Gdy jej wzrok odnalazł jego spojrzenie, jej pierwszą, jedyną myślą było to, że
opuści swojego syna.
Thomasa zdjął paraliż, ale tylko na sekundę. Skoczył i rozdarł jej nasiąkniętą
krwią koszulę. Z piersi wystrzeliła fontanna, która poleciała pod sufit, a potem opadła.
Za chwilę powtórzyło się to samo. I znowu. Ohydny, pulsujący, krwawy gejzer,
zsynchronizowany z biciem jej serca znaczył sufit czerwonymi plamami, pryskał na
Thomasa, brudził łóżko, zlepiał stronice książki i pokrywał twarz matki krwawą
mazią.
Wzdrygnął się na ten potworny widok, na tę erupcję z piersi matki, która
zabarwiła wszystko dokoła na wściekłą czerwień. Kiedy w końcu dotarło do niego, że
mógłby spróbować zatamować krwotok prześcieradłem, strumień stracił na
intensywności, jakby wyczerpało się jego
606źródło. Hilda leżała, pływając we własnej krwi, z twarzą białą jak porcelana
nakrapiana czerwonymi plamkami. Odeszła.
Thomas wziął jej mokrą głowę w ramiona, jego łzy kapały na jej twarz. Gdy
zjawił się doktor Ross w białym fartuchu narzuconym na piżamę, powiedział do
Thomasa:
- Tego nie dało się uniknąć. Tętniak rozwijał się w niej od ponad roku. To była
tylko kwestia czasu.
Zapewnił chłopca, że krew nie jest zakażona, choć Thomas nawet przez
moment o tym nie pomyślał.
Thomasa, teraz naprawdę samego na świecie, zmogły gorączka i kaszel.
Odmówił przeniesienia z chaty do infirmerii, albowiem chata była ostatnią rzeczą,
jaka łączyła go z matką. Pozwolił zabrać się na prześwietlenie. Później patrzył, jak
Muthukrishnan, mieszacz leków, wchodzi, pchając przed sobą wózek z opasłym,
umieszczonym w polakierowanej kasecie urządzeniem do leczenia odmą opłucnową.
Muthu przykucnął na balkonie i wytarłszy twarz ręcznikiem, otworzył skrzydła
intrygującego pudełka, po czym zaczął wykładać duże butelki, manometry i rurki.
Wkrótce dołączył do niego doktor Ross, sam były suchotnik.
- Rentgen wyszedł nie za dobry, chłopcze. Oj, nie za dobry - powiedział.
„To tylko kwestia czasu", pomyślał Thomas. Nie mógł się doczekać, kiedy
znowu będzie z matką.
Nawet się nie skrzywił, kiedy igła, wprowadzona od strony pleców, przeszła mu
między żebrami i wbiła się w przestrzeń opłucnową okalającą płuco, zwykle
wypełnioną próżnią, jak mu wyjaśnił Ross.
- Teraz zmierzymy ciśnienie. - Pomanewrował igłą, podczas gdy Muthu zajął
się butelkami, podnosząc je i opuszczając na rozkaz doktora. - To jest „sztuczna
odma". W taki fantazyjny sposób opisujemy proces wtłaczania powietrza w tę próżnię,
która otacza twoje płuca, chłopcze, po to, by spowodować zapadnięcie chorej części
płuca. Bakterie Kocha potrzebują tlenu, by kwitnąć, ale my im go nie damy, co?
607Z twarzą w poduszce, z głębi swojej choroby, Thomas stwierdził, że to
rozumowanie pozbawione logiki: „A co z moim tlenem, doktorze Ross?". Mimo to nie
odezwał się.
Przez dwadzieścia cztery godziny Thomas musiał leżeć na brzuchu,
unieruchomiony w odpowiedniej pozycji przez worki z piaskiem. Muthu przychodził
do niego kilka razy dziennie sprawdzać, czy wszystko w porządku. Muthu zauważył
raptowną gorączkę i dreszcze. Sztuczna odma wprowadziła do przestrzeni opłucnowej
nowe bakterie. Thomas słyszał głos Rossa z wielkiej oddali:
- Ropniak, chłopcze. Tak nazywamy ropę zbierającą się wokół płuca. Nieczęsto
się zdarza u moich pacjentów, ale czasem owszem. Przykro mi. Rzecz w tym, że ropa
jest zbyt gęsta, by dało sieją odessać igłą.
Zabrali go na operację do wyłożonej kafelkami sali z wysokimi oknami.
Pomieszczenie było puste, z wyjątkiem wąskiego, podwyższonego stołu pośrodku, nad
którym wisiała wielka lampa przypominająca owadzie oko złożone. To miejsce
pozostawiło w chłopcu niezatarte wrażenie. Było jak obca kraina, ziemia święta, choć
świecka.
Ross przeciął znieczuloną miejscowo skórę w okolicy lewego sutka, po czym
odsłonił trzy żebra i wyciął ich fragmenty, pozbawiając w ten sposób ropniak
„zadaszenia". Ropa nie miała już gdzie się zbierać. Pomimo znieczulenia Thomas czuł
chwilami potworny ból.
Kiedy znalazł w sobie dość siły, by się odezwać, zapytał:
- Czy taka dziura nie zniszczy próżni w przestrzeni opłucnowej? Czy przez to
nie wpadnie tam powietrze i nie zapadnie się całe płuco?
- Doskonałe pytanie, mój chłopcze - odparł zachwycony doktor Ross. - U innej
osoby zapewne zapadłoby się. Ale zakażenie, ropniak usztywnił opłucną, uczynił ją
grubą i nieelastyczną jak strup. A zatem w twoim przypadku płuco się nie zapadnie.
Przez tydzień ropa sączyła się na gazę, którą zasłonięta była rana.
Gdy strumień zamienił się w strużkę, Ross wymościł ranę tamponami, żeby
„zagoiła się przez ziarninowanie". Podczas zmiany opatrunku Thomas przyglądał się
wgłębieniu w lustrze, odczuwając
608perwersyjną dumę z własnego ciała, ze sprawności reperacji, ze zmian,
które następowały z dnia na dzień.
Ross był niewysokim, radosnym człowiekiem obdarzonym okrągłą jak księżyc
w pełni, zupełnie niewyróżniającą się twarzą i pałąkowatymi nogami dżokeja. Zawsze
ogrzewał pulchnymi dłońmi membranę stetoskopu, zanim metal dotknął skóry
Thomasa. Opukiwał chłopcu klatkę piersiową, uważnie się w nią wsłuchując. W końcu
wyjął z rany gazę i razem zajrzeli do krateru.
- Widzisz, Thomasie, to czerwone dno, które wygląda jak wyłożone
kamieniami? Nazywamy je ziarniną. Ona powoli wypełni ranę i pozwoli zawiązać się
na niej skórze.
I dokładnie tak się stało. W pewnym momencie ziarniną wybrzuszyła się jak
truskawka, wychodząc poza obręb rany.
- Ziarniną wybujała - nazwał ją Ross. Trzymając w szczypczykach kryształek
siarczanu miedzi, przypalił nim ziarninę.
Pewnego dnia Ross przyniósł chłopcu Immunity in Infectious Diseases
Miecznikowa i Principles and Practice of Medicine Oslera. Thomas z trudem przedarł
się przez Miecznikowa, ale spodobały mu się rysunki białych krwinek pożerających
bakterie. Osler okazał się zaskakująco dobrą lekturą.
Żyjąc swoim życiem będącym jedynie preludium do śmierci, Thomas zdał sobie
sprawę, że z niecierpliwością oczekuje wizyt Rossa, że wypatruje codziennych
rytuałów niskiego człowieczka. Mimo to powściągał w sobie chęć okazania mu uczuć,
ponieważ nauczył się, że to zawsze prowadzi do straty.
- Nigdzie się nie wybieram, chłopcze - powiedział pewnego dnia Ross. - A skoro
i ty jeszcze tu pobędziesz, to może potowarzyszyłbyś nam przy obchodzie, hm? - Ross
odwrócił się i wyszedł, nie czekając na odpowiedź.
Po półtora roku pobytu w sanatorium doktor Ross uznał Thomasa za
wyleczonego. Przez cały ten czas chłopiec ani razu nie widział ojca.
609Fothergill odwiedził go dwukrotnie, przekazując wiadomość, że Justi- fus
jest zbyt chory, aby podróżować. Thomas zapytał Rossa o chorobę, na jaką cierpi jego
ojciec.
- To nie gruźlica - odparł Ross. - To coś innego.
- Ma coś wspólnego z nogami? Ross zmierzwił chłopcu włosy.
- To przewlekłe, chłopcze. Pech, owszem. Jest przykuty do łóżka. Dowiesz się w
szkole medycznej.
Wtedy Ross po raz pierwszy wymówił te słowa: „szkoła medyczna" w
kontekście Thomasa. Chłopiec nie zdołał opanować nerwowego skurczu żołądka,
jakby raptem otworzyły się drzwi do jego mrocznej piwnicy, wpuszczając światło,
obiecując przyszłość tam, gdzie żadnej przyszłości sobie nie wyobrażał.
Ross, teraz już oficjalnie prawny opiekun Thomasa, zdecydował, że chłopiec
wyjedzie do angielskiej szkoły z internatem. Przed wypłynięciem Thomasowi nawet
nie przeszło przez myśl, by pojechać odwiedzić ojca w infirmerii w Madrasie.
Minęły dwa semestry szkoły, gdy Thomas otrzymał od Rossa list, w którym
lekarz napisał, że Justifus zmarł. Skromny spadek, którym zarządzać będzie Ross,
pozwoli chłopcu ukończyć szkołę i kontynuować naukę na uniwersytecie.
Ross sterował Thomasem ku szkole medycznej tak, jakby kurs był nie do
uniknięcia. Thomas nie widział powodu, by się temu opierać. Życie zdążyło go
nauczyć, że ma predyspozycje do dwóch rzeczy: choroby i cierpienia.
Trafiwszy na uczelnię medyczną w Edynburgu, zapamiętał się w nauce,
odnajdując w niej stabilizację i świętość, których tak brakowało mu w życiu. Nie czuł
potrzeby podnoszenia głowy znad książek, żadnej chęci chodzenia gdziekolwiek poza
wykładami i prezentacjami. Gdy męczył mu się wzrok, nieśmiało kierował swe kroki
ku szpitalowi, mając nadzieję, że nikt go stamtąd nie wyrzuci. Poznał tam pewnego
610asystenta, studenta starszego roku. Wkrótce, na długo przedtem, zanim
jego rocznik dorósł do zajęć klinicznych, miał do czynienia z najciekawszymi
przypadkami.
Jeden z sanitariuszy przezwał go „Podglądacz", ale Thomasowi było to
obojętne. W zorganizowanym chaosie szpitala, w labiryncie korytarzy, w zapachu i
zamknięciu jego ścian, znalazł zarazem spokój i azyl - znalazł dom. Cierpienie i ból
były mu najbliższą rodziną.
Pijak nazwiskiem Jones wyglądał niepokojąco podobnie jak jego ojciec.
Thomas uświadomił sobie, że zmyliła go woskowa cera, a powiększone przyusznice,
brak jednej trzeciej brwi i opuchnięte powieki alkoholika nadawały obydwu
mężczyznom lwi wygląd. Teraz, gdy już nauczył się szukać objawów, dodał dwa do
dwóch i ustalił pozostałe symptomy: czerwony spód dłoni, sieć naczyń na policzkach i
szyi, piersi jak u kobiety i brak owłosienia pod pachami. Jego ojciec miał marskość
wątroby. Może to była ta „przewlekła" przypadłość, którą Ross przez grzeczność i
delikatność przemilczał.
Był przeraźliwie zimny wieczór, zacinał deszcz ze śniegiem, kiedy Thomas,
siedząc w Founders' Library, uznał, że ostatni element układanki wskoczył na
właściwe miejsce. Gdy to się stało, zatrzasnął z hukiem książkę, strasząc
bibliotekarkę, panią Pincus. Młody człowiek, który praktycznie mieszkał przy
bibliotecznym biurku, chowając się w kącie najbardziej oddalonym od kominka,
raptem wybiegł jak oszalały na zawieję, zapominając nawet kapelusza.
Thomas w całkowitej ciemności pokonał długi korytarz prowadzący do jego
pokoju. Chodzenie po ciemku to coś, z czym nie umiał sobie poradzić jego ojciec.
Sygnały dochodzące z palców Thomasa, z jego kostek i kolan, pomagały mu ustalić
pozycję w przestrzeni, lecz w przypadku Justifusa Stone'a sygnały te blokował rdzeń
kręgowy. Ciężkie stąpanie ojca, uderzanie o przedmioty, tym gorsze nocą, że wówczas
zupełnie nie widział, gdzie stawia nogi - to skutek wiądu rdzenia. Żadne dziecko nie
powinno nabyć tego rodzaju wiedzy o rodzicu.
611Bezładne ględzenie, chełpliwe opowieści przy stole, mania wielkości - to zaś
kiła mózgu, nie tylko rdzenia kręgowego.
Znalazłszy się w swym pokoju, Thomas rozebrał się przed lustrem
zamontowanym na drzwiach szafy. Posługując się drugim, trzymanym w ręku
lusterkiem obejrzał centymetr po centymetrze całe ciało. Nie ma zmian kiłowych. Nie
ma kilaków. Posłuchał swojego serca, ale nie usłyszał niczego nietypowego. Los
oszczędził mu zatem kiły dziedzicznej. Ale wtedy uświadomił sobie, że jego strach był
absurdalny, bo przecież kiła wrodzona musiałaby zostać mu przekazana poprzez
łożysko, czyli musiałaby pochodzić od matki. Niepotrzebnie się martwił. Matka miała
gruźlicę. Matka, czysta jak Dziewica Maryja, nie mogła przecież mieć...
Z płuc wydobył mu się krzyk, ostateczna katusza dziecka, któremu odebrano
wszelkie złudzenia. Wreszcie zrozumiał.
Rozwiązanie cały czas miał w zasięgu ręki. To nie gruźlica była przyczyną
tętniaka, który ją zabił, lecz syfilis.
- Matka, moja biedna matka - zapłakał, przeżywając od nowa jej utratę.
Ojciec zamordował Hildę swą nieposkromioną żądzą. Możliwe, że wyleczyła się
z suchot, ale prawdopodobnie nigdy się nie dowiedziała, że ma kiłę, dopóki - gdy już
była w sanatorium - nie pojawił się tętniak, dopóki nie wykwitł pod mostkiem i nie
zaczął przedzierać się boleśnie na wolność. Ross powiedziałby jej, co to takiego.
Zapewne więc wiedziała. Na tym etapie ani salwarsan, ani nawet penicylina, gdyby ją
mieli, na nic by się nie zdały.
Kiedy Thomas Stone, będąc na ostatnim roku medycyny, kupił zwłoki, było to
wydarzenie bez precedensu, ale właściwie nikogo nie zaskoczyło. Planował drugą
całkowitą dysekcję, dążąc do mistrzostwa w opanowaniu tajemnic ludzkiego ciała.
„Jest tu gdzieś Stone?" stało się często zadawanym w ambulatorium pytaniem,
ponieważ Thomas urósł do rangi nieodłącznego elementu
612oddziału nagłych przypadków - bardziej charakterystycznym niż Ho- gan i
inni sanitariusze - zawsze chętnym do założenia szwu na ranę szarpaną, włożenia
sondy żołądkowej albo pobiegnięcia do banku krwi. Stawał się najszczęśliwszym
studentem, gdy pozwalano mu ubrać się w strój chirurga i potrzymać retraktor
podczas nagłej operacji.
Pewnego wieczoru doktor Braithwaite, chirurg specjalista i przewodniczący
komisji egzaminacyjnej Królewskiego Kolegium Chirurgów, przyszedł obejrzeć
pacjenta z raną kłutą w górnej części jamy brzusznej. Braithwaite był żywą legendą,
pionierem nowego sposobu operowania raka przełyku, choroby wyjątkowo trudnej w
leczeniu. Przerażony pacjent w stanie upojenia alkoholowego zachowywał się
grubiańsko i był skory do bitki. Braithwaite, krępy gość o siwych włosach, miał na
sobie niebieski trzyczęściowy garnitur w odcieniu doskonale pasującym do jego
błękitnych oczu. Gestem oddalił sanitariuszy krępujących pacjenta i łagodnym
ruchem położył mu dłonie na ramionach.
- Proszę się nie martwić - powiedział. - Wszystko będzie dobrze. Nie cofnął rąk.
Pacjent, widząc eleganckiego lekarza, uspokoił się
i odpowiedział na jego pytania. Braithwaite zbadał go szybko, acz skutecznie.
Kiedy skończył, zwrócił się do pacjenta jak do swojego kolegi, kogoś, kto chodził do
tego samego klubu:
- Z radością pragnę pana poinformować, że nóż ominął najważniejsze naczynia
krwionośne. Jestem pewien, że wszystko będzie w znakomitym porządku, więc
prosiłbym, żeby pan się nie zamartwiał. Zamierzam pana zoperować, żeby naprawić
to, co mogło zostać uszkodzone. Zabierzemy pana na salę operacyjną natychmiast.
Wszystko jest na dobrej drodze.
Ugłaskany pacjent wyciągnął w podzięce pulchną dłoń. Kiedy znaleźli się w
takiej odległości, że pacjent nie mógł już ich słyszeć, Braithwaite zapytał towarzyszącą
mu świtę lekarzy:
- Jakiego rodzaju środek pierwszej pomocy podaje się pacjentowi przez ucho?
613Stare porzekadło, przynajmniej w Edynburgu. Starych powiedzonek nikt
już jednak nie pamiętał, co ogromnie Braithwaite'a niepokoiło. Uznawał to za przejaw
rozleniwienia nowego pokolenia praktykantów; smutne więc, że tylko jedna osoba
znała prawidłową odpowiedź na to pytanie - do tego jeszcze student.
- Słowa pociechy, proszę pana.
- Bardzo dobrze. Jeśli ma pan ochotę, może pan mi asystować przy tej operacji,
panie...
- Stone, proszę pana. Thomas Stone.
Podczas operacji Braithwaite przekonał się, że Thomas wie, jak nie wchodzić w
drogę. Gdy poprosił go o przecięcie podwiązki, Thomas wsunął dłoń z nożyczkami,
zbliżył do węzła, po czym wygiął pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przeciął,
eliminując niebezpieczeństwo uszkodzenia węzła. Stone rozumiał swoją rolę tak
doskonale, że kiedy starszy chirurg przyszedł asystować, Braithwaite zbył go
machnięciem ręki.
Braithwaite wskazał żyłę biegnącą nad odźwiernikiem. Zapytał Thomasa, co to
takiego.
- Żyła odźwiernikowa Mayo, proszę pana... - odparł Thomas i zawahał się,
jakby chciał coś dodać. Braithwaite zaczekał, ale Thomas milczał.
- Owszem, tak właśnie się nazywa, ale wydaje mi się, że była tu na długo, zanim
zauważył ją Mayo, nie sądzi pan? Dlaczego uważa pan, że Mayo zadał sobie trud
nazwania tej żyły swoim nazwiskiem?
- Myślę, że chodziło o pewnego rodzaju punkt orientacyjny, o odróżnienie
części przedodźwiernikowej żołądka od obszaru odźwier- nika, zwłaszcza gdy operuje
się przerostowe zwężenie odźwiernika u niemowląt.
- Zgadza się - powiedział Braithwaite. - Powinni ją więc tak naprawdę nazwać
żyłą przedodźwiernikową.
- Tak byłoby lepiej, proszę pana. Szczególnie że w niektórych książkach
mianem żyły odźwiernikowej określa się też prawą żyłę żołądkową, co bardzo gmatwa
sprawę.
614- Rzeczywiście, Stone, w rzeczy samej - stwierdził Braithwaite, zdziwiony,
że ten student zwrócił uwagę na coś, o czym nawet chirurdzy specjalizujący się w
żołądku mogli nie wiedzieć. - Jeśli już musimy posługiwać się eponimami, nazywajmy
tę żyłę żyłą Mayo albo nawet żyłą Laterjeta, bo okazuje się, że to ta sama rzecz. Tylko
lepiej nie mówmy na nią „żyła odźwiernikowa".
Pytania Braithwaite'a stawały się coraz trudniejsze, ale stary chirurg odkrył, że
wiedza młodego studenta na temat anatomii jest na zaskakująco wysokim poziomie.
Pozwolił Thomasowi zamknąć ranę i z przyjemnością obserwował, jak ten
używa do tego obu rąk i się nie spieszy. Można było jeszcze poprawić to i owo, ale
okazało się bezsprzecznie, że ten student spędził wiele godzin na ćwiczeniu węzłów
jedną ręką i obiema rękami. Stone słusznie postanowił wybrać metodę oburęczną,
zawiązywał dobrze i skrupulatnie, nie popisując się przed Braithwaite'em jednoręczną
ekwilibrystyką.
Następnego ranka Braithwaite zastał Stone'a śpiącego na krześle przy łóżku
pacjenta w sali pooperacyjnej. Nie obudził go.
Na koniec roku, zdawszy egzaminy końcowe, Stone zdobył upragnioną przez
wielu posadę asystenta Braithwaite'a. Shawn Grogan, bystry i ustosunkowany student
medycyny, znalazł w sobie dość odwagi, by zapytać Braithwaite'a, czego powinien był
dokonać, aby to nie Sto- ne'owi, ale jemu przypadła asystentura.
- To dość proste, Grogan - powiedział Braithwaite. - Musisz jedynie poznać
anatomię na wylot, nigdy nie wychodzić ze szpitala i przedkładać chirurgię ponad sen,
kobiety i grog.
Grogan został patologiem, znanym pedagogiem i posiadaczem wyjątkowo
pokaźnego obwodu w pasie.
Gdy wybuchła wojna, Thomas otrzymał kartę mobilizacyjną. Przeniesiono go
razem z Braithwaite'em do szpitala polowego na kontynencie. W 1946 roku wrócił do
Szkocji, został młodszym chirurgiem, a potem starszym chirurgiem. Pominął etap
prawdziwego dzieciństwa i od razu wbił się w lekarski kitel.
615Ross przyjechał do Szkocji z jedną ze swych rzadkich wizyt. Powiedział
Thomasowi, jak bardzo jest z niego dumny.
- Jesteś moją pociechą za to, że nigdy się nie ożeniłem. Nie był to mój wybór,
mówiąc przy okazji, to znaczy małżeństwo. „Doskonałe życie albo doskonała praca",
jak to mówią. Mogłem wybrać tylko jedno. Mam nadzieję, że ty nie popełnisz tego
błędu.
Ross planował przejść na emeryturę, osiąść blisko sanatorium i każdego
wieczoru grywać w remika w klubie, nadrabiać lektury i nauczyć się gry w golfa z
emerytowanymi oficerami, którzy mieszkali w okolicy. Ale ledwie to zrobił, dał o sobie
znać rak w jego zdrowym płucu. Thomas natychmiast wrócił do Indii. Przebywał u
boku Rossa przez kolejne sześć miesięcy, podczas gdy rak powoli rozprzestrzeniał się
na mózg. Ross, stary i siwy, otoczony wiankiem pielęgniarek i opiekunek, które
czuwały przy nim dzień i noc, umarł w spokoju, mając po jednej stronie Thomasa, a
po drugiej wiernego Muthu.
Na pogrzeb zjechali oddać mu hołd Europejczycy i Hindusi z miejsc tak
odległych, jak Bombaj i Kalkuta. Rossa pochowano na tym samym cmentarzu, na
którym spoczywało wielu jego pacjentów.
- To bohaterowie, wszyscy oni, którzy śpią w tym miejscu - powiedział wielebny
Duncan podczas mszy nad grobem Rossa. - Ale nie leży tu żaden człowiek
skromniejszy, a zarazem większy bohater, ani też większy sługa Boży, niż George
Edwin Ross.
Thomas przyjął posadę chirurga specjalisty w Głównym Szpitalu Rządowym w
Madrasie. Po uzyskaniu przez Indie niepodległości w 1947 roku wiele się jednak
zmieniło. Hindusi mieli już własną służbę zdrowia i niechętnie patrzyli na Anglików,
którzy pragnęli zostać w Indiach, chociaż wielu z nich tak zrobiło. Thomas wiedział, że
musi wyjechać, ponieważ jeśli kiedykolwiek Indie były jego krajem, to właśnie prze-
stały nim być. W ten sposób, odpowiadając na ogłoszenie Matrony w magazynie
„Lancet", wyruszył na pokładzie „Calangute" w podróż
616do Adenu. To podczas tego rejsu siostra Mary Joseph Praise dosłownie
wpadła mu w ramiona i wkroczyła w jego życie.
Thomas Stone wierzył, że siedzi w jego wnętrzu ziarno surowości, zdrady,
egoizmu, okrucieństwa - był w końcu synem swego ojca. Miał wrażenie, że jedynymi
cnotami, w których posiadanie wszedł, były wartości jego zawodu, które przyswoił
sobie za pośrednictwem książek i praktyki. Interesowało go jedynie cierpienie ciała.
Znalazł bowiem lekarstwo - i to znalazł je sam - na ból serca i żal po stracie. Ross źle
zrozumiał starą maksymę, jak się Thomasowi zdało, albowiem doskonałość życia
wypływa z doskonałości pracy. Thomas natknął się na przemowę sir Williama Oslera
do absolwentów studiów medycznych, w której uczony wyraził podobną myśl*:
Słowem kluczem jest Praca, słowo niepozorne, jak już nadmieniłem, lecz
najeżone wielkiej wagi następstwami, jeśli będziecie umieli zapisać je na tabliczce
własnego serca lub przyczepić je sobie do czoła.
„Słowem kluczem jest Praca". Stone przyczepił to sobie do czoła. Zapisał to
sobie na tabliczce swojego serca. Budził się z tą myślą i walczył dla niej z sennością.
Praca stała się jego strawą, napojem, żoną, dzieckiem, polityką, religią. Uznał, że
praca jest jego zbawieniem - dopóki nie znalazł się w pokoju w szpitalu Matki Bożej
Nieustającej Pomocy, w pokoju zajmowanym przez dziecko, które porzucił. Dopiero
wówczas przyznał się przed własnym synem, jak całkowicie praca go zawiodła.
* Sir William Osier (1849- 1919) - kanadyjski neurolog i patolog. Wygłosił tę
przemowę w 1903 roku do studentów University of Toronto.Rozdział 46
Pokój z widokiem
W tym miejscu Thomas Stone przerwał swą opowieść. Zapadła cisza. Czułem,
że rozważa, co mi powiedzieć w dalszej kolejności. Kiedy podjął przerwaną historię,
początkowo uznałem, że pominął wszystkie lata spędzone w Missing, że zbył
milczeniem istnienie mojej matki. Chciałem mu przerwać i powiedzieć coś przykrego,
ale dobrze, że tego nie zrobiłem, ponieważ to wszystko było o niej...
Dęby i klony za jego oknem to dzicy ludzie z ogniem na głowie. Zamyka oczy,
ale to, co widzi pod powiekami, ukazuje wciąż ten sam koszmar. Jego nerwy są jak
piekące kable rozpięte pod płachtą skóry. Wysyłają impulsy elektryczne do mięśni.
Trzęsie się tak bardzo, że gdy zbliża do ust szklankę z wodą, zanim zdąży się napić,
rozlewa większość na podłogę. Wymiotuje całą zawartość trzewi. W myślach widzi, że
śluzówka jego żołądka jest gładka i błyszcząca jak miedziany garnek. Impuls
zmuszający go do biegu zniknął. Między nim a miejscem, od którego ucieka, jest
ocean albo dwa.Eli Harris i jeszcze jeden mężczyzna, może lekarz, wnosząc po jego
obojętności, zostawiają mu u wezgłowia nalewkę paregoricu* w niewielkiej
buteleczce. Thomas początkowo jej nie zauważa, sądząc, że osobliwa woń anyżku i
kamfory to tylko złudzenie. Ale kiedy już znajduje buteleczkę, pochłania zawartość,
jakby od tego zależało jego zbawienie. Zapach środka antyseptycznego wypełnia
pomieszczenie i ulatnia się z jego oddechu. Obecna w nalewce nieduża dawka opium
przynosi ulgę, albo może tylko to sobie wmawia. Z pewnością nie chodzi o alkohol
stanowiący bazę tynktury. On już skończył z alkoholem.
Jedyne dwie kobiety, jakie kiedykolwiek kochał, umarły, i choć jedna śmierć
przyszła wiele lat po drugiej, w jego umyśle obydwa wydarzenia nałożyły się na siebie.
Stracił zmysły. Uciekł. Biegł, nie wiedząc, od czego ani dokąd ucieka. Dotarł
wystarczająco daleko. Nie pamięta, jakim sposobem przedostał się z Kenii do New
Jersey, oprócz tego, że pomógł mu w tym Eli Harris.
Mija tydzień, mierzony nie dniami, ale obfitością zimnego potu i nocnymi
koszmarami. Dopiero po dwóch tygodniach przechodzi niepokój i ustają dreszcze, a
małe, wredne bezkręgowce wycofują się. Od dawna pełzały po jego skórze i wędrowały
po pościeli, zawsze umykając poza zasięg jego wzroku, gdy odwracał głowę, by na nie
spojrzeć. Pierzchają do chitynowego podziemia, z którego wylazły.
Przy jego łóżku leży chleb i ser na gazecie, która ma datę sprzed dwóch dni.
Buteleczka z tynkturą jest pusta. Dzban ponownie napełniono wodą. Kiedy Thomas
uznaje w końcu, że może bezpiecznie przysunąć krzesło do okna, zauważa, że kolor
liści zdążył się zmienić z marchewkowego w ceglasty, a potem w karmazynowy,
łącznie
* Paregoric - tincure paregoric, tinctura opii camphorata - nalewka
zawierająca opium, olejek kamforowy, olejek anyżowy i kwas benzoesowy
opracowana została na początku XVIII wieku jako lekarstwo przeciwko astmie.
Stosowano ją powszechnie w leczeniu biegunek różnego pochodzenia, zwłaszcza w
cholerze i dyzenterii. Do lat 70. XX wieku dostępna była w wielu krajach bez recepty
(przyp. konsultanta medycznego).
619
ze wszystkimi pośrednimi odcieniami, w paletę barw nieogarniętych wyobraźnią
żadnego malarza. Siedzi jak posąg, wdzięczny losowi, że w ogóle jest w stanie siedzieć i
oglądać rzeczy takimi, jakie są. Liście opadają spiralnym lotem; każdy taki upadek jest
jak wyjątkowe widowisko, niepowtarzalne. Milion podróżnych zostawia w powietrzu
niewidzialny ślad swoich tras.
Nadchodzi poranek, gdy czuje się na tyle pewnie, stając na nogach, że może zejść
na dół. Po spaczonych deskach ławeczki skacze wróbel, a pod jego łapkami odpryskuje
stary lakier. Stone widzi rudego kociaka stawiającego ostrożnie krok za krokiem w
drodze od wisterii, jego łopatki pracują pod futrem jak tłoki. Zastanawia się, czy to
wszystko nie jest halucynacją. Kot ma wzrok utkwiony w swojej ofierze. Ptak przekrzywia
główkę jak kokietka, łypiąc to na człowieka, to na bestię.
Thomas dochodzi do wniosku, że nie potrafi znieść napięcia, i w tej samej chwili
kociak skacze, ale wróbel bez trudu umyka na barierkę i jest już poza zasięgiem pazurów.
Thomas czuje, że coś w nim pęka, uwalnia go z odrętwienia, które krępowało ruchy i
spowalniało myśli. Znalazł się w świecie, gdzie o losie wróbla, tak samo jak o losie
człowieka, może zadecydować kocie mrugnięcie okiem. Na tym polega prawdziwa miara
czasu.
Lepiej zna sufit swojego pokoju niż własne ciało. Przestudiował gzyms.
Dekoracyjne żłobienia wszystkie mają taką samą głębokość i szerokość. Docenia
rzemiosło majstra. Nieporadny amator jakiś czas później za pomocą sklejki podzielił dom
na segmenty i wstawił prefabrykowane drzwi. Ale w gzymsie znać rękę mistrza.
Z początku odpowiedzialnością za dziwne zjawisko obarcza tynk-turę, ale okazuje
się, że zjawisko trwa jeszcze długo po tym, jak kończy się zawartość buteleczki. Niczym
operator projektora w kinie Thomas ogląda swoje życie odtwarzane na ekranie pustego
sufitu. Czasem widzi je w świetle igrającym na okiennej szybie. Nie jest w stanie kon-
trolować kolejności scen, nie ma dostępu do oryginalnych szpul. Może
620jedynie obserwować bezstronnie, oddzieliwszy emocje od zdarzeń, i oceniać
aktorów grających w jego biografii.
Nad Ocean City nadciąga jedna z pierwszych tej zimy nawałnic. Po południu
dociera w głąb lądu, początkowo siekąc marznącym deszczem, który trzeszczy, uderzając
o szybę, a potem sypiąc płatkami śniegu tak dużymi, że kiedy Thomas staje przed
domem, biały puch dosłownie ciąży mu na powiekach. Śnieg przykrywa północne New
Jersey, w kilka godzin tworząc dwunasto-, piętnastocentymetrową warstwę. Paraliżuje
autostrady, lotniska, szkoły, cały handel, ale on nie wie o tym wszystkim, bo wraca do
środka. Lód zagarnia dla siebie terytorium szyby okiennej, pozostawiając jedynie
skromny prześwit, przez który można przyglądać się zamarzłemu, upiornemu światu.
Tego wieczoru jest świadkiem sceny ze swojego życia wywołującej w nim pragnienie
skończenia z tym wszystkim. Siedzi na łóżku, spoglądając przez wąski wyłom w zlodo-
waciałym oknie. Jego umysł pozostaje w bezruchu i jest wyciszony jak krajobraz na
zewnątrz. Tylko rytmiczny odpływ i przypływ oddechu mąci ciszę, ale stopniowo nawet
on zdaje się zanikać.
Wtedy nagle czuje przyspieszenie, jak gdyby zmęczenie komórek mózgowych
odkryło nową warstwę pamięci.
Tym, co rodzi się w jego umyśle tej zimowej nocy, jest żywy, kolorowy i
specyficzny obraz siostry Mary Joseph Praise.
Jest zwyczajnym obserwatorem, człowiekiem podglądającym ptaki,
nieświadomym zdziczałego kota czającego się w wisterii. Oto, co widzi, i oto, co pamięta:
Addis Abeba.
Szpital Missing.
Praca.
Widzi siebie dostosowanego do rytmu operacji, zajęć klinicznych, pisania,
zmuszania się do snu; jego dni są pełne i przynoszące zadowolenie. Tygodnie i miesiące
mijają i mijają. Słowo klucz. Praca. Nagle maszyna zacina się...
621(Myśli o tym jako o swoim „brakującym okresie". Woli to niż „załamanie").
Zawsze zaczyna się w ten sam sposób. Budzi się ze snu w swojej kwaterze w
Missing, budzi się przerażony, nie może oddychać, jakby miał umrzeć, jakby nowy
oddech miał wywołać eksplozję. Choć jest rozbudzony, macki snu, szpony koszmaru, nie
chcą puścić. Ten stan cechuje percepcja potwornego zniekształcenia przestrzeni.
Sypialnia zaczyna się kurczyć. Pióro, klamka, poduszka - zwykłe przedmioty, które
normalnie nie zasługują na uwagę - urastają do ogromnych rozmiarów. Robią się
kolosalne, grożą przygwożdżeniem, uduszeniem. Nie kontroluje swojego stanu. Nie może
tego tak po prostu wyłączyć, siadając w łóżku albo poruszając się w nim. Staje się czymś
pośrednim między dzieckiem a mężczyzną. Nie wie, gdzie jest ani jaką scenę przeżywa,
ale boi się.
Alkohol okazuje się kiepskim antidotum. Nie zdejmuje uroku, ale chociaż
przytępia strach. Ma wszakże swoją cenę: zamiast opowiedzieć się wyraźnie bądź po
stronie jawy, bądź po stronie koszmaru, Thomas przechodzi to tu, to tam. Wędruje po
świecie znajomych obiektów zamienionych w symbole. Potyka się o sceny z własnego
dzieciństwa i przepływa przez portal piekła. Słyszy nieustający monolog jak monotonny
głos radiowego komentatora meczu krykietowego. Tło dla nocnego terroru w Etiopii.
Głos komentatora jest nie do rozpoznania, czasem brzmi bowiem jak jego własny. Pijąc,
gubi strach, ale nie smutek i żałość. Ten, który za dnia nie pozwala sobie na łzy, teraz
szlocha jak dziecko. Widzi Ghosha - prawdopodobnie prawdziwego Ghosha, a nie postać
ze snu - stojącego nad nim, zmartwionego. Usta Ghosha poruszają się, ale słowa toną w
powodzi radiowego komentarza.
A potem ona tam jest. Nie jest w stanie usłyszeć jej słów, ale jej obecność niesie
pociechę. W końcu zostaje tylko ona, tylko ona przy nim czuwa. Musiała spać, gdy ją
wezwano, bo ma na sobie chustę i szlafrok. Przytula go do piersi, a jego ciałem wstrząsa
kolejna fala łez. Wówczas ona płacze razem z nim, usiłując ocalić go przed koszmarem,
ale z czasem i ona zostaje wessana do środka. (Za każdym razem,
622gdy to przywołuje, jest poruszony do głębi). Pracując razem, dzielą ze sobą
intymność ciała leżącego między nimi, nieświadomego, nagiego, wystawionego na ich
widok. Lecz to jego łkanie w jej ramionach jest szokująco odmienne od wrażenia ich
ocierających się podczas operacji ramion osłoniętych fartuchem lub przypadkowego
stukania się czołami. Tyle godzin każdego dnia są oddzieleni stołem operacyjnym, więc
teraz, gdy ona go obejmuje, nieobecność stołu, masek, rękawiczek jest porażająca. Czuje
się jak noworodek położony na nagim brzuchu matki. Ona szepcze mu do ucha. Co
takiego mówi? Tak bardzo żałuje, że nie pamięta. Brzmi to jak słowa zaimprowizowane
pod wpływem chwili, to nie jest formalna modlitwa. Udaje jej się częściowo zagłuszyć
głos komentatora.
Pamięta jej bluzkę mokrą od jego łez - nie, od łez obydwojga.
Pamięta, jak do niej przywarł, przycisnął twarz do jej piersi, spał, budził się,
przywierał, płakał i znów zasypiał. A ona pyta i dopytuje się: „Co się dzieje? Co się z tobą
stało?". Przez wiele godzin, dni, kto wie jak długo, jest z nim, gdy on rękami i nogami
czepia się życia, a burza wali w niego, rzuca nim i próbuje wyrwać go z jej ramion.
Pamięta chwilę ciszy, wiercący w mózgu bezdźwięk, który zapowiada zmianę. Jej
bluzka jest rozpięta.
Jak chirurg rozwarstwiający tkankę pod nacięciem, zmusza się, by rozchylić tę
bluzkę jeszcze bardziej, być może pomaga sobie nosem, policzkami. Jej sutki prężą się, a
piersi uciekają z kryjówki bluzki wprost na spotkanie jego ust. Jego twarz musi odbijać
się w jej twarzy, bo widzi w niej obawę pomieszaną z pożądaniem.
Zawisa nad nim, naga, jej piersi pełne i dodające otuchy, łzy ulgi na twarzach
obydwojga, pocałunkami chłoną się nawzajem, pożerają, aby nadrobić stracony czas. I
już jest na niej, a ona spogląda na niego z dołu, jakby był jej zbawcą. Kiedy w nią
wchodzi, znajduje zaczepienie w jej dobroci, dobroci i niewinności, które sam utracił tak
młodo, od których tak bardzo się oddalił, i których tak żarliwie przysięga nigdy się nie
pozbyć...
623Siedzi na łóżku, na wygnaniu w New Jersey, a świat dokoła trwa uciszony
śnieżną pierzyną. Jego serce bije jak oszalałe; dopadł go niebezpieczny częstoskurcz.
Jego koszula nasiąka potem, choć w pokoju panuje chłód. Czuje tępy ból za mostkiem.
Jakżeby pragnął odtworzyć w pamięci dokładny smak jej ust, jej piersi.
Ale pamięta tylko to (modli się o prawdziwość tego obrazu): Pamięta swoje w niej
zatracenie, otulenie się nią jak miękkim wełnianym kocem. Ona usadawia się na nim,
pokrywa go jak mrok łąkę. Dochodząc razem, psują szyki demonom, jej i jego, a gdy z
jego gardła wydobywa się zawodzący krzyk, utrafia w sam środek jej miękkich
westchnień. Porządek zostaje przywrócony. Wracają właściwe proporcje. Sen nadchodzi
jak błogosławieństwo.
Przekleństwem jego jest, co następuje (w New Jersey szlocha na samo
wspomnienie, uderza się w głowę dłonią): gdy budzi się z „brakującego okresu", wyczuwa
jedynie zaburzenie w przestrzeni, lukę w czasie, głęboki wstyd i zażenowanie, których
przyczyn nie umie sobie przypomnieć, lecz które może uleczyć, tylko i wyłącznie rzucając
się na powrót w wir pracy. Zablokował w sobie to, co stało się wcześniej.
Ileż w tym okrucieństwa, że akurat to wspomnienie znajdzie drogę na
powierzchnię jego umysłu podczas pewnej zimowej zamieci tak długo po jej śmierci. Ileż
w tym okrucieństwa, że ma te ulotne, niekompletne wizje, widziane przez rzeźbioną
lodem taflę szyby. Zastanawia się, czy są prawdziwe, czy może stanowią bolesne przebitki
mózgu pozbawionego alkoholu. Złożył swoją pamięć z kawałków, jakby sklejał rozbity
relikt, i wreszcie jest cała - a mimo to nadal ma wątpliwości. Nigdy już nie ujrzy jej
wyraźniej niż wtedy, tamtej nocy przy 529 Mapie Street. Po latach, kiedy wspomni te
wydarzenia, przyjdzie mu na myśl, czy nie zniekształca pamięci, czy niczego nie upiększa,
ponieważ za każdym razem, gdy świadomie wywołuje jej obraz, daje
624życie nowemu wspomnieniu, nowej wersji, która zastępuje tę starszą. Boi się,
że zbyt intensywna obróbka doprowadzi do zniszczenia.
„Ocaliłaś mi życie - mówi do siostry Mary Joseph Praise, siedząc na swoim
wąskim łóżku w New Jersey. - I przez moją głupotę, moje niezdecydowanie, moją panikę
straciłaś swoje". Jest zbyt późno, by jej to wszystko powiedzieć, lecz on wie, że należy to
zrobić, i chociaż jest niewierzący, ma nadzieję, że w jakiś sposób ona jest w stanie go
usłyszeć. „Nie umiem pokochać żadnej istoty ludzkiej bardziej, niż kochałem ciebie". Nie
może się zdobyć, by wspomnieć o dzieciach; czuje, że potrafi zrobić dla nich nawet mniej
niż dla siostry Mary Joseph Praise. Oni istnieją, dwóch chłopców, bliźniaki, wie o tym,
pamięta, gdzieś we wszechświecie bardziej odległym niż ten, w którym unosi się siostra
Mary Joseph Praise.
Lecz jest już za późno, by powiedzieć to wszystko siostrze Mary Joseph Praise. Już
nawet to o niej wspomnienie, piękne i erotyczne, nie umie go podniecić ani napełnić
radością. Gdy widzi jej nagość, a swoje nienasycenie, zdolność mieszania się ich ciał,
czuje wyłącznie gwałtowną zazdrość, jakby ktoś inny zajmował jego nagie ciało i obłapiał
jego ukochaną kobietę, illusion des soises - to ja, a jednak nie ja. Jego energicznie
popychające ciało, ciemny trójkąt jego łopatek, wgłębienia i dołki dolnej części pleców
przepowiadają jedynie śmierć i zniszczenie. Stanowią wróżbę strasznego końca,
ponieważ ta chwila cielesnej przyjemności skaże Mary na nieistnienie, choć jeszcze o tym
nie wie -ale on, obserwując tę scenę, wie. Kara dla niego jest znacznie gorsza: musi
żyć.Rozdział 47
Zagubiony list
Thomas Stone wyszedł dopiero po północy. Stopił się w jedno z półmrokiem
wypełniającym pokój, a jego głos wypełnił przestrzeń, jak gdyby nigdy przedtem nie
padły w tym pomieszczeniu żadne słowa. Nie przerywałem mu. Zapomniałem, że w ogóle
tu jest. Zamieszkałem w jego opowieści - zapalałem świecę w kościele St. Mary's w Fort
St. George w Madrasie, trzymałem się dzielnie w angielskiej szkole z internatem,
obserwowałem, jak odsłanianie pokładów pamięci prowadzi do obrazu Mary. A skoro
cud objawienia zdarzył się w Fatimie, w Lourdes i Guadalupe, to kimże jestem, by
wątpić, że świecka wizja mojej matki rzeczywiście objawiła się Thomasowi Stone'owi na
pokrytym szronem oknie wynajętego pokoju - przecież ja też jako mały chłopiec czułem
jej obecność w pomieszczeniu z autoklawem. Jego głos zabrał mnie do czasów przed
moimi narodzinami, lecz nadal były to moje czasy, tak jak mój jest kolor oczu i długość
palca wskazującego.
Dopiero gdy Thomas Stone skończył opowieść, uświadomiłem sobie jego
obecność. Zobaczyłem mężczyznę zaczarowanego własną historią, zaklinacza węży,
którego oślizgła bestia zamieniła się w turban. Cisza, jaka zapadła, gdy zamilkł, była
straszna.
626Thomas Stone ocalił nasz program.
Dokonał tego, zamieniając szpital Matki Bożej Nieustającej Pomocy w filię
bostońskiej mekki. Wystarczyło, że złożył swój podpis na liście stwierdzającym powyższe.
Lecz Matka Boża Nieustającej Pomocy nie stała się oddziałem mekki jedynie na papierze.
Co miesiąc czterech studentów medycyny i dwóch chirurgów stażystów-rezydentów przy-
jeżdżało do nas z mekki na wymianę.
- Przyjadą na safari, żeby popatrzeć, jak tubylcy się nawzajem wyrzy-nają. Aha, i
żeby zobaczyć parę przedstawień na Broadwayu - podsumował B.C. Gandhi, kiedy
dowiedział się o planie. Plus był jednak taki, że jednocześnie każdy z nas miał okazję do
stażowania w Bostonie.
Skończyłem staż i zacząłem drugi rok rezydentury. Najważniejszą rzeczą, jaka
wiązała się z naszym przyłączeniem do mekki, było to, że Deepak, Żyd Wieczny Tułacz
chirurgii (jak go nazwał B.C.), mógł wreszcie zakończyć staż-rezydenturę. Był teraz
chirurgiem z certyfikatem komisji. Mógł wyjechać, dokądkolwiek sobie zamarzył, i
otworzyć tam własną praktykę. Nie zrobił tego jednak, został w Matce Bożej jako
dyrektor szkoleniowy na oddziale chirurgii; dostał poza tym stanowisko adiunkta w
mekce. Nigdy nie widziałem Deepaka bardziej uradowanego. Thomas Stone dotrzymał
słowa i pomógł Deepakowi w publikacji artykułu na temat badań nad urazami żyły
głównej. Artykuł, który ukazał się w „American Journal of Surgery", z miejsca stał się
pozycją klasyczną i bardzo często cytowaną przy okazji omawiania uszkodzeń wątroby.
Choć Deepak pobierał wynagrodzenie lekarza specjalisty, nadal mieszkał w kwaterach
stażystów w Matce Bożej. Dzięki stażystom-rezydentom z mekki, którzy przyjeżdżali do
nas do Bronksu, mieliśmy więcej rąk do pracy i Deepak wreszcie mógł się wysypiać. W
nieużywanej piwnicy urządził sobie laboratorium, w którym badał skutki różnego
rodzaju zaburzeń dopływu krwi do wątroby (ćwiczył na psich i krowich narządach).
Nie było potrzeby dłużej utrzymywać w tajemnicy demencji Popsy'ego.
Bezpiecznie przemierzał korytarze Matki Bożej, ubrany
627w lekarską koszulę, z maską dyndającą na szyi. Zawracano go za każdym
razem, gdy próbował dostać się na salę operacyjną albo wyjść poza teren szpitala, ale
najwyraźniej zupełnie mu to nie przeszkadzało. Czasem zatrzymywał ludzi i oznajmiał
im:
- Pobrudziłem się.
Pewnego późnego piątkowego wieczoru, kilka miesięcy po odwiedzinach Thomasa
Stone'a, usłyszałem pukanie do drzwi. Stał w nich mój ojciec, niepewny, speszony, nie
wiedział, jak go przyjmę.
Jego wyznanie wiele zmieniło. Zanim usłyszałem tę opowieść, znacznie łatwiej
przychodziło mi złościć się na niego, przewrócić mu mieszkanie do góry nogami,
naruszyć jego przestrzeń. Teraz w jego obecności było coś osobliwego. Nie zaprosiłem go
do środka.
- Nie mogę zostać, ale zastanawiałem się... chcę zapytać, czy... czy nie miałbyś
ochoty pójść ze mną jutro, to jest w sobotę, na kolację do etiopskiej restauracji na
Manhattanie?... Tu masz adres, o siódmej?
To była ostatnia rzecz, jakiej się po nim spodziewałem. Gdyby zaprosił mnie do
Metropolitan Opera albo na obiad w Waldorf-Astorii, odmówiłbym bez wahania. Ale
kiedy powiedział: „Etiopska restauracja", przywołał tymi słowami cierpki smak indżery i
ostry smaku wotu. Poczułem, jak cieknie mi ślinka. Skinąłem potakująco głową, choć tak
naprawdę wcale nie zależało mi na przebywaniu w jego towarzystwie. Niemniej jednak
pozostały między nami pewne niedokończone sprawy.
W sobotę, wyszedłszy z metra, zobaczyłem Thomasa Stone'a stojącego nieco dalej,
przy wejściu do Meskerem w Greenwich Village. Mieszkał w Ameryce od ponad
dwudziestu lat, a nadal wydawał się tu zupełnie nie na miejscu. Nie okazywał
zainteresowania menu umieszczonym na zewnątrz, przy wejściu do restauracji, a
studenci wylewający się z budynku New York University i dźwigający futerały na
instrumenty jakby dla niego nie istnieli; włosy, ubrania i obwieszone kolczykami uszy
wyróżniały ich w tłumie przechodniów. Wyraźnie mu ulżyło, kiedy mnie zobaczył.
628Meskerem był niedużym lokalem z ciemnoczerwonymi zasłonami i ścianami,
które wyglądały jak wnętrze chaty chikka. Aromat palonych na węglu drzewnym ziaren
kawy i pieprzny zapach berbere sprawiły, że przeniosłem się daleko, daleko od
Manhattanu. Usiedliśmy na drewnianych, grubo ciosanych trójnożnych stołkach ledwo
wystających nad podłogę, a między nami znalazł się stolik z plecionego kosza. Wysokie
lustro umieszczone na ścianie za plecami Thomasa Stone'a pozwalało mi patrzeć na tył
jego głowy i jednocześnie podziwiać ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji.
Plakaty poprzypinane do ścian pinezkami ukazywały pałace Gonderu, uśmiechniętą
kobietę z ludu Tigre obdarzoną doskonałymi mocnymi zębami, zbliżenie pomarszczonej
twarzy etiopskiego kapłana, a także widok z lotu ptaka na Churchill Road - wszystkie
plakaty miały ten sam podpis: TRZYNAŚCIE MIESIĘCY SŁOŃCA. Każda etiopska
restauracja, jaką zdarzyło mi się po tym pierwszym razie odwiedzić w Ameryce, za
kluczowy element dekoracji obrała sobie ten sam kalendarz Ethiopian Airlines.
Kelnerka, niska, jasnooka Amharka, przyniosła nam kartę dań. Miała na imię
Anna. Prawie wypuściła z rąk ołówek, kiedy oświadczyłem jej po amharsku, że
przyniosłem własny nóż i jestem tak głodny, że jeśli pokaże mi, gdzie przywiązali krowę,
chętnie zacznę, nie czekając na przystawki. Gdy przyniosła nam jedzenie na okrągłej tacy,
Thomas Stone wyglądał na zaskoczonego, jakby zapomniał, że będziemy jeść palcami ze
wspólnego naczynia. Ku jego przerażeniu Anna (pochodziła z Kebeny w Addis Abebie,
nie tak znowu daleko od Missing) dała mi gursha: oderwała kawałek indżery, zamoczyła
go w curry i podała mi palcami do ust. Thomas Stone pospiesznie wstał i zapytał o
łazienkę - żeby tylko jemu nie zrobiła tego samego.
-Archaniele Gabrielu - powiedziała Anna, odprowadzając go wzrokiem. -
Wystraszyłam twojego kolegę naszymi zwyczajami habesha.
- Powinien je znać. Przez siedem lat mieszkał w Addis Abebie.
- Nie! Poważnie?
- Nie czuj się, proszę, urażona.
629- Nic nie szkodzi - odparła, uśmiechając się. - Znam takich ferengi. Mogą u
nas mieszkać latami, a nadal traktują nas jak powietrze. Nie przejmuj się. Nadrabiasz za
niego. No i jesteś przystojniejszy.
Mogłem się za nim ująć, powiedzieć, że jest moim ojcem. Ale tylko się
uśmiechnąłem - jestem pewien, że się przy tym zaczerwieniłem -i nic nie powiedziałem.
Kiedy Thomas Stone wrócił, zabrał się do jedzenia, ale bez specjalnego
entuzjazmu. Jedną z piosenek sączących się przez zamontowane w suficie głośniki
okazała się Tizita - nie mogło być inaczej. Przypatrywałem mu się, chcąc wybadać, czy
melodia powie mu cokolwiek. Nie powiedziała.
Tubylca poznasz po tym, że na jego palcach nie uświadczysz śladów curry, bo
tubylec używa indżery jak szczypczyków, za jej pomocą podnosząc do ust kawałki
kurczaka albo wołowiny umoczone w sosie. Paznokcie Thomasa Stone'a były czerwone.
Tilahun śpiewający Tizitę, kameralna atmosfera lokalu i zapach żywicy olibanowej
wywołały falę wspomnień. Pomyślałem o porankach w Missing, o tym, jak mgła
przyjmowała cielesną, namacalną postać, stawała się trzecim żywiołem po ziemi i niebie,
ale gdy słońce wspinało się wysoko nad horyzont, znikała. Przypomniałem sobie pieśni
Rosiny, zaśpiewy Gebrew i magiczny cycek Almaz. Nawiedził mnie obraz młodej Hemy i
młodego Ghosha wychodzących do pracy, i jak machaliśmy im na pożegnanie z nosami w
kuchennym oknie. Ujrzałem wszystkie te cudne, błyszczące, mieniące się jak nowa
moneta w słońcu dni.
- Zamierzasz skończyć cztery lata rezydentury w Matce Bożej? - zapytał Thomas
Stone, gwałtownie wdzierając się w mój sen na jawie. -Gdyby interesowała cię
przeprowadzka do Bostonu... - To tyle, jeśli chodzi o jego spostrzegawczość. Kiedy
wreszcie byłem gotów porozmawiać o przeszłości, jego interesowała moja przyszłość.
- Nie chcę odchodzić z Matki Bożej. Ten szpital to dla mnie odpowiednik Missing.
Nie chciałem stamtąd wyjeżdżać, ani w ogóle z Addis Abeby, ale musiałem. Teraz nie
mam ochoty zostawiać Matki Bożej.
630Każdy inny człowiek zapytałby mnie, dlaczego musiałem wyjechać z Missing.
To moja wina - gdyby zadał mi to pytanie, mógłbym nie odpowiedzieć. Chyba o tym
wiedział.
Zabierając talerze, Anna zapytała Thomasa Stone'a po angielsku:
- Jak panu smakowało?
- Jedzenie było dobre - odparł, prawie w ogóle na nią nie patrząc. Zarumienił się.
Obydwoje wbiliśmy w niego spojrzenie. - Dziękuję -dodał jakby w nadziei, że to pomoże
mu się jej pozbyć. Wyjęła z kieszeni fartuszka dwie paczki chusteczek odświeżających i
położyła na stole.
Powiedziałem do Anny:
- Rzeczywiście było bardzo dobre, ale wot mógłby być trochę ostrzejszy.
- Jasne, że tak - odpowiedziała po amharsku, odrobinę zbita z tropu zawoalowaną
krytyką. - Ale wówczas ludzie tacy jak on nie tknęliby jedzenia. Poza tym korzystamy z
miejscowego masła, więc nawet jeśli będzie ostrzejszy, na pewno nie posmakuje jak w
domu. Tylko ktoś taki jak ty zauważy różnicę.
- Chcesz powiedzieć, że przy tylu Etiopczykach mieszkających w Nowym Jorku nie
ma gdzie dostać jedzenia, które byłoby habesha? Prawdziwe?
Pokręciła głową.
- Nie tutaj. Jeśli będziesz w Bostonie, odwiedź Królową Saby w Roxbury. To
słynne miejsce. Jej dom jest jak nasza ambasada. Na górze sprzedają produkty
spożywcze, a na dole podają jedzenie domowej roboty. Gotowane na prawdziwym
etiopskim maśle. Składniki dostarczają pracownicy Ethiopian Airlines. Wszyscy etiopscy
taksówkarze tam jadają. Spotkasz tam wyłącznie Etiopczyków.
Thomas Stone przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z kamienną twarzą. Kiedy
Anna odeszła od naszego stolika, sięgnął do kieszeni. Myślałem, że wyciągnie portfel, ale
zamiast niego wyjął zakładkę,
631którą zostawiłem w jego pokoju, tę, na której siostra Mary Joseph Praise
napisała dla niego wiadomość.
Wytarłem dokładnie ręce i wziąłem ją od niego. Uświadomiłem sobie, jak bardzo
za nią tęskniłem. Miałem wrażenie, że nie powinienem jej oglądać tak beztrosko, na byle
stoliku z plecionego kosza, ale umieścić w skrytce bankowej. Ta zakładka była moim
talizmanem podczas morderczej podróży, mojej ucieczki z Etiopii, o której Thomas Stone
nie wiedział. Przeczytałem ostatnią linijkę: „Załączam swój list do Ciebie. Przeczytaj go,
proszę, natychmiast. S MJP", i spojrzałem na niego.
Thomas Stone zmienił pozycję na stołku. Głośno przełknął ślinę i nachylił się nad
stolikiem.
- Marionie. Ta zakładka... była w moim podręczniku, prawda?
- Tak. Nadal go mam.
Zesztywniał z dłońmi włożonymi pod uda, jakby przez jego ciało przepłynął prąd.
- Czy mógłbyś... Chciałbym zapytać, czy... Czy masz... Czy znalazłeś też list?
Sprawiał wrażenie bezradnego. Siedział na tym niskim stołku z kolanami pod
brodą i wyglądał jak rodzic w przedszkolu.
- Myślałem, że to ty masz list - powiedziałem.
- Nie! - odparł z taką emfazą, że aż Anna na nas zerknęła.
- Przykro mi - oznajmiłem, chociaż nie byłem pewien, za co właściwie powinno mi
być przykro. - Założyłem, że wyjeżdżając, zabrałeś ze sobą list. Że zostawiłeś tylko książkę
z zakładką w środku.
Jego twarz, tak przed chwilą pełna wyczekiwania, jakby się zapadła.
- Właściwie nic ze sobą nie zabrałem - przyznał. - Wyszedłem z Missing w ubraniu,
które miałem na sobie, a poza tym wziąłem jedną, dwie rzeczy z biura. Nigdy więcej tam
nie wróciłem.
- Wiem.
Skulił się, słysząc to słowo. Nic dziwnego, że niechętnie zapuszczał się na teren
mojej przeszłości. Żadne ostrze nie przebije ludzkiego
632serca tak skutecznie jak dobrze dobrane, mściwe słowa syna. Ale czy on
rzeczywiście myślał o mnie w ten sposób? Jak o swoim synu?
- Ale zabrałeś palec, co? - drążyłem.
- Tak... i nic poza tym. Był w jej pokoju. Wróciłem tam. - Spojrzał na mnie.
- Przykro mi - powiedziałem. - Żałuję, ale nie mam tego listu.
- A zakładka? - ożywił się. - Skąd ją masz?
Westchnąłem. Anna podała kawę. Mała filiżanka bez uszka wydawała się tak
bardzo nieadekwatna w obliczu mojej próby opowiedzenia temu człowiekowi historii
całego życia.
- Musiałem szybko wyjechać z Etiopii. Władze mnie poszukiwały... To długa
historia. Myśleli, że jestem zamieszany w porwanie samolotu Ethiopian Airlines. Myśleli,
że sympatyzuję z bojownikami o wolność dla Erytrei. Śmieszne, co? Pamiętasz naszą
służącą Rosinę? Jednym z porywaczy tego samolotu okazała się jej córka, Genet. Rosi-na
nie żyje, to tak przy okazji. Powiesiła się.
To było więcej, niż mógł znieść.
- Rosina i Genet... Wystarczy, jeśli powiem ci, że miałem godzinę, aby wynieść się
z miasta. Odchodząc, przeskakując przez mur Missing, pożegnałem się z Hemą, Matroną,
Gebrew, Almaz i Shiva, moim bratem... - przerwałem. Trafiłem na przeszkodę. - Shiva,
twoim drugim synem...
Stone głośno przełknął. To na nic. Ale musi wiedzieć, zwłaszcza jeśli to bolesne.
- Mój syn... - powiedział, cedząc słowa.
- Twój syn. Chcesz zobaczyć, jak wygląda? - Skinął głową, spodziewając się
zapewne, że wyjmę portfel. - Spójrz w lustro, które masz za plecami.
Zawahał się, podejrzewając, że wpuszczam go w maliny, ale odwrócił się. Nasze
spojrzenia spotkały się w lustrzanym odbiciu. Wzdrygnąłem się, ponieważ kontakt okazał
się raptem bardziej intymny, niż przypuszczałem.
633- Shiva jest moim lustrzanym odbiciem. -Jaki on jest? - zapytał, nie
odwracając się.
Westchnąłem. Pokręciłem głową. Spuściłem wzrok. Odwrócił się.
- Shiva jest... inny. Chciałoby się powiedzieć: geniusz. Ale nie taki... zwykły
geniusz. Nie miał cierpliwości do szkoły. Nigdy nie odpowiadał na pytania na egzaminie
tak, żeby go zdać, nie dlatego że nie znał odpowiedzi... On nigdy nie rozumiał potrzeby
dostosowania się do pewnej konwencji. Ale z pewnością wie o medycynie, a już na pewno
o ginekologii, więcej niż ja. Pracuje z Hemą. Operują przetoki. Jest wybitnym
chirurgiem. Hema nauczyła go wszystkiego. Nie skończył żadnej szkoły medycznej. -
Wszystko to Stone mógł bez trudu sam odkryć, gdyby tylko się zainteresował. Teraz
nagle okazał zainteresowanie. - Kiedy byliśmy mali, byliśmy z Shiva bardzo sobie bliscy.
Stone utkwił we mnie nieruchome spojrzenie. Nie mogłem mu wyjawić szczegółów
tego, co się stało. Nikomu o tym nie opowiadałem. Tylko Genet i Shiva znali prawdę.
- On i Genet zrobili coś, co mnie bardzo zraniło. Nie mogę tego wybaczyć...
- Czy to miało związek z porwaniem tego samolotu?
- Nie, nie. To się stało dużo wcześniej. W każdym razie, byłem i nadal jestem zły
na Shivę. Ale jest moim bratem - bliźniakiem - więc kiedy okazało się, że mam godzinę
na ucieczkę, kiedy przyszedł czas pożegnać się z Shiva... cóż, to była dla nas obydwu
bardzo przykra chwila. - Raptem okazało się, że tracę nad sobą panowanie. Za nic nie
chciałem się rozpłakać w obecności Thomasa Stone'a. Uszczypnąłem się w udo. -
Żegnając się ze mną, Shiva podarował mi dwie książki. Jedną była Gray's Anatomy,
najcenniejszy dla niego przedmiot, który nosił ze sobą jak płaszcz. Drugą okazała się
twoja książka - z zakładką w środku. Nie wiem, skąd ją wziął ani jak długo ją miał. Nawet
nie wiedziałem, że cokolwiek napisałeś. Książka sprawiała wrażenie, jakby nikt jej nie
brał do ręki. Myślę, że Shiva jej nie przeczytał, a jeśli już, to nie z takim zapałem, z jakim
pochłaniał Graya. Prawdopodobnie
634zobaczył i przeczytał zakładkę. Ale... musiałbyś znać Shivę... Pewnie uznał tę
zakładkę i list, o którym mowa w wiadomości, za niewarte uwagi. Shiva żyje dniem
dzisiejszym. Nie wiem, skąd wytrzasnął tę książkę i dlaczego mi ją podarował.
Stone milczał. Wpatrywał się w stojący między nami pusty kosz, jakby ten
przedmiot symbolizował wszystko to, co nieznane w jego przeszłości, w naszej
przeszłości. Widok jego bólu był tak intensywny, że przeszywał mnie na wylot.
- Mogę go o to zapytać - zaproponowałem. Usilnie chciałem się dowiedzieć, tak
samo jak on. - Zapytam go - oświadczyłem.
Thomas Stone przebywał w innym świecie. Kiedy podniósł oczy, zrozumiałem
głębię jego żalu. Ujrzałem to w ciemniejszym zabarwieniu tęczówek, chociaż akurat ta
delikatna struktura nie powinna zmieniać koloru. Widziałem, że niemal mistyczna aura
otaczająca tego legendarnego chirurga - determinacja, poświęcenie, umiejętności -jest
jedynie czymś powierzchownym. Osobowość chirurga była jego maską, zbroją wykutą, by
chronić siebie. W ten sposób stworzył sobie więzienie. Za każdym razem, gdy porzucał
zawodową maskę na rzecz natury osobistej, mógł się spodziewać tylko jednego: bólu.
Kiedy się odezwał, jego głos był zmęczony, stary:
- Widzisz, a ja myślałem, że ty go masz, a ty myślałeś, że ja...
- Jak sądzisz, co mogło być w tym liście?
- Jakżebym chciał wiedzieć - powiedział nagle. - Oddałbym za to prawą rękę...
Od naszego poprzedniego spotkania minęło kilka miesięcy. Złość, którą uważałem,
że powinienem do niego czuć, zelżała. Historia, jaką mi opowiedział, o swoim
dzieciństwie, o śmierci matki, powinna była wystarczyć, abym mógł mu wybaczyć, ale
wówczas miałem wrażenie, że jeszcze nie jestem gotów. Nie wybaczyłem Shivie, więc
dlaczego miałbym wybaczyć Thomasowi Stone'owi? Zresztą nawet gdybym rzeczywiście
mu wybaczył, ta odrobina uporu we mnie odmawiała przyznania się do tego, zwłaszcza
przed nim. Ale nadal nie wyjaśniliśmy sobie wszystkiego.
635- Muszę ci coś powiedzieć - odezwałem się. Nigdy nie przypuszczałem, że będę
się czegokolwiek przed nim wstydził. - Coś, o co poprosił mnie Ghosh.
Gdy Ghosh sformułował swoją prośbę, wydała mi się nieracjonalna. Lecz teraz,
patrząc na tę surową, pobrużdżoną twarz, zrozumiałem, czemu Ghosh pragnął, żebym
podał Stone'owi rękę. Ghosh znał Thomasa, ale przecenił moją dojrzałość.
- Ghosh miał przed śmiercią życzenie, które przyrzekłem spełnić. Ale nie zrobiłem
tego. Zignorowałem je. Mam nadzieję, że zarówno ty, jak i on mi wybaczycie. Ghosh
powiedział, że bez tego jego życie będzie niepełne... Miał życzenie, bym cię odnalazł. I
przekazał ci, że on uważał cię za brata.
Wyznanie przyszło z trudem, nie tylko dlatego, że przypomniał mi się ciężki
oddech Ghosha i każde jego słowo, ale ponieważ zobaczyłem, jakie te słowa zrobiły
wrażenie na Thomasie. Kto, poza matką i doktorem Rossem w sanatorium, wyraził
względem niego jakiekolwiek uczucie? Siostra Mary Joseph Praise? Być może, ale czy
kiedykolwiek mu o tym powiedziała, a jeśli tak, to czy w ogóle ją usłyszał?
- Ghosh był rozczarowany, że nie skontaktowałeś się z nim. Chciał, żebyś wiedział,
że niezależnie od przyczyn, dla których milczałeś przez tyle lat, on nie ma ci tego za złe. -
Zdaniem Ghosha, Thomasa od próby nawiązania kontaktu skutecznie powstrzymywało
poczucie wstydu. Miał rację, ponieważ w tej chwili to wstyd nadał ton twarzy Thomasa.
- Tak mi przykro - powiedział Stone. Nie wiem, czy mówił do mnie, do Ghosha, czy
do całego wszechświata. Za mało, ale lepsze to niż nic.
Jeśli w restauracji byli prócz nas inni goście, przestali dla mnie istnieć. Jeśli grała
muzyka, przestałem ją słyszeć.
Przyglądałem się ojcu tak, jak studiuje się leżący na laboratoryjnym stole okaz:
widziałem uśmiech, który walczył o dostęp do jego twarzy, ale przegrał, a potem
zobaczyłem udręczony wzrok zaszczutego człowieka. Boże, dopomóż, gdyby ten człowiek
miał nas wychowywać,
636gdyby miał nas wywieźć z Etiopii. Nawet biorąc pod uwagę ból i stratę, jakich
doświadczyłem, za nic w świecie nie zamieniłbym przeszłości w Missing na życie z nim w
Bostonie. Właściwie to powinienem podziękować Thomasowi Stone'owi za to, że uciekł z
Etiopii. Miłość do siostry Mary Joseph Praise, jej uświadomienie, przyszła zbyt późno.
Ona była zagadką i przyczyną żalu, który zabierze ze sobą do grobu. Nigdy nie będzie
żałował niczego bardziej niż faktu, iż nie dowiedział się, co napisała do niego w liście.
- Napiszę do Shivy - powiedziałem. - Zapytam go o ten list.
Wydaje mi się, że zrozumiałem, dlaczego Thomas Stone postanowił zamknąć się
na ludzi. Po zdradzie Genet nie chciałem już nigdy więcej obdarzyć uczuciem żadnej
kobiety. Chyba że dałaby mi gwarancję na piśmie. Na mojej drodze spotkałem studentkę
medycyny z mekki, świętą w porównaniu z moją pierwszą miłością. Była miła,
wielkoduszna, piękna i zdawała się wykraczać poza siebie, jakby jej własne istnienie było
sprawą drugorzędną w obliczu zaintrygowania światem i zaludniającymi go zjawiskami -
łącznie ze mną. Moja spóźniona, powściągliwa reakcja najwyraźniej zniechęciła ją do
mnie i przekreśliła szansę na wspólną przyszłość. Czy czułem z tego powodu smutek?
Tak. Czy czułem się głupio? Tak, ale też trochę mi ulżyło. Tracąc ją, byłem przed nią
chroniony, a ona przede mną. Ja i mężczyzna, z którym siedziałem, mieliśmy to ze sobą
wspólnego. Pomyślałem o zegarku, który przestał tykać, ale dwa razy dziennie wskazywał
poprawną godzinę. Stone zapłacił. Wstaliśmy. Zaczekałem na niego przy drzwiach,
trzymając ręce w kieszeniach.
- „Szczęsnym ten jeno zwań być może, kto w szczęściu dokonał żywota" -
powiedział. Zanim zdążyłem stwierdzić, czy wyraz jego twarzy to uśmiech, czy smutek,
skinął głową i odszedł.Rozdział 48
Pięć palców
W każdą pierwszą niedzielę miesiąca tuż po północy dzwoniłem do Hemy. W
Addis Abebie był wtedy poniedziałek, siódma rano. O tej porze połączenia kosztowały
mnie taniej, ale ponieważ czasami Almaz, Gebrew, a nawet Matrona podnosili słuchawkę
przed Hemą, rozmowa bywała długa i droga. Od kiedy Hema odebrała poród dziecka
Mengystu - o, przepraszam: towarzysza Mengystu - nie musieliśmy się już martwić o
węszącą wokół szpitala tajną policję, która miała przecież pełne ręce roboty z
prawdziwymi wrogami państwa. Mengystu Hajle Marjam, wojownik Zakonu Marii,
sekretarz generalny Rady Rolników i Robotników, przewodniczący Komitetu
Wojskowego Socjalistycznej Etiopii, dożywotni wódz naczelny Sił Zbrojnych Ludów
Demokratycznych Etiopii, głównodowodzący Biura do spraw Walki z Imperialną Agresją
w Tigre i Erytrei, przyjął albańską szkołę marksizmu. Przedstawicielom wyższej i średniej
klasy, a nawet pracującej biedocie skonfiskowano domy i odebrano ziemię. Lecz
przysług, a zwłaszcza przysług wyświadczonych swojej żonie wódz nie zapominał: urząd
celny nie przetrzymywał lekarstw i sprzętu przeznaczonego dla Missing, nie było więc
potrzeby wręczania łapówek.
638Tamtej niedzieli, wykręcając numer Hemy, wyobraziłem sobie swoją rodzinę
w Missing, jak zerka na zegar, trzyma w rękach kubki z kawą, czeka na połączenie z
kontynentem, którego żadne z nich nie widziało. Słuchawkę podniosła Almaz z Gebrew
wiszącym jej nad głową i wyczułem, że obydwoje są jakby czymś speszeni. Rozmowa z
nimi polegała na wielokrotnie powtarzanych: „Endemenneh? Dehna-ne-woy? Jak się
miewasz? Wszystko dobrze?", dopóki ci moi rodzice chrzestni nie upewnili się, że u ich
lij, dziecka, wszystko w porządku. Powiedzieli, że modlili się za mnie i że pościli.
- Modlę się, żeby was wkrótce zobaczyć. Niech Bóg czuwa nad wami i waszym
zdrowiem - powiedziałem.
Matrona była zupełnie inna, rozgadana i spontaniczna, zupełnie jakbyśmy wpadli
na siebie w korytarzu przed jej biurem.
Przy okazji jednego z wcześniejszych telefonów opowiedziałem He-mie o moim
pierwszym spotkaniu z Thomasem Stone'em: Wysłuchała bez komentarza, ale nie mogła
się nie uśmiechnąć, słysząc, że jej syn włamał się do mieszkania Thomasa Stone'a. Nie
szczędziłem jej informacji i niczego nie cenzurowałem, ponieważ Thomas Stone nie był
już dla niej zagrożeniem, a na pewno nie takim jak wówczas, gdy byliśmy mali. Kiedy
powiedziałem, że zostawiłem na jego biurku wizytówkę w postaci zakładki, zrozumiałem
z jej milczenia, że Hema nie wiedziała o posiadanym przez Shivę egzemplarzu
Skutecznego chirurga. Domyśliłem się - i później potwierdziłem u to Matrony - że Hema
dołożyła wszelkich starań, by usunąć z Missing wszelki ślad po tej książce; nie chciała,
byśmy z Shiva przeczytali dzieło ojca, a tym bardziej zobaczyli jego fotografię.
- Mamo, zjadłem kolację z Thomasem Stone'em - powiedziałem, kiedy przejęła
słuchawkę. - Od ponad roku po raz pierwszy jadłem indżerę. - Poczuła się urażona, że
Ghosh poprosił mnie o przekazanie wiadomości Stone'owi. Milczała przez dłuższą
chwilę. Kiedy powiedziałem jej, o co dokładnie poprosił mnie Ghosh, usłyszałem po jej
stronie głośne wydmuchiwanie nosa w chusteczkę. Wiadomość
639mówiła bowiem więcej o bezinteresowności Ghosha, niż dotyczyła Thomasa
Stone'a. Zapytałem ją, czy wie coś na temat zakładki i towarzyszącego jej listu. Nie
wiedziała.
- Może Shiva coś wie - powiedziałem. - Czy mogę z nim porozmawiać?
Zawołała go tonem, który tak dobrze zapamiętałem z dzieciństwa. Usłyszałem
odpowiedź Shivy i oceniłem, że echo niesie ją z naszej dawnej sypialni. Czekając na
Shivę, Hema zapytała Matronę o zakładkę, ale jej krótkie: „Nie!" świadczyło, że słyszy o
niej po raz pierwszy.
Telefon nigdy nie był posłusznym instrumentem w rękach Shivy. Tak, u niego
wszystko w porządku, prace nad przetokami idą nieźle, i nie, nie wie nic na temat
zaginionego listu.
- Shiva, pamiętasz tę zakładkę? I wzmiankę o liście? - zapytałem. -Tak.
- Ale mówisz, że w książce nie było żadnego listu?
- Żadnego listu.
- Skąd wziąłeś tę książkę, Shiva?
- Ghosh mi ją dał.
- Kiedy?
- Kiedy umierał. Chciał porozmawiać ze mną o wielu rzeczach. To była jedna z
nich. Powiedział, że zabrał tę książkę z kwatery Thomasa Stone'a w dniu naszych
narodzin. Zatrzymał ją. Chciał, żebym ją dostał.
- Czy wtedy po raz pierwszy zobaczyłeś tę książkę? I zdjęcie Thomasa Stone'a?
-Tak.
- Czy Ghosh wspominał coś o liście od siostry Mary - naszej matki -do Stone'a?
- Nie, nie wspominał.
- Czy powiedział, dlaczego chce, abyś zatrzymał tę książkę? -Nie.
640- A kiedy zobaczyłeś zakładkę i wzmiankę o liście, to czy poszedłeś go o to
zapytać?
-Nie.
Westchnąłem. Mogłem przerwać to przesłuchanie, ale zabrnąłem już tak daleko.
- Dlaczego nie? - zapytałem.
- Gdyby chciał, żebym dostał list, dałby mi go.
- Czemu dałeś mi tę książkę, Shiva?
- Bo chciałem.
W jego głosie nie było rozdrażnienia. Dalej odpowiadał mi dokładnie takim
samym tonem jak na początku - zastanawiałem się, czy wyczuł irytację w moim głosie.
Shiva miał rację: albo w ogóle nie było żadnego listu, albo Ghosh przechwycił go i
zniszczył z sobie tylko znanych powodów.
Pozostało mi się pożegnać. Znałem mojego brata na tyle dobrze, żeby nie
oczekiwać od niego pytań o moje zdrowie i jak mi się wiedzie. Zaskoczył mnie, pytając:
-Jak wyglądają wasze sale operacyjne?
Chciał wiedzieć, jak są rozplanowane, jak daleko od sali znajduje się
pomieszczenie z autoklawem i przebieralnia, czy przed każdą salą jest osobna
umywalnia, czy szoruje się ręce we wspólnym pomieszczeniu. Opisałem mu wszystko ze
szczegółami. Skończywszy, zaczekałem. Znowu mnie zaskoczył, mówiąc:
- Marionie, kiedy wrócisz do domu?
- Widzisz, Shivo... zostały mi jeszcze cztery lata rezydentury.
Czy chciał mi, na swój sposób, powiedzieć, że jest mu przykro z powodu
wszystkiego, co się wydarzyło? Że tęskni za mną? Czy oczekiwałem tego od niego? Nie
byłem pewien, więc dodałem jeszcze tylko:
- Nie wiem, czy w domu jest dla mnie bezpiecznie, ale jeśli tak, to z chęcią
przyjechałbym, nie wiem, za rok... Albo może ty przyjedziesz?
- Czy będę mógł zobaczyć sale operacyjne? -Jasne. Mogę ci to załatwić.
641- Okej. To przyjadę.
Hema przejęła od niego słuchawkę. Była w gadatliwym nastroju, nie chciała się
rozłączać. Słuchając jej śpiewnego głosu, przeniosłem się w strefę czasową Missing i
miałem wrażenie, że siedzę przy telefonie pod fotografią Nehru i patrzę na przeciwległą
ścianę, na zdjęcie Ghosha zawieszone tam, gdzie spędził wiele godzin, słuchając muzyki
na grundigu.
Odłożywszy słuchawkę, poczułem rozpacz: znalazłem się na powrót w Bronksie,
ściany mojego pokoju nadal były gołe, z wyjątkiem oprawionej Ekstazy św. Teresy.
Biper, do tej pory uśpiony, nagle zaczął pikać. Odpowiadając na jego wezwanie,
ponownie zarzuciłem na szyję jarzmo. Tak naprawdę to z ochotą znosiłem tę swoją
niewolniczą egzystencję, bycie chirurgiem stażystą-rezydentem, niekończącą się pracę,
sytuacje kryzysowe, które trzymały mnie w teraźniejszości, pogrążenie w krwi, ropie i
łzach - w płynach, w których rozpuszcza się całe człowiecze jestestwo. Zapracowując się
na śmierć, czułem się zintegrowany, czułem się Amerykaninem i rzadko miałem czas, by
pomyśleć o rodzinnym domu. Cztery tygodnie później znów nadeszła pora, aby
zatelefonować. Czy dla Hemy te nasze rozmowy były równie trudne? Gnębiło mnie to.
W liście, który przyszedł po naszej ostatniej rozmowie, Hema napisała, że zapytała
Bachellego, Almaz, a nawet W.W. Gonada, czy słyszeli coś od Ghosha albo od siostry
Mary Joseph Praise o liście, ale żadne z nich nic nie wiedziało. Poinformowała mnie, że
wiza wyjazdowa Shivy, jego pierwszy krok do odwiedzenia mnie, została wstrzymana.
Urząd zażądał pisemnego oświadczenia, że Shiva nie ma żadnych długów w Etiopii, a
także - co ważniejsze - że ja nie mam długów, za które on byłby odpowiedzialny. Hema
obiecała, że przypomni Shivie o formalnościach. Między wierszami wyczytałem, że ona
wie, iż Shiva stracił zainteresowanie pomysłem.
Napisałem do Thomasa Stone'a, informując go, że list siostry Mary Joseph Praise
nadal nie został odnaleziony. Nie odpisał mi z podziękowaniami za moje starania.
642Na przestrzeni kolejnych czterech lat widywałem Thomasa Stone'a jedynie od
czasu do czasu, kiedy przyjeżdżał na jakąś konferencję albo na zajęcia z opieki nad
obłożnie chorymi. Robił wrażenie - wiedziałem, że tak będzie - był pewny siebie,
poważny, całkowicie panujący nad przedmiotem zajęć. Dysponował perspektywą osoby,
która ma za sobą skrupulatne studia nad teorią chirurgii, jak również lata stosowania
teorii w praktyce. Znacznie bardziej wolałem zawodowe z nim kontakty niż towarzyskie,
na przykład przy kolacji. Niewykluczone, że on czuł to samo, ponieważ nie zadzwonił do
mnie więcej ani mnie nie odwiedził.
Spędziłem w Bostonie trzy wymiany, każdą trwającą miesiąc: chirurgia plastyczna,
urologia, transplantacje, a ponieważ praca była absorbująca i stawiająca wysokie
wymagania, zupełnie zapominałem o denerwowaniu się obecnością Thomasa Stone'a.
Podczas ostatniej wymiany, która okazała się większym kołowrotem, niż potrafiłem sobie
wyobrazić, pracowałem bezpośrednio z nim. Tylko raz przez cały ten czas zasugerował, że
moglibyśmy coś razem zjeść, ale się wykręciłem, ponieważ pracy na oddziale intensywnej
opieki dla pacjentów po przeszczepie było po prostu tak dużo, że zwykle wychodziłem ze
szpitala dopiero po dziewiątej wieczorem, nawet jeśli miałem akurat wolną noc. Myślę,
że mu ulżyło.
Rok 1986, piąty rok mojego szkolenia, zakończyłem jako szef rezydentów i
zostałem w Matce Bożej jako asystent Deepaka, przygotowując się do egzaminu przed
komisją. Niechętnie, bo niechętnie, ale w końcu zacząłem podziwiać długi, żmudny
amerykański system szkolenia chirurgów - o ileż łatwiej przychodziło wyrażać ów
podziw, gdy było się już niemal u kresu całego procesu. Czułem się technicznie
kompetentny do wykonywania wszelkiego rodzaju ogólnych operacji, znałem również
własne ograniczenia. Niewiele było takich rzeczy, z którymi nie zetknąłbym się w Matce
Bożej. Lecz najważniejsze, że czułem się pewny siebie, jeśli chodzi o opiekę nad
pacjentem przed operacją i po niej, a także na oddziale intensywnej terapii.
643W 1986 roku mój brat stał się sławny. To Deepak pokazał mi artykuł w „New
York Timesie". Zdjęcie Shivy było dla mnie prawdziwym szokiem, bo zobaczyłem na nim
samego siebie, tylko że z krótszymi włosami, przystrzyżonymi niemal na jeża, i bez
siwych pasemek, które porastały moje skronie. Fotografia przypomniała mi o goryczy, o
bólu zdrady. A także, owszem, wzbudziła zazdrość. Shiva wziął pierwszą i jedyną
dziewczynę, jaką kochałem, i skalał ją w moich oczach. A teraz proszę - uprawiał
dywersję w moim własnym ogródku, w mojej gazecie. Ja postępowałem zgodnie z
zasadami i starałem się robić coś dobrego, a on - zignorował wszelkie reguły i proszę! Czy
sprawiedliwy Bóg dopuściłby do czegoś takiego? Przyznaję, że dopiero po pewnym czasie
zebrałem się w sobie, by przeczytać artykuł.
Według „New York Timesa" Shiva zajmował pozycję światowego eksperta w
dziedzinie przetoki pochwowej. Jako czołowy orędownik sprawy stał za sponsorowaną
przez Światową Organizację Zdrowia kampanią prewencyjną, „w niczym
nieprzypominającą zwyczajowego podejścia zachodniego świata do tego typu
problemów". „New York Times" zamieścił kolorową reprodukcję plakatu „Pięć
zaniedbań, które prowadzą do przetoki": była na nim dłoń z rozczapierzonymi palcami.
Przyjrzawszy się zdjęciu, stwierdziłem, że to dłoń Shivy. Pośrodku widać było siedzącą,
przygnębioną kobietę - czy to czasem nie nasza starsza praktykantka?
Plakat trafił do dystrybucji w całej Afryce i Azji; wydrukowano go w czterdziestu
językach. Wiejskie akuszerki uczono odliczać na palcach pięć zaniedbań. Po pierwsze,
zbyt wczesne zamążpójście, czyli dzieci idące do ołtarza; po drugie, nieistniejąca opieka
przedurodze-niowa; po trzecie, zwlekanie z przyznaniem się, że poród się przedłuża
(główka dziecka utknęła w połowie dróg rodnych i dokonuje dzieła zniszczenia) i
potrzebne jest cesarskie cięcie; po czwarte, zbyt nieliczne i zbyt odległe od miejsca
zamieszkania potrzebujących ośrodki medyczne, w jakich można dokonać cesarskiego
cięcia; po piąte, mężowie
644i teściowie wyrzekający się kobiety z powodu przeciekającej, cuchnącej
przetoki pęcherzowo-pochwowej, odbytniczo-pochwowej albo jednej i drugiej naraz.
Choroba nierzadko kończyła się samobójstwem.
„Kobietom udaje się odnaleźć drogę do Shivy Praise'a Stone'a - napisano w
artykule. - Wsiadają do autobusów i jadą najdalej, jak zdołają, dopóki współpasażerowie
nie wyrzucą ich z pojazdu. Przychodzą pieszo lub jadą na osłach. Często przybywają
jedynie z kartką papieru w dłoni, na której widnieje napis w języku amharskim:
MISSING, SZPITAL PRZETOKI albo DO STONE'A".
Shiva Stone nie był lekarzem, lecz „uzdolnionym laikiem, któremu start
umożliwiła jego matka ginekolog".
Kiedy następnym razem zadzwoniłem do Hemy, poprosiłem ją, żeby przekazała
Shivie gratulacje od mnie.
- Mamo - powiedziałem - powinni byli w tym artykule więcej napisać o tobie. Bez
ciebie Shiva nie robiłby tego, co robi.
- Nie, Marionie. To wszystko to naprawdę jego zasługa. Nigdy nie przepadałam za
operacjami przetok, ale dla kogoś obdarzonego determinacją jak Shiva to doskonałe
zajęcie. Tu trzeba nieustannej uwagi, przed, po i w czasie operacji. Powinieneś zobaczyć,
jak dużo czasu poświęca na przemyśliwanie każdego przypadku, na przewidywanie
każdego problemu. On widzi przetokę trójwymiarowo.
W swoim warsztacie Shiva opracował zupełnie nowe instrumenty potrzebne do
operacji, wynalazł nowe techniki. W artykule wspomniano o jego zmaganiach z
dziurawym budżetem i potrzebach szpitala. Posypały się datki. Matrona zastanawiała się
nad postawieniem w Missing nowego budynku przeznaczonego wyłącznie na oddział dla
kobiet z przetoką.
- Shiva już kilka lat temu naszkicował plany. Budynek będzie miał kształt litery V,
a jego skrzydła będą się zbiegały w sali operacyjnej numer trzy. - Sala operacyjna numer
trzy miała zostać wyremontowana i przebudowana tak, by powstały dwie oddzielne sale
ze wspólną częścią do mycia rąk.
645Późną nocą przeczytałem jeszcze raz cały artykuł w „New York Time-sie". Tym
razem poczułem w żołądku ssącą pustkę. Nie było wątpliwości co do tego, że autorka
tekstu darzy Shivę niekłamanym podziwem, że odłożyła na bok obiektywizm i swój
charakterystyczny beznamiętny styl, ponieważ wrażenie zrobił na niej nie tyle temat, lecz
bohater - mężczyzna. Zakończyła artykuł cytatem z mojego brata: „To, co robię, jest
proste. Ceruję dziury", powiedział Shiva Praise Stone.
Tak, Shiva, ale potrafisz też je robić.
Ja również odniosłem pewien sukces, choć nie tak głośny jak Shivy: zdałem
egzamin pisemny Amerykańskiej Komisji Chirurgów. Kilka miesięcy później wyznaczono
mi spotkanie na egzamin ustny w Bostonie w hotelu Copley Plaza. Po trwającej półtorej
godziny wyczerpującej rozmowie z dwójką egzaminatorów mój trud dobiegł końca.
Wiedziałem, że dobrze mi poszło.
Kiedy wyszedłem z hotelu, dzień był olśniewający. Szary kamienny monolit
Church of Christian Scientists wznosił się u końca długiego, odbijającego promienie
słońca zbiornika wodnego i odcinał na tle błękitnego nieba. Przez pięć lat spędzałem dni i
noce w szpitalu, nie oglądając nieba, nie czując na twarzy blasku słońca. Miałem ochotę
wskoczyć w ubraniu do wody i wydać z siebie okrzyk Wiktorii. Zadowoliłem się jednak
lodami w rożku, które zjadłem ze smakiem, siedząc nad wodą.
Zamierzałem pojechać na lotnisko i wrócić do Nowego Jorku, ale kiedy
zobaczyłem, że kierowca taksówki jest Etiopczykiem - pozdrowiłem go w naszym języku -
przyszedł mi do głowy inny pomysł. Tak, pewnie, że zna Królową Saby w Roxbury i z
przyjemnością mnie tam zawiezie.
- Nazywam się Mesfin - powiedział, uśmiechając się do mnie w lusterku
wstecznym. - A ty.kim jesteś? Czym się zajmujesz?
- Nazywam się Stone - odparłem, zapinając pas, chociaż nie miałem powodu do
obaw: tego dnia nic złego nie mogło mi się przydarzyć. -Jestem chirurgiem.Rozdział 49
Ruch Królowej
Na rogu ulicy znajdowało się złomowisko otoczone wysokim murem z drutem
kolczastym, który przypomniał mi o więzieniu Kerchele. Przez bramę było widać
śpiącego wielkiego psa na łańcuchu. Dalej znajdował się rząd pustych działek. Pył i sadze
wyznaczały kształt tego, co niegdyś na nich stało. Mesfin zmierzał do jedynego, stojącego
przy końcu ulicy domu, samotnego, ocalałego z plagi, która zdziesiątkowała sąsiadów.
Podjazd zaczynał się już w połowie jezdni, jakby w maszynie do kładzenia asfaltu
zabrakło surowca, więc właściciel posesji sam musiał zadbać o nawierzchnię. Piętrowy
dom był kryty żółtym gontem. Stopnie, poręcze, filary, drzwi, taras, a nawet rynny
pomalowano na ten sam kanarkowy kolor. Kolumna (niepomalowanych) piast
samochodowych podpierała z boku zapadającą, się frontową werandę. Przed domem
stały zaparkowane cztery żółte taksówki.
Na zapach fermentującego miodu moje kubki smakowe zareagowały jak psy
Pawiowa. W progu powitała nas ponura Somalijka i zaprowadziła sześć stopni w dół do
jadalni. Ujrzeliśmy kilku mężczyzn na ławach wokół stolika. W pomieszczeniu zmieściłby
się jeszcze tuzin
647gości. Drewnianą podłogę posypano świeżo ściętą trawą - dokładnie tak samo
zrobiono by w domu lub restauracji w Addis Abebie.
Umyliśmy ręce i zasiedliśmy za stołem. Niemal natychmiast zjawiła się piersiasta
kobieta, kłaniając się, życząc zdrowia i stawiając przed nami wodę i dwie nieduże flaszki
złotego tedżu. Rogówka w jej lewym oku była biała jak mleko. Mesfin powiedział, że
kobieta ma na imię Tayitu. Po niej pojawiła się młodsza kobieta, niosąc tacę z indżerą i
obfitymi porcjami jagnięciny, soczewicy i kurczaka.
- Widzisz? - powiedział Mesfin, spoglądając na zegarek. - Szybciej tu zjem, niż
zatankuję auto na stacji. I taniej.
Jadłem, jakbym do tej pory głodował. Kelnerka z Nowego Jorku, która
opowiedziała mi o Królowej Saby, nie pomyliła się: to było prawdziwe jedzenie.
Później, wyglądając przez okno wychodzące na położone na stoku podwórze,
zobaczyłem, jak przed dom zajeżdża biała corvetta. Wyłoniły się z niej kształtne, obute w
szpilki nogi o skórze w kolorze kawy z mlekiem i z paznokciami pomalowanymi na
czerwono, jak to mówił B.C. Gandhi, „odcień »przeleć mnie«". Raptem, nie wiadomo
skąd, pojawiło się koźlę i rozpoczęło taniec wokół tych eleganckich stóp.
Po chwili schodami zeszła cudowna Etiopka, stąpając ostrożnie, żeby nie złamać
obcasa. Rzuciła do Somalijki:
- Dlaczego ten głuptas wypuścił kózkę o tej porze? Kiedyś ją przejadę.
Jej złocistobrązowe włosy, obcięte w odważny, asymetryczny sposób odsłaniający
szyję, były upstrzone czerwonymi pasemkami. Miała na sobie rdzawoczerwony,
prążkowany żakiet do kompletu ze spódnicą, a pod nim białą bluzkę.
Królowa - nie mogło być żadnych wątpliwości, że to właśnie ona -ukłoniła się, nie
zatrzymując się w drodze do biura, które mieściło się obok kuchni. Nagle się zatrzymała.
Odwróciła się, doznawszy jakby objawienia, i wpatrywała się intensywnie. Byłem ubrany
w garnitur i miałem trochę poluzowany krawat - czyżbym wyglądał nie na miejscu?
648U nas, w Matce Bożej Nieustającej Pomocy, uświadczyłbyś przedstawiciela
bodaj każdego plemienia Abrahama, więc nie czułem się wcale bardziej obco niż moi
pacjenci i personel. Teraz, zwróciwszy jej uwagę i automatycznie uwagę pozostałych
gości, znowu poczułem się jak ferengi.
- Niech będzie pochwalony Pan i Syn Jego - powiedziała Królowa, kładąc dłonie na
policzkach. Przesunęła na czoło okulary z barwionymi szkiełkami, spod których pokazały
się szeroko otwarte ze zdumienia oczy.
Obejrzałem się za siebie - do kogo ona to mówi? Na jej twarzy, początkowo
wykrzywionej w lekkim zdziwieniu, zagościła wielka radość. Pokazała cudownie białe,
doskonałe zęby.
- Moje dziecko, nie poznajesz mnie? - spytała, podchodząc bliżej. Wyprzedził ją
różany zapach.
Wstałem zaintrygowany.
- Modlę się za ciebie każdego dnia - odezwała się po amharsku. -Nie mów mi, że aż
tak się zmieniłam.
Wstałem. Nie potrafiłem wykrztusić słowa. Kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy,
ona była matką, a ja zaledwie chłopcem.
- Tsige? - powiedziałem w końcu.
Rzuciła się na mnie, ucałowała mnie w oba policzki, odsunęła od siebie na
wyciągnięcie ramion, by móc się lepiej przyjrzeć, a potem znowu pocałowała.
- Mój Boże, Matko Boska i wszyscy święci, co u ciebie? Czy to w ogóle ty?
Endemenneh? Dehna ne woy? Jak się miewasz? Czy to naprawdę ty? Bogu niech będą
dzięki, że tu jesteś...
Dopiero wtedy, spędziwszy w Ameryce sześć lat, stojąc w tym żółtym domu, w jej
ramionach, ze świeżą trawą pod stopami, poczułem, że wyzbywam się niepokoju w tym
kraju, że opuszczam gardę, rozluźniam mięśnie brzucha i karku. Oto spotkałem osobę ze
swojej przeszłości, z mojej ulicy, kogoś, kogo lubiłem i z kim zawsze czułem więź. Ucało-
wałem jej policzki z takim samym zapałem, z jakim ona obsypała mnie pocałunkami - kto
przestanie całować pierwszy? Na pewno nie ja.
649Tayitu wyjrzała z kuchni. Dwie inne kobiety przechyliły się przez barierkę
schodów. Nasi współbiesiadnicy zamarli w połowie kęsa. Byli wysiedleńcami tak samo
jak my i doskonale rozumieli, co znaczą takie spotkania, takie chwile, w których widzisz
płynący do ciebie rzeką fragment twojego dawnego domu.
- Co ty tu robisz? - zapytała Tsige. - Chcesz powiedzieć, że nie przyjechałeś do
mnie z wizytą?
- Przyszedłem, żeby coś zjeść. Nie miałem pojęcia! Mieszkam w Nowym Jorku od
sześciu lat. Przyjechałem do Bostonu tylko na jeden dzień. Teraz jestem lekarzem.
Chirurgiem.
- Chirurgiem! - Nabrała gwałtownie powietrza, odchyliła się do tyłu i położyła dłoń
na sercu. A potem ucałowała mnie w obydwa nadgarstki. - Chirurg. Jesteś dzielnym,
bardzo dzielnym chłopcem. -Zwróciła się do naszej publiczności i głosem niczym kantor
mówiła dalej, wciąż po amharsku: - Słuchajcie, wy niedowiarki, kiedy ten chłopiec był
jeszcze dzieckiem, a moje maleństwo umierało, kto zaprowadził mnie w odpowiednie
miejsce w szpitalu? On, nikt inny. Kto zawołał lekarza, który był jego ojcem, żeby obejrzał
moje dziecko? On. A kto potem został przy mnie, gdy moje małe walczyło o życie? Nikt
inny jak on. To on był przy moim boku, kiedy niemowlę umarło. Nikt inny. Gdybyście
tylko wiedzieli... - Po jej policzkach popłynęły łzy i w mgnieniu oka nastrój w jadalni z
bezbrzeżnej radości ze spotkania po latach zamienił się w głęboki smutek, jak gdyby dwa
te uczucia były nierozerwalnie ze sobą połączone. Usłyszałem współczujące cmoknięcia i
tsk tsk ze strony mężczyzn. Tayitu wydmuchała nos i wytarła zdrowe oko, a pozostałe
dwie kobiety nie kryły się ze swoim szlochem. Tsige nie mogła wydusić słowa. Siedziała z
pochyloną głową. W końcu wyprostowała plecy, podniosła głowę, uśmiechnęła się
dzielnie, lekko rozchylając usta, i oświadczyła: - Nigdy nie zapomnę jego dobroci. Do dziś
przed snem modlę się za duszę mojego dziecka, a zaraz potem modlę się za tego chłopca.
Mieszkałam po drugiej stronie ulicy. Patrzyłam, jak dorasta, jak staje się mężczyzną,
idzie do szkoły medycznej. Dziś jest chirurgiem. Tayitu
650oddaj wszystkim, co zapłacili, bo dziś mamy święto. Nasz brat wrócił do domu.
Powiedzcie mi, wy wszyscy małej wiary, czy potrzebujecie lepszego dowodu, że Bóg
istnieje? - Jej oczy zaświeciły jak diamenty, a dłonie uniosły się do sufitu.
Przez kolejne kilka minut uroczyście wymieniałem uściski dłoni ze wszystkimi
domownikami i gośćmi.
Nieco później usiadłem z Tsige na sofie w salonie na piętrze. Zrzuciła wysokie
obcasy i podwinęła nogi pod siebie. Trzymając mnie za rękę, dotknęła drugą dłonią
mojego policzka i powtórzyła, jak bardzo się cieszy, że mnie widzi.
Planowałem jeszcze tego samego dnia wrócić do Nowego Jorku, ale Tsige
nalegała, żebym został.
- Możesz polecieć jakimś późniejszym samolotem - powiedziała.
- Jesteś pewna, że znajdę tu taksówkę? - zapytałem niby poważnym tonem, bo
kazała mi odprawić Mesfina.
Minęła sekunda, zanim odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się.
- Widzisz, a jednak się zmieniłeś! Kiedyś byłeś taki wstydliwy.
Zobaczyłem za oknem sześć albo siedem kózek drepczących w dużej zagrodzie z
drutu. Za nią stał kurnik. Jakiś marzycielski chłopiec z długą, wąską głową siedział i
głaskał jedną z kóz.
- To mój kuzyn - wyjaśniła Tsige. - Widzisz u niego na czole te ślady po
kleszczach? Ma pewne problemy, ale uwielbia się opiekować zwierzętami. Powinieneś
przyjechać, kiedy świętujemy Meskel. Szlachtujemy kozy i gotujemy pod gołym niebem.
Wtedy nie uświadczysz taksówek, ale wozy policyjne. Zjeżdżają się z całego Roxbury i
South Endu na wyżerkę.
Tsige powiedziała, że wyjechała z Addis Abeby kilka miesięcy po mnie. Pewien
stały klient jej baru, wojskowy w stopniu kaprala, chciał się z nią ożenić.
- Był nikim. Ale jak przyszła rewolucja, byle szeregowiec z dnia na dzień stawał się
kimś. - Kiedy odrzuciła jego umizgi, została fałszywie
651oskarżona o sympatie proimperialistyczne i wtrącona do więzienia. -Po dwóch
tygodniach wykupiłam sobie drogę na wolność. Jak siedziałam w Kerchele, skonfiskowali
mi dom. On przyjechał do mnie, udając, że nie miał nic wspólnego z moim
aresztowaniem. Jeśli za niego wyjdę, powiedział, wszystko zostanie nam zwrócone.
Krajem rządzili dranie jego pokroju. Miałam schowane trochę pieniędzy. Nie oglądałam
się za siebie. Po prostu wyjechałam.
W Chartumie czekałam cały miesiąc na azyl w ambasadzie amerykańskiej.
Pracowałam jako służąca dla Hankinsów, angielskiej rodziny. Byli bardzo uprzejmi.
Nauczyłam się angielskiego, zajmując się ich dziećmi. To jedyne dobre, co mnie spotkało
w Chartumie. Nie przeszkadza mi bostoński chłód, bo każdy taki dzień przypomina mi,
jak to dobrze, że wydostałam się z Chartumu.
Ciężko pracowałam, Marionie. Quick-Mart, często po dwie zmiany. Potem pięć
nocy na piętrowym parkingu. Oszczędzałam. Byłam pierwszą Etiopką taksówkarką w
Bostonie. Poznałam miasto. Załatwiałam pracę Etiopczykom. Magazynier, parkingowy,
taksówkarz, ekspedientka w sklepie z upominkami w hotelu. Pożyczałam Etiopczykom
na procent. Tayitu kiedyś pracowała u mnie w barze, więc kiedy przyjechała do Stanów,
wynajęłam ten dom. Ona zajęła się gotowaniem. Potem go kupiłam. A teraz? Mój Boże,
jest tyle do roboty: zemleć tef, zrobić indżerę, oczyścić kurczaka, przygotować wot,
pozamiatać dom. Potrzeba do tego trzech, czterech osób. Etiopczycy przychodzą pod
moje drzwi jak nowo narodzone owieczki. Cały swój dobytek niosą ze sobą zawinięty w
prześcieradło. Ściskają te swoje rentgeny. Staram się im pomóc.
- Naprawdę jesteś Królową Saby.
Na jej ustach pojawił się szelmowski uśmieszek. Przeszła na angielski, którego
nigdy nie słyszałem w jej wykonaniu.
- Marionie, wiesz, czym musiałam się zajmować w Addis Abebie, żeby wykarmić
dziecko. To samo w Sudanie. Byłam czymś gorszym niż... nie byłam lepsza niż bariya -
powiedziała, używając slangowego
652określenia niewolnicy. - Mówi się, że w Ameryce możesz być, kim zechcesz.
Uwierzyłam w to. Ciężko pracowałam. Więc kiedy mówią na mnie „Królowa Saby", to
myślę sobie: „Tak, od bariya do królowej". Opowiedziałem Tsige, że widziałem ją tego
dnia, gdy w pośpiechu opuszczałem Addis Abebę - wysiadała ze swojego Fiata 850.
- A dziś co zobaczyłem, zanim ujrzałem twoją twarz? Piękną nogę, którą
wystawiłaś z auta, tak samo jak w Addis Abebie, wtedy też najpierw zobaczyłem twoją
nogę. Chciałem się wtedy pożegnać, ale nie umiałem tego zrobić.
Zaśmiała się i z zażenowaniem obciągnęła spódnicę.
- Wiedziałam, że zniknąłeś zaraz po tym, jak słuch zaginął o Genet - powiedziała. -
Nie byliśmy pewni, czy przypadkiem nie brałeś udziału w spisku.
- Naprawdę? Ludzie myśleli, że jestem erytrejskim partyzantem? Wzruszyła
ramionami.
-Ja twierdziłam, że nie miałeś z tym nic wspólnego. Ale kiedy spotkałam Genet,
nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła. Byłem zaskoczony.
- Jak mogłaś spotkać Genet? Przecież ona wyjechała tego samego dnia co ja.
Dlatego musiałem uciekać... Widziałaś ją w Chartumie?
- Nie, Marionie. Spotkałam ją tutaj.
- Spotkałaś się z Genet w Ameryce?
- Widziałyśmy się tutaj. W tym domu... O mój Boże. Ty nic nie wiesz? Poczułem,
jak powietrze ulatuje mi z płuc. Wciągnął mnie lej.
- Genet? To ona nie walczy w Erytrei?
- Nie, nie, nie. Dziewczyna przyjechała tutaj jako uchodźca, razem z innymi. Ktoś
załatwił jej przelot przez Atlantyk. Przyszła ze swoim dzieckiem w ramionach.
Zachowywała się, jakby mnie nie poznawała, aż musiałam się jej przypomnieć. - Twarz
Tsige stężała. - Wiesz, kiedy tu przybywamy, wszyscy jesteśmy tacy sami. Erytrejczycy,
Amharo-wie, Oromo, grube ryby, bariya, kimkolwiek byłeś w Addis Abebie, to przestaje
mieć znaczenie. W Ameryce zaczynasz od zera. I najlepiej
653radzą sobie ci, którzy w Etiopii byli nikim. Ale widzisz, Genet przyjechała,
sądząc, że jest wyjątkowa, że nie jest taka jak reszta z nas...
- Kiedy to było?
- Dwa, może trzy lata temu. Powiedziała, że straciła z tobą kontakt. Nie wiedziała,
dokąd wyjechałeś. Zachowywała się, jakby nawet nie wiedziała, że uciekłeś z Addis
Abeby.
- Co? Kłamała - zareagowałem. - To Erytrejczycy pomogli mi w ucieczce. Ona była
dla nich gwiazdą... wielką bohaterką. Musiała wiedzieć.
- Być może mi nie ufała. Nie znałam jej tak, jak znałam ciebie, Marionie, nigdy nie
zamieniłam z nią więcej jak dwa słowa. Ale wiesz, ludzie się zmieniają. Kiedy wyjeżdżasz
z kraju, stajesz się rośliną wykopaną ze swojej ziemi. Niektórym korzenie usychają i nie
chcą się przyjąć w świeżej glebie. Pamiętam, jak mi opowiadała, że kiedyś na polu bitwy
zrobiło jej się niedobrze. Miała dość walki, jak sądzę. Poza tym miała dziecko. Jakaś
kobieta, którą poznała w Nowym Jorku, znalazła dla niej pracę i zaproponowała, że
zaopiekuje się synkiem. Tak więc w sumie nie musiałam nic dla niej robić.
- Mój Boże - powiedziałem, zapadając się w sofę. Cieszyłem się, że nie
dowiedziałem się o tym wszystkim wcześniej i że nie wiedziałem o jej pobycie w Nowym
Jorku. - Nadal tam mieszka?
- Nie. - Tsige zawahała się, jak gdyby nie była pewna, czy ma ochotę opowiedzieć
mi ciąg dalszy. - Krążyło wiele plotek. Słyszałam, że... poznała faceta i wyszła za niego.
Coś się wydarzyło. Niemal go zabiła. Nie wiem dokładnie, co i jak, ale wiem, że Genet
trafiła do więzienia. Dziecko zostało oddane do adopcji... - Zobaczyła szok malujący się
na mojej twarzy. - Przykro mi. Sądziłam, że wiesz o tym wszystkim... Mogłabym się
dowiedzieć, czy nadal jest w więzieniu.
- Nie! - Pokręciłem głową. - Nie rozumiesz. Nie chcę jej nigdy więcej widzieć -
powiedziałem. „Gdybym ją zobaczył, naplułbym jej w twarz", pomyślałem.
- Ale to była twoja siostra.
- Nie! Nie mów tak - rzuciłem ostro.
654Siedzieliśmy w ciszy. Nie mogłem mieć pretensji do Tsige, nawet jeśli moja
reakcja ją zaskoczyła. Musiałem odczekać kilka minut, zanim nie przeszło mi wzburzenie.
- Tsige - zacząłem wreszcie, biorąc ją za rękę - przepraszam. Muszę ci coś
wyjaśnić. Bo widzisz, Genet nie była moją siostrą. Ona była miłością mojego życia.
Tsige była wyraźnie zszokowana.
- Zakochałeś się we własnej siostrze?
- Ona nie jest moją siostrą! -Jasne, przepraszam.
- Zresztą, jakie to ma znaczenie, Tsige? Siostra, nie siostra, byłem w niej
zakochany. Nie umiałbym zmienić tego, co do niej czułem. Zamierzaliśmy się pobrać po
skończeniu szkoły medycznej...
- I co się stało?
- Zdradził mnie brat. I ona mnie zdradziła. - To nie było łatwe. - Położyli się na
sobie - powiedziałem, korzystając z amharskiego wyrażenia.
Uświadomiłem sobie, że właśnie powiedziałem Tsige coś, o czym z nikim nie
rozmawiałem, nawet z Hemą. Byłem bliski wyznania wszystkiego Thomasowi Stone'owi,
wtedy w restauracji, ale w końcu tego nie zrobiłem. Teraz, kiedy wreszcie wyrzuciłem z
siebie prawdę, poczułem ulgę. Nie pominąłem niczego: fałszywego oskarżenia,
okaleczenia genitaliów Genet, śmierci Rosiny, podejrzeń Hemy wobec mnie. Przez sześć
lat spędzonych w szpitalu Matki Bożej Nieustającej Pomocy, mając wokół siebie tak wielu
oddanych przyjaciół - Deepaka, B.C., studentów - żadnemu z nich się nie zwierzyłem.
Tsige zasłoniła dłonią usta, a w jej oczach ujrzałem zdumienie i współczucie. Po
chwili opuściła dłoń i ze smutkiem pokręciła głową.
- Twój brat chciał się ze mną przespać - powiedziała. Uśmiechnęła się, widząc, jak
szczęka mi opada. - O, tak. Byliście wtedy tacy młodzi, mieliście czternaście, może
piętnaście lat, więc w sumie nie byliście zbyt młodzi. Shiva był bardzo bezpośredni: „Ile
to kosztuje, żeby się z tobą przespać?".
655Zaśmiała się na tę zuchwałość i wyjrzała przez okno, przywołując wspomnienie
dawnych czasów.
- I co? - wykrztusiłem wreszcie przez gardło tak zaschnięte, że słowa krzesały w
nim iskrę zdolną rozpalić tedż w moim żołądku. Nie miała pojęcia, jak bardzo ważna była
dla mnie jej odpowiedź.
- Co „co"?
- Poszliście do łóżka?
- Och, głuptasie. Nie! - Uszczypnęła mnie w policzek. - Powinieneś zobaczyć, jaką
masz minę. Nie, nie. - Wypuściłem powietrze, które nabrałem do płuc. - Nie wiesz, że
gdybyś to ty mnie poprosił, stałoby się inaczej? Gdybyś tylko zapytał... jestem twoją
dłużniczką, Marionie. Nadal jestem twoją dłużniczką.
Jestem przekonany, że się zaczerwieniłem. Genet zniknęła z moich myśli równie
szybko, jak się w nich pojawiła.
- Nie jesteś mi nic winna, Tsige. Przepraszam, nie powinienem był cię o to pytać,
to tylko i wyłącznie twoja osobista sprawa.
- Marionie, ależ ty musisz mieć dziewczyn! Chirurg w Nowym Jorku! Z iloma
pielęgniarkami się „położyłeś", co? Dokąd się wybierasz? Dlaczego wstałeś? Co się stało?
- Tsige, zrobiło się późno. Powinienem...
Pociągnęła mnie tak mocno w dół, że prawie na niej usiadłem. Zapach jej ciała i
perfum uderzył mnie w nozdrza. Przesunąłem wzrokiem po jej gardle, podbródku,
piersiach. Wiele razy o niej myślałem, leżąc nocą w moim pokoju w Matce Bożej
Nieustającej Pomocy, i nigdy nie przypuszczałem, że naprawdę będę mógł jej dotknąć.
Byłem chirurgiem z certyfikatem komisji, ale teraz czułem się jak pryszczaty nastolatek.
- Ale się czerwienisz! Wszystko w porządku? Ach, Święta Mario... Archaniele
Gabrielu i wszyscy święci... nadal jesteś prawiczkiem, prawda?
Skinąłem wstydliwie głową.
- Dlaczego płaczesz? - zapytałem.
656Lecz ona pokręciła tylko głową i popatrzyła mi w oczy, ocierając łzy. W końcu,
kładąc dłonie na moich policzkach, powiedziała:
- Płaczę, bo to piękne.
- To nie jest piękne, Tsige. To głupie.
- Nie, wcale nie.
- Zachowywałem czystość dla Genet. Wiem, wiem - to idiotyczne. Ale wtedy ona i
Shiva... I potem rzuciłem się w wir nauki. Ale najgorsze, że nadal ją kochałem. Shiva jej
nie kochał. To ja ją kochałem. Czułem się za nią odpowiedzialny, kiedy prawie umarła.
Uwierzyłabyś? Shiva się z nią przespał, ale to ja czułem się odpowiedzialny. Potem, kiedy
ze swoimi towarzyszami porwała samolot, zdradziła mnie po raz drugi. Nie obeszło jej, co
mogło się stać ze mną, z Hemą, z Shiva. Ale przynajmniej tamtego dnia, gdy wyjechałem
z Etiopii, wreszcie się od niej uwolniłem. W Ameryce usiłowałem o niej zapomnieć.
Miałem nadzieję, że zginęła na tej głupiej wojnie - jej przeklętej wojnie. A teraz
dowiaduję się, że ona jest tutaj. Może powinienem wyjechać, Tsige? Nie wiem, do
Brazylii. Albo do Indii. Nie chcę przebywać na tym samym kontynencie co ta kobieta.
- Przestań, Marionie. Nie opowiadaj głupstw. Ile tedżu wypiłeś? To jest duży kraj,
a ty jesteś dużym chłopcem. Zapomnij o niej! Spójrz, gdzie ty jesteś, a gdzie jest ona. Ona
siedzi w więzieniu, na miłość boską! - Przejechała dłonią po moich włosach, a potem
przyciągnęła mnie do piersi. - Jesteś mężczyzną, o jakim marzą kobiety.
Byłem pobudzony. Nie potrafiłbym niczego przed nią zataić, nawet gdybym chciał
- ani wstydu, ani tajemnic, ani skrępowania.
Pocałowała mnie w usta, musnąwszy najpierw nieśmiało, jakby badając teren, by
za chwilę podarować mi niespieszny, głęboki pocałunek. Poczułem uderzenie adrenaliny
i reakcję ze strony bezużytecznego dotąd, zgromadzonego we mnie w gigantycznych
zapasach testosteronu, który nagle zaanonsował gotowość do działania. „A więc tak się to
stanie - pomyślałem. - W dniu, gdy zdałem egzamin. Doskonale się składa". Sięgnąłem,
by ją dotknąć.
657Westchnęła i odepchnęła mnie, przyciskając do oparcia sofy. Poprawiła włosy.
Miała poważny wyraz twarzy jak klinicysta stawiający diagnozę po skrupulatnym
badaniu.
- Mój Marionie, zaczekaj. Zachowałeś czystość przez te wszystkie lata. To nie byle
co. Chcę, żebyś teraz pojechał do siebie. Pomyśl, zastanów się, i jeśli dojdziesz do
wniosku, że mnie pragniesz, będę tu na ciebie czekała. Możesz do mnie przyjechać, ale
możemy też gdzieś razem wyjechać. Albo ja przyjadę do Nowego Jorku i weźmiemy sobie
pokój w jakimś wspaniałym hotelu. - Wyczytała z mojego spojrzenia zawód i poczucie
odrzucenia. - Nie smuć się tak. Robię to z miłości do ciebie. Kiedy posiadasz coś tak
cennego, musisz się dobrze namyślić, zanim to oddasz. Zrozumiem, jeśli nie podarujesz
tego mnie. Ale jeśli mnie wybierzesz, będę zaszczycona i uhonoruję cię. Zadzwonię po
taksówkę. Jedź, mój słodki. Jedź z Bogiem. Drugiego takiego jak ty nie ma.
„Oto moje życie", pomyślałem, gdy moja taksówka przebijała się przez korek i
wlokła tunelem na lotnisko Logana. Usunąłem raka toczącego moją przeszłość, wyciąłem
go. Przemierzyłem wyżyny, pokonałem pustynię, przepłynąłem ocean i postawiłem nogę
na nowej ziemi. Byłem majtkiem, spełniłem swoją powinność i zostałem kapitanem
własnego statku. Ale gdy spoglądam w dół, czemu uświadamiam sobie, że mam na
nogach te same stare, brudne kapcie, które zakopałem u początku mej podróży?Rozdział
50
Przeciąć mięsień mocy
Przy moich zarobkach chirurga mogłem sobie pozwolić na skrajny segment w
długim ciągu dwupoziomowych szeregowców w Queens. Zakrzywiona linia dachu nad
mansardowym oknem po jednej stronie budynku przypominała brew, spod której czujne
oko zerkało na zarośnięty skrawek przynależnej do mieszkania działki gęsto obsadzonej
klonami. Latem wystawiałem doniczki z jaśminem na skromne patio i w miniaturowym
ogródku uprawiałem podstawowe warzywa. Zimą zabierałem jaśmin do domu, podczas
gdy puste druciane szkielety podpórek znaczyły ogródek pomnikami ku chwale
zjedzonych soczystych, krwistoczerwonych pomidorów, które wydała ta ziemia.
Odmalowałem ściany, naprawiłem gonty, zamontowałem regał na książki. Będąc
wysiedleńcem z Afryki, zaspokoiłem potrzebę uwicia gniazda na nowym terytorium. W
Ameryce odnalazłem własną wersję szczęścia. Minęło sześć lat i choć nadszedł czas, bym
odwiedził Etiopię, tak naprawdę nigdy nie mogłem zebrać się w sobie.
Pewnego dnia, gdy wychodziłem z lodziarni, zobaczyłem przemykającą szybkim
krokiem wysoką, elegancko ubraną kobietę. Skórzany płaszcz tańczył wokół jej kostek.
Przytrzymałem jej otwarte drzwi,
659a kiedy przechodziła obok, obudził się we mnie nagły, bardzo intensywny
niepokój. Odwróciła się, by mi się przyjrzeć, i błysnęła uśmiechem. Innym razem, gdy
jechałem przez Manhattan, gdy wracałem z odbywającej się w New Jersey konferencji na
temat medycyny urazowej, moją uwagę zwróciła prostytutka, która niespodziewanie
wyłoniła się spod markizy na wysokości tunelu Holland. Wyglądała jak duch w świetle
reflektorów samochodu. Jej postać odbijała się w kałużach. Pokazała mi piersi. Albo
tylko tak mi się zdawało. Znów poczułem ten niepokój, jak przeczucie, że coś nie gra, nie
wiadomo tylko co. Zrobiłem kółko i pojechałem w to samo miejsce, ale już jej nie było.
Wróciwszy do domu, przygotowałem się na kolejny dzień pracy. Po ukończeniu
pięcioletniej rezydentury mogłem otworzyć własną praktykę albo przenieść się do innego
szpitala. Czułem się jednak lojalny w stosunku do Matki Bożej. Ostatnio Brooke Army
Medical Center w San Antonio i Walter Reed w Waszyngtonie obiecały oddelegować do
nas na przeszkolenie kilku chirurgów z ostatniego roku rezydentury. W czasie pokoju
nasz szpital zapewniał pacjentów z urazami najbardziej zbliżonymi do tych spotykanych
na polu bitwy, dlatego chirurdzy z wojskowych ośrodków przyjeżdżali, aby u nas
doskonalić umiejętności. Zostałem szefem oddziału urazowego szpitala Matki Bożej
Nieustającej Pomocy. Na szczęście skończyły się nasze problemy ze sprzętem i
personelem, więc nie było powodu do niezadowolenia. Lecz tamtego wieczoru, grzejąc się
przy kominku, byłem niespokojny. Czułem się, jak gdyby miał ogarnąć mnie paraliż, jeśli
zaraz nie zacznę działać.
Postanowiłem, że mojemu życiu brakuje pewnego wymiaru, czegoś, co nie
miałoby nic wspólnego z pracą. Przejrzałem „New York Timesa" w poszukiwaniu
ciekawych imprez, odczytów, inauguracji, sztuk, wykładów, czegokolwiek, co mogłoby
mnie zainteresować. Zmusiłem się do wyjścia w sobotę, a potem znowu w niedzielę.
Tydzień później, w piątek, wróciłem do domu prosto po pracy. Zaniosłem teczkę i
pocztę do biblioteki. W kuchni zapaliłem świecę,
660nakryłem do stołu i odgrzałem ostatnią porcję zapiekanki z kurczakiem, którą
przyrządziłem zeszłej niedzieli według przepisu z „New York Timesa".
Rozległo się pukanie do drzwi.
Spanikowałem.
Czyżbym zaprosił kogoś na kolację i zapomniał? Poza Deepakiem, który był u
mnie raptem raz, nikt z pracy mnie nie odwiedzał. A może to Tsige z Bostonu
postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, skoro nie pofatygowałem się nawet, by do niej
zadzwonić? Setki razy podnosiłem słuchawkę, aby po chwili stracić odwagę. Albo może to
Thomas Stone? Co prawda nie powiedziałem mu, gdzie mieszkam, ale bez trudu mógł się
tego dowiedzieć od Deepaka.
Wyjrzałem przez wizjer.
W wypukłym judaszu zobaczyłem zniekształcone oczy, kości policzkowe, usta...
Mój umysł żonglował częściami twarzy, starając się dopasować obrazek do imienia.
To nie był Stone, Deepak też nie. Ani Tsige.
Pomyłka wykluczona - wiem, kto to jest.
Odwróciła się i pokonała dwa schodki w dół.
Mogłem pozwolić jej odejść.
Otworzyłem drzwi. Zamarła zwrócona ciałem w stronę ulicy, ale twarzą do drzwi.
Była wyższa, niż ją zapamiętałem, ale może po prostu aż tak schudła. Spojrzała, by się
upewnić, że otworzyłem, a potem wbiła wzrok w punkt poniżej mojego lewego łokcia.
Mogłem do woli jej się przyjrzeć i zdecydować, czy zamknę jej drzwi przed nosem, czy
wpuszczę ją do środka.
Miała proste włosy bez żadnych ozdób - wstążek, kokardek - a nawet niezbyt
starannie uczesane. Jej kości policzkowe były takie jak kiedyś. Odniosłem wrażenie, że
wystają teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem, stanowiąc podporę dla nieco skośnych
oczu, które zawsze były w niej najładniejsze. Nawet pozbawiona makijażu jej twarz robiła
niezatarte wrażenie. Choć było lato, miała na sobie długi wełniany
661płaszcz ciasno opinający talię i obejmowała się rękami, jakby przemarzła. Stała
bez ruchu jak małe zwierzę przyłapane na terytorium drapieżnika, sparaliżowane,
niezdolne do ucieczki.
Zszedłem po schodkach. Wyciągnąłem rękę, położyłem jej palec pod brodą i
uniosłem do góry. Jednocześnie jej oczy i powieki opadły jak u lalki. Jej skóra była
zimna. Pionowe blizny na skroniach miały swoje lata, choć zapamiętałem dzień, gdy
nacięła je Rosina, jak się jątrzyły i spływały ciemną krwią. Podniosłem jej brodę wyżej.
Nadal nie zamierzała spojrzeć mi w oczy. Chciałem, żeby zobaczyła moje blizny: jedną od
zdrady z Shiva, a drugą od jej przemiany w bardziej erytrejską niż prawdziwa Erytrejka,
co skończyło się dla niej porwaniem samolotu, a dla mnie ucieczką z kraju. Chciałem,
żeby ujrzała mój gniew wrzący pod zewnętrzną powłoką spokoju. Chciałem, żeby poczuła
krew napływającą mi do mięśni, to, jak moje palce zwinęły się, skręciły i pragnęły dorwać
się do jej tchawicy. Dobrze, że nie spojrzała, bo gdyby choć mrugnęła, wbiłbym zęby w jej
żyłę szyjną, pożarłbym ją, kości, zęby, włosy, tak że nie zostałby po niej nawet atom.
Chwyciłem ją za łokieć i zaprowadziłem do środka. Poszła jak kobieta wiedziona
na skazanie. Trzasnąłem drzwiami, a ona zamarła. Zaprowadziłem ją do dawnej jadalni,
którą przerobiłem na bibliotekę, i pchnąłem na otomanę. Przysiadła na brzeżku.
Patrzyłem na nią z góry. Nawet nie drgnęła. Potem zakasłała i targnął nią spazm, który
trwał piętnaście sekund. Przyłożyła do ust wymiętą chusteczkę. Długo na nią patrzyłem.
Otworzyłem usta, żeby się odezwać. Kasłanie zaczęło się od nowa.
Poszedłem do kuchni. Wstawiłem wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje,
stałem oparty czołem o lodówkę. Po to co robię? Najpierw myśl o zabójstwie, potem
herbata?
Zastałem ją w tej samej pozycji, w jakiej zostawiłem. Kiedy brała ode mnie
filiżankę, zobaczyłem jej niepolakierowane, połamane paznokcie i pomarszczone dłonie
praczki. Obciągnęła rękaw, przełożyła filiżankę do drugiej ręki i powtórzyła tę samą
czynność z drugim
662rękawem, próbując ukryć dłonie przed moim wzrokiem. Po jej policzkach
płynęły łzy. Twarz wykrzywiał grymas.
Miałem nadzieję, że moje serce okaże się nieczułe na ten widok.
- Przepraszam. Pracuję w kuchni - szepnęła.
- Po tym wszystkim, co mi zrobiłaś, jest ci przykro z powodu stanu twoich rąk?
Mrugnęła, ale nie odpowiedziała. -Jak mnie znalazłaś?
- Tsige mnie przysłała.
- Po co?
- Zadzwoniłam do niej, kiedy wyszłam z więzienia. Potrzebowałam... pomocy.
- Nie powiedziała ci, że nie chcę cię widzieć?
- Tak. Ale uparła się, żebym najpierw spotkała się z tobą. - Pierwszy raz spojrzała
mi w oczy. - Sama też chciałam się z tobą zobaczyć.
- Dlaczego?
- Żeby powiedzieć przepraszam. - Po kilku sekundach odwróciła wzrok.
- Tego uczą w więzieniu? Unikania kontaktu wzrokowego? Roześmiała się.
Przeszło mi przez myśl, że po tym wszystkim, co
zrobiła i widziała, złość nie mogła już jej zranić.
- Kiedyś za patrzenie dostałam nożem - powiedziała. Pokazała brodą swoją lewą
stronę. - Wycięli mi śledzionę.
- Gdzie siedziałaś?
- W Albany.
- A teraz co?
- Jestem na warunkowym. Raz w tygodniu mam spotkanie z kuratorem.
Odstawiła filiżankę.
- Co jeszcze powiedziała ci Tsige?
- Że jesteś chirurgiem. - Rozejrzała się po pełnej książek bibliotece. - Że dobrze ci
się powodzi.
663- Jestem tutaj wyłącznie dlatego, że zostałem zmuszony do wyjazdu. Do
ucieczki nocą jak złodziej. Wiesz, kto mi to zrobił? Kto to zrobił Hemie? Ktoś, kto był dla
naszej rodziny jak... jak córka.
Kołysała się do przodu i do tyłu.
- Mów - powiedziała, prostując plecy. - Zasłużyłam na to.
- Nadal odgrywasz męczennicę? Słyszałem, że wsiadając do samolotu, ukryłaś
pistolet we włosach. W afro! Byłaś dla sprawy Erytrei jak Angela Davis*, czyż nie?
Pokręciła głową. Po dłuższej chwili powiedziała:
- Nie wiem, czym byłam. Nie wiem, kim byłam. Ta osoba, którą byłam, czuła, że
musi zrobić coś wielkiego. - Wypluła ostatnie słowo. -Coś doniosłego. Dla Zemuiego. Dla
siebie. Obiecali mi, że tobie i twojej rodzinie nie spadnie włos z głowy. Jak tylko
porwaliśmy samolot, zrozumiałam, jak bardzo to było głupie. Nie było w tym nic
doniosłego. Głupota, nic więcej.
Dopiła herbatę. Wstała.
- Wybacz mi, jeśli możesz. Zasłużyłeś na kogoś lepszego niż ja.
- Zamknij się i usiądź - rozkazałem. Posłuchała. - Myślisz, że to załatwia sprawę?
Powiesz przepraszam i sobie pójdziesz?
Potrząsnęła głową.
- Urodziłaś dziecko, tak? - powiedziałem. - Dziecko jakiegoś partyzanta?
- Środki antykoncepcyjne, które nam dawali, były do niczego.
- Dlaczego poszłaś siedzieć?
- Muszę ci wszystko mówić?
Rozkaszlała się. Kiedy spazm minął, przeszedł ją dreszcz, choć w pokoju było tak
ciepło, że się pociłem.
- Co się stało z dzieckiem?
* Angela Yvonne Davis (ur. 1944) - amerykańska radykalna działaczka polityczna,
feministka, Afroamerykanka związana z organizacją Czarnych Panter i ruchami na rzecz
walki o prawa obywatelskie.
664Skrzywiła się. Rozciągnęła usta. Wzdrygnęła się.
- Zabrali mi je. Oddali do adopcji. Przeklinam mężczyznę, przez którego to się
stało. Przeklinam go. - Spojrzała mi w oczy. - Byłam dobrą matką, Marionie...
- Dobrą matką! - wybuchnąłem śmiechem. - Gdybyś była dobrą matką, nosiłabyś
w brzuchu moje dziecko!
Uśmiechnęła się przez łzy, jakbym powiedział coś zabawnego - lub jak gdyby
przypomniała sobie moją fantazję, plany o ślubie i zaludnieniu Missing naszymi dziećmi.
Zaczęła się trząść. Początkowo pomyślałem, że śmieje się albo płacze, ale potem
usłyszałem, jak szczęka zębami. Opuszczając Asmarę, układałem sobie w głowie, co jej
powiem. Myślałem o tym, gdy szedłem do Sudanu. Obmyślałem to tak wiele razy.
Wyobrażałam sobie każdą wymówkę, jaką mogłaby mi podać, gdybym ją spotkał. Byłem
przygotowany. Ale ten oto trzęsący się, milczący adwersarz nie był tym, czego się
spodziewałem. Wziąłem ją za rękę i zbadałem jej tętno. Sto czterdzieści uderzeń na
minutę. Chłód jej skóry zniknął, teraz parzyła.
-Ja... muszę... już iść - powiedziała. Wstała i zatoczyła się.
- Nie, zostaniesz.
Było widać, że jest z nią niedobrze. Dałem jej trzy aspiryny. Zaprowadziłem do
łazienki i odkręciłem prysznic. Kiedy zaczęła z niego lecieć gorąca woda, pomogłem jej
się rozebrać. O ile wcześniej widziałem w niej zwierzę, które zapuściło się na teren
łowiecki drapieżnika, o tyle teraz czułem się jak ojciec szykujący dziecko do kąpieli. Kiedy
weszła pod prysznic, wrzuciłem jej bieliznę i koszulę do pralki i włączyłem urządzenie.
Pomogłem jej wyjść spod prysznica. Stała na trzęsących się nogach. Wytarłem ją i
posadziłem na skraju łóżka. Ubrałem ją w moją zimową flanelową piżamę i położyłem do
łóżka. Wmusiłem w nią kilka kęsów zapiekanki i kolejną herbatę. Natarłem jej szyję,
klatkę piersiową i podeszwy stóp maścią kamforową, tak jak kiedyś robiła nam Hema.
Zasnęła, zanim zdążyłem nałożyć jej wełniane skarpety.
665Co przy tym czułem? Że odniosłem pyrrusowe zwycięstwo. Termometr, który
wsunąłem jej pod pachę, pokazał trzydzieści dziewięć i cztery. Przełożyłem mokre
ubrania do suszarki, a do pralki włożyłem jej dżinsy. Odstawiłem zapiekankę. Potem
usiadłem w bibliotece, próbując czytać. Być może trochę się zdrzemnąłem. Kilka godzin
później usłyszałem odgłos spuszczanej wody. Siedziała na łóżku, nieprzykryta. Nie miała
na sobie piżamy i skarpet, była owinięta ręcznikiem. Gorączka minęła. Przesunęła się,
robiąc dla mnie miejsce.
- Chcesz, żebym sobie teraz poszła? - zapytała.
Miałem wrażenie, że tym pytaniem przejmuje nade mną kontrolę, ponieważ
istniała tylko jedna możliwa odpowiedź:
- Będziesz spała tutaj.
- Czuję się rozpalona - powiedziała.
W łazience przebrałem się w bokserki i koszulkę, wyjąłem koc z szafy i ruszyłem
do biblioteki.
- Zostań ze mną - powiedziała. - Proszę. Nie miałem gotowej odpowiedzi.
Położyłem się do łóżka. Kiedy sięgnąłem do wyłącznika światła, odezwała się:
- Nie gaś, proszę.
W chwili, gdy położyłem głowę na poduszce, przykleiła się do mnie, pachnąc
moim dezodorantem, moim szamponem i maścią kamforową. Podniosła mi rękę i
wpasowała się pod ramię, przyciskając do mnie swoje wilgotne ciało. Palcami dotknęła
mojej twarzy, bardzo delikatnie, jakby bojąc się, że mogę ją ugryźć. Przypomniałem sobie
tę noc sprzed bardzo, bardzo dawna, gdy odnalazłem ją nagą w spiżarni.
- Co to za dźwięk? - zapytała zaniepokojona. -Alarm suszarki. Wyprałem ci
ubranie. Pociągnęła nosem, a potem usłyszałem jej szloch.
- Zasłużyłeś na kogoś lepszego - powiedziała, patrząc mi w oczy.
- Owszem.
666Nie odrywałem od niej oczu. Przypomniałem sobie tę niewielką plamkę w
prawej tęczówce i szarą obwódkę tam, gdzie trafiła iskra. Nadal tam była, ciemniejsza,
jak skaza, z którą się urodziła. Przejechałem palcem po jej ustach. Po nosie. Zamknęła
oczy. Spod powiek popłynęły łzy. Uśmiechnęła się tak, jak zapamiętałem to z naszych
czasów niewinności. Zabrałem rękę. Otworzyła powieki, spod których wyłoniły się
błyszczące oczy. Z wahaniem złożyła na moich wargach pocałunek.
Nie, nie zapomniałem. Skierowałem swój gniew nie tyle na nią, co na upływ czasu
- to on pozbawił mnie tak cudownych złudzeń, zrobił to o wiele za wcześniej. Lecz
wówczas potrzebowałem tego złudzenia, tej iluzji, że ona należy do mnie.
Pocałowała mnie znowu. Posmakowałem jej słonych łez. Czy było mi jej szkoda?
Nagle znalazłem się na niej. Odrzuciłem kołdrę, zerwałem z niej ręcznik. Byłem
nieporadny, ale zdeterminowany. Przestraszyła się. Jej mięśnie karku napięły się jak
kable. Złapałem ją i pocałowałem.
- Zaczekaj - szepnęła. - Nie powinieneś...? Ale byłem już w niej.
Przez jej twarz przebiegł grymas.
- Czy nie powinienem co, Genet? - powiedziałem, gwałtownie szarpiąc. Moja
miednica poruszała się zgodnie z instynktowym, wrodzonym rytmem. - To mój pierwszy
raz... - zdołałem wykrztusić. -Skąd mam wiedzieć, co powinienem, a czego nie
powinienem?
Jej źrenice rozszerzyły się. Czy była zadowolona, że się o tym dowiedziała?
No to teraz wie.
Teraz wie, że są na tym świecie ludzie, którzy dotrzymują obietnic. Ghosh, którego
nie miała czasu odwiedzić na łożu śmierci, był jedną z takich osób. Chciałem, żeby ta
wiedza ją zawstydziła, żeby ją przeraziła. Kiedy skończyłem, zostałem na niej.
667- Mój pierwszy raz, Genet... - powiedziałem cicho. - Nie myśl, że zrobiłem to,
bo czekałem na ciebie. Zrobiłem to, bo spieprzyłaś mi życie. Mogłaś na mnie liczyć.
Miałaś to jak w banku, jak mówią w Ameryce. A ty co zrobiłaś? Zamieniłaś to wszystko w
nic niewarte gówno. Chciałem, żeby życie było dla ciebie piękne. Naprawdę tego nie
rozumiem, Genet. Miałaś Hemę i Ghosha. Miałaś Missing. Miałaś mnie, który kochałem
cię bardziej, niż ty kiedykolwiek pokochasz samą siebie.
Leżała pode mną i płakała. Minęło sporo czasu, zanim pogłaskała mnie po głowie i
spróbowała pocałować. Powiedziała:
- Muszę pójść do łazienki.
Zignorowałem ją. Znowu byłem podniecony. Zacząłem się w niej od nowa
poruszać.
- Proszę, Marionie - powiedziała.
Nie wychodząc z niej, przeturlałem się na plecy. Cały czas ją trzymając, obróciłem
ją i usadziłem na sobie. Jej piersi wisiały nade mną.
- Musisz się wysikać? Nie krępuj się - powiedziałem na urywanym oddechu. - To
też już przerobiliśmy.
Złapałem ją za ramiona i brutalnie przyciągnąłem do siebie. Czułem jej gorączkę,
zapach krwi, seksu i moczu. Znowu doszedłem. Potem odpuściłem. Pozwoliłem jej
zsunąć się ze mnie.
Obudziłem się w niedzielę późnym rankiem. Leżała mi pod pachą i patrzyła na
mnie. Znowu ją wziąłem - teraz nie potrafiłem zrozumieć, czemu tak długo odmawiałem
sobie tej przyjemności.
Gdy się obudziłem, była druga po południu. Słyszałem, jak krząta się po kuchni.
Poszedłem do łazienki. Dopiero kiedy wróciłem do łóżka, zobaczyłem krew na pościeli.
Zdjąłem prześcieradło i poszwy i włożyłem wszystko do pralki.
Przyniosła dwie kawy, porcję zapiekanki i sztućce. Znowu miała gorączkę. Szlafrok
nie zapewniał jej ciepła. Szczękała zębami i okropnie kaszlała. Wziąłem od niej kawę.
Poły szlafroka rozchyliły się. Patrzyła, jak ścielę łóżko.
668- Przepraszam - powiedziała. - Krwawię z powodu blizn... Zawsze krwawię
przy... stosunku. Prezent od Rosiny. Żebym zawsze o niej myślała, kiedy...
- Czy to boli?
- Z początku tak. I jeśli od poprzedniego razu minęło dużo czasu.
- Co z twoją gorączką? Od jak dawna ją masz? Robiłaś sobie prześwietlenie?
- Nic mi nie będzie - powiedziała. - To tylko przeziębienie. Mam nadzieję, że cię
nie zarażę. Znalazłam u ciebie w apteczce ibuprofen.
- Genet, powinnaś...
- Naprawdę, doktorze, nic mi nie będzie.
- Opowiedz mi, dlaczego trafiłaś do więzienia. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
Pokręciła głową.
- Proszę, Marionie, nie.
Wiedziałem, że po wysłuchaniu jej historii nie poczuję się dobrze, ale wiedziałem
też, że muszę ją poznać. Później, gdy usiedliśmy w bibliotece, wymusiłem na niej to
wyznanie.
Był intelektualistą, podżegaczem, Erytrejczykiem, który podobnie jak ona wyrzekł
się sprawy. Pozostanie bezimienny - samo wspomnienie o nim jest wystarczająco
bolesne. Dość powiedzieć, że podbił serce jej chłopczyka (ojciec dziecka zginął w walce).
A potem zdobył ją, a stało się to w Nowym Jorku, niedługo po przyjeździe. Czuła, że za-
czyna nowe życie. Wzięli ślub. W niespełna rok później zaszła w ciążę. Zaczęła
podejrzewać, że on ją zdradza. Dowiedziała się, gdzie mieszka ta druga kobieta,
namierzyła mieszkanie, w którym urządzali sobie schadzki. Włamała się, ukryła w
ściennej szafie i czekała pół dnia, zanim para w końcu się zjawiła. Kiedy mąż i jego biała
kochanka poszli do łóżka, zabawiając się głośno i intensywnie, Genet zastanawiała się,
czy ujawnić swoją obecność.
- Marionie - powiedziała. - Kiedy tak stałam w szafie obok kosza pełnego pasków
tej kobiety, niczym węży u mych stóp, wreszcie do
669mnie dotarło. Zrozumiałam wszystko, przez co przeszłam od śmierci
Zemuiego.
Udało mi się przyjechać do Ameryki i co zrobiłam? Po raz pierwszy w życiu
przelałam całą swoją miłość na osobę, która najmniej na nią zasługiwała. Kochałam go -
jak to powiedziałeś? - kochałam go bardziej niż samą siebie. Oddałam wszystko temu
nędznemu człowiekowi. Stojąc w tej szafie, uświadomiłam sobie, że jeśli spróbuję się na
nim zemścić, muszę być przygotowana, że oddam za to życie. Był tylko jeden mężczyzna
wart takiej ofiary z mojej strony, Marionie - ty. Kiedy byłam młoda, byłam zbyt głupia,
żeby to zrozumieć. Zbyt głupia.
On nie był tego wart, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Bo widzisz, Marionie,
stało się znowu to samo: kochając go, pragnęłam czegoś wielkiego. Wydawało mi się, że
czeka go wspaniała kariera akademicka, bo przecież był intelektualistą, a skoro ja będę u
jego boku, będę z nim tę wielkość dzieliła.
Po raz pierwszy dotarło do mnie, kim jest proletariat. Otóż proletariatem jestem
ja, zawsze byłam, musiałam więc działać jak proletariat. Miałam w ręku brzytwę.
Zaczęłam cichutko śpiewać. Nie widzieli mnie, choć ja ich widziałam.
Otworzyłam drzwi szafy z jednym tylko zamiarem: przeciąć mu mięsień mocy,
przeciąć go jak łodygę henny. Stajesz się do tego zdolny jedynie wówczas, gdy kochasz
kogoś miłością tak pełną, że nie masz niczego w odwodzie, nic jej w tobie nie zostało,
zużyłeś wszystko. Rozumiesz? - Rozumiałem zbyt dobrze. - Bo inaczej musiałabym jej
powiedzieć: „Weź go sobie i zatrzymaj. Powodzenia". Zamiast tego naskoczyłam na nich.
Pocięłam ich, ale nie tak skutecznie, jak zamierzałam. Uciekli. Zaczekałam na
policję. Czułam się, jakbym zrzuciła kajdanki, które przez cały ten czas krępowały mi
ręce. Szukałam wielkości i znalazłam ją. Stałam się wolna w momencie, gdy straciłam
wolność.
Zobaczyła minę, z jaką śledziłem jej historię, i uśmiechnęła się.
670- Genet umarła w więzieniu, Marionie. Genet już nie istnieje. Kiedy zabierają
ci dziecko, umierasz, i dziecko rosnące w twoim brzuchu też umiera. Przepadło wszystko,
co miało jakiekolwiek znaczenie, więc umarłam.
Maleńka część mnie chciała powiedzieć: „Masz mnie, Genet", ale postanowiłem
mieć wzgląd na samego siebie, chronić się.
Litowałem się nad nią jak nigdy do tej pory - to było uczucie lepsze niż miłość,
ponieważ wyzwoliło mnie, uwolniło mnie od niej. „Marionie - powiedziałem do siebie -
ona w końcu znalazła swoją wielkość, odkryła ją w cierpieniu. A kiedy odnajdziesz w
sobie tę wielkość, czegóż więcej trzeba?".Rozdział 51
Między młotem a kowadłem
Gdy dziś o tym myślę, dochodzę do wniosku, że moja choroba zaczęła się owego
niedzielnego poranka w tym krystalicznie czystym momencie pobudki w pogrążonym w
ciszy domu. Wiedziałem, że jestem w nim sam, bo ona odeszła. Czterdzieści trzy dni
później pojawiły się pierwsze mdłości, niczym przypływ oceanu, jakby odległy
Wezuwiusz zapadł się w morze. Później spadła na mnie przedwieczna mgła, obłok Entoto
pełen zmieniających się kształtów i głosów zwierząt. Czterdziestego dziewiątego dnia
straciłem przytomność.
Zadziwiające: życie może się zmienić w zależności od tak banalnej czynności, jak
otwarcie drzwi lub pozostawienie ich zamkniętymi. Wciągnąłem Genet do mojego domu
w piątek. Dwa dni później wyniosła się sama, nie pożegnawszy się, i od tej pory nic już
nie było takie jak przedtem. Na stole w jadalni zostawiła wiatraczek - zakładam, że jako
prezent dla mnie. Krzyż Świętej Brygidy, który nosiła na szyi, należał kiedyś do jej ojca, a
wcześniej do kanadyjskiego żołnierza o imieniu Darwin.
Opowieść o jej byłym mężu dręczyła mnie jak przewlekła grypa. Uparłem się, żeby
usłyszeć tę historię. Odkryłem, że Genet jest zdolna
672do miłości wyzbytej egoizmu - tyle że miłości nie do mnie. Mimo to znalazłem
w jej ramionach chwilowy spokój albo też jego złudzenie, jakbyśmy znów byli dziećmi
bawiącymi się w dom i doktora.
Każdego wieczoru po pracy gnałem do domu w nadziei, że znajdę ją czekającą na
stopniach mojego mieszkania. Zapadałem się w sobie, widząc żółtą samoprzylepną
karteczkę, którą zostawiałem dla niej po wewnętrznej stronie niezamkniętych drzwi z
siatką na owady; napisałem, że klucz ma mój życzliwy sąsiad, Holmes, i żeby czuła się jak
u siebie w domu. Wchodząc do środka, czułem się w obowiązku sprawdzić, czy
przypadkiem nie zapomniałem umieścić na karteczce wiadomości. Przyznaję, że nawet
zostawiłem przy drzwiach ogryzek ołówka, w razie gdyby naszła ją ochota, by napisać mi
odpowiedź.
W piątek, tydzień po tym, jak wciągnąłem ją do domu, żółty kwadrat karteczki
wrzasnął: GŁUPIEC!, a ołówek dodał: GŁUPEK, ŻE BRAK SŁÓW. Podarłem karteczkę, a
ołówek cisnąłem na ulicę.
Nie byłem zły na Genet. Ona okazała się przynajmniej konsekwentna. Wściekałem
się na siebie, bo nadal ją kochałem albo raczej kochałem marzenie o naszym byciu
razem. Moich uczuć nie dawało się wytłumaczyć logicznie, były nieracjonalne, a mimo to
nie potrafiłem ich zmienić. To bolało.
Nocą w bibliotece, opróżniwszy w ciągu czterech godzin butelkę Pincha - wypiłem
więcej niż przez rok, jaki upłynął, od kiedy ją kupiłem - odtworzyłem w myślach naszą
ostatnią rozmowę. Siedziała zwinięta w kłębek na tym samym krześle, na którym teraz ja
siedziałem, miała na sobie mój szlafrok, ten, który teraz ja włożyłem. Przyszedłem do niej
z herbatą - oto popisowe zagranie głupców, stygmat, po którym nas rozpoznasz.
- Marionie - zaczęła. Przyglądała się mojej bibliotece, mojej eklektycznej kolekcji. -
Mieszkanie twojego ojca, o którym mi opowiadałeś, to, jak je opisałeś... u ciebie jest tak
samo.
673- Daj spokój - uciąłem. - Sam zbudowałem te półki. Połowa książek nie ma nic
wspólnego z chirurgią. Chirurgia nie jest całym moim życiem.
Nie sprzeczała się ze mną. Siedzieliśmy w milczeniu. W pewnym momencie
przeniosła spojrzenie na dywan przykrywający skrawek podłogi między nami - siedział
na nim intruz, nagi pośród sztucznego włókna, ciemny, milczący mężczyzna o ciele
pociętym brzytwą. Jego obecność zabiła rozmowę.
Kiedy powiedziałem, że idę się położyć, odparła, że zaraz do mnie dołączy.
Uśmiechnęła się. Nie uwierzyłem jej. Pomyślałem, że już nigdy więcej jej nie zobaczę.
Myliłem się. Wsunęła się pod kołdrę. Kochaliśmy się. Delikatnie i powoli. Wtedy
pomyślałem, że wreszcie ze mną zostanie, lecz ona w ten sposób się żegnała.
Dwa tygodnie po jej odejściu mój dom przestał mi odpowiadać. Biblioteka zaczęła
mnie przytłaczać. W kuchni wyjąłem foliowe zawiniątko opatrzone moim odręcznym
napisem: PIĄTEK - ostatni ugotowany, skrupulatnie zapakowany i zamrożony kawałek
obiadu, od którego przyrządzenia upłynęło wiele weekendów. Naraz to etykietowanie
zamrożonego jedzenia objawiło mi się jako oznaka prawdziwego chaosu w mojej głowie.
Dzięki Bogu za dobrego sąsiada, Sonny'ego Holmesa. Usłyszał, jak wpadam we
wściekłość, jak walę głową w lodówkę. Sonny Holmes był z natury ciekawski, miał w
sobie tę szczerą, właściwą większości Amerykanów wścibskość, która pojawiła się po
skończeniu przez niego siedemdziesiątego roku życia i której wcale nie zamierzał
ukrywać. Oczywiście wiedział o moim gościu - wyjątkowe zdarzenie w życiu kogoś
takiego jak ja - słyszał symfonię wystukiwaną na ścianie przez wezgłowie i ciszę, jaka
potem zapadała.
- Musisz wynająć agencję detektywistyczną - powiedział, stawiając pospieszną
diagnozę, zanim dotarłem do końca opowieści. Sonny wierzył w enneagram, tę
wywodzącą się z tradycji bliskowschodniej
674metodę klasyfikacji ludzi pod względem typów osobowości. Sam był Jedynką -
typem upartym, pewnym siebie i przekonanym o słuszności swoich czynów. Mnie
oszacował na Trójkę, Czwórkę albo może jednak Dwójkę? Bez względu na wszystko, był
to z pewnością numer, który nie zgadzał się z Jedynką.
- Że niby co? - zapytałem.
- Potrzebujesz prywatnego detektywa.
- Sonny, ale po co? Ja nie chcę jej więcej widzieć.
- Może i nie, ale musisz to doprowadzić do końca. A jeśli trafiła do więzienia albo
do szpitala? Albo może desperacko próbuje do ciebie wrócić, ale nie może?
Szlachetny motyw - to wszystko, czego potrzebuje Dwójka, by kontynuować swą
obsesję. Tego się uczepiłem.
Okazało się, że pod nazwą East Coast Investigations z Flushing kryje się poważny
młody blondyn o nazwisku Appleby, syn zmarłej szwagierki Holmesa. Appleby szybko
ustalił, że Genet nie wróciła za kratki. Nie zjawiła się też w restauracji u Nathana, gdzie
pracowała na zmywaku. Nie zgłosiła się do kuratora i nie zadzwoniła do Tsige.
Dowiedział się tego wszystkiego w błyskawicznym tempie. Wiedział nawet, że jeszcze w
więzieniu u Genet stwierdzono gruźlicę. Pod nadzorem lekarza zaczęła brać leki, ale po
wyjściu na wolność nie zgłosiła się po kolejną dawkę lekarstw. Kaszel i gorączka według
wszelkiego prawdopodobieństwa oznaczały nawrót choroby. Najbardziej irytujące było
to, że jeżeli Genet gdzieś się odnajdzie, będę do niej trzeci w kolejce, po stanowej służbie
zdrowia i kuratorze sądowym. Odeślą ją z powrotem do więzienia. Informator
Appleby'ego w więzieniu powiedział, że może załatwić jej kartę choroby, i Appleby
pozwolił sobie przystać na tę propozycję. Nie odpowiadało mi, że lekką ręką zamierzał
naruszyć tajemnicę lekarską.
- W tego rodzaju sytuacji wiedza jest potęgą - stwierdził Appleby; kupił mnie,
zaufałbym każdemu, kto posłużyłby się cytatem, który
675uwielbiał Ghosh*. - Płacisz pan, żeby się czegoś dowiedzieć - dodał -więc chyba
nie ma się co krygować.
- Co teraz? - zapytałem. Nie chodziło mi o to, że miałem kontakt z osobą chorą na
gruźlicę. Z tym dam sobie radę.
Nie chciał spojrzeć mi w oczy. Policzki i czubek nosa miał pokryte drobniutką
siatką naczyń krwionośnych gotowych zaczerwienić się z byle powodu. Jego schorzenie
nazywało się acne rosacea, nie mylić z acne vulgaris, zmorą wielu nastolatków. Pewnego
dnia nos Appleby'ego stanie się kartoflem w kolorze burgunda, a policzki zamienią w
krwiście czerwone płaty mięsa. Jako osoba dość wstydliwa w przyszłości będzie miał z
tego powodu więcej kłopotów, ponieważ inni będą niesłusznie zakładali, że czerwień jego
twarzy jest skutkiem nadużywania alkoholu. Proszę, oto przepowiedziałem mu
przyszłość, płacąc za to, by to on opowiedział mi o mojej.
- Cóż, doktorze Stone - powiedział Appleby, odchrząkując. Jego nos się
zaczerwienił, niechybna oznaka, że nie spodoba mi się to, co usłyszę. - Z całym
szacunkiem, ale niech pan lepiej policzy srebra. Proszę sprawdzić dobytek i upewnić się,
że nic nie zginęło.
Patrzyłem na niego przez dłuższą chwilę.
- Ależ panie Appleby, jedyną rzeczą, jaka się dla mnie liczy, jest właśnie ta osoba,
która zaginęła.
- Tak, oczywiście - odparł.
Współczucie w jego głosie zdradziło mi, że zna mój ból. Są nas legiony.
Jeśli chodzi o wydarzenia następnych kilku tygodni, to pamiętam, że pewnej nocy
obudził mnie przenikliwy dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę, ale nie wiedziałem,
gdzie jestem, zagubiłem się między Matką Bożą a Missing. Byłem zastępczym chirurgiem
urazowym. Nie
* Słowa „scientia potentia est" tradycyjnie przypisuje się angielskiemu filozofowi i
pisarzowi sir Francisowi Baconowi (1561-1626).
676byłem w stanie zrozumieć, czego oczekuje ode mnie rezydent po drugiej
stronie linii. To normalne, że przez pierwsze kilka sekund po wyrwaniu ze snu niewiele
się kojarzy. Mój rozmówca to rozumiał. Ale choć minął czas na zebranie myśli, nie
mogłem się skoncentrować. Rozłączyłem się. Wyjąłem wtyczkę telefonu z gniazdka. Rano
mój umysł pracował już normalnie, ale ciało odmówiło wstania z łóżka. Byłem słaby.
Żołądek wzburzył się na samą myśl o jedzeniu. Przewróciłem się na drugi bok i znowu
zapadłem w sen.
Może tego samego dnia, a może kilka dni później zobaczyłem człowieka stojącego
przy łóżku. Zbadał mi tętno i zwrócił się do mnie po imieniu. To był mój dawny szef
rezydentów, obecnie kolega ze szpitala Matki Bożej Nieustającej Pomocy, Deepak
Jesudass. Złapałem go za rękę i błagalnym tonem poprosiłem, żeby mnie nie zostawiał -
musiałem być zatem świadom powagi swojego stanu.
- Nigdzie nie idę - powiedział. - Odsuwam zasłony. Pamiętam tylko tyle, że
opowiedziałem mu o wszystkim, co zaszło.
Słuchał mnie i jednocześnie badał. Zajrzał mi pod powieki i przerywał jedynie po
to, żeby poprosić, bym popatrzył w dół albo żebym powiedział: „Aaa!". W pewnym
momencie zapytał, czy mam w domu stetoskop. Odparłem:
- Chyba żartujesz. Jestem chirurgiem. - Roześmieliśmy się obydwaj. Śmiech -
dziwny odgłos, którego brakowało w moim domu.
Kiedy dotknął mnie pod żebrami po prawej stronie, wyrwało mi się: „Au!".
Uznałem to za zabawne. Słyszałem, jak mruczy coś do telefonu. Przez cały ten czas
trzymałem go za rękę.
Pojawili się mężczyźni z noszami. Znałem ich twarze. Włożyli mnie we flanelowy
kokon, wynieśli na zewnątrz i umieścili w karetce. Pamiętam, że chciałem jakoś
skomentować piękno ich ruchów, wrodzoną grację, i jak niesamowicie się czułem, jak
kangurzątko w maminej torbie. Przeprosiłem, że przez te wszystkie lata nie doceniałem
ich umiejętności.
Deepak pojechał razem ze mną. Kiedy dotarliśmy do Matki Bożej, szedł obok, gdy
wieźli mnie korytarzem na oczach zaskoczonego
677personelu. Trafiłem na oddział intensywnej terapii Matki Bożej Nieustającej
Pomocy. W surowym świetle jarzeniówek moje oczy błyszczały żółto, ale nie mogłem o
tym wiedzieć. Skóra miała ten sam odcień. Krwawiłem obficie po każdym wbiciu igły.
Pielęgniarki na próżno próbowały ukryć przede mną cewnik z moczem w złowieszczym,
herbacianym kolorze. Po raz pierwszy naprawdę zacząłem się bać.
Powiększający się obrzęk mózgu sprawił, że zrobiłem się ogromnie senny.
Walczyłem ze sobą, by zachować przytomność tak zażarcie, że zdołałem jeszcze szepnąć
Deepakowi na ucho:
- Nieważne, co się stanie, nie zabierajcie mnie z Matki Bożej. Jeśli mam umrzeć,
nie chcę umierać w Missing, wolę umrzeć tutaj.
W pewnym momencie ocknąłem się. Przy łóżku stał Thomas Stone. Przyglądał mi
się bacznie, ale nie wzrokiem klinicysty. Była w jego spojrzeniu zgroza, przerażenie
rodzica, którego dziecku stała się krzywda. Wtedy całkowicie straciłem przytomność.
Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że treść telegramu Sto-ne'a do Hemy
brzmiała: PRZYJEDŹ NATYCHMIAST STOP MARION W STANIE KRYTYCZNYM STOP
THOMAS STONE STOP PS NATYCHMIAST - i tak też Hema zrobiła. Zadzwoniła z
prośbą o przysługę do żony „towarzysza dożywotniego prezydenta", która doskonale
rozumiała, że Hema musi wyjechać, by czuwać przy boku chorego syna. Ambasada
amerykańska błyskawicznie przygotowała wizy i jeszcze tego samego dnia Hema i Shiva
wsiedli do samolotu lecącego przez Kair do Frankfurtu. Potem samolotem rejsowym
Lufthansy pokonali Atlantyk. Hema wiele razy czytała telegram, studiując każdą literę,
mając nadzieję, że to przejęzyczenie albo że litery same się poprzesta-wiają. Gdy byli nad
Grenlandią, powiedziała do Shivy:
- Z tego równie dobrze może wynikać, że to nie Marion jest bliski śmierci, ale
Thomas Stone.
Shiva odparł z absolutnym przekonaniem:
- Nie, mamo. Chodzi o Mariona. Czuję to.
678O dziesiątej wieczorem czasu nowojorskiego obydwoje weszli na oddział
intensywnej terapii Matki Bożej: siwiejąca kobieta w rdzawo-czerwonym sari, uderzająco
piękna mimo kurzych łapek wokół oczu; z nią wysoki młody mężczyzna, jej syn, a mój
brat bliźniak.
Zatrzymali się przed moim kokonem o szklanych ścianach - zmęczeni podróżnicy
ze Starego Świata przez szybę oglądający blask sali szpitalnej Nowego Świata. I byłem
tam ja - syn, który wyjechał do Stanów na studia i który stal się adeptem zręcznej,
szczodrej, wyznającej filozofię „wszystko jednorazowego użytku", lukratywnej i
niebywale skutecznej amerykańskiej dziedziny medycyny, tak odmiennej w stylu i wadze
od tego, co Hema i Shiva robili w Missing. Tyle że teraz obydwoje musieli sobie
pomyśleć, że amerykańska medycyna obróciła się przeciwko mnie, jak tygrys, który
atakuje tresera, bo oto leżałem przycumowany do niebieskoszarego respiratora,
przypięty do monitorów na konsolach u wezgłowia łóżka, w śpiączce, zależny od
plastikowych rurek, drenów i kabli. Nawet z mojej czaszki sterczał sztywny, twardy jak
gwóźdź drut.
Zobaczyli Thomasa Stone'a - siedział w moim pokoju blisko okna, trzymał głowę
opartą pod dziwnym kątem o barierkę łóżka i miał zamknięte oczy, jakby spał. W ciągu
siedemdziesięciu dwóch godzin, jakie minęły od chwili, kiedy wysłał telegram, mój stan
jeszcze się pogorszył. Thomas Stone otworzył oczy i raptem uświadomił sobie obecność
gości. Wstał, brudny, zesztywniały, jakby skurczony w pożyczonym fartuchu. Czuł ulgę,
choć niepozbawioną obaw. Białe kosmyki włosów opadły na jego bladą, wymizerowaną,
pokrytą zmarszczkami twarz.
Dwoje kolegów i towarzyszy broni ostatni raz widziało się na porodówce kilka
chwil przed naszymi narodzinami a śmiercią naszej matki. Wtedy Stone po raz ostatni
widział Shivę, w sali operacyjnej numer trzy, w ramionach Hemy.
Stolik i respirator zablokowały Hemie dostęp do mnie od tej strony, po której
stała. Przeszła więc dokoła łóżka, na stronę Stone'a, nie odrywając ode mnie wzroku.
679-Jest „w stanie krytycznym", napisałeś. Ale co to za choroba, Tho-masie? -
zapytała Hema, mając na myśli frustrującą treść telegramu. Mówiła opanowanym
głosem, jakby wymieniała się z koiegą po fachu uwagami na temat zdrowia pacjenta - to
na zewnątrz; w środku cała się trzęsła.
- Śpiączka wątrobowa - powiedział Thomas, odpowiadając podobnym tonem,
zadowolony, że postawiła na rozmowę językiem medycyny, wyjście awaryjne, które
zredukowało ich syna do diagnozy. - Ma ostre zapalenie wątroby. Poziom amoniaku jest
bardzo wysoki. Wątroba ledwo pracuje.
- Powód?
- Wirus. Zapalenie wątroby typu B.
Stone opuścił barierkę łóżka i obydwoje się nade mną pochylili. Hema sięgnęła po
koniec sari, który miała przerzucony przez ramię. Zasłoniła sobie usta.
- Wygląda nie tylko na żółtaczkę, ale też na anemię - zdołała w końcu powiedzieć,
trzymając się terminologii medycznej, komentując moją bladość i żółty odcień skóry. -
Jak jego hemoglobina?
- Dziewięć, po czterech jednostkach krwi. Krwawi z przewodu pokarmowego.
Mało płytek krwi, kiepska krzepliwość. Bilirubina dwanaście, kreatynina dzisiaj cztery,
wczoraj było trzy...
- Co to jest, przepraszam? - zapytał Shiva, pokazując na moją czaszkę. Stał po
przeciwnej stronie łóżka, na wprost Thomasa Stone'a.
- Wewnątrzczaszkowy monitor ciśnienia. Dociera aż do komory mózgu. On ma
obrzęk mózgu. Podają mu mannitol i dostosowują ustawienia respiratora tak, żeby
utrzymywać niskie ciśnienie.
Shiva nie wydawał się przekonany.
- Przechodzi przez czaszkę i przez mózg do samej komory tylko po to, żeby
mierzyć mu ciśnienie? Niczego nie leczy?
Thomas Stone skinął głową.
- Jak to się zaczęło?
680Kiedy Thomas Stone zaczął opowiadać, co się wydarzyło, Shiva odsunął stolik
i znalazł lukę między moim łóżkiem a respiratorem. Opuścił barierkę. Niczym człowiek
guma, powoli wsunął się pomiędzy rurki i przewody. W tej samej chwili, w której położył
się obok mnie i przyłożył głowę do mojej, do pokoju wszedł Deepak. Obecność Shivy przy
mnie była zarazem niebezpieczna i naturalna. Deepak popatrzył na nas i zauważył, że
wykres na monitorze ciśnienia wewnątrzczasz-kowego, który przez ostatnie trzy dni piął
się nieprzerwanie w górę, raptem opadł.
Deepak zdążył się tylko przedstawić, zanim w drzwiach stanął, ciężko dysząc, Vinu
Mehta, gastroenterolog. Vinu był w Matce Bożej rezydentem medycyny wewnętrznej w
tym samym czasie, gdy ja robiłem rezydenturę z chirurgii. Ukończywszy specjalizację z
gastroenterologii, znalazł zajęcie w bogatej prywatnej przychodni w Westchester, ale
praca rozczarowała go, więc wrócił do Matki Bożej i zatrudnił się na pełny etat.
- Vinu Mehta, pani doktor - powiedział, składając dłonie do na-maste. - A to musi
być Shiva - stwierdził, niezbity z tropu widokiem Shivy w moim łóżku. - Mówię to tylko
dlatego, bo jestem pewien, że ten drugi pan to Marion. - Odwrócił się do Hemy. - To
musi być dla pani ogromny szok, proszę pani. Dla nas wszystkich. Cały nasz świat
wywrócił się do góry nogami! Marion jest jednym z nas. - Nagłe przejście na język uczuć
sprawiło, że usta Hemy zaczęły drżeć.
Wystarczyło jedno spojrzenie na Vinu, by przekonać się, że plotki, jakoby kupował
żywność pacjentom, których wypisał ze szpitala, muszą być prawdziwe. Sam widziałem,
jak kiedyś przedłużył pacjentce pobyt w szpitalu, żeby oszczędzić jej niezdrowej sytuacji
w domu. Był najlepszym kumplem całego personelu. Regularnie piekł mi ciasta i
ciasteczka, a ja zawsze wysyłałem mu kartkę na Dzień Matki, co go ogromnie cieszyło.
- Zatelefonowali do mnie od razu, gdy Marion trafił do szpitala, pani doktor -
mówił dalej Vinu. - Hepatologia, wątroba, to moja
681dziedzina. Wirusowe zapalenie typu B dosłownie unosi się w powietrzu.
Mnóstwo nosicieli, narkomanów, którzy biorą prochy dożylnie, i takich, co się zarazili od
matki przy porodzie, bardzo częsty przypadek u emigrantów z Dalekiego Wschodu.
Proszę pani, utajonym przypadkom marskości wątroby nie ma końca, a ten wirus
powoduje nawet raka wątroby. Ale ostre wirusowe zapalenie wątroby typu B? W całej
mojej karierze widziałem tylko dwa aż tak poważne przypadki.
- Vinu, powiedz mi, proszę, prawdę - odezwała się Hema poważnym tonem
rzeczowej Hinduski, która zorientowała się, że ten młody lekarz zbytnio się z nią
spoufala. - Czy mój syn jest alkoholikiem?
Myślę, że uczciwie postawiła sprawę. Nie widzieliśmy się od siedmiu lat, a jednak
Hema pamiętała, że mam w genach zakodowaną skłonność do napojów wyskokowych.
Skąd miała wiedzieć, jakim człowiekiem się stałem, w jakim stopniu się zmieniłem?
- Ależ proszę pani, oczywiście, że nie! - odpowiedział Vinu. - Nie, nie. Pani syn to
prawdziwy skarb.
Surowe oblicze Hemy nieco złagodniało.
- Aczkolwiek, proszę pani - dodał Vinu - przez ostatnie kilka tygodni, zgodnie z
tym, co powiedział jego sąsiad, Marion - tylko proszę go pochopnie nie oceniać - pił ze
zgryzoty.
Deepak znalazł u mnie w mieszkaniu świeżą receptę na izonia-zyd, lek stosowany
w leczeniu gruźlicy, który niejako przy okazji potrafi wywołać silne zapalenie wątroby.
Rutynowo po dwóch tygodniach od pierwszego zażycia leku sprawdzało się stan
enzymów wątrobowych, by móc przerwać leczenie, w razie gdyby wątroba została
uszkodzona.
- Proszę pani, moja teoria jest taka, że Marion-Wiatya na własną rękę zaczął brać
izoniazyd. Recepta ma miesiąc. Prawdopodobnie nie zbadał sobie krwi, tak jak powinien.
W końcu biedaczysko jest chirurgiem. Cóż on może wiedzieć o takich delikatnych
sprawach? Gdyby tylko skonsultował się ze mną! Byłbym zaszczycony, mogąc się nim
zaopiekować. Marion-b/iaiya tak troskliwie zajął się moją przepukliną.
682W każdym razie, proszę pani, osobiście udałem się na Manhattan do Mount
Sinai i przywiozłem najlepszego na świecie specjalistę od wątroby, człowieka, który uczył
mnie tej specjalności. Powiedziałem mu: „Panie profesorze, to nie jest zwykłe zapalenie
wątroby, to jest choroba mojego brata". Zgodził się ze mną, że izoniazyd i alkohol ode-
grały tu swoją rolę, ale bez wątpienia mamy przede wszystkim do czynienia z
przypadkiem wirusowego zapalenia wątroby typu B.
-Jakie są rokowania? - zapytała Hema. - Czy ktoś mi wreszcie powie, co z nim
będzie? - Podstawowa rzecz, jaką chce wiedzieć matka. -Czy on wyzdrowieje?
Vinu spojrzał na Deepaka, a potem na Thomasa Stone'a, ale żaden z nich nie
chciał zabrać głosu. Choroba była w końcu dziedziną Vinu.
- Powiedz mi po prostu: przeżyje czy nie? - wyrzuciła z siebie Hema.
- Jego stan jest niewątpliwie bardzo poważny - powiedział Vinu. Walczył ze łzami,
Hema już nie musiała dalej pytać.
- Dajcie spokój! - powiedziała wściekła. Spojrzała najpierw na Thomasa Stone'a, a
potem na Deepaka. - Przecież to zapalenie wątroby. Wiem, co to za choroba. Widzę
spustoszenie, jakie sieje w Afryce, ale... tutaj, w Ameryce! W tym bogatym szpitalu! -
Machnęła rękami, pokazując na otaczającą mnie maszynerię. - Przecież tu, w Ameryce,
możecie coś zrobić, coś więcej niż tylko założyć ręce i powiedzieć, że jego stan jest
poważny.
Musieli się skrzywić, kiedy powiedziała „bogaty". W porównaniu z wyposażonymi
w najnowocześniejszy sprzęt oddziałami intensywnej terapii w szpitalach pokroju
bostońskiej instytucji Thomasa Stone'a, nasz był wręcz prymitywny.
- Próbowaliśmy wszystkiego, proszę pani - powiedział ostrożnie Deepak. -
Wymiana plazmy. Robimy wszystko, co tylko możemy w przypadku tego rodzaju
choroby.
Hema nie wyglądała na przekonaną.
-1 modlimy się, proszę pani - dodał Vinu. - Siostry od dwóch dni prowadzą non
stop łańcuch modlitw. Mówiąc szczerze, potrzebny nam cud.
683Shiva, leżąc obok mnie, w milczeniu chłonął każde słowo.
Hema stała przy łóżku, patrząc na mnie, gładząc mnie po dłoni i kręcąc głową.
Vinu przekonał obydwoje, że powinni pójść odpocząć do pokoju, który
przygotowano dla nich w kwaterach lekarzy. Zadbał nawet o lekką kolację: czapati z
dałem. Hema była zbyt zmęczona, by zaoponować.
Następnego ranka Hema zjawiła się ubrana w pomarańczowe sari. Wyglądała na
wypoczętą, choć równocześnie sprawiała wrażenie, jakby w ciągu nocy postarzała się o
kilka lat.
Zastała Thomasa Stone'a w tym samym miejscu, w którym zostawiła go
poprzedniego dnia. Spojrzał na nią, a potem obok niej, wypatrując Shivy, ale nie było go
z nią.
Stanęła przy łóżku, bojąc się spojrzeć na mnie w świetle dnia. Zeszłego wieczoru
sytuacja wydała jej się nierealna, jakbym to nie ja tam leżał, ale nieruchome przedłużenie
hałaśliwej maszynerii, które raptem przyjęło cielesną formę. Lecz teraz mnie zobaczyła,
widziała moją unoszącą się i opadającą klatkę piersiową, moje opuchnięte powieki, usta
wykrzywione przez rurkę intubacyjną. Byłem prawdziwy. Nie zdołała się powstrzymać.
Rozpłakała się cicho, zupełnie zapominając o obecności Thomasa Stone'a albo
zwyczajnie się nim nie przejmując. Dopiero kiedy nieśmiało podał jej chusteczkę,
uświadomiła sobie, że nie jest sama. Wyrwała mu ją, jakby podał ją zbyt wolno.
- Mam wrażenie, jakby to wszystko działo się przeze mnie - powiedziała Hema.
Wydmuchała nos. - Wiem, że to brzmi egoistycznie, ale najpierw Ghosh, a teraz Marion...
Ty tego nie rozumiesz. Mam poczucie, że ich wszystkich zawiodłam, że pozwoliłam, by
Mariona spotkało coś takiego.
Gdyby się odwróciła, zobaczyłaby, że Thomas Stone wierci się, przykłada pięści do
skroni i trze nimi, próbując jak gdyby wymazać samego siebie. Odezwał się chrapliwym
głosem:
684- Ty... ty i Ghosh nie zawiedliście ich. To ja zawiodłem. Ja zawiodłem was
wszystkich.
„No proszę - musiała pomyśleć Hema - od dawna należne przepraszam i dziękuję
w jednym". Zabawne, że w tej chwili miała to właściwie gdzieś. Przestało się liczyć. Nawet
na niego nie spojrzała.
Do pokoju wszedł Shiva i nawet jeśli zauważył Thomasa Stone'a, nie dał mu tego
odczuć. Patrzył wyłącznie na mnie, na swego brata.
- Gdzie byłeś? - zapytała Hema. - Spałeś w ogóle?
- W bibliotece na górze. Zdrzemnąłem się. - Przyjrzał się najpierw mnie, a potem
wskazaniom respiratora. Na koniec przeczytał etykiety na pojemnikach z płynami
wiszącymi nad łóżkiem.
- Zapomniałam zapytać Vinu - odezwała się Hema do Stone'a - jak Marion się
zaraził zapaleniem wątroby typu B.
Thomas pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że nie wie. Ale ponieważ Hema
nie patrzyła w jego stronę, musiał się odezwać.
- Chyba... prawdopodobnie podczas operacji. Drasnął się. Ryzyko zawodowe
chirurgów.
- Można się tym zarazić również przez kontakt seksualny - odezwał się Shiva.
Mówił do Thomasa Stone'a. Stone bąknął, że to prawda. Hema spojrzała na Shivę,
wsparłszy się jedną ręką na biodrze. Nie zdążyła się odezwać, ponieważ Shiva miał coś
jeszcze do powiedzenia. -Mamo, Genet była u Mariona. Odwiedziła go przed sześcioma
tygodniami. Była chora. Zatrzymała się u niego na dwie noce, a potem zniknęła.
- Genet? - wyjąkała Hema.
- W poczekalni siedzą dwie osoby, z którymi powinnaś się spotkać. Jedna z nich to
Etiopka, Tsige. Kiedyś mieszkała naprzeciwko Missing, po drugiej stronie ulicy. Przed
laty Ghosh leczył jej niemowlę. Marion spotkał ją niedawno w Bostonie. Druga to pan
Holmes, sąsiad Mariona. Chcieliby z tobą porozmawiać.
685Przed południem Hema wiedziała już wszystko. Genet chorowała na gruźlicę.
Appleby umożliwił wgląd w kartę Genet z więziennego szpitala. Okazało się, że była
również bezobjawową nosicielką wirusa zapalenia wątroby typu B. Zaraziła się (tak
przynajmniej utrzymywał więzienny lekarz) przez niewłaściwie wysterylizowaną igłę lub
podczas transfuzji krwi, albo kiedy w warunkach polowych robiono jej tatuaż w Erytrei.
Ale równie dobrze mogła się zakazić poprzez stosunek seksualny. Kiedy ze sobą spaliśmy,
Genet krwawiła, przez co miałem bezpośredni kontakt z jej krwią, a zatem także z
wirusem. Okres inkubacji wirusa zapalenia wątroby typu B odpowiadał teorii Shivy: od
wizyty Genet do ujawnienia się mojej choroby minęło sześć tygodni.
Hema nerwowo przemierzała pomieszczenie, przeklinając Genet i lamentując nad
moją głupotą, że pozwoliłem Genet zbliżyć się do siebie po tym wszystkim, co nam
zrobiła. Gdyby wówczas Genet zjawiła się w szpitalu, poważnie obawiałbym się o jej
życie.
Tego popołudnia podczas wspólnego obchodu Deepak i Vinu przynieśli
najświeższe wyniki z laboratorium: nerki zaczęły się sypać; wątroba, odpowiedzialna za
osoczowe czynniki krzepnięcia krwi, nie produkowała ich. Nawet jeśli były w niej jeszcze
jakiekolwiek żywe komórki, to organ nie wykazywał chęci powrotu do zdrowia. Nie mieli
żadnych dobrych wieści. Wyszli z pokoju, Shiva razem z nimi. Stone i Hema zostali,
stojąc w ciszy przy moim łóżku. Pozostało tylko czekać i obserwować, czuwać. Nadzieja
umarła. Obydwoje będąc lekarzami, doskonale o tym wiedzieli, ale co z tego, skoro
doświadczenie wcale nie czyniło cierpienia łatwiejszym do zniesienia.
W południe pielęgniarka wysłała Deepakowi i Vinu wiadomość, żeby obydwaj
stawili się na spotkanie z rodziną Stone'ow. W niewielkiej sali konferencyjnej siedział
Thomas Stone, a naprzeciwko niego Hema i Shiva.
686Zmęczona Hema, podparłszy głowę rękami opartymi na stole, spojrzała na
kolegów syna: dwóch młodych lekarzy w białych fartuchach.
- Chcieliście się z nami zobaczyć - powiedziała z naciskiem do Vi-nu i Deepaka.
Deepak wyglądał za zaskoczonego.
- To nie ja zwołałem spotkanie. - Spojrzał na Vinu, który pokręcił głową.
- Ja was zaprosiłem - powiedział Shiva. Leżał przed nim stos skse-rowanych
czasopism. Żółta kartka formatu A4 była pokryta jego starannym pismem. Hema
zauważyła w głosie Shivy przekonanie, rodzaj gotowości, energii i inicjatywy, jakiej
brakło pozostałym w obliczu moich beznadziejnych rokowań. - Zorganizowałem
spotkanie, ponieważ chcę omówić kwestię przeszczepu wątroby.
Deepak, któremu z trudem przychodziło siedzenie twarzą w twarz z Shiva i
przypominanie samemu sobie, że nie rozmawia ze mną, powiedział:
- Shivo, już dawno rozważaliśmy przeszczep. Doktor Stone i ja dys-
kutowaliśmy.nad przeniesieniem Mariona do mek... to znaczy do szpitala Boston
General, w którym pracuje doktor Stone. Jego zespół dokonuje większej liczby
transplantacji niż ktokolwiek inny na Wschodnim Wybrzeżu. Ale z dwóch powodów
zdecydowaliśmy się tego nie robić. Po pierwsze i przede wszystkim wiadomo, że
przeszczepy bardzo często kończą się fiaskiem, jeżeli wątroba jest zniszczona przez ostre
zapalenie typu B. A nawet jeśli znaleźlibyśmy dawcę dysponującego odpowiednią grupą
krwi i wątrobą właściwych rozmiarów i gdyby przeszczep się powiódł, wówczas
musielibyśmy uciec się do konieczności podania ogromnych dawek steroidów, jak
również innych leków osłabiających układ odpornościowy, po to, by zapobiec odrzuceniu
nowej wątroby przez organizm biorcy. W ten sposób, przy obniżonej odporności, wirus
rozszalałby się na nowo, zniszczyłby tę nową wątrobę i wrócilibyśmy do punktu wyjścia.
687- Tak, wiem o tym - powiedział Shiva. - Ale gdyby wątroba dawcy idealnie
odpowiadała wątrobie biorcy, co wtedy? Nie mówię tylko o tej samej grupie krwi, ale o
wszystkich sześciu antygenach zgodności tkankowej i innych, których się nawet nie
mierzy - co by było, gdyby one wszystkie pasowały? Czy wówczas nie można by
zrezygnować z leków obniżających odporność? Można, prawda? Zero steroidów, zero
cyklosporyny, nic. Zgodzicie się?
- Teoretycznie tak, ale... - zaczął Deepak.
- Będziecie mieli tę idealną zgodność, jeśli weźmiecie wątrobę ode mnie -
powiedział Shiva. - Jego organizm rozpozna ją jako własną, a nie obcą.
Jakby ktoś wypuścił powietrze z pokoju. Przez dobrych kilka sekund nikt się nie
odezwał. Shiva, widząc minę Hemy, pospiesznie wyjaśnił:
- To znaczy część wątroby, mamo. Mogę oddać płat Marionowi, zostanie mi
wystarczająco dużo.
- Shivo... - Hema chciała za niego przeprosić: to nie była jego dziedzina, jej zresztą
też nie. Ale raptem zmieniła zdanie. Dobrze poznała nieustępliwość syna, gdy widział
rozwiązanie w sprawach, które inni uznawali za niemożliwe. - Ale Shivo, czy ktoś już
zrobił coś takiego -przeszczepił fragment wątroby?
Shiva podał jej jeden z artykułów.
- To z zeszłego roku. Analiza autorstwa Deepaka Jesudassa i Tho-masa Stone'a na
temat możliwości przeszczepu wątroby od żyjącego dawcy. Fakt, mamo, że nie robiono
tego na ludziach, ale zanim cokolwiek powiesz, przeczytaj, proszę, stronę numer trzy, na
której podkreśliłem pewien fragment. Jest tam napisane: „Technicznie rzecz biorąc, z
sukcesu, jaki odnieśliśmy w przypadku niemal wszystkich psów, stwierdzonej
przeżywalności biorców i braku zagrożenia życia u dawców, wynika, że jesteśmy gotowi
do przeprowadzania tego rodzaju operacji na ludziach. Ryzyko związane z udziałem w
przeszczepie zdrowego dawcy stanowi pewną istotną przeszkodę natury etycznej,
688ale jesteśmy przekonani, że skrajny niedobór organów pochodzących od
martwych dawców zmusza nas do postawienia kolejnego kroku na drodze rozwoju
transplantologii. To doskonała pora, by go uczynić. Transplantacja z udziałem żyjącego
dawcy wyeliminuje bowiem zarówno problem niedoboru organów, jak i problem
uszkodzonych organów nieżyjących dawców - uszkodzonych, ponieważ formalności
zmierzające do uzyskania zgody rodziny przeciągnęły się, wydłużył się czas pobrania
organu i dostarczenia go na miejsce. Przeszczep wątroby od żyjącego dawcy jest
koniecznym, nieuniknionym kolejnym krokiem na drodze ewolucji transplantologii".
Shiva nie czytał, ale cytował słowo w słowo z pamięci. Hema nie była zaskoczona,
za to pozostali - owszem. Była z niego dumna. Pamięć ejdetyczna Shivy tak długo była dla
niej czymś oczywistym, że przestała ją zauważać. Wiedziała, że mógłby odtworzyć z
pamięci całą stronę, z której zacytował, wyrysować ją na czystej kartce papieru, za-
czynając i kończąc każdą linijkę dokładnie tak, jak wyglądała w oryginale, łącznie z
interpunkcją, numerem strony, śladami po zszywkach i smugami kserokopiarki.
Shiva, wyczuwając, że chwilowo uspokoił Hemę, zwrócił się do Thomasa Stone'a i
Deepaka, dwóch chirurgów:
- Chciałbym warn przypomnieć, że pierwszy udany przeszczep nerki, jaki
przeprowadził Joseph Murray na umierającym mężczyźnie, zakończył się sukcesem
dlatego, że biorca przyjął nerkę od swojego zdrowego brata bliźniaka jednojajowego.
Odpowiedział mu Deepak, ponieważ Thomas Stone był w głębokim szoku:
- Shivo, w tym samym artykule piszemy również, że istnieją pewne etyczne i
prawne...
- Tak, wiem - przerwał mu Shiva. - Ale piszecie też: „Według wszelkiego
prawdopodobieństwa pierwszymi dawcami będą rodzice lub rodzeństwo, ponieważ tego
rodzaju dawcą kieruje szczera motywacja i gotów jest on dobrowolnie wziąć na siebie
ryzyko".
689Deepak i Stone wyglądali jak oskarżeni, których alibi właśnie legło w gruzach
po zeznaniach nieoczekiwanego świadka. Oskarżyciel zamierzał pójść na całość.
Atak nastąpił jednak z innej części sali. Odezwała się Hema:
- Thomasie, powiedz mi prawdę: czy przez ostatnie cztery dni, zważywszy, że to
jest twoją dziedziną - popukała w kartkę zwiniętymi w pięść palcami - kiedy widziałeś,
jak Shiva leży obok swojego brata, czy przyszła ci do głowy myśl, że mógłby być żyjącym
dawcą?
Jeżeli spodziewała się, że Stone skuli się w sobie i przełknie głośno ślinę, czekała ją
niespodzianka, ponieważ Thomas popatrzył jej w oczy i po chwili skinął niemal
niezauważalnie głową.
- Pomyślałem o bliźniakach Murraya, owszem. Pomyślałem o tym. Ale kiedy
rozważyłem wszystkie zagrożenia... odrzuciłem tę myśl. To coś o wiele, wiele
trudniejszego niż wycięcie nerki. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie dokonano.
- A ja o tym nie pomyślałem! - powiedział cicho Vinu Mehta. -A powinienem był,
proszę pani. Shivo, dziękuję ci. W przypadku każdej innej osoby z ostrym zapaleniem
wątroby typu B przeszczep stanowiłby po prostu pożywkę dla wirusa, ale mając dawcę
idealnego... Oczywiście, najważniejszą kwestią jest ryzyko, z jakim ta operacja wiąże się
dla ciebie, Shivo.
Mój brat był gotów. Nie patrzył w notatki, przemawiał głównie do Thomasa
Stone'a, choć to Vinu zadał pytanie.
- Z pana szacunków, doktorze Stone, w oparciu o przypadki wycięcia jednego lub
więcej płatów pacjentowi z uszkodzeniem wątroby, wynika, że dla mnie, dawcy, ryzyko
śmierci powinno wynieść mniej niż pięć procent. Ryzyko poważnych komplikacji, takich
jak krwawienie i wyciek żółci, powinno u zdrowego dawcy wynieść nie więcej niż
dwadzieścia procent. - Shiva podał Stone'owi i Deepakowi kartkę. -Wczoraj zbadano mi
krew. Wątroba działa bez zarzutu. Jak widzicie, nie jestem nosicielem wirusowego
zapalenia wątroby typu B ani niczego w tym guście. Nie piję, nie biorę narkotyków ani
leków, które
690mogłyby uszkodzić wątrobę, i nigdy tego nie robiłem. - Shiva czekał na reakcję
Thomasa Stone'a.
- Synu, znasz ten nasz artykuł lepiej niż ja - powiedział Stone. -Niestety, to dane
czysto szacunkowe, zgadywanka. - Położył dłonie na stole. - Nie wiemy, jak to się może
skończyć w przypadku ludzi.
- Jeśli nam się nie powiedzie - dodał łagodnie Deepak - stracimy nie tylko
Mariona, ale też ciebie, który przyszedłeś tutaj całkowicie zdrowy. Nie mówiąc już o tym,
że nie będziemy mieli nic na swoje usprawiedliwienie, a nasza kariera dobiegnie końca.
Nawet jeśli się uda, znajdziemy się pod ostrzałem krytyki.
Jeżeli zdawało im się, że na tym koniec, w oczywisty sposób nie znali mojego
brata. Hema ujrzała swojego syna w nowym świetle.
- Rozumiem waszą niechęć. Nie miałbym o was najlepszego zdania jako o
chirurgach, gdybyście zgodzili się bez namysłu. Niemniej jednak, jeśli potraficie wykonać
tę operację i jeśli istnieją znaczne szansę na jej powodzenie, choćby dziesięć procent
szansy, że uda się uratować Marionowi życie, i mniej niż dziesięć procent ryzyka, że przy
tym umrę, a wy nadal nie chcecie się podjąć tego zadania, to moim zdaniem jest to wielki
zawód nie tylko dla Mariona, Hemy i dla mnie, ale w ogóle dla medycyny i przede
wszystkim dla was samych. Zawiedziecie mojego brata nie tylko jako lekarze, ale ty jako
jego przyjaciel, a ty - jego ojciec. Jeżeli zdecydujecie się na tę operację i ona się powie-
dzie, ocalicie mojego brata i zarazem posuniecie medycynę dziesięć lat do przodu. Czas
podjąć decyzję. - Spojrzał Deepakowi i ojcu prosto w oczy. - Taka szansa może się nie
powtórzyć. Gdyby wasi rywale z Pittsburgha stanęli przed takim wyborem, co by zrobili?
Czy nie podjęliby wyzwania?
Oskarżyciel przerwał przemowę. Czas, by wysłuchać opinii strony przeciwnej.
- Odwaga, tak - powiedział Stone, przerywając długą ciszę i mówiąc półgłosem,
jakby tylko do siebie. - Ale nie operowaliby własnych synów. Przykro mi, Shivo, nie
wyobrażam sobie tego. - Odsunął się
691z fotelem od stołu i położył dłonie na podłokietnikach, zastanawiając się, czy
powinien wyjść.
- Thomasie Stone! - głos Hemy ciął jak skalpel. - Kiedyś cię o coś poprosiłam -
powiedziała. - To dotyczyło tych dwóch chłopców. Wtedy wyszedłeś. Ale jeśli wyjdziesz i
tym razem, ani ja, ani Ghosh nie będziemy w stanie im pomóc. - Stone zbladł. Opadł na
fotel. Głos Hemy się załamał. - Thomasie, czy uważasz, że pozwoliłabym Shivie podjąć
ryzyko, którego nie zdołałby udźwignąć? Czy sądzisz, że chcę stracić obydwu synów?
Wziąwszy się w garść i wydmuchawszy nos w chusteczkę, dodała:
- Proszę, zapomnij, że to są twoi synowie. To problem czysto chirurgiczny, a ty
znajdujesz się w doskonałym położeniu, by im pomóc, dlatego właśnie, że oni właściwie
nigdy nie byli twoimi dziećmi. Nigdy cię nie spowalniali, nie zatrzymali w miejscu twoich
badań i twojej kariery. - W jej głosie nie kryła się uraza. - Doktorze Stone, to są moi
synowie. Są darem dla mnie. Ból, pęknięte serce, jeśli będzie musiało pęknąć, należą do
mnie, są częścią tego daru. Ja jestem ich matką. Wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
To nie ma nic wspólnego z twoimi synami. Podejmij decyzję w zgodzie z tym, co musisz
zrobić dla pacjenta.
Minęła wieczność, zanim Deepak wziął od Shivy kartkę, odwrócił ją czystą stroną
do góry, odkręcił pióro i zapytał:
- Powiedz mi, dlaczego chcesz podjąć ryzyko?
Choć raz Shiva nie miał w zanadrzu gotowej odpowiedzi. Zamknął oczy i ułożył
drabinę z palców, jakby chcąc się od nich wszystkich odciąć. Hema wyczuła niepokój.
Kiedy otworzył oczy, po raz pierwszy od przyjazdu emanował z niego smutek.
- Marion zawsze uważał, że nie oglądam się za siebie - powiedział. - Postrzegał
mnie jako osobę kierującą się wyłącznie własną korzyścią. Miał rację. Byłby zaskoczony,
gdyby się dowiedział, że chcę zaryzykować i oddać mu część wątroby. To nieracjonalne.
Ale... zobaczywszy, że mój brat może umrzeć, spojrzałem w przeszłość i są
692w niej rzeczy, których żałuję. Gdybym to ja umierał i gdyby istniała szansa, by
mnie uratować, Marion nalegałby na operację. Taki już jest. Wcześniej tego nie
rozumiałem, bo to nie jest racjonalne zachowanie. Ale teraz już rozumiem. - Spojrzał na
Hemę. - Zanim znalazłem się tutaj, nie miałem powodu, by o tym myśleć. Ale przy jego
łóżku... Uświadomiłem sobie, że jeśli coś mu się stanie, stanie się też i mnie. Jeżeli
kocham siebie, to kocham i jego, bo jesteśmy jednością. To moim zdaniem uzasadnia
chęć podjęcia ryzyka - nikt inny by tego nie zrobił, chyba że by go kochał. Jestem
jedynym idealnym dawcą. Chcę to zrobić. Nie potrafiłbym dalej żyć, gdybym tego nie
zrobił, i sądzę, że wam też nie byłoby łatwo, gdybyście nie podjęli tej próby. Takie jest
moje przeznaczenie. Mój przywilej. Wasz również.
Hema, do tej pory w miarę opanowana, wzięła Shivę w ramiona i pocałowała go w
czoło.
Deepak, ściskając w dłoni pióro, odłożył je, ponieważ nie zanotował ani słowa.
Stało się jasne, że zrobią coś, czego nikt jeszcze nie próbował.
- Powiedziałeś, że istnieją dwa powody, dla których początkowo odrzuciliście
możliwość przeszczepu - zwrócił się Shiva do Deepaka. -Jaki jest ten drugi?
- Zanim Marion stracił przytomność, kazał mi przyrzec, że go nie przeniesiemy.
Ten szpital jest dla niego wyjątkowym miejscem. Czymś więcej niż tylko miejscem, w
którym my, studenci z zagranicy, możemy się szkolić. Ten szpital przygarnął nas, kiedy
odrzuciły nas inne. To nasz dom.
Hema westchnęła i zasłoniła twarz dłońmi. Kolejna przeszkoda, gdy już zaszli tak
daleko.
- Możemy to zrobić tutaj - powiedział cicho Thomas Stone. Wysłuchał Shivy, nie
poruszywszy ani jednym mięśniem, a teraz jego niebieskie oczy rozbłysły nowym
blaskiem. Pewnym ruchem odsunął fotel i wstał.
- Operacja to operacja. Możemy ją przeprowadzić gdziekolwiek, pod warunkiem
że dysponujemy sprzętem i ludźmi. Na szczęście
693światowy ekspert od podziału wątroby siedzi tuż obok mnie - powiedział,
kładąc dłoń na ramieniu Deepaka - a instrumenty, spośród których wiele sam
zaprojektował, również mamy pod ręką. Trzeba je natychmiast wysterylizować. Czeka
nas sporo przygotowań. Hema, jeśli w dowolnym momencie ty albo Shiva zmienicie
zdanie, po prostu powiedzcie. Shivo, od tej chwili nie wolno ci niczego pić ani jeść.
Przechodząc obok swojego syna, położył na jego ramieniu ciężką dłoń i ścisnął, po
czym wyszedł z pokoju.Rozdział 52
Para niesparowanych organów
W nocy na dachu Matki Bożej Nieustającej Pomocy wylądował śmigłowiec.
Przywiózł specjalistyczny sprzęt oraz świetny zespół lekarzy pracujących w Boston
General w ramach programu transplantacji wątroby. Korytarz przed salami
operacyjnymi Matki Bożej, zwykle opustoszałe terytorium, gdzie laboranci zostawiali
puste nosze albo przenośne aparaty rentgenowskie podczas przerwy na papierosa,
zamienił się w miejsce rojne jak sztab batalionu u progu kampanii wojennej. Ustawiono
w nim dwie duże tablice, jedną z nich oznaczono DAWCA, a drugą BIORCA, i na obydwu
wypisano zadania, rysując przy każdym kwadracik służący do odznaczania wykonanych
czynności. Zespół Matki Bożej Nieustającej Pomocy z Deepakiem na czele miał się zająć
operacją dawcy (czyli Shivy), zaś do drużyny Boston General pod wodzą Thomasa
Stone'a należało operowanie biorcy (mnie). Zespół Matki Bożej włożył niebieskie
uniformy. Drużyna z Bostonu białe, a dodatkowo, żeby mieć zupełną pewność, pierwsza
ekipa miała na swoich czepkach i koszulach wielkie D (jak donor - dawca), natomiast
drugiej czarnymi markerami napisano literę R (jak recipient - biorca).
695Adrenalina dodawała obydwu, jakże od siebie odmiennym składom animuszu;
jeden wesołek z Bronksu zasugerował nawet swojemu odpowiednikowi z Dorchester, że
powinni ochrzcić drużyny: Białasy i Ziomale. Jedynie Thomas Stone i Deepak Jesudass
mieli działać na dwa fronty, asystując sobie nawzajem.
Próba generalna na manekinach w obydwu salach operacyjnych ujawniła kilka
zasadniczych usterek: ekipa anestezjologów z Boston General wymagała dokładniejszego
przeszkolenia na sprzęcie będącym w posiadaniu Matki Bożej; poza tym pojawiła się
konieczność wyznaczenia koordynatora, osoby, która czuwać będzie nad synchronizacją
działań i jako jedyna będzie uprawniona do przekazywania oraz, co ważniejsze,
zapisywania wiadomości od drużyny R do drużyny D i odwrotnie. Przyniesiono dwie
kolejne tablice, które wstawiono na sale operacyjne. Matkę Bożą Nieustającej Pomocy
chwilowo wyłączono z obiegu, kierując pacjentów urazowych do innych pobliskich
szpitali. O czwartej nad ranem nadeszła pora, by zacząć prawdziwe przedstawienie.
Thomas Stone zwymiotował w przebieralni. Zespół Matki Bożej uznał to za zły
znak, ale ekipa Boston General zapewniła swoich kolegów z Bronksu, że blady, spocony
Stone zwiastuje w istocie pozytywny wynik operacji (chociaż, prawdę mówiąc, nigdy
wcześniej nie widzieli, żeby był aż tak blady i aż tak osłabiony; leżał wyciągnięty na ławce
z kubłem pod nosem).
Wziąwszy pod uwagę udział tak wielu pracowników dwóch szpitali, trudno byłoby
się spodziewać, że operacja przejdzie niezauważona przez osoby postronne. Przed bramą
Matki Bożej zaparkowały dwie ekipy telewizyjne. Dziennikarze nie zdążyli co prawda z
podaniem newsa w porannym wydaniu gazet, ale gotowi byli w każdej chwili wysmażyć
artykuł na temat strony etycznej tej historycznej transplantacji, czekali jedynie na wynik
operacji.
Chirurdzy mieli ważniejsze rzeczy na głowie, niż zastanawianie się, jak utrzymać
operację w sekrecie, i rozważanie jej historycznej
696doniosłości. Deepak, siedząc na ławeczce, oddzielony od cierpiącego Stone'a
szeregiem szafek, przeglądając atlas anatomiczny wątroby, starał się zagłuszyć w myślach
mdlące odgłosy wymiotującego kolegi.
O czwartej dwadzieścia dwie Shiva otrzymał diazepam, a potem tiopental, po
czym wprowadzono mu do tchawicy rurkę intubacyjną. Rozpoczęła się operacja dawcy.
Thomas Stone i Deepak spodziewali się, że operacja zajmie od czterech do sześciu
godzin.
Jeśli serce porównalibyśmy do teatru, gdybyśmy nazwali je swawolnym,
kapryśnym, ekstrawertycznym organem brykającym w klatce piersiowej, wówczas
wątroba, przycupnięta pod przeponą, byłaby malarstwem figuratywnym, statecznym i
milczącym. Wątroba produkuje żółć, bez której organizm nie trawiłby tłuszczów,
przechowuje również nadmiar glukozy w postaci glikogenu. W ciszy, bez oznak ze-
wnętrznych, filtruje substancje chemiczne, wytwarza białka potrzebne do krzepnięcia
krwi i transportu, oczyszcza organizm z amoniaku, produktu ubocznego metabolizmu.
Gładka, połyskliwa powierzchnia wątroby jest monotonna i nieciekawa i poza
biegnącą przez środek bruzdą, dzielącą ją na większy prawy płat i mniejszy lewy, brak w
niej widocznego podziału na części. Dla laika przysłuchiwanie się rozmowie chirurgów na
temat ośmiu „segmentów" anatomicznych wątroby może być sporym zaskoczeniem,
ponieważ lekarze mówią o nich, jakby były wyraźnie widoczne, niemal jak cząstki
pomarańczy. Ale spróbuj oddzielić od siebie te segmenty, a będziesz miał krwawienie,
wyciek żółci i martwego pacjenta na stole. Mimo to umowny podział wątroby na
segmenty umożliwia chirurgom definiowanie pewnych jej obszarów dysponujących peł-
nym zestawem naczyń krwionośnych i przewodów żółciowych, takich
półautonomicznych jednostek, spółek podwykonawców większego zakładu.
Wchodzą do wątroby i wychodzą z niej cztery rodzaje naczyń. Pierwsze, żyła
wrotna, niesie całą krew żylną z jelit i wtłacza ją do
697wątroby - taką krew, która po posiłku jest bogata w tłuszcze i inne substancje
odżywcze - do przerobienia. Tętnica dostarcza wątrobie krew bogatą w tlen - z serca,
poprzez aortę. Zadaniem żył wątrobowych jest zebranie całej krwi, która przefiltrowała
się przez wątrobę, i oddelegowanie jej z powrotem do serca przez żyłę główną. Żółć wy-
produkowana przez każdą komórkę wątroby zbiera się w maleńkich odpływach, które
przeplatają się, łączą i rosną, by w końcu spotkać się w przewodzie żółciowym wspólnym,
który wpada do dwunastnicy. Nadmiar żółci jest przechowywany w pęcherzyku
żółciowym stanowiącym po prostu przypominającą balonik odnogę przewodu żółcio-
wego. Aby zachować subtelny, czysty wygląd wątroby, natura schowała pęcherzyk
żółciowy tuż pod zwisającym brzegiem głównego organu, z dala od wzroku postronnego
obserwatora.
Deepak, stojący po prawej stronie stołu, zrobił nacięcie. Pierwszym krokiem było
usunięcie pęcherzyka żółciowego Shivy. Następnie, skupiając uwagę na pęku naczyń
wchodzących do wątroby w więzadle wątrobowo-dwunastniczym (porta hepatis - wrota
wątroby), wypre-parował prawą gałąź tętnicy wątrobowej, potem prawe ramię żyły
wrotnej i część przewodu żółciowego po prawej stronie. Aby uzyskać pełny dostęp do
prawego płata, musiał również przeciąć tkankę wątroby i odłączyć żyły wątrobowe z tyłu
organu, tam gdzie wpadają do żyły głównej - po ciemnej stronie wątroby, w miejscu, w
którym, jeśli występuje tam krwawienie, chirurg „widzi Boga". Podczas usuwania
zaatakowanego rakiem płata wątroby można kontrolować krwawienie, zaciskając wiązkę
naczyń w więzadle wątrobowo-dwunastniczym porta hepatis - nazywa się to manewrem
Pringle'a. Deepak nie miał jednak tej możliwości, ponieważ manewr taki zagroziłby
funkcjom płata, który chirurdzy zamierzali usunąć, zadusiłby go prawie na śmierć, zanim
trafiłby do mnie. Dziś istnieją noże ultradźwiękowe, a nawet działające na radiowej
częstotliwości „preparatory", które ułatwiają cięcie wątroby, czynią je mniej krwawym.
Ale Deepak, w asyście Thomasa
698Stone'a, musiał ograniczyć się do zastosowania zacisków i „operowania
palcami", jeśli chciał przebić się przez tkankę wątroby, omijając przy tym najważniejsze
żyły i przewody żółciowe. Deepak martwił się o starszego kolegę: Thomas Stone wydawał
się nieobecny duchem, a Deepak nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie. Nie
wiedział, że Stone zmaga się z powracającymi wspomnieniami, żywymi obrazami swoich
daremnych wysiłków zmierzających do uratowania siostry Mary Joseph Praise, a także
niebezpiecznej próby zmiażdżenia główki dziecka.
Operacja dawcy poszła gładko. O dziewiątej rano przewieziono mnie na salę
operacyjną, a pół godziny później, gdy prawy płat wątroby Shivy został wyjęty z jego
ciała, zespół Boston General bez Thomasa Stone'a zrobił mi długie nacięcie w poprzek
jamy brzusznej, pomiędzy pępkiem a dolną krawędzią klatki piersiowej. Zaczęli
przygotowywać moją wątrobę, tnąc więzadła i wiązki naczyń.
Thomas Stone odłożył prawy płat wątroby Shivy na stolik, a następnie, dłońmi
znacznie bardziej opanowanymi niż jego wnętrze, wypełnił go przez żyłę wrotną
viaspanem - płynem do płukania i przechowywania narządów do przeszczepienia.
Tymczasem Deepak sprawdził, czy w pozostałej części wątroby Shivy - czyli w lewym pła-
cie - w miejscu, gdzie odcięto płat, nie występuje wyciek żółci. Obejrzał wszystko bardzo
dokładnie, szukając ukrytych krwiaków, dwukrotnie przeliczył gaziki i instrumenty, a
następnie zamknął Shivie brzuch. W ciągu miesiąca wątroba Shivy powinna się
zregenerować i odzyskać dawne rozmiary.
Później Thomas Stone i Deepak włożyli świeże fartuchy i rękawiczki i przyszli do
mnie, aby dokończyć usuwanie mojej wątroby. Ponieważ moja krew miała problem z
krzepliwością, w okolicy wątroby znaleźli mnóstwo drobnych krwiaków, zwłaszcza po jej
ciemnej stronie. Potrzebowałem wielu jednostek krwi, jak również płytek krwi. Chirurdzy
skrupulatnie wyselekcjonowali i zabezpieczyli mój przewód żółciowy, tętnicę wątrobową i
żyłę główną. Mój dwukilogramowy
699towarzysz, któremu przez tyle lat udzielałem schronienia pod klatką
piersiową, opuścił mnie o pierwszej po południu. Pozostała po nim nienaturalna, ziejąca
dziura po prawej stronie, tuż pod kopułą przepony.
Przyłączenie wątroby Shivy, a mówiąc ściślej, prawego płata wątroby Shivy, było
czynnością żmudną. Należało pieczołowicie kontrolować krwawienie, żeby Thomas Stone
i asystujący mu Deepak nie mieli kłopotu z widocznością i mogli bez przeszkód zszywać
tętnicę z tętnicą, żyłę z żyłą i przewód żółciowy z przewodem żółciowym -i nie pomylić
naczyń. Użyto nożyczek i imadeł do igieł zaprojektowanych specjalnie do zastosowania w
mikrochirurgii. Obydwaj chirurdzy mieli na głowach specjalne lampki i lupy chirurgiczne
powiększające obraz, ponieważ musieli manipulować nićmi cieńszymi od ludzkiego
włosa. Zaletą decyzji Deepaka, aby przeszczepić mi prawy płat wątroby Shivy, było to, że
ten fragment w sposób bardziej naturalny mieścił się pod sklepieniem przepony, a jego
wnęka - miejsce, w którym do wątroby wpadały naczynia - była bardziej naturalnie
zorientowana w kierunku żyły głównej. Nieco ułatwiało to pracę chirurgowi.
Pozostali członkowie ekipy D zabrali Shive do sali pooperacyjnej i wrócili do
przebieralni, czekając w gotowości. W pomieszczeniu nieoczekiwanie zapanował ponury
nastrój, ponieważ teraz, kiedy sytuacja nie zależała już od nich, napięcie stało się nie do
wytrzymania.
Hema, w towarzystwie Vinu, chodząc w tę i z powrotem po poczekalni, co rusz
zerkała na zegarek. Początkowo była wdzięczna za gadatliwego kompana, ale nawet on
nie był w stanie odwrócić jej uwagi. Rozmyślała o Ghoshu i zastanawiała się, czy zganiłby
ją, że pozwoliła Shivie podjąć takie ryzyko. Lepszy kamień w garści... czy „wróbel"? Cu-
dze chwalicie... on znalazłby odpowiednie powiedzenie na tę sytuację.
Zadzwonił koordynator z sali operacyjnej - dzwonił za każdym razem, gdy kończył
się pewien etap operacji. Hema właściwie wolałaby, żeby tego nie robił, bo podskakiwała
na sam dźwięk przenikliwego terkotania telefonu i wyobrażała sobie najgorsze, po czym
słyszała
700w słuchawce: „Właśnie zaczęli", albo: „Żyła wrotna została wyizolowana",
podczas gdy ona chciała, żeby jej powiedzieli, że skończyli już operację Shivy. W końcu
usłyszała te słowa i wkrótce odwiedziła wybudzonego, choć półprzytomnego,
krzywiącego się z bólu Shivę w sali pooperacyjnej. Kręciło jej się w głowie z radości,
głaskała Shivę po głowie i wiedziała, że Ghoshowi, gdziekolwiek jest, pod jakąkolwiek
postacią się inkarnował, też ulżyło.
W zamglonych oczach Shivy pojawiło się pytanie.
- Tak - powiedziała Hema. - Właśnie wszczepiają twój płat Ma-rionowi. Deepak
powiedział, że fragment, który od ciebie pobrano, wygląda doskonale.
Nie pozwolono jej zostać przy nim zbyt długo. Hema nie wróciła od razu do
poczekalni, ale wymknęła się do kaplicy. Pojedynczy witraż wpuszczał do środka bardzo
mało światła, kiedy więc zamknęły się za nią ciężkie drzwi, prawie na oślep trafiła do
ławy i opadła na obite aksamitem siedzisko. Z szacunkiem zakryła głowę sari. Gdy jej
oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, przestraszyła się nie na żarty, widząc postać
klęczącą przy ołtarzu. „Zjawa!", pomyślała, a potem przypomniała sobie o łańcuszku
modlitewnym w intencji Mariona i całodobowym czuwaniu w kaplicy. Uspokoiwszy
rozszalały puls, Hema oparła się plecami o ławę i przyjrzała klęczącej postaci, której
sztywny szkaplerz odstawał od pofałdowanego fartucha. Hema uświadomiła sobie, że
prosząc o łaskę każde dowolne bóstwo, jakie tylko przyszło jej do głowy, jakimś cudem
pominęła siostrę Mary Joseph Praise. Zdawszy sobie sprawę z niedopatrzenia, poczuła
ogarniającą ją dziką, spiętrzoną falę paniki i pełznące w górę szyi gorąco. „Proszę, nie
karz mojego syna". Załamała ręce, zwijając się ze wstydu i besztając się w myślach za lukę
w pamięci. „Wybacz mi, siostro, ale gdybyś wiedziała, jaka to stresująca sytuacja... Jeśli
nie jest jeszcze za późno, to proszę cię, bacz na Mariona, przeprowadź go przez to
wszystko".
Poczuła odpowiedź wyraźnie jak głos lub dotknięcie: najpierw lekkość czoła,
potem spokój w piersi - wiadomość, że została wysłuchana.
701„Dziękuję, dziękuję - powiedziała w myślach. - Obiecuję, że postaram się, abyś
była na bieżąco".
Wróciła do poczekalni. Była wykończona. Zastanawiała się, jak Deepak i Thomas
mogą trzymać się na nogach. Z perspektywy okna w poczekalni świat składał się głównie
z nieba i betonu - nie było widać ziemi, natura nie manifestowała swojej obecności w tym
miejscu poza powoli zachodzącym słońcem. Dziwny to widok, który jej syn oglądał przez
ostatnie sześć lat.
O siódmej wieczorem Thomas Stone znalazł się przy jej boku. Skinął głową, a
potem się uśmiechnął i był to u niego gest tak rzadki, że wiedziała już, że wszystko poszło
dobrze. Nic nie powiedział, a ona też milczała, tylko łzy popłynęły jej po policzkach.
Przyglądając się twarzy Stone'a, skórze odgniecionej tam, gdzie miał na nosie okulary
powiększające i lampę, a także zoranej obawą i znojem, uświadomiła sobie, jak bardzo się
zestarzał, jak bardzo obydwoje się zestarzeli. Nawet jeśli nie łączyło ich nic innego,
obydwoje mieli przynajmniej to, że trzymali się nieźle po tylu latach, a jej synowie (jego
do pewnego stopnia też, musiała to przyznać) żyli.
Thomas Stone usiadł, a raczej zapadł się w sofę i nie zaprotestował, kiedy znalazła
w przepastnej, pełnej smakołyków przenośnej lodówce Vinu sok i kanapkę, a następnie
zmusiła go do zjedzenia. Stone popił sok butelką wody i odzyskał wigor, dopiero kiedy
zabrał się do kolejnej. Jego wychudła twarz zrobiła się pełniejsza.
- Z technicznego punktu widzenia wszystko poszło dobrze - powiedział. - Nowa
wątroba Mariona, czyli dawny płat wątroby Shivy, zaczęła produkować żółć, jeszcze
zanim zakończyliśmy zespolenie. -Uśmiechnął się po raz drugi, to znaczy: nieśmiało
wykrzywił kąciki ust, a w jego głosie było słychać dumę. - Żółć - stwierdził - to bardzo
dobra oznaka. Mieliśmy moment grozy - przyznał. - Była taka chwila, kiedy ciśnienie
krwi Mariona ostro spadło. Bez przyczyny. Podawaliśmy mu płyny i krew, a mimo to
serce biło w tempie stu osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Wlaliśmy kolejne płyny,
próbowaliśmy tego
702i tamtego... a potem nieoczekiwanie ciśnienie się podniosło. - Hema chciała go
zapytać, o której dokładnie godzinie to się stało, ale nie musiała, bo sama się domyśliła.
Zamknęła oczy i podziękowała siostrze Mary Joseph Praise za interwencję. Kiedy
otworzyła oczy, Thomas Stone patrzył na nią, jakby doskonale wszystko rozumiał. Tak
bardzo była mu wdzięczna. Nie mogła się przemóc i uściskać go, ale chociaż wzięła go za
rękę.
- No, muszę uciekać - powiedział po minucie. - Marion nie będzie miał łatwo,
wziąwszy pod uwagę, w jakim stanie go operowaliśmy. Ale teraz ma przynajmniej
działającą wątrobę. Jego nerki nadal nie funkcjonują, więc będziemy mu robili dializy,
ale sądzę, że to tylko zespół wątrobowo-nerkowy. Nowa wątroba temu zaradzi. - Nie
powiedział jej jednej rzeczy: kiedy na stole operacyjnym śmierć zajrzała mu w oczy,
spojrzał w sufit i pomodlił się, ale nie do Boga, nie do pająków, lecz do siostry Mary
Joseph Praise, prosząc ją o przebaczenie za życie pełne pomyłek.
W szpitalu zapanowało święto radości - raz, że jeden z kolegów, który znalazł się w
objęciach śmierci, został z nich wyrwany, a dwa, że Matka Boża Nieustającej Pomocy
przeszła do historii. Na mszy dziękczynnej kaplicę wypełniły tłumy - Hema i Vinu stali w
pierwszym rzędzie -a i tak nie wszyscy się pomieścili.
Pod ogrodzeniem Matki Bożej stały zaparkowane pojazdy z logo serwisów
informacyjnych nie tylko krajowych, ale również zagranicznych. Dawcami dla wszystkich
wcześniejszych przeszczepów wątroby były osoby w stanie śmierci mózgowej, trupy.
Tymczasem żywy dawca -w dodatku bliźniak jednojajowy, który oddał bratu połowę
wątroby -to dopiero news! Media nie do końca rozumiały, że ten techniczny przełom
będzie miał największe znaczenie przede wszystkim dla dzieci z wrodzoną atrezją dróg
żółciowych, czyli brakiem przewodów żółciowych. Nieustannie brakowało organów
pochodzących od osób dorosłych, pacjentów umierających w wyniku doznanych urazów.
703Dziecko dawca było ogromną rzadkością. Stone i Deepak przetarli szlak dla
rodziców chcących oddać dziecku fragment własnej wątroby. Drugiego dnia po operacji
dziennikarze szperacze połączyli Shi-vę dawcę z Shiva słynnym chirurgiem od przetok:
„To, co robię, jest proste. Ceruję dziury", a trzeciego dnia przykleili Thomasowi Sto-
ne'owi łatkę „ojca, który zerwał kontakt z dziećmi". Było prawdopodobnie kwestią czasu,
kiedy odkryją historię siostry Mary Joseph Praise; wprawdzie po to, by zdobyć ten
smakowity kąsek, dziennikarze będą musieli się udać aż do Addis Abeby.
Obudziłem się piątego dnia. Moje pierwsze wrażenie było takie, że podnoszę się z
dna oceanu, otwieram oczy pełne wody, a w ustach i gardle mam coś na kształt rurki do
nurkowania - nie mogę mówić. Wynurzając się na powierzchnię, zrozumiałem, że leżę na
oddziale intensywnej terapii w szpitalu Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Nie słyszałem
żadnych głosów. Zobaczyłem Hemę i Stone'a. Rozejrzałem się za Shiva. Postanowił, że
nie wyjedzie z Addis Abeby, przypomniałem sobie i poczułem zawód.
Dwanaście godzin później, wieczorem piątego dnia po operacji (na oddziale
intensywnej terapii panował wieczny półmrok), całkowicie odzyskałem przytomność i z
ulgą stwierdziłem, że jest przy mnie He-ma i że nie przyśniła mi się jej obecność.
Siedziała obok i trzymała mnie za rękę. Potrzebowałem jej dotyku, bałem się
bowiem, że ponownie zanurzę się w otchłani, w której panowała ciemność i z której nie
było nadziei na powrót. Odpływałem w krótki sen, od czasu do czasu drzemałem. Noc
zmieniła się w dzień, przynosząc krzątaninę, nową energię i wzmożony ruch w pokoju.
Siódmego dnia udało mi się nie zasnąć tak długo, by móc wysłuchać dobrych
wieści, jakie Hema miała mi do przekazania: że noszę w sobie połowę wątroby Shivy.
Chorym należy tłumaczyć wszystko minimum dwukrotnie, ponieważ bywa, że nie słyszą
połowy tego, co się do nich mówi. Hema powtórzyła wieści przynajmniej dziesięć razy,
704a mimo to uwierzyłem jej dopiero wtedy, gdy przyniosła mi „New York
Timesa", w którym na zdjęciu byliśmy ja i Shiva.
- Shiva wraca do zdrowia - powiedziała. - Wszystko z nim w porządku. U ciebie
wywiązało się zapalenie płuc i wokół prawego płuca zbiera się płyn. Dlatego nadal jesteś
pod respiratorem. Ale twój stan się poprawia. Deepak mówi, że jutro odłączą cię od
respiratora. Twoja nowa wątroba pracuje doskonale. Nerki też odżyły.
Nie na tego rodzaju spotkanie po latach z Hemą liczyłem, ale wyraz jej twarzy, jej
radość, jej ulga, okazały się bezcenne. Siedziała przy mnie prawie cały czas.
Później tego samego dnia po raz pierwszy odwiedzili mnie Deepak i Stone.
Walczyłem z emocjami. Wiem, że powinienem być wdzięczny. Czasem myślę, że my,
chirurdzy, po to nosimy maskę, by ukryć nasze pragnienia, naszą chęć zbezczeszczenia
ciała obcego człowieka. I jedynie gwarancja amnezji, tego że pacjent nie będzie pamiętał
niczego poza słowami anestezjologa: „Słodkich snów", pozwala nam być chirurgami.
Stały przede mną osoby odpowiedzialne za zorganizowane zbezczeszczenie mojego ciała.
Fakt, że obydwaj byli nieśmiali i skromni, sprawiał wrażenie taktycznej zmyłki,
odwrócenia uwagi od ambicji i nieposkromionej pychy, która ułatwiła im położenie na
szali życia Shivy, by uratować moje. Wtedy jedyny raz byłem wdzięczny za tę przeklętą,
blokującą struny głosowe rurkę w moim gardle, bo powiedziałbym im coś, co zakrawało
na potworną niewdzięczność: „Dobrze, że Shiva z tego wyszedł, bo w przeciwnym razie
dobrałbym się warn do skóry".
Jakiś czas później, gdy się przebudziłem, zapomniałem o rurce, spróbowałem coś
powiedzieć i zakrztusiłem się tak, że aż spanikowałem. Moje zmagania z rurką
uruchomiły alarm na respiratorze. Przestraszyłem się, że pielęgniarka dojdzie do
wniosku, że „walczę z respiratorem" i zaordynuje mi dożylnie kurarę. Ta substancja,
najczęściej kojarzona z zatrutymi strzałami amazońskich plemion, paraliżuje mięśnie:
żyjesz, choć leżysz jak martwy, a respirator bez przeszkód
705może robić to, co do niego należy. Ale niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli
nie podadzą ci równocześnie silnego środka uspokajającego, ponieważ wówczas budzisz
się, masz sprawny umysł, ale nie jesteś w stanie nawet mrugnąć. Myśl, że mógłbym się
znaleźć w takim odrętwiałym stanie, sparaliżowany, zawsze napawała mnie
przerażeniem, choć w swoim czasie beztrosko przepisywałem kurarę (oraz środki
uspokajające) setkom pacjentów. Teraz, gdy sam zająłem ich miejsce, moim
przekleństwem okazało się to, że zbyt dużo wiedziałem.
Dzięki Hemie i jej łagodnemu głosowi udało mi się opanować. Maszyna nadal
tłoczyła we mnie powietrze, a siostra wróciła do dyżurki. Kiedy poczułem się lepiej,
napisałem na kartce: „Jak Shiva?".
Nie musiała odpowiadać, ponieważ w tej samej chwili do pokoju weszła moja
druga połówka prowadzona przez Thomasa Stone'a.
Mój brat, którego nie widziałem od siedmiu lat, wyglądał marnie, zupełnie inaczej
niż na zdjęciu w „New York Timesie". Zobaczywszy swoje lustrzane odbicie poruszające
się niezależnie od mej woli, poczułem zawrót głowy. Shiva miał na siebie szpitalny
kaftan. Jedna jego dłoń spoczywała na brzuchu, a drugą przesuwał przed sobą stojak z
kroplówką, opierając się na nim jak na lasce. Mój brat nie był typem wesołka i żarty
nigdy się go nie trzymały, ale widząc mnie, wyszczerzył się jak szympans, który zamknął
w klatce swojego opiekuna.
„Ty małpo, ty", chciałem powiedzieć. Wyciągnąłem ku niemu wygłodniałą dłoń.
Nasze palce się splotły. „Powinieneś się częściej śmiać -to do ciebie pasuje. Widzisz, jak
znikają zmarszczki wokół brwi, a uszy przesuwają się do tyłu?". Poczułem płyn
wypływający mi spod powiek i widziałem, że on też ma wilgotne oczy. Ścisnąłem jego
palce, niczym kodem Morse'a przekazując mu, co czuję. Skinął głową: „Nic nie musisz
mówić" - tak mi powiedział. Ostrożnie pochylił się nade mną. Nie wiedziałem, co chciał
zrobić; na pewno nie chodziło mu o pocałunek... Stuknął głową w moje czoło. Odbyło się
to w sposób tak niespodziewany, drażniący i zaskakujący, ten powrót do chłopięctwa,
706najdelikatniejsza testa, że roześmiałem się, ale ohydna rurka zaczęła drapać
mnie w gardle, więc musiałem przestać.
Pokazałem na jego brzuch. Rozsunął kaftan i zobaczyłem fragment nacięcia,
którego pozostała część była ukryta pod opatrunkiem z sączkiem. Spojrzałem mu w oczy,
pytając, czy boli. Odparł: „Tylko kiedy oddycham", i obaj się roześmialiśmy, ale szybko
musieliśmy przestać, bo zabolało. Zdumiony Stone stał z dziwnym wyrazem twarzy i
obserwował ten nasz niemy dialog.
Nie wiedziałem wówczas, że powrót Shivy do zdrowia skomplikował się z powodu
zakażenia żółci wymagającego zastosowania antybiotyków. Ani że w żyle w prawej ręce,
przez którą podawano mu płyny, wytworzył się zakrzep. Podano mu leki
przeciwzakrzepowe, więc blokujący skrzep powoli się rozpuszczał.
Długo trzymałem jego dłoń, ciesząc się, że mogę na niego patrzeć, dziękując mu
językiem palców, choć on tylko wzruszał ramionami. Sięgnąłem po długopis, Hema
podsunęła mi notatnik, i napisałem: „Nikt nie ma większej miłości od tej..."*.
Nie pozwolił mi skończyć. Zatrzymał długopis. Powiedział: „Zrobiłbyś to samo".
Miałem co do tego wątpliwości, ale skinąłem głową. „Tak, zrobiłbym".
Tego wieczoru Deepak odsączył płyn z komory wokół mojego prawego płuca. A
potem wyjął mi z gardła tę przeklętą rurkę. Moje pierwsze słowa brzmiały: „Dziękuję".
Gdy ta przebrzydła niebieska maszyneria opuściła mój pokój, zapadłem w głęboki sen.
Następny ranek był serią małych cudów: mogłem się odwrócić i spojrzeć przez
okno na niebo, mogłem powiedzieć: „Au!", kiedy ruszając się, podrażniłem ranę. Nie było
przy mnie Hemy. Na oddziale intensywnej terapii panowała cisza. Pielęgniarka Amelia
była w nienaturalnie wesołym nastroju. Założyłem, że jest wczesny ranek.
* „...gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich". Ewangelia według św. Jana
15,13.
707- Musimy zjechać na dół na prześwietlenie - powiedziała, odłączając mnie od
cewników i przygotowując się do wyjechania z łóżkiem na korytarz.
Na radiologii przenieśli mnie na łóżko tomografu i przeprowadzili badanie, ale -
co zaskakujące - nie brzucha, lecz głowy. Z pewnością zaszła jakaś pomyłka. Nie,
polecenie Deepaka. Wyraźnie było napisane: „Tomografia komputerowa głowy z
kontrastem i bez kontrastu".
Znalazłem się z powrotem w pokoju. Południe. Ani śladu Hemy, ani Stone'a, ani
Shivy. Amelia powiedziała, że niedługo mnie odwiedzą.
Fizykoterapeuta pomógł mi wstać na kilka sekund. Nogi miałem jak galareta.
Zrobiłem kilka kroków z asekuracją, a potem opadłem na krzesło, wykończony i
zamroczony jak po przebiegnięciu trasy maratonu. Zdrzemnąłem się i trochę zjadłem. Po
lunchu zrobiłem jeszcze kilka niepewnych kroków i nawet udało mi się wysikać na
stojąco. Pielęgniarki pomogły mi wrócić do łóżka. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że
cieszyły się, mogąc wyjść ode mnie z pokoju.
O drugiej po południu w drzwiach stanął Thomas Stone. Miał ciemne koła pod
oczami. Półprzytomny przysiadł na brzegu łóżka. Wziął mnie za rękę. Otworzył usta.
- Zaczekaj - powiedziałem. - Jeszcze nic nie mów. - Wyjrzałem przez okno,
spojrzałem na chmury i kominy fabryczne w oddali. Świat w tej chwili wydawał się
nietknięty, ale wiedziałem, że kiedy Stone się odezwie, wszystko się zmieni.
- W porządku - powiedziałem. - Co się dzieje z Shiva?
- Miał intensywny krwotok mózgowy - zaczął chrapliwym głosem. - To się stało
zeszłej nocy, jakąś godzinę po powrocie od ciebie. Hema była przy nim. Nagle złapał się
za głowę... A potem, dosłownie w ciągu kilku sekund... stracił przytomność.
- Umarł?
Thomas Stone pokręcił przecząco głową.
708- Przyczyną krwotoku była malformacja tętniczo-żylna, ogromne splątanie
naczyń w korze. Prawdopodobnie rozwinęło się to podczas rekonwalescencji...
Podawaliśmy mu leki przeciwzakrzepowe przez tę skrzeplinę w ręce... W ciągu tygodnia
byśmy je odstawili.
- Gdzie on teraz jest?
- Tutaj, na oddziale intensywnej terapii. Pod respiratorem. Obejrzało go dwóch
neurochirurgów. - Pokręcił głową. - Nie istnieje możliwość odprowadzenia tej krwi.
Uważają, że jest już za późno. Że to śmierć mózgowa.
Nie pamiętam zbyt wiele z tego, co później mówił. Zapamiętałem tylko, że moje
badanie tomografem wykazało podobną, ale mniejszą plątaninę naczyń. Moja nie
krwawiła - cud, jak sądzę, zważywszy, że zanim dostałem wątrobę Shivy, krwawiłem z
każdego chyba naczynia, jakie mam w ciele.
Po kilku minutach do Stone'a dołączyli Hema, Deepak i Vinu. Zrozumiałem
wówczas, że wydelegowali Thomasa Stone'a jako tego, który przekaże mi złą wiadomość.
Biedna Hema. Powinienem był spróbować ją pocieszyć, ale przepełniał mnie ból
na zmianę z poczuciem winy. Czułem się potwornie zmęczony. Usiedli wokół mnie.
Hema płakała, pochyliła się i położyła głowę na moim udzie. Chciałem, żeby mnie
zostawili. Zamknąłem na chwilę oczy. Obudziłem się, kiedy przyszła pielęgniarka, aby
wyłączyć jedną z pomp tłoczących płyn do mojego organizmu. Oprócz niej w
pomieszczeniu nikogo nie było. Poprosiłem, żeby zaprowadziła mnie do łazienki, a potem
usiadłem w fotelu. Chciałem odzyskać siły.
Kiedy się obudziłem, obok mnie stał Stone.
- Nie oddycha bez pomocy maszyny. Nie ma odruchu źrenicznego ani żadnego
innego - rzekł w odpowiedzi na moje nieme pytanie. -Śmierć mózgowa.
Powiedziałem, że chcę go zobaczyć.
709Mój ojciec przewiózł mnie na wózku do pokoju, w którym leżał Shiva. Była
przy nim Hema. Miała czerwone, opuchnięte oczy, a kiedy na mnie spojrzała, poczułem
wstyd, że żyję, wstyd, że to ja jestem przyczyną jej smutku.
Shiva wyglądał, jakby spał. Nadeszła jego pora na paradowanie z kablem w głowie
- wewnątrzczaszkowym monitorem ciśnienia. Rurka intubacyjna wypaczyła mu usta,
nienaturalnie unosząc podbródek do góry. Mój wzrok spoczął na jego podnoszącej się i
opadającej piersi, do której respirator tłoczył powietrze. W głowie wybrzmiała mi litania
„co by było, gdyby": gdybym nie przyjechał do Ameryki, gdybym nie spotkał się z Tsige,
gdybym nie otworzył drzwi przed Genet...
Hema zawiozła mnie z powrotem do pokoju i pomogła położyć się do łóżka.
Powiedziałem do niej:
- Byłoby lepiej, gdybyście mnie pochowali. Wracałabyś teraz do Missing ze swoim
ulubionym synem.
To było głupie i chamskie; prymitywna, podświadoma chęć zranienia jej i
uśmierzenia własnego bólu i poczucia winy. Ale jeśli sądziłem, że się odgryzie, to się
pomyliłem. Istnieje linia, po której przekroczeniu człowiek staje się nienaturalnie
opanowany, ponieważ bezmiar jego smutku przerasta rozmiary jego złości.
- Marionie, wiem, że według ciebie faworyzowałam Shivę... Być może faktycznie
tak było. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi przykro. Matka kocha wszystkie swoje dzieci
tak samo... ale czasem jedno z nich potrzebuje więcej uwagi, więcej pomocy, żeby
odnaleźć się w tym świecie. Shiva tego właśnie potrzebował. Marionie, muszę cię
przeprosić za coś jeszcze. Sądziłam, że byłeś odpowiedzialny za okaleczenie Genet, za to
jej obrzezanie, i wszystko, co potem nastąpiło. Miałam ci to za złe. Kiedy przyjechaliśmy
do Ameryki, Shiva o wszystkim mi opowiedział. Synu, mam nadzieję, że zdołasz mi
wybaczyć. Jestem głupią matką.
710Zaniemówiłem. Co jeszcze się wydarzyło, podczas gdy byłem nieprzytomny?
Za oknem przybliżał się sygnał karetki jadącej do Matki Bożej.
- Chcą odłączyć Shivę od respiratora - powiedziała Hema. - Nie mogę im na to
pozwolić. Dla mnie tak długo, jak oddycha, nawet jeśli robi to za niego respirator, on
żyje.
Następnego dnia, po tym jak pielęgniarka posadziła mnie pod prysznicem i
pomogła w pierwszej samodzielnej kąpieli, włożyłem świeży kaftan i poprosiłem, żeby
zawieziono mnie do pokoju Shivy.
- Proszę się zatrzymać - powiedziałem, zanim dotarliśmy na miejsce.
Przez uchylone drzwi zobaczyłem siedzącego przy łóżku Shivy Thomasa Stone'a.
Powiedziano mi, że tak samo czuwał przy mnie. Jego palce spoczywały na nadgarstku
Shivy. Wyczuwał jego puls. Nie cofnął dłoni, choć już dawno zarejestrował tętno.
Zastanawiałem się, o czym myślał. Przyglądałem mu się przez pełne dziesięć minut, za-
nim w końcu wstał i wyszedł. Miał czerwone, udręczone oczy. Nie zauważył mnie, bo
poszedł korytarzem w przeciwną stronę.
Pojechałem za nim.
- Doktorze Stone - odezwałem się. Każdą komórką ciała pragnąłem krzyknąć za
nim: „Ojcze!".
Podszedł do mnie.
- Doktorze Stone - powiedziałem. - Operacja z pewnością... byłaby dla niego
szansą. Czy neurochirurdzy nie mogą zajrzeć do niego, żeby zaopatrzyć naczynia i usunąć
zakrzep? Co z tego, że szansę na powodzenie są nikłe, skoro to dla niego jedyna nadzieja?
Zastanawiał się przez chwilę.
- Synu, mówią, że tkanka w jego głowie przypomina - przykro mi to mówić -
mokry papier toaletowy. Krew pomieszana z mózgiem. Ciśnienie jest tak wysokie, że
gdyby go ruszyli, krwawienie stałoby się jeszcze obfitsze.
Nie chciałem przyjąć tego do wiadomości.
711- A czy ty nie możesz tego zrobić? Ty i Deepak - przecież robiliście trepanacje.
On nie ma nic do stracenia. Proszę, daj mu tę szansę.
Odczekał tak długo, że nawet ja w końcu zdałem sobie sprawę z bezsensowności
mojej propozycji. Ojciec położył mi dłonie na ramionach. Przemówił do mnie łagodnym
głosem, jak do młodszego kolegi, nie syna.
- Marionie, nie zapominaj o jedenastym przykazaniu - powiedział. -Nie będziesz
operował w dniu śmierci pacjenta.
Kiedy wróciłem do pokoju, Stone przyniósł mi wyniki tomografii Shivy. Byłem
zszokowany widokiem wielkiej białej plamy - tak wygląda krew w tomografie -
rozlewającej się na obydwie półkule i przenikającej do komór. Wypełniła szczelnie każdy
zakamarek, dociskając mózg do czaszki. Wiedziałem już, że nie ma nadziei.
Z powodu malformacji w mózgu Shiva nie mógł zostać potencjalnym dawcą serca
lub nerek, ponieważ obawiano się, że podobne zmiany naczyniowe mogły znajdować się
również w tych narządach.
Hema nie chciała być obecna przy odłączaniu Shivy od respiratora. Powiedziałem,
że ja z nim zostanę. Poprosiłem, by zostawiono mnie z nim samego, gdy będzie umierał.
Hema pożegnała się z nim jako pierwsza.
Czekałem pod drzwiami, kiedy Vinu wyprowadzał ją na zewnątrz. Widok matki
opuszczającej swoje wciąż oddychające dziecko rozdarł mi serce. Miała sari zarzucone na
głowę i zapadnięte ramiona. Musiała się czuć, jakby go porzucała. Wszyscy na oddziale
patrzyli na nią mokrymi od łez oczami, gdy jej połyskująca, okutana sari postać przepły-
nęła korytarzem do pokoju wyciszenia.
Z pomocą Deepaka położyłem się na łóżku obok Shivy. Była ósma wieczorem.
Ułożyłem się obok niego. Odłączono mu wszystko poza kroplówką i rurką do oddychania.
Deepak odkleił taśmę mocującą rurkę tchawiczną do policzków Shivy. Następnie, na mój
znak, podał Shivie morfinę przez przewód kroplówki. Jeżeli którykolwiek obszar
712mózgu Shivy nadal działał, nie chcieliśmy, aby czuł ból. Chcieliśmy oszczędzić
mu strachu przed uduszeniem. Deepak wyłączył respirator, wyciszył momentalny
przenikliwy alarm maszyny, wysunął z ust Shivy rurkę dotchawiczną i wyszedł z pokoju.
Leżałem z głową przyciśniętą do głowy Shivy i palcem na jego tętnicy szyjnej. Jego
ciało było ciepłe. Po wyjęciu rurki nie zaczął oddychać. Wyraz jego twarzy się nie zmienił.
Puls miał regularny przez niespełna minutę, po czym tętno zatrzymało się, jak gdyby
uświadamiając sobie, że jego partner na całe życie - płuca - przestał funkcjonować. Serce
raptem przyspieszyło, potem zwolniło i wtedy, wydawszy ostatnie uderzenie, które
wyczułem pod palcami, przerwało pracę. Pomyślałem o Ghoshu. Spośród wszystkich
rodzajów tętna to, które w tej chwili wyczuwałem, było pulsem iście janusowym -
zarazem najrzadszym jego typem, jak i najpowszechniejszym: tętnem nieobecnym.
Zamknąłem oczy i przytuliłem się do Shivy. Wsparłem jego mokrą od moich łez
głowę na własnej i ukołysałem go. Czułem się bezbronny - tak bezbronny, jak nie czułem
się nawet wtedy, gdy rozdzielał nas ocean. Jak gdyby wraz z jego śmiercią zmieniła się
biologia mojego ciała. Ciepło raptownie uciekało z jego organizmu.
Tuliłem go, przyciskając czaszkę do jego głowy. Przypomniałem sobie, że długo nie
potrafiłem spać w innej pozycji. Czułem rozpacz. Nie chciałem wstać z jego łóżka. Cheng i
Eng zmarli w odstępie kilku godzin, ponieważ kiedy żyjącemu bratu zaproponowano
oddzielenie od zmarłego, odmówił. Jakże doskonale go rozumiałem. Niech Deepak
wstrzyknie mi śmiertelną dawkę morfiny, niech moje życie się skończy, niech przestanę
oddychać, niech mój puls osłabnie, a potem całkiem zaniknie. Niechbym odszedł z
bratem z tego świata tak samo z nim objęty jak wówczas, gdy w łonie staliśmy się życiem.
Wyobraziłem sobie, jak Shiva otrzymuje telegram, przyjeżdża do mnie, a potem
naraża się na ryzyko, by mnie ratować. Czy zrobiłbym
713to samo dla niego? Być może kiedy mnie zobaczył, poczuł to samo co ja teraz:
że nie ma znaczenia, co pomiędzy nami zaszło, ponieważ gdyby coś stało się jednemu, dla
drugiego życie byłoby nic niewarte i wkrótce śmierć położyłaby mu kres.
Jego ciało stygło w moich objęciach, jakbym to ja wysysał z niego ciepło.
Przypomniałem sobie, jak zgodnym tempem biegliśmy pod górę, niosąc nieżywe, zimne
dziecko do ambulatorium, a za nami mozolili się jego rodzice. Dziś tym martwym
dzieckiem był Shiva.
Mijały minuty.
Ostatecznie brutalny chłód skóry Shivy, ta okrutna linia, którą zimno narysowało
pomiędzy żywym a martwym organizmem, i rozłączenie naszych ciał w obliczu
raptownego wyniszczenia przekonało mnie do zrozumienia na nowo, czym byliśmy:
Shiva i ja byliśmy jednością - ShivaMarionem.
Nawet wówczas, gdy rozdzielał nas ocean, nawet kiedy sądziliśmy, że jesteśmy
dwojgiem, byliśmy jednym: ShivaMarionem.
On był rozpustnikiem, a ja niegdysiejszą dziewicą; on był geniuszem, który bez
wysiłku przyswajał wiedzę, a ja zakuwałem po nocach, by osiągnąć ten sam poziom
wiedzy co on; on - słynny chirurg przetok, ja - po prostu kolejny chirurg urazowy.
Gdybyśmy zamienili się rolami, wszechświatowi byłoby wszystko jedno.
Los i Genet sprzysięgły się, by zniszczyć mi wątrobę, lecz Shiva miał swój udział w
losie Genet, stąd mój los. Wszystko, co robił jeden, działo się w powiązaniu z drugim.
Poprzez błyskotliwe, śmiałe przestawienie zmieniła się nasza parzystość: cztery nogi,
cztery ręce, cztery nerki, dwie wątroby - dopóki z dwóch nie zrobiła się jedna. Karma i
pech zaprowadziły ShiveMariona nawet dalej, zmusiły do dalszych ustępstw: straciliśmy
grunt po stronie Shivy, kilka organów obumarło. No tak, właściwie wszystko po jego
stronie umarło, ale mamy pół jego wątroby, która świetnie się rozwija. Teraz należało
poszukać dalszych oszczędności, podzielić się na pół, zacisnąć pasa: dwie nogi wystarczą,
jedna trzustka, dwoje ramion... ale nadal będziemy ShivaMarionem.
714Shiva żyje we mnie.
Niech będzie, wymyśliłem sobie naciąganą teorię, dzięki której mogłem
przetrwać... Ale cóż, o to właśnie chodziło: zdołałem przetrwać, mogłem żyć dalej. Wizja
przyniosła mi pociechę. Osuszyła łzy, pomogła wyplątać ręce i nogi, uwolnić się od ciała,
którego się pozbyliśmy. W osobliwej ciszy pokoju wypełnionego milczącymi maszynami,
do którego dopływ światła blokowały zasłonięte żaluzje, gdy tak leżałem obok lodowatych
zwłok, usłyszałem pouczenie Shivy - Shivy, który podpłynął do mnie szalupą z tonącego
statku i teraz mówił, by myśleć tak, a nie inaczej, zgodnie z typową dla siebie logiką: „My
- jeden brutalnie rozdzielony przy narodzinach organizm - znów jesteśmy jednością".
Zebrali się na zewnątrz. „Upiorny rząd witających gości", pomyślałem. Nie mogli
wiedzieć o tym, co przed chwilą zaszło, i nie winiłem ich za to. Ich serca znajdowały się
na właściwym miejscu. Thomas Stone, Deepak, Vinu, pielęgniarki, lekarze - moi
przyjaciele, moja rodzina Matki Bożej Nieustającej Pomocy, która tak dobrze się mną
zaopiekowała. Podałem każdemu rękę i podziękowałem w imieniu nas obu. Jestem
pewien, że zapytani powiedzą, że sprawiałem wrażenie opanowanego, że spodziewali się
z mojej strony innej reakcji. Zostawiłem sobie Thomasa Stone'a na koniec. Uścisnąwszy
mu dłoń, podążyłem za irracjonalnym impulsem - pomysł Shivy, bez wątpienia, nie mój -
który kazał mi go objąć: dać coś, nie żądając niczego w zamian. Dać mu do zrozumienia,
że jako ojciec zrobił, jak się okazuje, to, co powinien był zrobić - żył w nas, a myśmy żyli
dzięki jego umiejętnościom. Sposób, w jaki mnie uścisnął, przywarł do mnie jak tonący
do ratownika, uzmysłowił mi, że podjąłem słuszną decyzję, że Shiva ją podjął, jakkolwiek
krępująca by była.
Poszedłem wolno korytarzem do pokoju wyciszenia, jak eufemi-stycznie
nazywamy miejsce, w którym przekazujemy złe wieści: pomieszczenie z krzesłami,
stołem, sofą, dużym oknem, krzyżem na
715ścianie i solidnymi, dźwiękoszczelnymi drzwiami, ale pozbawione za to
telewizora i czasopism. Ile już razy musiałem pokonywać tę trasę jako chirurg urazowy?
Często stałem przed drzwiami, wahając się, wiedząc, jak ogromne spustoszenie wywoła
to, co mam do przekazania. Czy szanowałem uczucia i godność osób czekających w tym
pokoju, rodziców, rodzeństwa, mężów, żon, dzieci, nawet jeśli wiadomości, jakie miałem
im do zakomunikowania, obracały wniwecz wszystkie ich modlitwy? Dobrze
zapamiętałem każdą tu wizytę. Potrafiłem przywołać z pamięci każdą twarz, która, gdy
otwierałem drzwi, spoglądała na mnie z nadzieją i niepokojem.
Hema trzymała ręce złożone na piersi i wyglądała przez okno, patrząc na światła
niemal przylegającego do kwater lekarzy osiedla Pole Bitwy i na rysujący się w oddali
szkielet mostu. Stała odwrócona do mnie plecami. Zobaczyła moje odbicie w szybie, ale w
przeciwieństwie do innych osób, z którymi spotykałem się w tym pomieszczeniu, nie od-
wróciła się. Trwała jak posąg, wpatrując się w moją twarz na szkle. Zatrzymałem się w
otwartych drzwiach. Zobaczyłem, jak jej odbicie otwiera szeroko oczy i unosi do góry
brwi. Nie odrywała od mnie wzroku. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie... jak
gdyby osoba, którą ujrzała, nie była tą, której się spodziewała.
- Jesteśmy, mamo - powiedziałem.
Przekrzywiła głowę, słysząc mój głos. Uniosła dłoń do podbródka i przesadnym
ruchem przesunęła złączone palce na policzek, jakby głęboko coś rozważała. Przyglądała
się badawczo mojej twarzy, mojemu odbiciu, jak wiejska dziewczyna zaskoczona podczas
nabierania wody ze studni, odczytująca w falującym odbiciu intencje stojącej za nią
wysokiej, uśmiechniętej zjawy.
Potem, w zwolnionym tempie, jakby tańczyła, jakbyśmy obydwoje byli
tancerzami, odwróciła się do mnie.
Podszedłem do niej.
716- Jesteśmy - powtórzyłem, wyciągając do niej ręce. - Możemy już wrócić do
domu, mamo.
Musiała uznać moje słowa za dziwne, a nawet nie na miejscu. Żyć wyłącznie tu i
teraz, patrzeć przed siebie, ale nigdy nie wracać do przeszłości - oto Shiva w najczystszej
postaci.
- Jesteśmy - powiedziałem. Pozwoliła mi się objąć. Przytuliliśmy ją bardzo
mocno.Rozdział 53
Przybywa
Pewnego pięknego poranka, zaledwie trzy tygodnie po śmierci Shivy, Hema i ja
wyjechaliśmy z Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Thomas Stone uparł się, że odwiezie
nas na lotnisko. Wyszliśmy na powietrze tak kryształowe, że miałem wrażenie, iż naj-
lżejsze kichnięcie albo kaszlnięcie strzaska je jak lustro. Żegnaliśmy się ze wszystkimi,
odprowadzani pobłyskami rosy szklącej ceglaną fasadę Matki Bożej. Namacalnym
rezultatem znalezienia się szpitala w blasku jupiterów była pomoc finansowa od miasta i
remont budynków w trybie nagłym, wskutek czego oczyszczony ze skorupy ptasich
odchodów wielebny z fontanny stał już prosto, nie podpierając się na dwuznacznym
wsporniku. Wypolerowany i pełen optymizmu sprawiał wrażenie wykastrowanego i nie
pasował mi do tego miejsca, w którym spędziłem ostatnie siedem lat życia.
Żółta taksówka przewiozła nas przez Whitestone Bridge i dostarczyła na lotnisko
Kennedy'ego. Słońce zdążyło niedawno wstać, lecz na autostradzie już było gęsto od aut,
samotnych kierowców odizolowanych jeden od drugiego skrzynkami z cienkiej jak
opłatek blachy, która przy takich prędkościach dawała jedynie złudzenie bezpieczeństwa.
Dołączyliśmy do
718nich jak skrzydłowi do reszty drużyny. Hema zadumana wyglądała przez okno,
zupełnie jak ja, kiedy przybyłem tutaj przed siedmioma laty. Zastanawiałem się, czy
słyszy pomruk wyższej świadomości, superorganizmu, który czuwa, by miasto nie
stoczyło się w otchłań chaosu.
Rok 1986 okazał się rokiem klęski dla naszej rodziny. Hema uważała, że to
sprawka liczb, ponieważ w jedynce zaklęte były narodziny, a w ósemce przeznaczenie.
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty zaczął się tragicznie od katastrofy wahadłowca
Challenger, który eksplodował tuż po starcie 28 stycznia (pierwszy miesiąc roku i znowu
ósemka w dacie). Potem, dokładnie osiemdziesiąt osiem dni po katastrofie Challengera,
wydarzył się wypadek w Czarnobylu. W porównaniu z tak ważnymi wydarzeniami,
śmierci jednego z bliźniąt - osiemnastego dnia miesiąca - wszechświat w zasadzie nie
zauważył.
Osiem dni później miała miejsce jeszcze jedna śmierć bezpośrednio nas dotycząca.
Holmes, mój sąsiad, przyszedł w towarzystwie Apple-by'ego z agencji detektywistycznej,
żeby poinformować mnie, że kiedy ja odzyskiwałem siły po operacji, w szpitalu
więziennym w Galveston zmarła Genet. Jej synka adoptowała pewna rodzina z Teksasu i
Genet wyruszyła na jego poszukiwanie. Kiedy ją aresztowano, żyła z dnia na dzień w
kartonowej budce kilka przecznic od nadmorskiego wału. Został z niej szkielet, który w
więziennej izbie chorych zdołał przetrwać zaledwie dwa dni. Zmarła prawdopodobnie w
wyniku niewydolności nadnerczy wywołanej gruźlicą. Ja wiedziałem swoje. Umarła,
goniąc za wielkością, której nie była w stanie dostrzec za każdym razem, gdy miała ją w
rękach; szukała więc gdzie indziej, nigdy nie rozumiejąc, co należy zrobić, by ją odnaleźć
i zatrzymać przy sobie. Ze wstydem przyznaję, że kiedy usłyszałem tę wiadomość,
poczułem ulgę, bo jedynie jej śmierć mogła zagwarantować, że przez resztę życia, które
nam jeszcze zostało, nie będziemy się nawzajem rozrywać na kawałki.
W hali lotów międzynarodowych słyszałem słowa wypowiadane po bengalsku,
arabsku i w języku tagalog. Mężczyzna udający się do Lagos
719protestował piskliwą, łamaną angielszczyzną przeciwko niesprawiedliwości
British Airways, ponieważ, jak twierdził, jego bagaż z pewnością nie ważył o dwa
kilogramy za dużo. W tym otoczeniu pozbawiony białego fartucha i niebieskiej koszuli
Thomas Stone wyglądał jak nowo przybyły do Stanów obcokrajowiec.
- Wrócisz, Marionie? - zapytał, gdy nadszedł czas pożegnania. Wiedziałem tylko,
że chcę być przy Hemie, kiedy złoży prochy
Shivy między Ghoshem a siostrą Mary Joseph Praise. Zagajnik na tyłach Missing,
nieopodal niewielkiego strumyka, raptem stał się naszym rodzinnym cmentarzem.
Wracałem też po to, by spotkać się z Matroną, z Almaz i Gebrew. Wiedziałem, że moja
obecność przyniesie im odrobinę pociechy. Co dalej? - nad tym się nie zastanawiałem.
- Oczywiście, że wrócę - odparłem. - Nadal mam tu dom, samochód, pracę...
- Uważaj na to, co jesz i pijesz... - powiedział. Na swój sposób prosił mnie, żebym
uważał na dzieło jego rąk.
Czułem się lepiej niż dobrze. Inni pacjenci po przeszczepie musieli zmagać się z
własnym ciałem, które odrzucało ratujący im życie organ. Kortyzon, który musieli
przyjmować, prowadził do zaćmy, cukrzycy, złamań szyjki kości udowej i miał wiele
innych skutków ubocznych. Ja, na szczęście, nie wziąłem ani jednej tabletki tego leku.
Właściwie nie czułem bólu, jeśli nie liczyć ukłuć pod żebrami, które uznałem raczej za
obiecujące, ponieważ były znakiem, że połówka wątroby Shivy rośnie we mnie i
przyzwyczaja się do nowego domu.
- A ty? - Wciąż nie mogłem się zdecydować, jak się do niego zwracać; „Doktorze
Stone" sprawdzało się w szpitalu, ale było do niczego w sytuacjach takich jak ta. - Masz
jeszcze dokąd wracać? - zapytałem z przekąsem, mając na myśli jego pracę; nie widział
Bostonu, odkąd zachorowałem.
Niespieszny uśmiech jedynie pogłębił smutek malujący się na jego twarzy.
Odebrał śmierć Shivy bardzo osobiście, jak gdyby los nie
720zapomniał, że Stone kiedyś próbował zniszczyć Shivę. Jak gdyby teraz,
operując go, dokończył jedynie to, co przed laty zaczął.
Ojciec nie podał mi ręki. Nasz jedyny uścisk po odejściu Shivy miał nam
wystarczyć na całe życie. Pożegnaliśmy się skinieniem głowy.
Hema za to ujęła dłoń Thomasa Stone'a w obydwie dłonie. Ominęło mnie ich
pojednanie przy moim szpitalnym łóżku. Przyglądałem się im jak wścibskie dziecko.
- Thomasie, przestań natychmiast! - powiedziała Hema, besztając go za
melancholijny wyraz twarzy. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, słyszysz? Dałeś z siebie
wszystko swoim synom. Nikt na świecie nie byłby w stanie zrobić tego, co zrobiłeś ty.
Gdyby Ghosh tu był, powiedziałby ci to samo. Byłby z ciebie dumny, powiedziałby: „Rób,
co robisz, bo to ważne". - Raz jeszcze poklepała go po dłoni, a potem puściła ją, odwróciła
się i odeszła.
Później, gdy nasz samolot skręcał nad Queens i kierował się nad otwarte wody,
przeanalizowałem słowa Hemy i znalazłem w nich przeprosiny za to, że przez te
wszystkie lata myślała o nim jak o potworze. Poklepując go po dłoni i odchodząc bez
oglądania się za siebie, uwolniła się.
Samolot Alitalii przeniósł nas do Rzymu. Biuro odpowiedzialne za nasz lot
zapowiedziało, że w związku z jakąś mechaniczną usterką maszyny, która miała nas
zabrać dalej, nastąpi około czternastogo-dzinna przerwa w podróży. Wpadłem na pewien
pomysł. Złapaliśmy z Hemą taksówkę i znowu jechaliśmy autostradą, tyle że tym razem
zmierzaliśmy do centrum Rzymu. Czuliśmy się jak dzieci, które urwały się ze szkoły.
Hemę należało odpowiednio przekonać. Poszliśmy do hotelu pierwszej klasy,
nazywał się Hassler, ponoć najlepszy w Rzymie, tak mi ktoś powiedział. Wielki budynek,
którego okna wychodziły na Schody Hiszpańskie. O zmierzchu na tle czerwonego nieba
odznaczała się widoczna w oddali kopuła Bazyliki św. Piotra na Watykanie.
721Co rano chodziliśmy na krótkie zwiedzanie. Wracaliśmy do hotelu na lunch i
długą popołudniową drzemkę. Wieczorami przemierzaliśmy ulice i alejki u stóp Schodów
Hiszpańskich. Zwykle na końcu zachodziliśmy na kolację do kafejki z ogródkiem.
- Znajome, prawda? - powiedziała Hema. - Te karty dań, napisane na maszynie i
powielone, minestrone i pasta fagioli, kelnerzy w białych koszulach, czarnych spodniach
i białych fartuszkach...
Wiedziałem, co ma na myśli. Wszystko to Włosi zabrali ze sobą do Etiopii, łącznie
z parasolami rozpiętymi nad niedużymi okrągłymi stolikami z blatami z formiki. Twarz
Hemy była tak spokojna jak wówczas, gdy obudziłem się z nieprzytomnego snu i
ujrzałem ją przy swoim łóżku w Matce Bożej.
- Żałuję, że nie ma z nami Ghosha. Spodobałoby mu się tu - powiedziała,
uśmiechając się.
Czwartego ranka pozwoliliśmy recepcjoniście namówić się na indywidualną
wycieczkę z hotelowym przewodnikiem. Co chcemy zobaczyć? Proszę nas zaskoczyć,
odparliśmy. Proszę nas poprowadzić mniej uczęszczanymi ścieżkami. Tam, gdzie nie
trzeba zbyt dużo chodzić ani stać w kolejkach.
Zaczął od Santa Maria delia Vittoria, oddalonego zaledwie o dziesięć minut drogi
od naszego hotelu. Był to przytulny kościół usytuowany przy samej ulicy, tak że
samochody przejeżdżały dosłownie obok wejścia. Wyszukana fasada budynku sprawiała
wrażenie, jakby ktoś ją doczepił do prostego, kamiennego bloku. Przewodnik powiedział,
że kościół wzniesiono około 1624 roku. Początkowo poświęcono go św. Pawłowi, ale
potem zmieniono wezwanie na Maryję Dziewicę. Wnętrze było małe - maleńkie w
porównaniu z Bazyliką św. Piotra -pod niskim sklepieniem znajdowała się krótka nawa.
Z boku korync-kie kolumny wyrastające ze ściany wyznaczały trzy „kaplice", czyli po
prostu wnęki z barierkami przeznaczone do indywidualnej modlitwy i służące jako
miejsca, w których można było zapalić świeczkę. Kiedy
722dotarliśmy do końca nawy, przewodnik skręcił w lewo i pokazał coś dłonią.
- To jest kaplica kardynała Cornaro. Koniecznie chciałem warn to pokazać -
powiedział.
Dopiero po kilku sekundach moje oczy przekazały mózgowi, co widzą, a jeszcze
więcej czasu musiało upłynąć, zanim mózg uwierzył oczom. Błękitna marmurowa rzeźba
unosząca się przede mną niby w powietrzu była dziełem Berniniego, Ekstazą św. Teresy.
Chciałem uciszyć przewodnika i powiedzieć: „Proszę nic nie mówić, ja znam tę rzeźbę".
Ale tak naprawdę znałem przecież tylko zdjęcie z kalendarza, które moja matka
przymocowała do ściany w pomieszczeniu z autoklawem. Reprodukcja musiała tam
wisieć przez dobre trzydzieści lat, zanim w końcu Ghosh zdjął ją ze ściany i oprawił dla
mnie, żeby zapobiec dalszemu niszczeniu. Obrazek był dla mnie całym światem, mimo to
nigdy nie widziałem dla niego miejsca na ścianie mojego amerykańskiego mieszkania,
gdzie wyglądałby jak najtańsze z tanich turystyczne świecidełko. Zabrałem go ze sobą w
tę podróż, planując umieszczenie go tam, gdzie jego miejsce: na ścianie w pomieszczeniu
z autoklawem.
Spojrzałem na Hemę. Promieniała. Zrozumiała. Jakaż opatrzność zaprowadziła
nas w to miejsce? Bez wątpienia Ghosh zamanifestował nam swoją obecność, ponieważ
był człowiekiem, którego należałoby podejrzewać o wiedzę, że Ekstaza św. Teresy
Berniniego znajduje się raptem kilka minut drogi od naszego hotelu, nawet jeśli Ghosh
nigdy nie był w Rzymie. To on nas tu doprowadził, byśmy stanęli w tym miejscu, ale nie
po to, żeby podziwiać marmurową św. Teresę od Jezusa, lecz by ujrzeć siostrę Mary
Joseph Praise we własnej osobie - tym była dla mnie postać świętej. „Przybyłem, matko".
Zapaliliśmy świece. Hema uklękła, a płomień rzucał na jej twarz migotliwą
poświatę. Usta poruszały się. Wierzyła we wszelkie bóstwa, w reinkarnację i zarazem
wskrzeszenie - nie widziała tu żadnej
723sprzeczności. Podziwiałem jej wiarę, brak poczucia skrępowania - oto bowiem
hinduska kobieta zapala w katolickim kościele świeczkę dla karmelickiej zakonnicy.
Przyklęknąłem obok niej. Zwróciłem się do Boga, do siostry Mary Joseph Praise,
do Shivy i do Ghosha - do wszystkich bytów, jakie nosiłem w sobie, zarówno cieleśnie,
jak i duchowo. „Dziękuję, że pozwoliliście mi żyć i że pozwoliliście mi ujrzeć ten
marmurowy cud". Poczułem ogromny spokój i odniosłem wrażenie, że przybywając do
tego miejsca, domykam pewne koło. Obieg został zamknięty, prąd płynie, mogę
odpocząć. Jeżeli „ekstaza" oznacza raptowne wniknięcie tego, co święte, do tego, co
zwyczajne, to właśnie jej doświadczyłem.
Moja matka przemówiła.
Nie wiedziałem jeszcze, że miała mi do powiedzenia coś więcej.Rozdział 54
Ogniska domowe
Wylądowaliśmy o zmierzchu. Nie było mnie w Addis Abebie siedem lat. Białe
budynki Missing wydawały się zaokrąglone na rogach, zniszczone, jakby odkryto je
podczas wykopalisk, ale zapomniano odrestaurować.
Kiedy taksówka dotarła na wysokość szopy Shivy, poprosiłem kierowcę, żeby się
zatrzymał. Hemie kazałem jechać dalej, sam wolałem się przejść.
Gdy samochód ruszył, stanąłem i nasłuchiwałem. Suchy szelest liści przypominał
odgłos przesiewanych dziecięcą rączką monet. Już nie kojarzył mi się z zagrożeniem.
Odnalazłem wyszczerbienie w krawężniku, które zatrzymało motor, ale nie jego
kierowcę. Powiodłem wzrokiem w dół, ku drzewom i cieniom, gdzie spadł. Miejsce nie
przyprawiało mnie już o ciarki. Duchy zniknęły; doczekały się swojego zadośćuczynienia.
Nie miałem już niczego w zanadrzu - i nie miałem się czego bać. Spojrzałem ponad
koronami drzew na rozciągające się niżej miasto. Niebo było niczym płótno szalonego
malarza, jak gdyby w połowie dzieła artysta postanowił zrezygnować z lazurowego błęki-
tu i chlapnął tu i ówdzie ochrą, karmazynem i czernią. Miasto płonęło
725światłami, mieniło się, choć tu i tam spowijały je warstwy gęstej mgły, jak dym
setek małych bitew, która zasłaniała widok.
Ruszyłem pod górę w kierunku domu, budząc po drodze tysiące wspomnień
naszych wspólnych z Shiva wyścigów na kolację, powrotów ze szkoły we trójkę z Genet, z
książkami pod pachą, Zemuiego prowadzącego motocykl i wjeżdżającego na luzie
ostatnie sto metrów. Widziałem postacie zbite w grupkę wokół taksówki i Hemy.
Matrona, Gebrew i Almaz, trzy cienie na tle gasnącego żaru nieba, odłączyli się od
pojazdu i czekali na mnie.
Trzy dni później Matrona wezwała mnie do ambulatorium. Młoda dziewczyna z
raną brzucha spowodowaną przez rogi byka wykrwawiała się na naszych oczach.
Umarłaby, gdybyśmy odesłali ją gdzie indziej. Natychmiast zabrałem ją do sali
operacyjnej numer trzy i zlokalizowałem miejsce krwawienia. To, co zrobiłem później -
usunięcie zniszczonego odcinka jelita, wypłukanie jamy brzusznej, wykonanie kolostomii
- było czystą rutyną, ale wpływ tych czynności na mnie okazał się daleki od zwyczajności.
Poczułem, że stoję na świętej ziemi, w tym samym miejscu, które przede mną zajmowali
ze skalpelem w ręku Thomas Stone, Ghosh i Shiva. Pod koniec operacji, gdy miałem się
już odwrócić i wyjść, podniosłem wzrok i ujrzałem Shivę na szkle oddzielającym salę
operacyjną numer trzy od jej nowiuteńkiej koleżanki, sali operacyjnej numer cztery.
Zabrakło mi tchu. Przypomniałem sobie pierwsze słowa Shivy, które wypowiedział po
latach milczenia w reakcji na śmierć szczeniąt Koochooloo: „A czy ty byś zapomniała,
gdyby ktoś zabił mnie albo Mariona?".
„Nie, Shivo, nigdy cię nie zapomnimy", powiedziałem do własnego odbicia.
Mówiąc to, chyba zadecydowałem o swojej przyszłości.
Pośród rzeczy osobistych, jakie znalazłem w pokoju Shivy, odkryłem kluczyk na
breloczku w kształcie Konga. W szopie trafiłem na dziwnie wyglądający motocykl z
jasnoczerwonymi, przysadzistymi
726błotnikami, czerwonym bakiem obłym jak łza, kierownicą, którą w Ameryce
nazwaliby „ape hangers", i wspaniale chromowanymi obręczami kół. Hema powiedziała,
że przed kilkoma laty Shiva kupił od kogoś ten motor i cały czas przy nim grzebał.
Dodała, że jeździł nim wyłącznie późną nocą, kiedy na ulicach nie było już ruchu.
Przypominający wymię silnik wyglądał bardzo znajomo, a kiedy uruchomiłem go
rozrusznikiem nożnym, charakterystyczny niski pomruk zdradził prawdziwą tożsamość
maszyny.
Operowałem planowo trzy dni w tygodniu. Kiedy data ważności mojego biletu
powrotnego do Nowego Jorku była bliska wygaśnięcia, nie przejąłem się i nic z tym nie
zrobiłem.
Wątroba Shivy rok za rokiem coraz doskonalej funkcjonowała w moim
organizmie. Zapewne pomagały jej w tym zastrzyki z immu-noglobuliny przeciw
wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. Wirusy udało się uśpić tak skutecznie, że testy
nie określały mnie nawet jako nosiciela, co oznaczało, że nie mogłem nikogo zarazić.
Matrona upierała się, że to cud, a mnie nie wypadało się z tym nie zgodzić.
Był rok 1991, pięć lat po moim powrocie. Stałem przy bramie Missing jak kiedyś,
gdy byłem dzieckiem, i przyglądałem się, jak siły Ludowego Frontu Wyzwolenia Tigraju i
inni bojownicy o wolność napływają do miasta. Mieli na sobie takie same praktyczne
koszule, szorty i sandały, jakie widziałem u erytrejskich partyzantów, pasy na naboje
przecinały ich piersi, w rękach nieśli karabiny. Nie maszerowali w żadnym formalnym
szyku, a jednak na ich twarzach widać było dyscyplinę i pewność siebie ludzi walczących
za sprawę. Nie było szabrowania ani chaosu. Jedynego aktu grabieży dokonał „towarzysz
dożywotni prezydent", który opróżnił skarb państwa i zwiał do Zimbabwe, gdzie jego
kumpel szabrownik Mugabe udzielił mu schronienia. Mengystu był postacią powszechnie
pogardzaną, zakałą narodu, człowiekiem, o którym po dziś dzień trudno powiedzieć
cokolwiek dobrego. Almaz stwierdziła, że dusze wszystkich ludzi, których zamordował,
zebrały się na stadionie i czekają, by wydać mu przyjęcie, gdy będzie szedł do piekła.
727Co wieczór przed pójściem spać zaglądałem do Matrony. Stała się trzęsącą się,
zgarbioną ciężarem lat kobietą, ale starość nie zniszczyła w niej radości życia. Zwykliśmy
wypijać przed snem kubek kakao. W tle na małym gramofonie, który kupiłem specjalnie
dla niej, obracała się jedyna płyta w jej kolekcji: Bach. Nigdy jej się nie znudziła Gloria.
Zawsze przywodziła mi na myśl Matronę.
Kiedy tak z nią siadywałem, posyłała mi spojrzenie i uśmiechała się pod nosem,
jak gdyby od zawsze wiedziała, że wrócę do kraju, którego niegdyś się wyrzekłem.
Matrona pragnęła, aby Bóg wezwał ją do siebie podczas modlitwy lub we śnie, i Bóg
posłuchał. Stało się to w 1991 roku, kilka miesięcy po ucieczce „dożywotniego
prezydenta". Znalazłem ją siedzącą w fotelu. Płyta na gramofonie wciąż się obracała.
Jeszcze tydzień wcześniej nadzorowała sadzenie nowej odmiany, Rosa rubi-ginosa
Shiva, oficjalnie zarejestrowanej przez Royal Society. Miałem wrażenie, że na jej pogrzeb
stawiło się całe miasto, wszyscy biedni i bogaci stolicy. Almaz powiedziała, że wzdłuż
drogi Matrony do nieba stoją rzędem dusze wdzięczne siostrze przełożonej i że w raju jej
tron wypada zaraz obok siostry Mary Joseph Praise.
Gebrew i Almaz przeszli na emeryturę i zajęli nowe wygodne kwatery
wybudowane dla nich na terenie Missing. Mogli spędzać czas, jak tylko sobie zamarzyli.
Chyba nie powinienem być zdziwiony, że obydwoje wybrali post i modlitwę.
Instytut Chirurgii Przetoki imienia Shivy Stone'a, z Hemą jako tytularną szefową,
rozrastał się i pęczniał, podobnie jak jego fundusze. Hema każdego dnia intensywnie
pracowała, a pełni zapału młodzi lekarze ginekolodzy z całego kraju, ale też z innych
państw Afryki, przybywali, by uczyć się i kontynuować dzieło założyciela instytutu. Star-
sza praktykantka, do której pokoju przed laty zawiódł mnie los, pod okiem Shivy
przemieniła się w sprawną asystentkę, zaś teraz, ośmielona zachętą Hemy, sama została
pewnym siebie chirurgiem, doskonale przygotowanym do mrówczego trudu
przekazywania wiedzy młodym
728lekarzom, którzy przyjechali do instytutu, by opanować umiejętność leczenia
jednej tylko przypadłości. Wierciłem jej dziurę w brzuchu, żeby poznać jej prawdziwe
imię i w końcu niechętnie zdradziła mi, że nazywa się Naeema. Nigdy nie używała tego
imienia, ponieważ nawet dla siebie samej stała się starszą praktykantką.
Przeglądając papiery Matrony, odkryłem, że anonimowym sponsorem, który
hojnie opłacał pracę Shivy przez tyle lat, był nie kto inny jak sam Thomas Stone. Obecnie
aktywnie namawiał innych darczyńców i fundacje do wspierania Missing.
Musiałem zaczekać aż do roku 2004, aby wiadomość siostry Mary Joseph Praise
wreszcie do mnie dotarła. Stało się to niedługo po Nowym Roku według zachodniego
kalendarza, gdy mimoza otaczająca budynek ambulatorium zakwitła na żółto i fioletowo,
a Missing przepełniła woń wanilii.
Między jedną operacją a drugą poszedłem do pomieszczenia z autoklawem.
Oprawiona reprodukcja Ekstazy św. Teresy Berniniego wyglądała na lekko
przekrzywioną. Poprawiając ją, odkryłem, że hak jest obluzowany. Kiedy zdjąłem ramkę,
żeby go lepiej umocować, zauważyłem, że gruby papier pod spodem obrazka odkleił się w
jednym rogu. Ze względu na autoklaw w pomieszczeniu panowała wilgoć i wyglądało na
to, że to ona osłabiła klej. Próbując z powrotem przy-kleić odstający róg, zobaczyłem
cienki jak gaza papier listowy złożony i wciśnięty pod spód obrazka. Przebijały z niego
zapisane niebieskim atramentem linijki.
Ostrożnie wyjąłem go ze środka.
Opadłem na krzesło. Nigdy nie trzęsą mi się ręce, ale z jakiegoś powodu ta
delikatna karteczka drżała w mojej dłoni jak liść osiki.
Upływ czasu odbarwił papier, uczynił go niemal przezroczystym, tak że bałem się,
by przy byle ruchu nie obrócił się w pył. Podobnie jak Ghosh musiałem teraz
zadecydować, czy przeczytam prywatną korespondencję przeznaczoną dla innej osoby.
Byłem pewien, że trzymam
729w rękach list napisany przez matkę tuż przed moimi narodzinami. List, który
następnie trafił do rąk Ghosha. Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, stał się moją
własnością. Zawiozłem go do Ameryki, a potem przywiozłem z powrotem. Przez
dwadzieścia pięć lat nie zdawałem sobie sprawy, że go mam. Do dziś. „Kiedy przyjdziesz,
mamo?", pytałem jako mały chłopiec, wznosząc oczy ku obrazkowi. Dziś wreszcie do
mnie przyszła.Rozdział 55
Po płód
19 września
Drogi Thomasie!
Zeszłej nocy Bóg powiedział mi, że muszę wyznać ci coś, z czego nie spo-
wiadałam się przed nikim, nawet przed samym Panem Bogiem. Przed łaty, będąc w
Adenie, odwróciłam się od Boga, tak jak On odwrócił się ode mnie. Przydarzyło misie
tam coś, co nie powinno się przydarzyć żadnej kobiecie. Nie byłam w stanie wybaczyć
mężczyźnie, który mnie skrzywdził. Nie potrafiłam wybaczyć Bogu. Śmierć byłaby
losem lepszym niż to, przez co tam przeszłam. Ale dotarłam tutaj, do Missing.
Przybyłam w stroju zakonnicy, ażeby ukryć mą gorycz i wstyd przed światem.
Pisze Jeremiasz: „Serce jest zdradliwsze niż wszystko inne i niepoprawne -któż je
zgłębi?"*. Przybyłam do Etiopii w zdradzie.
Lecz praca mnie odmieniła. Asystowałabym ci do ostatniego tchnienia. Ale cóż,
teraz znowu wszystko się zmieniło.
Jr 17,9.
731Przed kilkoma miesiącami zachowywałeś się jak człowiek opętany, a ja
starałam się przynieść ci pociechę. Teraz noszę w sobie dziecko. Nie obwiniaj o to
siebie.
Niełatwo mi było ukrywać swoje ciało przed Matroną i innymi. Wiele razy
rozważałam, jak by ci wszystko powiedzieć, ale nigdy nie umiałam zebrać się w sobie.
Boję się. Mój czas się kończy. Wczoraj wieczorem dziecko zaczęło się gwałtownie
poruszać. Pomyślałam: „A jeśli Thomas chciałby, żebym została?". Nie powinnam
odchodzić tak, jak tu przyszłam - do Missing i do ciebie, w przebraniu i w zdradzie. Oto
powód, dla którego piszę.
Muszę uciec z Missing, aby nie musiało się mnie wstydzić, tak jak kiedyś
uciekłam do niego, chcąc ukryć własny wstyd. Jeżeli przyjdziesz do mnie po tym, jak
dostaniesz ten list, będę wiedziała, że pragniesz, bym z tobą była. Cokolwiek zrobisz,
moja miłość się nie zmieni.
Mary
Wykonanie ostatniej tego dnia rutynowej operacji - wagotomii i zespolenia
żołądkowo-jelitowego przy wrzodzie dwunastnicy - wymagało od mnie ogromnej
koncentracji i opanowania, by myślami być przy leżącym na stole pacjencie. Po
wszystkim, ściskając w dłoni list, poszedłem do swojej kwatery. Miałem wrażenie,
jakbym szedł tą ścieżką po raz pierwszy.
Kochała go. Kochała go tak bardzo, że uciekła do niego z Adenu. Ślady krwi, z
jakimi stanęła na progu Missing powiedziały mi to, czego ona nie umiała napisać.
Przyszła do lekarza - mężczyzny - człowieka, którego poznała na statku podczas podróży
z Indii. A potem, choć minęły lata, kochała go tak bardzo, że gotowa była go zostawić. W
ostatniej chwili postanowiła napisać list i wszystko mu wyznać. I czekała, czy przyjdzie
do niej, czy też nie.
Thomas Stone przyszedł. Bez wątpienia zauważyła jego przyjście. To, że ją
podniósł, biegł z nią, niósł ją, zalewając jej twarz własnymi łzami, zinterpretowała jako
wyraz jego miłości. Ale Thomas Stone nie przyszedł do niej z powodu listu, bo go nie
dostał. Przyszedł, ponieważ
732w głębi duszy wiedział, co zrobił, i wiedział, co musi zrobić - w głębi duszy
wiedział, co czuł.
Wyobraziłem sobie Ghosha wchodzącego do kwatery Thomasa Stone'a wkrótce po
śmierci mojej matki. Szukał go. Prawdopodobnie zobaczył na jego biurku nowy
podręcznik i zakładkę, a także, najpewniej położony w widocznym miejscu, list. Thomas
Stone nie zobaczył książki ani nie dostał listu, ponieważ przespał wcześniejszą noc na
szezlon-gu w biurze Missing, jak zresztą miał w zwyczaju, a potem, po śmierci mojej
matki, nie wrócił już do kwatery. Dlaczego Ghosh zwyczajnie nie przesłał listu
Thomasowi Stone'owi pocztą? Thomas nie dawał znaku życia, nie pisał, Ghosh nie znał
zatem jego adresu. Ale potem, gdy mijały lata, Ghosh być może dowiedział się o miejscu
pobytu Stone'a. Eli Harris w każdym razie znał je przez cały czas. Lecz być może Ghosha
bolało już wtedy długie milczenie Stone'a, nieme życzenie zapomnienia o dawnym
przyjacielu, powierzenie mu opieki nad dziećmi, chęć ucieczki przed przeszłością. Ghosh
zastanawiał się, jak Stone zareaguje na list, i doszedł do wniosku, że wysyłając go, wcale
się Thomasowi nie przysłuży. List mógł przyczynić się do kolejnego załamania albo,
czego Hema zawsze się obawiała, Stone mógł wrócić, by domagać się prawa do dzieci.
Istniała też możliwość, że Thomas Stone nie zrozumiałby - lub nie uwierzył - w to, co było
napisane w liście.
Później, gdy śmierć zapukała do drzwi Ghosha, zaczęło ciążyć mu sumienie
posiadacza-strażnika listu. A jeżeli jego treść zdolna byłaby ocalić Stone'a, ukoić jego
zbolałe serce? Może, poniewczasie, zrobiłby coś dobrego dla synów? Do tej pory wszelka
uraza Ghosha do Stone'a, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją żywił, zniknęła.
Ostatecznie Ghosh postanowił przekazać podręcznik i zakładkę Shivie, mnie zaś
list, tyle że ukryty. Nie mogłem się nadziwić dale-kowzroczności umierającego człowieka,
który schował list w ramce obrazka. Pozostawił sprawy w rękach losu - jak to Ghosh!
Skąd wiedział, kiedy odnajdę Stone'a? Albo kiedy znajdę list? Kiedy, jeśli w ogóle, bym go
znalazł, to czy oddałbym go adresatowi? Ghosh zaufał mi
733w kwestii wyboru. To też jest miłość. Nie żył od ponad ćwierćwiecza, a nadal
uczył mnie, co to znaczy zaufanie wynikające z prawdziwej miłości.
- Shivo - powiedziałem, podnosząc wzrok ku niebu, na którym gwiazdy
rozgrzewały się do nocnego pokazu. Przypomniałem sobie noc, gdy w pośpiechu
opuszczałem Missing, a Shiva wcisnął mi do ręki książkę naszego ojca - Skutecznego
chirurga - razem z zakładką. Te kilka słów nakreślonych na zakładce ręką mojej matki
stanowiły dla nas jedyną informację, że list istnieje.
Wiele lat temu, rozmawiając z nim przez telefon, zapytałem go:
- Shivo, dlaczego dałeś mi tę książkę? Nie wiedział.
- Chciałem, żebyś ją miał - brzmiało jego wyjaśnienie. Naszymi czynami, i
zaniedbaniami, wprawiamy świat w ruch,
świadomie lub nie.
Dotarłszy do kwatery, usiadłem i rozłożyłem list na kolanach. Drżącymi dłońmi
wykręciłem numer telefonu Thomasa Stone'a. Mój ojciec, emerytowany profesor, miał
już dobrze po osiemdziesiątce. Deepak twierdził, że choć staruszka wzrok zawodzi, palce
nadal ma tak precyzyjne, że mógłby operować w zupełnych ciemnościach. Dziś rzadko
już operował, za to chętnie asystował. Niegdyś znany ze Skutecznego chirurga: krótkiego
kursu operowania w tropikach, obecnie cieszył się sławą chirurga pioniera, autora
przełomu w transplantologii. Ja natomiast byłem żywym przykładem na skuteczność
operacji; śmierć Shi-vy świadczyła o związanym z nią ryzyku. Chirurdzy na całym świecie
nauczyli się procedury Stone'a, dzięki czemu rodzice pragnący oddać część własnej
wątroby dziecku, które urodziło się z wadą przewodów żółciowych, zyskali możliwość
uratowania swojej pociechy.
W słuchawce usłyszałem szept próżni otulającej ziemię, a potem wyłaniający się z
eteru dźwięk dzwoniącego w oddali dzwonka, jego
734piskliwe wezwanie, ożywione i skuteczne, zupełnie inne od niefrasobliwych,
analogowych klików i staroświeckiego dzwonienia, które rozlegało się, gdy wykręcałem
numer kogoś w Addis Abebie. Wyobraziłem sobie tryl aparatu i jego echo w mieszkaniu,
które odwiedziłem tylko raz i które zostawiłem otwarte jak puszkę sardynek po to, aby
Thomas Stone dowiedział się, że syn pojawił się w jego życiu.
Pomyślałem o mojej matce piszącej list, całym jej życiu zredukowanym do jednej
strony pergaminu. Zaniosła list (a razem z nim książkę i zakładkę) prawdopodobnie
późnym popołudniem, gdy zaczęły się bóle. Nocą jej stan się pogorszył, powoli zapadała
w bolesne otępienie, by następnego dnia umrzeć. Ale wcześniej przyszedł do niej Thomas
Stone. To był znak, na jaki czekała. Postąpił, jak należało, choć przez kolejne pół wieku
nie zdawał sobie z tego sprawy.
Thomas Stone odebrał po pierwszym dzwonku. Ciekawiło mnie, czy nie spał, bo
przecież w Bostonie był akurat środek nocy.
-Tak?
Jego głos zabrzmiał rzeczowo i czujnie, jakby spodziewał się tego najścia, jak
gdyby był gotów na wiadomość o urazie lub wylewie i możliwości pobrania organów albo
na informację o dziecku, jednym na dziesięć tysięcy, które urodziło się z atrezją dróg
żółciowych i które bez przeszczepu wątroby umrze. Głos, który usłyszałem, należał do
człowieka gotowego wykorzystać wszystkie umiejętności i doświadczenie swoich
dziewięciu palców, aby nieść ratunek innemu człowiekowi, i gotowego przekazać tę
spuściznę kolejnemu pokoleniu stażystów i rezydentów - po to się bowiem urodził i
niczego innego nie potrafił robić.
- Stone przy telefonie - odezwał się. Jego głos zabrzmiał tak blisko, jak gdyby był
tutaj ze mną, jak gdyby nic, ale to nic nie dzieliło naszych światów.Podziękowania
Moja książka to fikcja, a wszystkie występujące w niej osoby, podobnie jak sam
szpital Missing, stanowią produkt mojej wyobraźni. Niektóre postacie historyczne, takie
jak cesarz Hajle Syllasje i dyktator Mengystu, istniały naprawdę. Próba zamachu stanu w
Etiopii rzeczywiście miała miejsce, tyle że pięć lat przed opisywanym przeze mnie
puczem. Postaci pułkownika i jego brata dość swobodnie czerpią z biografii prawdziwych
przywódców przewrotu. Szczegóły ich pojmania, a także słowa wypowiedziane przez
pułkownika podczas procesu i przed śmiercią przez powieszenie pochodzą z
opublikowanych relacji, zwłaszcza książek: Ethiopia: A New Political History Richarda
Greenfielda, Ethiopia at Bay: A Personal Account of the Haile Selassie Years Johna H.
Spencera, dzieł historycznych Richarda Pankhursta oraz Revolutionary Ethiopia: From
Empire to People's Republic Edmonda J. Kellera. Wybitny lekarz nazwiskiem John
Melly w istocie zmarł postrzelony przez szabrownika, ale cała jego rozmowa z Matroną
została wymyślona. Ibis i inne bary to moja własna inwencja. Szkołę Loomis Town &
Country wymyśliłem, a wszelkie jej podobieństwo do mojej wspaniałej szkoły (w której
Mr. Robbs i Mr. Thames uparcie zachęcali mnie do pisania) jest niezamierzone.
Następujące źródła, książki i ludzie okazali mi bezcenną pomoc. Inspirację dla
sceny porodu i słów „biała zamartwica" oraz „w ciemnościach łona naszej matki"
zaczerpnąłem z cudownych wspomnień
736nieżyjącego już doskonałego egipskiego położnika i chirurga, specjalisty od
leczenia przetok pęcherzowo-pochwowych, Najlba Mahfuza pod tytułem The Life of an
Egyptian Doctor, podobnie zresztą jak pomysł na miedzianą wanienkę. Eseje Nergesh
Tejani, opowiadające o jej afrykańskich doświadczeniach z obracaniem płodu w brzuchu
matki i z leczeniem przetok, jak również nasza prywatna korespondencja, też okazały się
niebywale pomocne. Zajrzałem do wydanych drukiem dzieł doktora Reginalda Hamlina i
doktor Catherine Hamlin, pionierów w dziedzinie operacji przetoki. Będąc studentem,
często widywałem tę doktorską parę i dobrze znałem ich dokonania. Niedawno miałem
okazję odwiedzić ich Szpital nad Rzeką (Hospital by the River jest przy okazji tytułem
przepięknych wspomnień Catherine Hamlin). Opisani w mojej książce chirurdzy
zajmujący się przetoką nie mają w każdym razie nic wspólnego z Hamlinami. Nieżyjący
sir Ian Hill faktycznie był dziekanem szkoły medycznej i jeśli w książce używam jego
nazwiska, a także nazwiska Braithwaite, jest to wyłącznie rodzaj hołdu dla tych dwóch
lekarzy, którzy otworzyli przede mną drzwi. Próby porwania samolotów Ethiopian
Airlines miały miejsce w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jedna z niedoszłych
porywaczek była moją starszą koleżanką z uczelni; ona i jej wspólnicy zginęli podczas
akcji. Obecny premier Etiopii, Meles Zenawi, studiował na tej samej uczelni medycznej
co ja, tyle że rok niżej. Wstąpił do partyzantki i ostatecznie poprowadził oddziały, które
obaliły rządu Mengystu. Heroizm służb bezpieczeństwa i niebywałe umiejętności pilotów
to najprawdziwsza prawda. Linie lotnicze Ethiopian Airlines są moim zdaniem
najbezpieczniejszymi i najlepszymi liniami międzynarodowymi, jakimi zdarzyło mi się
latać; obsługa na pokładzie świeci przykładem gościnności i gorliwości. Badania nad
przenoszonym przez wszy durem powrotnym prowadzili nieżyjący już Peter Perine i
Charles Leithead; studiując, miałem przyjemność asystować obydwu podczas ich pracy z
pacjentami.
Szukając informacji na temat św. Teresy od Jezusa, a także poszukując opisu
rzeźby Berniniego, sięgnąłem do pozycji Teresa of Avila:
737The Progress of a Soul Cathleen Medwick. Nawet obejrzawszy oryginał rzeźby
w Rzymie, stwierdzam, że opis Medwick jest wyjątkowo trafny. Cytowane przeze mnie
słowa św. Teresy, podobnie jak rozważania na temat wiary i łaski, jak również pomysł, by
na łożu śmierci siostra Mary Joseph Praise odmawiała „Miserere mei", Deus, oraz
pomysł na niewytłumaczalny, słodki zapach śmierci są efektem inspiracji opowieścią
Medwick o życiu św. Teresy od Jezusa. „Niebiańskie gruchanie" to H.M. Stutfield
cytowany w książce Medwick.
Słowa „zawdzięczam ci widok poranka" są słowami W.S. Merwina pochodzącymi z
wiersza To the Surgeon Kevin Lin, który po raz pierwszy ukazał się drukiem w „New
Yorkerze". Wydruk wiersza w limitowanym nakładzie przygotowany przez Carolee
Campbell z Ninja Press i podpisany własnoręcznie przez Williama Merwina, wisi w moim
biurze. Winien jestem ogromny dług wdzięczności lekarzowi, pisarzowi i mojemu
przyjacielowi Ethanowi Caninowi za to, że zaprosił mnie na Sun Valley Writers Festival i
poznał z Revą Tooley i innymi wybitnymi ludźmi, którzy odwiedzają to miejsce.
Słowa „nos ostry jak pióro" pochodzą z drugiego aktu Króla Henryka V* i
stanowią wyraz mojego przekonania, że Szekspir poczynił w tym miejscu niezwykle
przenikliwą kliniczną obserwację, co też opisałem w moim artykule The Typhoid State
Revisited w „The American Journal of Medicine" (nr 79/1985, s. 370).
Swoje wrażenia z wizyty w Adenie i wspomnienia związane z żuciem czatu
uzupełniłem o inspirację wyrazistymi opisami zawartymi we wspaniałej książce Erica
Hansena Motoring with Mohammed: ]ourneys to Yemen and the Red Sea, jak również
w Eating the Flowers of Paradise: One Man's Journey Through Ethiopia and Yemen
Kevina Rushby'ego.
Obraz kobiety z piecykiem na węgiel drzewny na głowie i pomysł transportowania
ludzi taczką pochodzą z książki Hansena.
* William Szekspir, Król Henryk V, prze). Leon Ulrich, w: Kroniki, PIW,
Warszawa 1973, s. 458.
738Informacje na temat włoskiej okupacji, opis Aweyde, jak również wiadomości
o przeróżnych aspektach włosko-etiopskiego konfliktu, łącznie z dążeniem Włochów do
zwycięstwa za wszelką cenę - qualsia-si mezzo - znalazłem w świetnej książce Paula
Theroux Dark Star Safari: Overland from Cairo to Capetown, a także w wielu innych
źródłach.
„Zwarła ramiona, widząc brzydotę..." to parafraza wiersza Jame-sa Merrilla
Charles on Fire: „»Pozbawiony umysłowych i duchowych / Wartości, człowieku,
zapadasz się«. Jesteś niczym, poza / Zwartymi ramionami w obliczu swojej brzydoty".
Bliss Carnochan pokazał mi wczesne wydanie swojej książki Golden Legends:
Images of Abyssinia, Samuel Johnson to Bob Marley i pomógł zrozumieć, jak
kształtowało się postrzeganie Etiopii przez kulturę Zachodu.
Zarówno ja, jak i inni studenci medycyny na uczelniach Brytyjskiej Wspólnoty
Narodów zawsze podziwialiśmy Bailey and Love's Short Practice of Surgery; pomysł
fikcyjnego podręcznika Stone'a opiera się właśnie na Baileyu i Lovie i stamtąd też
pochodzi historia o wombacie i wyrostku. Jako student byłem pod wrażeniem fotografii
Baileya i jego dziewięciu palców - poza tą jedną cechą postać Stone'a nie ma z Ha-
miltonem Baileyem, który, zanim przeszedł na emeryturę, wykładał wyłącznie na
uczelniach w Anglii, nic wspólnego.
„Tym, co najczęściej wykańcza pacjenta, jest drugi błąd popełniony przy próbie
naprawienia pierwszego" i „Błędy bogatych zasypuje się pieniędzmi, błędy chirurgów -
ziemią" zaczerpnąłem z Aforyzmów i cytatów dla chirurga Moshe Scheina*. Za te i
wiele innych chirurgicznych sentencji wdzięczny jestem Moshemu, nieszablonowemu
chirurgowi, genialnemu nauczycielowi, autorowi kilku wspaniałych podręczników
chirurgii, eseiście i przyjacielowi. Moshe nie tylko zapoznał się ze wstępnym szkicem
mojej książki, ale też wprowadził mnie do
* Aforyzmy i cytaty dla chirurga, zebra! i opracował Moshe Schein, przeł.
Grzegorz Grąt-kowski, MediPage, Warszawa 2009. Pierwszy z aforyzmów znajduje się na
s. 79, drugi na 57.
739społeczności chirurgów SURGINET. Rozkoszowałem się, uczyłem i
pożyczałem pomysły z ich wywodów, zwłaszcza na temat szczegółów wazektomii, które
okazały się pretekstem do godnych uwiecznienia rozważań. Karen Kwong podzieliła się
ze mną swoimi doświadczeniami (ale też doświadczeniami swojego męża Marty'ego)
chirurga urazowego i była uważnym czytelnikiem rękopisu książki, zarówno w
początkowej fazie jej pisania, jaki pod koniec. Jej długie, przemyślane e-maile okazały się
wręcz nieocenione; nie umiem dostatecznie wyrazić mojego dla niej podziwu i
wdzięczności. Dziękuję również Edowi Salzteinowi, Jackowi Peacockowi, Stuartowi
Levitzowi i Franzowi Theardowi. Poznałem Thomasa Starzla, kiedy byłem szefem
rezydentów w Tennessee, później zaś odnowiłem naszą znajomość. To prawdziwy
chirurg pomiędzy chirurgami, a jego pionierskie dokonania na polu przeszczepu wątroby
nie są fikcją literacką; wspominając o nim w książce, chcę oddać mu hołd. Thomas Stone
to fikcyjna, współczesna mu postać. Francisco Cigarroa, prezes University of Texas
Health Science Center w San Antonio, był na tyle uprzejmy, bo pozwolić mi na
podejrzenie, jak wykonuje transplantację wątroby u dziecka. Wybitna grupa specjalistów
z San Antonio, na czele z Glennem Halffem, która przeprowadza przeszczepy tak, jakby
to była zupełnie rutynowa operacja, stanowi część spuścizny Starzla; do niedawna zresztą
można było bez obawy przed popełnieniem gafy powiedzieć, że każdy lekarz dokonujący
w Ameryce przeszczepu wątroby został przeszkolony przez Starzla lub kogoś, kto u niego
praktykował.
„Narodziny, Kopulacja i Śmierć - gdy spojrzysz trzeźwo, nie ma nic więcej...
Urodziłem się i raz mi wystarczy" to częściowy cytat z wiersza Sweeney Agonistes T.S.
Eliota*.
„Nie tylko nasze uczynki, lecz również nasze zaniedbania stają się naszym
przeznaczeniem" to fragment z The King and the Corpse Heinri-cha Zimmera w
opracowaniu Josepha Campbella.
* T.S. Eliot, Poezje, przeł. Michał Sprusiński, Wydawnictwo Literackie, Kraków
1978, s. 145.
740„Dawno temu chrześcijanie z Abisynii widzieli w dżumie skuteczny i boski
środek osiągnięcia nieśmiertelności" pochodzi z Dżumy Camusa.
Nieżyjącemu Ryszardowi Kapuścińskiemu jestem ogromnie wdzięczny za opis
miasta i kraju, który - jak sądziłem - tak dobrze znam. Szczegóły dworu cesarza, opisy
pałacu, metody finansowania placówek zdrowia, postaci Amharów, eskorta motocykli,
minister pióra, intrygi pałacowe - to coś, o czym większość obywateli wiedziała, a czasem
nawet widziała na własne oczy, lecz talent Kapuścińskiego objawił się w tym, że on, będąc
człowiekiem z zewnątrz, sprawił, iż wszystko to stało się dla nas bardziej widoczne, a
udało mu się to dzięki wybitnej książce Cesarz.
„Wąż, choć ze splotów złożony, wciąż na tyle proste ma ciało, by do jamy wślizgnąć
się bez trudu" to parafraza jednego z wierszy bhakti w zbiorku Speaking of Siva pod
redakcją nieżyjącego A.K. Ramanujama.
Za informacje na temat karmelitanek pragnę podziękować Fredowi de Sam Lazaro
i Eliamowi Rao, a także niezrównanej siostrze Maude.
0 ile wiem, w Egmore nie istnieje zakon karmelitanek.
Szczegóły dotyczące Rock of East Africa, AFRS Asmara, znajdują się na
www.kagnewstation.com.
Za pomoc przy scenach ucieczki z Asmary dziękuję Nayneshowi Kamani, który
uczył się ze mną w szkole medycznej na starszym roku i który pokonał tę heroiczną trasę,
jaką opisuję; przeczytał rękopis
1 naniósł wiele własnych poprawek i uwag. Duży wpływ miała na mnie wspaniała
powieść Thomasa Kenneally'ego To Asmara zawierająca obserwacje dotyczące obozów
partyzantki erytrejskiej, które Kenneally najprawdopodobniej odwiedził; autor jest
orędownikiem erytrejskiej sprawy. Chciałbym w tym miejscu nadmienić, że takimi
samymi uczuciami darzę zarówno Etiopię, jak i Erytreę, i mam drogich mi przyjaciół w
obydwu tych miejscach.
Słowa „jakbym podarował mu najwspanialszy prezent, jaki jeden człowiek może
wręczyć drugiemu" są parafrazą fragmentu What the Doctor Said Raymonda Carvera ze
zbioru New Path to the Waterfall.
741Za pomoc przy scenach w sanatorium dla chorych na gruźlicę jestem winien
słowa podziękowania Jean Mason i jej wykładowi The Discourse of Disease: Patient
Writing at the 'University of Tuberculosis', którego miałem sposobność i szczęście
wysłuchać podczas Psychoanalysis and Narrative Medicine Conference na University of
Florida w Gainsville w 2002 roku.
„Żeby żaden angielski szlachcic nie odszedł z tego świata, nie mając u swego boku
szkockiego lekarza, bo jestem pewien, że żaden z nich nie przyszedł bez niego na świat" -
tak ponoć brzmiał toast doktora medycyny Williama Huntera, starszego z braci
Hunterów*. Sparafrazowałem go nieco i włożyłem w usta B.C. Gandhiego.
„Kto przez całe życie ma najwięcej, a potem jeszcze osiągnie szczęśliwy koniec, ten
w moich oczach, o królu, jest uprawniony otrzymać ową nazwę", powiedział według
Herodota Ateńczyk Solon Krezusowi, bogatemu królowi Lidii**. Słowa te wypowiedział
również sir William Osier, słysząc o śmierci swego ukochanego syna Revere'a we
Flandrii. Nieistniejący podręcznik dla pielęgniarek, w którym jest mowa o Silnym Zmyśle
Pielęgniarskim, to przeróbka jednego z aforyzmów Oslera.
Za informacje na temat dolegliwości psychosomatycznych u Etiopczyków dziękuję
mojemu przyjacielowi, doktorowi Rickowi Hodesowi, który jest internistą, pisarzem i
„swoim chłopem". Jego życie w Etiopii to historia sama w sobie. Dziękuję Thomasowi
„Appu" Oommenowi za niesamowite wspomnienia jego chłopięcych czasów w Addis
Abe-bie, a także późniejszych, spędzonych tam jako dziennikarz, między innymi podczas
zamachu stanu. E-mail od Yohannesa Kifle do Appu dał mi cenny wgląd w sytuację w
Kerchele. Moi rodzice, George
* William Hunter (1718-1783) i John Hunter (1728-1793) - Szkoci, pierwszy -
fizjolog, chirurg i położnik, drugi - chirurg i patolog.
** W takim brzmieniu mądrość tę przytacza Herodot (w: Herodot, Dzieje, przel. i
opracował Seweryn Hammer, Czytelnik, Warszawa 2002, s. 31), ale w niniejszym
przekładzie Thomas Stone cytuje Agamemnona z tragedii Ajschylosa (Agamemnon, w:
Tragedie, przeł. Stefan Srebrny, Wydawnictwo „Homini", Kraków 2005, s. 395).
742i Mariam Verghese, również podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami, a
mama przygotowała obszerne notatki wyłącznie na mój użytek. Im też zadedykowałem tę
książkę.
W trakcie kilkuletniego procesu tworzenia niniejszej książki sięgałem po wiele
dzieł, których większości, mam nadzieję, nie omieszkałem umieścić w bibliografii; jeśli
zapomniałem wymienić źródło lub osobę, która przysłużyła mi się informacjami, chętnie
sprostuję omyłkę. Inspiracją dla sceny „mokrego" prezentu Genet dla Mariona był
podobny fragment w pewnej powieści lub opowiadaniu, nazwiska autora niestety nie
umiem sobie przypomnieć; metaforze Adenu jako miasta martwego, a zarazem żywego
jak robaki pożerające trupa (lub coś w tym stylu) również z chęcią przypisałbym autora.
Jestem pełen wdzięczności dla niezwykłej Advisory Board z San Antonio, która
pozwoliła nam wybudować Center for Medical Humanities, i nawet bardziej niż
wdzięczny osobom, z którymi przy tej okazji się zaprzyjaźniłem. Steve Wartman, mój
partner do tenisa i przyjaciel, zwerbował mnie do San Antonio, gdy pełnił tam funkcję
dziekana. Edith McAllister była dla mnie nauczycielką, trenerką, inspiracją i osobą, która
lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała moją potrzebę „odetchnięcia", nawet jeśli równało
się to mojemu odejściu; w następnym życiu chciałbym powrócić jako ona. Marvin i Ellie
For-land, Judy McCarter - słowa nie potrafią wyrazić wdzięczności za okazaną miłość i
wsparcie; przejęcie wybitnej katedry po Marvinie i wybitnej prezesury po Joaquinie
Cigarroi jr. (obydwaj to doskonali interniści) było dla mnie najwyższym wyróżnieniem.
Judy jest moim doradcą i sumieniem; z każdym rokiem rośnie we mnie podziw dla jej
mądrości. Dziękuję UTHSCA, licznej rodzinie Cigarroa, Billowi Hen-richowi, Robertowi
Clarkowi, Janowi Pattersonowi, Rayowi Faberowi, Tomowi Mayesowi, Somayaji
Ramamurthy, Deborah Kaercher, zmarłemu Davidowi Shermanowi i wielu innym, który
uczynili to miejsce wyjątkowym; dzięki również Texas Tech z El Paso, gdzie to wszystko
się zaczęło. Doktor Erika Brady z Western Kentucky University
743z wydziału etnologii była moją panią ekspert od wszystkiego, począwszy od
towarzystwa Alpha Omega Alpha, przez Religio Medici, a na szczegółach modlitw i
strojów skończywszy; zawsze mogłem polegać na jej badaniach. Michele Stanush także
wiele mi pomogła przy zbieraniu materiałów, za co jestem jej wdzięczny.
Moi bracia ze środowych modlitw (Randy Townsend, Baker Duncan, Olivier
Nadal, Drew Cauthorn, Guy Bodine i zwłaszcza Jack Wil-lome) oraz ich żony (zwłaszcza
ty, Dee!) dali mi swoją miłość i wiarę i uczynili odpowiedzialnym. „Nie ma większej
miłości...".
Tom Rozanski, sąsiad, kolega, urolog, posłużył mi radą przy scenie wazektomii,
jak również w innych kwestiach chirurgicznych, za co jestem mu wdzięczny. Rajender
Reddy i Gabe Garcia pomogli mi w sprawach związanych z wirusowym zapaleniem
wątroby typu B.
Anand i Madhu Karnad, moi drodzy, najstarsi przyjaciele, przez lata czytali i
słuchali fragmentów mojej książki, jak również poprzednich; dawali i dają mi miłość i
energię; wiem, że gdziekolwiek są, tam jest i mój dom.
Jestem wdzięczny Johnowi Irvingowi za jego wieloletnią przyjaźń. Dużo się od
niego nauczyłem, zarówno za pośrednictwem korespondencji, jak i z jego książek.
Doktor medycyny Ralph Horwitz, szef wydziału medycyny w Stan-fordzie,
stworzył mi dom; jestem mu wdzięczny za jego wizję, a także za jego i Sally przyjaźń.
Dziękuję mojemu bratu George'owi i jego żonie Ann, jak również rodzinie Kailath i Helen
Bing za to, że pokazała mi uroki Stanfordu na długo, zanim zamarzyłem, by się tam
dostać.
Moja cudowna żona Sylvia poświęciła wiele godzin na wprowadzanie poprawek,
które ja nanosiłem na rękopis, w dodatku robiła to kilkakrotnie na przestrzeni wielu
naszych wspólnie spędzonych lat. Ona, ale też Tristan, Jacob i Steven z większą niż
ktokolwiek cierpliwością znosili mój towarzyski niebyt i podtrzymywali mnie na duchu
podczas wzlotów i upadków towarzyszących pisaniu tej książki. Gracias mi amor; con
los ańos que me quedan...
744Mary Evans, moja agentka, sprzedała moje pierwsze opowiadanie „New
Yorkerowi", zanim poznała mnie osobiście, i od tamtych czasów - rok 1991, Iowa - nadal
we mnie wierzy. Jej czujne oko i mądra rada zrobiły ze mnie pisarza, zaś jej przyjaźń
uczyniła ze mnie lepszego człowieka. Robin Desser miała udział w mojej pierwszej
książce i zaszczytem było pracować z nią również przy niniejszej. Robin poznała tę
książkę w wielu wcieleniach i spędziła z nią - oraz ze mną - niezliczone godziny, za co
jestem jej dozgonnie wdzięczny. Zawsze uważałem, że wdzięk, pasja, pokora i niebywały
talent, które wkłada w swoją pracę, dzieli z najbardziej przeze mnie podziwianymi
lekarzami. Pragnę podziękować też Sarah Rothbard, wspaniałej asystentce Robin.
Jestem ogromnie wdzięczny Sonny'emu Mehcie za jego entuzjazm w związku z moją
opowieścią i jego nieustające wsparcie dla mojego pisarstwa.
Medycyna to wymagająca pani, wierna wszakże, hojna i uczciwa. Dzięki niej
dostępuję zaszczytu przyjmowania pacjentów i przekazywania wiedzy studentom, to ona
nadaje sens wszystkiemu, co robię. Podobnie jak Ghosh, każdego roku podczas
uroczystości rozdania dyplomów odnawiam moje z nią śluby: Przysięgam na Apollina,
lekarza, na Asklepiosa, Hygieę i Panaceę oraz na wszystkich bogów i boginie, biorąc
ich za świadków, że wedle mej możności będę dochowywał tej przysięgi i tego
zobowiązania. (...) Me będę wykonywał wycięcia chorym na kamień...
Abraham Verghese Stanford, Kalifornia, czerwiec 2008Bibliografia
Anderson R. i Romfh R., Technique in the Use of Surgical Tools, Appleton-
Century-Crofts,
Nowy Jork 1980. Ayele N., Wit and Wisdom of Ethiopia, Tsehai Publishers and
Distributors, Hollywood
1998.
Bailey H., Pye's Surgical Handicraft (wyd. 17), John Wright & Sons, Bristol 1956.
Bierman, J. i Smith C, Fire in the Night: Wingate of Burma, Ethiopia and Zion, Random
House, Nowy Jork 1999. Coleman D., The Scent of Eucalyptus: A Missionary
Childhood in Ethiopia, Goose Lane
Editions, Fredericton 2003.
Cook H., Fifty Years a Country Doctor, University of Nebraska Press, Lincoln
1998. Cope Z., The Diagnosis of the Acute Abdomen in Rhyme, H.K. Lewis & Co.,
Londyn 1962. Dreger A.D., One of Us: Conjoined Twins and the Future of Normal,
Harvard University
Press, Cambridge 2004. Gould G.M. i Pyle W.E., Anomalies and Curiosities of
Medicine, W.B. Saunders, Nowy
Jork 1896. Habte-Mariam M. i Price C, The Rich Man and the Singer: Folktales
from Ethiopia,
E.P. Dutton, Nowy Jork 1971.
Hertzler A.E., The Horse and Buggy Doctor, University of Nebraska Press,
Lincoln 1938. Humphries S.V., The Life of Hamilton Bailey, Ravenswood Publications,
Beckenham 1973. Keller E.J., Revolutionary Ethiopia: From Empire to People's
Republic, Indiana University
Press, Bloomington 1991. Lambie T.A., Boot and Saddle in Africa, Fleming H.
Redell Co., Nowy Jork 1943.
746Lambie T.A., A Doctor Without a Country, Fleming H. Redell Co., Nowy Jork
1939. Marcus H.G., The Politics of Empire: Ethiopia, Great Britain and the United
States, 1941-
-1974, Red Sea Press, Lawrenceville 1983. Marston A., Hamilton Bailey: A
Surgeon's Life, Greenwich Medical Media Ltd., Londyn
1999. Melly A.J.M., John Melly of Ethiopia (pod redakcją K. Nelsona i A.
Sullivana), Faber &
Faber, Londyn 1937. Speert H., Iconographia Gyniatrica: A Pictorial History of
Gynecology and Obstetrics,
F.A. Davis Co., Filadelfia 1973.
Smith I., Wish 1 Might, Harper & Brothers, Nowy Jork 1955. Waugh E., Waugh in
Abyssinia, Longman, Harlow 1936.
O autorze
Abraham Verghese jest profesorem teorii i praktyki medycyny na Stanford
University oraz kierownikiem katedry medycyny wewnętrznej tejże uczelni. Pracował na
East Tennessee State University, University of Iowa, Texas Tech University oraz w
Health Science Center na University of Texas w San Antonio, gdzie był jednym z
założycieli Center for Medical Humanities & Ethics; jest tej uczelni wykładowcą
kontraktowym. Ukończył Iowa Writers' Workshop, jest autorem My Own Country (Mój
kraj), książki wyróżnionej w 1994 roku przez NBCC i jednej z pięciu najlepszych książek
według „Time'a", oraz The Tennis Partner (Partner do tenisa), jednej z „książek wartych
uwagi" według „New York Timesa". Jego eseje i opowiadania były publikowane w „New
Yorkerze", „New York Timesie", „Sports Illustrated", „The Atlantic Monthly", „Esquire",
„Story", „Granta", „The New York Times Magazine", „The Wall Street Journal" i wielu
innych czasopismach. Mieszka w Palo Alto w stanie Kalifornia.